Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 187

Spis treści

Wprowadzenie
Powietrze
Stratus
Cumulusy
Cirrusy
Aerogram
Nota od Autorki
Podziękowania
Tytuł oryginału: When We Fall
Wydawca: Urszula Ruzik-Kulińska
Redaktor prowadzący: Tomasz Jendryczko
Redakcja: Anna Sidorek
Korekta: Ewa Grabowska, Mirosława Kostrzyńska
Copyright © Carolyn Kirby 2020
Copyright © for the Polish translation by Zofia Kunert, 2024
Wydawnictwo Świat Książki
02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
ISBN 978-83-828-9068-6
Warszawa 2024
Księgarnie internetowe www.swiatksiazki.pl www.ksiazki.pl
Dystrybucja:
Dressler Dublin Sp. z o.o.
05-850 Ożarów Mazowiecki ul. Poznańska 91
e-mail: dystrybucja@dressler.com.pl
tel. +48 22 733 50 31/32
www.dressler.com.pl
Wersję elektroniczną przygotowano w systemie Zecer
Wiele czołowych polskich osobistości, włącznie z Prezydentem Kaczyńskim, zginęło
w katastrofie samolotowej w Rosji.
Polscy i rosyjscy urzędnicy państwowi oświadczyli, że nikt nie przeżył po tym, jak samolot
uderzył w drzewa, gdy w gęstej mgle podchodził do lądowania na lotnisku w Smoleńsku.
Wśród co najmniej 90 osób, które zginęły, byli Szef Sztabu Generalnego Wojska
Polskiego, prezes Narodowego Banku Polskiego, parlamentarzyści i wybitni historycy.
Premier Donald Tusk powiedział, że ta katastrofa jest najtragiczniejszym wydarzeniem
w powojennej historii kraju.
Polska delegacja leciała z Warszawy dla upamiętnienia 70 rocznicy masakry w Katyniu,
dokonanej przez Sowietów na ponad 20 tysiącach polskich oficerów w latach II wojny światowej.
BBC News, 10 kwietnia 2010 roku

10 kwietnia 2010

Powietrze
Bournemouth, Anglia

Sobota, 10 kwietnia 2010

Głos radiowej spikerki zacina się na nazwiskach zmarłych. Potyka się o obco brzmiące
sylaby, jakby o ciała rozrzucone wśród szczątków samolotu. Serce mi się ściska na dźwięk
jednego z tych niemożliwych do wymówienia nazwisk. Czy właśnie wspomniała o tobie? Jednak
nie. Niemal całe życie minęło, odkąd po raz ostatni słyszałam, jak ktoś wymienił twoje imię.
Potem prezenterka bez wahania wypowiada rosyjską nazwę „Katyń”. Miejsce w lesie. Narasta
we mnie poczucie winy i pstrykam wyłącznikiem.
Na zewnątrz, za kuchennym oknem, wysokie chmury rozciągają się po niebie jak miękkie
dziewczęce włosy. Te lekkie cirrusy są tak daleko od nas, że ich ruch wydaje się nieznaczny, ale
gdy odwrócisz od nich oczy na dłużej niż na chwilę, ich lodowe kształty odmienią się na zawsze.
Powiedziałeś mi o tym, kiedy staliśmy na rozległym trawiastym lądowisku tego ranka,
gdy po raz pierwszy zabrałeś mnie w powietrze.
– Spójrz! – powiedziałeś, a gdy wskazałeś na chmury, opadł ci podwinięty rękaw koszuli.
– Poruszają się po niebie szybciej niż cokolwiek innego.
Ubrana w skórzany lotniczy kask i męskie spodnie, sceptycznie nastawiona, bębniłam
palcami po ramieniu.
– Nie wierzę ci – odparłam – wcale się nie poruszają.
Miałeś chłopięcy uśmiech, gdy tak mrużyłeś oczy od słońca.
– W porządku. A więc zabiorę cię, byś przyjrzała się z bliska.
I zrobiłeś to. Stary dwupłatowiec wzbijał się pionowo w górę na tyle szybko, że to nie
mogło długo potrwać. Na wierzchołku pętli silnik zwolnił, zakaszlał i zamilkł. Siedzieliśmy
zawieszeni w powietrzu. Potem zaczęliśmy spadać, najpierw powoli, potem coraz szybciej, aż do
przerażającego lotu nurkowego. Zmuszałam się, by trzymać oczy otwarte. Poniżej wyłoniło się
gospodarstwo, na sznurze powiewały białe prześcieradła.
Trzymaj się – pomyślałam – to chyba jednak nie jest żart.
Białe płachty powiększały się, ich widok wypełniał mi całe gogle. Wyobraziłam sobie,
jak rozbijam się o pomarańczowy dach domu, zobaczyłam białe lilie na własnej trumnie i łzy
toczące się po wąsach mojego taty. Ale wtedy, gdy niewiele brakowało do upadku, silnik
zawarczał i samolot, tak jak się tego spodziewałeś, wzleciał ponownie w czyste niebo.
Musiałeś pomóc mi wysiąść z otwartej kabiny. Nie mogłam chodzić.
– Nie podobało ci się? – spytałeś ze złośliwym uśmieszkiem.
– Dość przyjemne, można powiedzieć – odrzekłam z podobnym spokojem.
Uniosłeś brwi, mierząc mnie jasnobłękitnym spojrzeniem.
– Więc będę musiał wymyślić coś jeszcze bardziej ekscytującego.
Mój wzrok, zuchwały jak zawsze, nie cofnął się przed twoim. I pozwoliłam sobie na
dotknięcie czubkiem palca twojej opalonej skóry w trójkątnym wycięciu rozpiętego kołnierzyka.
Na całym świecie nie ma żadnej twojej fotografii. Zawsze myślałam, że nie zniosę
dalszego życia, gdybym miała nigdy więcej nie zobaczyć twojej twarzy, gdy przez zmrużone
oczy wpatrujesz się w cirrusy.
Nieprawdopodobne, ale jednak nadal żyję. Mając jedyną zachowaną pamiątkę po tobie.
Wyciągam krzesło spod kuchennego stołu i jakoś się na nie wdrapuję. Jednak nawet
stojąc na palcach, nie mogę sięgnąć w głąb górnej półki kredensu. Palcami przebieram
w niewidocznych szpargałach i zapomnianych papierach; takich jak gruby plik rachunków za
South Coast School of English sprzed trzydziestu lat czy zgnieciony list lotniczy
z zachodnioniemieckim znaczkiem. Mój pierścionek uderza o gładkie, zaokrąglone szkło figurki
latarni morskiej wypełnionej różnokolorowym piaskiem. Ten pierścionek nie przypomina
zaręczynowego: zwykła miedź jest matowa i zniszczona, a noszę go na niewłaściwej ręce. Jednak
jego obecność upewnia mnie, nawet jeśli to nieprawda, że kochałeś mnie bardziej niż tamtą
cudzoziemską dziewczynę.
Grzebiąc w stosie papierów, wyławiam kciukiem i palcem wskazującym książkę lotów
i chwytam ją jakoś za ziarnistą okładkę. W środku twoje pismo nadal wypełnia całą kartkę
z czasami przelotów i typami samolotów. Młodzieńcza elegancja tego pisma dobrze cię
charakteryzuje.
Pociągam mocniej i dziennik lotów się wysuwa. I nagle wyskakuje. To wywołuje lawinę
spadających starych rachunków i niewysłanych listów, wskutek czego chwieję się w tył.
I w przód. Początkowo wolno, ale nieuchronnie, tracę równowagę i zaczynam spadać. Staję się
tak wolna i oderwana od ziemi jak tamta dziewczyna w dwupłatowcu, lecz tym razem uderzam
o ziemię, i to z taką siłą, jakbym spadała z wysokości tysiąca stóp, a nie zaledwie z dwóch.
Czuję pod policzkiem chłód kafelków. Przed oczami tańczą mi czarne plamy. Potem te
kropki zaczynają rosnąć, łączą się i prawie przesłaniają porozrzucane na kuchennej podłodze
papiery. Jednak zanim zamknie się nade mną ciemność, coś prześwieca przez potłuczone szkło
i rozsypany piasek. Na wyblakłej niebieskiej okładce dziennika lotów Royal Air Force błyszczą
złotem twoje inicjały: SB.
Wiosna 1943

Stratus

Niska warstwa gęstych, szarych chmur, powyżej czyste niebo. Jeśli leżą bardzo nisko,
stratusy przekształcają się w wilgotne opary lub mgłę.

Essex, Anglia

Środa, 31 marca

Żółte skrzydła samolotu Tiger przesuwają się nad rozmokłymi polami. Vee spogląda
w dół, by ponownie sprawdzić mapę, ale wszystko zdaje się w porządku. Czerwone drogi na
wydruku odpowiadają szarym szutrówkom wijącym się na ziemi. Jeszcze dziesięć minut
i w zasięgu wzroku powinna znaleźć się baza RAF Birch.
Jednak na wschodzie powietrze jest nieprzeniknione; morze, niebo i wybrzeże zlewają się
w jedno. Gdy Vee rzuca okiem na ślad śmigła, biel zaczyna spowijać ziemię. Jej puls
przyspiesza. Może powinna była posłuchać rady oficera dyżurnego ze Stradishall, żeby
zrezygnować z lotu do Birch. Jednak jak by to wyglądało w jej rejestrze szkoleniowym?
Pomyśleliby, że jest leniwa lub tchórzliwa. Nie na poziomie.
Potem przez nagły prześwit w chmurach wśród rozległych zabudowań widać kręte drogi,
a Vee znowu zerka na mapę. Może to Halstead? Ale mgła, do diabła, już zasłania wieś. Gęste
chmury kłębią się wokół kokpitu, i Vee wsuwa bezużyteczną mapę pod fotel. Teraz leci na ślepo,
nie ma już czego oglądać.
Pot sączy się jej do stanika, a jakaś cząstka jej mózgu odczuwa przyjemny przypływ
adrenaliny – zwiększającej koncentrację, wyostrzającej zmysły. Przecież w końcu tego właśnie
pragnęła w te nudne popołudnia, gdy przez okna w dachu fabryki obserwowała krzyżujące się na
niebie smugi kondensacyjne. A uczucie gorąca wewnątrz jej kombinezonu lotniczego pochodzi
raczej z irytacji niż ze strachu; irytacji na oficera dyżurnego, który nie ostrzegł jej przed niskim
pułapem chmur na wybrzeżu na tyle zdecydowanie, by zmieniła trasę, i irytacji na kapitana
Millsa, który z dezaprobatą przyjął jej zeszłotygodniowe pytanie, czy będą się szkolić w lataniu
według wskazań przyrządów.
– Och, nie – fuknął. – Nie będziemy zawracać sobie tym głowy. Będziesz zbyt zajęta, by
jednym okiem patrzeć na ziemię, a drugim na mapę na kolanach.
Dzisiaj z trudem dostała nawet mapę samochodową, przypominającą raczej coś w rodzaju
przedwojennego darmowego dodatku do niedzielnej gazety. Jednak teraz każda mapa stałaby się
bezużyteczna.
Silnik warczy, nieczuły na niebezpieczeństwo. Twarz Vee, jej gogle i kołnierz z flauszu
są całe mokre. Jedna dłoń w lepkiej od wewnątrz rękawiczce ściska drążek sterowy, próbując
utrzymać go w bezruchu i w odpowiednim położeniu, druga unosi okulary. Jednak to nie
pomaga. Ziemia może być wszędzie. Wilgotne powietrze pokrywa powieki Vee, ale jej usta są
suche.
Ile czasu minęło, odkąd ostatni raz widziała ziemię? Minuta czy trzy? Gdzieś czytała, że
czas jest najważniejszym czynnikiem, gdy nie trzyma się toru podczas lotu na ślepo, ale nie ma
pojęcia, co teraz robić. Sprawdza wysokościomierz. Pięćset stóp. Za nisko. Jednak wzbijanie się
jest niedozwolone. Kapitan Mills podkreślił, z poczuciem wyższości, w instrukcji napisanej
drukowanymi literami w książce regulaminów ATA (Air Transport Auxiliary): W ŻADNYCH
OKOLICZNOŚCIACH NIE PRÓBUJCIE ODNALEŹĆ WYJŚCIA Z MGŁY PRZEZ WZBICIE SIĘ
PONAD NIĄ. Słońce może świecić tuż nad warstwą tych kłębiastych chmur, ale Vee wie, że bez
odpowiednich przyrządów i przeszkolenia w ich użyciu kusząca perspektywa dotarcia do
czystego nieba jest śmiertelną pułapką. Paliwo może skończyć się szybciej niż warstwa chmur
przesłaniająca ziemię.
Ale czy ośmieli się zejść w dół? Na samą myśl serce bije jej dwa razy szybciej.
Przejrzyste powietrze może być zaledwie kilka stóp poniżej kół Tigera. Albo mgła może zalegać
aż do podmokłego gruntu. Vee spogląda na niewielką drewnianą tablicę przyrządów, mimo że
wie, że na tej wysokości nie można ufać wskaźnikom samolotu. Wyrównuje oddech. Warto
spróbować zejść o pięćdziesiąt stóp.
Z oczami na wysokościomierzu Vee popycha lekko w przód drążek sterowy i czuje
znajomy skurcz żołądka. Wskazówka opada. Pięćset stóp, czterysta pięćdziesiąt. Mgła jest gęsta
od wilgoci. Czarne plamy przesłaniają jej pole widzenia, gdy się tak wpatruje. Czy coś ciemnego
rusza się tam nieco poniżej samolotu? Czy tam coś jest? Dobry Boże. Opary nagle opadają
i ukazują się czarne skiby. Samolot nie leci na wysokości czterystu pięćdziesięciu stóp. Znacznie
niżej. To chyba dwieście stóp, a może mniej. Vee odruchowo przyciąga drążek i Tiger wzbija się,
a jego górny płat przecina dywan chmur. Prostuje drążek i poziom przelotu. Trzeba to zrobić tuż
nad słupami telegraficznymi.
Jednak nie ma tu żadnych słupów telegraficznych i raczej niczego innego. Orne pola
ustępują miejsca grząskim mokradłom, a dalej, za pasem jałowego gruntu, ziemia przechodzi
w morze. Tiger krztusi się, jakby chciał grzecznie spytać, czy to jest rzeczywiście trasa, którą
Vee zamierza lecieć. Pot zbiera się jej pod pachami i w zgięciach kolan.
Znowu pojawia się ziemia, szarozielona, poprzecinana błotnistymi rowami, a za nią
kolejny rozległy obszar wody. Wzrok Vee wędruje ku horyzontowi. Woda. Moczary. Znowu
woda. A w dali, za zasłoną oparów, dziwne zielone światło. Dziewczyna mruży oczy. Blask staje
się wyraźniejszy i bardziej zielony. Odbija się lekko w coraz bliższej tafli wody. Coś na morzu
musi być oświetlone. Ale jaki statek wystawiłby się na łatwy cel dla Luftwaffe? Wtedy zielone
światło przyjmuje kształt prostokąta złożonego z zielonych punktów. Światła lądowiska.
A wewnątrz rozciąga się prościutki pas betonu z przysadzistą wieżą kontrolną z boku.
Vee czuje głęboką ulgę. To nie baza Birch, za blisko brzegu jak na nią, ale jakiekolwiek
lądowisko jest lepsze od pola rzepy. Naciskając butem pedał steru, zatacza niski krąg wokół
lotniska. Zwiotczały żółty lotniczy rękaw nadyma się, jakby witając ją z ociąganiem, gdy nalatuje
na pas. Vee ustawia maszynę dziobem do słabego przedniego wiatru. Koła lekko dotykają
gładkiego betonu. Czuje wstrząs przy zetknięciu się z płytą, ale dalsza droga hamowania jest
wystarczająco gładka.
Vee zatrzymuje Tigera, ale nie wyłącza silnika. Na szczycie wieży kontrolnej, wewnątrz
oszklonej sali obserwacyjnej, błyszczy lornetka. Nie mogą oczywiście zabronić jej lądowania.
Każdego może zaskoczyć mgła. Vee sięga po mapę i przebiega wzrokiem układankę zielonych
i niebieskich oznakowań lotniska.
Potem samolot przechyla się jak pijany na jedną stronę. To lotnik w nienapompowanej
kamizelce ratunkowej stanął na dolnym płacie, przechylając go. Dłonią przeciąga wzdłuż gardła,
dając Vee do zrozumienia, by odcięła silnik, ale się uśmiecha. Ona sięga do wyłącznika obok
szyby i gasi silnik. Kiedy warkot milknie, spogląda na lotnika. Gdy chłodne spojrzenie jego
jasnoniebieskich oczu napotyka jej wzrok, jego uśmiech zamiera.
– Mein Gott!
Twarz mu blednie.
Vee przebiega dreszcz i czuje niemiłe ukłucie w kark. Ta ostatnia tafla wody… przecież
to nie może być Morze Północne, prawda? A ten bombowiec na pasie startowym to z pewnością
jest Bristol Blenheim, a nie Junkers 88… Jej oczy szukają znajomego czerwono-niebieskiego,
kolistego oznakowania. I oczywiście na kadłubie Blenheima widnieje symbol RAF. Czyż
mogłaby znajdować się gdziekolwiek poza Anglią?
Odwraca się do lotnika i zdaje sobie sprawę, jak długo wstrzymywała oddech. Odzywa
się ochrypłym i piskliwym głosem:
– Co to za miejsce?
Lotnik ponownie niepewnie się uśmiecha.
– Pani nie wie?
– Nie.
– Naprawdę?
– Po co zadajecie sobie trud oświetlania pasa startowego, jeśli nie spodziewacie się kogoś,
kto zgubił drogę?
– No tak. – Uśmiecha się szerzej. – Ma pani rację.
– A skoro kazał mi pan wyłączyć silnik, mógłby pan po prostu pokazać mi właściwy
kierunek i zeszłabym panu z drogi.
– Ale mgła nad morzem jest teraz zbyt gęsta, by odlecieć.
Nie ma zbyt wyraźnego obcego akcentu, ale jednak słychać jakiś ślad, a ona nie potrafi go
jednoznacznie określić. Czy to rzeczywiście może być niemiecki? Słyszy, że jej własny głos staje
się drżący.
– Wydaje mi się, że raczej nie chce pan ujawnić naszego położenia.
– To tajna informacja.
– Słucham?
On się śmieje. Brzmi to uspokajająco, ale jednocześnie irytująco.
– Nie, nie, przepraszam, to żart. Bradwell. To baza RAF Bradwell Bay.
– Dziękuję.
Vee ponownie spogląda na mapę i czuje, że oblewa się rumieńcem, chociaż on nie ma
przecież pojęcia, że wyobraziła sobie miejsce w okupowanej przez Niemców Belgii. Ma
nadzieję, że mężczyzna odejdzie, ale on pochyla się ku niej i wskazuje palcem. To musi być
pilot; oni nigdy nie oprą się mapie.
– Jesteśmy tutaj, proszę spojrzeć. Bradwell. Skąd pani przyleciała?
– Przykro mi, to tajna informacja.
On przechyla głowę zakłopotany, jakby dając do zrozumienia, że już wyrównali rachunki.
Jednak gdy Vee próbuje spojrzeć na mapę, jego wzrok ją powstrzymuje. Ciemna otoczka wokół
jego bladej twarzy nadaje mu dziwny, obcy wygląd. Uśmiecha się teraz cieplej.
– Nie, przepraszam. I muszę jakoś zrehabilitować się za mój kiepski żart. Może herbatki?
– Nie ma potrzeby.
– Proszę, niech pani przeczeka tutaj jakiś czas. Proszę mi wierzyć, że za pół godziny
może się wszystko zmienić.
– Chodzi panu o widoczność?
On przytakuje.
– Chmury wkrótce znikną.
Vee stuka palcem w klamerkę w talii. On prawdopodobnie ma rację. Nie miałoby sensu,
gdyby jeszcze bardziej zmarzła, siedząc na zewnątrz przez pół godziny.
– W porządku.
Vee odpina rzemyki uprzęży pilota. Lotnik wyciąga rękę, by jej pomóc wysiąść z kabiny,
ale ona ją ignoruje, ciągnąc za sobą spadochron i torbę lotniczą. Nie będzie ryzykować,
zostawiając je tutaj. Wszystko może się zdarzyć z niestrzeżonym samolotem, szczególnie tak
blisko wrogiego wybrzeża.
Dopiero kiedy Vee staje na betonie, zdaje sobie sprawę, że ma zdrętwiałe stopy. Lotnik
unosi ramię, wskazując drogę, a ona usiłuje utrzymać się na nogach, idąc za nim. Lepiej byłoby,
gdyby zaproponował pomoc w niesieniu bagażu. Vee czuje się winna, że była zbyt ostra.
– Stradishall – mówi.
– Słucham?
– Stamtąd jestem, baza RAF Stradishall. A przynajmniej tam ostatnio stałam na ziemi.
Rano wyleciałam z Luton na oblot kraju.
Patrzy na nią z ukosa.
– Więc… więc kim pani jest?
– Pilotem.
On się lekko wstrząsa, a ona ponownie zdaje sobie sprawę, że zareagowała zbyt ostro.
– Jestem Vee.
Lotnik mocno marszczy brwi.
– V jak „Victory”?
– Jak Valerie.
– Va-le-rie – miele w ustach sylaby.
– Vee – poprawia.
– Proszę mi wybaczyć. Powinienem był się przedstawić. – Strzela obcasami i robi mocny
skłon głową. – Sierżant pilot Stefan Bergel, Dywizjon 302. Witam panią.
Vee próbuje się nie roześmiać.
– Miło mi pana poznać. Vee Katchatourian.
Idzie dalej i przygląda mu się przez ramię, gdy on ją dogania. Jest wysoki, nawet jak na
pilota. Jego ruchy w workowatym kombinezonie sugerują tłumioną energię. Wygląda na
przejętego.
– Jest pani Ormianką, Vee?
Nie traci rytmu.
– Nie, jestem Angielką.
Mówi trochę ostrzejszym tonem, ale właściwie jest pod wrażeniem. Nie pamięta, kiedy
ostatnio ktoś się nie pomylił. A jest to zupełnie uzasadnione pytanie; wielu kadetów pochodzi
z zagranicy. Jednak zawsze jest przygotowana na najczęstszą reakcję na jej nazwisko: lekkie
zmarszczenie brwi oznaczające brak zrozumienia; grymas zakłopotania w związku z jej obcością,
mimo że niezależnie od oliwkowej cery i orzechowych oczu Vee jest tak samo Angielką jak
wszyscy, których zna.
Vee zerka w bok na Stefana Bergla.
– Ale pan nie. Nie jest pan Anglikiem.
– Nie, nie! – Chichocze i podstawia jej ramię, unosząc sztywny, żółty skraj kamizelki
ratunkowej. Na ramieniu kombinezonu ma wyszyte „Poland”.
– Rozumiem.
Zatem to, co powiedział wcześniej, musiało być po polsku, a może było to My God z tym
jego dziwnym akcentem.
Szara mgła kłębi się wokół zielonych świateł. Na wieży kontrolnej jakieś cienie
przesuwają się za dużymi oknami, zaklejonymi taśmą na krzyż. Stefan unosi kciuk w ich
kierunku, a potem prowadzi ją do poczerniałego drewnianego baraku, który nawet wewnątrz
śmierdzi kreozotem.
W kącie byle jak umeblowanego pomieszczenia dym unosi się z popielniczki stojącej na
poplamionej ławce. Jakiś pilot chrapie wciśnięty w zapadnięty fotel. Vee rzuca spadochron na
podłogę i siada przy porysowanym stoliku do kart. Pije łyk z filiżanki, którą postawił przed nią
Stefan. Herbata nie jest zbyt gorąca, chociaż paruje.
Stefan wierci się na krześle.
– No tak. I co pani myśli o naszej kantynie?
– Niechlujna.
– Powinno nas odwiedzać więcej kobiet.
– Żeby posprzątały?
Reaguje śmiechem, a ciemne włosy, wilgotne od mgły, spadają mu na czoło. Jednak
niezależnie od tego jego jasne oczy są nieruchomo utkwione w Vee. Ona czuje się zakłopotana,
ale także lekko podniecona. Na szczęście w baraku jest zbyt zimno, by mogła rozpiąć kołnierz
swego ocieplonego kombinezonu czy nawet zdjąć skórzany lotniczy hełm. Nie wolno jej się
skusić na dłuższy pobyt tutaj. Biorąc pod uwagę, że nie wykonała zaplanowanego lądowania
w Birch, kapitan Mills już może się zastanawiać, gdzie się podziali ona i jej Tiger.
Stefan pochyla się nad stolikiem i niemal szepcze:
– Okay. Poddaję się. Wiem, że nie jest pani z Women’s Auxiliary Air Force, więc proszę
powiedzieć, kim pani jest? Z dowództwa ochrony wybrzeża czy jakiegoś rodzaju lotnictwa
cywilnego…?
– Tak, coś w tym rodzaju. Z Air Transport Auxiliary.
– Ach, tak. Pani dostarcza nam nowe samoloty i uprząta z drogi zdezelowane.
Vee śmieje się. Jego angielski jest dobry, ale dziwaczny.
– Zgadza się.
– I Luton jest pani bazą?
Vee kręci głową.
– White Waltham.
– No tak, blisko Northolt.
Kiwa głową i pije łyk herbaty.
– A wyposażenie pilotek ATA w odbiorniki radiowe sprawiłoby, że latanie stałoby się dla
nich zbyt łatwe?
– Myślę, że raczej pozbawiłoby je przyjemności.
– Poważnie?
Vee śmieje się.
– Oczywiście, że nie.
Chyba go to trochę dotknęło i Vee znowu czuje się winna. Nie pamięta, żeby jakiś facet
tak poważnie traktował jej słowa. Jego reakcja sprawia, że czuje się starsza od niego, chociaż
z pewnością tak nie jest. Wypija łyk zimnej herbaty i odstawia pozbawioną spodeczka filiżankę
na stolik. Wygląda na to, że stalowe ogniwa zegarka przycięły Stefanowi kilka ciemnych
włosków na nadgarstku. Wystarczyłoby złapać palcem za brzeg paska, aby je uwolnić. Odrzuca
tę myśl. Musiała stracić rozum od tej mgły. Ściska filiżankę obiema rękami.
– Nie mamy radia z wielu powodów. ATA często lata nowymi modelami samolotów
z fabryki do warsztatów, w których są montowane odbiorniki. Więc musimy uczyć się latać,
obserwując teren pod nami, a nie polegając na sygnałach radiowych. Poza tym kanały radiowe
muszą być dostępne głównie dla was.
– Więc nieważne, że kiedy przyjdzie mgła, mogą stracić samolot i pilotkę?
– Nie stracili mnie, prawda? Jestem tutaj.
– A ja się cieszę, że pani tu jest.
Przez zawstydzającą chwilę Vee myśli, że on chce złapać ją za rękę, tak jak wcześniej
w wyobraźni zrobiła to ona. Jednak on po prostu odgarnia mokre włosy z czoła.
Po przeciwnej stronie pomieszczenia lotnik w fotelu donośnie puszcza bąka, a głowa
opada mu na ramię. Stefan podnosi płaską poduszkę i rzuca w niego, warcząc jakieś szeleszczące
słowa. Pilot chrząka, rusza się i otwiera oczy, widzi Vee i zrywa się na równe nogi. Bez słowa
podchodzi, chwyta jej dłoń i podnosi do ust, zanim Vee może zaoponować. Potem robi ten sam
niemiecki skłon głową i stuka obcasami jak Stefan, ale z większym rozmachem.
Mówi coś niezrozumiałego, a potem:
– Miło mi panią poznać.
Vee uwalnia rękę i uśmiecha się.
– Cześć.
Stefan unosi podbródek i głośno zwraca się do lotnika, który natychmiast odpowiada tak
samo i zaraz ich słowa krzyżują się w powietrzu. Vee widzi, że nie miała racji: polski wcale nie
brzmi jak niemiecki. Ten język trzeszczy i zlewa się w nieznany, niezrozumiały strumień. Ani
jedno słowo w niczym nie przypomina angielskiego.
– On próbuje pani powiedzieć, że nazywa się Piotr Drzewiecki. Ale wszyscy tutaj mówią
na niego Double Whiskey i musiał się do tego przyzwyczaić.
– Musiał? Dlaczego?
– Bo staramy się ułatwiać życie naszym angielskim gospodarzom.
– Nie każdy może mieć nieskomplikowane nazwisko.
Stefan odwraca się, by na nią spojrzeć, rozumiejąc, co ma na myśli. Mruga pomału.
– Pani nazwisko…
– …jest ormiańskie. Miał pan rację. Mój ojciec przyjechał do Anglii jako bardzo młody
człowiek i potem spotkał moją matkę. Katchatourian może być trudne do wymówienia, ale ojciec
zachował to nazwisko, bo tylko tyle zostało mu z ojczyzny.
– Która teraz należy do… Związku Radzieckiego?
– Miasto, w którym się urodził, jest zdaje się w Turcji. Ale on dawno temu zerwał z nim
wszelkie związki. Osoby z takimi nazwiskami jak jego były tam strasznie traktowane.
Vee dziwi się sama sobie, że tak dużo mówi. Zazwyczaj rzuca swym nazwiskiem
wyzywająco, bez wyjaśniania czy tłumaczeń, i jest gotowa do ataku, kiedy ktoś źle na nie
zareaguje.
Stefan intensywnie się w nią wpatruje, co ją zawstydza. Vee podnosi filiżankę i kończy
chłodną herbatę. Spogląda na zegarek, ale Stefan jest szybszy.
– Za piętnaście druga.
– Tak.
– Jest pani tutaj dopiero dwadzieścia pięć minut. A widoczność niewiele się poprawiła.
– Powiedziałabym, że znacznie się poprawiła.
Okno jest zbyt zaparowane i brudne, by stwierdzić, czy pogoda jest lepsza, czy gorsza.
– A dlaczego nie zostać tutaj? Ma pani ze sobą swoje rzeczy.
Stefan wskazuje głową jej dyżurną torbę.
– To tylko na wypadek prawdziwego niebezpieczeństwa.
– Może jeśli pani tu zostanie, uniknie pani prawdziwego niebezpieczeństwa. Piotr mówi,
że już do końca dnia nie będzie dziś zezwolenia na rutynowe starty.
Czy to o tym właśnie rozmawiali? Wyglądało, że było w tym więcej ognia niż w zwykłej
rozmowie o pogodzie. Vee używa swego najostrzej i najczyściej brzmiącego angielskiego.
– Cóż, ATA upoważnia mnie do podejmowania samodzielnych decyzji. Więc teraz odlecę
i wrócę do siebie, gdy jeszcze jest dość jasno. – Drewno skrzypi, gdy wstaje. – Lepiej nie
dopuścić, by silnik zanadto wystygł.
Stefan nadal siedzi oparty o stół i zaczyna szukać innych argumentów za tym, by
pozostała, ale Vee jest już za drzwiami, zanim za nią nadąży.
Mgła jest teraz wyraźnie rzadsza i Vee czuje dreszcz satysfakcji, że miała rację. Zwalnia
kroku, gdy dostrzega koło siebie duży cień Stefana.
– Proszę nie robić sobie kłopotu i nie iść ze mną.
– Ale będzie pani potrzebowała kogoś, kto zakręci śmigłem.
– Nie macie obsługi naziemnej?
– Z wielką radością sam to zrobię.
I może, gdy teraz o tym myśli, tak będzie najlepiej. Ktoś inny mógłby zażądać oficjalnych
zezwoleń i może nawet zadzwoniłby do kapitana Millsa. A to by wszystko skomplikowało. Jeśli
dobrze pójdzie, nie będzie musiała w ogóle wspomnieć o tym przymusowym lądowaniu, po
prostu powie, że pominęła Birch ze względu na gęstą mgłę nasuwającą się znad morza. Dzięki
temu zachowa czysty rejestr przelotów po kraju.
Mgła się na tyle podniosła, że Vee widzi w dali na płycie lotniska rząd Hurricane’ów
i Spitfire’ów. Nie może powstrzymać się przed pytaniem.
– Pan lata na myśliwcach?
Stefan potakująco kiwa głową.
– Pani także?
– Och nie, przynajmniej jeszcze nie. Muszę najpierw zdobyć Skrzydła Pilota.
– Zapewne niebawem.
– Może nie po dzisiejszym przypadku.
– Ach! Wszyscy piloci gubią się w chmurach. Czego oczekuje ATA, skoro nie ma pani
radia?
Vee uśmiecha się. On robi wrażenie oburzonego jej ewentualną krzywdą.
– Czy sądzi pan, że ktoś poinformuje ATA, że byłam tutaj?
– A dla pani lepiej, gdyby się tak nie stało?
– No cóż, przymusowe lądowanie nie wygląda najlepiej, prawda?
– Wobec tego zapewniam, że dziś nie wylądował tutaj żaden Tiger Moth.
– Naprawdę? Ślicznie dziękuję.
Stefan wzrusza ramionami.
– Nie ma sprawy.
Na moment łapie ją za rękaw.
– Proszę, niech pani stanie tutaj na chwilę.
Podchodzi bliżej, bacznie obserwując jej twarz. Vee czuje lekki cynamonowy zapach jego
mydła i skórzanej kurtki lotniczej pod kombinezonem. Serce bije jej szybciej, gdy on wyciąga
z kieszeni nieskazitelnie białą chusteczkę.
– Tu jest grudka tłuszczu. Proszę zamknąć oczy.
Vee bez zastanowienia robi, co on każe, i jak dziecko nadstawia ku niemu twarz. Ma
zamknięte oczy. Miękka tkanina pociera raz za razem to samo miejsce tuż pod jej brwią.
– Już.
Otwiera oczy i czuje powiew powietrza, gdy on odchodzi. Wyraz jego twarzy się zmienia;
jest poważny, trochę zażenowany, a w jego spojrzeniu jest jakiś głęboki smutek.
Vee uśmiecha się niepewnie.
– Czy to naprawdę dla pana taki problem zobaczyć kobietę w kokpicie?
– Nie. Dlaczego pani pyta?
– Patrzy pan na mnie tak dziwnie, a kiedy pierwszy raz pan mnie zobaczył, wyglądał…
– Jak?
– Na zaszokowanego.
– Nie. Pani się myli. Nie mam nic przeciwko kobietom pilotom. Wręcz przeciwnie,
w gruncie rzeczy…
Vee widzi, jak porusza mu się grdyka, gdy przełyka ślinę.
– Tak naprawdę, ja…
Otwiera usta, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale po chwili potrząsa głową. Jego
twarz natychmiast przybiera szarawy odcień.
Czując nagłe zażenowanie, Vee podnosi rekę do czoła, by spojrzeć na pas startowy.
– Sądzę, że podstawa chmur podniosła się do jakiegoś tysiąca stóp.
On wzdycha.
– Ma pani rację.
Idą do Tigera i Stefan staje obok kabiny. Vee ładuje złożony spadochron do schowka
w fotelu pilota, a sama siada ponad nim. Bierze mapę, a Stefan ponownie pochyla się nad nią,
pokazując trasę.
– Niech pani leci całkiem na wschód, aż zobaczy pani tory kolejowe. Potem, jeśli
widoczność nadal będzie kiepska, niech pani leci wzdłuż torów na północ aż do Rivenhall i tam
wyląduje, widzi pani?
– Dziękuję.
Kolejne awaryjne lądowanie? Nie zrobi czegoś takiego. Vee włącza stacyjkę.
– A teraz, jeśli nie ma pan nic przeciwko? Śmigło?
Stefan potakuje i idzie w kierunku dziobu samolotu.
– Przepustnica otwarta.
– Przepustnica otwarta. Dalej!
Ciągnie łopatkę obiema rękami i podmuch śmigła zrzuca mu włosy na oczy. Silnik
terkocze jak maszyna do szycia, a Stefan cofa się o kilka kroków, czekając, by Vee dociągnęła
rzemyk w pasie i włożyła rękawiczki. Jest tam nadal, z rękami w kieszeniach i grymasem na
twarzy, gdy ona, rozgrzewając silnik, sprawdza klapy i kontrolki.
Może przypomina mu kogoś, kogo znał. Może kogoś z Polski. Może nawet inną kobietę
pilota. Tak przystojny facet miał z pewnością dużo dziewczyn. Jednak coś w zrezygnowanym
wyrazie jego twarzy sugeruje, że nie bardzo chce myśleć o osobie, którą Vee mu przypomniała.
Vee uprzejmie macha ręką, gdy Stefan kieruje Tigera na betonowy pas. Rzuca ostatnie
ukradkowe spojrzenie, przesuwając w przód dźwignię przepustnicy. On nie macha do niej
w odpowiedzi. Rękaw lotniczy wypełnia się lekką bryzą znad morza i Tiger jak zawsze lekko
wzbija się w powietrze.
Gdy tylko koła samolotu tracą kontakt z ziemią, słabe promienie słoneczne rozpraszają
powietrze wokół dwupłatowca. Vee zatacza kręgi w kierunku wschodnim, stale przecinając pas
niewielkich fal przy ujściu rzeki. Gdy wchodzi na odpowiednią wysokość, pas czystego nieba
otwiera się pomiędzy mgłą na ziemi a wysokimi chmurami na sklepieniu. Na wschodzie linia
kolejowa wcina się w monotonię pól. Daleko na horyzoncie widnieje brązowa łuna Londynu.
Potem, gdy Vee ogląda się na lotnisko, które właśnie opuściła, ściska jej się serce. Oświetlony
światłami pasa startowego Stefan ciągle tam stoi, z rękami w kieszeniach, przygarbiony. I nadal
patrzy w ślad za nią.
Poznań, ziemie wcielone do Rzeszy Niemieckiej

Czwartek, 1 kwietnia

Po sposobie, w jaki ojciec smaży jajecznicę, Ewa orientuje się, że jest w złym humorze.
Zbyt gorący tłuszcz pryska na kuchenkę, na białku tworzą się przypalone, czarne pęcherzyki.
Gniewnie spogląda na nią przez ramię. Na siwych wąsach ma resztki piany z piwa.
– Wyspana?
– Ledwie, ledwie.
– Wiesz, ile jest roboty. A dziś rano przyjeżdża kolejny oficer Schutzstaffel.
– Tak bez uprzedzenia? Oni to mają nerwy.
Ojciec rzuca szybkie spojrzenie.
– Cicho bądź, Myszko.
Ewa stuka wycieranymi nad zlewem naczyniami i głośno odstawia na kuchenkę do
połowy napełniony dzbanek do kawy.
– Gdzie go umieścimy? W szczytowym pokoju?
– Nie, to SS-Obersturmführer. Pójdzie do pokoju z dębowym łóżkiem.
Ewa kiwa głową. Przynajmniej ten na poddaszu, sąsiadujący z jej pokojem, dłużej
pozostanie pusty. Czasami ogarnia ją panika, kiedy myśli o tych kilku centymetrach gipsu
i drewna, które oddzielają jej tajną szufladę od głowy chrapiącego niemieckiego oficera.
Nadmiernie wysmażone jajka podskakują, gdy ojciec zsuwa je na popękany talerz.
Umieszcza go na stosie papierów na kredensie i nadal stojąc, sieka gumowatą masę łyżeczką.
Ewa opiera się plecami o zlew i zakłada ręce na piersiach.
– Czy policzymy coś ekstra za ten większy pokój?
Ojciec potrząsa głową i wkłada kromkę czerstwego czarnego chleba w twardniejące
żółtko.
– Opłata za kwaterę była uzgodniona. Cieszmy się, że biznes się kręci.
– I z dodatkowej pracy?
– Tak, czemu nie? Nowy lokator trochę zapełni pustą restaurację.
– A czego się spodziewałeś, papo, gdy dałeś na drzwiach wywieszkę „Tylko dla
Niemców”?
Jego dłoń z kromką czarnego chleba zawisa w powietrzu, gdy spogląda na córkę. Ewa
posunęła się za daleko. Wie, że ojciec czuje się niezręcznie ze względu na zakres ich kolaboracji
z okupantem. Ale jeśli Ewa może traktować swoją uprzejmość wobec lokatorów jako
przykrywkę dla swej tajnej działalności w Podziemiu, jej ojciec, Oskar, musi przekonywać sam
siebie, że nie ma innego wyboru. Twierdzi, że niemiecka inwazja była nieuchronna, bo
Rzeczpospolita Polska była bardzo słaba. Państwo istniało zaledwie dwadzieścia lat, zanim
ponownie zostało włączone w obręb granic potężnych sąsiadów. Jak więc może być zdrajcą tak
nietrwałego kraju, który już nie istnieje?
Ewa podejrzewa, że jej ojciec w gruncie rzeczy poczuł ulgę, gdy Wehrmacht wkroczył do
Poznania i natychmiast zamienił wszystkie miejskie oznakowania na Posen. Miasto od razu
zaczęło trochę bardziej przypominać wyglądem i atmosferą to z czasów młodości Oskara
Hartmana. A on sam już więcej nie czuł się zakłopotany swym niemieckim imieniem ani nie
musiał śpiewać ulubionych kolęd w odosobnieniu.
Chociaż nigdy by się jej do tego nie przyznał, Ewa zastanawia się, czy ojciec nie wolałby
być po prostu prawdziwym Niemcem niż niemieckojęzycznym Polakiem. Oskar urodził się
i dorastał w mieście, które stanowiło część Niemiec, i nawet niezłomnie walczył za Kaisera
podczas pierwszej wojny światowej. Ewa sądzi, że ojciec sam nie wie dokładnie, wobec kogo
naprawdę powinien być lojalny, a ona nie potrafi mu pomóc, rozdrapując tę dolegliwość jak na
wpół zagojoną ranę.
– Eva, dosyć.
Dźwięk błędnej wersji jej imienia w jego ustach, z twardym niemieckim E, sprawia, że
Ewa znowu chce zerwać strup z rany.
– Nie powinniśmy byli wcale podpisywać volkslisty.
– Nie zaczynaj znowu, Eva. I mów cicho.
– Nie nazywam się Eva. Brzydzę się tym imieniem.
Jednak by zapewnić im miejsce w kategorii pierwszej na volksliście i by móc nadal
prowadzić pensjonat po objęciu władzy przez okupantów, pan Hartman przysiągł, że to nie on
wybrał imię dla córki zapisane w akcie urodzenia. W 1919 roku, gdy dziewczynka przyszła na
świat, nowo mianowany polski urzędnik, który wypełniał jej świadectwo urodzenia,
automatycznie zmienił niemieckie imię Eva na polską Ewę. Jednak w domu, jak przekonująco
zapewniał Oskar życzliwego SS-Scharführera, córkę zawsze nazywano Eva.
Oskar odnosi pusty talerz do zlewu i syczy:
– Gdybyś nadal była Ewą, nie moglibyśmy już mieszkać w tym pensjonacie. Na moim
miejscu stałby teraz jakiś zadowolony z siebie osadnik, gotujący śledzie na każdy posiłek
i mówiący po niemiecku z rosyjskim akcentem. Wyobraź to sobie!
Ona wzrusza ramionami, ale wie, że ojciec ma rację. Nie mieli żadnego wyboru poza
volkslistą. Trudno sobie wyobrazić, jak by żyli, gdyby zostali uznani za Polaków, potem
wysiedleni i pewnie wysłani do Rzeszy jako robotnicy przymusowi. I jak ona mogłaby być
przydatna AK, gdyby pracowała pod przymusem w jakiejś niemieckiej fabryce, nosząc czerwoną
gwiazdę z naszywką „P”?
Ewa nalewa ledwie ciepłą kawę i podnosi do ust czarkę, by ukryć swoją porażkę.
Naprawdę szkoda, że kłóci się w ten sposób z własnym ojcem. Mówi, jakby miała piętnaście lat,
a nie dwadzieścia trzy. Ale wygodnie jest być w złym humorze; przestaje wtedy myśleć o tym,
jak wyglądałoby jej życie, gdyby nie wojna.
– Przepraszam, papo. Powlekę to dębowe łóżko najlepszą pościelą.
– Dobrze, Myszko. – Ojciec odkręca kran. – Wiem, że ci trudno doglądać wszystkiego,
zwłaszcza przy takich gościach, jakich teraz mamy…
Kładzie dłoń na jej ręce i ściska.
– Bez ciebie nie dałbym sobie rady z prowadzeniem pensjonatu.
Ewa czuje niespodziewane szczypanie w nosie i przytula się do ojca. Jego policzek drapie
ją w czoło.
– Jestem zadowolona z tego, co robię, papo. A oni naprawdę nie sprawiają mi kłopotu.
Cofa się i wyjmuje odrobinę żółtka z czubka jego wąsów.
Ojciec kiwa głową i mówi cicho:
– Przynajmniej jestem zbyt stary, by dostać powołanie, nie tak jak część z tych, którzy
wybrali volkslistę. Nie musisz się martwić, że jesteś tu sama.
Na dziedzińcu trzaskają drzwi i Ewie mocniej bije serce. Czyżby to był nowy lokator?
Nie powiedziała ojcu całej prawdy na temat oficerów. Większość z nich, nawet jeśli nie są zbyt
uprzejmi, przynajmniej trzyma ręce przy sobie. Jednak kilku z nich nie. Jakiś spokojny oficer
w pokoju byłby manną z nieba. Zerka na dziedziniec przez siatkową firankę. Ale to tylko
Scharführer Feldman zakłada szelki na kamizelkę, wychodząc z toalety w pensjonacie.
– Wiem, papo. Pójdę i posprzątam rzeczy po śniadaniu. Myślę, że już wszyscy skończyli.
Kiedy Ewa idzie z tacą do jadalni, widzi, że rzeczywiście wszyscy oficerowie wyszli,
poza jednym. Siedzi do niej tyłem. Ma taką samą szarozieloną kurtkę jak inni, ale ona od razu
wie, że go wcześniej nie widziała.
Nauczyła się odzywać pierwsza.
– Heil Hitler!
Przybysz odwraca się. Jego ciemnoblond włosy są ułożone do tyłu i jakby wilgotne.
Uśmiecha się i Ewa dostrzega, że jest nadzwyczaj przystojny.
– Dzień dobry, panno Hartman.
Gasi papierosa i wstaje, robiąc szybki skłon głową.
– SS-Obersturmführer Beck. Miło mi panią poznać.
Ładnie z jego strony, że oszczędził jej pełnej procedury z Heil Hitler.
– Dziękuję, panie Obersturmführer. Jak rozumiem, jest pan naszym nowym gościem?
– Tak.
– Tak mi przykro, że musiał pan czekać. Powinien był pan zadzwonić po mnie lub
mojego ojca.
– Drzwi wejściowe były otwarte, więc nie chciałem przeszkadzać pani w kuchni.
Ma przyjazny uśmiech i nie robi wrażenia tak przesadnie pewnego siebie jak większość
z nich. Ewa zawsze musi zwalczać w sobie odruch, by zachowywać się oschle i ponuro wobec
okupantów, bo wie, że życzliwość jest najlepszym kamuflażem dla konspiratorów. I stara się nie
polubić żadnego z tych niemieckich oficerów. Ale widzi, że akurat w tym przypadku to może być
trudne.
– Dziękuję, panie Obersturmführer, jest pan bardzo miły. Czy ma pan teraz ochotę na
śniadanie? Jeszcze nie skończyłam szykować pana pokoju.
– Tylko kawę, jeśli mogę prosić.
– Oczywiście. Zrobiłam świeży dzbanek.
W rzeczywistości resztki kawy w dzbanku stoją na kuchence już dobrą chwilę, ale Ewa
nalewa je do jednej z najładniejszych filiżanek Rosenthala. Mruga ze zdziwienia, przypominając
sobie, że Beck przy powitaniu wymienił jej nazwisko. Skąd wiedział, że to właśnie ona, a nie
jakaś dziewczyna na przychodne, która pomaga przy śniadaniu? A sposób, w jaki wślizgnął się
do jadalni wprost z ulicy, wydaje się jeśli nie podejrzany, to przynajmniej dziwny. Jednak gdyby
został tu specjalnie przysłany z zadaniem obserwowania jej, z pewnością byłby ostrożniejszy
podczas spontanicznego powitania. Może po prostu rozpoznał ją na podstawie opisu, który dostał
od innych lokatorów.
Ewa stawia filiżankę w jasnoróżowe różyczki napełnioną ziemistą kawą przy nakryciu
przed Beckiem. On ma rozpiętą kurtkę. Pod spodem jego beżowa koszula wygląda, jakby była
przyklejona do skóry i wilgotna. Ewa stara się omijać go wzrokiem, sprzątając inne stoły. Część
lnianych, kraciastych serwetek jest już ciasno zwinięta i umieszczona we właściwych
obrączkach, ułożonych pod lustrem na kredensie. Inne, zmięte, zostały pozostawione na stołach
przez zadufanych użytkowników, przekonanych, że Ewa będzie wiedziała, w której obrączce
należy umieścić serwetkę danego oficera. Ona oczywiście rozpoznaje najgorzej wychowanych po
sposobie, w jaki rzucają serwetki.
Obersturmführer Beck bierze łyk z porcelanowej filiżanki.
– Dziękuję, panno Hartman. To taka zmiana na lepsze w porównaniu do kawy
w koszarach.
Ewa nadal się miło uśmiecha, chociaż wie, że on kłamie.
– Był pan zakwaterowany w Zamku?
– Tak. I cieszę się, że moja prośba o przeniesienie tutaj została spełniona.
– Pan specjalnie prosił do nas?
– O tak, wszyscy mówią, że to najlepszy pensjonat w mieście.
Teraz już wyraźnie kłamie, ale Ewa uśmiecha się jeszcze szerzej.
– Pochlebia nam pan, panie Obersturmführer.
– Więc proszę wybaczyć, że zjawiłem się podczas śniadania, ale po tym, jak wstałem
wcześnie, żeby popływać, nie mogłem po prostu znieść, że mam znowu przejść przez całe miasto
i wrócić na pryczę w koszarach.
Ewa układa pozostałe zwinięte serwetki na kredensie. Pływak. To pasowałoby do
wilgotnych włosów i chyba także do jego szerokich ramion.
– Lubi pan pływać, panie Obersturmführer?
– Bardzo.
– W tym nowym basenie?
– Zna go pani? Znakomite udogodnienie dla miasta. Już tam pani pływała?
Jej uśmiech nawet na moment nie słabnie, gdy kręci głową.
– Jeszcze nie, ale słyszałam, że jest świetny.
W rzeczywistości skręca ją na samą myśl o pływaniu w tym krytym basenie. Bo chociaż
basen jest nowy, budynek, w którym się mieści, już nie. A kto stwierdzi, że taki sam los nie
spotka z kolei kościoła św. Wojciecha? Kościół równie łatwo można przekształcić w salę
gimnastyczną, jak wielką miejską synagogę zmieniono w basen o wymiarach olimpijskich.
Beck z brzękiem odstawia filiżankę na spodek.
– To taki nowoczesny obiekt sportowy. Woda utrzymuje temperaturę idealną dla
pływania wyczynowego, ale powietrze jest tam zawsze ciepłe. Jeśli pani ma ochotę, mógłbym
załatwić pani możliwość pływania na osobności, po godzinach otwarcia.
Gładzi palcem delikatne uszko filiżanki, gdy się jej przygląda, i Ewa czuje falę gorąca na
karku. Jednak tym razem nie jest ono wywołane wysiłkiem włożonym w stłumienie niechęci do
przedstawicieli okupantów.
– Byłoby wspaniale, panie Obersturmführer, gdy tylko uda mi się znaleźć trochę czasu.
Czy często pan pływa?
– Codziennie, jeśli tylko mogę. Basen jest położony bardzo blisko biblioteki.
– Biblioteki?
– Tak. Właśnie tam pracuję.
Przerywa, przeciąga dłonią po mokrych włosach i śmieje się z jej zakłopotania. Kładzie
żółtą paczkę papierosów na obrusie.
– Pozwoli pani?
Ewa gestem zachęca go, by zapalił. On wyciąga papierosa z paczki, a jej wali serce.
„Mokri” ekstra mocne – takie same jak te, które zawsze miał w kieszeni Stefan.
Beck wskazuje jej sąsiednie krzesło przy stole.
– Ma pani teraz czas na papierosa?
– Tak, dziękuję.
Stara się nadal uśmiechać, gdy sięga po papierosa. Dlaczego miałaby nie być życzliwa
wobec tego nowego? Przynajmniej na początku.
Beck pstryka zapalniczką i podsuwa wysoki płomień do jej twarzy. Ewa zaciąga się
dymem i unosi nieco spódniczkę, siadając.
– Zatem jest pan naukowcem, panie Obersturmführer?
On opiera łokieć na stole, a smuga dymu wije się nad papierosem, który trzyma w dłoni.
– Ach, przed wojną było to moje marzenie. Ale teraz przynajmniej moje lingwistyczne
badania mają praktyczne zastosowanie.
Ewa wypuszcza kłąb dymu i stara się nie robić wrażenia nadmiernie zainteresowanej.
– Jak to?
– Jestem odpowiedzialny za plan zmiany nazw.
Ona uśmiecha się i przekrzywia głowę.
– Ma pan na myśli zmianę nazw ulic?
– Nie tylko ulic: jestem odpowiedzialny za znalezienie właściwej niemieckiej nazwy dla
każdego miejsca na mapie w całym Kraju Warty, aż po najmniejszą osadę i najwęższą dróżkę.
– O mój Boże! To wygląda na wielkie zadanie.
– I jest. Mógłbym spędzać każdą noc w bibliotece i jeszcze nie uporać się z badaniami,
które należy zrobić.
Papieros wisi w kąciku warg Ewy, która wpatruje się spokojnie w jego jasnoszare oczy.
– Na pewno niełatwo znaleźć starą niemiecką nazwę dla każdego miejsca.
– Powinno mi się udać, o ile będę miał dość czasu na przestudiowanie starych map
i dokumentów dotyczących własności ziemi. Jednak nie wszystkie dawne nazwy są odpowiednie.
– Naprawdę?
– Na przykład tej ulicy, która prowadzi do nowego basenu.
Ma na myśli ulicę Żydowską.
Ewa strzepuje popiół z papierosa do popielniczki.
– Jestem za młoda, by pamiętać, jak się nazywała, gdy nasze miasto wchodziło w skład
Prus.
– Oczywiście! Ale nazwa była taka sama. Jüden Strasse. Zatem nie możemy przywrócić
tej nazwy, prawda?
– Nie. Myślę, że nie!
Ewa śmieje się, starając się, by nie brzmiało to sztucznie.
On się uśmiecha.
– Sądzę, że nowe określenie, „Becken Strasse”, sugeruje bliskość tego obiektu inżynierii
wodnej. Czysty przypadek, że moje własne nazwisko będzie częścią tej nowej nazwy ulicy.
Puszcza oczko i widać, że żartuje sam z siebie, a Ewa tym razem śmieje się naprawdę.
– Co za fascynująca i ważna praca!
On przestawia krzesło spod stołu do kąta i wyciąga nogi, krzyżując je w kostkach.
– Och, czasem to bywa żmudne. Pracuję tu zaledwie od miesiąca, ale już są
nieporozumienia pomiędzy armią i pocztą co do map i adresów.
Ewa mocno zaciąga się papierosem i próbuje określić miejsce pochodzenia Becka na
podstawie jego głosu, ale jego niemiecki jest pozbawiony akcentu. Słuchając go, zdaje sobie
sprawę, jak miękko i melodyjnie może brzmieć ten język.
– Skąd pan pochodzi, panie Obersturmführer?
– A jak pani myśli?
– Skądś, gdzie mówi się czystym językiem. – Wzrusza ramionami. – Może z Hanoweru?
– Całkiem nieźle. – Kiwa głową z uśmiechem. – Chce pani jeszcze zgadywać?
– Hmm… z Dortmundu?
– Nie kończmy zabawy zbyt szybko. Czemu nie miałoby być jednego pytania każdego
dnia, skoro zamieszkam tutaj w waszym ślicznym pensjonacie? Ale wątpię, czy pani się uda.
Ewa kiwa stopą, zakładając nogę na nogę.
– Mogę pana zaskoczyć!
Wstrząśnięta łapie się na tym, że jej ochronny pancerz pęka. Przez kilka chwil
rozmawiała z Beckiem, w ogóle nie myśląc o jego mundurze ani o zagrożeniu, jakie może on
stanowić.
– Cóż, panie Obersturmführer, będę niecierpliwie czekać na codzienny quiz i na
możliwość otoczenia pana gościnnością Hartmanów.
Wstaje i podchodzi do szuflady kredensu po nieużywane obrączki do serwetek, potem
umieszcza je na stole przed Beckiem. Złote włosy błyszczą mu na karku nad aksamitnym,
zielonym kołnierzem kurtki.
– Mógłby pan wybrać sobie którąś? Pierzemy serwetki co tydzień, więc każdy oficer
trzyma swoją we własnej obrączce.
Obrączki mają trzy charakterystyczne wzory: albo są zrobione z rogu z wyrytymi
głowami byków, albo mają namalowane górskie kwiatki, albo są to cynowe opaski bez żadnych
ozdób.
Beck zaskakuje ją, biorąc najprostszą.
– Dobry wybór, panie Obersturmführer.
– Prosta jak obrączka ślubna.
Uśmiecha się i skupia na sobie intensywne spojrzenie Ewy, która zwija różową lnianą
serwetkę. Jedynie mocniejsze bicie serca mówi jej, że wstrzymuje oddech.
Gdy Ewa odwraca się, by odłożyć niepotrzebne obrączki do szuflady, przybiera spokojny
wyraz twarzy. Kilka razy musiała zrobić duży wysiłek, by nie zadurzyć się w jednym z oficerów
zakwaterowanych w pensjonacie. Jej życzliwość, a czasami kokieteria nie mogły przerodzić się
w prawdziwe uczucie, bo jej kamuflaż byłby całkowicie zagrożony. Poza tym, chociaż może nie
każdy oficer mieszkający pod dachem jej pensjonatu budził w niej niechęć, to nienawidziła tego,
czemu służyli.
Jednak jej odczucia jeszcze nigdy nie były wystawione na taką próbę jak ta. Ponieważ
Ewa nie potrafi w tej chwili myśleć o niczym innym niż jej największe obecnie pragnienie:
znaleźć się wewnątrz dawnej synagogi przy Becken Strasse i obserwować, jak Obersturmführer
Beck wychodzi z basenu, ociekając wodą.
Zaciska mocno usta w uśmiechu i odwraca się ku niemu.
– Ma pan ochotę na kolejną kawę, gdy będę szykować pański pokój?
– Nie, dziękuję. I proszę nie robić sobie specjalnego kłopotu.
– Och, to żaden kopot, po prostu trochę odkurzę i dam świeżą pościel.
Skłania głowę tak energicznie i lekko, na ile jej się udaje, a potem wychodzi z pokoju.
Jednak gdy się wspina po schodach, ćmiące, znajome poczucie winy dopada ją przy
każdym kroku. Mija drzwi do pokoju z dębowym łożem i idzie dalej, kolejną kondygnacją
schodów, aż do swojej nisko sklepionej sypialni pomiędzy skosami dachu. Zamyka za sobą drzwi
i siada na dywanie.
To nie fair. Dlaczego nie może jej się spodobać przystojny facet, do którego wcale nie
czuje miłego dreszczyku pożądania, bez przytłaczającego poczucia winy? Święci Pańscy, mijają
już trzy lata, odkąd miała ostatnie wieści od Stefana. Trzy z jej najlepszych lat stracone. Byłoby
lepiej, gdyby miała całkowitą pewność, że on nie żyje. Ponieważ w tej sytuacji cała reszta jej
życia może upłynąć w cieniu pytania o los Stefana.
Czy pozostałe lata jej młodości mają przemknąć w ogóle bez miłości? Nie może nie
angażować się emocjonalnie ze względu na jakieś widmo. Gdyby wszystko potoczyło się inaczej,
Stefan do tej pory znalazłby sobie inną kochankę. I na ile Ewa się orientuje, może już ją ma. Ewa
siedzi bez ruchu na podłodze, próbując wyobrazić sobie Stefana z jakąś domniemaną dziewczyną
w innym kraju. Jednak łzy szczypią ją pod powiekami. Potrząsa głową. Do licha, trzy lata to
wystarczająco długo. W jakiś sposób musi wyrzucić go z serca.
Ewa pociąga nosem i miękko przyklęka na lśniących, nierównych deskach podłogi.
Z policzkiem przyciśniętym do szafy sięga obiema rękami pod spód i wyczuwa dwa zaciski.
Napinając ramiona dla utrzymania równowagi, obraca je i wyciąga z dołu kwadratowy pojemnik
nieco mniejszy od pudełka na buty. Bezszelestnie przenosi tajną szufladę na łóżko i ustawia ją na
kołdrze.
Kilka sztuk starej bielizny na wierzchu nie zmyliłoby nikogo, ale nie potrafi zmusić się,
by zostawić zawartość zupełnie odkrytą. Przenosi cichą maszynę do pisania na łóżko wraz ze
stertą gęsto zadrukowanych papierów – to liczby, słowa, kropki i kreski, które przepisuje
z nabazgranych przez agentów notatek, oraz jakieś nieostre fotografie, a ona nie bardzo rozumie
ich znaczenie. Sterta rośnie. Musi poinformować łączniczkę, że potrzebuje nowej dostawy.
Pod maszynopisami jest mały stosik otwartych brązowych kopert. Widok jego ręcznego
pisma zawsze zapiera jej dech w piersiach, jakby sam Stefan ukrywał się pod szafą. Właściwie
nie musi jakoś szczególnie chować jego listów. Nawet w Rzeszy nie jest przestępstwem mieć
narzeczonego, który służył w wojsku nieistniejącej Rzeczypospolitej Polskiej. Chodzi po prostu
o to, że Ewa nie jest w stanie znieść myśli, że ktoś jeszcze mógłby przeczytać słowa Stefana
o miłości.
Jednak słowa blakną. I chociaż Ewa potrafi odtworzyć swoje emocje z czasów, kiedy te
listy do niej dotarły, nie czuje ich już tak mocno. Wyciąga list z samego dołu. To ten, który
przyszedł tuż przed pierwszymi wojennymi świętami Bożego Narodzenia; wcześniej nie miała
żadnego znaku od Stefana od tego parnego letniego poranka, gdy wsiadł do pociągu do
Warszawy zapchanego oddziałami w zielonobrązowych mundurach. Ich ostatni pocałunek był
tak gwałtowny, że została jej ranka po wewnętrznej stronie ust.
Gdy Ewa po raz pierwszy zobaczyła kopertę z własnym nazwiskiem napisanym jego ręką,
aż zadrżała z emocji. Kiedy ją rozdarła, poczuła przypływ radości. Stefan żył i pozostał
całkowicie sobą; dowodziły tego jego słowa:
Muszę wyznać – napisał – że „Karaś” rozbił się już podczas pierwszego lotu przeciwko
Sowietom, a co zawstydzające, nie został zestrzelony przez kulę wroga, ale unicestwiony przez
niewielką mechaniczną usterkę. Wtedy ja wraz z drugim pilotem poszliśmy w zupełnie
niewłaściwym kierunku i wpadliśmy na uroczego kapitana Armii Czerwonej, który wyglądał na
dość zakłopotanego, gdy nas aresztował.
Nawet teraz Ewa słyszy przy tych słowach jego głos i nie może powstrzymać uśmiechu.
Stefan sprawił, że opowieść o obozie dla jeńców brzmiała znośnie, a nawet efektownie.
Starą klasztorną twierdzę, w której go trzymano, Ewa wyobraża sobie tak dokładnie, jakby już
kiedyś tam była, choć przecież nigdy w rzeczywistości nie widziała okalających ją murów
z wieżyczkami ani prycz ustawionych w sześciu piętrach wewnątrz wspaniałego, kopulastego
kościoła. Stefan napisał, że śpi w najlepszym miejscu: na najwyższej pryczy z dobrym widokiem
na kolorowe malowidła świętych. To miejsce chroni go także, jak twierdzi: …od przykrości,
które znoszą ci na niżej położonych pryczach, na których kapie stale ściekająca po ścianach
wilgoć, pochodząca ze skroplonych oddechów setek mężczyzn (a także wilgoć tworzona przez
tych facetów, którym nie chce się w nocy zleźć na dół do wiadra!).
Może Stefan wiedział, że po początkowym uczuciu ulgi Ewa będzie przerażona wizją
tego, co go czeka podczas rosyjskiej zimy, i próbował ją uspokoić. Jednak szczegóły, o których
pisał, wyglądały na prawdziwe: że owsianka na śniadanie zachowuje ciepło w drewnianej misce,
że jeńcy dostali szachy i harmonijki ustne, że w obozie jest sala kinowa i rozrywka radiowa:
…stale korzystamy z Radia Moskwa, które gra przez głośniki, umieszczone w każdej części
otoczonych murem zabudowań, nawet w latrynach. Cenzor najwyraźniej nie dostrzegł sarkazmu
Stefana. Nawet adres podany, gdyby chciała odpisać: „Dom Wypoczynkowy im. Gorkiego,
Moskwa, skrytka pocztowa 12”, pomagał uciszyć jej niepokój. Wyobrażała sobie jeńców podczas
leczniczych masaży wykonywanych przez tęgich Rosjan w białych fartuchach.
Oczy Ewy wędrują ostrożnie na dół strony do najbardziej poruszającego fragmentu tego
pierwszego listu: Moja kochana Ewo… twoja fotografia jest ukryta w klapie mojej kamizelki
i przytulona do serca… a kiedy przypomnę sobie zarys twojego ramienia albo zapach twoich
włosów, czuję oszołomienie… Ewa uzmysławia sobie, że gdy to czyta, nadal jak na złość szczypie
ją w nosie.
Jednak najbardziej zaczyna ją denerwować to, co nastąpiło potem. Jak Stefan mógł być
tak naiwny w grudniu 1939 roku, by wyobrażać sobie, że wkrótce zostanie zwolniony? Jego listy
z Rosji przychodziły przez całą pierwszą zimę, jeden co kilka tygodni, aż do wiosny 1940 roku.
A potem nic. Jednak słowa w liście, który trzyma w ręku, brzmią stanowczo nie tylko
w odniesieniu do szybkiego uwolnienia Stefana, ale również tego, że on i Ewa wkrótce się
pobiorą: Wizja naszego ślubu na wiosnę dodaje mi otuchy – pisze. – Nie drwij, Ewo, ale czasem
wyraźnie widzę, jak stoisz przed fotografem, oblana promieniami słońca, w wianku z kwiatów
wiśni we włosach.
Ewa ma suche oczy, gdy wkłada list z powrotem do pudełka. Bardzo się pomylił. To już
czwarta wiosna, odkąd napisał te słowa, a jedyny pierścionek, jaki Ewa ma na palcu, to ten ze
sztucznym oczkiem, który Stefan kupił w pośpiechu na ulicy Żydowskiej, gdy dostał rozkaz
mobilizacyjny.
Z upływem czasu ujmująca przedtem wiara Stefana w przyszłość wygląda raczej na
arogancję. Tak, arogancki. Taki właśnie jest Stefan Bergel. Ale już dość tego. Ewa zaciska obie
pięści na jedwabnej kołdrze, w miarę jak rośnie jej irytacja na nieobecnego kochanka. Tym
razem jej udręka jest niemal tak gwałtowna, że czuje się wyzwolona.
White Waltham, Anglia

Niedziela, 11 kwietnia
Zimne powietrze wlatuje z każdym trzaśnięciem drzwi, ale korytarz nadal śmierdzi
przypalonym bekonem. Vee opiera się ramieniem o ścianę, gdy mijają ją Marjorie Hyde-Barker
i Freddie Dunne, z notatkami w ręku, głośno rozmawiając:
– Co masz?… Hurricane do Hullavington… Super!
Tak, bardzo fajnie. One miały lepszy start w tej rozgrywce, przybywając do bazy
z licencjami pilota i książkami lotów z wieloma wylatanymi godzinami, za które niewątpliwie
zapłacili ich tatusiowie. Gdy tylko zdobędzie Skrzydła, Vee będzie takim samym pilotem jak
one, ale wygląda na to, że zabierze jej to więcej czasu niż innym kadetom. Od czasu tej sprawy
w Bradwell Bay nic nie idzie jej tak, jak by chciała. Lądowania wychodzą z trudem, popełnia
błędy w nawigacji: za duże odchylenie w locie do Debden, zmylony kurs na Ratcliffe. Nawet jej
pisemne oceny się pogorszyły. I nie ma ku temu żadnej poważnej przyczyny poza tym, że – jak
się na tym złapała – przez cały czas wypatruje myśliwców z 302 Dywizjonu.
Kolejny chłodny powiew i z korytarza nadchodzi Sonia: ma misternie zakręcone włosy,
błyszczącą szminkę i nową marynarkę, ściągniętą paskiem o jedną dziurkę ciaśniej, niż trzeba.
Nad kieszonką na piersi błyszczą złote skrzydełka.
– Sonia! Co za mundur! Szybko go dostałaś.
Vee robi, co może, by utrzymać serdeczny uśmiech, gdy Sonia staje obok niej w kolejce,
próbując ukryć radość.
– Tak, prawda?
– Od Blackstonesa?
Sonia obrywa nitkę zwisającą z ciemnoniebieskich spodni, opadających luźnymi fałdami.
– Nie. Właściwie z miasta. Udało mi się przekonać krawca mojego ojca, by go uszył.
Vee wie, że Sonia nie chce, by zabrzmiał w tym ton wyższości, ale po prostu nie może nic
na to poradzić.
– Głowa do góry, Vee, wkrótce otrzymasz swój.
Vee kiwa głową, ale zdaje sobie sprawę, że uśmiecha się bez przekonania.
– Następny!
Krzyk z biura oficera dyżurnego sprawia, że patrzy na swoją torbę z ekwipunkiem na noc
i kopniakami przesuwa ją naprzód po podłodze wraz z postępem kolejki.
– Wiesz, dokąd dziś lecisz, Vee?
– Przypuszczam, że na kolejny oblot po kraju.
Vee wzrusza ramionami i uśmiecha się do Soni. Pyta obojętnym tonem:
– Jakimi typami latasz, odkąd zdobyłaś odznakę?
– Tylko na Albacore’ach i oczywiście na Tigerach. Ale teraz szkolę się na Masterach.
– Żeby latać na myśliwcach?
Sonia kiwa głową i nawet nie wydaje się tym pysznić. Jak wspaniale będzie wyglądać,
gdy w stylowej, granatowej kurtce zasiądzie w kabinie Spitfire’a. Vee wyobraża sobie, jak Sonia
zasuwa nad sobą osłonę z pleksi, jakby to były drzwiczki od strony kierowcy w bentleyu jej ojca.
Docierają do biura operacyjnego, gdzie powietrze jest gęste od dymu. Sonia odbiera
kartkę ze swoim nazwiskiem od kobiety w tweedowym kostiumie. Jakaś inna skrzypi kredą po
tablicy przelotów; dzwonek telefonu przebija się przez stukot maszyn do pisania. Vee opiera
łokieć o wysoki kontuar i słucha, jak kapitan Mills warczy do słuchawki:
– Halifax… i cztery Hurricane’y? Chyba pan żartuje. Oddzwonię.
Odkłada słuchawkę i przesuwa cybuch fajki do kącika ust. Przyglądając się trzymanym
papierom, podchodzi z powrotem do kontuaru.
– Następny!
Nadal nie podnosi wzroku i Vee patrzy na jasne odbicie na jego wysokim czole.
– Panie kapitanie?
– Tak? Katchatourian, prawda?
Wymawia jej nazwisko z dziwnym naciskiem na ostatniej sylabie, co sprawia, że Vee nie
wie, czy się skrzywić, czy roześmiać. Jednak nie daje nic po sobie poznać, gdy on w końcu
spogląda na nią znad swych okrągłych okularów.
– Mam tutaj coś…
Papiery szeleszczą na kontuarze. Rozbłyskuje złoto: wyhaftowane skrzydła otaczają
błyszczące litery „ATA”.
Żołądek podchodzi Vee do gardła.
– Dla mnie?
– Nie. Dla tego dżentelmena za panią.
– Och!
– Niech się pani skupi. Oczywiście, że dla pani. I mam jeszcze to dla pani…
Wyciąga w kierunku Vee kartę identyfikacyjną z jej czarno-białym zdjęciem, na którym
wygląda na trochę zanadto zadowoloną z siebie.
– I to…
Kartka białego papieru, z niebieską kopią pod spodem, jest wypełniona czarnym pismem
maszynowym. Kwit pilota. Jej pierwszy.
Pilot: Katchatourian, V.
Swordfish, P.4532.
Z Gosport do White Waltham.

Jezu Chryste. Swordfish. Vee nigdy go nie widziała, ale wie, że jest wielki. Nawet
większy niż Walrus. Kapitan Mills ciągle szeleści papierami.
– Czy jest pan pewien, sir… To znaczy, czy ktoś z Gosport będzie sprawdzał Swordisha
wraz ze mną?
– Sprawdzał? Co do diabła ma pani na myśli?
– Ja jeszcze…
– Ma pani przy sobie Notatnik?
– Tak.
– Cóż, nie trzeba chyba pani mówić, że to wszystko, co jest pani potrzebne. Proszę
przeczytać stronę dotyczącą konkretnie Fairey Swordfisha i do dzieła.
– Rozkaz, panie kapitanie.
– Chyba że nie będzie pani mogła właśnie teraz wystartować.
– Dlaczego nie, sir?
– Jest pani teraz licencjonowanym pilotem. Więc niech pani mi powie.
– Hmmm.
– Jakiego rodzaju przeszkody mogłyby dziś powstrzymać panią przed lataniem?
– Kłopoty z samolotem-taksówką?
– Nie.
Kapitan stuka w zęby cybuchem fajki.
– Jakieś działania wroga na trasie? Gdybym sprawdziła „Mapy i Sygnały”…
– A może, trzeci oficerze Katchatourian, mogłaby pani po prostu wyjrzeć przez okno?
Vee spogląda przez okno zaklejone na krzyż taśmą. To prawda, że widoczność dziś jest
niepewna. Na lądowisku nad kupkami topniejącego śniegu snuje się mgła. Jednak iglica kościoła
w Shottesbrooke jest w tym mroku jako tako widoczna.
– Dobrze widzę kościół, sir.
– Zatem, według pani, mogłaby pani wystarować w tych warunkach, tak?
– Hmm…
– A więc?
– Tak, panie kapitanie.
– I właśnie dlatego, Katchatourian, zdobycie Skrzydeł Pilota zabrało pani więcej czasu
niż większości kadetów.
Mówi z fajką w kąciku ust, ale Vee dobrze go słyszy. Sonia pewnie także. Nie da mu tej
satysfakcji i nie obejrzy się, by sprawdzić.
– Jak pani wie, istnieje wyraźna granica pomiędzy odwagą a lekkomyślnością. Niech się
pani upewni, czy jest pani po jej właściwej stronie.
Vee odczuwa przytyk. Sztywnieje.
– Tak, panie kapitanie.
– Dobrze.
Kapitan Mills obrzuca ją długim, nieruchomym spojrzeniem.
– Cieszę się, że to jasne. Zatem znajdę sobie teraz jakieś pismo dla pań lub partnera do
brydża. I mam nadzieję, że niebo się wkrótce przetrze.
Vee nie potrafi zmusić się do odpowiedzi. Musi wystarczyć kiwnięcie głową. Łapie swoje
Skrzydła, kwit i legitymację i odwraca się.
Sonia czeka na korytarzu.
– Mówiłam, Vee! Gratulacje!
– Dziękuję.
– Nie jesteś podekscytowana?
Vee potakuje i wkłada kawałek materiału ze złotymi nićmi do kieszeni płaszcza. Czuje się
zbyt dotknięta, żeby być podekscytowana. Osiągnięcie tego celu było dla niej najważniejsze,
odkąd w czasopiśmie „Flight” zobaczyła ogłoszenie o naborze kadetów do ATA. Jednak ten
sukces zostawił jej w ustach tylko niesmak.
Vee przełyka ślinę.
– Byłabym bardziej podekscytowana, gdyby było trochę więcej błękitnego nieba.
Próbuje żartować ze wszystkiego, niezależnie od tego, jakie uczucia kłębią się pod
powierzchnią, tak jak to robią inni piloci.
Sonia podnosi torbę.
– No właśnie! Dziś mam lot na Walrusie z Whitchurch oraz szkolenie na Masterze. Przy
takim niebie będę mieć szczęście, jeśli coś z tego się odbędzie.
Vee idzie za nią do wysokiego pomieszczenia kantyny, gdzie piloci siedzą na
przypadkowo dobranych krzesłach, tasując karty, szeleszcząc gazetami lub pochylając się nad
rozłożonymi mapami. Pomiędzy meblami słychać pobrzękiwanie ruchomego stolika do herbaty,
popychanego najwyraźniej przez jakąś uczennicę.
Sonia zajmuje wytartą kanapę we wnęce, a Vee przysiada na drewnianym oparciu,
stukając stopą w podłogę. Po przeciwnej stronie sali szef instruktorów, kapitan McKay i jakiś
australijski pilot pochylają się nad planszą do tryktraka, a ich siwe głowy niemal się stykają. Nie
zwracają wcale uwagi na pogodę. Może nie spodziewają się dzisiaj żadnych lotów, a jest dopiero
za piętnaście dziesiąta.
Błyszczące strony magazynu „Country Life” szeleszczą, gdy Sonia je kartkuje, ale wcale
na nie nie patrzy.
– Więc jaki jest ten twój polski facet?
Vee prycha, ale szybciej stuka stopą.
– To nie jest mój facet. Spotkałam go tylko raz.
– Tak, ale musiał ci się spodobać, bo inaczej byś o nim nie wspomniała.
Vee krzywi twarz w głupawym uśmieszku.
– No, wiesz.
Nawet nie potrafi wyrazić tego słowami, nie popadając w ckliwość. Ale naprawdę za
każdym razem, gdy myśli o Stefanie, ma wrażenie, że jej świat się powiększa, tak jak wtedy, gdy
odrywa się od ziemi i zaczyna lot.
Sonia klepie Vee po ręce i zniża głos do szeptu.
– Nie potępiam cię, kochanie. Piloci RAF-u są znacznie bardziej seksowni niż większość
tych z ATA.
– Ale przecież Tony jest jednym z tej „większości”.
– Cóż, on stanowi wyjątek.
Sonia wyciąga przed siebie palce, z paznokciami dokładnie w tym samym odcieniu
czerwieni jak jej szminka, w kierunku fotografii umieszczonej na boazerii kantyny. Na jej lewej
ręce błyszczy brylant.
– Czy sądzisz, że ten pan z 302 marzy o tobie?
– O Boże! Skąd mam wiedzieć?
Vee próbuje zachować kamienną twarz, ale nie przestaje się uśmiechać.
– Och, Vee! Nie bądź świętoszkowata. Musisz się przyzwyczaić, że mężczyźni się za tobą
oglądają. I to zdecydowanie się przyzwyczaić. I z niektórymi musisz posunąć się trochę dalej,
a nie tylko robić marzycielskie miny.
Wydaje się, że w kantynie nagle nie słychać nic poza ich kłopotliwie głośną rozmową.
Vee wstaje.
– Może herbaty?
– Tak, dwie łyżeczki cukru.
Gdy Vee podchodzi do stolika na kółkach, zdaje sobie sprawę, że kiedy mówi na głos
o Stefanie, wydaje się jej on bardziej realny. Nie może dłużej ukrywać sama przed sobą, jak
bardzo marzy o tym, by go znowu zobaczyć.
Sonia nie jest pewna, czy istnieje jakieś życie uczuciowe Vee, o którym warto pomówić,
ale Vee sama wie, że rozmarzony wygląd to jak na razie wszystko, czego doświadczyła. Nie
znaczy to, że wcześniej nigdy nie podobała się mężczyznom. Tak, zdarzali się mężczyźni: wąsaci
faceci ze sportowymi samochodami, którzy tak jak ona kręcili się po lotnisku w Hanworth.
Jednak nigdy po raz drugi nie zaczepiali tej poważnej dziewczyny o dziwnym imieniu. I Vee
podejrzewała, że gdyby zbliżyła się do któregoś z tych bohaterów na tyle, by z nim porozmawiać,
wcale by go nie polubiła. Po prostu ci lotnicy wyglądali na doświadczonych, a obietnica
dojrzałych doznań była tym, czego brakowało chłopcom kręcącym się czasami koło niej.
Jednak Stefan wydaje jej się o wiele bardziej intrygujący i egzotyczny niż faceci
z Hanworth. Na myśl o nim czuje taką samą delikatną falę podniecenia, a przecież on nawet nie
ma wąsów jak tamci. Jakimś cudem Stefan chyba odwzajemnia jej zainteresowanie, ale patrzył
na nią tak dziwnie, że nie jest całkiem pewna, z czego to wynika.
Podaje Soni filiżankę herbaty.
– Dalej, Vee, puść farbę. Jaki on jest, ten Polak?
Idiotyczny uśmieszek powraca.
– Daj spokój, Soniu. Nie wiem, czy nawet mu się spodobałam. Stale robił śmieszne miny.
– Śmieszne miny? No cóż, to pewny znak.
– Czego?
– Że w myślach rozbiera cię z lotniczego kombinezonu.
Vee krztusi się herbatą nad krawędzią filiżanki.
– Szsz.
– Poważnie! Zdejmowanie tych ciuchów to po prostu koszmar.
Vee śmieje się zbyt głośno i rozgląda po sali. Długo popija herbatę, ale Sonia nie
odpuszcza.
– Dlaczego go nie odnajdziesz i nie upewnisz się?
– Jak miałabym to zrobić?
– Cóż, nie byłoby zbyt trudne sprawdzenie lotów Dywizjonu 302. Znam kilku ludzi,
którzy mogliby w tym pomóc.
– Chybabym nie mogła.
– Dlaczego nie? Nie chciałabyś wyjść na zbyt zainteresowaną?
– Nie! Cóż… tak.
– Posłuchaj, kochanie, dawno minął czas tych wszystkich wiktoriańskich bzdur. Nikt
z nas nie wie, co go jutro czeka. Więc jeśli widzisz coś, na co naprawdę masz ochotę, musisz po
to sięgnąć.
Vee nagle wyobraża sobie, że przyciąga do siebie Stefana Bergla i oplata się wokół niego,
mocno go całując. Próbuje się roześmiać, ale przez chwilę po prostu nie może oddychać. Sonia
chyba ma rację.
Vee kuli się w ramionach i spogląda na zegarek. Dziesiąta dwadzieścia pięć. Kwit na lot
Swordfishem wydaje się pulsować jej w kieszeni. Żeby się czymś zająć, zanosi puste filiżanki do
stolika na kółkach, a gdy je odstawia, naczynia, ustawione w stos, dźwięczą. Jednak ich brzęk nie
ustaje i wkrótce ustępuje drganiom powietrza przechodzącym w niski huk. Grzechoczą metalowe
ramy okien.
Vee podchodzi do okna we wnęce i robi otwór w parze skroplonej na szybie. Obok niej
stoi Freddie Dunne, który opiera się obiema rękoma o parapet i wpatruje w chmury.
Vee podąża za jego wzrokiem.
– Myślisz, że to powietrzna taksówka?
Freddie nie patrzy na nią, gdy kręci głową.
– Nie, to coś większego.
Krzyczy do kapitana McKaya, który podnosi wzrok znad planszy do tryktraka:
– Czy to nie Jerry?
Kapitan McKay prycha.
– To Lanc. Nie odróżniasz? Spodziewamy się jednego z Sherburn.
Huk przeradza się w wycie i Vee czuje drżenie w piersiach. Bombowiec Lancaster
najwyraźniej zatacza nad nimi kręgi tak nisko, na ile pilot ośmiela się ryzykować, wypatrując
drogi poprzez warstwę chmur. Jednak potem warkot samolotu cichnie i zanika. Pilot, kimkolwiek
jest, rozmyślił się.
Kapitan McKay nabija fajkę świeżym tytoniem.
– Tam z góry musi to wyglądać nawet gorzej niż tu z dołu.
Freddie zakłada ręce na piersiach. Ma nienaturalnie czerwoną twarz jak na młodego
człowieka i lekko utyka, i dlatego, jak przypuszcza Vee, lata w lotnictwie transportowym, a nie
w RAF-ie.
Zwraca się do kapitana McKaya:
– Zatem, jak sądzisz, powinienem wystartować i przyjrzeć się z bliska? To znaczy, wiem,
że podstawa chmur wydaje się cholernie nisko, ale słyszę, że nad Langley jest dość czysto. Może
gdybym wziął Tigera na oblot, dałoby nam to wszystkim lepsze pojęcie o aktualnych warunkach.
Kapitan McKay nie odpowiada. Potem szybko kiwa głową.
– Idź i spytaj, co powie oficer operacyjny.
Kilku innych pilotów wygląda przez okno. Słychać szmer rozmów pomiędzy ludźmi
w ciemnych mundurach; są tam mężczyźni i kobiety, młodzi i starsi, Brytyjczycy
i obcokrajowcy. Vee czuje gorący rumieniec złości. Gdyby ona zasugerowała taki testowy oblot,
czy zostałoby to potraktowane jako dowód jej lekkomyślności? Wbija paznokcie w dłonie, bo
uświadamia sobie, że każda decyzja, jaką teraz podejmie jako pilotka, zostanie przez kapitana
Millsa uznana za „cienką granicę”. Może o to mu właśnie chodziło. Czuje niepokój
i rozdrażnienie, wraca do swej wnęki, ale nie może się zmusić, by usiąść.
Wtedy Freddie Dunne wchodzi z powrotem do kantyny ze złożonym spadochronem
przewieszonym przez ramię i goglach nasuniętych już na oczy. Gdy naciąga rękawiczki,
wykrzykuje, nie zwracając się do nikogo konkretnego:
– Kapitan Mills uważa, że to świetny pomysł.
Vee zakłada ręce na piersiach, odczuwając wyraźną przykrość. Świetny? Tak uważa,
naprawdę? Widocznie Freddie bardziej pasuje do wzorca pilota w rozumieniu kapitana Millsa,
niż kiedykolwiek udałoby się to Vee.
– Szczęśliwej drogi, Freddie! – krzyczy do niego Sonia i wstaje, poprawiając kurtkę.
– Czemu nie mielibyśmy wszyscy wyjść na dwór i mu pokibicować?
Vee wzrusza ramionami, ale wychodzi za Sonią na zimne powietrze. Kilku innych
pilotów z nudów idzie za nimi na skraj utwardzonego pasa startowego. Vee wchodzi na długi,
niski murek, podobnie jak dwóch pilotów z południowej Afryki i Frank Spratley, który przed
wojną pracował w salonie samochodowym w Birmingham. Wszyscy są ciekawi, jak Freddie
sobie poradzi, a Vee sądzi, że każdy z nich jest zły na siebie, że sam pierwszy nie wpadł na taki
pomysł.
Wkłada ręce do kieszeni spodni i kuli się w ramionach, patrząc w niebo. W dali płyną
złowieszcze chmury. Smugi szarego deszczu przesłaniają horyzont, a płaty topniejącego śniegu
dają upiorne, żółtawe światło. To wszystko wygląda nierealnie.
Naprzeciw nich na płycie postoju samolotów jakiś mechanik znowu szarpie śmigło
Tigera. Silnik zacina się i nie zaskakuje. Na wietrze unosi się zapach dymu i benzyny. Vee
wspina się na palce; chciałaby teraz na oczach wszystkich mieć zapięte pasy w kabinie. Na
pewno zrobiłaby to dobrze.
W końcu kłęby czarnego dymu buchają z nosa Tigera i samolot podskakuje nad trawą,
omijając inną umocowaną maszynę. Ale potem tak długo stoi na końcu pasa, że Frank Spratley
wyjmuje z ust papierosa.
– Cóż to? Zmienił zdanie?
Pierwszy oficer z południowej Afryki najpierw wzrusza teatralnie ramionami.
– Może trzy stopy nad ziemią to ostateczna wysokość, na jaką się odważy!
Jednak ich śmieszki milkną, bo rozlega się wysoki dźwięk, gdy Tiger rusza i wznosi się
w kierunku ciężkiego, żółtawego nieba. Vee obserwuje jego powolne, spiralne wznoszenie się ku
podstawie chmur.
Papieros Spratleya wraca do kącika warg.
– Raczej on niż ja.
Warkot silnika cichnie, gdy samolot zatacza łuk w oddali i przez chwilę Vee nie jest
pewna, czy go słyszy. Jednak wtedy zdaje sobie sprawę, że w chmurach jest jeszcze inny
samolot, z głębszym, bardziej natarczywym dźwiękiem silnika.
Sonia również go słyszy.
– Czy to nadlatuje powietrzna taksówka?
Spratley kręci głową.
– Pojedynczy silnik. To Spit MK 9, jak przypuszczam.
Wszyscy milkną, kierując oczy i uszy w stronę niskich chmur. Papieros Spratleya kiwa
się, gdy mówi:
– I oba są na tym samym kręgu. A to nie jest najlepszy pomysł na świecie…
Pierwszy oficer zeskakuje z murku, gdy przez szarą mgłę przebija się para kół, a potem
pojawiają się wygięte skrzydła.
– Do licha, Spratley, masz rację! To MK 9.
Jednak przez moment widać, że Tiger Moth również tam jest, podchodząc do lądowania
tuż poniżej Spitfire’a. Oba samoloty znajdują się na tym samym podejściu do pasa startowego.
Vee jest wśród pilotów, którzy zeskakują z murku. Samoloty mijają się i przez sekundę wydaje
się, jakby czas stanął w miejscu i trwał w nieskończoność.
Spratley wyciąga papierosa w kierunku nieba.
– Czy one się zetknęły? Mój Boże, na to wyglądało!
Z jakiegoś powodu Vee zaczyna biec. Gdy dociera na skraj skoszonego pasa, obie
maszyny gwałtownie lądują i pędzą przez trawę w przeciwnych kierunkach.
Gdy tylko Tiger się zatrzymuje, Freddie wyskakuje i szybko rusza w stronę budynków.
Mijając Vee, zdziera hełm i gogle.
– Widziałaś tego przeklętego durnia? Idę złożyć na niego meldunek do oficera
operacyjnego, a potem powiem mu, co o nim sądzę.
Albo o niej – myśli Vee. Jednak osłona z pleksi w kabinie Spitfire’a odsuwa się i widać,
że rzeczywiście pilot jest mężczyzną. Gdy wysiada, obsługa naziemna natychmiast uwija się
wokół niego. Stoi tyłem do Vee, rozmawiając w skupieniu z głównym mechanikiem
Smithsonem. Jego ramiona w kurtce na kożuszku robią płynne, opisowe ruchy wokół nosa
samolotu. Technicy tłoczą się wokół pilota, więc Vee nie widzi jego twarzy, ale jest coś
w sposobie, w jaki się porusza…
Niemalże bez zastanowienia i analizowania Vee rusza w jego kierunku. Przyspiesza
kroku. Idzie teraz najszybciej, jak może, ale nie biegnie. To niedaleko, ale Vee się zdaje, że brak
jej tchu. I wtedy, gdy pilot się odwraca, już wie, dlaczego tak jest.
Pilot, nadal rozmawiając, łapie spojrzenie Vee, jego bladoniebieskie oczy napotykają jej
wzrok i pozostają utkwione w jej oczach. Potem, gdy obsługa naziemna zaczyna się krzątać przy
Spitfirze, Stefan Bergel podchodzi do niej.
– Vee.
Jej serce bije tak mocno, że musi odkaszlnąć, zanim będzie w stanie mówić. Nie potrafi
się zdecydować, jaki ma przyjąć wyraz twarzy. Wybór jest duży: zdumienie, rozradowanie,
chłodna rezerwa. Próbuje kpiącego rozbawienia.
– Cóż za zbieg okoliczności.
On uśmiecha się lekko zawstydzony.
– Każda chmura, jak to wy, Anglicy mówicie, ma w sobie trochę srebra.
– Czy zatem dlatego jest pan tutaj, z powodu niskich chmur?
Ona także nie może przestać się uśmiechać.
– Nawet mimo to, że ma pan radio?
– Nie, nie zgubiłem się. Drobna mechaniczna usterka, to wszystko.
– A tu było najbliższe lądowisko, prawda?
– Dokładnie tak, a ja nie chciałem ryzykować w… tych warunkach.
Czyżby się zarumienił? Odwraca się, by popatrzeć na mechaników pchających jego
Spitfire’a w kierunku hangaru.
– I wiem, że obsługa naziemna w ATA jest dobra.
Pochyla lekko głowę, wzruszając ramionami. Potem uśmiecha się i Vee jakby topnieje
w środku. Boże, jaki on przystojny. W swym lotniczym kożuszku wygląda na wyższego
i bardziej barczystego. Vee ledwo może oddychać. Rozgląda się. Przy wejściu do budynku
administracyjnego ludzie zaczynają się odwracać.
Vee odgarnia niesforne włosy z czoła.
– Zaproponowałabym panu herbatę, ale jest ktoś, kto koniecznie chce z panem zamienić
słowo, a najlepiej byłoby go uniknąć.
– Och, ten z Tiger Motha.
– Tak. Ten, z którym pan się niemal zderzył.
– Sądzę, że nie spodziewał się tego spotkania.
– To delikatnie powiedziane.
– Słucham?
– No cóż, w każdym razie najlepiej będzie trzymać się od niego z daleka i zostać przy
swoim samolocie.
– Z panią?
Jej żołądek fika kozła.
– Dobrze. Jeśli pan sobie życzy.
Trawa pomiędzy płatami brudnego śniegu jest całkiem mokra. Czubki lotniczych butów
Vee robią się czarne, gdy idą do hangaru. Wewnątrz obszernego pomieszczenia Stefan opiera
ramię o metalową ścianę. Obok, na stanowisku prób, mechanicy w rozmaitych niechlujnych
kombinezonach, kurtkach i kaszkietach krzątają się przy Spitfirze; kucają na skrzydłach
i odkręcają fragmenty kadłuba.
Stefan zwraca spojrzenie na Vee, a ona nie potrafi wymyślić niczego, co mogłaby
powiedzieć. Śmieje się bez powodu i rozgląda wokół.
– Co jest takie śmieszne?
– Och, nic. Czy ma pan chociaż papierosa?
To równie dobra odzywka jak każda inna.
Stefan rozpina kożuszek, wyjmuje paczkę z kurtki i wysuwa z niej dwa papierosy. Vee
w gruncie rzeczy nie ma ochoty, ale wkłada papierosa do ust, a on zapala zapałkę. Otacza dłonią
płomień, przytrzymując go przy jej twarzy, aż ogień się rozżarzy. Jego głowa jest teraz blisko jej,
prawie się dotykają. Ma jakiś przypadkowy czarny włos na gładkim policzku. Vee czuje jego
oddech. Potem on się odsuwa.
Dym zbyt mocnego jak dla niej papierosa wypełnia jej płuca i uspokaja ją. Rzuca
rozbawione spojrzenie na Stefana.
– Śmieszne, że nie wyglądał pan na zaskoczonego, że mnie pan widzi.
– Przecież powiedziała mi pani, że White Walham to pani macierzysta baza.
– Tak, zdaje mi się, że tak.
– A ja chciałem sprawdzić, czy ma już pani odznakę Skrzydeł?
Vee wypuszcza smugę papierosowego dymu kącikiem ust, a potem sięga do kieszeni
spodni.
– Dość zabawne…
Haftowane skrzydła ukazują się na jej dłoni.
– Vee! Gratulacje!
Oczy mu błyszczą i jego ręka jakby odruchowo znajduje się na jej ramieniu, ściskając je.
Powoli się cofa, a Vee pragnie, żeby znowu jej dotknął. On oczywiście tego nie robi.
– Dziękuję.
– Nie wygląda pani na zbyt szczęśliwą z tego powodu.
– Myślę, że dano mi je raczej niechętnie.
Unosi w górę brwi. Ona zapomina podczas rozmowy, że angielski nie jest jego ojczystym
językiem.
– To znaczy… Powiedziano mi, gdy je dostałam, że jestem dość lekkomyślnym pilotem.
Stefan prycha i wyrzuca niedopałek papierosa.
– Zatem powinna pani wstąpić do naszego dywizjonu. Właśnie kogoś takiego
potrzebujemy.
Vee śmieje się.
– Gdyby to tylko było możliwe…
– W Polsce mogłaby pani.
– Naprawdę? Macie kobiety w lotnictwie myśliwskim?
– Kilka, tak. Kiedy mieliśmy własne Siły Powietrzne.
Spogląda w dół na tlący się niedopałek i przydeptuje go butem. Nagle jego twarz nie
wyraża niczego.
Vee kręci głową.
– Nie wyobrażam sobie, jak można walczyć i latać jednocześnie.
– Gdyby pani musiała, dałaby pani radę. A teraz jest pani prawdziwym pilotem. To
najważniejsze.
Podnosi na nią wzrok i uśmiecha się, ale jego oczy wyrażają troskę.
– A my musimy się napić, żeby to uczcić, prawda?
– Musimy?
– Oczywiście. Jeśli pani ma ochotę.
Vee krzyżuje ramiona i kieruje w jego stronę koniuszek papierosa.
– Do Bradwell Bay jest raczej daleko.
– Och, 302 stacjonuje teraz w Northolt. A pani bywa czasem w Londynie?
– Tak, czasami.
Zaczyna się uśmiechać i nie może nic na to poradzić, że uśmiecha się coraz szerzej. Czy
to znaczy, że on umawia się z nią na randkę? A może tylko chce być grzeczny.
– Hej, 302!
Vee podskakuje i rozgląda się. To Smithson, mechanik.
– Nie ma żadnej usterki w tym MK9.
Mierzy Vee wzrokiem z góry na dół.
– A teraz widzę, że byłby pan zdziwiony, gdyby była.
Stefan prostuje się, patrząc Smithsonowi w oczy.
– Przeciwnie, chłopie. Lepiej dmuchać na zimne, nie?
Vee mruga ze zdziwienia. Stefan mówi prawie jak Anglik.
Smithson kiwa głową.
– Wyprowadzimy pana maszynę na zewnątrz i jak tylko skończy pan swoje… sprawy
tutaj, będę wdzięczny, gdy pan zabierze nam ją z drogi.
Stefan robi potakujący ruch głową i krótko salutuje. Vee nie potrafi powiedzieć, czy to
nie jest trochę bezczelne. On wyjmuje parę miękkich skórzanych rękawiczek z kieszeni i zakłada
je bez szczególnego pośpiechu. Zupełnie nie wygląda na zakłopotanego. Czy naprawdę kłamał
w sprawie usterki w samolocie, jak sugeruje Smithson, bo chciał się z nią zobaczyć? Jego ciepły
uśmiech pozwala jej myśleć, że Smithson mógł mieć rację.
Stefan nachyla się do niej i szepcze konspiracyjnie:
– Czy chce pani poznać Donalda?
– Kim on jest?
Stefan wskazuje na Spitfire’a popychanego przez mechaników. Na jego kadłubie są
namalowane dwa jaskrawe ptaki z kreskówek.
– Kaczor Donald?
– Świetnie!
Kaczor, ze swą zawadiacką niebieską czapką i na wpół otwartym dziobem, trzyma ptasie
skrzydło jak palec wskazujący.
– Dlaczego akurat Kaczor Donald?
– Bo lubię sposób, w jaki mówi, droga pani.
Stefan zdumiewająco udatnie piszczy i kwacze głosem amerykańskiego kaczora. Vee
śmieje się w głos.
– A ten drugi ptak to wrona?
– Kruk. Symbol naszego dywizjonu. Poznańskiego.
– Co to znaczy?
– Z Poznania.
Musi chodzić o miejsce, ale ona nigdy o nim nie słyszała. Kątem oka widzi, że Smithson
patrzy na nich wilkiem.
– Chodźmy.
Stefan lekko kładzie jej rękę na plecach i wychodzą na zewnątrz.
– Czy była pani już kiedyś w środku? Proszę usiąść, jeśli pani ma ochotę.
– W pana Spitfirze?
– Oczywiście.
Z bliska widać, że metalowe zgięcia samolotu są upstrzone nitami. Stefan wspina się na
skrzydło i opuszcza klapę drzwi. Ręką zdaje się zapraszać Vee wprost do ciasnego kokpitu. Ona
opada na niewielkie, kubełkowate siedzenie i chłonie wzrokiem plątaninę przyrządów
i wskaźników. Nie potrafi nawet sobie wyobrazić, że mogłaby się w nich wszystkich połapać.
Kilka tarcz i wskazówek w Tigerze jest wystarczająco trudnych.
Wyłania się cień Stefana.
– I co pani sądzi?
– Jest ciasny, prawda?
– Słucham?
– No wie pan, jest mały.
– Ach, tak. Ale musi taki być. Kiedy walczysz, samolot musi przylegać do ciebie jak
płaszcz.
Kabina, jak wszystkie kabiny, śmierdzi paliwem samolotowym i naoliwionym metalem,
ale jest w niej także intensywny zapach niedawno wystrzelonego prochu. Dłoń Vee spoczywa na
drążku sterowym Spitfire’a, a jej kciuk dotyka czarnego guzika wewnątrz okrągłego uchwytu.
– Czy to cyngiel?
Stefan milczy. Vee podnosi wzrok, a jego twarz jest bez wyrazu, ma nieruchome oczy
wpatrzone w dal, jakby w jakiś cel. Potem odwraca się i zeskakuje na ziemię. Bez wiszącego nad
nim cienia kokpit wydaje się nagle większy. Vee przeklina się w myślach, że najwidoczniej
przypomniała mu o jakimś koszmarnym zabijaniu, o którym wolał zapomnieć.
Jej puls przyspiesza, gdy wydostaje się z kabiny. Na kadłubie, obok kruka i poniżej
biało-czerwonej szachownicy polskiego lotnictwa, znajdują się trzy małe, czarne krzyżyki
z białymi obwódkami. Czyli przynajmniej trzech zabitych.
Stefan stoi na trawie z wyciągniętą ręką. Zdejmuje rękawiczki. Vee zwalcza odruch, by
wyjść samodzielnie, i przyjmuje jego dłoń, która jest zimna i zaskakująco drobna. Stefan nie
wypuszcza jej ręki, gdy Vee staje na ziemi obok niego. I potem, zanim zda sobie sprawę, co on
robi, podnosi grzbiet jej dłoni do ust i przytula do warg. Vee stoi niezdolna się poruszyć. Jego
jasne oczy wpatrują się w nią, gdy odwraca dłoń i tym razem całuje ją od wewnętrznej strony. Po
jej ręce rozchodzi się ciepło i Vee robi się gorąco.
Jednak wtedy Stefan bez słowa puszcza jej dłoń i odwraca się. Wskakuje na skrzydło
Spitfire’a, a potem do kabiny. Podnosi ramię, sztywno machając. I Vee nie potrafi powiedzieć,
czy jest to rodzaj pożegnania, czy po prostu sygnał dla obsługi naziemnej, by mu pomogła przy
starcie.
Poznań, Rzesza Niemiecka

Poniedziałek, 12 kwietnia

Duży czarny opel parkuje na nasłonecznionym kwadracie po drugiej stronie ulicy. Ewa
przymyka oko, by prześliznąć się spojrzeniem od chromowanych świateł na szczycie błotnika do
łysej głowy opartej o okienko kierowcy. Ten mężczyzna w rzeczywistości wcale nie śpi. Ma
dobry widok w lusterku wstecznym na wejście do budynku mieszkalnego z kamienną fasadą.
Ewa zezuje ponad zwisającymi, krzyżującymi się drutami tramwajowymi na okno na trzecim
piętrze. Żaluzja opada. Czekają na nią.
Jej obcasy stukają po chodniku. Po kilku kolejnych krokach będzie musiała się
zdecydować, czy przejść przez ulicę, czy iść dalej prosto. Może powinna dziś zapomnieć
o dostawie. Prawdopodobnie była pod tym adresem na Hindenburg Strasse już zbyt wiele razy.
Papiery z jej koszyka mogłyby zapewne wrócić do tajnego schowka w szafie na trochę dłużej.
I w tym momencie ujadający biało-czarny terier wbiega na jezdnię, tuż przed ciężarówkę
z węglem, ciężko jadącą pod górę. Kierowca trąbi, a Ewa bierze szybki wdech. Teraz.
Skręca kostkę na bruku, ale szybko idzie za ciężarówką i dalej chodnikiem. Wchodzi na
dwa kamienne schodki i staje przed szerokimi wejściowymi drzwiami, które lekko się otwierają.
Vee zamyka je za sobą, zatrzaskując, i głęboko oddycha.
Może to było zbyt oczywiste, by wykorzystać psa dla uniknięcia niebezpieczeństwa.
A drzwi zamknięte tylko na zatrzask są z pewnością jakąś wskazówką. Ewa wstrzymuje oddech,
nasłuchując kroków na zewnątrz. Ale panuje cisza. Może mężczyzna w oplu czeka, aż ona
wyjdzie, zanim ją zatrzyma. Tu musi być jakieś tylne wyjście, daj Boże.
Żarówki na klatce schodowej bzyczą i mrugają, gdy Ewa przekręca podświetlony kontakt.
Tarcza zegarka brzęczy, jakby ją ponaglając, ale dźwięk jej kroków spokojnie rozbrzmiewa na
schodach.
Na trzecim piętrze przystaje, wdychając zapach trochę zapchanej kanalizacji,
i dwukrotnie stuka do najbliższych drzwi, przerywa, a potem stuka raz jeszcze.
– Czy ma pani gazetę dla mnie?
Zza drzwi płyną słowa wypowiadane z kiepskim niemieckim akcentem.
– Tak, przyniosłam pani poranne wydanie „Ostdeuchter Beobachter”. Wiadomości
z frontu są znakomite.
Drzwi się otwierają i Ewa wchodzi do środka. Siwiejące włosy kobiety są ułożone
w płaskie fale tuż przy głowie w sposób, który wyszedł już z mody lata temu. Jej makijaż jest
zbyt mocny. I naprawdę może nazywać się Gertruda.
– Masz to? – Gertruda przechodzi na polski, wyciągając rękę.
Pakunek w koszyku Ewy jest owinięty w tytułową stronę gazety z orłem z rozpostartymi
skrzydłami.
Ewa ignoruje jej wyciągniętą rękę i szepcze:
– Czy widziałaś tego opla przed domem?
Oczy Gertrudy zwężają się.
– Nadal tam jest?
– Czy mogę wyjść tylnym wyjściem?
– Nie. Nie ma innego.
– Matko Boska! Nie przyjdę tu więcej. Byłam już zbyt wiele razy. Powiedz Hallerowi, że
trzeba ustalić inne miejsce.
Gertruda zaciska wargi.
– Po prostu powiedz, że przyniosłaś piwo i zupę dla starszej pani z mieszkania 3B, pani
Ratajskiej. Zejdę na dół i ją uprzedzę, na wszelki wypadek. Nie martw się. Ona mówi po
niemiecku i powie, co trzeba. I zawsze ma piwo w domu. Pamiętaj, „Paulińskie”. I koniecznie
przejdź obok tego samochodu, gdy wyjdziesz. Nie za szybko. I pomyśl, co powiesz, jak cię
zapyta, dokąd idziesz.
– Poważnie, nie przyjdę tutaj więcej.
Głos Gertrudy przechodzi w syk.
– Weź się w garść. To może nic nie znaczyć. – Otwiera szeroko drzwi. – A teraz idź.
Na dole Ewa przystaje z ręką na klamce drzwi wejściowych. Jeśli zwróci się w prawo,
w kierunku domu, nie będzie miała daleko do względnie bezpiecznego tłumu kręcącego się na
przystanku tramwajowym. Jednak jeśli ma przejść obok czarnego samochodu, jak radziła jej
Gertruda, musi skręcić w lewo, w pustą ulicę. Wie, że Gertruda, co irytujące, miała rację.
Ewa skręca w lewo i bez wahania idzie dalej. Opel z siedzącym w nim mężczyzną tkwi
w miejscu. Ewa idzie spokojnym krokiem i nie patrzy w stronę samochodu. Poza jakąś chłopską
rodziną pchającą po kocich łbach ręczny wózek ulica jest cicha. Chłopak z tej chłopskiej rodziny
ma brudne bose stopy.
Potem, gdy Ewa zrównuje się z samochodem, zmusza się, by zwyczajnie rzucić okiem na
kierowcę. Jego gładka głowa nadal opiera się o szybę, a oczy są zamknięte. Może on naprawdę
śpi. Ewa nie może nic poradzić na to, że z nagłej radości przyspiesza, przechodząc obok niego.
Przez ostatnie dwadzieścia minut nie myślała o niczym innym niż o szerokiej ulicy, samochodzie,
Gertrudzie, czyli o rzeczach, które mogła zobaczyć czy usłyszeć, których mogła dotknąć. Dzięki
temu w jej głowie nie było miejsca na to, co było lub będzie.
Właśnie na taki psychiczny efekt miała nadzieję, gdy wstępowała do AK. Podczas
pierwszej wojennej wiosny czuła, że głębokie skupienie, towarzyszące każdemu tajnemu
zadaniu, będzie najlepszym sposobem – poza popadnięciem w obłęd – na wymazanie Stefana
z pamięci. W miarę jak w ciągu tych ponurych tygodni dni stawały się coraz cieplejsze, Ewa
zaczęła sobie uświadamiać, że listy od Stefana mogły przestać przychodzić na dobre, a ona musi
zrobić wszystko, by uniknąć czekania w domu na Jabłońskiego, który roznosi pocztę. To
czekanie doprowadziło ją niemal do szaleństwa.
Gdy tygodnie milczenia Stefana rozciągnęły się na miesiące, Ewa rozpoczynała każdy
dzień z przeczuciem, że właśnie dziś przyjdzie od niego wiadomość. Może to będzie skrawek
papieru przekazany przez sąsiada, albo nieznajomy, który w jadalni szepnie do niej słówko, gdy
będzie nalewać mu koniak. Jednak zawsze wyobrażała sobie, że będzie to informacja o śmierci
Stefana. Zaczęła nawet tego pragnąć. Przynajmniej oznaczałoby to koniec czekania.
W końcu, prawie po roku, odkąd przyszedł od niego pierwszy list z Rosji, Ewa zaczęła
zdawać sobie sprawę, że może się nigdy nie dowiedzieć, co się stało z jej utraconą miłością.
W chwili, gdy wyczerpała się jej nadzieja, wstąpiła do AK. Na szczęście, jej taktyka zadziałała.
Adrenalina, którą odczuwała podczas pracy konspiracyjnej, wydawała się przywracać ją do
życia.
– Przepraszam.
Ewa czuje gwałtowny chłód. To jest męski głos mówiący dobrze po niemiecku. Jej nogi
same chcą biec, ale Ewa zatrzymuje się i ogląda za siebie, mając nadzieję, że potrafi zachować
obojętny wyraz twarzy. Nogi uginają się pod nią, gdy z ulgą widzi, że to po prostu
Obersturmführer Beck, który podnosi rękę w pozdrowieniu. Jego oczy, osłonięte daszkiem
czapki, odbijają blask uśmiechu.
– Panno Hartman.
Jest troszkę zdyszany. Czy szedł ulicą na tyle szybko, by widzieć, jak wychodzi z tego
domu? Musi założyć, że tak.
– Dzień dobry, panie Obersturmführer.
– Czy mogę pani towarzyszyć? I ponieść koszyk?
– Och, jest już pusty. Ależ oczywiście, proszę iść ze mną. Dziwię się, że już nie jest pan
w bibliotece.
– No cóż, pewna drobna sprawa wyciągnęła mnie stamtąd, ale teraz już wracam. A pani?
– Zaniosłam trochę resztek jedzenia starszej pani, która mieszka przy Hindenburg Strasse.
– I nie wraca pani do pensjonatu?
Rzeczywiście oddala się od Starego Rynku i od większości sklepów, w których zazwyczaj
robi zakupy. Niechętnie dziękuje w myślach Gertrudzie, że zasugerowała jej przygotowanie
jakiejś historyjki.
– Idę na chwilę do sprzedawcy węgla. Pogoda wyraźnie się poprawia, więc sądzę, że
zmienimy zamówienie.
Beck zrównuje z nią krok. Jego twarz jest zaczerwieniona, a buty wypolerowane na
wysoki połysk. Ewa teraz żałuje, że nie miała dość odwagi, by włożyć porządną kurtkę zamiast
starego zimowego płaszcza. Płaszcz jest tak znoszony, że pomaga jej się czuć niewidzialną.
Jednak coraz cieplejsze wiosenne powietrze sprawia, że to okrycie, na tyle luźne, by ukryć pod
nim kontrabandę, wygląda podejrzanie. Ewa krzywi się w duchu, zdając sobie kolejny raz
sprawę, że tchórzliwe odruchy mogą wystawić ją na niebezpieczeństwo. Odtąd będzie ubierać się
tak, żeby zwracać na siebie uwagę, i będzie wychodzić z założenia, że zawsze ktoś ją obserwuje.
Przy końcu ulicy, gdy przechodzą przez jezdnię, Beck podnosi ramię, by ochronić Ewę
przed nadjeżdżającymi pojazdami. Jednak ruch w obie strony jest niewielki. W dali na bulwarze
dwa puste tramwaje mijają się, podzwaniając. Jeden z nich ma w oknie źle napisane
oznakowanie: Hier wurde nur Deutsch gesprochen. To właściwie śmieszne. Ktokolwiek napisał
tę informację, najwyraźniej nie posługiwał się biegle niemieckim, chociaż jego słowa głosiły, że
w tramwaju nie wolno używać żadnego innego języka. Ewa kiedyś robiła taki sam błąd, ale już
dużo czasu minęło, odkąd w taki sposób mieszały jej się niemieckie czasy.
– To uprzejme z pani strony, panno Hartman, że pomaga pani starszej kobiecie.
– Och, proszę mi mówić Eva.
Może będzie go mniej lubiła, jeśli tak będzie się zwracał.
– Dziękuję, Evo, chętnie.
Przy poczerniałym portyku muzeum chodnik jest szeroki, ale jakiś mężczyzna
w workowatym garniturze wysiada z tramwaju i szybko schodzi im z drogi, gdy przechodzą.
Mężczyzna nie patrzy na Ewę, ale ona wie, co myśli o jej zażyłości z żołnierzem okupanta i co
chciałby jej zrobić w odwecie. Nagle ma ochotę go uderzyć, tego Polaka, stojącego w rynsztoku
i przyciskającego do piersi filcowy kapelusz. Co ty wiesz? – chciałaby krzyknąć. – Czy dużo
ryzykujesz dla swego okupowanego kraju?
Zamiast tego przekłada pusty koszyk do drugiej ręki i ostentacyjnie przysuwa się do
Becka, dotykając jego szarozielonego rękawa.
– I może, gdy będziemy sami, panie Obersturmführer, mogłabym nazywać pana Heinrich.
Czy to irytacja na tego Polaka sprawiła, że jest niemal bezczelna wobec Becka? A może
ta irytacja jest tylko wygodną wymówką?
Beck rumieni się.
– Z przyjemnością.
Zatrzymuje się przy krawężniku.
– Idę na drugą stronę placu. A którędy do twojego węglarza?
– Na Friedrich Strasse. Pójdę z tobą przez plac.
Chociaż najbliższy pojazd, wóz ciągnięty przez chudego konia, znajduje się w pewnej
odległości, Beck ponownie podnosi ramię, by osłonić Ewę, gdy przechodzą przez szeroki bulwar.
Ewa zdaje sobie sprawę, że spacer z nim bardzo jej odpowiada. Nie tylko dlatego, że jego
imponująca sylwetka wyróżnia się na ulicy, ale także dlatego – chociaż to śmieszne – że w jego
obecności czuje się bezpieczna.
Długie czerwono-czarne flagi zamontowane na masztach wokół placu łopoczą na lekkim
wietrze. Promienie słońca oświetlają białe kolumny biblioteki. Może pogoda rzeczywiście się
poprawia. W tej sytuacji Ewa mogłaby uczynić swą przykrywkową opowiastkę prawdziwą
i naprawdę zmienić zamówienie na węgiel, gdy dotrze na podwórze.
Beck przystaje przy jednej z ławek na placu i wyciąga paczkę papierosów.
Stuka otwartym pudełkiem w czarną skórzaną rękawiczkę.
– Zrobię sobie pięciominutową przerwę na papierosa, zanim wrócę do czytelni. Będziesz
tak miła, by mi towarzyszyć?
– Tak, oczywiście.
To nie jest kłamstwo. W ciągu tygodnia, odkąd został lokatorem, Ewa bardzo polubiła
towarzystwo Becka. Spędzając z nim czas sam na sam, mogła podziwiać jego przystojną twarz
i przysłuchiwać się płynnej wymowie, nadającej językowi niemieckiemu melodyjność.
Siadają na ławce, ona zakłada nogę na nogę i ustawia koszyk obok stóp Becka. Beck
zdejmuje rękawiczki, podając jej paczkę papierosów, i Ewa pochyla się w jego stronę, gdy zapala
zapałkę. Po drugiej stronie placu dźwięczy dzwonek w drzwiach sklepu z tytoniem. Szyld sklepu
jest tak cienko zamalowany, że polskie litery y i ń prześwitują spod niemieckiego napisu Tabak.
Beck wypuszcza smugę dymu i uśmiecha się.
– Czy to są rdzenni mieszkańcy tego miasta, ci starzy ludzie, którym pomagasz?
Ewa wie, że nie chodzi mu o Polaków urodzonych w Poznaniu, ale kiwa głową.
– My, Niemcy, zawsze pomagamy sobie nawzajem. Ale tak naprawdę nie robię dla nich
zbyt wiele. Przynoszę trochę zupy, która nam została, butelkę piwa, to wszystko.
– Chciałabyś robić coś więcej?
Czuje ostrzegawcze ukłucie.
– Co masz na myśli?
– Pomoc innym Niemcom, może tym, którzy są nowi w tym mieście.
– Osadnikom?
Beck kiwa głową.
– To może być dla nich trudne, przyzwyczaić się do życia w mieście. Większość tych ze
wschodu była rolnikami. A myślę, że w tym roku przybędzie ich znacznie więcej. Główny Urząd
Kolonizacyjny dla Niemców Etnicznych zawsze potrzebuje miejscowych kobiet, które
doradzałyby osiedleńcom.
– To dobry pomysł, Heinrich. Powinnam była pomyśleć o tym wcześniej.
Twarz mu pojaśniała, gdy wymieniła jego imię.
– Tylko że muszę przede wszystkim zajmować się pensjonatem.
– Oczywiście, wiem, ile masz już zajęć.
– Ale może porozmawiałabym z Urzędem, co mogłabym zrobić dla nich za jakiś czas.
Jej umysł pracuje na wysokich obrotach. Potrafi dokładnie wyobrazić sobie, jaki okropny
bałagan zostawiają żołnierze dokonujący wysiedlenia. Dlaczego, u licha, miałaby po nich
sprzątać, a potem być uprzejma wobec jakichś owiniętych w łachmany mołdawskich chłopów,
którzy ledwie mówią po niemiecku i nie mają pojęcia o życiu w nowoczesnym mieszkaniu?
Z drugiej strony, dobrze byłoby wiedzieć, które polskie gospodarstwa mają być wysiedlone
w następnej kolejności…
Nie wygląda na to, by Beck zauważył, że jest rozkojarzona.
– Świetnie sobie radzisz z prowadzeniem gospodarstwa, Evo. Czuję się zaszczycony, że
jestem waszym gościem.
Ewa śmieje się i potrząsa głową.
– Przyzwyczaiłam się. Zajmowałam się sypialniami i kuchnią, odkąd skończyłam
trzynaście lat.
– Wtedy umarła twoja mama?
– Tak.
– Przykro mi.
Łzy same napływają Ewie do oczu. Beck odstawia koszyk, przysuwa się bliżej, tak że ich
nogi prawie się dotykają, i przykrywa ręką jej dłoń. Ewa pochyla głowę, gdy jego palce zaciskają
się wokół jej. Pierścionek od Stefana wciska się jej w skórę i czuje, że prawie nie może mówić.
Beck odzywa się raźnym głosem:
– A teraz czas na twoją codzienną zgadywankę.
– Moją zgadywankę?
– O moim rodzinnym mieście.
Ewa śmieje się i pociera nos.
– W porządku.
Przygląda się zarysowi jego kanciastej szczęki i jasnoszarym oczom, jakby mogły
stanowić wskazówkę co do jego pochodzenia. Bez konkretnego powodu mówi „Leipzig”, a on
unosi brwi w teatralnym zdumieniu.
Ewa uśmiecha się.
– Mam rację?
– To nie jest moje rodzinne miasto, ale studiowałem tam na uniwersytecie, więc jesteś
blisko.
– Wiem, że zgadnę już niebawem!
Oboje uśmiechają się do siebie, a potem zapada pełna zakłopotania cisza. Ewa zadaje
jakieś nieistotne pytanie dotyczące Lipska w tej samej chwili, gdy Beck zaczyna coś mówić.
– Przepraszam, Evo, ty pierwsza.
– Nie, Heinrich, to ty powiedz, co miałeś właśnie powiedzieć.
– Zastanawiałem się, co to za pierścionek.
– Och, to. Nie jest prawdziwy, to tylko sztuczna biżuteria.
– Należał do twojej matki?
Przez moment Ewa nie jest zdecydowana i zastanawia się, czy szczerze odpowiedzieć:
nie, dał mi go pewien polski oficer, którego kochałam. Jednak nawet gdyby miała usprawiedliwić
tę relację i wytłumaczyć sytuację związaną ze Stefanem, i tak otworzyłaby worek z niemiłymi,
a może nawet obciążającymi problemami. Jest znacznie lepiej, gdy wszyscy myślą, że jest
niewinną dziewczyną i taką samą Niemką jak ktoś z Hamburga czy Lipska.
– Och, nie. To po prostu coś, co lubię. Dlaczego pytasz?
– Pomyślałem, że może ma specjalne znaczenie. Nie chciałbym czuć się jak intruz, który
siedząc tu teraz z tobą, zakłóca jakąś istniejącą relację.
– Och, nie.
Ewa śmieje się zbyt głośno.
– Spójrz, mam go na prawej ręce.
– Wiem, ale tradycja związana z tym jest inna…
Już, już ma powiedzieć „w Polsce”, ale nie musi wymawiać tego słowa, bo Ewa wybawia
go z kłopotu:
– Nie, Heinrich, zapewniam cię, że nie masz się czym martwić!
Zastanawia się, czy jej protest nie jest przesadny, ale Beck kiwa głową i wydaje się
przekonany.
Wyciąga rękę z papierosem w stronę przypominającego tort weselny białego gmachu
teatru na końcu placu.
– Lubisz teatr?
Serce Ewy bije mocniej, gdy zdaje sobie sprawę z wagi swego wyboru, do którego
prędzej czy później musi dojść.
– Obawiam się, że nie bardzo.
– A kino? Wiem, że w „Apollo” grają w ten weekend The Great Love.
– Naprawdę? To fantastyczny film.
– Już go widziałaś?
I oto nadszedł ten moment, kiedy musi zdecydować. Ewa czuje, że całe jej przyszłe życie
zależy od tej właśnie odpowiedzi. Czy opowie się za żyjącym w jej wyobraźni Stefanem
Berglem, czy za Heinrichem Beckiem, który stoi tuż obok niej i jest człowiekiem z krwi i kości?
Czy wybierze lojalność wobec AK i osamotnienie, czy miłość? Jej decyzja wisi w powietrzu.
W dodatku Beck wydaje się szczerze nią zainteresowany i naprawdę delikatny. I Ewa
wyobraża sobie w tym momencie, jak on czubkiem palca rysuje ósemkę na wewnętrznej stronie
jej uda.
– Widziałam The Great Love, gdy tylko weszła do kin. – Uśmiecha się. – Ale bardzo
chętnie obejrzę ją znowu.
– Naprawdę? Zatem proszę, chodźmy razem. W piątek, dobrze?
– Byłoby wspaniale. Dziękuję.
Beck w uśmiechu pokazuje nieskazitelne zęby.
– Będę czekał z niecierpliwością.
– Świetnie.
Natychmiast mówi sama do siebie, że jej decyzję można usprawiedliwić działaniami
wywiadowczymi. Mogłaby wydobywać od Becka pożyteczne informacje, gdy jest rozluźniony
i dobrze się bawi. Jednak gdy wstaje i podnosi koszyk, czuje się podle. Chwiejąc się lekko,
odwraca twarz do słońca, jakby miało dodać jej siły. Nie, nie pozwoli, by jakiś majak miał
decydujący wpływ na jej życie. Musi usunąć Stefana z serca, a jest tylko jeden sposób, by pozbyć
się go zdecydowanie i na zawsze.
Ciepłe promienie przenikają przez lekki wiatr i zielona mgiełka wydaje się otulać nagie
gałęzie drzew. Tak, pogoda wyraźnie się zmienia. Na pewno będzie mogła w piątek wieczorem
włożyć dwurzędowy żakiet, a do niego dobrze będzie pasować jej nowy kapelusz ozdobiony
piórkami cietrzewia.
– Wszystko w porządku, Evo?
– O, tak. Po prostu zrobiło się późno. Muszę lecieć.
Podaje rękę na do widzenia, potem rozgląda się po placu, czy ktoś ich obserwuje. Ale
nawet gdyby jacyś ludzie Hallera ją widzieli, powinni być zadowoleni. Haller mimo wszystko
jest funkcjonariuszem NSDAP, co, jak twierdzi, jest znakomitą przykrywką dla komendanta AK.
I na pewno chciałby, by Ewa wydobyła od Becka najróżniejszego typu informacje. A poza tym,
czy to taka duża różnica między udzielaniem gościny i karmieniem okupantów a wieczornym
wyjściem do miasta z jednym z nich?
Jakaś ciężarówka i kilka rowerów skręcają w boczną uliczkę prowadzącą do Friedrich
Strasse. Nowa nazwa ulicy wydaje się brzmieć znacznie dostojniej niż stara polska „Pocztowa”.
Zanim Ewa w nią skręci, rzuca okiem przez ramię na imponującą sylwetkę Becka, idącego
żwawym krokiem w kierunku biblioteki. Bierze szybki oddech. Nic jeszcze nie jest ostatecznie
przesądzone. Jeśli głębiej przemyśli sprawę ich wieczornego wyjścia, to aż do piątku ma czas,
żeby zmienić zdanie. Może dostać bólu głowy, co jak powszechnie wiadomo, w języku kobiet
oznacza: „W gruncie rzeczy nie jesteś w moim typie”. Jednak Beck bardzo jej się podoba i Ewa
łapie się na tym, że uśmiecha się głupawo na samą myśl o wygaszonych światłach, gdy będzie
siedzieć obok niego w kinie na fotelu obitym czerwonym pluszem.
Chmura przesłoniła słońce i nagle powietrze stało się przenikliwie zimne. Jednak zima
jeszcze się nie skończyła. Ewa robi obojętną minę i decyduje, że nie powinna zmieniać
zamówienia na węgiel. Gdy dochodzi do składu handlarza węglem, ostentacyjnie wkracza na
dziedziniec, a potem po prostu udaje, że zapomniała terminu następnej dostawy.
Podnosi kołnierz płaszcza. Żółtawa chmura wisi tak nisko, że można się nawet
spodziewać deszczu ze śniegiem. Ale niezależnie od tego, jaka pogoda będzie w piątek, Ewa,
idąc do kina z Heinrichem, włoży swój dwurzędowy żakiet i nowy kapelusz. Splecie również
włosy w warkocze i na pewno ożywi je blond płukanką.
Gosport, Anglia

Poniedziałek, 12 kwietnia

Nikt więcej w Gosport nie wysiada z Ansona, który jest powietrzną taksówką i z trudem
się zatrzymuje, by Vee mogła z niego wyjść. Vee szybko idzie na skraj betonowego pasa,
a potem odwraca się, by pomachać na do widzenia, ale Anson już wzbija się w burzowe niebo.
Wygląda, jakby wisiał bez ruchu, aż przechyla się na skrzydło i zatacza łuk w stronę lądu.
Wkrótce samolot wchodzi w strzępiaste chmury, a jego zarys staje się nie do odróżnienia od
mew.
Vee rozgląda się po smaganym wiatrem lądowisku; widzi fabryczne hangary otoczone
ogrodzeniem z kolczastego drutu, a w powietrzu balony zaporowe połyskujące nad uziemionymi
myśliwcami. Przynajmniej jeden ze stojących w oddali Spitfire’ów ma śmigło z czterema
łopatami, jak wersja MK9. Vee przygląda się samolotom, wytężając wzrok, żeby lepiej widzieć.
Wtedy nagle zdaje sobie sprawę z tego, co robi. Żenujące, ale szuka namalowanego kruka
i kaczora z kreskówki na którymś z kadłubów.
Podłamana idzie w kierunku zniszczonej przyczepy, gdzie musi być pokój operacyjny.
Naprawdę to bardziej niż żałosne być tak rozkojarzoną podczas swego pierwszego zadania jako
pilota rozprowadzającego, i to taki typ samolotu, jakiego nigdy wcześniej nie widziała. Warunki
są również kiepskie. Musi całkowicie skoncentrować się na jak najlepszym pilotowaniu
Swordfisha. I na pozostaniu przy życiu.
Vee próbuje przypomnieć sobie szczegółowe dane lotu wydrukowane na karcie Fairey
Swordfisha, umieszczonej w jej torbie z nocnym ekwipunkiem i przywiązanej sznurkiem do
Notatnika pilota rozprowadzającego. Mamrocze na wietrze liczby, które starała się odświeżyć
w pamięci podczas krótkiego lotu Ansonem.
Prędkość lądowania – 65 węzłów; obroty na minutę – nie przekraczać 2200; prędkość
minimalna – 53 węzły.
A może to były 63 węzły? Jednak jest już w przyczepie i nie ma czasu ponownie
sprawdzić.
Gdy otwiera drzwi, uderza ją zaduch dymu papierosowego. Zza zaokrąglonego biurka
spogląda na nią sierżant dyżurny.
– Och, więc tak.
Krzywi się, ale równie dobrze mógłby głośno powiedzieć, że spodziewał się mężczyzny.
– Po Swordfisha, tak?
– Tak.
Wyciąga z kieszeni kwit dostawy i podaje, ale sierżant odsuwa się i wskazuje głową leżak
w rogu.
– Cóż, niech się pani rozgości. Może pani poczekać tutaj, aż wiatr ustanie.
– To naprawdę konieczne? Anson odleciał bez kłopotów.
On gasi niedopałek papierosa w przepełnionej popielniczce.
– Musielibyśmy znowu obniżyć balony, żeby pani odleciała.
– Tak…
– A ja nie mam zamiaru się wysilać, jeśliby pani nie dała rady wystartować.
– Dam radę.
– Taka decyzja nie należy do pani.
– Tak się składa, że do mnie.
Vee sięga do torby po swoją kartę autoryzacji lotu i kładzie ją na biurku. Sierżant
spogląda na zdjęcie zadowolonej z siebie Vee i złośliwie wodząc palcem po literach, czyta:
– „Third Officer V Katcha… Katcha”… coś tam… Moja panno, tu jest upoważnienie
zezwalające na loty rozprowadzające… – wkłada sobie do ust kolejnego papierosa… – i na swój
własny pogrzeb.
W sercu Vee wzbiera gniew.
– Wcale tak nie myślę. Wieje najwyżej piątka.
– W porywach do sześciu.
Vee wzrusza ramionami.
– Morze wydaje się gładkie.
– Zawsze tak wygląda z góry.
– Jestem, jak tam napisane, upoważniona do samodzielnego…
– Jest pani zapalczywa, prawda? Skąd pani pochodzi?
– Z Teddington.
Unosi brwi.
– Ale na początku?
– Na początku? Tam się urodziłam.
– No, ale wie pani, przedtem.
– Przedtem?
Vee zawsze zaskakują takie pytania, chociaż zazwyczaj znajduje tego rodzaju odpowiedź,
która zamyka ludziom usta.
– Myślę, że zostałam poczęta podczas rodzinnych wakacji w Eastbourne.
Sierżant kiwa głową i wyciąga kwit spod palców Vee.
– Jak mówię, to jest pani pogrzeb.
Kreśli piórem nieczytelny podpis i odrywa kartkę napisaną na maszynie. Potem wskazuje
kciukiem do tyłu ponad swoim ramieniem.
– Samolot jest tam.
Odwraca się plecami do Vee i zaczyna wybierać numer na tarczy dużego czarnego
telefonu. Vee wychodzi z przyczepy, zanim on zdąży coś powiedzieć.
Idzie szybko w kierunku ustawionych rzędem samolotów, daleko na końcu pasa.
Wzburzenie dodaje jej odwagi, ale kiedy widzi Swordfisha, ściska ją w dołku. Rozpiętość
skrzydeł wynosi co najmniej czterdzieści stóp. Trzy otwarte kabiny w kadłubie znajdują się nad
pustym podwieszeniem dla torped umieszczonym pomiędzy kołami. A jeśli to możliwe, wiatr się
wzmaga. Żółty rękaw lotniczy wskazuje, że niezmiennie wieje od morza.
Kiedy robi obchód wokół maszyny, porywy wiatru wyrywają jej włosy spod hełmu
i wciskają je do oczu. Może sierżant z dyżurki miał rację.
Mechanik przytrzymuje drabinkę, by mogła wejść do kabiny, ale jest zbyt wietrznie, by
wypytać go o samolot. Wygląda na zniecierpliwionego, a ona nie ma czasu, by sprawdzić
odpowiednią stronę w Notatniku pilota rozprowadzającego. Vee spogląda na pas startowy
wiodący w kierunku morza. Na jego końcu są pionowe czarne liny przypominające pręty klatki.
Na szczycie każdej z lin unosi się srebrny balon, podobny kształtem do wieloryba. Część
balonów kołysze się nisko nad ziemią. Topole rosnące wzdłuż ogrodzenia gną się i drżą na
wietrze.
Vee naciąga rzemyki na ramionach tak ciasno, jak tylko się da. „Zbiornik paliwa – pełen,
klapy – podniesione”. Ale nawet teraz łapie się na tym, że gapi się na rysunek na kadłubie
jednosilnikowego myśliwca, który podchodzi do lądowania. Mimo że to Defiant, nawet nie
Spitfire. Do licha, musi wziąć się w garść.
Stojący przed nosem samolotu mechanik przekrzykuje wiatr. Start! Do kabiny wpada
czarny dym spod umieszczonego za śmigłem silnika. Vee stara się spokojnie oddychać, czekając,
aż silnik się rozgrzeje. Ale łapie się na tym, że ciężko dyszy, gdy daje sygnał do wyciągnięcia
klinów spod kół samolotu.
A potem odwraca cielsko Swordfisha pod wiatr. Popycha drążek do przodu i niemal w tej
samej chwili, gdy czuje uderzenie podwozia o beton, samolot zaczyna jej się wymykać, a ona
musi walczyć, by utrzymać nad nim kontrolę. Ciąg maszyny sterowany przepustnicą jest równie
przerażający jak ekscytujący.
– Wolniej tam!
Ona rzeczywiście krzyczy jak idiotka na Swordfisha. Oddychaj, mówi do siebie, uspokój
się. Znowu ostrożnie przesuwa dźwignię przepustnicy lekko do przodu. Ale Swordfish już wzbija
się w powietrze.
Końce skrzydeł naprężają się i trzeszczą, i Vee kręci się w głowie od wycia wiatru i ryku
silnika, a potem od zmiennych wrażeń lotu. Lecąc pod wiatr, samolot wznosi się przeraźliwie
wolno i niemal pionowo. Vee patrzy w dół na balony zaporowe szarpiące się na ziemi i gromadkę
postaci w kombinezonach stojącą między nimi a myśliwcami. Jej wzrok zatrzymuje się odrobinę
za długo na tych mężczyznach i Vee zdaje sobie sprawę, że obsesyjnie szuka wśród nich Stefana.
Swordfish wzbija się wyżej, a ręce Vee zaciskają się na drążku sterowym, walcząc
o zachowanie stopniowego kąta wznoszenia. Niewielkie statki zostawiają srebrne ślady na
powierzchni szarego morza. Niebawem, bardzo szybko, będzie musiała rozpocząć zwrot w głąb
lądu. Na razie nie czuje Swordfisha poza jego mocą i nie wie, na ile będzie jej posłuszny w locie
po łuku. Vee, gotowa do walki, wstrzymuje oddech, gdy pochyla drążek i naciska pedały. Jednak
ustawienie pod kątem okazuje się gładkie i pod kontrolą. Z wiatrem z tyłu nos samolotu lekko
opada, ale maszyna nie traci wysokości.
Długie obrzeża lotniska znajdują się w całości w polu widzenia Vee. Zerka przez gogle na
sylwetki na ziemi, teraz rozproszone wokół oklapniętych balonów zaporowych. Jeden z tych
mężczyzn rzeczywiście wydaje się jej wysoki i ciemnowłosy. Wygląda, jakby patrzył w ślad za
Swordfishem. Vee nie potrafi oderwać od niego wzroku. Wtem on zaczyna biec równolegle do
trasy jej lotu. Kiedy znajduje się dokładnie poniżej samolotu, wyciąga duży pistolet i mierzy
w stronę maszyny.
Czerwny błysk przelatuje pomiędzy podwójnymi skrzydłami. Odruchowe drgnienie
ramion Vee przenosi się na samolot, który automatycznie odchyla się w bok od flary. Vee
spogląda w górę. A tam, tak blisko, że niemal mogłaby jej dotknąć, w różowym świetle widać
miękką wypukłość balonu. Dokładnie pod nią, prawie w tym miejscu, gdzie tuż przed chwilą
były skrzydła Swordfisha, znajduje się metalowa lina mocująca balon. Gdyby nie ostrzeżenie
flarą, lina rozkroiłaby samolot jak przecinak ser.
Vee przenika zimny dreszcz. Jak taki balon mógł być niewidoczny? I jak mogła niemal
stracić samolot i właściwie wszystko, bo zdekoncentrował ją widok ciemnowłosego faceta,
przypominającego trochę tego, który wczoraj pocałował ją w rękę? Vee spogląda na balon, który
wolno opada w dół, i czuje skurcz żołądka. To była sytuacja, w której znalazła się najbliżej
katastrofy.
Gorąca żółć podchodzi jej do gardła, ale Vee nie może ryzykować wychylenia się za burtę
kabiny, by zwymiotować. Jeśli miałaby dostać torsji, to musi zwrócić na własne kolana. Ciężko
przełyka, bierze długi wdech i patrzy na mapę. Z łatwością odnajduje odpowiednie położenie.
Widoczność poniżej chmur jest ostra jak w Arktyce, a Swordfish, zawieszony spokojnie
w powietrzu, łagodnie poddaje się jej komendom.
Porcelanowo błękitne szczeliny otwierają się w chmurach i Vee nabiera pełne płuca
powietrza. Czy naprawdę pozwoliła sobie narazić na krańcowe niebezpieczeństwo swą
przyszłość jako pilotki, a właściwie całą przyszłość, z powodu pensjonarskiego zadurzenia?
Najwyraźniej nie jest w stanie latać i mieć jednocześnie wielbiciela, więc musi z czegoś
zrezygnować. I nie ma wątpliwości, którą z tych rzeczy wybierze.
Wiatr w plecy mocno popycha Swordfisha i snop światła ukazuje znajomy zbiornik
paliwa w Reading wcześniej, niż Vee się spodziewa. Potem jeszcze tylko krótki skok nad linią
kolejową w kierunku Londynu, zanim w polu widzenia znajdzie się znajome lotnisko, zielone jak
sukno bilardowe i upstrzone samolotami.
Wygląda na to, że kapitan Mills jej wypatruje. Może ten sierżant z Gosport już do niego
zatelefonował, by zameldować, że niemal doszło do zderzenia z balonem. A Vee może obwiniać
za ten błąd wyłącznie własną nieuwagę. Więc jeśli chce udowodnić kapitanowi Millsowi, że się
myli, teraz jest na to czas. Twarde lądowanie byłoby wystarczającym argumentem, żeby jej
kariera okazała się najkrótsza w dziejach ATA.
Vee rozgląda się po niebie. Inny samolot już krąży nad wykoszonym znakiem na pasie
startowym. Cztery silniki. Lanc. Vee obserwuje, jak tamten schodzi spiralnie w dół, gdy ona
kołuje nad polem i ustawia się odpowiednio do wiatru. Jednak silny wiatr wyraźnie odpowiada
Swordfishowi. Jego nos idzie lekko w górę, kółko na ogonie trochę w dół. Trzypunktowe
przyziemienie jest podręcznikowo łagodne.
Vee kieruje się w stronę płyty postojowej, czując ulgę i spadek wewnętrznego napięcia.
Nic nie poszło jakoś zdecydowanie źle. Swordfish został dostarczony na czas i w całości,
pomimo wiatru. Ale ta flara… ktoś tutaj może coś zdemaskować.
Jednak w pokoju operacyjnym kapitan Mills niczego nie komentuje, gdy Vee wręcza mu
kopię swego kwitu dostawczego na Swordfisha. W gruncie rzeczy w ogóle nic nie mówi; ani
o balonie, ani o jej niemal doskonałym lądowaniu. Jej oszalały puls zaczyna zwalniać. Potem,
gdy podnosi torbę, kapitan zwraca się do niej, marszcząc brwi.
– A tak, Katchatourian.
Jego głos jest beznamiętny, ale tętno Vee znów przyspiesza. Czy ma dla niej jakieś inne
zadanie? A może sierżant z Gosport już na nią doniósł? Jednak wyraz twarzy kapitana Millsa jest
jak zwykle nie do rozszyfrowania.
– Czy mogłaby pani zabrać nam z drogi tę zieleninę?
Vee szybko mruga oczami.
– Słucham?
– To listowie, o tutaj. Nasila katar sienny panny Blunt.
Wskazuje głową na szafkę na dokumenty umieszczoną w kącie przy drzwiach. Na jej
szczycie stoi co najmniej dwadzieścia białych róż, owiniętych w różowy celofan i związanych
jedwabną wstążką. Vee gapi się na nie. Jej umysł niemal nie dopuszcza możliwości, że są dla
niej.
– Kwiaty?
– Z tego miejsca na to wygląda.
– Dla mnie?
– Tak jest napisane na naklejce.
– To chyba jakaś pomyłka…
– Nie sądzę, byśmy mieli tutaj inną V. Katchatourian, prawda, panno Blunt? To
wyjątkowo rzadkie nazwisko.
Kobieta w tweedowym kostiumie stukająca na maszynie do pisania pochyla głowę
i uśmiecha się pod nosem.
Celofan szeleści w dłoniach Vee. Kwiaty są ściśle owinięte i bezwonne. Każdy z nich
musiał kosztować kilka szylingów. Krew w żyłach Vee zaczyna krążyć szybciej. Ma poczucie,
jakby życie ją dokądś pchało, jak wiatr z tyłu popychał Swordfisha.
Kiedy niesie ogromny bukiet korytarzem i dalej przez mesę, towarzyszą jej śmieszki
i kpinki. Kwiaty zupełnie nie pasują do codziennego wyglądu Vee, do twarzy bez cienia
makijażu. I naprawdę aż do tej chwili dwadzieścia białych róż wydawało jej się żenująco
banalnym dowodem romansu, ale teraz ze zdziwieniem odkrywa, że podoba jej się, że ją z nimi
widzą. Czuje przypływ dumy. A nie ma nic równie satysfakcjonującego, jak zaskoczenie innych
ludzi.
Gdy Vee otwiera drzwi do szatni z szafkami, Sonia spogląda na nią znad puderniczki.
– O rany!
– Wiem.
– Od pana z 302?
Vee nie może właściwie nic powiedzieć, bo nie panuje nad mięśniami twarzy, która jest
jednocześnie rozpromieniona, zmarszczona, zaczerwieniona i wyraża lekceważenie. Czy
z powodu bukietu kwiatów ma zrezygnować z postanowienia, które zrobiła niespełna godzinę
temu, że postawi latanie wyżej od romansów? Kryje twarz w wiązance, którą odkłada na ławkę.
Ściśle opakowane płatki wydzielają jakiś zapach, ale przypomina on trochę środek odkażający.
– Nie wiem.
– A co mówi bilecik?
Ale Sonia już odczepiła małą, różową kopertę od wstążki i podaje Vee. Na wierzchu
widnieje adres: Third Officer Miss V. Katchatourian. Vee nie może niemal zmusić się do
otwarcia koperty.
– No dalej, Vee. Za sekundę muszę lecieć na szkolenie w klasie Master.
Vee próbuje się roześmiać, ale wychodzi jej kaszel. Prawdopodobnie byłoby najlepiej,
gdyby tekst liściku wprawił ją w zakłopotanie – jakaś źle przetłumaczona deklaracja, brzmiąca
kwieciście i śmiesznie. Wtedy byłoby łatwo wysłać Stefanowi chłodną odpowiedź, która raz na
zawsze ucięłaby jego zainteresowanie.
– Dalej, Vee, otwórz to!
Vee grzebie w miniaturowej kopercie i do połowy wysuwa ze środka bilecik.
– I cóż jest tam napisane?
Vee muska bilecik z łańcuszkami stokrotek na brzegach.
Proszę o przybycie na szkolenie w lataniu na ślepo. Godz. 21.00, sobota, 17 kwietnia,
Klub 400, Leicester Square.
Sonia krzyżuje ramiona na piersiach.
– No cóż, to nie jest zbyt romantyczne. I nawet nie wysilił się, żeby się podpisać. Czy to
w ogóle ten pan z 302?
– Tak, on.
– Pójdziesz?
Vee wzrusza ramionami.
– Myślałam, że ci się spodobał?
– Ja…
Vee otwiera usta, by powiedzieć, że chyba spodobał się jej za bardzo, bo aż do tego
stopnia zawładnął jej myślami, że nie jest bezpieczna w powietrzu. I że jeśli tak bardzo go
pragnie, zapewne skończy się to jakimś dramatem. Ale ma tak ściśnięte gardło, że nie może
mówić. Przez straszną i śmieszną chwilę zastanawia się, czy nie zacznie płakać.
– Nawet jeśli ci się nie spodobał, kochanie, byłabyś głupia, odrzucając zaproszenie do
Klubu 400.
Vee wymownie wzrusza ramionami.
– Jednak muszę, zwłaszcza że to wszystko, te kwiaty, Klub 400, to wszystko jest takie
przesadne…
– O czym ty mówisz?
– Czy to nie wygląda, że on jest zbyt, no wiesz, napalony?
– Chodzi ci o to, że ma ochotę na seks?
– Soniu!
Jednak jak zwykle Sonia ma rację. Vee wie, że sama dokładnie o tym myślała. A jeżeli
pocałunek w rękę potrafił ją tak całkowicie wyprowadzić z równowagi, to jak by się
zachowywała, gdyby chodziło o prawdziwą miłość?
– Ale przecież polubiłaś go, prawda?
– Nie znam go. Wcale. Skąd mogę wiedzieć?
– Więc musisz pójść do Klubu 400 i się przekonać. I nie czuj się wcale onieśmielona tym,
ile to wszystko kosztuje. Ci cudzoziemcy z RAF-u śpią na pieniądzach. Nie byłoby tak, gdyby
mogli wysyłać swoje pensje do domu, prawda?
– Nie, ale…
– Żadnych ale. Jeśli nie będziesz miała ochoty na seks pod koniec wieczoru, po prostu
powiedz „pa!” i podziękuj za kwiaty.
– A jeśli będę miała?
– To, do licha, bawcie się dobrze!
Sonia spogląda na zegarek i zatrzaskuje drzwiczki od szafki.
– Przepraszam, kochanie, muszę lecieć, McKay będzie rozgrzewał silnik. A będę
potrzebowała wszystkich swoich zdolności, żeby tym razem nie krzyczeć podczas lądowania.
Przesyła jej całusa.
– Włóż je do wody, proszę.
Może to sprawa wyobraźni, ale róże wydają jej się mniej świeże niż przed chwilą –
główki nie stoją tak prosto, białe płatki nie są tak stulone. Wkłada bilecik od Stefana do lekko
naddartej koperty i umieszcza ją między kwiatami. Potem wkłada je do szafki. Róże gną się, gdy
w metalowym wnętrzu wciska je pomiędzy lotnicze buty na kożuszku i swój kombinezon.
Zatrzaskuje drzwiczki i musi oprzeć się o nie całym ciałem, by zamknąć zasuwkę.
Poznań, Rzesza Niemiecka

Piątek, 16 kwietnia

Ewa przygląda się swojej twarzy w lustrze na drzwiach szafy i wzdycha. Ma bladą
i łuszczącą się skórę. Próbuje szczypać się w policzki, ale wywołuje to tylko krwiste plamy, co
sprawia, że wygląda, jakby była na coś chora.
Jej dłoń z pąsową szminką w złotej oprawce zamiera w powietrzu, a Ewa mimowolnie
układa usta w półotwarty dzióbek. Połyskująca warstwa dobrze leży, chociaż nie używała tej
pomadki od wielu miesięcy. Gdy tylko przeczytała w niemieckim magazynie dla pań artykuł na
temat „naturalnej karnacji”, zaczęła odczuwać zakłopotanie, że używa pudru i szminki. Artykuł
stwierdzał, że prawdziwe aryjskie kobiety nigdy się nie malują, chociaż nie wyjaśniał, z jakich
właściwie przyczyn.
Ewa zwraca wzrok ku swemu odbiciu i lekko nakłada po trzy pąsowe plamki na obu
wargach. Nawet najbardziej żarliwy członek partii nie mógłby chyba zakwestionować odrobiny
szminki na wyjście do kina? Ściska razem wargi i przeciąga językiem po tłustawej, słodkawej
i zwietrzałej warstewce. Jeśli Beck ją wieczorem pocałuje, to poczuje ten smak. Może to go
odstręczy. Ewa ma niemal taką nadzieję. Ale widzi, że szminka powiększyła jej usta i jakby
wybieliła jej całkiem niezłe zęby.
Potem rzuca okiem na dno szafy, bo przypomina sobie o szmince, o której Stefan
wspomniał w jednym ze swoich listów. Napisał, że polscy jeńcy mogli wydawać ruble, które
zdołali uciułać, w objazdowym sklepiku krążącym po obozie. Pewnego zimowego dnia wśród
sprzedawanych z wózka sznurowadeł, papierów listowych i tureckich papierosów Stefan
zauważył szminkę.
Napisał o tym w kpiącym tonie, specjalnie tak, żeby ją rozśmieszyć. Jednak dalsza treść
listu wywołała odwrotny skutek: …jest tutaj tylko jeden jeniec, który mógłby używać szminki, bo
mamy w obozie, wśród tysięcy mężczyzn, tylko jedną jedyną kobietę.
Nawet teraz na myśl o tej kobiecie zalewa Ewę fala zazdrości. Dlaczego, do licha, Stefan
nie rozumiał, jaki efekt może wywołać jego wzmianka o innej kobiecie? Jej niechęć do tego
mitycznego jeńca płci żeńskiej tylko rosła wraz z kolejnymi listami:
Miałem szczęście w ubiegłym tygodniu rozmawiać z towarzyszką naszej obozowej niedoli.
Strażnicy pozwolili jej wyjść z odosobnionego zamknięcia, gdzie zwykle jest przetrzymywana,
żeby mogła spędzić miły wieczór z rodakami. Ta pani, podporucznik Janina Lewandowska, jest
pilotem, oficerem lotnictwa Wojska Polskiego. Jest znaną szybowniczką i spadochroniarką.
Udało mi się podczas posiłku przedrzeć przez otaczającą ją gromadę i przedstawić się. Wyznała,
że także odbywała szkolenie lotnicze w Poznaniu i dobrze zna miasto. Nawet była w restauracji
w pensjonacie Twego ojca! Wspominaliśmy tamtejszy Aeroklub. W gruncie rzeczy zastanawiam
się, czy nie pamiętam, jak siedziała tam w bufecie, ale wtedy nie miałem dość odwagi, by
rozmawiać z tak wspaniałą i dystyngowaną lotniczką.
Ewa, która nie pamiętała nikogo takiego ani z Aeroklubu, ani z pensjonatu, zaczęła czuć
obawę przed ujrzeniem jej nazwiska na papierze. Kiedy przychodził list od Stefana, najpierw
szukała wzrokiem dużych liter J lub L i zostawiała taki fragment do czytania na końcu. Zaczęło
jej się wydawać, że Stefan jest w większej zażyłości z tą kobietą niż z innymi jeńcami, może
dlatego, że oboje byli pilotami. Mógł nawet liczyć na jej pomoc: Wydałem wszystkie ruble
i wkrótce może będę musiał sprzedać mojego pelikana (wiesz, tego ze wzorem jaszczurczej skóry,
który Ci się podobał). Na szczęście Janina, której również on się podoba, proponuje mi dobrą
cenę…
Ewa, stojąc tak i wspominając, obraca na serdecznym palcu prawej ręki pierścionek
zaręczynowy ze sztucznym oczkiem. Gdy nastała okupacja, nadal nosiła pierścionek od Stefana
jako wyraz ukrytego buntu. Wszyscy przekonywali ją, że jako Niemka nosiłaby pierścionek
zaręczynowy na lewej ręce. Więc odczuwała wewnętrzną satysfakcję, że okłamuje ich co do
znaczenia tego pierścionka. Jednak sztuczna biżuteria tkwiła już tak długo na jej „polskim”
serdecznym palcu, dłużej niż powinny trwać prawdziwe zaręczyny, że ten gest stał się teraz
bezwartościowy. Ewa ściąga pierścionek i wrzuca go do szuflady z pończochami.
Zbliżywszy się z powrotem do lustra, nakłada dużo szminki na środek wargi, a potem
uzupełnia grube, czerwone kółko wokół ust. To będzie test dla Becka. Czy jest na tyle lojalny
wobec partii, żeby kazać jej to zetrzeć, czy i tak ją pocałuje?
Ewa zapina żakiet, a potem stuka wyjściowymi butami, schodząc po schodach. Beck
czeka na nią w przejściu, wbity w swój szarozielony mundur, świeżo ogolony, promienny,
trzymając szpiczastą czapkę pod pachą. Lekko trzaska obcasami na powitanie.
– Wszystko zabrane?
– Jeszcze kapelusz.
Ewa sięga po ten z piórkami cietrzewia i podchodzi do stojącego lustra, by odpowiednio
ułożyć kapelusz na blond warkoczach. Z lustrzanego odbicia spogląda na nią jakaś nieznajoma
kobieta: jej ciemne oczy błyszczą, czerwone usta uśmiechają się. Jest elegancka i pewna siebie.
Niemiecka.
Kiedy znajdują się na zewnątrz, na placu, Beck podaje jej ramię i Ewa się nie waha. Robi
jej się gorąco, gdy ich łokcie się stykają. Wie, że to niemądre, ale bliskość mężczyzny po tak
długim czasie samotności sprawia, że znowu czuje się jak dziewczyna.
Beck idzie zdecydowanym krokiem i Ewa musi podrygiwać, żeby się z nim zrównać, gdy
przecinają wybrukowany teren. W zapadającym zmierzchu wąskie, kolorowe domy wydają się
płynąć nad ciemnymi kolumnadami. Błyszczą ozdobne warstwy staromiejskiego ratusza.
Beck uśmiecha się do niej.
– Kapitalny wieczór na przechadzkę.
Posługuje się bardziej potocznym niemieckim niż w ich wcześniejszych rozmowach,
a całe jego zachowanie jest bardziej prywatne. Jeśli zaplanował to wieczorne wyjście, bo
podejrzewa Ewę o jakąś konspiracyjną działalność, to jest lepszym aktorem niż ci, których
zobaczą dziś na ekranie.
– To śliczny wieczór.
Ewa wciska ramię w zgięcie jego łokcia.
– Czy byłeś wcześniej w Po… Poznaniu?
Przez ułamek sekundy była bliska powiedzenia „w Polsce”. Czy on zauważył, że
w ostatniej chwili, gdy wypowiedziała pierwszą sylabę, zmieniła nazwę kraju na nazwę miasta?
Jednak jego uśmiech jest taki sam.
– Nie, nigdy nie byłem w Warthegau, dopóki nie zostałem tu skierowany. I służba tutaj
okazuje się nieoczekiwaną przyjemnością.
– Jednak jesteśmy raczej prowincjonalnym miejscem. Nie spodziewaj się, proszę, że kino
będzie takie jak w Berlinie.
– Och, „Apollo” jest bardzo stylowe. Nawet piękne. Wszystko tutaj jest piękne.
Są na chodniku na tyłach otynkowanego na szaro szpitala. Tuż przed nimi kobieta
w średnim wieku uskakuje z krawężnika i spieszy przez ulicę. Nie patrzy w ich stronę, ale na jej
twarzy widać przerażenie. Nadal obowiązuje zimowa godzina policyjna i zostało tylko pół
godziny do chwili, gdy wszyscy Polacy muszą zniknąć z ulic. Wygląda na to, że Beck w ogóle
nie widzi tej kobiety.
– A plany przebudowy miasta sprawią, że stanie się ono jednym z najnowocześniejszych
w Europie.
– Naprawdę?
– Naturalnie. Poza przeróbkami istniejących budowli, takich jak Zamek czy basen, będzie
nowy park ze sztucznymi jeziorami, które po ukończeniu będą robiły wyjątkowe wrażenie. Może
będziemy mogli iść tam razem, gdy pogoda się poprawi.
– Byłoby wspaniale.
– I oczywiście powstaną nowe drogi. Jak słyszę, lotnisko ma być całkowicie
zmodernizowane w porównaniu z tym, co było wcześniej.
Patrzy na nią z ukosa, z sugestią, że może być szczególnie zainteresowana tym miejscem.
Jej puls przyspiesza. Czy ktoś mu powiedział, ile czasu spędzała dawniej w Aeroklubie i z kim?
Wyraz twarzy nie może jej zdradzić.
– Cała niemiecka ludność miasta jest bardzo wdzięczna za to, co się robi.
Beck wygląda na urażonego.
– Jestem pewien, że każdy mieszkaniec w końcu dostrzeże korzyści z naszej polityki
germanizacyjnej.
Święci Pańscy! Dlaczego w ogóle napomknęła o czymś tak kłopotliwym w odniesieniu
do miasta? Przecież wspomnienie o mieszkańcach, którzy są Niemcami, sugeruje, że inni, i to
naprawdę znaczna większość, nimi nie są.
– Oczywiście.
Jednak Ewa jakąś osobną cząstką umysłu dostrzega także inną sugestię zawartą
w słowach Becka: że okupanci nie wierzą w sukces własnego planu przekształcenia Poznania
w całkowicie niemieckie miasto. Może już przyznali, przynajmniej sami przed sobą, że
niemożliwe jest zastąpienie każdego tutejszego Polaka bałkańskim chłopem posługującym się
łamanym niemieckim.
Beck powstrzymuje Ewę, kładąc jej dłoń na ramieniu, gdy mija ich jakiś służbowy
samochód jadący bulwarem. Potem przeprowadza ją na drugą stronę. Ptaki śpiewają
w pączkujących gałęziach drzew rosnących w trzech rzędach wzdłuż głównej alei spacerowej.
Latarnie uliczne są zapalone, ale świecą blado. Na podstawie tego, co usłyszała w jadalni,
Ewa wie, że powodem jest obawa, że mimo dużej odległości wkrótce mogą się tu zjawić
angielskie bombowce.
Boczne handlowe uliczki są niemal opustoszałe, ale od szklanych drzwi kina bije żółte
światło.
– Czy masz już bilety?
– Oczywiście.
Beck poklepuje kieszonkę na piersiach i otwiera przed Ewą drzwi do foyer. Przez chwilę
brak jej tchu na widok mrowia szarych polowych mundurów, stłoczonych we wnętrzu
z czarno-białą posadzką. Z czerwonych ścian połyskuje chrom, a w powietrzu krzyżują się
niemieckie głosy, głośne, podniecone, oburzone. Panuje atmosfera wyjątkowości, jakby zaraz
miało wydarzyć się coś ważnego, a niektóre kobiety są bez gustu nadmiernie wystrojone
w wyblakłe futra i kapelusze z koronką, odpowiednie na wesele. Robi to wrażenie śmiesznej
przesady, bo to zwykły seans filmowy, nawet nie premiera. Jednak Ewa nagle czuje się nie na
miejscu w swoim poważnym żakiecie. Dobrze, że przynajmniej pomalowała usta.
Beck kiwa głową i uśmiecha się. Ręce podnoszą się w jego stronę w zwyczajowym
nazistowskim pozdrowieniu, tu półoficjalnym, ale on przechodzi dalej i nie przedstawia Ewy
żadnemu ze swoich kolegów. Ewa zaczyna oddychać swobodniej, otulona pluszem widowni.
Kino zawsze dawało jej uczucie dziecięcego wyczekiwania. Pamięta, jak trzymała rękę matki
podczas seansu, ściskając ją w najbardziej emocjonujących chwilach, albo wtedy, gdy chciała, by
matka odwzajemniła jej uścisk. Zastanawia się, co pomyślałaby jej mama, widząc ją z Beckiem,
i nagle, przez jedną okropną sekundę, cieszy się, że matka nie żyje.
Widownia jest duszna i przegrzana. Beck wskazuje miejsca z przodu w bliskim rzędzie,
najlepsze na sali.
– Wszystko gra?
– Oczywiście, świetnie.
Beck siada, zdejmuje rękawiczki i kładzie rękę na dłoni Ewy na oparciu krzesła. Tyle
czasu minęło, odkąd ktokolwiek trzymał ją za rękę. Ewa ani nie odpowiada na dotyk, ani nie cofa
dłoni.
Czerwona kurtyna unosi się, światła gasną, a panujący na widowni upał oblepia jej ciało.
Pomimo niechęci do otaczających ją ludzi w szarych mundurach czuje się coraz bardziej
odprężona. Nie zdając sobie dokładnie sprawy z tego, co robi, odwraca dłoń tak, że znajduje się
ona wewnątrz dłoni Becka.
Jego profil połyskuje w jasnym świetle płynącym z ekranu. Pochyla głowę w stronę Ewy,
a ich włosy się splątują.
– Czy dobrze widzisz i wszystko słyszysz?
Ewa potakuje ruchem głowy i zwraca ku niemu twarz, chociaż nie ma w tym momencie
nic do powiedzenia. Naciska palcem wskazującym jego palec, ale tak delikatnie, że sama nie wie,
co by to miało znaczyć. Ogarnia ją fala gorąca i nie może się powstrzymać przed rozpięciem
żakietu.
Na widowni rozbrzmiewa zbyt głośna i tandetna muzyka orkiestrowa. Ewa
z roztargnieniem ogląda kronikę filmową ukazującą rosyjskie pola i rzeki, a potem rzuca okiem
poza pierwsze rzędy. Tanie miejsca są z rzadka zajęte i nie ma tam nikogo w mundurze. Poprzez
smugę papierosowego dymu wiązka światła z projektora oświetla jakąś kobiecą głowę. Ewa
wbija w nią wzrok. Czyżby to Gertruda? Przylizana fryzura z falami jest identyczna, ale Gertruda
jest przecież Polką. Nie zostałaby tu wpuszczona bez odznaki DVL – niemieckiej listy
narodowościowej, takiej jak niebieska emaliowana przypinka Wartheland w jej własnej klapie.
Jednak ona wygląda na Gertrudę. Dlaczego, na miłość boską, tutaj przyszła? Jej
znajomość niemieckiego jest na poziomie pięcioletniego dziecka. Nie zrozumie wszystkich
dialogów w filmie ani tym bardziej skomplikowanych wyjaśnień na temat frontu wschodniego
w kronice filmowej.
Ewa czuje, że Beck delikatnie unosi rękę leżącą na jej dłoni. W tym momencie słyszy
w ustach lektora słowo, które sprawia, że jej wzrok wędruje z pokarbowanych włosów Gertrudy
z powrotem na ekran. To słowo brzmi: Polnischen. Polscy. Nie „Polaczkowie”, nie „zacofani
Polaczkowie” czy „brudne siedziby Polaczków”. Nie, Polnischen. Przymiotnik wyrażający
szacunek, podkreślający narodowość, przynależność do prawdziwego kraju. Nie pamięta, by
słyszała to słowo w języku niemieckim od początku wojny. Kropla potu spływa z szyi Ewy w dół
dekoltu, między piersi.
Teraz ekran przykuwa jej uwagę. Biało-czarna rzeka wije się pod skarpą w promieniach
słońca. Dach drewnianego budynku góruje nad chwiejącymi się na wietrze modrzewiami. Jacyś
mężczyźni kręcą się tam w chłodnym blasku, niektórzy ubrani w długie, skórzane płaszcze
i sztywne, szpiczaste czapki, inni w niechlujnych rubaszkach zapinanych z boku. Łopaty opadają.
Piach rozpryskuje się w powietrzu.
Ewa, mrużąc oczy, przypatruje się, jak kamera pokazuje dziwne ziemne pagórki. Lektor
cicho coś mówi na tle chóru męskich głosów, mruczących smętną pieśń. Ewa skupia się na
bryłach ziemi, ale nie jest powiedziane, co to może być. Nagle pośród smutnej pieśni słychać
słowa Polnische Offiziere. Polscy oficerowie. Atmosfera na widowni robi się coraz gęstsza
i gorętsza. Ewa czuje, że ledwie może oddychać.
Orientuje się, że Beck się porusza. A właściwie nie tyle porusza, co napręża i sztywnieje
w bezruchu. Ekran wypełnia się większą ilością grud ziemi. A potem te grudy okazują się
ramionami, rękami, głowami. Oczywiście nie takimi jak w rzeczywistości, ale zapiaszczonymi,
pozbawionymi ciężaru, wydrążonymi. Jak piłki futbolowe, z których spuszczono powietrze, czy
szmaciane lalki porzucone od dawna na strychu.
Teraz ekran wypełniają żywi ludzie. Kobiety. Małe dzieci. Chociaż kamera pokazuje je
z oddali, widać, że jednak nie są to żywe istoty, bo ich uśmiechy są zbyt niezmienne, a ubrania
staromodne. To po prostu stos fotografii sortowanych przez jakiegoś niemieckiego żołnierza.
Zdjęcia musiały zostać wydobyte z ziemi. To ukochane osoby tych zmumifikowanych mężczyzn:
dorodne niemowlęta w kąpieli, młode kobiety świeżo od fryzjera, z oczami pełnymi nadziei.
Z ziemi wydobywane są także inne przedmioty: para okularów, całe lusterko, pióro, na którym
nawet przez przyklejoną warstwę twardego piachu widać wzór jaszczurczej skóry.
– O Jezu!
Ewa odrywa dłoń od dłoni Becka i przyciska sobie do ust, próbując powstrzymać jakiś
kolejny mimowolny okrzyk. Nadal rozbrzmiewa głos lektora; jego szorstki niemiecki wyraża
smutek i oburzenie:
– To, co znaleźliśmy tutaj w katyńskim lesie, ukazuje dzieło bolszewickiego potwora
w całym jego nieludzkim bestialstwie…
Pod drzewkami modrzewi robotnicy w rubaszkach zaczynają wydobywać z ziemi ciała
mężczyzn. Są one wyraźnie pozbawione wagi i przypominają kukiełki. Wynurzają się
z łatwością, pokryte pyłem, w łachmanach, ale nadal w jednym kawałku. Pracujący męczą się
nad tymi postaciami, odpowiednio układając kończyny i przegniłe ubrania. Pewien uparty
robotnik podnosi raz za razem nagą, białą czaszkę, aż osadza ją równo na szyi. Ewa mocniej
przyciska dłonią usta. Wydaje się, że gorąco wyssało cały tlen z powietrza.
Wtedy jeden z wieśniaków, pomarszczony, stary chłop w uszance, bierze piłę do metalu
i przystawia do ramienia zmumifikowanego mężczyzny. Piłuje przez szmaciany rękaw do kości.
Zwłoki mężczyzny drżą, unosi się nad nimi chmura pyłu, jakby na znak protestu, ale nie
powstrzymuje to chłopa przed dalszym cięciem ramienia.
Tego już za wiele. Ewa odrywa rękę od ust.
– Co on robi z tą piłą? Dlaczego, na miłość boską, odpiłowuje komuś ramię?
Kieruje to pytanie do ekranu, ale potem rozgląda się i widzi, że wszystkie głowy na
balkonie są zwrócone w jej stronę. W białej poświacie projektora wszystkie twarze są tego
samego koloru i wyrażają to samo, zaskoczenie i irytację jednocześnie. Tylko w twarzy Becka
odbijają się jej uczucia, ale jego oczy, kiedy zwracają się ku niej, są martwe jak śmierć.
Ewa zaczyna podnosić się z miejsca.
– Przepraszam, Heinrich, ale jest zbyt gorąco… muszę wyjść.
Beck wstaje i odsuwa się. Ale kiedy ona zmierza szybko w kierunku schodów, na
zewnątrz ciemnej widowni i poza opustoszałe foyer, on jest tuż za nią.
W chłodnym wieczornym powietrzu Ewa zatrzymuje się i opiera o ścianę obok drzwi
wyjściowych. Nie wydaje się jej, żeby miała zemdleć. Wcale. Ale i tak pochyla głowę ku ziemi,
by zrobić bardziej przekonujące wrażenie. Jednak wbrew oczekiwaniom nie czuje na plecach
dodającej otuchy dłoni. Zamiast tego słyszy trzask zapałki. Ewa powoli prostuje się i widzi obok
siebie Becka, z czapką nisko nasuniętą na oczy, z zaciętą miną palącego papierosa. Podsuwa jej
paczkę, ale ona kręci głową.
– Tak mi przykro, Heinrich. Te ciała… i upał sprawiły, że zrobiło mi się słabo.
Beck nic nie mówi. Jego twarz jest częściowo oświetlona żółtawym światłem płynącym
z foyer kina, ale oczy są w cieniu. Ewa wie, że musi jeszcze coś powiedzieć, by wypełnić ciszę
i wytłumaczyć swoje zachowanie.
– Zazwyczaj nie zwracam uwagi na to, co pokazują z pól bitewnych, ale te wszystkie
zbliżenia…
– Myślę, że on chciał wydobyć zegarek.
Głos Becka jest cichy i chłodny.
– Słucham?
– Ten mężczyzna z piłą, o którego pytałaś.
– Och, ja…
– On próbował zdjąć zegarek z ciała. Tego rodzaju przedmioty, a także fotografie
i osobiste drobiazgi, które widziałaś, będą niezwykle pożyteczne przy identyfikacji zwłok.
– Rozumiem. Przepraszam, Heinrich. Mam nadzieję, że nie wprawiłam cię
w zakłopotanie.
Beck wzrusza ramionami i Ewę przenika zimny dreszcz. Nigdy dotąd nie widziała go
takiego, tak zamkniętego w sobie i odległego.
Prostuje się.
– Już mi lepiej. Czy wrócimy do środka?
Beck uderza papierosem w ścianę, co zostawia szarą plamę na białej powierzchni.
– Nie, nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Wszyscy słyszeli, co powiedziałaś.
– Ja tylko powiedziałam…
I wtedy, dokładnie przypominając sobie własne słowa, Ewa rozumie, co Beck ma na
myśli. Naprawdę nie chodzi o to, co znaczyło jej pytanie o piłę ani nawet o wezwanie Boga.
Z dreszczem przerażenia uświadamia sobie, że zadała to pytanie w niewłaściwym języku.
Beck rzuca niedopałek na ziemię i rusza przed siebie. Ewa bez słowa idzie obok niego
alejką w stronę ciemnej ulicy. I gdy patrzy na twarz Becka, zdaje sobie sprawę, że on chyba jako
jedyny ze wszystkich Niemców w kinie zrozumiał bez żadnego tłumaczenia każde polskie słowo,
które wypowiedziała.
White Waltham i Londyn, Anglia

Sobota, 17 kwietnia

– Jeszcze tutaj?
Vee ogląda się. Stoi z założonymi ramionami przy wysokim oknie w szatni i obserwuje
smugę kondensacyjną, rozpływającą się na niebie.
Sonia, wchodząc, zdejmuje czerwony, włóczkowy, szpiczasty kapelusik.
– Myślałam, że do tej pory będziesz już odstawiona i będziesz wychodzić.
– Słucham?
– Do Klubu 400.
– Och, o to chodzi.
– Tak, o to!
Vee wzrusza ramionami. Jednak nie myślała prawie o niczym innym, odkąd przeczytała
osobliwe zaproszenie Stefana. I to jest problem.
Sonia opiera rękę na biodrze.
– Idziesz, prawda?
– Nie, myślę, że nie.
– Dlaczegóż to?
Vee wzdycha.
– Za dużo z tym zamieszania.
– Z czym?
– Z facetami.
– Oczywiście. Oni po to są.
– Ale wszystko jest wystarczająco skomplikowane bez… no wiesz…
– Bez seksu?
Sonia podnosi brwi, a Vee wzrusza ramionami. Nie do końca chce przyznać sama przed
sobą, jak bardzo pragnie, by Stefan jej dotykał.
Sonia pochyla się, by kobieta w drugim kącie sali jej nie słyszała.
– Cóż, mogę tylko powiedzieć, że jestem cholernie zadowolona, że zrobiliśmy to
z Tonym, gdy mieliśmy okazję. Nigdy nie wiesz…
Jej głos cichnie, a oczy wędrują ku wysokiemu oknu i delikatnej smudze zostawionej na
niebie przez samolot. Jakiś cień przemyka przez jej spojrzenie.
– Tak się składa, że on już jest dość spóźniony z Cosford.
– Jestem pewna, że wszystko będzie w porządku, Soniu. Jest bardzo doświadczonym
pilotem.
– Och, wiem. Pewnie zaszył się gdzieś w pubie w oczekiwaniu na zmianę pogody.
Jednak Sonia przygryza wargi i Vee chętnie wraca do poprzedniego tematu.
– W każdym razie nie mam siły na wieczorne wyjście do Londynu ani odpowiedniego
ubrania.
– Ogarnij się, Vee.
Sonia podchodzi do swojej szafki.
– Pożyczę ci moją spódnicę od munduru, jeśli nie chcesz tańczyć w portkach.
Buszuje w metalowym wnętrzu.
– I mam tu coś, co doda ci energii.
Sonia ciągnie w dół Vee, by przysiadła obok niej na ławce gimnastycznej, i odkręca małą,
brązową buteleczkę. Wyciąga kłębuszek waty i wytrząsa na dłoń dwie białe pigułki.
Vee mruga.
– Benzedryna?
– Właśnie tak.
Sonia już ma przerzucić pigułki na dłoń Vee, ale znowu na dźwięk odległego silnika
odwraca się ku oknu. Vee od razu wie, że to samolot dwusilnikowy o dużej mocy, zapewne
Wellington. To z pewnością nie jest jednosilnikowy Fairchild, którym ma przylecieć Tony,
oczekiwany od kilku godzin. Po chwili ciemne oczy Soni matowieją i Vee wie, że musiała
uświadomić sobie to samo.
Brązowa buteleczka zawisa w powietrzu w ręku Soni. Vee zastanawia się, czy powinna
coś powiedzieć, może jakiś banał na temat tego, że Tony został na kolejne piwo gdzieś
w mitycznym klubie. Jednak słowa mogłyby tylko przekształcić złe przeczucia w coś bardziej
prawdopodobnego. A Vee wie, że wszelkie zapewnienia mają to do siebie, że niestety, okazują
się błędne.
Vee gwałtownie bierze białe, rowkowane tabletki z ręki Soni. Nagle rozumie, że próba
trzymania się z dala od Stefana nie ma sensu. Nieważne, czy go widzi, czy nie, on i tak
niebezpiecznie rozprasza jej uwagę, bo nie potrafi przestać o nim myśleć.
– Dwie?
Oczy Soni błyszczą.
– Czemu nie? Dadzą ci olbrzymiego kopa. Zabiorą cię do Londynu i z powrotem świeżą
jak stokrotka. A tu jest coś do popicia.
Wyciąga srebrną piersiówkę z kieszeni szynela i podaje Vee. Whisky piecze i zostawia
w gardle Vee posmak dymu.
– Glen Elgin. Najlepsza whisky taty.
Sonia bierze długi łyk, a potem wsuwa butelkę z powrotem do kieszeni.
– Uważam, że zasłużyłyśmy na nią.
Vee zamyka na chwilę oczy. Ciepło wywołane przez alkohol pali ją w brzuchu,
przepływa przez płuca, rozgrzewa i dodaje energii ramionom i nogom. Mogłaby w tej chwili
niemal zacząć tańczyć.
– Jak myślisz, czy ktoś będzie w stroju wieczorowym?
– Nie, kochanie. Nawet w Klubie 400 kobiety zaczęły nosić mundury. Byłoby
niepatriotycznie je powstrzymywać.
– Czy twoja spódnica będzie na mnie pasować?
Sonia jest już na nogach, łomocząc metalowymi drzwiczkami szafki. Wyciąga uszytą
przez krawca granatową spódnicę i daje znak Vee, żeby wstała i przyłożyła ją do talii.
– Może będzie trochę za krótka, ale wystarczająco przyzwoita. Nie musisz teraz
przejmować się pończochami, bo pogoda się poprawia. I zobacz, to też możesz pożyczyć.
Kulka jedwabiu, którą Sonia wsuwa w dłoń Vee, okazuje się parą francuskich majtek.
– Idź i przebierz się w toalecie, a ja znajdę Marjorie. Myślę, że wieczorem będzie jechać
do miasta, poproszę, by zrobiła ci miejsce.
Serce Vee bije coraz szybciej. Znużenie wyparowuje z niej, tworząc jakby nikłą aureolę
wokół głowy. Tak, pojedzie. I nawet gdyby nie było tam Stefana, wyprawa do Londynu będzie
lepsza niż snucie się po wynajętym pokoju na farmie, gdzie nie ma nic do roboty. Zabiera
spódnicę Soni do damskiej toalety.
Gdy ją wkłada, czuje dreszcz oczekiwania. Nie przyznając się do końca sama przed sobą,
co właściwie robi, ściąga długie, flanelowe majtki i czuje, jak przy wkładaniu jedwab bielizny
Soni głaszcze jej nagie uda. Podszewka spódnicy jest także jedwabna, a krój ma tak dopasowany,
że przylega jak druga skóra. Vee jest w gruncie rzeczy zadowolona, że nie ma pończoch.
Jednak Sonia nie miała racji co do długości spódnicy, która jest zdecydowanie krótsza,
niż zezwalają przepisy. Ale Vee, wymykając się z budynku oficera dyżurnego, ma właściwie
pewność, że uda jej się wślizgnąć na tylne siedzenie lagondy należącej do Marjorie tak, że
kapitan Mills nie zobaczy jej kolan.
Gdy silnik samochodu odpala, Marjorie Hyde-Barker ogląda się przez ramię z fotela
kierowcy i posyła Vee uśmiech przez zaciśnięte zęby.
– Złożyłam dach, żeby zrobić trochę więcej miejsca. Mam nadzieję, że nie jest zbyt
wietrznie ani zbyt ciasno. Sonia powiedziała, że nie będziesz się tym przejmować.
Tył samochodu nie jest właściwie przeznaczony dla pasażerów. Vee wciska nogi pod
przedni fotel, na którym siedzi Freddie Dunnie.
– Nie, oczywiście, że nie. To bardzo miłe z twojej strony, Marjorie.
– Co za zbieg okoliczności, że wszyscy chcemy iść do Klubu 400 dziś wieczorem.
I każdy musi jak najlepiej wykorzystać przydział benzyny, prawda? Wszyscy siedzą?
Marjorie zarzuca szal w kolorze fuksji na pozwijane w loki kasztanowe włosy i zawiązuje
jego końce pod brodą. Miękki, różowy szyfon połyskuje spod jej palta, gdy przyciska pedał gazu
i lagonda rycząca jak Hurricane wypada przez bramę lotniska. Głowa Vee napiera do tyłu na
skórzaną tapicerkę i wypolerowane drewno. Po drodze zachodzące słońce prześwieca przez
półnagie gałęzie drzew. Przemykają trawiaste pobocza, a potem chodniki, latarnie i szereg
sklepów.
Gdy dojeżdżają do obwodnicy, Marjorie zgrzyta biegami i lagonda mknie do przodu.
Pojazdy obok wydają się poruszać w zwolnionym tempie. Marjorie jedzie tak, jakby spodziewała
się, że wszyscy ustąpią jej z drogi, i większość tak robi. Ryk silnika i wiatru napełnia Vee
uczuciem lekkości. Nigdy by się nie spodziewała, że jazda samochodem po Great West Road
może dostarczyć wrażeń bardzo podobnych do latania. A może to po prostu działanie
benzedryny?
Na gęsto zabudowanym obszarze zapada zmierzch. Lagonda nie zwalnia na
zaciemnionych ulicach, chociaż ma oklejone taśmą przednie światła. Kiedy silnik w końcu
milknie i reflektory zostają wyłączone, z ciemności na Leicester Square wyłaniają się czarne
drzewka przypominające kształtem lizaki.
Vee wysiada z samochodu na chodnik, rozprostowując zgięte kostki i napięte łydki.
W głowie jej szumi, a oczy reagują na każdy cień. Freddie wpycha płaszcze do samochodu
i nastawia dach. Marjorie błyszczy na chodniku w obłoczku różowego szyfonu.
Rozwiązuje szal, który ma na głowie, i idzie, kiwając na nich dłonią.
– Tędy, proszę.
Vee wchodzi za nią przez wąskie drzwi i dalej w dół ciemnymi schodami. Schody
rozszerzają się. Jej dłoń czuje chłód zaokrąglonej chromowanej poręczy. Głośny, wysoki dźwięk
saksofonu przebija przez gwar rozmów i opary dymu tytoniowego. Iskry papierosów lśnią
w półmroku.
– Johnnie!
Marjorie kieruje się ku wysokiemu mężczyźnie w błękitach sił powietrznych, który całuje
ją w oba policzki. Vee stoi sama koło filaru ze sztucznego marmuru. Jej głowa, serce i całe ciało
podrygują w rytm kontrabasu. Przygląda się nieoświetlonym stołom, ale w półmroku wszystkie
mundury mają ten sam kolor, a wszystkie twarze są rozmyte. Zapewne nie rozpoznałaby Stefana
Bergla, nawet gdyby stanął tuż przed nią.
Jeśli nie będzie go tutaj, porozgląda się trochę, pójdzie z powrotem schodami na górę,
znajdzie najbliższą stację metra i wróci do bazy. Może tak właśnie to powinna zrobić. Jednak
Marjorie stawia Johnniego na drodze Vee.
– Johnnie, Vee szuka jednego gościa z 302. Czy jest tu dziś któryś z nich?
On kiwa głową i spogląda na nią przelotnie. Jego głos brzmi jeszcze ostrzej niż
zgrzytliwy głos Marjorie.
– Z 302? Oni są zawsze! Tam, w kącie.
Byłoby chyba niegrzecznie nie pójść w kierunku wskazanym przez jego uniesiony
podbródek, więc Vee rusza, manewrując pomiędzy ustawionymi wokół parkietu stolikami ze
świecami. Sonia nie miała racji co do munduru. Żadna inna kobieta go tutaj nie nosi.
Gdy dociera do grupy w jednakowych marynarkach, potyka się i wszystkie pochylone nad
czymś głowy się podnoszą. Natychmiast rozpoznaje jedną z twarzy, ale nie jest to Stefan. Piotr
DoubleWhisky ma zaczesane do tyłu włosy i obojętny wyraz twarzy. Vee stoi przez dłuższą
chwilę i patrzy na niego. Wyraźnie jej nie pamięta. Może bez lotniczego hełmu…
– Vee.
To głos Stefana. Początkowo Vee nie dostrzega go w ciasnym kręgu mężczyzn. A jego
głos brzmi jakby z daleka. Chłodno. Nie jest zadowolony, że ją widzi. Jego twarz jest śmiertelnie
blada.
Musiał zapomnieć, że ona przyjdzie. I teraz nie ma wątpliwości, że powinna wyjść. W tej
sekundzie, gdy odwraca głowę, wszystko sobie układa: jak z rozmachem stąd wyjdzie, dopadnie
schodów i wymaszeruje na zimne powietrze…
Ale on kładzie jej rękę na ramieniu.
– Vee.
Zdaje sobie sprawę, że w ogóle się nie rusza, a Stefan nadal stoi obok i dotyka jej
ramienia. Jego twarz wydaje się spięta i nieprzenikniona.
– Vee, przyszła pani.
– Tak, obawiam się, że tak. Zaprosił mnie pan, o ile pan pamięta.
Zabiera rękę, ale nadal stoi blisko.
– Oczywiście, przepraszam, powinienem był czekać na panią przy drzwiach. Ale Piotr
przyniósł pewną wiadomość i ja…
Vee prycha, co brzmi bardziej gniewnie, niż zamierzała.
– Cóż, nie będę pana zatrzymywać.
Tym razem odwraca się plecami.
– Nie, Vee.
Stefan łapie ją za łokieć.
– Niech pani nie odchodzi. Proszę.
Vee odwraca się ku niemu. Jego twarz nadal wygląda jak spopielała, ale oczy mu
błyszczą, skupione na niej i pełne błagania.
– Muszę pozwolić panu dokończyć rozmowę z kolegami.
Może naprawdę przerwała jakiś poważny temat, planowanie rajdu za Kanał lub analizę,
dlaczego niektóre operacje poszły zdecydowanie źle. Stefan sięga po obity pluszem taboret od
innego stolika i Vee siada na nim, właściwie nie podejmując decyzji o tym, by zostać. Serce jej
wali. Jasne, że żaden z tych mężczyzn o skamieniałych twarzach nie chce jej obecności tutaj.
I żaden z nich nie wygląda, jakby miał ochotę mówić po angielsku.
Piotr uśmiecha się do Vee, ale raczej z przymusem. Potem unosi do góry rękę i pstryka
palcami. Niemal natychmiast ubrany na biało kelner przynosi dzbanek i szklanki. Płyn, tak
niebieski, że nadawałby się do silnika, zostaje rozlany i szklaneczka ląduje przed Vee.
– Co to jest?
Twarz Stefana nabiera trochę koloru, a rysy zaczynają się rozluźniać.
– Messerschmitt.
– No dobrze. Czyli…?
W końcu się uśmiecha.
– Proszę wypić i powiedzieć mi, co to.
Vee pociąga łyk i krztusi się. Koktajl jest słodki jak ulepek, ale pali w gardle.
Znowu kaszle.
– Wódka.
– Oczywiście.
Stefan śmieje się nieco złośliwie.
– I co jeszcze?
– Myślę, że Curacao, żeby nadać niebieski kolor.
– Zgadza się. Niebieski jak pani marynarka.
– I coś słodkiego…
Jest w tym jakiś smak syropu na kaszel, którego nie potrafi rozpoznać.
– Gruszkówka?
– Wiśniówka. Najlepsza. Z Wielkopolski.
– Co to znaczy?
– To znaczy, z tego regionu Polski, skąd pochodzi nasz dywizjon. To kolebka Polski.
Przyciska jej kolano swoim. Vee przełyka kolejny duży haust niebieskiego drinka i bierze
oddech. Miłe poczucie rozluźnienia przepływa przez jej ramiona, a potem wzdłuż kręgosłupa.
Dudnienie w głowie słabnie.
Mężczyźni zaczynają rozmawiać. Krzyżują się krótkie wyrazy, panuje podniosły nastrój.
Jeden z pilotów wskazuje podbródkiem Vee, a potem Stefana, i po szybkiej serii jego słów
wybucha ogólny śmiech.
Stefan odparowuje ich zaczepki, zrywa się i wyciąga rękę do Vee.
– Ma pani ochotę potańczyć?
Ona potakuje i chwyta go za rękę. Jest chłodna i twarda. Stefan prowadzi ją na parkiet
pomiędzy podrygujących do rytmu ludzi. Cofa się o krok na wyfroterowanej, sprężystej
podłodze, obejmuje Vee w talii i przytula do siebie. Czuje siłę, miękkość i ciepło. Jej dłoń, nadal
w jego dłoni, podnosi się i zaczynają się kołysać. Jednak ich stopy ciągle są jak przyrośnięte.
Rozlega się głośny dźwięk trąbki i tańczące pary przepływają wokół nich.
Vee nachyla się do Stefana.
– Nie zamierza pan tańczyć, będąc na parkiecie?
Patrzy na nią tak intensywnie, że na szyi czuje mrowienie. Ściska również jej dłoń, dość
mocno. Jednak nic nie mówi.
Vee próbuje się uśmiechnąć.
– Zapomniał pan, że mam przyjść dziś wieczorem, prawda?
Stefan wzdycha i leciutko wzrusza ramionami.
– Ja… Tak, na minutę zapomniałem. Dostaliśmy bardzo złą wiadomość.
– Z dywizjonu?
– Nie, z Rosji.
– Z Rosji?
Vee marszczy się. Dlaczego wiadomość z frontu wschodniego miałaby być dla nich tak
ważna? I przecież wie, że chociaż trwają tam zacięte walki, docierające stamtąd informacje są
teraz całkiem dobre. Rosyjscy sojusznicy Brytyjczyków zaczęli wypierać Niemców.
Jednak twarz Stefana wydaje się znowu blednąć.
– Teraz jest już pewne, że bardzo wielu naszych polskich kolegów, którzy byli w Rosji
w niewoli, nie żyje.
– Och. Przykro mi. Czy znał pan któregoś z nich?
– Ja…
Potrząsa głową i na krótko zamyka oczy.
– Vee, to jest coś… nie mogę o tym rozmawiać.
– Oczywiście, nie trzeba.
Wygląda, jakby jej nie słyszał, i ma ponury, nieobecny wyraz twarzy.
– Naprawdę nie chcę ukrywać prawdy, ale zrobiłem coś złego… coś… ja… przepraszam.
Znowu potrząsa głową, a Vee zastanawia się, o czym on właściwie mówi, co mogło do
licha sprawić, że czuje się tak fatalnie. Jednak potem przypomina sobie o jego niedoszłym
zderzeniu z Freddim Dunne i już rzeczywiście nie chce wiedzieć.
Odsuwa się od niego.
– To nie był najlepszy moment na nasze wieczorne wyjście, prawda? Może powinnam
wrócić tu za tydzień.
– Nie! Vee, proszę, niech pani ze mną zostanie.
– Jest pan pewien? Nie chciałby pan raczej porozmawiać z przyjaciółmi?
Stefan kręci głową, a jego stopy zaczynają się poruszać na wibrującym parkiecie. Chociaż
i tak właściwie nie tańczy. Mocniej przyciska Vee w talii, potem pochyla się i przytula twarz do
jej ramienia.
Vee nie bardzo wie, co zrobić. Musi to wyglądać dziwnie, gdy tak stoją ciasno spleceni,
w zasadzie bez ruchu. Również Marjorie może to zobaczyć. Mówi mu wprost do ucha:
– Czy to część mojego szkolenia?
Stefan podnosi głowę.
– Słucham?
– W lataniu na ślepo?
Patrzy na nią, jego oczy łzawią od świateł stroboskopowych, ale uśmiecha się. Ich ciała są
złączone. Muzyka rytmicznie gra i narasta, a tańczące pary wirują, ale Stefan i Vee stoją jak
przyrośnięci do podłogi i do siebie nawzajem. Vee ogarnia fala gorąca, mocnego jak wiśniówka.
Nie obchodzi jej, czy Marjorie ich widzi.
Wtedy Vee przypomina sobie, że zostawiła Sonię spoglądającą na zegarek, a potem
w niebo. Jeśli Tony dotychczas nie wrócił, świat Soni zupełnie się zawali już na zawsze.
Vee odsuwa się od Stefana, chociaż ich stopy nadal szurają razem po parkiecie.
– Stefan… Lubię cię, bardzo. Ale nie chcę, żeby któremuś z nas skomplikowało się życie.
Przygląda się jej uporczywie, jego oczy szukają jej wzroku. Czy są w nich łzy? Jednak
jego głos jest spokojny.
– Cieszę się, że tu jesteś, Vee. Bardzo się cieszę.
Jego głos, ze śpiewnym akcentem, sprawia, że nagle przypomina sobie o ojcu.
– Naprawdę? Dlaczego?
– Dzięki tobie wierzę, że wszystko znowu może być dobrze. I że sam mogę zrobić co
należy.
– Dzięki mnie?
– Tak.
– W jaki sposób?
Kiedy zwraca twarz w jego stronę, jego usta dotykają jej ust i Vee nie potrafi powiedzieć,
które z nich pierwsze zaczęło całować.
Stefan odsuwa się z wahaniem, uśmiecha się, ale jego spojrzenie jest utkwione w Vee.
Ona nie może się powstrzymać i kładzie mu na ustach palec wskazujący.
– Chodźmy gdzieś, Stefan.
Kiwa głową. Oboje opuszczają ręce wzdłuż boków, ale ich palce nadal są splecione.
Potem on wyprowadza ją z parkietu za krąg otaczających go stolików, a ich zgrzebne
marynarki zaczepiają o obrusy i aksamitne zasłony. Gdy docierają do schodów, obejmują się
nawzajem w pasie, a ich biodra stykają się ze sobą.
Wychodzą na chłodne powietrze. Na placu jest cicho. Księżyc w pierwszej kwadrze
oświetla wjazd w boczną uliczkę i cały zaułek. Vee potyka się, bo jej stopa ślizga się na bruku.
Ale nie zwraca uwagi na to, dokąd idą, skoro trzyma Stefana za rękę.
Wchodzą w inny zaułek i Stefan odwraca się przez ramię, ale wokół nikogo nie ma.
Zatrzymują się przy ciemnej wnęce. Nieużywane drzwi są zamknięte na kłódkę i bardzo
zakurzone, ale Vee robi krok do tyłu i opiera się o nie, nie zwracając uwagi na marynarkę. Stefan
zanurza twarz w zagłębieniu jej szyi, całując, liżąc i gryząc. Potem rozpina jej marynarkę
i koszulę. Dotyka palcami tych kawałków skóry, których nikt nigdy nie widział. Wygląda, że
wie, w jaki sposób najlepiej ją pieścić i delikatnie naciskać. Vee jest zaszokowana, chociaż
sprawia jej to przyjemność. Stara się zignorować cichy głos z tyłu głowy: „widzisz, nie jesteś dla
niego pierwsza, nie jesteś jedyna”. Jednak wszystko, czego pragnie, wszystko, co podpowiada
każdy nerw jej ciała, składa się na słowo: „jeszcze”. Mówi to coraz głośniej, raz po raz, gdy
Stefan popycha ją lekko obok zakurzonych drzwi i dalej do kąta. Krawędź wilgotnego muru
wrzyna się jej boleśnie w pośladek, a ona staje na czymś z okropnym chrzęstem. Ale nic nie ma
znaczenia poza jej pragnieniem: jeszcze.
Dłoń Stefana jest teraz pod jej spódnicą i gniecie piękne wełniane ubranie, ściągając z niej
bieliznę. Następuje szarpnięcie, potem rozdarcie i jedwab zsuwa się jej po nogach. Vee nachyla
się w jego stronę, gdy czuje, że majtki Soni miękko opadają na jeden z jej butów. Czy ona to
mówi? Stefan.
A potem on napiera na nią, wciska się w nią. Nic nie mówi, tylko oddycha, chociaż może
to nie tylko oddechy, ale i słowa, których ona nie rozumie.
– Stefan… jeszcze… proszę.
Jednak on przestaje i wydusza z siebie tylko jedno słowo: Scheisse.
– Stefan…
Oboje dyszą. Oboje nadal siebie pragną. Jednak nagły impuls minął. Nad nimi pas
bielejącego nieba oddziela czarne dachy. W oczach Stefana odbija się blask księżyca, ale on nie
patrzy na Vee.
– Stefan? O co chodzi? Przepraszam…
On mamrocze słowa, których ona nie może usłyszeć; przenika ją jakiś chłód.
– Stefan, nic się nie stało. Nie ma dla mnie znaczenia, że tego nie zrobiliśmy… To
nieważne.
Jednak on już oderwał się od niej i zapiął guziki. Vee schyla się, by uchronić jedwabną
bieliznę Soni przed wilgocią. A kiedy się prostuje, Stefan jest już odwrócony do niej plecami,
pochyla głowę, wkładając lotniczą furażerkę, i rzuca się biegiem w stronę ulicy.
Poznań, Rzesza Niemiecka

Niedziela, 18 kwietnia

Ewa siedzi na dywaniku w sypialni i obgryza paznokcie. Listy z tajnej szuflady są


porozrzucane wokół niej, a ona w końcu znalazła pół godziny dla siebie, by je przejrzeć. Robi to
wciąż od nowa, żeby odnaleźć jakiś trop łączący Stefana z dużym, drewnianym budynkiem
wyrastającym ponad modrzewie gdzieś w zakolu rzeki.
W każdym liście z dziwnym adresem zwrotnym – „Dom Wypoczynkowy im. Gorkiego,
Moskwa, skrytka pocztowa 12” – kryje się wiele szczegółowych informacji o życiu Stefana jako
jeńca: nudna codzienność stania w kolejkach w klasztornej twierdzy do mycia, jedzenia
i odliczania albo zdarzające się od czasu do czasu pozornie serdeczne próby przeprowadzania
przesłuchań przez Sowietów. Stefan opisuje ponurą zimę, a potem krótką odwilż wczesną wiosną
1940 roku. Jednak na żadnej z jego gęsto zapisanych kartek nie ma nic na temat daczy w lesie,
którą Ewa widziała na ekranie kina „Apollo”.
Słowa Stefana nadal wywołują ból serca. To już nie potrwa długo, moja kochana, do
chwili, gdy będziemy razem, bo dziś widziałem pierwszą grupę zwolnionych jeńców. Jego ufność
jest zarówno irytująca, jak i rozpaczliwie smutna. Z jego relacji o strażniku przemierzającym
błotniste dróżki między budynkami i wywołującym nazwiska z wydrukowanej listy przebija
podekscytowanie. Ci, którzy usłyszeli własne nazwisko, wiwatowali i wznosili pięści w górę, gdy
powiedziano im, że mają wziąć swoje rzeczy i zameldować się w budynku z salą kinową. Tam
każdy z tych szczęśliwców dostawał porcję suchego chleba i śledzia, owinięte w biały papier,
a potem był kierowany do wnętrza budynku i na wolność. Moja droga Ewo, zacznij się modlić,
tyle razy dziennie, ile tylko możesz, żeby moje nazwisko znalazło się na następnej liście.
Ewa wspomina, jak po tej pełnej nadziei wiadomości wyobrażała sobie, że Stefan
osobiście zjawia się pod jej drzwiami, wcześniej niż jego kolejny list. I jakim rozczarowaniem
była następna wizyta listonosza. W tamtym liście optymizm Stefana zdawał się słabnąć: Inna
grupa jeńców została dziś zwolniona – napisał – ale niestety, mojego nazwiska nie było na liście
strażnika. Niepokój Ewy przerodził się w niechęć, gdy przeczytała dalej: …ale melduję, że jedną
z osób, które miały szczęście i zostały wywołane, była moja droga koleżanka Janina
Lewandowska, lotniczka. Kiedy zobaczyła mnie stojącego na zewnątrz budynku kinowego,
pomachała ręką i zawołała: „Poruczniku Bergel, zamówię dla pana wódkę z martini i będę
czekać na pana w barze Aeroklubu!”.
Przynajmniej ta irytująca kobieta zniknęła z drogi Stefana, pomyślała Ewa. Jednak gdy
czytała dalej, jej niepokój zaczął narastać. Stefan pisał, jak czekał z resztą jeńców w padającym
deszczu ze śniegiem, żeby zobaczyć, co się jeszcze wydarzy. Jednak główna brama do obozu
pozostała zamknięta. Zaczęły się szepty, jaki los może spotkać oficerów zebranych w sali
kinowej, jeśli nie zostaną wypuszczeni z obozu. I wtedy, napisał Stefan: …drzwi kina nagle
ponownie się otworzyły i rząd mężczyzn (z jedną kobietą elegancko poruszającą tyłeczkiem)
pomaszerował wąską ścieżką obok jakichś przybudówek do furtki w murze otaczającym obóz. Ta
niska furtka, której nigdy wcześniej nie zauważyłem, zjawiła się jakby za pomocą czarów. Jeden
za drugim nasi koledzy jeńcy przechodzili przez nią i znikali. Droga Ewo, nie ustawaj
w modlitwach, żebym jako następny wyszedł tą drogą!
Teraz Ewa wzdryga się na upiorną wizję tej furtki w murze. Ona zawsze tam była, ale
jeńcy zajmowali się swoim codziennym bytem, nieświadomi jej złowieszczej obecności.
Piątkowa kronika filmowa pokazała, co naprawdę miało się stać po drugiej stronie.
Jeszcze nawet ostatni list Stefana, datowany na 7 kwietnia 1940 roku, brzmi stanowczo
optymistycznie. Pisał: Dziś znowu jacyś szczęściarze zostali odesłani na wolność przez bramę
w obozowym murze. Obserwowałem ich z moim partnerem szachowym z Katowic i potem, nad
szachownicą, rozważaliśmy, dokąd mogli zostać skierowani nasi zwolnieni koledzy. Mój znajomy
jest uroczą, ale nieufną osobą. Rozmyślał, jaki sens ma jedna mała paczuszka chleba i ryba na
całą drogę do granicy z Polską? O tej porze roku taka podróż może trwać prawie tydzień.
Dowodził więc, że nasi koledzy muszą być po prostu przenoszeni do innego obozu na terenie
Rosji. Jednak ja nie podzielam jego pesymizmu. Fakt, że nasi najwyżsi rangą wojskowi (oraz
jedyna kobieta-oficer) zostali zabrani jako pierwsi, świadczy według mnie, że w sprawie
manewru z tymi jeńcami musi chodzić o rodzaj przywileju lub przynajmniej współczucia. Bądź
więc pełna wiary, kochanie. Jestem pewien, że nasz wiosenny ślub jest bliski!
Jednak to już wszystko. A te ostatnie słowa, jakie Stefan do niej napisał, liczą sobie teraz
już trzy lata. Ewę gwałtownie kłuje serce. Nagle nie ma wątpliwości, że ten oficer z Katowic miał
rację. Furtka w klasztornym murze prowadziła tylko do daczy zbudowanej na piaszczystym
terenie nad zakolem rzeki.
Ewa idzie do szuflady z pończochami i wsuwa pierścionek od Stefana z powrotem na
prawą rękę. To miłe uczucie mieć go znowu na palcu. I jeśli Stefan, którego kochała, nie żyje,
może w końcu jej poczucie winy, że znalazła sobie kogoś innego, zacznie się zmniejszać.
Od tej kłopotliwej sytuacji w piątkowy wieczór Beck nie bywa w jadalni, ale Ewa
niebawem na pewno na niego wpadnie. Słyszała go ostatniej nocy w pokoju poniżej, dębowe
łóżko zaskrzypiało, gdy się na nie rzucił. Kiedy się znowu spotkają, początkowo będzie trochę
skonsternowana w związku z tamtym piątkiem, ale pokryje to pogodną maską normalności.
A pierścionek będzie miała jak zwykle na prawej ręce.
Na dole słychać czyjeś kroki i zamykanie drzwi. Ewa spogląda na zegar i zdaje sobie
sprawę, jak długo siedzi tu na zimnej podłodze. Po śniadaniu jest już posprzątane, ale niedługo
musi przygotować lunch. W niedzielę oni lubią wcześnie zjeść ciepły posiłek. Wzdycha. Pulpety,
do licha. Kiedy układała menu na cały weekend, roznosiła ją energia i mogła tylko myśleć
o zbliżającym się wieczorze w kinie z Beckiem. Teraz sama myśl o krojeniu i mieleniu surowego
mięsa przypomina jej o mężczyźnie z piłą…
Ewa zrywa się, zbiera i układa listy, i cicho wsuwa szufladę z powrotem pod szafę. Nie
może sobie pozwolić na słabość. Musi się tak skoncentrować, by stając przed Beckiem, nie
okazać cienia zakłopotania. Ani strachu.
Następuje trzask zamykanych drzwi wyjściowych i na dole zapada cisza. Może to właśnie
Beck wyszedł do pracy. Ewa wygładza spódniczkę i zamyka za sobą drzwi do sypialni, ale gdy
schodzi na niższe pietro, otwierają się drzwi od pokoju Becka.
– Eva.
– Dzień dobry, Obersturmführer.
Nie potrafi spojrzeć mu w oczy.
– Czy zechciałabyś wejść na chwilę do mojego pokoju?
Żołądek wędruje jej do gardła. On jest świeżo ogolony i delikatnie pachnie skórą
i mydłem.
– Oczywiście.
Jego pokój jest schludny, łóżko posłane. Obok komody stoi torba podróżna, wybrzuszona
w miejscach zaciągnięcia pasków. Beck zamyka drzwi i gestem pokazuje Ewie, by usiadła na
łóżku. Jednak nie podoba się jej, że on miałby nad nią stać lub siedzieć obok na miękkiej kołdrze.
Zatem Ewa podchodzi i trochę niezręcznie przysiada na dębowym stelażu łóżka, a Beck stoi przy
oknie. Odzywa się, patrząc na boczną uliczkę prowadzącą na pusty plac.
– Przepraszam, że nie dałem ci znać, Evo, ale muszę dziś wyjechać.
– Rozumiem.
Ewa zaciska obie ręce na stelażu. Ogarnia ją nieoczekiwany niepokój.
– Mam nadzieję, że to nie ze względu na… na piątek.
Beck odwraca się do niej z pobladłą twarzą.
– Tak, w pewnym sensie.
– Z powodu tego, co powiedziałam w kinie? Czy to sprawiło, że musisz wyjechać?
– Nie, nie. To w związku z tym, co widzieliśmy na ekranie. Jadę na wschód.
– Do Rosji? Właśnie w to miejsce?
Skłania głowę potakująco.
– Samolot odlatuje dziś po południu i muszę być na pokładzie.
– Czy wrócisz jeszcze do Poznania?
– Mam nadzieję. Bardzo bym chciał.
Jednak z jego oczu wyziera smutek i Ewa ze zgrozą zdaje sobie sprawę, że on nie wierzy
w swój powrót. Głupie łzy same napływają jej do oczu. Czy przeznaczeniem każdego
mężczyzny, którego polubi, ma być zniknięcie w zimnym bezkresie Rosji?
– Przykro mi, że jedziesz i przepraszam za piątek. Mam nadzieję, że będziesz mnie miło
wspominać.
Beck podchodzi do niej i bierze ją za rękę.
– Kochana Evo, nie przestanę o tobie myśleć.
– Och, Heinrich…
– Może mógłbym napisać?
– Oczywiście, proszę…
Nagle jego usta znajdują się na jej wargach, jego język jest gorący i zachłanny, ciało mu
sztywnieje. Ewa chce poddać się jego pocałunkom, ale nie potrafi się całkowicie odprężyć.
Wtedy nagle on się cofa.
– Wybacz.
– Nie, Heinrich, tu nie ma nic do wybaczenia. Po prostu jestem zdenerwowana i smutna,
że wyjeżdżasz.
Rzuca jej ostrożne spojrzenie, potem wzdycha i spuszcza głowę.
– Powinienem ci powiedzieć, że w przyszłym tygodniu w mieście pojawią się
obwieszczenia. Policyjne obwieszczenia. Po polsku. Na temat tego, co widzieliśmy w kinie.
Jej puls przyśpiesza i Ewa ponownie przysiada na stelażu łóżka.
– Tak?
– Będą prosić, by Polacy, którzy znali któregoś z rodaków uwięzionych przez Sowietów
w trzydziestym dziewiątym roku, dostarczyli im dokumenty i fotografie.
Serce jej wali.
– Dlaczego?
– Takie rzeczy mogą nam pomóc w identyfikacji wielu ciał, które zostały znalezione.
Ona przełyka ślinę i próbuje się miło uśmiechnąć.
– Nie sądzę, bym znała kogoś, kto mógłby w tym pomóc.
Jednak Beck kiwa głową i wzdycha. Nie spuszcza z oczu jej prawej ręki, która głaszcze
zaokrągloną krawędź stelaża.
– Nadal masz ten pierścionek.
– Ach, tak. To głupstwo, ale naprawdę go lubię.
– I ciągle jest na prawej ręce, na której Polki noszą pierścionek zaręczynowy.
– Ale ja jestem Niemką!
Jej głos jest zbyt ostry. Zaczyna trząść ramionami, jakby próbując się roześmiać.
– Bardzo dużo wiesz o zwyczajach ślubnych, Heinrich.
– Być może.
Heinrich lekko wzrusza ramionami.
– Wiem na przykład, że angielskie kobiety, tak jak Niemki, noszą pierścionek
zaręczynowy na lewej ręce. Ale Angielki w ten sam sposób noszą także pierścionek ślubny.
Ewa lekko marszczy czoło.
– Naprawdę?
Nie umie sobie wyjaśnić, dlaczego wspomniał o Angielkach. Osobliwość tego
komentarza wytrąca ją z równowagi.
Wstaje.
– Masz długą podróż, Heinrich. Spakuję ci coś do jedzenia.
– O, nie, nie rób sobie kłopotu.
– To żaden kłopot. Już przygotowałam kilka rodzajów wędlin na dzisiejszą kolację i po
prostu powinieneś dostać swoją porcję.
Beck wzdycha i wyciąga rękę w kierunku jej dłoni, jakby chciał się zrehabilitować, ale
Ewa jest już przy drzwiach, kiwa głową i uśmiecha się, po czym wychodzi.
Wszystko wywraca się jej w żołądku, gdy szybko idzie schodami w dół. Jeśli – a na to
wygląda – on naprawdę wie o jej zaręczynach ze Stefanem, to wie też, że go okłamywała. Musi
zdobyć całkowitą pewność co do tego, co on wie, żeby móc odpowiednio ułożyć z nim sprawy
przed jego wyjazdem. A skoro Beck rzeczywiście wie o Stefanie, to jest tylko jeden sposób,
w jaki mógł się tego dowiedzieć.
Metalowa beczka toczy się po korytarzu, a Ewa zatrzymuje się na dole schodów,
obserwując, jak ojciec wtacza ją do jadalni. Potem idzie za nim.
– Tato.
On chrząka i ustawia beczkę piwa pionowo na linoleum.
– Co tam?
– Muszę z tobą pomówić. W kuchni.
– Dlaczego?
Ale Ewa już zawróciła do korytarza. Zostawia otwarte drzwi do kuchni, dopóki nie
wejdzie ojciec. Potem je zatrzaskuje.
– Co o mnie mówiłeś, tato?
– Co masz na myśli, Myszko?
Stoi z kciukami zatkniętymi za szelki, nad wąsami błyszczą czerwone policzki. Ewa
podchodzi bliżej, tak że ich twarze znajdują się na tym samym poziomie i niemal się stykają.
Błysk rozbawienia w jego oczach jest bardzo irytujący.
– O Stefanie.
Ojciec marszczy brwi.
– Nic. Dlaczego miałbym coś mówić?
– Czy któryś z nich pytał, czy jestem z kimś związana?
– Przecież nie jesteś, prawda? To wszystko było lata temu.
Jego słowa zdają się odsyłać Stefana w jej odległą przeszłość, degradować do roli
połamanej zabawki lub nieżyjącego ulubionego zwierzaka.
– Ale byliśmy zaręczeni.
Wzruszenie ramion Oskara sugeruje, że sprawa została dawno zapomniana, a i tak była
tylko dziewczęcym kaprysem. Ewie nagle chce się płakać, gdy rozumie, że Stefan jest tak mało
ważny dla ojca.
– Jednak musiałeś coś komuś powiedzieć, tato. Czy któryś z nich pytał o mnie?
– Nie w tym sensie.
– A więc w jakim?
– No wiesz, nic specjalnego.
– Czyli jednak coś?
Ojciec zniża głos.
– Obersturmführer Beck pytał któregoś dnia o twoje dzieciństwo.
– O co konkretnie?
– Och, o zwykłe rzeczy: co ci dobrze szło w szkole, co lubiłaś robić w wolnym czasie.
– I co mu powiedziałeś?
– Że byłaś dobra w gotowaniu. Ale o tym on i tak wie. I że lubiłaś chodzić na lotnisko
i obserwować samoloty. Nie mówiłem w ogóle o Stefanie. Dlaczego miałbym mówić?
Ewa krzyżuje ramiona na piersiach i odwraca się. Wie, że ojciec mówi prawdę. Nigdy
w życiu jej nie okłamał, nawet wtedy, w czasie choroby matki, gdy bardzo tego chciała.
– To wszystko? Czy mogę już wracać do piwa, Myszko?
Ona kiwa głową z irytacją, potem idzie do zimnej spiżarni. Na tacy leżą trzy rodzaje
nienapoczętych kiełbas i dwie szynki. Przy stole wybiera najostrzejszy nóż ze stojaka, aby
pokroić wędliny na cienkie plasterki, potem kładzie wszystko na kawałku pergaminu. Koledzy
Stefana przy wyjściu z obozu dostawali paczuszkę z suchym chlebem i śledziem. Stefan naiwnie
wierzył, że to wystarczy na powrót do Polski. Jednak jego sceptyczny przyjaciel z Katowic miał
rację, Ewa to teraz rozumie. Ci jeńcy, którzy opuszczali klasztorną twierdzę, nie jechali daleko.
I wszyscy, nawet ta lotniczka i sam Stefan, teraz leżą gdzieś w płytkich grobach pod rosyjskimi
sosenkami.
Ewa owija pergaminem plasterki wędlin i składa końce papieru. Jasny rozdział jej życia
dobiegł końca. Nie musi dłużej wyobrażać sobie, że Stefan jest gdzieś indziej. On nie żyje.
Całkowite wymazanie uczucia do niego przynosi dziwną ulgę. Ewa nagle czuje zadowolenie, że
Beck także wyjeżdża. Nie będzie musiała dłużej udawać przed nim niczego, co dotyczy Stefana.
Życie znowu stanie się proste: gotowanie i sprzątanie dla okupantów, tajne przepisywanie
na maszynie i dostarczanie informacji dla AK. Ewa w pełni zaangażuje się w tę ostatnią
działalność. Nic jej teraz nie powstrzyma przed podejmowaniem większego ryzyka, takiego jak
utrzymywanie stosunków z Urzędem Przesiedleńczym i regularnym szpiegowaniem.
Beck jest już w korytarzu. Ewa podaje mu paczkę z wędliną.
– Wszystko jest świeżo pokrojone i wytrzyma, ile będziesz chciał.
– Dziękuję, Evo.
Rozpina górę kurtki i wsuwa pod spód paczuszkę. Mówi miękko:
– Uważaj na siebie, kochanie. Będę pisał.
Ewa kiwa potakująco i szybko bierze go za rękę, poklepując ją jak matka, która wysyła
dziecko po raz pierwszy do szkoły.
Twarz Becka nagle się rozjaśnia.
– A teraz masz ostatnią szansę.
– Na co?
– Na odgadnięcie, jakie jest moje rodzinne miasto.
Ewa wzdycha i kręci głową.
– Przechytrzyłeś mnie, Obersturmführer Beck. Nie mam pojęcia.
– Odpowiedź cię rozśmieszy.
– Dlaczego?
– Nadal nie masz pojęcia?
– Nie.
– Pochodzę z Kattowitz.
Ewa obawia się, że pod wpływem szoku jej twarz staje się jak galareta.
Beck podnosi swoje torby, ale nie mówi nic więcej, stuka na pożegnanie obcasami, robi
szybki skłon głową i zamyka za sobą drzwi.
Ewa stoi na korytarzu i z trudem łapie powietrze. Czy Beck rozmyślnie zachował tę
bombę do chwili swojego wyjazdu? Przecież musiał wiedzieć, jaka będzie jej reakcja. Czyż
mogła być inna niż zaniepokojenie odkryciem, że on, tak jak ona, dorastał w Rzeczypospolitej
Polskiej, w mieście o podwójnej nazwie?
Ewa obawia się, że wzburzenie na jej twarzy wyraża nawet więcej. I zastanawia się, czy
Beck wiedział – chociaż to niemożliwe – że zaledwie kilka chwil wcześniej myślała
o mężczyźnie pochodzącym z miasta, które jej ukochany nazywał Katowice.
White Waltham, Anglia

Piątek, 23 kwietnia
Vee podnosi kwit z kontuaru i nie odrywa wzroku od zamówienia wydrukowanego czarną
czcionką na cienkim kawałku papieru. Kartka drży jej w ręku.
Kapitan Mills podnosi brew nad swymi okrągłymi okularami.
– Coś nie tak?
Vee bierze głęboki oddech i odpowiada:
– Spitfire.
– No i?
– Jest pan pewny?
– Jestem pewny, że MK355 to Spitfire.
– Nie, proszę pana. Chodzi mi o to, czy jest pan pewny, że dam radę nim polecieć?
– Wylatała pani dziesięć godzin sama na Masterze, prawda?
– Tak.
– No więc, czego więcej pani oczekuje?
– Może kilku okrążeń za sterami Spitfire’a?
– Och, nie zawracajmy sobie już tym głowy. Nie można traktować myśliwca jako sprzętu
szkoleniowego. A pani jest lepiej przygotowana po godzinach na Masterze niż większość pilotów
RAF-u. Jeśli się pani denerwuje, sugeruję, żeby pani kilka razy przeleciała w Spicie wokół Castle
Bromwich, zanim skieruje się pani na południe. Tylko proszę uważać na balony.
Czyżby puścił oczko? Vee nie jest pewna. Jednak myśl, że on mógłby wywołać w niej
przypływ irytacji, wystarcza, by kartka przestała drżeć w jej ręku.
– W porządku, sir.
Wie, że kapitan Mills ma rację, że godziny na Masterze to dla niej wystarczające
przygotowanie: kontrolki, kokpit, moc silnika są tam tak podobne do Spita, jak tylko można sobie
wyobrazić. Jednak chodzi o to, że Master ma dwa miejsca, a Spitfire tylko jedno. W pewnym
momencie więc każdy pilot Spitfire’a musi wsiąść do najszybszego samolotu na świecie
i samotnie dokonać nim swego pierwszego lotu.
Jednak Vee w korytarzu musi przystanąć i opierając się ramieniem o ścianę, spojrzeć na
kwit ponownie. Nowiuteńki Spitfire. Wersja 9, taki jak ten, którym lata Stefan… O Boże. Vee
zaciska dłoń w pięść. Przynajmniej przez godzinę nie myślała o Stefanie, ale teraz znowu to
głównie on zaprząta jej uwagę.
Od czasu tego nieszczęsnego wieczoru w Londynie Vee nie miała od niego żadnej
wiadomości. Najpierw wszystko zdominował szok po śmierci Tony’ego. A smutek Soni sprawił,
że jej własne niepowodzenie w miłości wydało się całkiem błahe. Byłoby nie do pomyślenia, by
przeżywać radosny stan zakochania, podczas gdy Sonia jest w takiej rozpaczy. Poza tym,
powiedziała sobie Vee, niezależnie od wszystkiego to do Stefana należy zrobienie pierwszego
kroku.
Ale kiedy mijały kolejne dni, jakiś trwożny wewnętrzny głos zaczął jej szeptać, że może
to samo przydarzyło się Stefanowi. Fairchild, z Tonym za sterami, rozbił się na jakimś ornym
polu bez widocznej przyczyny. Każdy mówił, że zostanie to uznane przez Komisję do spraw
Wypadków Lotniczych za winę pilota. Jednak Vee zaczyna się zastanawiać, czy przypadkiem
wszyscy piloci nie skończą zabici w samolotach, jeśli będą latać wystarczająco długo.
W miarę upływu dni Vee wciąż od nowa rozpamiętywała, co zaszło w zaułku, i miała
coraz większe wątpliwości, co powinna zrobić. Może powinna przymknąć oko na nagłą niechęć
Stefana do tego, by posunąć się dalej. Stres po walce mógł sprawić, że pewne rzeczy stały się dla
niego trudne w… w tym obszarze. Albo – jak teraz już wie – szok wywołany informacjami
o masakrze polskich jeńców. Wygląda na to, że Stefan miał bardzo osobisty związek z tą sprawą,
może nawet ponosił jakąś winę, przynajmniej według siebie.
Z drugiej strony jego rozpacz związana z wydarzeniami w Rosji mogła być po prostu
przydatna do ukrycia własnego poczucia winy. Może niemoc ogarnęła go dopiero wtedy, gdy
zdał sobie sprawę, że do brudnych drzwi we wnęce przypiera Vee, a nie swoją piękną polską
dziewczynę. A może nawet żonę. Ponieważ wczoraj Vee nagle zrozumiała, że Stefan mógłby być
żonaty i od początku zataić to przed nią. Gdyby tak rzeczywiście było, koledzy Stefana musieli
ukradkiem naśmiewać się z niej lub jej współczuć. Jednak tego rodzaju myśl była tak okropna, że
Vee nakazuje sobie już więcej tak nie myśleć.
Może jedyny sposób, by pozbyć się tych okropnych, natrętnych wątpliwości, to
zadzwonić i zadać Stefanowi parę prostych pytań. Z pewnością wyczuje jego kłamstwo. I chyba,
aby raz na zawsze wyzwolić się od spowodowanego przez niego napięcia, musi wykonać ten
telefon, zanim po raz pierwszy poleci Spitfire’em.
Rusza korytarzem w stronę magazynu spadochronów. Rozmowa ze Stefanem może nie
doda jej odwagi, ale przynajmniej zmniejszy uczucie zakłopotania. Lepsze to niż nic.
Jedna z budek telefonicznych jest zajęta. Poniżej drzwiczek widać kobiecy sznurowany
but, który tupie z wściekłością. Drzwiczki do innej kabiny są uchylone. Wewnątrz Vee widzi
ciężką, czarną słuchawkę z pętlą skręconego, brązowego przewodu. Wchodzi do środka i podnosi
słuchawkę. Potem wrzuca szylinga do otworu w automacie.
Głos operatora trzeszczy niecierpliwie:
– Odbiorca i numer.
– Proszę lotnisko Northolt. Nie znam numeru.
Następuje długa pauza.
– Centrum operacyjne czy mesa?
– Hmm…
– Słucham?
– Mesa.
Kolejna pauza.
Vee wpatruje się w napis na drzwiach: „Czy twój telefon jest naprawdę konieczny?”. Czy
jej jest? Pewnie nie. Prawdopodobnie jest zaprzeczeniem konieczności.
– Słucham. Mesa.
Vee podskakuje i automatycznie naciska srebrny przycisk. Jej szyling wpada do skrzynki.
– Chciałabym rozmawiać z sierżantem pilotem Berglem z 302 Dywizjonu.
– Przykro mi, nie ma go tutaj.
– No, cóż. Czy mogę zostawić wiadomość?
– Przykro mi, nie.
– Albo odnaleźć nową lokalizację dywizjonu?
– Nie, panienko. Źle pani zrozumiała. Dywizjon nie został przeniesiony.
– Ale sierżant pilot Bergel…
Cisza.
– …czy wszystko z nim w porządku?
– Mogę spytać, co panią z nim łączy?
– Jestem po prostu znajomą.
– Och.
Czyżby w jego głosie było szyderstwo? Może tylko to sobie wyobraża.
– No cóż, panienko, mogę powiedzieć, że został przeniesiony ze względów operacyjnych,
ale to wszystko. Czy chce pani porozmawiać z kimś innym?
– Hmm… Z Piotrem. Z Piotrem Dev…
– Drzewieckim.
– Tak.
Wydaje się, że połączenie zamarło. Potem słychać jakieś głosy w tle. Niebawem zacznie
się przerywany sygnał, a ona nie ma kolejnego szylinga, tylko pensy i półpensówki i nie wie, ile
ich jest…
– Słucham? Kto mówi?
Vee rozpoznaje wyraźny akcent z mocnymi końcówkami.
– Och, cześć. Tu Vee Katchatourian, znajoma Stefana.
Piotr nie odpowiada. Vee wie, że Stefan ma wiele „znajomych”.
– Jestem z ATA. Pamięta mnie pan? Z Klubu 400…
– Pani pilot.
– Tak.
– Czym mogę służyć?
– Po prostu chcę się upewnić, że ze Stefanem wszystko w porządku.
– Tak, ok.
– O Boże. Mógłby mi pan dać jego numer?
– Nie, nie mam.
– A może adres?
– Nie.
– Czy mógłby mu pan przekazać wiadomość ode mnie?
Na linii zapada cisza. Może słychać westchnienie.
– Panno Vee, myślę, że najlepiej dla pani byłoby zapomnieć o Stefanie.
– Tak?
– Tak. Dobranoc, panno Vee.
W tym momencie zaczyna się przerywany sygnał.
– Och. W porządku. Dobranoc.
Słychać kliknięcie rozłączenia, a następnie buczenie wolnej linii.
Vee odkłada słuchawkę na widełki, ale nadal zaciska dłonie na ciepłym bakelicie. Co do
diabła to wszystko znaczy? Zupełnie nie potrafi zrozumieć, dlaczego oni tak wyraźnie uchylali
się od odpowiedzi. Może angielski Piotra jest kiepski i nie zrozumiał, o co go pytała. A może po
prostu krył Stefana, który nie chce się już więcej z nią zobaczyć.
Dźwięk z sąsiedniej kabiny skłania Vee do oderwania się od słuchawki. Pod przegródką
między kabinami znowu widzi but, który wcześniej uderzał w podłogę, ale teraz się nie rusza.
Orientuje się, że to but Soni. Kiedy Vee wychodzi na korytarz, spotyka Sonię, której twarz od
ostatniej soboty ma barwę popiołu.
– Soniu.
Łapie przyjaciółkę za rękę. Nie potrafi wymyślić, co mogłaby powiedzieć. Sonia
uśmiecha się, ale jej oczy pozostają ponure i martwe.
– To był ojciec Tony’ego. Potwierdzał ustalenia. Pojadę tam w niedzielę.
– Mam z tobą jechać? Przynajmniej jako pasażer. To cholerna niedogodność nie móc
prowadzić, ale mogłabym…
– Nie, nie, dam sobie radę.
– Jesteś pewna? A co z dzisiejszym dniem? Czym masz zamiar się zająć?
– Weź oczywiście mój kwit.
Vee marszczy się.
– Latasz? Dzisiaj?
– Muszę. Czułabym się jeszcze gorzej, gdybym nie latała.
Vee kiwa głową, ale nie może się zmusić, by powiedzieć coś więcej.
Głośnik z centrum operacyjnego rozlega się w rogu pod sufitem korytarza:
– Hallo, hallo, proszę o uwagę. Taksówka powietrzna Anson 9972 czeka na zewnątrz na
pilotów: Thompsona, Estesa, Hurtwortha, Katchatourian i Chenga.
– To ty, Vee.
– Tak.
– Idź. Niech na ciebie nie czekają.
Na dworze wieje rześki wiatr, ale widoczność jest doskonała. Na jasnym niebie
gdzieniegdzie pojawiają się wełniste obłoczki. Gdy Vee idzie w kierunku Ansona, zwraca uwagę
na każdy szczegół: mechanika wycierającego zatłuszczone ręce w kombinezon, żółte Tiger
Mothsy ustawione w rzędzie jak kaczki na jarmarku, czerwony krzyż na ambulansie stojącym
w gotowości przy pasie startowym.
Nagle Vee czuje zadowolenie, nie, jest po prostu szczęśliwa, że Stefan zniknął z jej życia.
Byłoby przecież zupełnie idiotyczne skończyć jak Sonia i dalej kochać nieżyjącego faceta. Teraz
Vee jest wolna. A jeśli skończy, roztrzaskując całkiem nowego Spitfire’a o ziemię, tak naprawdę
będzie się liczyła jedynie strata samolotu. Nikt specjalnie nie przejmie się utratą trzeciorzędnego
Third Officera.
Bębniąc palcami o torbę, czeka na trawie za Mikiem Thompsonem, który wciąga swoje
długie ciało na skrzydło, a potem wchodzi przez niskie drzwi do Ansona. Vee idzie za nim, stając
wewnątrz kabiny, by oczy przyzwyczaiły się do oświetlenia.
– Posuń się!
Tuż za nią jest Jimmy Cheng, krępy Nowozelandczyk.
Vee odsuwa się od drzwi, żeby mógł przejść. Wtedy on widzi jej twarz i patrzy
przerażony.
– Hej, dziewczyno, dobrze się czujesz?
– Tak.
– Wyglądasz trochę…
– Nic mi nie jest.
Vee siada na wąskiej, metalowej ławce i mocno dociąga pasy. Nie przyznaje się nawet
przed sobą, że ostatnio wszystko w jej życiu potoczyło się zbyt szybko, poszło za daleko. Jeszcze
trzy miesiące temu w ogóle nie umiała latać, a zaledwie przed miesiącem po raz pierwszy się
zakochała.
Ściana kadłuba brzęczy za głową Vee, gdy Anson rozpędza się na trawie. Ona chwyta
krawędź ławki i zamyka oczy. Koła podskakują, zanim samolot z hukiem oderwie się od ziemi.
Pomimo przypięcia pasami Vee wyobraża sobie, że lata jak w stanie nieważkości po niemal
pustej kabinie.
Otwiera oko i widzi Jimmy’ego Chenga, który pochylony do sąsiada toczy z nim
ożywioną rozmowę, ale patrzy wprost na nią. Muszą myśleć, że to śmieszne, że tak mocno
trzyma się ławki w trakcie bezbłędnego startu. Skoro ma polecieć Spitfire’em, musi chociaż
udawać, że dobrze się czuje. A jeśli dziś nim nie poleci, równie dobrze może się w ogóle
pożegnać z pilotowaniem.
Vee bierze jak najgłębszy oddech i sięga po torbę z ekwipunkiem na noc. Okładki jej
Notatnika pilota rozprowadzającego mają ośle uszy i są zabrudzone. Jednak strona o Spitfirze
MK IX jest czysta. Vee stara się przypomnieć sobie instrukcje:
…wskaźnik ciśnienia oleju – 30 funtów; kontrolka śmigła – naprzód; dźwignie paliwa –
w górę…
Zna to wszystko na pamięć, ale słowa wydają się nie mieć znaczenia.
Na jasnym niebie za oknami kabiny Ansona widać rozrzucone białe obłoki. Na
horyzoncie ponad lasem wysmukłych kominów Birmingham w warstwie brunatnego smogu
błyszczą balony zaporowe.
Vee wie, że czegoś brakuje w Notatkach, czegoś, o czym Sonia mówiła w związku ze
startem Spitem.
To była jakaś ważna wskazówka. Czy chodziło o przełożenie rąk z przepustnicy na
dźwignię podwozia? Mogłaby spytać Jimmy’ego, ale chyba jest teraz zatopiony w komiksie.
A pytanie o cokolwiek sprawi, że zrobi jeszcze bardziej żałosne wrażenie niż dotychczas. Nie
byliby zdziwieni. Prawdopodobnie myślą, że nigdy – nawet jak na kobietę – nie była
wystarczająco dobra, by zostać pilotem.
Anson przechyla się w bok od słońca, a Vee obraca głowę z głośnym chrzęstem. Poniżej
są zakłady Vickers-Armstrong, widać rozległe, pofałdowane dachy i betonowe drogi –
niewielkie, prostokątne miasteczko wśród pól. Pomiędzy olbrzymim hangarem a pobielonym
skrzyżowaniem pasów startowych stoją w szyku bojowym przymocowane do ziemi maleńkie
Spitfire’y. Jednym z nich musi być MK355.
Jimmy prawie nie odrywa się od komiksu, gdy Vee wysiada z samolotu, a na ziemi
wszystko wydaje się trochę bardziej pewne. W biurze zakładów lotniczych sierżant w dyżurce
kontroli lotów jest miły i energiczny. Nie wydaje się zaskoczony, że Third Officer Katchatourian
nie jest mężczyzną, a gdy podpisuje jej kwit, szczegółowo objaśnia, gdzie znajdzie samolot,
i nawet uprzejmie wskazuje drogę do damskiej toalety. Z niczym takim Vee nie spotkała się
wcześniej ani w bazie RAF-u, ani w oddziale zaopatrzenia. Zazwyczaj musiała szybciutko
korzystać z męskiej ubikacji.
Toaleta w tych zakładach ma nawet pojemnik z prawdziwym mydłem i Vee długo
wdycha zapach własnych rąk po umyciu. Potem przygląda się sobie w lustrze. Ma szarą
i nierówną cerę i włosy nieumyte od ponad tygodnia. Jej matka powiedziałaby, że wygląda jak
siedem nieszczęść. Rodzice nie są dumni z niej tak, jak powinni. Fakt, że jest pilotem
rozprowadzającym, do tego stopnia wykracza poza zakres ich pojęć, że nie potrafią w pełni
zrozumieć, jak wiele Vee osiągnęła. Jeśli ten lot jej się nie uda, będą ją gorzko opłakiwać, ale
także mogliby poczuć, że mieli rację. Latanie rzeczywiście okazałoby się zbyt niebezpieczną
pracą dla dziewczyny.
MK355 błyszczy świeżą farbą i nieporysowaną pleksi na osłonie kabiny. Obsługa
naziemna jest uprzejma i uprzedza, żeby się nie martwiła, jeśli spod osłony silnika wydobędzie
się kłąb czy dwa kłęby dymu, bo dali nowy olej. Mówią, że przecież nie bez przyczyny samolot
został nazwany Spitfire!, czyli Złośnik.
Pomimo złych przeczuć Vee ogarnia podniecenie, gdy przypina swój spadochron do
fotela i zapina go na sobie. Tarcze instrumentów błyszczą. Po wstępnym sprawdzeniu Vee
krzyczy „gotowe!” i naciska przycisk startu. Podmuch spod napędu śmigła uderza ją w twarz,
oddycha dymem, wokół panuje hałas, ale ona nagle czuje się lekko. Dokładnie wie, co robić, by
polecieć tym samolotem, a musi teraz udowodnić wszystkim, i sobie także, że to potrafi.
Hydraulika w dół; wzmacniacz pompy w górę; ciśnienie i temperaturę podnieść. Vee
naciska stopami dźwignię, by zwolnić hamulce, i Spit zrywa się do przodu. Vee spogląda przez
ramię. Obaj mechanicy własnymi ciałami obciążają ogon. Ona dalej prowadzi samolot, stopy ma
na pedałach sterów, robi zygzakowate skręty, dzięki czemu widzi wysoko uniesiony nos
samolotu z obu stron. Gdy koła uderzają o wielką betonową nawierzchnię, nos opada,
a mężczyźni uczepieni ogona odskakują.
Drążek przepustnicy w przód. Ciężki podmuch powietrza wciska Vee w fotel, gdy Spit
przyśpiesza. Beton, trawa, zabudowania fabryczne, wszystko rozmywa się w pędzie. A potem
nos samolotu zaczyna opadać. Mimo że Vee wie, że tak dzieje się zawsze, gdy kółko ogonowe
odrywa się od ziemi, jej żołądek się kurczy. Ma wrażenie, że zaraz zrobi salto, i kropla potu
spływa jej do oczu. Przez sekundę patrzy zza skrzydła i w dole widzi odległy żółty rękaw
lotniczy. Zatem Spitfire musi już być w powietrzu.
Vee mocniej chwyta stalową obręcz na szczycie kolumny kontrolnej i przesuwa ją w tył.
Do góry, do góry, lekko, radośnie. Nigdy nie miała silniejszego poczucia bliskości z samolotem
w powietrzu. Wyżej, wyżej. Spitfire bezpiecznie unosi się w przestworzach. Upadek jest nie do
pomyślenia.
Vee nagle przypomina sobie radę Soni, by nie przenosić od razu rąk z drążka
przepustnicy na dźwignię podwozia na kolumnie kontrolnej. A kiedy koła schowały się już do
wnętrza kadłuba, Spitfire leci jeszcze szybciej we wspaniałej, ogłuszającej symfonii.
Wskazówka wysokościomierza chwieje się na tarczy. Dwa tysiące stóp. Wełniste obłoki
wiszą teraz nad Vee w niewielkiej odległości. Ich zaokrąglone podbrzusza wydają się z bliska
nawet bardziej zwarte. Trudno uwierzyć, będąc niedaleko, że można przelecieć przez nie prawie
tak łatwo jak przez powietrze.
Wtedy Vee rozumie z lodowatą jasnością, że była głupia, wiążąc jakiekolwiek nadzieje ze
Stefanem. On jest zakochany w kimś innym, kimś, kto może jest poza zasięgiem, ale on nie
pozwala jej odejść. Vee nie może wpaść w taką zasadzkę. Przebaczy Stefanowi, że ją porzucił,
jeżeli rzeczywiście to zrobił. A jeśli jeszcze pożyje, zapomni o nim.
Kawałek dalej w górze niska chmura przypominająca kalafior jest dokładnie na drodze
Spitfire’a. Vee spogląda na pulpit sterowniczy. Dwieście mil na godzinę. Właściwa prędkość
przelotowa, ale większa niż kiedykolwiek latała lub mogłaby jeszcze latać. Kalafiorowata chmura
nad jej głową przybliża się i Vee wie, że powinna unikać turbulencji, gdy już się w niej znajdzie.
Pojawia się gęsta, biała mgła i zanim Vee zdąży zmienić kurs, zostaje pochłonięta przez
całkowitą biel.
Jesień 1943

Cumulusy

Okrągłe, białe chmury rozproszone na niebie, w nieustannym ruchu. Występują przy


ładnej pogodzie, ale mogą przekształcić się w cumulonimbusy, wysokie, ciemne chmury,
powodujące błyskawice i gwałtowne burze.

Poznań, Rzesza Niemiecka

Poniedziałek, 4 października

Ewa wie, że robi się nieostrożna. Nie z jakichś poważnych względów, ale poprzez
nagromadzenie drobnych ryzykownych sytuacji. Takich jak dziś rano. Wszyscy lokatorzy wyszli,
hałaśliwie podekscytowani, jak chłopcy idący na mecz piłki nożnej. Chodziło o jakąś konferencję
w Zamku, ale straciła zainteresowanie, bo rozmawiali o tym przy śniadaniu z ustami pełnymi
szynki. Jednak nie miała wątpliwości, że przez cały dzień będą zajęci czymś poza pensjonatem.
Ta myśl spowodowała przypływ adrenaliny i dreszcz podniecenia. W biały dzień o wpół do
jedenastej pozwoli więc sobie usiąść na łóżku ze swoją bezgłośną maszyną do pisania i listą
planowanych przesiedleń etnicznych.
Praca ją pochłania. Gdy odwraca każdą ręcznie zapisaną kartkę, żołądek wywraca się jej
z obawy, że rozpozna adres jakiegoś dobrego znajomego: koleżanki szkolnej albo dalekiego
krewnego matki, kogoś, kogo będzie musiała ostrzec przed tym, co ma nastąpić. A takie
ostrzeżenie niosłoby poważne ryzyko.
Podejrzenie mogłoby powstać bardzo łatwo. Nawet w dniu wysiedlenia, jeśli gospodarz
nie ma radia czy koców albo w kuchni brakuje garnków i noży, pojawia się pytanie: Kto ci
powiedział? W rzeczywistości byłoby ono wykrzyczane przez policjantów mówiących źle po
polsku. A Ewa nie mogłaby potępić żadnej eksmitowanej rodziny za wyjawienie nazwiska
kobiety, która ich ostrzegła. Na szczęście jednak jak do tej pory na listach nie znalazł się nikt
wart takiego ryzyka.
Ewa nie potrzebowała wiele czasu, by stać się zaufanym członkiem zespołu pracowników
Urzędu Przesiedleńczego. Latem na zachód ciągnęły niekończące się rzeki okutanych w gałgany
chłopów, posługujących się językiem, który tylko ich psy oraz bułgarscy sąsiedzi mogli uznać za
niemiecki. Ci przedstawiciele Volku z pogranicza przybywali częściowo ze względów
patriotycznych, w odpowiedzi na wezwanie Führera, by zaludnić Niemcami obszar Warthegau.
Przynajmniej tak przedstawia sprawę kronika filmowa. Jednak oni przybywają w stale rosnącej
liczbie głównie dlatego, że nie są głupi. Sowieci się zbliżają. I nic, co ma jakikolwiek związek
z Niemcami i stanie im na drodze, łącznie ze sznaucerami i jamnikami, jak słyszała Ewa, nie
ujdzie z życiem ze spotkania z choćby jednym żołnierzem Armii Czerwonej.
Kiedy Ewa zjawiła się jako ochotniczka, Greta, kierująca Urzędem Przesiedleńczym,
zaczęła rozpaczać. Gdzie mają pójść ci wszyscy nowi osadnicy? Każdy z Besarabii chciał dostać
gospodarstwo rolne, ale te już były rozdane. Zostały tylko mieszkania w mieście, ale one,
zwłaszcza ze względu na ich okropny stan po eksmisji, nie cieszyły się popularnością. Ewa
zasugerowała, że muszą sprawić, by było tam przyjemniej. Może podjąć nowych osiedleńców
gorącym posiłkiem i kwiatami? Greta uśmiechnęła się. Większość pozostałych pracownic Urzędu
była zażartymi zwolenniczkami partii pochodzącymi z obszaru Starej Rzeszy, ale Greta
wydawała się zadowolona ze spokojnej sprawności Ewy, działającej na rodzimym terenie. I Ewie
powierzono teraz także sprawy administracyjne. Nie minie wiele czasu, a sama będzie układać
plany eksmisyjne i decydować, które mieszkania Polaków będą potrzebne dla niemieckich
osiedleńców.
Na dole trzaskają drzwi i słychać zgiełk męskich głosów. Palce Ewy przelatują po
klawiaturze. Na karetce maszyny są wyryte litery: REMINGTON NOISELESS PORTABLE.
Ewa nie ma pojęcia, co to znaczy. Maszyna musi być angielska lub amerykańska i może się tylko
domyślać, gdzie Haller ją zdobył. Jej palce znowu cicho wędrują po klawiszach. Jeszcze kilka dat
i adresów, zanim ta kopia będzie gotowa, a łączniczka, która ją zabierze, pracuje na straganie
z kwiatami tylko do południa.
Czy ktoś ją wołał z dołu? Może jakiś oficer wrócił po coś i chce z nią porozmawiać
o przygotowaniach do kolacji. Jej plan posiłków na ten tydzień już został zrujnowany, bo właśnie
wczoraj większość lokatorów oznajmiła, że raczej wieczorami nie będą jadać w pensjonacie.
A potem oczywiście w sobotę będzie kolacja dla Gauleitera. Żołądek jej się lekko przewraca na
samą myśl o całej robocie, którą musi z tej okazji wykonać, i w ogóle na myśl o tym wydarzeniu.
Ewa pisze na maszynie ostatni adres i wyciąga papier z wałka. W pośpiechu zaczyna
pakować maszynę i odkłada spisy Grety do skoroszytu na toaletce. Ale kiedy mocuje ukrytą
szufladę z powrotem pod szafą, już wie z wymiany zdań na schodach, że dobiegające ją z dołu
głosy nie mogą należeć do niemieckich oficerów. Oczywiście to męskie głosy, ale te osoby
rozmawiają po polsku. To musi być jej ojciec i listonosz. Bo chociaż okupanci bardzo chcieli
znaleźć Niemca na każde stanowisko, uznali, że nie da się zastąpić starego Jabłońskiego. Nikt
inny nie zna tak dobrze plątaniny miejskich uliczek i starych bloków mieszkalnych. A teraz, gdy
większość ulic ma znowu niemieckie nazwy, a także nowe kody pocztowe, mieszanina językowa
zbiłaby z tropu każdego, kto w przeciwieństwie do niego nie zaczynał pracy jako chłopak na
posyłki w Cesarskim Urzędzie Pocztowym.
W każdym razie pora iść. Dzisiejsze mieszkanie zapewne będzie w takim samym
strasznym stanie jak zazwyczaj wszystkie. Ona ma już dość do zrobienia w tym tygodniu, ale im
bardziej Greta na nią liczy, tym większym zaufaniem ją obdarza, zwłaszcza odkąd Helga, jedna
z najbardziej kompetentnych i pracowitych dziewcząt w Urzędzie Przesiedleńczym, wróciła do
Essen. Greta szepnęła Ewie, że stało się tak, bo rodzice Helgi przestraszyli się powolnego
zbliżania się frontu wschodniego do Poznania. Ci przemądrzali mieszkańcy Nadrenii, mówiła
Greta, uważali Poznań za frontowe miasto i wyobrażali sobie, że oddalone o tysiąc kilometrów
hordy kozaków są bardziej niebezpieczne dla ich kochanej Helgi niż nocne bombardowania
Essen przez aliantów.
Ewa w cichości ducha cieszyła się na myśl, że alianci mogą pewnego dnia wygrać wojnę.
Z upadkiem Niemiec odrodzi się Polska i wszystkie jej wojenne poświęcenia zostaną docenione.
Ale gdy Greta tak paplała, Ewa zaczęła sobie wyobrażać, jak podbój terenów zdobytych
przez Niemców może wyglądać z punktu widzenia ich mieszkańców, i przebiegł ją dreszcz
przerażenia. Zadrukowane kartki leżą na wierzchu na jedwabnej narzucie, gdy Ewa zamyka za
sobą drzwi do sypialni. Szansa, by ktokolwiek chciał wejść do jej pokoju, jest tak niewielka, że
szkoda czasu na ich chowanie. Na dole ojciec i Jabłoński pokrzykują na temat zatorów na drodze,
gdy tak wiele pojazdów kieruje się do Zamku, oraz najlepszego sposobu na ominięcie St Martin
Strasse, czyli ulicy Święty Marcin, jak ją niebacznie nazywa ojciec. Ale mimo wszystko woła na
schodach „Eva”, a ona krzywi się z irytacją na niemiecką wersję swojego imienia.
Jabłoński uśmiecha się do niej spod srebrnego orła z rozpostartymi skrzydłami na zbyt
dużej czapce i podaje jej kopertę. Ewa widzi, że ojciec i listonosz wymieniają się spojrzeniami,
ojciec puszcza oczko, gdy ona szybko zabiera kopertę z rąk Jabłońskiego z krótkim Danke.
Ponad adresem znajduje się napis Feldpost i od razu wie, od kogo jest ten list.
W jadalni Ewa pochyla się nad kredensem i ogląda kopertę. Jej nazwisko i adres są
napisane płynnym, eleganckim odręcznym pismem: Frl Hartman, Gasthaus Hartman, Alter
Markt, Posen. Zastanawia się, dlaczego wcześniej nie pisał. Minęło już prawie sześć miesięcy od
jego wyjazdu. Prawie o nim zapomniała. Cienka koperta otwiera się z szelestem.
Feldpost 00608, 30 września 1943

Droga Panno Hartman,


Proszę przyjąć moje szczere przeprosiny, że do pani nie pisałem, chociaż obiecałem.
Jedynym moim usprawiedliwieniem jest to, że nie wiedziałem, o czym miałbym pisać poza
wspomnieniami o miłym pobycie w Pensjonacie Hartmanów. Jednak słodycz tych wspomnień
mącił ból wywołany przez obecne nieprzyjemne okoliczności. Proszę więc, by w miarę możliwości
spróbowała pani wybaczyć mi to milczenie.
Teraz piszę w pośpiechu, ale z dobrymi wiadomościami. Wkrótce wracam do Poznania.
Mam wygłosić wykład 6 października, więc powinienem wrócić do miasta przed tym terminem.
Mam nikłą nadzieję na wolne miejsce w państwa wspaniałym ośrodku, ale jeśli znalazłoby się
jakieś, czy pani i pani ojciec mogliby mieć mnie na uwadze?
Nawet jeśli nie byłoby wolnego łóżka, zamierzam, droga panno Hartman, zjeść posiłek
w Pensjonacie i mam szczerą nadzieję, że wtedy odnowimy naszą znajomość.
Z najlepszymi pozdrowieniami,
SS-Obersturmführer Heinrich Beck
Ewa marszczy brwi. Nie brzmi to jak tekst napisany przez mężczyznę, którego pamięta.
Wie, że cała poczta z jednostek wojskowych przechodzi przez cenzurę, ale nie ma powodu, by
używał tak dziwnie formalnego języka. „Wtedy odnowimy naszą znajomość” brzmi bardziej,
jakby pisał do swojego dawnego profesora, a nie do kobiety, którą namiętnie obejmował. Jednak
odkąd wyjechał, nie było nikogo, kto zawładnąłby jej wyobraźnią, chociaż było kilku takich,
którzy próbowali ją poderwać.
Wkłada list z powrotem do koperty, gdy jej ojciec wsuwa głowę w drzwi.
– Wiadomości z frontu?
Ojciec przechodzi z polskiego na niemiecki, a po niemiecku wydaje się jeszcze bardziej
jowialny. Może to naśladowanie jego dawno zmarłego dziadka.
– Właściwie prośba o rezerwację. Od Obersturmführera Becka. Pamiętasz go?
Ojciec ściąga twarz, a potem uśmiecha się złośliwie.
– To ten, który chciał cię zabrać na film?
Ewa ignoruje kpinę.
– Pomyślałam, że moglibyśmy umieścić go w pokoju z balkonem.
– Kiedy przyjeżdża?
– Nie wiem dokładnie. Ale niedługo. Przed środą.
– Miałem ci powiedzieć, że chcą, żebyśmy w tym tygodniu zatrzymali wolny najlepszy
pokój dla jakiejś grubej ryby z Berlina, która może się pojawi, a może wcale nie.
– Och.
– Beck mógłby pójść do tego szczytowego.
Ewa mruga oczami. To pokój obok jej pokoju. Między nimi jest tylko cienka ściana
i mały podest.
– Przypuszczam, że mógłby…
– To dobrze. Wtedy mielibyśmy w pensjonacie komplet, przynajmniej na papierze. Co
obecnie jest rzadkością. Czy już przygotowałaś łóżka?
Ewa kiwa głową. Nie bardzo wie, co czuje w związku z powrotem Becka, ale ucisk
w piersi, który poczuła na myśl o kolacji dla Gauleitera, nagle staje się jeszcze silniejszy.
Wpycha kopertę do kieszeni spódnicy.
– Ale najpierw muszę wykonać pracę dla Urzędu Przesiedleńczego. Nie jest powiedziane,
jak długo to potrwa.
Idzie za ojcem do kuchni, by zabrać koszyk z kredensu, i zastanawia się, czy ojciec
będzie się przyglądał, jak bierze go na górę. Gdyby spytał, do czego potrzebuje koszyka
w pokoju, powie, że ma tam fotografię Führera w ramce i trochę drobiazgów dla osadników. Ale
kiedy wraca na dół, a w koszyku jest zapakowane nie tylko zdjęcie Hitlera, ale także ukryta rolka
papieru z zapisanymi adresami, ojciec się nie odzywa.
Ewa staje przy kuchennym stole, by zakryć fotografię ściereczką, a potem wrzuca do
koszyka szczotki, pojemnik proszku do szorowania oraz ziemniaki, cebulę i kawałek baraniny na
gulasz dla osadników.
Ojciec dopija filiżankę kawy i ociera wąsy.
– Zdecydowałaś, jakie będzie menu w sobotę?
– Zupa grzybowa. Kotlet cielęcy. Strudel z jabłkami.
Ojciec kiwa głową.
– Wiesz, że będzie ich około trzydziestu.
– Wiem. Czy porozmawiasz z rzeźnikiem, tato? Jeśli ja to zrobię, on będzie pozwalał
sobie na zuchwałe uwagi wobec mnie, w zamian za tyle mięsa.
– Tak, Myszko, porozmawiam. I musisz mi powiedzieć, jeśli kiedykolwiek to zrobi.
Znam dobry sposób, by się na nim odegrać.
Ewa patrzy z ukosa na ojca i ma nadzieję, że to odegranie się nie będzie się wiązało
z poproszeniem lokatorów o przysługę, chociaż wie, że pewnie jednak tak.
– Do zobaczenia później, tato.
– Dobrze na siebie uważaj.
Gdy Ewa zamyka za sobą drzwi, zastanawia się, co miał na myśli ojciec, używając
takiego dziwnego zwrotu. Na pewno nie wiedział o rolce z informacjami wywiadowczymi
ukrytej w jej koszyku. Może przypływ energii, którego zawsze doświadcza przed dostawą,
wyczula ją na sygnały niebezpieczeństwa, które w rzeczywistości nie istnieją.
Na zewnątrz gąszcz brukowanych ulic i kolorowych domów jest skąpany w żółtym
świetle. Ewa, gotowa do sprzątania, ma szalik zawiązany na czubku głowy. Po eksmisji
mieszkania zawsze są w strasznym stanie. Przekłada ramię przez uchwyt ciężkiego koszyka
i pozwala, by rękaw jej starego swetra opadł, przykrywając miejsce, w którym ukryła rolkę
zapisanego na maszynie papieru.
Ulice są ruchliwe bardziej niż zwykle, nawet jak na poniedziałek. Wielki, czarny
maybach z berlińskimi numerami rejestracyjnymi jedzie skrajem drogi, najwyraźniej zagubiony.
Ewa musi się odsunąć od krawężnika, gdy ją mija. Otyły mężczyzna za kierownicą spogląda na
nią wyczekująco, jakby rozważając, czy opuścić szybę i spytać o kierunek. Ewa dostrzega jego
wzrok, ale mężczyzna odwraca się i samochód z warkotem jedzie dalej. Na podstawie tego, jak
jest ubrana, musiał wziąć ją za Polkę.
Gdy Ewa skręca na plac Sapieżyński, oślepia ją słońce, więc unosi rękę, by osłonić oczy.
Przez chwilę jest zdezorientowana. Wszystkie kryte stoiska na placu targowym wyglądają
identycznie w bladym świetle i na żadnym z tych, które widzi, nie sprzedaje się kwiatów. Jednak
kiedy wchodzi w labirynt straganów i znajduje trochę cienia, przypomina sobie położenie kiosku
Wandy i przemyka w tamtą stronę.
Wanda to oczywiście nie jest prawdziwe imię, a ta dziewczyna nie pracuje głównie na
stoisku z kwiatami. Jednak była tam ostatnio kilkakrotnie, gdy przychodziła Ewa, i znakomicie
udawała straganiarkę z rumianymi policzkami i apaszką.
– Astry! Dalie! Floksy!
Wanda ma też silny głos, ale zły niemiecki akcent. Rzuca z ukosa spojrzenie w stronę
Ewy i krzyczy dalej. Ewa przystaje i grzebie w mokrych łodygach dalii o krzykliwych kolorach,
z ciężkimi główkami, stojących w metalowym wiadrze.
– Po ile są te?
Kiedy teraz mówi po polsku, jej głos brzmi trochę protekcjonalnie. Wanda podchodzi,
wyciągając z kieszeni fartucha ręce w mitenkach.
– Mogę ułożyć pani bukiet z sześciu wybranych kolorów za markę pięćdziesiąt.
– To więcej, niż kosztowały ostatnio.
Wanda wzrusza ramionami.
– Wszystkie hotele są w tym tygodniu pełne. I wszyscy chcą mieć kwiatki na stołach.
– Marka dwadzieścia pięć.
– Przykro mi.
Ewa pociąga nosem i patrzy na Wandę przez zmrużone powieki, ale jej twarz jest
nieruchoma.
– Zatem w porządku.
Wanda wyciąga ociekające wodą kwiaty, różowy, czerwony, pomarańczowy, żółty,
i owija je trójkątnym kawałkiem gazety. Odwraca wzrok na dwie monety na dłoni Ewy
i ostentacyjnie przetrząsa sakiewkę w poszukiwaniu reszty.
Ewa kręci nosem.
– Nie chcę, żeby jakieś pani drobne fenigi rozpychały mi portmonetkę.
– Dobrze. Jeśli pani pójdzie za mną tędy, to mam pięćdziesiątkę w torbie.
Ewa idzie za nią, mijając wiaderka z kwiatami, pod daszek, gdzie stawia ciężki koszyk na
ziemi, a Wanda otwiera plecak. Ewie ledwie udaje się zauważyć, jak Wanda wsuwa dalie do
koszyka, a jednocześnie zabiera stamtąd rolki zapisanego na maszynie papieru i wkłada je do
swojego plecaka.
Kobiety wymieniają spojrzenia i rozmieniają monety. Ewa ze wszystkich sił stara się
zachować obojętny wyraz twarzy. Jednak ogarnia ją euforia, gdy odchodzi od stoiska i idzie
dalej, nie mając już nic obciążającego w koszyku poza bukietem nieładnych dalii.
Nie może powstrzymać uśmiechu. Naprawdę, to wcale nie wygląda ryzykownie. Na targu
są tylko kobiety, z których większość to chyba i tak Polki. Wszyscy gestapowcy szykują się na
imprezę na Zamku. Ten poranek okazuje się znakomitą okazją na dostarczenie informacji.
Ewa szybko mija stragany i wraca na ulicę prowadzącą na wzgórze. Wygląda na to, że na
urzędzie pocztowym powieszono zupełnie nowe czerwono-czarne flagi. Gdy przechodzi obok,
nie może powstrzymać zachwytu dla uderzającego skontrastowania tych kolorów z jasną
kamienną fasadą.
I wtedy czuje, że czyjaś dłoń ujmuje jej łokieć.
– Fräulein.
Cała lodowacieje. Wystarczy jedno słowo, by wiedzieć, że to Niemiec.
Powinna się teraz odwrócić, wyrwać rękę z uścisku i powiedzieć: Jak pan śmie?
z najlepszym berlińskim akcentem. Jednak nie może wydobyć głosu, ledwie trzyma się na
nogach. W całym ciele czuje tylko ściskającą łokieć dłoń, ciągnącą ją w stronę poczty. Kącikiem
oka widzi buty i spodnie tego mężczyzny; grudkę błota na czubku jego buta i ciemnoszarą flanelę
opadającą fałdami przy każdym kroku. Kapelusz z szerokim rondem ma nisko opuszczony na
twarz.
– Idź dalej. Nic nie mów.
Z jakiegoś powodu mężczyzna mówi teraz po polsku. A jego głos brzmi znajomo. Brzmi
tak jak jego głos. Jego głos. Matko Boska, chyba oszalała. To jedyne wyjaśnienie. Prowadzenie
przez długi czas podwójnego życia doprowadziło ją do utraty zmysłów.
Mężczyzna idzie teraz obok niej, nadal mocno ściska jej łokieć, prowadząc ją po
chodniku. Wtedy ona przez sekundę patrzy mu w twarz i zagląda wprost w jasnoniebieskie oczy.
Tylko jego uchwyt powstrzymuje ją od osunięcia się i upadku na ulicę. To jest jego twarz.
Jego. I wtedy wypowiada jego imię, ale ma tak sucho w gardle, że prawie tego nie słychać.
– Stefan.
Poznań, Rzesza Niemiecka

Poniedziałek, 4 października

– Stefan…
On uchyla kapelusza i odsuwa Ewę z drogi dobrze ubranej pary, zmierzającej do
obrotowych drzwi poczty.
– Stefan… Tchu mi brak.
Zamyka oczy, a pod powiekami ma obraz swastyki z czerwono-czarnej flagi na budynku.
Brzęczenie tramwaju jest stłumione, jakby docierało spod wody.
On ściska jej łokieć jeszcze mocniej.
– Chodź, przejdźmy na drugą stronę.
To jego głos. Nadal słyszy jego głos. Próbuje odpowiedzieć, ale nie jest w stanie mówić.
On prowadzi ją przez brukowaną ulicę i tory tramwajowe na skwerek przy bulwarze. Na jednej
z parkowych ławek siedzi mężczyzna palący fajkę, ale inne, ze starannie namalowanymi
napisami Nur für Deutsche, są puste. Ewa opada na ławkę obok niewielkiego klonu
z czerwonymi liśćmi. Krew odpływa jej z mózgu. O Jezu. Stefan wrócił. Robi jej się czarno
przed oczami, gdy pochyla głowę w stronę kolan. Na plecach czuje lekki dotyk ręki. Ręki
Stefana. To nie może być prawda, a jest. Odwraca się, a Stefan tam stoi i uśmiecha się.
– Ewa.
Ostrożnie siada wyprostowana.
– To ty nie umarłeś?
Wzrusza ramionami, jakby sam też się temu dziwił.
Ewa zakrywa ręką usta.
– Ale widziałam twoje pióro ze wzorem jaszczurki…
– Słucham?
– …w ziemi. Obok zmumifikowanych ciał.
Nadal ma w oczach ekran kinowy z tymi głowami, okrągłymi i łysymi jak piłki
futbolowe; tylko pozostałości ich twarzy rzucają czarne cienie. Zaczyna drżeć i Stefan trochę
mocniej gładzi jej plecy.
– Już dobrze, Ewo.
Ślina pokrywa jej palce.
– Byłeś tam, w Rosji… Jak? Jak…?
– Proszę, weź to.
Stefan wkłada jej papierosa do ust. Jego głos jest cichy, nadal mówi po polsku.
– Po prostu pal, aż poczujesz się lepiej.
Z drugiej strony ozdobnych krzewów mężczyzna z fajką składa gazetę i idzie w ich
kierunku.
Stefan przysuwa twarz bliżej Ewy i pstryka zapalniczką, aż pojawia się ogień. Jego twarz
jest pełniejsza niż dawniej, ma opaloną, gładszą skórę – to twarz dojrzałego mężczyzny.
Człowiek z fajką mija ich i odchodzi, nie odwracając się za siebie. Papieros drży w ręku
Ewy, ale oddech staje się spokojniejszy. Stefan ponownie się uśmiecha i robi wrażenie bardziej
odprężonego, ale także bardziej niepewnego.
– Więc nie jesteś zadowolona, że mnie widzisz?
Ona mocno zaciąga się tanim papierosem, fala ciepła rozluźnia jej ciało.
– Stefan, ja…
Nagle jego twarz się zapada.
– Jeżeli jest ktoś inny, nie zakładałbym…
Ewa gniewnie potrząsa głową i po raz pierwszy patrzy wprost na niego. Ich spojrzenia się
spotykają.
– Nie, nie ma nikogo innego.
Mały palec Stefana przesuwa się w kierunku jej dłoni leżącej na ławce. Ewa czuje
w brzuchu ogień, gwałtowny jak pierwszy błysk zapalniczki.
– Czy możemy gdzieś pójść, iść stąd, Ewo?
Wie, co on ma na myśli. Czuje to w koniuszkach palców, w brzuchu, w korzonkach
włosów.
Kiwa głową potakująco.
– Niedaleko, koło Wall Strasse.
Stefan marszczy się.
– Chodzi ci o Wały…
– Tak.
Nazwa ulicy znaczy to samo w obu językach. Ewa zdaje sobie sprawę, że Stefan musiał
dawno nie być w mieście, jeśli ta nowa nazwa go dziwi.
– Pójdziesz pierwsza? Czy już możesz normalnie wstać, Ewo?
Ona przeciera oczy zwiniętą dłonią i szepcze:
– Nawet jeśli nikt cię nie słyszy, mów do mnie Eva.
Stefan ściąga brwi, ale kiwa potakująco.
Ona po raz ostatni zaciąga się papierosem, potem wstaje i przydeptuje go butem.
– Nie idź za mną zbyt blisko.
Lepiej, żeby jej z nim nie widziano, niezależnie od tego, jaka jest jego historia.
Zdecydowanie lepiej. I jest zadowolona, że zyska kilka minut, by otrząsnąć się z szoku
i pomyśleć. Gdy staje przy przejściu przez Friedrich Strasse, rzuca okiem za siebie. Stefan nadal
siedzi na ławce w parku. Stefan. Nie list od jeńca czytany tysiące razy, nie tani pierścionek, nie
duch, ale on we własnej osobie. I, święci Pańscy, dobrze się prezentuje. Jego ciało jest mniej
chłopięce niż wcześniej – mocniejsze i bardziej muskularne. Wygląda na dobrze odżywionego.
Wygląda na Niemca.
Ewa stara się nie biec. Nadal nie oddycha normalnie. I to jest chwila, gdy rozkoszuje się
tym, co próbowała wyczarować przez ostatnie cztery lata. Najpierw nie przestawała wyobrażać
sobie jego powrotu, w nadziei, że jeśli będzie myślała o tym wystarczająco często na jawie, to
przynajmniej ziści jej się to w snach. Jednak tak się nigdy nie stało. Za to za dnia nawiedzały ją
koszmary. Gdy szorowała zlew lub zamiatała podwórze, widywała Stefana upadającego na
zamarznięte tory kolejowe. Pewnego razu tak pochłonęła ją ta wizja, że stos toreb ze śmieciami
za toaletą wzięła za jego ciało. W dzień i w nocy głowa mówiła jej, że on jest martwy. I dopiero
dzisiaj oczy, palce i brzuch powiedziały jej, że żyje.
Idąc dalej Garnison Strasse, Ewa czuje za sobą jego kroki, ale nie śmie się obejrzeć.
Koszyk ciąży jej na ramieniu, chwieją się jaskrawe kwiaty. Każdy krok odbija się echem w jej
głowie i wywołuje pytania. Gdzie on był? Jak udało mu się wrócić? Co robi? Każdy młody
człowiek na obszarach tworzących dawniej Polskę podlega obowiązkowi pracy. Stefan,
w eleganckim garniturze i fedorze, nie wygląda, jakby pracował przymusowo w fabryce
zbrojeniowej czy kopalni węgla. Ale jeśli nie był dotąd w Polsce, to gdzie był? A jeszcze
ważniejsze, co on i co ona teraz zrobią?
Nogi prawie same niosą ją do otynkowanego na brązowo i kremowo budynku numer 32.
Przechodzi przez jezdnię, sięga po klucze do kieszeni i wsuwa większy z nich w metalową kratę.
Żelazne listki drżą, gdy furtka otwiera się ze szczękiem. Spojrzenie z ukosa na ulicę wywołuje
mocne bicie serca. Stefan nadchodzi. Kolejny klucz otwiera przed nią główne drzwi do bloku.
Zostawia otwartą furtkę i drzwi wejściowe.
Wewnątrz budynku przez zakończone łukami okna wpada do hallu światło. Na jednym
z wyższych pięter zamykają się drzwi i słychać kroki. Serce Ewy gwałtownie uderza, gdy
otwierają się drzwi wejściowe i pojawia się Stefan. Ona kładzie palec na ustach, potem pokazuje
w górę, gdzie na poręczy widać męską rękę w rękawiczce.
Jednak głos Stefana jest donośny i jowialny, i odbija się echem po klatce schodowej:
– Och, niech się pani tym nie martwi, Fräulein.
Mówi to z lekkim bawarskim akcentem. Ewa podchodzi do niego, staje na palcach
i szepcze. Na koniuszku jego ucha jest mała grudka mydła do golenia.
– Nadal może tu być ktoś z ekipy eksmisyjnej.
On wzrusza ramionami i opiera się o ścianę, trzymając rękę w kieszeni spodni. Kroki na
schodach są coraz głośniejsze, a potem pojawia się starszy mężczyzna w kapeluszu homburg
z kobietą w futrzanej etoli. Po jej policzku spływa łza. Oboje mają przerażone oczy.
Ewa uśmiecha się i wyciąga prawe ramię w górę:
– Heil Hitler.
Mężczyzna na schodach pośpiesznie robi to samo, ale wygląda, jakby nie mógł się
odezwać. Stefan uchyla kapelusza i lekko stuka obcasami, gdy para ich mija. Nie są w stanie na
niego spojrzeć.
Gdy drzwi się za nimi zatrzaskują, Ewa szepcze:
– Oni myślą, że jesteś z gestapo.
– A skąd wiesz, że nie?
Ewa uderza go lekko w brzuch, a on zdaje się cofać ze śmiechem. Jej puls przyśpiesza.
Nie wie o nim teraz niemal nic i ta myśl dodatkowo ją podnieca.
Ruszają na górę. Stefan przysuwa się do niej, gdy idą po schodach. Na trzecim piętrze
Ewa czuje jego oddech we włosach. Mocno przytula się do niej, gdy Ewa próbuje otworzyć
drzwi do mieszkania. Zamek nie ustępuje. Zgrzyt odbija się echem na klatce schodowej.
– Pozwól.
Stefan podchodzi, obejmując ją ramionami, a potem szarpie za klamkę i przekręca klucz.
Drzwi gwałtownie się otwierają.
W środku Ewa właśnie zamierza odstawić koszyk, ale Stefan natychmiast przyciąga ją do
siebie. Koszyk przewraca się na bok, gdy on przyciska Ewę do zamkniętych drzwi, podciąga ją
w górę i całuje w usta. Sweter i szal spadają na brudne linoleum. Potem Stefan wkłada jej rękę
pod bluzkę. Ewa robi gwałtowny wdech i przypomina sobie, jak to się zwykle odbywało. Sięga
pod jego marynarkę, rozpina pasek i guziki i czuje, jak bardzo jest podniecony.
Potem on sięga pod spódnicę, zadziera jej nogę do góry, podkładając ramię pod udo. Ona
otwiera usta i odrzuca głowę do tyłu. Próbuje być cicho, ale z jej gardła wydobywa się jęk, gdy
pochyla się ku niemu. On w nią wchodzi. Powolne, mocne pchnięcia, z głową wtuloną w jej
szyję. Ona głaszcze go po nagich plecach. Potem łapie go za głowę i przyciąga jego twarz ku
swojej. Jego oczy wydają się nieobecne.
– Spójrz na mnie.
Zanurza mu palce we włosach.
– Spójrz na mnie, Stefan.
Ich oczy się spotykają.
Jego dreszcz przenosi się na nią, a jego głowa znowu wtula się w jej ramiona.
Ewa wpatruje się w ciemny korytarz, oddychając ciężko w zaduchu fajczanego dymu
i wilgoci. Niezgrabnie odrywa się od Stefana. Pękła jej gumka w majtkach, które opadają
bezładnie na kostkę. Ściąga je i wyciera się zdumiona, jak nieprawdopodobne było to, co się
właśnie stało. Świat wydaje się zupełnie inny teraz niż rano, gdy się ubierała.
Stefan zapina guziki, idzie za nią do zalanego słońcem salonu i podnosi krzesło z podłogi.
Siada, oddychając ciężko i rozgląda się po zdewastowanym pokoju. Napotyka spojrzenie Ewy
i przez chwilę wpatrują się w siebie, próbując zrozumieć zmianę, jaka w nich zaszła. Stefan
pierwszy odwraca oczy.
– Kto tu mieszka?
Przebiega ją dreszcz, gdy on mówi po polsku, i sama odpowiada po niemiecku.
– Jak na razie nikt. Eksmisja była dziś rano.
Podchodzi do okna i podnosi zniszczoną siatkową firankę.
– Ale niedługo przyjadą nowi lokatorzy.
– To chlew.
Stefan przechodzi na niemiecki, jakby nie zauważył różnicy.
– Myślisz, że to złe?
Bierze przewrócony koszyk i zanosi go na stół.
– Nie mamy dużo czasu, Stefan.
Patrzy na niego, wyjmując kwiaty, ściereczki i ziemniaki.
– Muszę posprzątać całe mieszkanie, przyozdobić je i przygotować jedzenie dla
osadników. Oni zapewne przyjadą dopiero późnym popołudniem, ale może wcześniej i do tego
czasu musisz dawno wyjść.
On uśmiecha się szeroko.
– Teraz dobrze mówisz po niemiecku. Prawie doskonale.
– Dlaczego bezczelnie…
Ewa podnosi cebulę, jakby miała zamiar w niego rzucić. On śmieje się i wyciąga w górę
ręce z palcami skrzyżowanymi w geście kapitulacji. Jednak ma rację. Dawniej używała tylko
krótkich, nieuprzejmych zdań, jak dziecko. Teraz mówienie po niemiecku przychodzi jej
naturalnie. Nawet śni w tym języku.
Stefan wyciąga rękę.
– Ewa, Ewa…
Ewa splata palce z jego palcami, a on przyciąga ją do siebie. Siada mu na kolanie
i obejmuje ramionami szyję. Jego twarz jest tak blisko, że nie widzi jej wyraźnie. Przesuwa
palcem wzdłuż jego profilu: czubek nosa, wargi, broda.
– Zmieniłeś się, Stefan.
– Tak – wzdycha.
– A ja?
Odwraca się, by się jej przyjrzeć, ale nic nie mówi.
– Zatem ja też?
– Nie. Może. Nie wiem.
– Nie wiesz?
On znowu wzdycha i kręci głową.
– Dlaczego nie wiesz? O czym myślisz?
– Próbuję sobie przypomnieć twoją twarz, gdy widziałem ją wtedy ostatni raz.
– Z pociągu?
– Tak. Machałem rozpaczliwie z okna, ale ty mi nie pomachałaś.
– Nie mogłam. Tak mocno drżałam, że nie byłam w stanie się ruszyć.
Dygoce na samo wspomnienie, a on głaszcze jej policzek wierzchem palców.
– Hej, nie płacz. Teraz wróciłem.
– Ale na jak długo?
– Myślmy o tym, co jest teraz, Ewo. Mamy teraz tę godzinę w tym pokoju.
Ewa pociąga nosem i odsuwa się od niego. Podchodzi do koszyka i wyjmuje fartuszek.
Wkłada go przez głowę.
– Godzinę najwyżej. A ja muszę wziąć się do sprzątania. Ale możesz ze mną rozmawiać,
gdy będę zajęta. Opowiedz mi wszystko, to znaczy absolutnie wszystko, co przeżyłeś przez te
cztery lata.
– Trzy i pół.
– Więcej niż cztery, odkąd widziałam cię po raz ostatni.
Ewa wyciąga z koszyka szczotkę do szorowania i tekturowy pojemnik z proszkiem do
czyszczenia i idzie do kuchenki.
– Gdzie byłeś przez cały ten czas?
– No cóż, najpierw w Rosji, ale o tym wiesz.
– Dlaczego twoje listy przestały przychodzić?
Stefan pociera brodę i uśmiecha się.
– Nie jest zbyt łatwo wysłać tu list z Anglii.
– Z Anglii? Jak do diabła dostałeś się do Anglii z Moskwy?
– Nigdy nie byłem w Moskwie.
Podchodzi i staje w drzwiach, opierając się o framugę.
Ewa wsypuje porcję proszku do czyszczenia do głębokiego zlewu i gwałtownie rozciera
go ostrą szczotką.
– Ale taki był adres: Dom Wypoczynkowy im. Gorkiego, Moskwa. Wysyłałam tam list za
listem przez całe miesiące po tym, gdy przestałeś odpisywać.
– Kazali nam z jakiegoś powodu podać taki adres na listach. Ale on nie był prawdziwy.
– Och.
Ewa czuje się dziwnie zawiedziona, że naprawdę nigdy nie było żadnych masażystów
w białych fartuchach.
– Więc gdzie byłeś?
– W Kozielsku. Daleko od Moskwy. Mówiłem ci, prawda? To był stary klasztor,
z którego oni zrobili obóz dla jeńców. I przy okazji dziękuję ci za gęsi smalec i kiełbasę. One
uratowały mi życie tamtej zimy.
Zimna woda wlewa się do brudnego zlewu, tworząc bąble na proszku do czyszczenia.
Może również owsianka nigdy nie była tak gorąca, jak twierdził. Jaka ona była głupia, że
wszystko, co napisał w listach, brała za dobrą monetę.
– To było to miejsce niedaleko Katynia?
– Gdzie? – głos mu się łamie.
– Miejsce, gdzie w ziemi było pełno ciał. Powiedzieli, że wszyscy byli polskimi jeńcami
wojennymi.
Podchodzi do niej, łapiąc ją za ramiona. Przysuwa twarz bardzo blisko.
– Skąd o tym wiesz? Czy ktoś ci powiedział?
– To nie tajemnica. Widziałam to w kronice filmowej. Wiosną – jej głos drży. –
Myślałam, że widzę twoje wieczne pióro…
– Czy mówiłaś komuś o mnie?
– Nie.
– Nawet gdy policja prosiła o informacje, które pomogłyby zidentyfikować ciała?
– Wiesz o tym?
– Nadal są obwieszczenia…
– Nie. Nic nie powiedziałam.
On próbuje kpiąco się uśmiechnąć, ale nie bardzo mu to wychodzi; efekt jest trochę
dziwny.
– Nie chciałaś mnie odnaleźć?
– Nie mogłam ryzykować, że nasi lokatorzy zbyt dużo się o mnie dowiedzą.
Gdy szepcze te słowa, przez chwilę czuje się winna ze względu na Becka, a potem irytuje
się, że Stefan doprowadził ją do tego.
Odpycha go i wyciąga ściereczkę z kieszeni fartucha.
– A więc dalej. Jak dostałeś się do Anglii?
Nie potrafi wyobrazić go sobie wśród Anglików z ich grzecznymi rozmówkami
i chłodnym opanowaniem.
– To długa historia.
– Opowiedz.
– Gdy będziemy mieć więcej czasu.
– Nie, teraz. Co robiłeś w Anglii?
Wzrusza ramionami.
– Spędzałem większość czasu, paląc papierosa za papierosem w cholernie lodowatej
chacie na skraju łąki.
Ewa zastanawia się nad tym, co powiedział, wycierając zlew. Ceramiczna biel zaczyna
połyskiwać spod warstwy brudu.
– To znaczy, że byłeś pilotem w ich Siłach Powietrznych?
– Mądra dziewczynka.
Uśmiecha się znowu i próbuje ją przygarnąć, ale ona schyla się po rozbitą butelkę, leżącą
na podłodze w białej kałuży. Mleko wsiąka w ściereczkę i Ewa podchodzi do zlewu, by ją wyżąć.
Może on był w Anglii wiele lat. Czuje skurcz w żołądku na myśl o tym wszystkim, co na pewno
tam robił, a o czym ona nigdy się nie dowie.
– Czasem zastanawiałam się, czy nie przestałeś do mnie pisać, bo zakochałeś się w tej
pilotce.
Jego twarz ciemnieje.
– Jakiej pilotce?
– Tej, o której wspomniałeś w jednym z listów, z Aeroklubu.
Stefan odwraca się do niej plecami i podchodzi do stołu, wyciągając z kieszeni papierosa
i zapalniczkę.
Ewa czuje skurcz żołądka, gdy myśli, czy nie posunęła się za daleko. Podnosi butelkę po
mleku z podłogi. Wypłukanie jej pod kranem pokazuje, że tylko szyjka jest pęknięta, więc zanosi
ją, do połowy napełnioną wodą, do stołu. Gdy zaczyna zrywać nadgniłe liście z łodyg dalii, rzuca
niepewne spojrzenie na Stefana, który siedzi na krześle w jadalni z nogami wyciągniętymi przed
sobą.
– Wiesz, że mogą przyjechać już niebawem.
– Czy zjawi się któryś z funkcjonariuszy?
– Razem z osadnikami? Nie wiem. Pewnie ktoś z SS, by się upewnić, że wszystko
przebiega bez problemów.
– Kto to będzie?
– A to ma znaczenie?
Ewa upycha czerwone i żółte kwiaty w butelce po mleku. Gdy obrywa liście, czuje
wyszczerbioną krawędź szkła i patrzy na palec. Boli, ale niespecjalnie krwawi. Myśli o całej tej
bezsensownej udręce, gdy opłakiwała śmierć Stefana, a on był przez cały ten czas zdrowy
i przystojny jak teraz. Nie wie, czy ma większą ochotę płakać, czy krzyczeć.
Odwraca się do ściany, by ukryć wyraz twarzy, i zdejmuje z haczyka emaliowaną
tabliczkę. Wizerunek Czarnej Madonny z nieproporcjonalnie małym Jezusem na ramieniu jest
pokryty warstwą brudu. Ewa dmucha na powierzchnię obrazka i przeciera go w lepkim rogu, aż
przebija błysk złota. Wkłada go do koszyka i wyjmuje oprawioną kolorową fotografię, która
pójdzie na jego miejsce. Gdy umieszcza ramkę na haku i prostuje ją, Führer w brunatnej koszuli
patrzy na nią obojętnie, trzymając rękę na wysokości talii.
– No właśnie.
Ewa odwraca się. Jasne oczy Stefana są w niej utkwione.
– O co chodzi?
– Podobają mi się twoje włosy w tym kolorze.
Ewa robi sceptyczną minę, ale potem łagodnieje. Boże, on tak świetnie wygląda, gdy
siedzi ze skrzyżowanymi w kostkach nogami i zawieszoną w powietrzu ręką z papierosem.
Stefan przeczesuje włosy palcami.
– Warkocze również wyglądają ładnie. Cieszę się, że nadal nosisz pierścionek ode mnie.
Ewa zaciska usta.
– Może będziesz musiał wkrótce kupić mi inny, bo tym razem nie używałeś żadnych
zabezpieczeń.
– Nie ma problemu. Powiedz tylko słowo, a zarezerwuję termin u księdza.
Ona kręci głową, ale jej serce bije bardzo szybko.
Stefan uśmiecha się takim szerokim, prowokacyjnym uśmiechem, po którym Ewa
poznaje, że jej pragnie. Niezależnie od lęku przed zajściem w ciążę, obawą, że ksiądz się dowie,
i nawet mimo strachu przed potępieniem wiecznym ten uśmiech zawsze sprawiał, że mu się
poddawała. I dzieje się tak i teraz.
Ewa wyciąga przywiędłą żółtą dalię z butelki po mleku i łamie ją w ręku. Kompozycja
bez niej wygląda lepiej. Potem idzie w stronę Stefana, starając się patrzeć na niego gniewnie.
– A zobaczę cię znowu niebawem? Czy może zamierzasz wyjechać na kolejne cztery
lata?
Ale on już wstał i przyciąga ją do siebie, całując tak jak w tych dniach, gdy nie było
jeszcze wojny i nie musieli udawać nikogo innego.
Ona odrywa się od jego ust bez tchu.
– Zatem w porządku, Stefan, z zabezpieczeniem czy bez. Musimy się spieszyć, ale tym
razem zróbmy to jak należy.
Poznań, Rzesza Niemiecka

Wtorek, 5 października

Ewa nachyla się nad kuchenką, popijając kawę zbożową i powtarzając sobie, że nie
zwariowała. Stefan był tutaj. W mieście, cały i zdrowy. Wczoraj. Na dowód tego miała podartą
bieliznę i bolało ją między nogami. Jednak jego obecność, gdy akurat nie ma go tuż obok niej,
nadal wydaje się zbyt niedorzeczna, by w nią uwierzyć.
Poza pomrukiem chrapiącego gdzieś wyżej Untersturmführera Lange w pensjonacie
panuje cisza. Na zewnątrz słychać zegar wybijający kolejne pół godziny z wieży starego ratusza.
Czwarta trzydzieści. Ewa odsuwa żaluzje i spogląda na księżyc w nowiu, który oświetla
zwieńczone szczytami dachy. Gdyby nie godzina policyjna, wyszłaby już teraz. Jest
wystarczająco jasno, by jechać rowerem, a każda komórka jej ciała wyrywa się do wyjścia.
Stefan powiedział: gdy tylko wstanie świt, najwcześniej, jak możesz. Jednak kuszenie licha, czyli
wyjazd w tę szczególną podróż przed piątą, nie byłoby zbyt mądre.
Przez głowę przebiegają jej terminy, przygotowania, składniki. Jazda rowerem do
gospodarstwa nie powinna zająć więcej niż czterdzieści pięć minut, ale musi wrócić na czas, by
zdążyć przygotować lunch dokładnie na dwunastą. Na szczęście ma już zrobiony wywar na
grochówkę i… Ewa zamiera. Na górze na schodach skrzypią deski. Czyżby jeden z nich wstał?
Rzadko budzą się przed szóstą.
Drzwi do kuchni wolno się otwierają i Ewa, której serce bije bardzo szybko, nie może
dokładnie zorientować się, kto to jest. Przez przerażającą, pełną napięcia chwilę myśli, że to
Stefan; potem ta osoba, w skarpetkach i rozpiętej koszuli, wchodzi do kuchni.
– Heinrich!
Wygląda na zawstydzonego, gdy do niej podchodzi.
– Przepraszam, przestraszyłem cię?
– Trochę. Kiedy przyjechałeś?
– Była prawie północ. Na szczęście twój ojciec jeszcze nie spał.
– Och, rozumiem.
Nie może uwierzyć, że przespała przyjazd Becka. W gruncie rzeczy nie może uwierzyć,
że w ogóle spała. Myśli o Stefanie i o tym wszystkim, co wczoraj z nim robiła, powinny były
uniemożliwić jej zaśnięcie. Jednak kiedy znalazła się w chłodnej pościeli, natychmiast zapadła
w twardy sen bez snów.
Beck stoi przed nią zakłopotany. Może zastanawia się, czy pocałować ją w rękę. Ewa,
może zbyt rozmyślnie, kładzie obie dłonie na fartuszku.
– Masz ochotę na kawę? Mogę zrobić prawdziwą, ale mam już na kuchni dzbanek ze
zbożową.
– Dziękuję. Z przyjemnością napiję się kawy zbożowej.
Pochyla się nad kredensem, gdy ona nalewa mleka do kubka z pasiastego dzbanka.
– Wstajesz bardzo wcześnie.
– Mam w tym tygodniu dużo roboty. Jesteś pewien, że zbożowa będzie dobra?
– Doskonała. Mam nadzieję, że jeszcze trochę pośpię.
– Miałeś długą podróż wczoraj?
– Właściwie to w weekend. Zatrzymały mnie sprawy na Zamku i na uniwersytecie.
Ewa czeka, aż powie coś więcej, ale on pije z kubka i patrzy nieruchomo przed siebie.
– Dziękuję za list.
On kiwa potakująco.
– Więc jak tam było na wschodzie?
Beck kręci głową i mocno mruga oczami, gdy się do niej odwraca.
– Wiele rzeczy, których wolałbym nigdy nie widzieć.
Ma tak ściągniętą i pustą twarz, że Ewa nie może się powstrzymać i kładzie mu dłoń na
ramieniu, ściskając go.
– Ty biedaku.
Jego twarz z powrotem nabiera koloru. Czy ona nadal uważa, że jest atrakcyjny? Jest
niezaprzeczalnie przystojny: wysoki i silny, krótko ostrzyżony, z łagodnymi, szarymi oczami.
A ten pełen udręki wyraz twarzy, jaki ma teraz, działa magnetyzująco. Jednak Ewa nie musi już
dłużej rozważać tej kwestii, bo Stefan wrócił.
– A ty, Evo, co u ciebie?
– Och, no wiesz, to samo. Praca.
– W pensjonacie?
– I w Urzędzie Przesiedleńczym. Zgodnie z twoją radą zgłosiłam się tam na ochotnika.
Oczy mu błyszczą.
– Cieszę się.
Czuje, że on zaczyna pochylać się w jej stronę, więc idzie do zlewu z pustym kubkiem.
Nie może pozwolić mu zanadto się do siebie zbliżyć, żeby nie doszło do niezręcznej sytuacji.
Chociaż oczywiście ona już i tak jest niezręczna.
Ewa się uśmiecha.
– Wczoraj jak zwykle pomagałam przy zasiedlaniu. To mnie dość wyczerpało i obawiam
się, że dlatego już spałam, gdy przyjechałeś.
– Proszę, nie przepraszaj. To nie ma najmniejszego znaczenia. Mam tylko nadzieję, że
osadnicy docenili twój wysiłek.
– Niezupełnie. Mówili bardzo kiepsko po niemiecku, ale myślę, że skarżyli się, że
mieszkanie nie jest tak duże jak ich dom w Saracie.
Beck kręci głową.
– Gdybyś zobaczyła, jak jest na wschodzie, Evo… – wzdycha. – Kiedy się pomyśli, co
dla nich zrobiliśmy: ewakuowaliśmy ich w bezpieczne miejsce tu w Rzeszy i zapewniliśmy im
wspaniałe mieszkania w nowoczesnym mieście, to bezczelność tych ludzi z Besarabii aż zapiera
dech.
Jego niemiecki jest pozbawiony akcentu, wymowa twarda i staranna. Ewa zastanawia się,
czy wszyscy Niemcy z Katowic mówią w ten sposób.
– Cóż, zrobiłam w tym mieszkaniu, co mogłam, chociaż jak przyszłam, było dość
nieporządnie.
– Jestem pewien, że pięknie je przygotowałaś.
Ewa uśmiecha się i patrzy na ręce. On pomyśli, że zarumieniła się pod wpływem
komplementu, a nie na myśl o mieszkaniu na Wall Strasse, a zwłaszcza o zniszczonym dywanie,
na którym leżała ze Stefanem, gdy kochali się po raz drugi.
– Przypuszczam, że w tym tygodniu będziesz zajęty wykładami, Heinrich? To brzmi
fascynująco.
Jego twarz jaśnieje, a on prawie staje na baczność.
– Bo tak jest. Mam nadzieję, że może nawet sam Reichsführer Himmler będzie w nich
uczestniczyć.
– O Boże! A jaki ma być temat twojego wykładu?
– Nie napisałem w liście? To będzie podsumowanie prac wykonanych tego lata podczas
ekshumacji.
– Ekshumacji?
– W Katyniu.
Ewa czuje, jak cała krew odpływa jej do stóp.
– To tam właśnie byłeś?
– Tak.
Ewa zastanawia się, dlaczego ta nazwa nadal wywołuje w niej dreszcze, mimo że teraz
już wie, że ciało Stefana nie leży wśród innych w piaszczystej ziemi. Może wspomnienie jej
kłopotliwego polskiego okrzyku w kinie nadal sprawia, że słowo „Katyń” wydaje się
niebezpieczne. A może chodzi o to, że sama niedawno wypowiadała tę nazwę i ta zbieżność robi
wrażenie, jakby Beck podsłuchiwał ich wczoraj w mieszkaniu.
Stara się wyglądać na lekko znudzoną.
– A będziesz miał do opowiedzenia wiele interesujących rzeczy podczas wykładu?
Beck marszczy brwi.
– Tak.
– Znakomicie. Życzę powodzenia.
Robi zmartwioną minę.
– Przepraszam, że twój pokój jest tym razem taki mały, Heinrich.
– Ale jest obok twojego.
Ewa zmusza się do uśmiechu, a fala gorąca niepowstrzymanie oblewa jej szyję. Jego
umizgi są kłopotliwe, ale także trochę ekscytujące. Będzie musiała wymyślić, jak trzymać Becka
na dystans w taki sposób, by nie wyglądało to na zniewagę. W tym momencie nie przychodzi jej
do głowy nic poza zwyczajnym zignorowaniem jego komentarza.
– Jeśli nie przyjdzie rezerwacja z Berlina, będziemy mogli przenieść cię do pokoju
z balkonem. Tam miałbyś więcej miejsca na swoje papiery i resztę rzeczy.
Pięć uderzeń zegara rozlega się w nocnym powietrzu; dźwięk wpada do kuchni. Koniec
godziny policyjnej.
Ewa wyciera ręce w fartuch.
– W mieście będzie dziś duży ruch z powodu konferencji.
– Rzeczywiście. Gauleiterzy ze wszystkich okręgów Rzeszy ze swymi
współpracownikami i innymi funkcjonariuszami przyjechali do Poznania, by wysłuchać
przemówień. Czuję się zaszczycony, że w tym uczestniczę.
Ewa uśmiecha się i zastanawia, w jaki sposób wyrwać się Beckowi i wymknąć z domu,
nie robiąc wrażenia zniecierpliwionej.
– A wiedziałeś, że będziemy podejmować naszego własnego Gauleitera tutaj
w pensjonacie w sobotę wieczorem?
– Gauleitera Greisera? Och, bardzo się cieszę, Evo. Na pewno będzie oczarowany waszą
gościnnością.
– Znasz go, prawda?
– Pracowałem z nim, gdy byłem ostatnio tutaj, w Warthegau.
– Ach, więc może będziesz mógł mi pomóc. Czy przypadkiem wiesz, czy on lubi grzyby?
Ludzie potrafią być bardzo wybredni w tej dziedzinie.
Beck śmieje się serdecznie.
– Och, nie mam co do tego wątpliwości. On urodził się w tym regionie, a tu wszyscy
kochają grzyby!
– Tak. Myślę, że to prawda. Dziękuję.
Ewa uśmiecha się.
– Może więc powinnam sama iść nazbierać ich dziś rano.
– Naprawdę? W mieście?
– Niezbyt daleko za miastem. W lesie, do którego chodzę, odkąd matka zabrała mnie tam
kiedyś w dzieciństwie. O tej porze roku zbiory są zawsze obfite i urozmaicone.
Beck spogląda na zegarek.
– Jeśli chcesz, mogę zatelefonować i poprosić kierowcę, by cię tam zawiózł. Przecież
chodzi o sprawienie przyjemności Gauleiterowi.
Ewa zmusza się do jeszcze szerszego uśmiechu.
– Och, dziękuję. Czy samochód mógłby przyjechać od razu?
– Myślę, że wkrótce.
Ewa drapie się po głowie.
– A właściwie, nie. Proszę, nie rób nikomu kłopotu. Jestem pewna, że kierowcy są bardzo
zajęci, a ja dojadę rowerem do lasu w ciągu godziny. Zapach grzybów zbieranych o świcie jest
wspaniały. Poza tym lubię jeździć na rowerze, a nie robię tego zbyt często.
Serce jej bije tak mocno, jakby miało rozerwać klatkę piersiową, ale Beck kiwa głową.
– To brzmi tak miło.
– Szkoda, że nie możesz jechać ze mną, Heinrich, na rowerze mojego ojca.
Patrzy na nią uważnie, bez mrugnięcia powiek, a potem zlizuje z warg odrobinę mlecznej
pianki. Czy była zbyt lekkomyślna, chcąc wypaść przekonująco? O Jezu, czy on zamierza
powiedzieć, że wprost przeciwnie, pojedzie razem z nią?
Jednak Beck wzdycha.
– To bardzo kuszące, ale muszę być w Zamku za kilka godzin i krótka drzemka jest
konieczna.
Podchodzi do niej i bierze za rękę, zanim Ewa zdoła się odsunąć.
– Jeśli pozwolisz, żebym towarzyszył ci w kolejnej wyprawie na grzyby przed końcem
sezonu, taka radosna perspektywa pomoże mi przetrwać wszystko.
– Oczywiście, Heinrich.
Nie do końca zdaje sobie sprawę, co on robi, gdy Beck pochyla głowę, by ją pocałować
w rękę. Włosy na czubku głowy ma rzadsze niż wtedy, gdy go ostatni raz widziała, a gdy się
prostuje, jego oczy są smutne. Wygląda na to, że w ciągu sześciu miesięcy zmienił się bardziej
niż Stefan w ciągu czterech lat.
Ewa łagodnie wyjmuje rękę z jego dłoni i wskazuje na szczyt kredensu.
– Koszyki. Mógłbyś?
Beck sięga po nie. Jest wyższy od Stefana i chyba przystojniejszy. Kłaniając się, podaje
jej wiklinowe rączki koszyka.
Ewa uśmiecha się trochę kpiąco.
– Stokrotne dzięki, Obersturmführer.
– To dla mnie przyjemność, droga panno Hartman.
Wkładając płaszcz, Ewa obserwuje, jak Beck cicho idzie na górę po schodach, i nie może
nic poradzić na to, że trochę jej go żal. Jaki byłby smutny, gdyby wiedział, gdzie ona naprawdę
jedzie dziś rano. Byłby również wściekły. Przebiega ją dreszcz i szybko wychodzi na podwórko.
Koszyki trzeszczą i ślizgają się po kierownicy, gdy rower podskakuje na bruku. Powietrze
jest rześkie, a wąskie uliczki wyglądają niesamowicie w porannym świetle. Gdy Ewa mija Stare
Miasto i znajduje się na wysmołowanym terenie obok browaru, mocniej naciska pedały, by
nabrać prędkości. Stłumione światła palą się w głównej siedzibie gestapo. Ewa patrzy na karne
szeregi okien w tym budynku, ale większość szyb jest pokryta szarym cementowym tynkiem. Nie
dopuszcza do siebie myśli o tym, co dzieje się za tym martwym szkłem.
Wkrótce mija skrzyżowanie linii tramwajowych i już jest na prostej ulicy prowadzącej
w kierunku lotniska. Nawet ta boczna droga została poprawiona przez okupantów i kilometry
gładkiego betonu ciagną się jeszcze daleko za zabudowaniami.
W pobliżu zakładów lotniczych Ewa widzi samolot schodzący do lądowania w kłębach
chmur. Jakaś kratka z prętów, jak coś, na czym można rozwiesić pranie, pokrywa nos maszyny
i Ewa zastanawia się, co to może być. Nawet nie umie rozpoznać tego samolotu. Przed wojną
potrafiła zidentyfikować każdy, nawet w locie, ale teraz jest tak wiele nowych typów, że się
pogubiła. A obserwowanie samolotów nie jest już żadnym wytwornym hobby, przydatnym do
nawiązania znajomości z przedstawicielami płci przeciwnej. Ewa nie potrafi sobie wyobrazić, że
niebo jeszcze kiedyś będzie jej się wydawać spokojne.
Skręcając w kolejną drogę, Ewa mija wóz ciągnięty przez muła. Zwierzę, wystraszone
przez rower, potyka się, a stary człowiek trzymający lejce wygraża jej pięścią. Jednak jego ręka
szybko opada. Ewa musi wyglądać jak osoba, którą naprawdę jest – jak jedna z nich. Dziewczyna
patrzy gniewnie i wyobraża sobie szok na jego niemądrej twarzy, gdyby znał prawdziwy cel jej
rowerowej przejażdżki o świcie. Dociska pedały, by wyprzedzić woźnicę, i nie ogląda się za
siebie.
Promienie porannego słońca prześwitują pomiędzy młodymi topolami, które wytyczają
szlak wśród płaskich, pustych pól. Na zakręcie do gospodarstwa Hallera Ewa wdycha haust
powietrza przesyconego zapachem obornika. Nie była zdziwiona, że Stefan powiedział, żeby
spotkała się z nim w domu komendanta. Gdy tylko wymienił słowo „Anglia”, od razu zdała sobie
sprawę, że AK musi mieć coś wspólnego z jego powrotem do miasta. Jednak Stefan nie wyjaśnił,
dlaczego nagle jej osobista wizyta w domu komendanta jest w porządku.
Wcześniej była tu tylko raz, w zeszłym roku, kiedy wybuchła panika związana z jedną
z łączniczek i Ewie kazano dostarczyć to, co przepisała na maszynie, wprost do tego
gospodarstwa. Jadąc tu, była sztywna ze strachu i zęby jej szczękały, gdy wręczała paczkę
Hallerowi. Jednak on się roześmiał i wręczył jej kubek parującej kawy. Natomiast dziś bez
istotnego powodu nie jest wcale zdenerwowana. Pragnienie ponownego ujrzenia Stefana stłumiło
wszystkie inne uczucia.
W pobliżu wsi droga zamienia się w błoto. Żeby ratować spódniczkę, Ewa zsiada
z roweru i prowadzi go wokół szeroko rozlewającej się kałuży. Pomalowany na różowo,
jednopiętrowy dom Hallera jest jedynym budynkiem, poza kościołem, mającym dach z porządną
dachówką. Inne zabudowania są pokryte blachą falistą albo strzechą. Płoty z surowych desek
ciągną się wzdłuż wiejskiej drogi. Nikogo nie ma w pobliżu.
Ewa wybiera dróżkę, którą wyznaczają koleiny wozów i ślady kopyt. Dym unosi się
z komina. Żółtawe światło oświetla siatkową firankę. Ewa wpycha rower na pochyłe podwórze
i zdejmuje koszyki z kierownicy. Jeśli to nie Haller odezwie się zza drzwi, po prostu poprosi
o pozwolenie na zbieranie grzybów w lesie za jeziorem. Ale zanim jeszcze zdąży zastukać, drzwi
gwałtownie się otwierają.
Lusowo, Rzesza Niemiecka

Wtorek, 5 października

Haller wypełnia sobą całe wejście. Jest wysoki, ale bardziej zaokrąglony niż wtedy, gdy
Ewa go ostatnio widziała, a włosy, krótko obcięte na sposób niemiecki, sprawiają, że jego głowa
wygląda na śmiesznie małą. Szelki podnoszą mu niebieskie robocze spodnie wysoko ponad talię.
Gestem zaprasza Ewę do środka i staje z boku.
– Proszę.
Ewa mruga oczami, nigdy nie jest całkiem pewna, w jakim języku będzie rozmowa.
Ciepło przyciąga ją do kuchni, gdzie pachnie dymem z drewna i wczorajszą zupą. Jej
oczy lustrują pomieszczenie i natykają się na osobę pochyloną nad wbudowanym w róg
paleniskiem. Stefan przygląda się jej bez zmrużenia powiek, z półuśmiechem. Wygląda zgrabnie
i stylowo w porównaniu ze zwalistym komendantem i drugim młodszym mężczyzną w stroju
roboczym, który siedzi przy szerokim stole.
Haller podsuwa jej krzesło.
– Kawy?
Otwiera szklane drzwiczki od kredensu i wyjmuje filiżankę, napełnia ją kawą i mlekiem
i stawia na stole. Ewa siada. Popijając z szerokiego naczynia, spogląda na Stefana, który ma
nieprzenikniony wyraz twarzy. Młody mężczyzna przy stole, z rudawymi włosami i krzywym
uśmiechem, również mu się przygląda.
– A więc – krzesło Hallera skrzypi na wypolerowanych kafelkach – mamy dla ciebie
robotę, Ewa. – Kiwa głową w kierunku Stefana. – Powiedz jej.
Stefan stoi z rękoma założonymi na białej koszuli z szerokim, ciemnym krawatem. Ewy
nie interesuje robota, tylko on. Nie może nawet na sekundę oderwać od niego wzroku.
Stefan wzrusza ramionami.
– To w gruncie rzeczy nie jest zadanie. Po prostu rób to, co i tak masz zrobić, i obsługuj
stół Gauleitera i jego kumpli w sobotę wieczorem.
Przenika ją dreszcz niepokoju. Przenosi wzrok ze Stefana na Hallera.
– Wiecie o kolacji?
Haller się uśmiecha.
– Oczywiście. Jeden z naszych ludzi zasugerował w biurze Gauleitera, że pensjonat
Hartmanów byłby znakomitym miejscem, w którym Greiser mógłby uczcić zakończenie
tryumfalnego tygodnia, gdy był gospodarzem konferencji.
– Och.
Zatem cała kolacja jest jakimś podstępem ze strony AK. Ogarnia ją fala lęku.
– A co ja mam tam robić?
Haller wzrusza ramionami.
– Po prostu obserwować i nasłuchiwać.
– Czego?
– Czegokolwiek, co sugerowałoby, że mogą odkryć nasze plany.
– Jakie plany?
– To specjalne zadanie. Operacja „Orzeł”.
– Pożar kolejnego magazynu?
Jak na razie zniszczenie magazynu z zimowym zaopatrzeniem dla Wehrmachtu
przeznaczonym na front wschodni było największym sukcesem miejscowego obwodu AK.
– Nie, nie. – Stefan lekceważąco macha ręką. – To nowy rodzaj operacji. Transport
z Wielkiej Brytanii.
– Już mieliśmy je wcześniej, chociaż nie są wiele warte.
Zrzuty broni, nadajników i pieniędzy od aliantów zazwyczaj lądują w niewłaściwym
miejscu i wpadają w niewłaściwe ręce.
Jednak oczy Stefana błyszczą.
– To nie będzie zrzut na spadochronie. To będzie Dakota.
– Co to jest?
– Dwusilnikowy ciężki samolot transportowy. Amerykański.
Ewa marszczy brwi.
– Ale nie ze spadochronami?
Stefan uśmiecha się i przeczesuje ręką włosy.
– Nie. Ten samolot wyląduje. Tutaj.
Mężczyzna przy stole patrzy na Stefana, a potem na Hallera.
– Lądowanie samolotu? Jak do diabła…
Stefan jakby go nie słyszał.
– W następną sobotę, gdy Gauleiter będzie jadł swoje sznycle w waszym pensjonacie,
C47 Douglas Dakota wyleci z Anglii i wyląduje tutaj, na polu koniczyny komendanta.
Rudowłosy mężczyzna odchyla się do tyłu na krześle i wybucha śmiechem.
– Mówisz poważnie?
Na twarzy Stefana widać grymas irytacji.
– To było wykonane już wcześniej.
– Gdzie?
– Nie mogę ci powiedzieć.
– Ale jednak nie w tej okolicy.
– Nie. Ale mogę cię zapewnić, że poszło gładko.
Ewa podnosi filiżankę ze wzorem niezgrabnych różowych tulipanów na brzegu
i przysuwa do ust. Zastanawia się, czy Haller ma żonę, a jeśli tak, co ona myśli o spotkaniu grupy
AK w jej kuchni.
Rudowłosy mężczyzna wierci się na siedzeniu. Wyraźnie nie lubi Stefana.
– Naprawdę myślisz, że nikt nie zauważy potężnego amerykańskiego bombowca
schodzącego do lądowania zaledwie kilka kilometrów od miasta?
Stefan nie wydaje się speszony.
– To nie jest potężny bombowiec, to Dakota. Ma tylko dwa silniki. Na tym polega jego
uroda. Jesteśmy blisko lotniska, więc obserwatorzy będą myśleli, że zamierza wylądować jakiś
Junkers albo Heinkel. A samolot będzie na ziemi najwyżej osiem minut, potem zawróci
i ponownie wystartuje.
Haller nachyla się i opiera łokcie na stole.
– Jesteśmy pewni, że to będzie pierwsze z wielu lądowań na tym terenie, i mamy
nadzieję, że zapoczątkuje ważny „most powietrzny” z Anglii tutaj i z powrotem.
Spogląda na rudzielca.
– Alianci będą mogli wysyłać nam tą drogą zwykłe zaopatrzenie, które teraz dociera
dzięki zrzutom z powietrza, ale w znacznie większej ilości i z mniejszymi stratami. Moglibyśmy
dostać ciężką artylerię, a może nawet pojazdy. A co może jeszcze ważniejsze, moglibyśmy
wysyłać rozmaite rzeczy do Anglii: informacje wywiadowcze dla polskiego rządu w Londynie,
a dla Brytyjczyków części niemieckiej broni i sprzętu.
Stefan patrzy nieruchomo na Ewę.
– I moglibyśmy wysyłać ludzi.
Ewa wzrusza ramionami i zwraca się do Hallera:
– Nie jestem pewna, czy się przydam. Ci oficerowie nigdy nie zdradzają się z niczym
istotnym, gdy jestem w pobliżu. Pan wie, że w pensjonacie nie słyszałam niemal niczego, co
kiedykolwiek nam pomogło.
Haller pochyla się.
– Sądzimy, że teraz będzie inaczej. Gauleiter Greiser i jego ludzie są gospodarzami
spotkania najważniejszych przywódców Rzeszy. Więc kiedy ono już się skończy, będzie chciał
się rozluźnić i poświętować. A jeśli tej nocy Gauleiter otrzyma jakąś wskazówkę wywiadowczą,
która pozwoliłaby jego podwładnym przeszkodzić w największej operacji AK w jego okręgu, nie
będzie mógł się powstrzymać i zdradzi coś na ten temat.
Ewa sztywnieje.
– I co miałabym zrobić, gdyby tak się stało?
– Tego wieczoru przyślemy ci gońca, który natychmiast złoży raport naszemu koledze,
Robakowi – Haller wskazuje głową rudowłosego mężczyznę – który zawsze jeździ o północy na
stację, dostarczając bańki z mlekiem do pociągu do Berlina. Ostrzeżenie przekazane mu przez
twojego gońca pozwoli naszym ludziom czekającym na skraju lądowiska rozproszyć się
w ciemnościach, a Dakota nie zjawi się w pobliżu. Ochronisz nas przed niebezpieczeństwem.
– A kto jest gońcem?
– To dziewczyna. Będzie ci pomagać przy kolacji dla Gauleitera.
Ewa czuje ukłucie lęku w brzuchu i mocniej ściska filiżankę z kawą.
– Nie mogę ryzykować obecności gońca w pensjonacie. To za bardzo uwikłałoby mojego
ojca.
Haller bębni palcami po stole.
– Przecież masz tam swoją cichą maszynę do pisania i przechowujesz dokumenty.
– To co innego. Ta moja działalność jest całkowicie oddzielona od pracy w pensjonacie.
Stefan staje na wprost niej.
– Wierz mi, twoja rola jest w tym decydująca.
Ewa spogląda na niego.
– Decydująca czy zgubna?
On robi krok w jej stronę.
– A ładunek, który wyślemy do Londynu, może zupełnie zmienić przebieg wojny.
Ewa czuje, że Stefan chce jej dotknąć, ale nadal trzyma ręce w kieszeniach.
– A co to za ładunek?
Haller jeszcze mocniej bębni po stole.
– Czy zgadzasz się wykonać zadanie?
Ewa wzdycha. Rząd kołyszących się różowych tulipanów, dokładnie takich jak na
filiżance, jest precyzyjnie według szablonu namalowany pod sufitem wokół kuchni. Haller, tak
jak każdy z nich, ryzykuje wszystko, jeśli dojdzie do tego lądowania. Jednak jak mogłaby nie
przyjąć misji, w której ma pomóc zapewnić bezpieczeństwo Stefanowi?
– Tak, zgoda.
– Dobrze. Zatem jesteśmy już wszyscy w komplecie.
Haller wskazuje głową rudzielca.
– Robak jest naszym tutejszym kontaktem z zakładami Focke-Wulfa. Już zaplanował, jak
dostarczyć nam kompletny system identyfikacji lotniczej Neptun, zbudowany w tutejszych
zakładach. To jest kawał sprzętu, który nie zostanie rozmontowany i nie będzie przesyłany do
Anglii stopniowo przez licznych kurierów, ale zostanie teraz załadowany w całości do samolotu
i następnego dnia będzie dostarczony brytyjskim naukowcom.
Robak unosi brwi i gwiżdże.
Haller podnosi rękę.
– Zabierzesz Neptuna z fabryki w sobotę w nocy, gdy będziesz wracał z wyjazdu
z bańkami po mleko. Urządzenie zostanie przewiezione na pole, gdzie będzie czekać na Dakotę.
Haller krzyżuje ręce na piersiach i kiwa głową w stronę Ewy.
– Więc widzisz, podczas kolacji dla Gauleitera powinnaś się przysłuchiwać, czy padają
słowa Dakota i Neptun.
– A inne?
– Będziemy w kontakcie. Teraz musisz poznać pseudonimy. Ja będę Janem. Znasz
Robaka, a cała misja będzie koordynowana przez Anatola, który tam siedzi.
Stefan przechyla głowę na bok i uśmiecha się.
– A ty, młoda damo, będziesz Julią.
Haller wstaje.
– W porządku. Teraz wszyscy wiedzą, co mają robić, i misja jest uzgodniona.
Kiwa głową, gdy Ewa bierze koszyki.
– I jeśli chcesz zebrać dziś jak najlepsze grzyby, powinnaś już ruszać.
Stefan sięga po kurtkę.
– Pokażę jej, gdzie są.
Haller potakuje i usuwa się z drogi. Jeśli nawet uśmiecha się kpiąco, Ewa tego nie widzi.
Idzie za Stefanem na podwórko i dalej w kierunku bukowego zagajnika.
Zahipnotyzowana pochyleniem jego ramion, idzie o krok czy dwa za nim, mimo że ma pewne
wątpliwości. Jak bardzo mu w rzeczywistości na niej zależy? Gdyby czuł to samo, co ona do
niego, na pewno wykazałby więcej ostrożności przy planowaniu akcji AK akurat w jej domu.
I mógłby oczywiście trochę bardziej ją popierać. A tak, czuje się zastraszona. Komendant
założył, że „młoda dama” zrobi wszystko, o co zostanie poproszona, a Stefan właściwie go
podpuszczał. Ewa chciałaby poczuć do niego taki sam przypływ pożądania jak wczoraj, ale teraz
niepokój i prawdziwa irytacja stanęły temu na przeszkodzie.
Wśród drzew Ewa przykuca i zaczyna rozgarniać zeschłe liście. Stefan odwraca się do
niej i wyciąga rękę, ale ona jej nie przyjmuje.
– Nie mam dużo czasu. Muszę nazbierać trochę grzybów i przywieźć je do pensjonatu, bo
inaczej to będzie wyglądać podejrzanie.
Stefan kiwa potakująco.
– Pomogę ci.
Zaczyna stopą odsuwać na bok ściółkę. Kiedy jego but styka się z jej, Ewa czuje nie tyle
pożądanie, co nagłą falę udręki. Odchodzi w kierunku pobliskiego dębu i przyklęka pod nim,
obok blaszkowatych, żółtawych grzybów, wyrywa delikatne nóżki i wkłada je do koszyka.
Stefan idzie za nią i opiera się barkiem o sękaty pień.
– Kurki nie nadają się na zupę.
Ewa podnosi na niego wzrok.
– Skąd wiesz, że zrobię zupę?
On wzrusza ramionami.
– Ale zrobisz, prawda?
– I sznycle. Skąd o tym wiedziałeś?
Stefan stuka brzegiem koszyka o drzewo.
– Dobrze zgadłem.
Oczy Ewy robią się wąskie, gdy wstaje.
– Jak długo już tu jesteś, Stefan?
– U Hallera?
– Tak.
– Trzy tygodnie.
– Proszę, powiedz, że żartujesz.
– Ewa… Chciałem się skontaktować z tobą wcześniej, ale było dla ciebie bezpieczniej, że
tego nie zrobiłem.
– Dziękuję za troskę.
– Daj spokój. Moja przykrywkowa historia jest związana z tym gospodarstwem. Nie
mogę zbyt często jeździć do miasta.
– Czyli wczoraj był pierwszy raz?
– Niezupełnie.
Ewa zamyka oczy.
– Ewa…
Wyrywa ramię z jego ręki i strzepuje kawałeczek liścia z rękawa płaszcza.
– Mamy ci dziękować, prawda, za tę nową akcję, „most powietrzny”?
– Nie tylko mnie.
– Cóż, na pewno nie temu Robakowi, wyglądał na tak samo sceptycznie nastawionego jak
ja.
– Nie zwracaj na to uwagi. On pracuje w zakładach Focke-Wulfa, ale mieszka tu
w gospodarstwie i zrobi wszystko, co mu Haller każe. Można mu zaufać na sto procent.
– Nikomu nie można zaufać na sto procent. Sama sobie aż tak bardzo nie ufam. – Ewa
kręci głową. – Ta operacja „Orzeł” to szaleństwo.
– Coś takiego zostało już zrobione bezpiecznie niedaleko Lublina…
Ewa znowu rozgarnia ściółkę, tam gdzie pada na nią słońce. Potem przykuca.
– Wprowadzenie gońca do pensjonatu może zniszczyć moją przykrywkę. – Wkłada palce
w rozpulchnioną ziemię. – Może zniszczyć wszystko.
– Ale to warte ryzyka, wierz mi.
– Łatwo ci mówić. Ryzykujesz tylko własne życie.
– Będę cię chronić, Ewo.
– A mojego ojca?
Twarz Stefana pozostaje nieruchoma.
Skupisko malutkich, brązowych wypukłości wyrasta w miejscu, które Ewa oczyściła ze
ściółki. Wyjmuje z koszyka scyzoryk i otwiera ostrze. Ale zanim zagłębi je w ziemi, wyciąga je
w stronę Stefana. – Nie czułam się zbyt bezpieczna wczoraj, gdy zaczepiłeś mnie w publicznym
miejscu.
– Wiedziałem, że to dla mnie najlepsza okazja, by cię złapać.
Ewa nie odpowiada, tylko schyla się, by przyjrzeć się lepiej grzybom, a potem wbija
ostrze w ziemię.
Stefan przykuca i przysuwa się do jej głowy.
– Musisz pozbyć się tej bezgłośnej maszyny do pisania, wiesz. Przed sobotą. Tak szybko,
jak tylko będziesz mogła. I wszystkiego, co masz, a co mogłoby powiązać ciebie ze mną.
Ewa podważa cebulaste nóżki grzybów i stara się wyobrazić sobie, jak płomienie
zamieniają w popiół listy Stefana z łagru. Jednak wie, że ich nie spali. Nawet dla jego dobra.
– Zrobię, co uznam za najlepsze. Nie musisz mi mówić, Stefan. Przez ostatnie cztery lata
robię to, co uważam za słuszne.
– Gdzie ukryjesz maszynę do pisania?
– Coś znajdę.
– Na Starym Mieście?
– Dlaczego to cię tak interesuje?
Stefan wkłada rekę do kieszeni spodni.
– Może będę potrzebował jakiejś skrytki na coś jeszcze. Tylko do soboty. Ale to może
być coś całkiem dużego.
– Tu wokół gospodarstwa jest dużo miejsc, gdzie można coś ukryć.
– Nie. To musi być w mieście.
– Dlaczego? Co to jest?
– Coś, co mam odebrać w mieście. Powiem ci więcej, kiedy będę wiedział na pewno.
– Dzięki.
– Przykro mi, ale na razie to po prostu nic pewnego.
– Może powinnam złożyć o tobie raport komendantowi. Skąd mam wiedzieć, że to nie
wchodzi w skład jakichś tajnych instrukcji, które dostałeś od Anglików, a które zdekonspirują
AK? Albo że wczoraj wcale nie żartowałeś, że jesteś z gestapo?
– Ewo, bądź dla mnie miła. Nie mamy dla siebie wiele czasu.
Ewa podnosi się i patrzy z góry na jego twarz. Nadal trudno jej uzmysłowić sobie, że on
naprawdę jest tutaj, że nie minął jeszcze dzień, odkąd wszystko, co mogła sobie pomyśleć
o swoim dalszym życiu, zmieniało się nagle jak w kalejdoskopie.
Stefan ma rację, że niezależnie od tego, co się zdarzy, nie będą długo razem. A kiedy on
odejdzie, jej życie znów będzie takie jak przedtem: puste i otępiające, i tylko przerażenie lub
radość z przeciwstawiania się władzy będą w stanie ją nieco ożywić.
Kładzie mu rękę na policzku.
– Kiedy cię znowu zobaczę, Stefan?
On nie odpowiada, tylko przyciąga ją do siebie, całuje jej szyję, twarz, włosy. Upadają
razem. Koszyki przewracają się na brązową warstwę zeschłych liści, a Ewa zanurza się w jego
dotyku, zapachu i cieple. Jednak kiedy czuje, że on próbuje posunąć się dalej tu, na dworze,
powraca jej rozdrażnienie.
– Nie, Stefan, nie tutaj.
On rozgląda się po rzadkim poszyciu, a jego ramiona nadal ją obejmują.
– Tam niedaleko rośnie ostrokrzew.
– Nie! – Ewa się wyrywa. – Nie możemy tego robić dalej, Stefan. A co, jeżeli już zaszłam
w ciążę?
– Pobierzemy się.
– Nie żartuj.
– Nie żartuję. Spójrz…
Grzebie w kieszeni kurtki i wyciąga ciasno złożoną kartkę, a potem rozkłada ją w rękach.
Orzeł w koronie rozpościera się nad napisanym piórem i ostemplowanym numerem seryjnym.
Słowa są napisane po polsku i po francusku: Rzeczpospolita Polska. Certificat de Mariage.
Ewa zasłania ręką usta. To nie jest żart. Cała zamiera w bezruchu, tylko serce jej mocno
bije.
Stefan pokrywa jej twarz szalonymi pocałunkami.
– Kochana, kochana Ewo, wyjdź za mnie.
– Jak miałabym to zrobić?
On zdaje się nie słyszeć.
– Potrzebujemy tylko księdza i kilku podpisów; podpiszą komendant i Robak.
– Stefan, Stefan… – Łzy napływają jej do oczu i próbuje to ukryć, marszcząc brwi. –
Jakiego rodzaju męża mogłabym się spodziewać? Takiego, który idzie do pracy rano i nie wraca
przez cztery lata?
– Nie, nie, to nie będzie tak długo tym razem.
– Co masz na myśli, mówiąc: „tym razem”?
Ale gdy wypowiada te słowa, już wie. Jak Stefan sam powiedział, samolot transportowy
może zabrać nie tylko dokumenty i sprzęt, ale także ludzi. Przepływa przez nią fala żalu. Jaką jest
idiotką, że nie zrozumiała tego wcześniej.
– Wracasz do Anglii, prawda? Tą Dakotą?
Patrzy na nią, ale nic nie mówi.
Ewa kręci głową i bierze głęboki oddech.
– Ale możemy przecież zrobić małe miłe przyjęcie weselne przed twoim odlotem. I wtedy
zostawisz mnie jeszcze bardziej pogrążoną w smutku, niż byłam wcześniej, zanim przyjechałeś.
– Po prostu wyjdź za mnie, Ewo. – Przyciąga ją mocniej. – Świadectwo ślubu zostanie
złożone u przedstawicieli polskiego rządu w Londynie. Zapisy w dokumentach zostaną
zmienione. Będziesz na zawsze moją żoną, niezależnie od tego, co się stanie. Chcę, żebyś była
moja, Ewo. I chcę, żebyś ani ty, ani nikt inny nie miał co do tego wątpliwości.
Ona patrzy mu w oczy. Jego źrenice skurczyły się do małych, czarnych kropek na
jasnoniebieskim tle.
– A wtedy całe moje życie stałoby się nawet bardziej skomplikowane niż teraz.
Odpycha go i podnosi większy wiklinowy koszyk. Wewnątrz prawie nie ma grzybów.
Stefan przygryza dolną wargę i patrzy w ziemię, składając świadectwo ślubne w mały prostokąt.
– Czy jeszcze coś innego stoi na drodze naszego małżeństwa, Ewo? Ktoś…?
– Nie.
– Jesteś pewna?
– Nie ma nikogo. – Przygląda się jego twarzy. – A ty, Stefan? W Anglii…
– Nie.
Wkłada złożone zaświadczenie do wewnętrznej kieszeni i podchodzi do niej, ujmując
w dłonie jej twarz.
– Gdy się pobierzemy, będziemy mogli zapomnieć, że te cztery ostatnie lata w ogóle się
zdarzyły.
Para leśnych gołębi zrywa się z wierzchołka drzewa, a ich skrzydła trzepocą, jakby biły
brawo. Ewa nagle przypomina sobie, jak odbierała świat, zanim Stefan złapał ją za łokieć na
rynku z kwiatami, i jak blisko było, by znowu zainteresowała się Beckiem. To nie w porządku, że
Stefan tak ją wypytuje. Nawet nie spróbował zrozumieć, co przeżywała.
– Zatem gdy znowu będziesz popijał swoją angielską herbatkę, ten świstek papieru ma
sprawić, że dochowam ci wierności, tak? Nawet jeśli nie będę mieć pojęcia, tak jak nie miałam aż
do wczoraj, czy żyjesz, czy nie?
Stefan nic nie mówi, a Ewa kręci głową.
– Cóż, jeśli tak właśnie myślisz, przemyśl to jeszcze raz. Ponieważ kiedy odjedziesz, a ja
będę chciała się pocieszyć, pieprząc jakiegoś przystojnego oficera w czarnym mundurze, to
dokładnie tak zrobię.
Stefan wpatruje się w mniejszy koszyk i potrząsa biało-brązowymi grzybami na jego dnie.
Promienie słońca przenikają przez leśne sklepienie, gdy odwraca się i rusza z powrotem
w kierunku gospodarstwa.
Ewa natychmiast żałuje tego, co powiedziała. Zostały jeszcze tylko trzy dni do soboty,
a potem on wyjedzie. Gorący szloch rośnie jej w gardle, bez ostrzeżenia.
– Stefan, poczekaj. Poczekaj.
On odwraca się, ma obojętną twarz.
– Stefan, przepraszam – jej głos się łamie. – Zobaczę cię jutro?
– Jutro nie.
– Więc kiedy?
– W czwartek. Wtedy mogę potrzebować tej skrytki.
Ewa ociera mokry policzek.
– A ta rzecz, którą chcesz ukryć, jak jest duża?
On marszczy brwi.
– Może jak walizka.
Ewa idzie koło niego i bierze go za rękę.
– Jak duża jest ta walizka?
– Nie jakoś bardzo duża, ale dość ciężka – mówi beznamiętnie. – I może mieć bardzo
silny zapach.
Poznań, Rzesza Niemiecka

Środa, 6 października

– Mówiłem ci, Ewo? Będzie osiem dodatkowych osób na kolacji w sobotę.


Ojciec klęczy na gazecie i drucianą szczotką wymiata sadzę z płyty w kominie kuchenki.
Ewa się krzywi. Stara się nie myśleć o sobocie.
– Skąd mamy wziąć cielęcinę dla tylu gości?
– Będziemy musieli po prostu trochę bardziej rozbić kotlety.
Ewa stuka w zlewie talerzami ze śniadania.
– A dlaczego w ogóle robią tutaj tę swoją uroczystość? Nie mamy dosyć miejsca.
– Ciesz się z tego interesu. Widziałaś rezerwacje stolików w restauracji na następny
miesiąc?
– Nie.
– Nie ma żadnych.
Ewa odkręca kran do końca.
– A czego innego możemy oczekiwać, skoro większość mieszkańców nie może tu jeść?
– Mów trochę ciszej, Myszko.
– Mówię cicho.
– Myszko…
Ojciec mówi udręczonym tonem. Ewa od razu chce go przeprosić i wyjaśnić, że to stres
związany z planowaniem kolacji dla Gauleitera wprawia ją w zły nastrój. Jednak wie, że gdy
zacznie przepraszać, jej głos zmieni się w łzy i będzie jej trudno nie wyjawić mu, co naprawdę
łamie jej serce.
Ponieważ nie zobaczy dziś Stefana. A to znaczy, że jeden cały dzień z czterech, które im
pozostały, pójdzie na marne. Ewa będzie szorować naczynia i obierać marchewkę, kiedy on jest
w odległości mniejszej niż godzina jazdy rowerem. Ta myśl, jeśli dopuszcza ją do siebie,
sprawia, że ma ochotę walić w ścianę.
Jednak musi zachować spokój, jeśli ma bezpiecznie pozbyć się cichej maszyny do
pisania; to zadanie stanowi teraz upragnioną odmianę. Przekazano jej adres i termin, więc musi
tylko spakować ją dyskretnie i dostarczyć na miejsce. Ewa już obmyśla trasę. Bezpośredni
tramwaj zawiezie ją prawie do Zamku, więc będzie musiała panować nad nerwami, ale wie, że
najbezpieczniej jest zawsze być na widoku. Praca dla AK ciągle pozostaje najlepszym sposobem,
żeby nie myśleć o Stefanie.
Ewa spogląda na ojca.
– W porządku. Do już zamówionego jedzenia dorobię dwa rodzaje ziemniaków. Pieczone
i tłuczone.
Ojciec uśmiecha się i unosi brwi.
– Dobrze, Myszko. Później pójdę do hurtownika. Jest mi winny przysługę.
– Możesz kupić też śmietanę? I twaróg?
– Spróbuję.
Ewa kuli ramiona, gdy wyciera śliski talerz.
– O której pójdziesz?
Ojciec patrzy na zegar na kredensie.
– Gdy tylko to skończę.
Ewa kiwa głową. Oficerowie także wkrótce wyjdą. Słyszała, że Beck wstał i wyszedł
z domu, zanim zdążyła się ubrać. Odkąd wrócił, prawie z nim nie rozmawiała. Ostatniej nocy jadł
na Zamku, a najwyraźniej był zbyt zajęty, by czekać na śniadanie. W ciągu godziny pensjonat
opustoszeje i wtedy będzie miała okazję, by spakować maszynę.
Plecak Oskara Hartmana, leżący na szafie, wypłowiał z koloru khaki do beżu. Gdy
w pensjonacie zapada cisza, Ewa staje na krześle, by go zdjąć. Stary plecak jest z jednej strony
trochę poplamiony, ale wszystkie sprzączki ma nietknięte, a rzemyki są nadal tak miękkie, że
Ewa zastanawia się, czy ojciec natłuszczał czymś skórę. Zastanawia się także, dlaczego ojciec od
dawna go nie używa. Może chodzi o wszystko, co ma związek z tamtą wojną: jest dumny ze
swojej służby wojskowej, ale nie chce, by ją zbyt często przypominać.
Ewa bierze plecak do swojego pokoju i metodycznie go pakuje. Jest w nim wystarczająco
dużo miejsca, by zagrzebać maszynę do pisania w grubej warstwie znoszonych letnich sukienek
i szarej bielizny. Znosi go na plecach na dół do jadalni. Plecak jest ciężki, a ona stara się trzymać
go w taki sposób, żeby wyglądał na lżejszy.
Zostawia pakunek przy kredensie i podchodzi do okna. Staje na palcach i wygląda znad
zazdrostek. Po drugiej stronie placu kilku mężczyzn w garniturach przechadza się pod
wieżyczkami i arkadami nowego ratusza. Jeden z nich, ubrany w pepitkę, dostrzega jej spojrzenie
i uchyla kapelusza. Ewa w odpowiedzi zmusza się do uśmiechu.
Wtedy trzaskają tylne drzwi, a jej serce zamiera. Przez okropną chwilę wyobraża sobie
mężczyzn w garniturach tłoczących się w korytarzu i zmierzających wprost do maszyny. Ale to
czysta głupota. Dopiero co ją spakowała i nie mówiła nikomu o planie jej przeniesienia.
Ewa wstrzymuje oddech i nasłuchuje. Czy to ojciec? Na pewno jeszcze nie. I żaden
z oficerów raczej nie mógł wrócić tak szybko. Nie musi się martwić. Jej przykrywkowa opowieść
jest dobra i jeśli nikt nie rozpakuje jej plecaka, nie ma się czego obawiać. Nie powinna sobie
pozwalać na taką nerwowość. W sobotę musi być na tyle opanowana, by pewną ręką nałożyć
Gauleiterowi Greiserowi sznycel i nie wylać tłustego sosu na jego brunatny mundur.
Ciche kroki zmierzają z korytarza na schody i Ewa czeka, aż zatrzasną się drzwi któregoś
pokoju i będzie mogła wyjść z jadalni. Spogląda w lustro w hallu i widzi ciemne odrosty
w swoich blond włosach, jak jakieś rysy na czaszce. Zakłada kapelusz z piórami cietrzewia,
przykrywając te ciemne miejsca, i przechyla go na bok. Pogoda jest nadal na tyle dobra, że może
także wziąć swój dwurzędowy żakiet. Na górze coś ciężkiego, być może męski but, upada na
podłogę. Nie może pozwolić, by któryś z lokatorów ją zatrzymał. Minęła dziesiąta, a ona musi
być w bezpiecznym domu przed jedenastą albo nie zastanie tam nikogo. Zbyt jaskrawa szminka
rozmazuje się, ale tak musi być. Przynajmniej wygląda jak Niemka.
Ewa wraca do jadalni i bierze plecak, ale czyjeś kroki dudnią po schodach. Zanim udaje
jej się wsunąć go z powrotem za kredens, do pokoju wchodzi mężczyzna w czarnym mundurze.
– Najmocniej przepraszam. Wystraszyłem cię?
To Beck. Ewa wzdycha, nie tyle ze strachu, ile widząc, jak świetnie się prezentuje.
– Nie, wcale nie… Po prostu… Nie widziałam cię wcześniej w tym mundurze.
Beck marszczy brwi. Ma gładko zaczesane do tyłu włosy, a jego ubranie wydziela lekki
zapach chloru, gdy je na sobie ogląda.
– Jest w porządku?
– O tak, cudownie. Wyglądasz niezwykle elegancko.
Kurtka ma elegancki, dopasowany krój, który podkreśla szerokie ramiona Becka,
a materiał jest kruczoczarny. Pod pachą trzyma sztywną czapkę z daszkiem, ze srebrnym
warkoczykowym sznurem i szczerzącą się srebrną trupią czaszką.
– To dobrze. Dziękuję ci, Evo. Wiesz, to dla mnie wielki dzień. Mój wykład…
– Wiem. Myślałam, że wyszedłeś do Zamku przed śniadaniem.
– Wybacz.
Rzuca jej długie, nieruchome spojrzenie, które sprawia, że Ewa czuje się skrępowana.
– Jadłeś coś?
Beck kręci głową.
– Poszedłem popływać. Zazwyczaj pomaga mi to uporządkować myśli.
– I jak było dzisiaj?
– Nie tak, jak bym chciał.
Ewa prawie pyta dlaczego, ale w porę zdaje sobie sprawę, że raczej woli nie wiedzieć.
– Cieszę się, że mogę dać ci teraz coś do zjedzenia, Heinrich, chociaż jest już po
śniadaniu. Masz ochotę na chleb z szynką?
– Nie, Evo, proszę, nie rób sobie kłopotu, widzę, że właśnie miałaś wyjść.
Oczami wskazuje znacząco na plecak.
– Stary wojskowy rynsztunek?
– Mojego ojca.
– Walczył za Kaisera?
– Oczywiście.
– Nie wiedziałem. Był we Francji?
– Myślę, że tak. Chociaż rzadko o tym opowiada.
– Mój ojciec również. – Beck uśmiecha się. – Dobrze wiedzieć, że nadal go używasz.
Ewa spostrzega, wstrząśnięta, że przez chwilę zupełnie zapomniała o tym, co ma
w plecaku.
– Używam go do pracy dla osadników.
Śmieje się, chyba zbyt radośnie, i osuwa się na kolana, rozpinając klapę i pozostałe paski
pod spodem.
– Zobacz, jaki jest przydatny i przestronny!
Odsuwa kawałek górnej warstwy, by pokazać spódnicę z nadrukiem i bawełnianą halkę.
Jedynie skrawek ręcznika, w który zawinięta jest maszyna do pisania, wystaje spod ubrań.
– To rzeczy po mojej mamie. A ja ich nie używam. To zbyt egoistyczne, by je trzymać
u siebie, skoro tak wielu mieszkańcom by się przydały. Więc zabieram je dla rodziny osadników
z Wołynia. To wieśniacy, a ta kobieta nie wychodzi z mieszkania, bo wstydzi się swojego
chłopskiego stroju.
Oczy Becka błyszczą.
– Jesteś bardzo troskliwa.
– Powinnam była zrobić to wcześniej.
On wzdycha.
– Zbyt wielu rolników kończy tu w mieście.
Gdy Ewa ponownie zapina wewnętrzne klapy, jej wzrok przyciąga coś błyszczącego. Na
zewnątrz wystaje mała srebrna gałka, jeden z wkrętów, które przytrzymują taśmę w maszynie do
pisania w odpowiednim miejscu. Matko Boska. Czy Beck to zauważył? Naciąga na wierzch
zewnętrzną klapę i zapina sprzączki.
– Proszę, pozwól, że ci pomogę.
Beck podchodzi do niej i schyla się, by podnieść plecak.
– Nie, nie.
Pierwsza sięga po pakunek i ze wszystkich sił udaje, że jest on znacznie lżejszy niż
w rzeczywistości.
– Jesteś pewien, że mam ci nie robić śniadania?
– Zjem coś na Zamku. Nie wolno mi cię zatrzymywać. Którędy idziesz?
– Obok zoo.
– Tramwajem, w górę St Martin Strasse?
Ewa nie widzi wyjścia z sytuacji i uśmiecha się.
– Tak.
– Pozwól, że pójdę z tobą na przystanek.
– To cudownie, Heinrich.
– I Evo, proszę, pozwól, że poniosę twój plecak.
Cholera, cholera, cholera.
– Dziękuję, Heinrich. Jesteś bardzo miły.
Nawet jeśli Beck myśli, że plecak jest absurdalnie ciężki jak na damską bieliznę, nic nie
mówi. W ogóle nic nie mówi. Na zewnątrz, na ulicy, tylko odgłos jego wysokich butów odbija
się echem od fasad pomalowanych kamienic. Może jest zdenerwowany z powodu wykładu,
a może każdy krok niezbyt miło przypomina mu ich ostatni wspólny spacer tą drogą w pewien
łagodny kwietniowy wieczór.
Ewa zaczyna czuć się przytłoczona tym milczeniem, a także wspaniałością czarnego
munduru Becka. Wpatruje się w błękitny skrawek nieba pomiędzy szczytami domów, szukając
jakiegoś tematu do rozmowy.
– Świetnie, że uczestnicy konferencji zobaczą Poznań przy ładnej pogodzie.
– Tak.
Beck idzie marszowym krokiem. Przechodnie na ulicy już z daleka ustępują im z drogi.
– Mieliśmy tutaj piękne lato. Czy tam, gdzie byłeś, było gorąco?
Beck prycha.
– Diabelnie.
– Och.
Zwalnia kroku.
– Przepraszam, Evo. Wybacz moją dzisiejszą gderliwość.
Ewa dotyka jego czarnego rękawa jednym palcem.
– Nie przepraszaj. Doskonale cię rozumiem.
On marszczy brwi, ale potem się uśmiecha.
– Może i tak.
Gdy dochodzą do przystanku tramwajowego, kobieta w mocno zawiązanej chustce na
głowie obrzuca Ewę gniewnym spojrzeniem i szybko znika. Ewa wie, jak musi wyglądać
w eleganckim żakiecie i zawadiackim kapeluszu, u boku imponującego mężczyzny w czarnym
mundurze SS. Jednak gdyby ta kobieta mogła zajrzeć do środka starego wojskowego plecaka,
który niesie ten oficer, z jej twarzy zniknąłby wyraz pogardy.
Stara ulica otwiera się na plac, gdzie na skrzyżowaniu tramwajów jest tłum ludzi. To
muszą być sami Polacy, bo żaden z nich właściwie nie czeka na tramwaj.
Beck stawia plecak na ziemi i trzepie swoje rękawiczki jedna o drugą. Ewie serce
podchodzi do gardła.
Jeśli ma zamiar powiedzieć coś na temat wagi plecaka, to zrobi to teraz.
Uśmiecha się do niego najszerzej, jak potrafi.
– Dziękuję. Mam nadzieję, że znajdziesz coś na śniadanie przed lunchem.
– Przeżyję.
Ewa nadal się uśmiecha, czekając na słowa pożegnania, ale on się nie rusza. Zaczynają jej
drżeć mięśnie policzków.
– Czy ty… także jedziesz tramwajem?
– Tak, dlaczego nie?
– To tylko jeden przystanek do Zamku.
– Ale sądzę, że i tak trochę szybciej niż piechotą.
To musi być przez ten plecak. Beck chce otworzyć go w tramwaju, skąd ona nie będzie
mogła uciec.
Ewa uśmiecha się.
– Wspaniale, Heinrich. Dotrzymasz mi towarzystwa.
Rozlega się dzwonek, gdy biało-zielony tramwaj toczy się Hindenburg Strasse i zbliża do
przystanku. Na szybie ma przyklejony nieortograficzny napis Nur für deutsche Farhrgäste. Beck
gestem zaprasza Ewę, by wsiadła pierwsza, i podnosi plecak. Być może postawi go na
drewnianym siedzeniu i dopiero wtedy wyjmie maszynę do pisania z kłębowiska otulających ją
podartych pończoch i pomiętych sukien.
Ale Beck siada obok Ewy na ławce i stawia plecak w przejściu. Jedyny poza nimi
pasażer, starszy, brodaty mężczyzna z jamnikiem na rękach, nie patrzy w ich stronę.
Motorniczy czeka. Robotnicy w kaszkietach przechodzą obok, ale nikt więcej nie wsiada.
Beck zakłada nogę na nogę i kładzie srebrno-czarną czapkę na kolanie. Znowu wygląda, jakby
nie miał ochoty na rozmowę, ale Ewa nie potrafi znieść tej ciszy.
– Zatem będziesz teraz pełnił służbę w Poznaniu?
– W tej chwili tak, bardzo się cieszę, że mogę to powiedzieć.
– I będziesz dalej kwaterował w naszym pensjonacie?
– To jeszcze nie zostało potwierdzone, ale mam nadzieję, że tak. Pod warunkiem, że
nadal będziesz zadowolona z mojej obecności, Evo.
– Oczywiście.
Ewa czuje, że zaczyna się rumienić. Czy on zamierza na głos wspomnieć o tym
nieszczęsnym wieczorze w kinie „Apollo”? Nadal nie jest pewna, jak miałaby usprawiedliwić
swoją okropną wpadkę z językiem polskim. Ten incydent stał się w jej pamięci jeszcze bardziej
poniżający i groźny, odkąd dowiedziała się, że Beck również dorastał jako obywatel
Rzeczypospolitej Polskiej. On w większym stopniu niż inni przedstawiciele okupantów mógł
rozumieć, że odruchowe odezwanie się w niewłaściwym języku zapewne świadczy o wątpliwej
lojalności narodowej.
Ewa strzepuje spódnicę ręką w rękawiczce, by uspokoić nerwy.
– Czy dalej będziesz pracował nad projektem zmiany nazw?
– Nie, nie nad tym.
– Więc już nie w bibliotece?
– Nie, ale w pobliżu. Na uniwersytecie.
Znowu zapada milczenie. Potem rozlega się dzwonek, gdy tramwaj rusza ze zgrzytem.
Mężczyzna na ławce naprzeciwko zaczyna poklepywać drżącego psa, a Ewa podpiera
stopą plecak, żeby się nie przewrócił. Widzi, że Beck rzuca na niego okiem i nie potrafi odczytać
wyrazu jego twarzy.
Jeszcze raz próbuje wypełnić ciszę.
– Plecak robi wrażenie, jakbyś miał zamiar wziąć kilka dni wolnego. Dokąd byś pojechał,
gdybyś mógł?
– Gdyby skończyła się wojna?
Ciarki chodzą po plecach Ewy, ale uśmiecha się radośnie i kiwa głową.
– Myślę, że do domu.
Ewa przypuszcza, że chodzi mu o Katowice, ale wydaje jej się niezbyt zręczne, by
powiedzieć tę nazwę na głos.
– Nie możesz tam pojechać teraz?
– Powrót byłby… skomplikowany. – Bębni palcami po otoku czapki. – Ale kiedy już
wojna się skończy, musimy mieć nadzieję, że życie stanie się prostsze.
– Rzeczywiście.
Z tego, co słyszała, w jego rodzinnym mieście występują nawet jeszcze głębsze podziały
między ludźmi mówiącymi od dziecka różnymi językami. Beck musiał stamtąd wyjechać przed
wojną, chcąc podjąć studia w Lipsku. Może dzięki temu uniknął powołania do wojska i walki
w obronie Polski.
Tramwaj trzęsie się, przejeżdżając wzdłuż siedzib urzędów, z rzędami okien w gipsowych
obramowaniach i z kamiennymi fasadami. Ewa przykazuje sobie, by nie patrzeć na plecak,
chociaż kusi ją, by przysunąć go bliżej. Będzie musiała przestrzec Stefana, że jeśli chce, by
ukryła dużą, ciężką walizkę, to nie będzie to proste. Nawet najskromniejszy plecak, który wcale
nie śmierdzi, jest podejrzany.
Ściska ją w gardle na myśl o tym i kaszle, co sprawia, że Beck zwraca się do niej
zaniepokojony.
– Dobrze się czujesz?
Ewa stara się opanować kaszel.
– Och… tak..
– Na pewno?
– Oczywiście.
I wtedy wpada na pomysł.
– Właśnie miałam powiedzieć, czy raczej zapytać… Mam zamiar później pójść popływać.
Beck uśmiecha się radośnie.
– Często tam chodzisz?
– Nie. Muszę przyznać, że dotychczas jeszcze nie byłam na basenie.
– Zatem koniecznie powinnaś dzisiaj iść. Może moglibyśmy pójść razem po południu.
Ewa uśmiecha się wesoło.
– Ty pływałbyś dwa razy jednego dnia.
– To nie ma znaczenia. To bardzo uspokaja.
– Niestety, dziś po południu będę zajęta w kuchni. Czy basen jest czynny do późna?
– Do ósmej trzydzieści w środy, ale obawiam się, że dziś nie skończę zajęć przed
dziewiątą.
– Och, szkoda.
– Nieważne. Idź wieczorem sama, a może kiedy indziej popływamy razem. Pamiętaj,
żebyś wzięła dokumenty potwierdzające, że jesteś na volksliście, są potrzebne przy wejściu.
– Dziękuję, wezmę.
Obok Zamku Cesarskiego ulica się rozszerza. Czerwono-czarne flagi płoną barwami na
potężnych kamiennych łukach, a ustawione rzędem eleganckie, czarne samochody mają
chorągiewki umieszczone przy wygiętych w łuk błotnikach. Na placu gromadzi się tłum,
starannie ubrany w czarne, szarozielone lub brunatne mundury. Beck przygląda się tej
gromadzie; ma dziwnie czujny wzrok, a potem spogląda na zegarek. Z pewnością wysiądzie
teraz.
Ewa podnosi rękę w stronę przycisku nad ławką.
– Czy mam zadzwonić?
– Słucham?
Krew zaczyna odpływać Ewie z głowy. Może on wcale nie zamierza tu wysiąść. Może
będzie się upierać, żeby dalej nieść jej absurdalnie ciężki plecak przez całą drogę do mieszkania,
w którym rzekomo są chłopi z Wołynia.
Dłoń Ewy zawisa nad przyciskiem.
– Czy mam…?
Wtedy Beck się uśmiecha.
– Och, tak, proszę.
Brzęczek dzwoni.
– Dziękuję, Evo.
Koła zgrzytają, gdy tramwaj się zatrzymuje, a Beck wstaje, nasuwając czapkę ze
srebrnym wężykiem nisko na oczy.
– Wolałbym być bardziej pomocny przy twoim bagażu. – Wskazuje brodą na plecak. –
Jest dość ciężki.
Ewa czuje dreszcz.
– Och, nie ma się czym przejmować. Mam nadzieję, że dobrze ci pójdzie wykład.
Beck wygląda na zewnątrz, a potem lekko unosi ramię, jakby chciał zrobić gest Heil
Hitler, ale pozwala ręce opaść. Zamiast tego kiwa głową i stuka obcasami, a potem odwraca się
do wyjścia. Czeka, aż drugi pasażer postawi swojego jamnika na chodniku, a następnie odchodzi
w kierunku umundurowanego tłumu.
Motorniczy wyłącza silnik i wyciąga gazetę, rozkładając ją na pulpicie z kontrolkami.
Musiał przyjechać za wcześnie. A może nie warto być punktualnie, gdy ma się tylko jednego
pasażera. Ewa przysuwa twarz do okna, by zobaczyć Becka i upewnić się, że on rzeczywiście
idzie dalej.
Wszystkie twarze pod rozmaicie przystrojonymi nakryciami głowy wyglądają na bardzo
zadowolone. Głośne śmiechy wpadają do tramwaju, wyczuwa się atmosferę oczekiwania
i rozradowania, jak podczas towarzyskiego spotkania na wyścigach lub w operze, tyle że wśród
setek ludzi zgromadzonych wokół fałszywego Zamku Cesarskiego nie ma ani jednej kobiety.
Wzrok Ewy błądzi po tłumie, ale już straciła Becka z oczu. Z jednej strony Zamku nadal
wznoszą się rusztowania, bo robotnicy budowlani nie zdążyli skończyć wszystkich prac
renowacyjnych. Wrócą do pracy, gdy będzie po spotkaniu.
Tramwaj znowu rusza ze zgrzytem i zaczyna oddalać się od placu. Tutaj bulwar jest
najszerszy i roztacza się stąd dobry widok na szczyty i wieżyczki uniwersytetu. Pojazd szarpie,
gdy grupa młodych ludzi z gołymi głowami, w tanich garniturach i swetrach, przebiega przed
nim przez tory.
Wskakują na chodnik przed jakimś mężczyzną, który także zmierza w kierunku
uniwersytetu – mężczyzną we wspaniałym czarnym mundurze. Ewa wierci się na krzesełku.
Z tyłu wygląda on jak Beck, ale trudno powiedzieć, czy to on, tym bardziej że Beck powinien iść
na Zamek, by za chwilę wygłosić swój wykład, a nie na uniwersytet.
Młodzi ludzie z gołymi głowami tłoczą się przy obrotowych drzwiach. Mosiężna
tabliczka obok głosi: Institut für Gerichtsmedizin. Ewa zna oczywiście obie części tego długiego
słowa, pochodzą od „prawa” i medycyny”, ale nigdy nie widziała ich napisanych razem. Przez
krótki czas zastanawia się, czym dokładnie zajmują się studenci za tymi obrotowymi drzwiami.
W tej samej chwili dostrzega coś znajomego w wyglądzie mężczyzny opartego o mur niedaleko
tabliczki. Sposób, w jaki stoi: ze stopą skrzyżowaną z drugą, ramionami wspartymi o mur,
w kapeluszu z szerokim rondem zsuniętym na oczy.
Tramwaj jest prawie na wysokości wejścia do budynku i zrównuje się z osobą
w olśniewająco czarnym mundurze, która zatrzymuje się za studentami. Ewa odwraca się na
ławce, wkładając dłoń między policzek a szybę. Oczywiście to raczej nie Beck, ale gdyby to był
on, nie chciałaby, żeby zobaczył, że się na niego gapi. Tramwaj toczy się i nabiera prędkości
w chwili, gdy oficer otwiera obrotowe drzwi. To Beck. W tym samym momencie mężczyzna
w kapeluszu z szerokim rondem patrzy wprost na niego i kiwa głową. Ewa widzi z boku jego
twarz tylko przez sekundę, ale jej serce niemal przestaje bić.
Robi jej się niedobrze. Wstaje, szybko się odwraca i chwytając się ławek, przechodzi na
tył tramwaju. Plecak przewraca się na podłogę. Jednak Ewa nie odrywa oczu od dwóch
mężczyzn obok obrotowych drzwi. Przyciska teraz twarz do tylnej szyby wagonu, para oddechu
przesłania widok, dłonią w rękawiczce przeciera szybę.
Tramwaj szarpie, rozpędzając się, i Ewa traci równowagę. Jednak gdy w drzwiach widzi
znikające plecy Stefana w czarnym garniturze, nagle rozumie właściwe tłumaczenie nazwy:
Instytut Medycyny Sądowej.
Poznań, Rzesza Niemiecka

Środa, 6 października

Z zewnątrz basen jest mniejszy, niż była synagoga, ale jego nowy straszny zarys wydaje
się zabierać więcej miejsca. Brakuje zaokrąglonych ścian i ozdobnych łuków, teraz ma płaski
dach i prostokątne okna. Budynek został pozbawiony kopuł i wieżyczek, jakby ktoś go ogolił.
Kiedy odbywały się tam modły, Ewa mijała synagogę w drodze do kościoła św.
Wojciecha i nie zwracała na nią specjalnej uwagi. Dopiero kiedy gmach został tak okaleczony, że
trudno go poznać, Ewa zdała sobie sprawę, że był to jeden z najładniejszych budynków
w mieście. Więc teraz stara się ze wszystkich sił unikać wnętrza krytej pływalni, by nie
doświadczać skurczu żołądka na myśl o tym, co okupanci już zrobili w jej mieście i co jeszcze są
zdolni zrobić. Jednak dzisiaj idzie tam popływać.
Drzwi wejściowe są ciężkie, a w recepcji nikogo nie ma. Ewa kładzie siatkę z ręcznikiem
i kostiumem na blacie i zastanawia się, czy basen jest rzeczywiście otwarty. Wtedy, w gorącym
powiewie chloru, otwiera drzwi mężczyzna w brązowej kurtce. Prawie nie patrzy na nią, gdy
sprawdza jej dokumenty i pobiera opłatę w fenigach.
– Przebieralnia dla kobiet jest po lewej, pod galerią dla widzów.
Ewa kiwa głową i wchodzi. Ciepły zapach oparów jest przyjemny, a basen jest dziwnie
niebieski. Niezmącona przez pływających szklista tafla odbija strzeliste łuki dachu. Ewa czuje
nagłą chęć, by zakłócić ten spokój, wrzucając do wody żakiet, kapelusz i całą resztę. Wzdryga się
na myśl, jakie to byłoby łatwe. I chociaż nie zjawiła się tu z tego powodu, to Beck może mieć
rację, że pływanie będzie najlepszym sposobem na ukojenie jej starganych nerwów.
Gdy popycha drzwi z napisem DAMEN, ich zgrzyt odbija się echem od wysokiego
sklepienia.
– Och! – Ewa wchodzi do środka i rozgląda się. Wewnątrz jest jakaś kobieta, zupełnie
naga. – Przepraszam. Nie sądziłam, że ktoś…
– Cóż, nie martw się. Cieszę się, że cię tu widzę, Evo.
– Greta! Cześć. Przepraszam, nie poznałam cię…
– Na golasa?
– No tak!
Śmieją się, a Greta, która w Urzędzie Przesiedleńczym zawsze jest uporządkowana
i rzeczowa, wydaje się zupełnie niezakłopotana swoją nagością. Podchodzi do swoich rzeczy
i wyciąga paczkę papierosów. Ewa macha przecząco, ale Greta i tak zapala i siada na ławce,
zakładając nogę na nogę. Ewa stara się nie patrzeć na jej zwisające piersi. Wydają się sięgać aż
do talii i są zakończone ciemnymi, niewiarygodnie dużymi sutkami. Greta bez ubrania
i z przylegającymi do głowy mokrymi włosami wygląda jak zupełnie inna kobieta.
Przechyla się w tył, paląc papierosa, co pozwala Ewie lepiej widzieć jej niezwykły biust.
Musi być z niego dumna.
– Więc jesteś także pływaczką, Evo?
– Nie, niezupełnie. Ale jestem tak zajęta w tym tygodniu, że muszę się jakoś odprężyć,
inaczej zwariuję.
– Mam nadzieję, że to nie osadnicy z Besarabii tak dali ci w kość. Nie przejmuj się tym,
co mówią. A my mamy pełne prawo wyrzucić ich na ulicę, jeśli będą stwarzać kłopoty.
– Och, nie, oni nie robią mi problemów. Martwię się pracą w pensjonacie. Mam
zamówione wielkie przyjęcie na sobotę. Tak naprawdę nie mamy na to miejsca…
– Będzie dobrze, kochana… Widziałam, co potrafisz wyczarować, mając tylko kilka
cebulek i marchewkę. Jesteś kulinarną cudotwórczynią! Polacy mogliby czcić cię jako jedną ze
swoich śmiesznych świętych.
Jej śmiech jest głośny i trywialny. Prostuje nogi i pochyla się w przód, opierając łokieć na
kolanie.
Ewa próbuje nie gapić się na czarną kępkę między jej nogami.
Greta wyciąga zapalonego papierosa w stronę Ewy.
– Pozwolili ci wyjść, chociaż jest prawie pora kolacji?
– Myślę, że wszyscy dziś wieczorem poszli na uroczyste przyjęcie na Zamku.
– Ach tak, z okazji konferencji. Jest dużo plotek na temat tego, o czym tutaj rozmawiają.
Greta unosi brwi i kuli ramiona, przykładając palec do ust. Jej piersi piętrzą się przed nią
i Ewa odwraca wzrok.
– Naprawdę? Jeden z oficerów opowiadał mi o swoim wykładzie.
– Na jaki temat?
– O tych grobach, które znaleźli w Rosji, pełnych ciał polskich oficerów.
– A, o tym.
– A słyszałaś, o czym jeszcze będą dyskutować?
– Tak między nami, myślę, że podstawowy cel tego całego spotkania ma coś wspólnego
z pierwotnym paskudnym sposobem wykorzystania tego ślicznego basenu.
Greta chichocze i Ewie nie udaje się usłyszeć, czy ma do powiedzenia coś więcej. Jednak
przede wszystkim pragnie, by Greta poskromiła swoje okropne piersi, wkładając biustonosz.
Ewa odwraca się, by się rozebrać, jednak zostawia na sobie spódniczkę i ściąga bieliznę.
Oczy Grety śledzą każdy fragment zdejmowanej przez nią garderoby. Ewa zastanawia się, czy
zaraz usłyszy wyraz dezaprobaty wobec swojej pruderii, ale wolałaby umrzeć, niż wystawić
intymne części ciała na oceniające spojrzenie Grety.
– A ty, Greto, jak często korzystasz z basenu?
– Od czasu do czasu. Lubię pływać, ale wolę to robić w towarzystwie przyjaciółek. Sam
basen jest nudny. Jesteś jedyną kobietą, którą tu w ogóle widzę. Spójrz na tę przebieralnię.
Greta rozstawia nogi, wychylając się w przód, by wytrzeć skraj ławki. Palce trzyma
w górze.
– Widzisz kurz? Prawie nieużywana. Nie byłabym zdziwiona, gdybyśmy były jedynymi
kobietami, które kiedykolwiek z niej skorzystały.
– I przeważnie przychodzisz o tej porze?
– No tak. Może zrobimy z tego zwyczaj? Będę przychodzić co tydzień, jeśli będę miała
z kim pogadać podczas pływania!
– Świetny pomysł! Kiedy ten ciężki tydzień się skończy, powinnyśmy regularnie się
spotykać.
Ewa przeciąga wełniany kostium kąpielowy pod paskiem spódniczki i zakłada ramiączka
na barki przed zdjęciem biustonosza. Chciwe spojrzenie Grety śledzi jej wygibasy.
Ewa odkłada halkę na porządny stos ubrań.
– A co z mężczyznami? Jest tu wielu pływaków?
– Masz ochotę na przystojniaczka, co?
Ewa śmieje się, chociaż jej ręka zaciska się na gumowym czepku. Greta naprawdę prosi
się o klapsa.
– Tu na pewno jest trochę atrakcyjnych torsów do podziwiania.
– Może jeden czy dwóch. Ale oni rzadko wchodzą na trampolinę, która daje najlepszą
okazję, żebyś zobaczyła coś pikantnego troszkę niżej!
Śmiech Grety przechodzi w parsknięcie, a Ewa z trzaskiem zapina mocno pasek czepka.
– Cóż. Lepiej zacznę już ćwiczyć dystanse.
– Tak. Więc idź, Evo.
Ewa czuje wzrok Grety na plecach, gdy znika za drzwiami z żaluzjami.
Basen jest pusty, a Ewa ostrożnie zanurza się w chłodnej wodzie przy jego płytszym
końcu. Kuli plecy, ochlapuje się i poklepuje mokrymi dłońmi po ramionach. Jednak ostatecznie
lepiej się po prostu zanurzyć.
Posapując, próbuje złapać rytm. Nie może sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz pływała.
Na pewno nie w czasie wojny. Może ostatniego lata przed jej wybuchem, kiedy jeździła rowerem
ze Stefanem nad jezioro. Było piekielnie gorąco. Znaleźli obrośnięte sitowiem miejsce z dala od
plaży, gdzie mogli pływać nago. Jednak nie potrafili zachować dystansu od siebie i nie odpływali
zbyt daleko.
Jej ramiona przechodzą do kraula, a kończyny zaczynają się rozgrzewać. Głowa
odpoczywa pod wodą, zanim zrobi oddech. Jednak jej dłoń zaciska się w pięść za każdym razem,
gdy pomyśli o Stefanie.
Czy to był on, czy to naprawdę on, ten mężczyzna wchodzący za SS-Obersturmführerem
Beckiem do Instytutu Medycyny Sądowej? Wtedy nie miała żadnych wątpliwości, że to oni dwaj.
Ale teraz nie jest pewna, czy ci, których widziała, to naprawdę Beck i Stefan, zwłaszcza on.
Stefan wygląda teraz zupełnie inaczej niż ten młody kochanek, który pływał z nią nago wśród
sitowia i pałek wodnych. A jeśli to on był obok Becka, to ten nowy Stefan różni się tak bardzo od
dawnego jak synagoga od tego basenu.
Ewa pływa, mocno uderzając wodę, i szuka wyjaśnienia, dlaczego Stefan, jeśli to był on,
miałby spotykać się na ruchliwej ulicy z oficerem SS. Czy to część jakiegoś bardziej
wyrafinowanego spisku AK związanego z odbiornikiem Neptun? Takiego, który wymaga od
Stefana, by został podwójnym agentem? Jednak radiowy nadajnik lotniczy na pewno ma mało
wspólnego z medycyną sądową. Czy sam Beck, chociaż trudno to sobie wyobrazić, może być
jakimś szczególnym podwójnym agentem, przekazującym za pośrednictwem Stefana tajemnice
aliantom? Ale z pewnością nie spotykałby się z kimś z podziemia tam, gdzie mogli go zobaczyć
czołowi funkcjonariusze Rzeszy. Oczywiście, jeżeli nie zna, tak jak Ewa, zasady, że najlepiej
ukryć się tam, gdzie najjaśniej.
Jednak istnieje inne wytłumaczenie, które niemal wisi w powietrzu, jakby unosząc się nad
lśniącą taflą basenu. Stefan rzeczywiście może pracować na rzecz okupantów. Jednak słowo
„zdrajca” nie w pełni oddaje to, co myśli o nim Ewa. Stefan, tak jak ona, jak Haller i wiele
innych osób z tej części kraju, ma niemieckich przodków i krewnych. Ale Polska jest ich
ojczyzną, krajem, w którym się urodzili i dorastali. Krajem, który kochają. Chociaż, oczywiście,
Stefan jest w większym stopniu Niemcem niż ona. Jego ojciec urodził się w Bawarii…
– Zatem do widzenia!
Ewa prycha i rozgląda się, pływając w miejscu. Stukot obcasów Grety odbija się cichym
echem po basenie. Wygląda znowu schludnie i elegancko, poza tym, że mokre włosy przylegają
jej po męsku do głowy.
– Widzimy się za tydzień!
Ewa macha w odpowiedzi i płynie do głębszego końca basenu zupełnie niestylowo.
Trzyma się poręczy, rozciąga mięśnie nóg, sięgając jak najgłębiej wyprostowanymi końcami
palców.
Nad nią wznosi się beczkowate sklepienie, odbijające błękit wirującej wody. Ewa zanurza
twarz w chłodną, jasną toń, potem kładzie się na plecach i zaczyna obracać się z prądem. Nie
może obwiniać Stefana o zachowywanie tajemnicy. Nie byłoby dziwne, gdyby dostał specjalne
zadanie, niezależne od działalności w AK. Może Brytyjczycy chcą otrzymać coś w zamian za
przysłanie go tutaj, coś więcej niż prototyp nocnego nadajnika. Lądowanie samolotu
transportowego tak daleko w głębi terytorium wroga jest niebezpieczną i kosztowną operacją.
Może właśnie z tym ma związek walizka. Ta, która śmierdzi, a która jest prawdziwym
powodem, dla którego tu przyszła i pływa w dawnej synagodze.
Daleko na drugim końcu basenu, za trampoliną, światło wpadające przez rząd wysokich,
wąskich okien nagle robi się różowe i w basenie odbija się skąpany w wodzie zachód słońca.
Ewa odpycha się od brzegu, przewraca na plecy i macha ramionami ruchem wiatraka.
Czy określenie „medycyna sądowa” może być rzeczywiście kluczem do tego, co znajduje
się w walizce Stefana? Może to wyjaśniałoby jej ewentualny zapach…
Skurcz sprawia, że broda Ewy zanurza się, ma usta pełne chlorowanej wody i przełyka ją.
Dławi się, a potem leży bez ruchu na powierzchni. Powyżej galerii dla widzów beczkowate
sklepienie tworzy coś w rodzaju kopuły. Prześwitujący błękit na górze ściemnia się jak niebo
w letni wieczór.
Jeśli przestanie wierzyć w Stefana, równie dobrze może nie wierzyć w nic. A wyjście za
niego za mąż, zanim będzie za późno, może okazać się jedynym sposobem, by nie stracić wiary
w siebie.
Ewa zaczyna zataczać rękami kółka przypominające ósemki, by utrzymać się na wodzie.
Woda przedostaje się pod jej gumowy czepek i bulgoce w uszach. Jeżeli naprawdę wyjdzie za
Stefana, może on przynajmniej dwa razy się zastanowi, zanim z powrotem rzuci się w ramiona
jakiejś angielskiej dziewczyny. No bo musi być jakaś angielska dziewczyna. To niemożliwe,
żeby Stefan tak długo żył bez kobiety. Ewa wyczuwa jej istnienie w jego żartach i wykrętach.
Potrafi ją sobie także wyobrazić: jedną z tych smukłych Angielek, dbających o to, by nie
uszkodzić sobie wypielęgnowanego paznokcia podczas telefonowania z jakiegoś rządowego
biura w Buckingham Palace, może nawet w sprawie organizacji właśnie tej misji.
Ewa zamyka oczy i próbuje wyrzucić z głowy wszystko poza dźwiękiem wody. Nogi
opadają jej na dno tak łagodnie, że dotyk kafelka pod stopą wywołuje wstrząs. Staje i kładzie
ręce na biodrach. Na drugim końcu basenu na tle ciemniejących okien majaczy wysoka
trampolina.
Woda wycieka spod czepka, gdy Ewa brnie do schodków. Kiedy wychodzi z basenu, z jej
wełnianego kostiumu kąpielowego tryskają krople. Wygląda na to, że ma całą pływalnię dla
siebie. Drzwi do recepcji są zamknięte, a szatniarz pewnie drzemie przy kontuarze. Ewa
podchodzi do drabinki i zaczyna się wspinać, mijając sprężystą trampolinę i wchodząc na wyższy
podest.
Musi być wyżej, niż to wygląda z dołu. Przynajmniej od dziesięciu lat nie skakała do
wody z czegoś tak wysokiego. Na pewno nie, odkąd umarła jej mama. Przypomina sobie, że
należy pochylić się w dół, z głową do przodu, odważnie. Ale nie potrafi sobie przypomnieć, jak
naprawdę smakuje odwaga. Na skraju deski bierze oddech. Daleko, daleko w dole widać klucz do
szafki wrzucony na niebieskie dno basenu przy jego głębszym końcu. Gdy się patrzy przez
szklistą powierzchnię wody, zgubiony klucz z czerwoną wstążeczką wydaje się tak blisko, jakby
można go było podnieść. Jakby w ogóle nie było wody w basenie.
Ewa przełyka ślinę i spogląda na drzwi do recepcji. Jednak nadal nie ma śladu szatniarza.
Nikt nie widział, jak wchodziła tutaj na górę, więc nie musi się czuć zakłopotana. Odwraca się
i schodzi na dół po drabince, a potem wbiega w drzwi z napisem DAMEN.
Na zakurzonych kafelkach widać tylko mokre ślady stóp Grety. W mieście nie ma tylu
Niemców, żeby zapełnili wszystkie baseny, tramwaje w godzinach szczytu i restauracje
w pensjonatach, które są przeznaczone do ich wyłącznego użytku. Pod prysznicem Ewa odkręca
pokrętło, a rury jęczą i tryskają cienkim gorącym strumieniem. Rozgląda się bacznie po
prysznicach i szatni, ale nie ma tu tego, co miała nadzieję znaleźć. Może gdzie indziej w mieście
będzie musiała poszukać jakiejś skrytki.
Zdejmuje zmechacony, rozciągnięty kostium kąpielowy, wyżyma go, a woda wpada do
odpływu na końcu rzędu pryszniców. Gdy przewiesza kostium na ściance między
przebieralniami, powiew zimnego powietrza wywołuje dreszcz na jej mokrej skórze. Ewa wkłada
głowę w szparę między tylną ścianką kabiny a murem i czuje podmuch z szerokiej metalowej
kratki w ścianie przy podłodze. Sięga ręką i wyczuwa główki śrub, po jednej w każdym rogu
kratki – w jednakowych otworach. Na dnie torby ma metalowy pilnik do paznokci i jeśli
przyjdzie szatniarz, powie, że kolczyk wpadł jej gdzieś za kabinę. Ale może nie będzie musiała
nic mówić. Jej nagość powinna go odstraszyć.
Górne śruby łatwo ustępują i kratka pochyla się do przodu. Ewa przykuca, by zajrzeć do
dziury. Jest ciemna, ale wydaje się sucha i pusta. To otwór wentylacyjny w murze, który
powinien mieć odpowiednik metalowej kratki gdzieś na zewnątrz. Jeśliby dało się ją zdjąć, byłby
dostęp do tego otworu od ulicy, nawet gdyby basen był nieczynny. I jeśli się nie myli, taki szyb
wentylacyjny mógłby być miejscem, w którym walizka, nawet bardzo śmierdząca, mogłaby
pozostać niezauważona tak długo, jak chciałby Stefan.
Poznań, Rzesza Niemiecka

Czwartek, 7 października

– Eva.
Ewa, której serce wali jak młotem, przystaje na dole schodów. Dostała wiadomość przez
chłopaka od rzeźnika, że ma się spotkać ze Stefanem o trzeciej, a już jest prawie druga
trzydzieści. Ale teraz Beck czegoś od niej chce.
– Czy to ty, Evo? Masz chwilkę?
On jest w jadalni. Kiedy nie zszedł na lunch, pomyślała, że jest zbyt zmęczony albo zbyt
zajęty. Jednak jeśli teraz będzie chciał coś zjeść, ona nie zdąży na cmentarz na czas. Patrzy na
swój kapelusz, nadal wiszący na kołku, potem wzdycha i wchodzi przez wpółotwarte drzwi.
– Obersturmführer. – Uśmiecha się. – Czy mogę panu coś przynieść?
Takie formalności nie są konieczne, bo są sami w domu. Jednak może uświadomią mu, że
ona ma co innego do roboty.
– Nie, Evo, dziękuję.
Jego krzesło jest przysunięte do rogu stołu. Beck wyciąga przed siebie stopy, z nogami
skrzyżowanymi w kostkach. Opiera łokieć na stole, dym unosi się z papierosa, który trzyma
w ręce. Wygląda okropnie.
– Heinrich? Czy wszystko w porządku, czy jesteś niezdrów?
– Możliwe.
– Może zaparzę ci rumianku?
– Nie, nie. Czy możesz po prostu usiąść ze mną na chwilę?
– Oczywiście.
Przysiada na krześle przy tym samym stole.
– A może coś zjadłeś na Zamku?
– Nie, nie sądzę, żeby to było przyczyną.
Jest szary na twarzy.
– Albo stres. Czy masz jeszcze wygłosić kolejny wykład?
– Evo?
– Słucham?
– Wiesz, prawda, że gdybyś kiedykolwiek potrzebowała mojej pomocy, pomogę ci.
Jej serce zamiera.
– Co masz na myśli, Heinrich?
– To znaczy, że możesz na mnie polegać jako na człowieku. Może nie chcesz mnie znać
bardziej… osobiście niż dotąd, ale mój szacunek do ciebie jest głęboki i szczery. I niezależnie od
tego, co się stanie, zawsze będę przedkładał twoje dobro nad wszystkie inne okoliczności.
Ewa próbuje się roześmiać.
– Och, to brzmi tak poważnie, Heinrich. Naprawdę jesteś nie w sosie.
On patrzy gdzieś w dal, zaciągając się głęboko papierosem, i nie odpowiada. Potem
wzdycha.
– Byłaś wczoraj popływać?
– Tak. Basen jest naprawdę cudowny. Co za udogodnienie.
Beck podaje jej żółtą paczkę „Mokri” ekstra mocnych. Ewa uśmiecha się i podnosi rękę.
– Nie mogę, przykro mi.
– Wiem, że jesteś zajęta. Zawsze poza domem w interesach.
– Tylko żeby zobaczyć się dziś ze sprzedawcą węgla. Zamierzam zacząć z nim negocjacje
na temat ceny. Idzie zima.
Ewa wygładza spódniczkę, jakby miała zamiar wstać.
– A ty nie jesteś dziś po południu zajęty na konferencji?
On wzrusza ramionami i pochyla się, by zgasić papierosa w popielniczce. Szkarłat
podszewki przebłyskuje spod jego czarnej kurtki wiszącej na krześle. Ewa bierze oddech.
– Albo w Instytucie Medycyny Sądowej?
– W Instytucie? Dlaczego pytasz?
Ewa stara się utrzymać jak najbardziej obojętny i szczery wyraz twarzy.
– Czy to nie tam teraz pracujesz? Wydawało mi się, że widziałam, jak tam idziesz.
– Pomyliłaś się.
Chłód spływa jej po kręgosłupie. Posunęła się za daleko.
Beck nagle wstaje i zaczyna wywijać szkarłatno-czarną kurtką.
– Nie będę cię dłużej zatrzymywał przed wyjściem do handlarza węglem. Ja również
muszę iść.
Serce Ewy tłucze się w piersiach, gdy on podnosi pas do broni wiszący na krześle i zapina
go na sobie. Szczerzy zęby srebrna czaszka przy kaburze, nad stołem unosi się zapach metalu.
Beck z pewnością ma coś do ukrycia.
Ewa próbuje zapanować nad twarzą i uśmiecha się miło.
– Mam nadzieję, że apetyt ci wróci wieczorem.
On wolno kiwa głową, dociąga pas w talii i poprawia pistolet na biodrze. Potem ze
sztywną elegancją stuka obcasami i wyciąga ramię w przepisowym salucie:
– Heil Hitler.
– Heil Hitler, Obersturmführer.
Ewa ponownie analizuje w myślach tę rozmowę, gdy zapina żakiet i szybko idzie po
mokrym bruku. Beck wyraźnie nie chce, żeby uważała, że widziała go w Instytucie Medycyny
Sądowej. Co oznacza, że najprawdopodobniej tak było. Czy on naprawdę może być w zmowie ze
Stefanem? I dlaczego? Ale jeżeli rzeczywiście pracują razem, to ukrywanie jej związku ze
Stefanem jest bez sensu.
Nogi uginają się pod nią na tę myśl. Chociaż na ulicy Święty Wojciech nie ma ruchu,
zatrzymuje się i czeka na krawężniku, aż wrócą jej siły. Musi być dzielna i nie może pozwolić,
by ogarniała ją panika przy każdym możliwym zagrożeniu. Odwaga nie jest już kwestią wyboru.
Trzy razy biją dzwony na przysadzistej drewnianej dzwonnicy koło kościoła, gdy Ewa
poprawia torbę na ramieniu i przechodzi przez ulicę. Ręcznik i wilgotny kostium kąpielowy
rozpychają torbę, ale wątpliwe, by Stefan to zauważył.
Za murami cmentarza Ewa przyspiesza kroku. Obcasy stukają na bruku, a potem po
żwirze. Chłopak od rzeźnika powiedział: „Obok obelisku ku czci utopionych dzieci”. Ewa
dygocze, idąc w kierunku zalesionej dolinki.
Na nowym cmentarzu, na którym leży matka Ewy, wszystko jest czyste i uporządkowane,
zwłaszcza odkąd wprowadzono niemieckie zarządzenia: zakaz umieszczania fotografii na
grobach, zakaz ustawiania kolorowych lampek i sztucznych wiązanek. Mimo to tutaj, na starym
cmentarzu, w popołudniowym półmroku na niektórych nagrobkach płoną czerwone i zielone
lampiony. Jednak większość pochowanych tu osób zmarła zbyt dawno temu, by żyli ich krewni,
którzy mogliby sprawiać kłopot niemieckim okupantom swoimi wulgarnymi obyczajami.
Ewa zwalnia. Ktoś okutany szarym płaszczem mackintosch jest na wpół schowany za
obeliskiem z piaskowca. Ewa nie widzi dokładnie, by stwierdzić, że to Stefan, ale nie może się
powstrzymać i rzuca się do przodu.
– Ewa!
Przypadają do siebie. Stefan owija ją płaszczem, zamykając ją wewnątrz sztywnych fałd.
Ewa trzyma się go kurczowo, rozpaczliwie, nie rozluźniając uścisku. Ale Stefan już odrywa usta
od jej warg i spogląda gdzieś ponad jej ramieniem. Ewa odwraca się i widzi starą kobietę otuloną
szalem, która kuśtyka ścieżką w ich stronę.
– Nie zwracaj na nią uwagi, Stefan.
Ewa obejmuje jego twarz dłońmi, zmuszając go, by patrzył jej w oczy. Ściska ją w gardle.
– W niedzielę wyjedziesz.
On zdejmuje jej ręce z policzków.
– Musisz pozbyć się tych myśli, Ewo.
– Ale jak?
Stefan wzdycha i robi krok w tył, zapinając płaszcz i zaciągając pasek. Płaszcz jest na
niego za duży i sprawia, że wygląda, jakby miał nadwagę, tak jak według Ewy mógłby wyglądać
za dziesięć lat. Odpędza od siebie tę myśl – niewyobrażalne „za dziesięć lat”. Czas wydaje się
teraz czymś płynnym. To, jak minie sobota, jest wystarczająco trudne do wyobrażenia.
Stefan pochyla się, by podnieść coś zza granitowego nagrobka. Rozchodzi się trupi
zapach, jak z garnka z wywarem z kości zbyt długo stojącego na kuchence. Ewa podskakuje ze
strachu. Odór pochodzi z walizki, średniej wielkości, ale jasnoturkusowej i bardzo rzucającej się
w oczy. Czy Stefan niósł ją tutaj przez całą drogę z gospodarstwa? A może, myśli wstrząśnięta
przypuszczeniem, wprost z Instytutu Medycyny Sądowej?
Stefan wskazuje głową obrośniętą drzewami ścieżkę prowadzącą zakosami na środek
cmentarza i oboje ruszają. Gdy mijają obelisk, Ewa rzuca okiem na napis wyryty z drugiej strony.
Friedhelm Carl Schmitt 1888–1895
Utonął wraz ze swym najbliższym przyjacielem
Zygmuntem Solskim 1885–1895.
Na zawsze razem.

W lekkim wietrzyku wolno polatują liście na żwirowanych ścieżkach. Obrośnięte mchem


nagrobki toną w nieskoszonej trawie. Ewa podskakuje, żeby zrównać krok ze Stefanem,
i nieporadnie bierze go za wolną rękę. Spogląda na jego twarz ukrytą pod rondem kapelusza.
– Czy ta walizka jest ciężka?
– Nie bardzo. Dasz sobie z nią radę.
– Nie powiedziałam, że ją wezmę.
– To dlaczego przyszłaś?
– Żeby ciebie zobaczyć, głuptasie.
Stefan lekko się uśmiecha i ściska ją za rękę.
– Podobasz mi się w tym kapeluszu.
– Wyglądam jak gospodyni domowa z Tyrolu.
– Raczej jak gwiazda filmowa.
– Przymknij się.
– To prawda.
Ewa znowu widzi to coś w jego oczach.
– Dokąd idziemy, Stefan?
On zwalnia kroku. Dochodzą do zarośniętego zagłębienia pomiędzy niskimi krzakami.
– Może tam?
Ewa odgaduje, co ma na myśli.
– Matko Boska, Stefan! Mówisz poważnie? Nie możemy zrobić tego tutaj.
I chociaż to mówi, łapie się na tym, że sama przygląda się roślinności, szukając jakiegoś
innego miejsca, gdzie nie byłoby ich widać ze ścieżki.
Potem przygryza wargi i zatrzymuje się. Czy tak właśnie ma dalej wyglądać ich wspólne
życie? Pośpieszna, potajemna kopulacja na zarośniętym cmentarzu? Zamyka oczy.
– Dobrze się czujesz, Ewo?
– Nie.
– Co się stało?
– Nie widzisz? Jeżeli znowu mnie zostawisz, myślę, że umrę.
– Ewo…
Czuje ciepłą dłoń na policzku, jego oczy szukają jej wzroku, ale Ewa się odwraca. Dla
niego wszystko jest o wiele prostsze. Wróci do swojego życia w charakterze szpiega czy pilota
albo przyjmie jakąś kolejną rolę wyznaczoną mu przez tę Angielkę. Ale jego nieobecność
zniszczy starannie poukładany świat Ewy. Jak ona to zniesie?
Ignoruje żółtą paczkę papierosów, którą Stefan wyciąga w jej stronę.
– Ile mamy czasu?
On wzrusza ramionami i zapala papierosa.
– Muszę być w domu przed godziną policyjną. Ale możemy pokręcić się tutaj jeszcze
trochę.
Ewie huczy w głowie ze zmęczenia. Nie w ten sposób powinni spędzać te cenne wspólne
chwile. Ściska palcami czoło. Nie może patrzeć na Stefana.
– Kiedy jesteśmy osobno, nie mogę myśleć o niczym innym, tylko o tym, żeby cię znowu
zobaczyć. Ale teraz, kiedy tu jesteś, myślę wyłącznie o chwili, kiedy odejdziesz.
On nie odpowiada, tylko patrzy w dal na ścieżkę, gdzie zwieszające się drzewa tworzą
świetlisty korytarz.
– Stefan…
– Czy kościół Świętego Wojciecha jest otwarty?
Mówi mocniejszym głosem.
– Powinien być otwarty. Dlaczego pytasz?
– Możemy tam pójść.
– Chyba nie po to, żeby…
– Po prostu zorientować się w sytuacji. Chodź, weź mnie pod rękę. Opowiedz mi
o czymś, o czymkolwiek, gdy będziemy iść. W tym miejscu każdy robi się przygnębiony.
Gdy podnosi walizkę, szczególny odór sprawia, że Ewa wstrzymuje oddech. Potem rusza
naprzód i bierze Stefana za łokieć.
– Jaka jest twoja przykrywka?
– Jestem polskim krewnym Hallera z Warszawy. Przyjechałem do pracy w księgowości.
A to specjalny ukłon w stosunku do Hallera ze strony jego partyjnych kumpli.
Ewa prycha. Przynależność Hallera do NSDAP jest jak ta turkusowa walizka. Kto mógłby
uwierzyć, że coś tak podejrzanego może skrywać sekrety wroga? Jeśli, naturalnie, właśnie to
zawiera walizka.
Teraz już wychodzą spomiędzy drzew. Stromy dach kościoła góruje na grzbiecie
wzgórza. Stefan chyba nie myśli poważnie, że będą uprawiać seks w kościele? Ona go pragnie
najbardziej ze wszystkiego, ale żeby zachowywać się w ten sposób na poświęconym terenie,
gdzie księża mogliby ich zobaczyć lub usłyszeć… Matko Boska, sama ta myśl jest niesłychana.
– Tam na pewno są ludzie, Stefan. To jedyny kościół w pobliżu Starego Miasta, do
którego mogą chodzić Polacy. Możemy tam się jedynie pomodlić.
Ale on nie zwalnia kroku, a kiedy drzwi starego kościoła się otwierają, dźwięk zasuwy
rozbrzmiewa echem w kamiennej ciszy.
Ewa stoi obok Stefana na tyłach ławek. Oddzielona kolumnami nawa, misternie
pomalowana na ciemną czerwień i róż, wydaje się pusta. Poprzez woń pasty do podłogi
i kadzidła napływa smuga zapachu małych płomyków, rozświetlających ciemność pod posągiem
Najświętszej Marii Panny. Ten, kto zapalił te świeczki, już sobie poszedł.
Stefan ujmuje dłoń Ewy i przyciska do ust, ale jego oczy błądzą po wnętrzu kościoła.
Szepcze i wskazuje głową ciemną stronę nawy.
– Co jest za tamtymi drzwiami?
Ewa była tam kiedyś z matką, by ułożyć kwiaty w koszu.
– Nie, Stefan. Tam jest zakrystia. W środku może być któryś z księży.
– Pewnie wszyscy śpią po obiedzie.
– Stefan…
Ale on nadal trzyma ją za rękę i ciągnie w stronę drzwi. Ewa nakazuje nogom, by za nim
nie szły, lecz one nie słuchają. Stefan odstawia walizkę, by nacisnąć klamkę. Drzwi się otwierają.
Pomieszczenie w środku jest takie, jakie zapamiętała: ciasna zakrystia, a na jej ścianach
wiszą na hakach szaty liturgiczne obszyte koronką. Klucz nadal tkwi w zamku po wewnętrznej
stronie drzwi. Ewa słyszy, jak Stefan go przekręca, a potem podchodzi do niej i kładzie jej dłoń
na policzku.
Ewa szepcze:
– Nie, Stefan. To nie w porządku.
– Ewo, proszę. Możemy nie mieć innej okazji. Może Pan Bóg daje nam tę szansę.
– Stefan…
Jednak w jej głosie nie ma pewności. Zapach woskowych świec wpada jej do płuc, gdy
Stefan zaczyna ją całować. Wie, że jest za późno na jakieś obłudne zastrzeżenia. Liczy się tylko
on.
Nie robią prawie wcale hałasu na kamiennej podłodze. Ewa stara się zdusić swoje jęki
i zaciska zęby, ale wysiłek, by stłumić końcowy gwałtowny krzyk, powoduje, że ledwie łapie
oddech. Lodowate kamienne płyty wpijają jej się w każdy krąg, gdy układa się na plecach.
Chłodna łza stacza się jej we włosy.
Gdy tak leżą zwinięci i spoceni, Stefan patrzy gdzieś w dal. To powinien być czas na
czułość, na słowa miłości, ale Ewa ma przed oczami tylko turkusową walizkę, która przesłania
wszystkie inne myśli.
Przysuwa usta do ucha Stefana.
– Czy tę walizkę dostałeś od Heinricha Becka?
Drgnienie oczu Stefana jest tak nieznaczne, że Ewa nie jest pewna, czy go sobie nie
wyobraziła.
– Od kogo?
– Widziałam cię z nim. Wchodziliście do Instytutu Medycyny Sądowej.
– Dokąd?
– Nieważne.
Jeśli nie chce powiedzieć jej tego wprost, wypytywanie nie wpłynie na zmianę jego
decyzji.
Stefan marszczy brwi.
– Czy ten Beck jest jednym z waszych lokatorów?
– Tak. Znasz go, prawda?
– Nie.
Gdy tak na niego patrzy, nie jest już pewna, w co wierzyć. Postać obok tabliczki
z napisem „Zakład Medycyny Sądowej” miała kapelusz z szerokim rondem, znacznie szerszym
niż ten filcowy, który nosi Stefan, i ciemniejszy od fedory, którą miał w poniedziałek. Może…
– Jak dobrze go znasz, Ewo?
– Co masz na myśli?
– Na pewno niełatwo mieszkać z tyloma młodymi, atrakcyjnymi mężczyznami pod
jednym dachem.
– Zamknij się, Stefan. Nie masz pojęcia, jak wygląda moje życie.
Stefan wzdycha.
– Nie mógłbym cię obwiniać, wiesz…
Głos Ewy, która nadal usiłuje mówić cicho, przechodzi w syk.
– Nie mógłbyś? Czy z powodu tego, co porabiałeś w Anglii? Może byłoby ci wygodnie,
gdyby dwie złe rzeczy się zrównoważyły? Wtedy wszystko byłoby w porządku.
Za drzwiami czyjeś kroki odbijają się echem w ciemnym wnętrzu kościoła. Ewa
pośpiesznie siada, rozprostowuje pończochy i pewnym ruchem przypina je klamerkami do pasa.
Stefan wpatruje się w nią. Może to przyćmione światło sprawia, że wygląda, jakby miał łzy
w oczach.
Kroki na kamieniach są nagle bardzo blisko. Stefan szybko zapina pasek. Daje znak Ewie,
by była cicho, i z walizką w ręce podchodzi na palcach do drzwi. Potem przywołuje ją
skinieniem i otwiera. Gdy wychodzą z zakrystii, ksiądz odwraca się i głośno pyta, co oni tu robią,
ale Stefan i Ewa już wychodzą głównymi drzwiami.
Idą pośpiesznie obok drewnianej dzwonnicy i porośniętego krzakami trawnika. Kiedy
docierają do drogi i Stefan jest pewien, że nikt za nimi nie idzie, stawia walizkę na ziemi i zapala
papierosa. Macha zapałką, by zgasić płomień.
– Kiedy pójdziemy dalej, ty weź walizkę.
– Może nie chcę jej wziąć.
– Ewo, posłuchaj. Gdybyś wiedziała, jak ważna jest jej zawartość, jakie znaczenie ten
dowód ma dla narodu polskiego, dla wszystkiego, o co toczy się ta wojna…
– Może nic mnie to nie obchodzi…
– Ewa!
– …w porównaniu z tym, jak boli mnie, gdy słucham twoich kłamstw.
– Kłamstw? Jakich?
Stefan łapie ją za rękę.
– Przysięgam, że powiem ci prawdę. Pytaj, o co chcesz.
– W porządku. Ale jeśli zauważę choćby cień kłamstwa, zabierzesz tę walizkę ze sobą
z powrotem.
– Tak, rozumiem.
Stefan próbuje się uśmiechnąć, ale jego oczy są czujne. Ewa wyrywa rękę.
– A zatem. Dziewczyna. W Anglii. Wiem, że jakaś jest. Opowiedz.
Wygląda, jakby poczuł lekką ulgę, ale potem znowu poważnieje. Kiwa głową.
– Masz rację. Całowałem się z nią, ale to wszystko, przysięgam.
No właśnie. Powiedział to. Ewa czuje, że brak jej tchu, jakby ją ktoś uderzył. Przyciska
ręce do brzucha, bo na usta cisną jej się pytania: więc jak ta angielska dziewczyna wygląda? Jest
ode mnie wyższa, ładniejsza, bardziej zabawna? Czy chodziliście razem na tańce, na drinka,
popływać? Czy próbowałeś się z nią pieprzyć, ale po prostu ona nie chciała?
Ale zadaje na głos tylko jedno pytanie:
– Czy latałeś z nią samolotem, tak jak zwykle zabierałeś mnie ze sobą?
Stefan wzrusza ramionami.
– Nie było sensu. Ona także lata.
– Sama?
– Ona jest pilotem.
Och, cholera. Kobieta pilot. Jeszcze jedna. Ewa wyobraża sobie angielską lotniczkę,
wysoką i smukłą, z jedwabnym szalikiem pod szyją, która ze śmiechem przyciąga do tyłu drążek
sterowy, by zrobić pętlę. Do diabła z nią. I do diabła z nim. Ale Stefan mówi, że z nią nie spał.
Ewa musi w to uwierzyć.
Dotyka ręką czoła.
– Cholera, Stefan.
– Słucham?
– Co ty sobie myślisz?
– Poprosiłaś, żebym powiedział ci prawdę, i to zrobiłem.
– Teraz wolałabym, żebyś tego nie zrobił.
– Ewa…
Ona podnosi walizkę.
– Już idę.
– Nie chcesz wiedzieć, co w niej jest?
– A to ma znaczenie?
On wzrusza ramionami.
– Po prostu upewnij się, że władze jej nie znajdą.
– Oczywiście.
– Gdzie ją ukryjesz?
– Nie martw się. Już coś mam.
– Gdzie?
– Gdzieś.
Walizka jest cięższa od starego wojskowego plecaka z maszyną do pisania, ale niewiele.
– Gdzie?
Ona odwraca się, żeby odejść, a Stefan kładzie jej dłoń na ramieniu.
– W porządku, Ewo. Ale przyjdź jutro do drewnianej szopy Hallera o jedenastej. Tam
będzie ksiądz.
Serce przestaje jej bić.
– Mówisz poważnie, prawda?
– Tak.
– Po co się przejmować? Jesteśmy przecież teraz prawie małżeństwem, skoro
pieprzyliśmy się w kościele.
Gdy tylko wypowiada te słowa, przebiega ją zimny dreszcz. Jeśli tym świętokradztwem
nie ściągnęła sobie na głowę gniewu niebios, to znaczy, że żadne niebiosa nie istnieją.
Odchodzi, a łzy przesłaniają jej oczy. Pójście jutro do gospodarstwa Hallera byłoby
szaleństwem. Ostatnią rzeczą, która jest jej potrzebna, to dramat i komplikacje związane
z potajemnym ślubem. Ale jeśli tam nie pójdzie, nie zobaczy już Stefana przed jego odlotem
Dakotą. Czyli może już go w ogóle więcej nie zobaczy.
Poznań, Rzesza Niemiecka

Czwartek, 7 października

Gdy Ewa wyciera oczy, widzi Jabłońskiego, który idzie w jej stronę ulicą Święty
Wojciech, i czuje skurcz żołądka. Musiał ją widzieć ze Stefanem. Jednak ile zobaczył i co z tego
zrozumiał? Nie ma sposobu, by go ominąć. Ewa musi wziąć się w garść, a jest już na tyle blisko,
by dostrzec znajomy uśmieszek na okrągłej twarzy listonosza.
On uchyla czapki.
– Dzień dobry, panno Hartman.
Jego niemiecki ma melodię charakterystyczną dla tego rejonu.
– Dzień dobry.
Ewa wyciąga chusteczkę z kieszeni i wyciera nos. Ma nadzieję, że on pomyśli, że jest
przeziębiona. Jabłoński mruga okiem.
– Nie martw się, nie powiem tacie.
– O czym?
– O twojej tajemnej schadzce.
– Słucham?
On uśmiecha się jeszcze szerzej.
– Z tym tajemniczym mężczyzną koło kościoła.
Ewa czuje się rozdarta, bo nagle nie umie podjąć decyzji. Czy powinna roześmiać się
lekceważąco i wykpić jego insynuacje, czy przyznać się do wszystkiego i błagać Jabłońskiego
o dotrzymanie sekretu?
Jednak nawet nie mruga okiem.
– Och, z nim.
– Czy mogę skądś go znać?
– Wątpię. Powiedział, że jest nowo wyświęconym księdzem z konspiracyjnego
seminarium w Krakowie i ma nadzieję, że dołączy do tutejszych księży.
– Powiedział ci to wszystko tak po prostu?
Ona kiwa potwierdzająco.
– Chyba wydawało mu się, że będę mogła wstawić się za nim u księży, chociaż
powiedziałam mu, że teraz prawie nie chodzę na msze.
– I dlatego trzymał cię za rękę?
Ona kręci głową.
– Nie, nie. Pan się myli. To musiało wynikać z tego, jak staliśmy.
– On nie wyglądał zbytnio na księdza.
– W dzisiejszych czasach oni często chodzą w przebraniu, prawda?
Jabłoński uśmiecha się, ale Ewa widzi, że pozostaje sceptyczny. Listonosz poprawia torbę
na ramieniu i oboje automatycznie spoglądają do tyłu, na ulicę prowadzącą do kościoła. Chodniki
po obu stronach brukowanej jezdni są puste. Większość mieszkań jest niezamieszkana od czasu
wysiedlenia tej dzielnicy na samym początku wojny. Osadnicy nie kwapią się do zamieszkania
w byłej dzielnicy żydowskiej.
Jabłoński spogląda na turkusową walizkę.
– I myślałem, że to też należy do niego.
– Nie, to tylko trochę starych ubrań, które zebrałam dla osadników.
– Bardzo starych, sądząc po zapachu.
– Tak!
Ewa śmieje się, może trochę zbyt gwałtownie. Stefan musiał pójść do centrum miasta
ulicą Działową. Przynajmniej nie poszedł za nią. Tak naciskał, by się dowiedzieć, gdzie ma
zamiar ukryć walizkę, że mógłby to zrobić. Jeśli porozmawia z Jabłońskim trochę dłużej, upewni
się, że Stefan jej nie śledzi.
– Nie skończył pan jeszcze swojego obchodu?
Jabłoński wydyma policzki.
– Prawie. W tych dniach tak wiele miłosnych listów przychodzi z frontu i jest wysyłanych
na front – znowu mruga okiem – że muszę je roznosić przez całe popołudnie.
Ewa już dłużej nie może wytrzymać jego zuchwałych insynuacji.
– Cóż, nie będę pana dłużej zatrzymywać. Heil Hitler!
Jabłoński robi wrażenie chwilowo zbitego z tropu tym pożegnaniem. Ewa odchodzi ulicą.
Na skraju placu, który jeszcze nie ma nazwy, ogląda się na listonosza. On idzie dalej ulicą Święty
Wojciech, Stefana tam nie widać. Dobrze, że nie zdradziła Stefanowi, dokąd idzie z tą walizką.
Cokolwiek jest w środku, ma to dla niego duże znaczenie, to całkiem jasne. A skoro tak, kiedy
będzie chciał odzyskać walizkę, czymkolwiek by była, będzie musiał najpierw odszukać Ewę.
Czeka, aż przejedzie tramwaj, a potem przecina szeroką aleję między kamienicami
i kieruje się do głównego wejścia na basen. Przez szklane drzwi wyraźnie widzi, że w recepcji
nie ma nikogo. Wchodzi do środka, ale nikt się nie pojawia. Ewa idzie prosto do obrotowych
drzwi i wchodzi w opary chloru przy brzegu basenu.
Błękitną wodę mąci otyły mężczyzna pływający na plecach, z olbrzymim, wypukłym
brzuchem sterczącym na powierzchni. Nie patrzy w stronę Ewy, a chociaż jej obcasy stukają po
kafelkach, szatniarz także się nie zjawia.
Żaluzjowe drzwi od damskiej przebieralni cicho się za nią zamykają. Nie może spokojnie
oddychać, dopóki nie znajdzie się w kabinie toalety, nie ustawi walizki na sedesie i nie zarygluje
za sobą drzwi.
Walizka jest zamknięta, ale zasuwki są stare i poluzowane. Na szczęście Ewa przyniosła
ze sobą w torebce kilka śrubokrętów. Nie trzeba długo dłubać i wiercić, by zatrzaski odskoczyły.
Bije z niej słodkawy, mdły zapach. Ewa zakrywa dłonią usta i nos i przymyka oczy,
obawiając się tego, co może zobaczyć w środku. Jednak nie ma tam nic odrażającego, tylko stos
brązowych kopert z numerem napisanym atramentem w prawym górnym rogu każdej z nich.
Niektóre z wypchanych żółtawych pakietów mają miejscami plamy tłuszczu.
Ostrożnie, wciąż zasłaniając usta, Ewa podnosi kopertę numer 2539. Pieczęć jest
przyklejona, ale Ewa śrubokrętem rozdziera papier. Kucając na podłodze, wyciąga zawartość:
mały, oprawiony w płótno notes, teraz poszarzały; karta zdrowia, zbyt wyblakła, by ją odczytać;
srebrny medalik ze św. Krzysztofem, który najwyraźniej nie ochronił tego, kto go nosił.
Ewa dotyka palcem pomarszczonych kartek notesu i w powietrzu rozchodzi się zjadliwy
odór. To chyba jest jakiś dziennik z opatrzonymi datą wpisami zrobionymi kopiowym ołówkiem.
Wiele słów się rozmazało, tworząc plamy zacieków i brudu. Jednak polskie litery „ź” i „ś” trudno
pomylić z czymś innym. Z przodu znajduje się data 30 listopada 1939, a z tyłu przed kawałkiem
czystej kartki jest pospieszny końcowy wpis:
9 kwietnia 1940 roku:
…Przywieziono nas gdzieś do lasu, coś w rodzaju letniska. Tu szczegółowa rewizja.
Zabrano zegarek, na którym była godzina 6.30. Pytano mnie o obrączkę… zabrano mi ruble,
pióro, pas główny…
Serce Ewy bije szybko. Wkłada wszystko z powrotem i zamyka kopertę. Potem bierze
z walizki kolejną, z numerem 3765. Wysypują się z niej zatłuszczone resztki jakichś rzeczy
i unosi się smród starego rosołu. Są tam okulary w drucianej oprawie, z jedną pękniętą soczewką;
szylkretowy grzebień, w którym nadal tkwią ciemne włosy. Ewa rozgarnia tę zawartość
śrubokrętem. Fetor zepsutego mięsa gęstnieje nad zrobioną w studio fotografią ciemnowłosej
kobiety z dużymi, smutnymi oczami. Kobieta na podołku trzyma małą dziewczynkę, której twarz
jest do połowy ukryta za pluszowym kotkiem.
Pod zdjęciem jest kawałek poplamionego papieru:
Kochany! Nie mogę jeść ani spać i myślę tylko o tobie…
Ewa współczuje tej ciemnowłosej kobiecie, która, jeśli żyje, może nadal tkwi w takiej
samej otępiającej, ponurej nieświadomości, w jakiej ona sama żyła jeszcze do zeszłego tygodnia.
Ta koperta na podłodze toalety może być jedynym dowodem na to, że jej ukochany umarł, a jeśli
ta kobieta jej nie zobaczy, może nigdy się nie dowie, co się z nim stało. Ewa rozumie, z czym ma
do czynienia – to ten sam rodzaj wydobytych z ziemi osobistych przedmiotów, jaki widziała
w kinie w niemieckiej kronice filmowej przed sześcioma miesiącami. Te rzeczy stały się
dowodem zbrodni wojennej; dowodem, który teraz został ukradziony.
Ewa chce wierzyć, że to właśnie dlatego Stefan podjął ryzyko związane z tymi
materiałami. Współczucie wobec rodzin pomordowanych polskich wojskowych mogło być
powodem, dla którego zaangażował się, i ją także, w niebezpieczne zadanie. Może AK
skontaktuje się jakoś z rodzinami zmarłych, by ich członkowie dowiedzieli się o prawdziwym
losie swych ukochanych.
Jednak małe prawdopodobieństwo powodzenia tego zadania sprawia, że Ewa czuje
niepokój. Pod powiekami kłują ją łzy, gdy wkłada wszystko do kopert i chowa je z powrotem do
walizki. Już wie, jaka może być zawartość wszystkich pozostałych pakietów, i nie zniosłaby
dłużej tego widoku.
Używa śrubokrętu i kratka łatwo ustępuje. Walizka, postawiona na boku i umieszczona
pod kątem w szczelinie za przebieralnią, mieści się dokładnie w przewodzie wentylacyjnym. Ewa
rozbiera się do majtek, klęka i wciska ramię w przestrzeń między ścianą a przebieralnią. Dosięga
walizki i popycha ją. Kaleczy sobie wewnętrzną stronę ramienia o metalowy brzeg kratki, ale
walizka sunie naprzód i wchodzi głęboko w szyb wentylacyjny, po czym najwyraźniej uderza
o zewnętrzną ścianę. Jeśli basen będzie zamknięty, gdy Stefan postanowi ją zabrać, będzie musiał
wyjąć ją od strony ulicy.
Ewa zdejmuje bieliznę i stoi naga, wąchając tłuste opary, które wydobywają się
z przewodu wentylacyjnego. Jednak wszechogarniający zapach chloru z basenu robi swoje. Ewa
odkręca prysznic i wielokrotnie płucze ręce pod jego strumieniem, a potem przystawia dłonie do
nosa, by upewnić się, że nie został na nich ślad po odorze walizki. Wtedy nadstawia złączone
ręce pod ciepłą wodę i ochlapuje się między nogami. Nagle cieszy się, że Stefan nie używał
żadnych zabezpieczeń i może nadal czuć wyciekający z niej ciepły strumień jego nasienia.
Kostium kąpielowy Ewy, wilgotny jeszcze od wczoraj, wydaje się rozciągnięty tak, jakby
był dwa razy większy. Ewa wkłada go na wysokość piersi i ściąga podtrzymujący pasek. Teraz
w przebieralni nie czuć już specjalnie zapachu walizki. Może Ewa się do niego przyzwyczaiła.
Ale dopóki działa wentylacja, wątpliwe, by ktokolwiek zmartwił się lekkim zapaszkiem
zepsutego mięsa. A gdyby nawet były jakieś skargi, leniwy szatniarz na pewno nie będzie sobie
zawracać głowy żadnym dochodzeniem.
Ten szatniarz jest teraz gdzieś tutaj na terenie pustego basenu. Otyły mężczyzna pływa
wzdłuż wytyczonych linami torów, uderzając ramionami w wodę dość rzadko, ale zdumiewająco
skutecznie. Ewa bierze głęboki oddech i patrzy na trampolinę. Potem zaczyna się wspinać.
Wysoka platforma nie wydaje się dziś tak przerażająca. Może dzięki temu, że gruby
pływak zmącił powierzchnię wody tak, że nie widać prawdziwej głębokości basenu. Albo może
ona przyzwyczaiła się do strachu.
Wczoraj nie zauważyła, jak pięknie wygląda dach z tego wysokiego podestu. Ewa stoi na
jego sztywnym końcu, a jej oczy błądzą po zakamarkach na przecięciu kopuły i beczkowatego
łuku. Jak elegancko pasują do siebie te różne kształty. Jak naturalnie te architektoniczne linie
przechodzą jedna w drugą. Niezależnie od wszystkiego, co ją przygniata, Ewa czuje
oszołomienie i lekką euforię. Jeżeli, jak mówi Stefan, ukrycie tej walizki z dowodami stanowi
ważny przejaw oporu, to jest to coś, czego dokonali razem. Ewa nie może znieść myśli, że ten ich
sukces miałby być ich ostatnim wspólnym dziełem.
– Hej, tam!
To szatniarz, który stoi z rękami na biodrach koło słupka oznaczającego głębokość 1,8
metra. Ewa uśmiecha się i macha do niego z trampoliny.
– Cześć, co tam!
– Nie może pani pływać, dopóki nie pokaże dokumentów i nie zapłaci za określony czas.
– Nie pamięta mnie pan z wczorajszego dnia?
– Musi pani zapłacić.
– Oczywiście, wiem o tym. Ale stałam przy kontuarze, czekałam i czekałam, i nikt nie
przyszedł. Czy to kłopot, jeśli zapłacę, wychodząc?
– Przepisy mówią, że musi pani zapłacić, zanim zacznie pływać.
– W porządku. Chce pan, żebym zaraz przyszła?
– Tak.
– Świetnie.
Czubki palców Ewy wystają poza krawędź trampoliny. Przez fale na wodzie widzi coś
czerwonego, co migoce na dnie głębszego krańca basenu. To dno jest bardzo daleko w dole.
Jednak Ewa bez zastanowienia składa ręce jak do modlitwy i kieruje je w stronę zagubionego
kluczyka od szafki na ubrania. Potem pochyla się i pozwala ciału spadać.
Poznań, Rzesza Niemiecka

Piątek, 8 października

Kije od miotły są zatknięte na krzyż przy wejściu do toalety, ale i tak Lange cały czas
próbuje się tam dostać.
Ojciec Ewy rozkłada ręce.
– Przykro mi, panie Untersturmführer. Teraz działa nasz serwis sprzątający.
Paski szelek Langego już dyndają mu wokół bioder. Twarz się wydłuża.
– No to gdzie mogę…?
– Niech pan skorzysta ze starej ubikacji, jeśli pan chce. Woda jest zakręcona, ale jest tam
wiaderko z popiołem…
Lange już przebiega przez podwórko i otwiera skrzypiące drzwi wygódki.
Oskar Hartman wraca do mycia linoleum mopem i mamrocze pod nosem.
– Nie musielibyśmy sprzątać tutaj tak często, gdyby oni byli trochę bardziej uważni.
– Co racja, to racja.
Ewa sypie proszek do szorowania na kafelki. Wyschnięty pomarańczowy ślad pod jego
warstwą jest dość odległy od pisuaru. Kiedy wkroczyli okupanci, jej ojciec wziął dużą pożyczkę,
żeby zbudować ten drewniany sanitariat na podwórku. Władze okupacyjne bardzo jasno
oświadczyły, że żaden oficer nie zostanie zakwaterowany w pensjonacie, jeśli nie będą w nim
zainstalowane nowoczesne, podłączone do instalacji toalety i prysznic. Ale toaleta jest już
upstrzona czarną pleśnią. Musi być czyszczona przynajmniej dwa razy dziennie, żeby utrzymać
w ryzach wilgoć i zapach.
Ewa ściąga gumowe rękawice i wrzuca szczotki do szorowania do kubła.
– Już. Skończyłam. I wyjdę stąd, żebyś mógł pozwolić tym desperatom tu wejść.
Ojciec Ewy chichocze i opiera się na rączce mopa.
– Idziesz gdzieś?
– Nigdzie konkretnie.
– Spotykasz się z kimś?
– Nie. Dlaczego pytasz?
– Włożyłaś bluzkę po mamie.
Ewa wpycha liliową kokardkę pod kołnierzyk swetra.
– Nie mogłam znaleźć poza tym nic czystego.
Oczywiście chodzi o coś więcej. Jednak jej ojciec nie pamięta, że jest to ta sama
jedwabna bluzka, którą Ewa miała na sobie, gdy po raz pierwszy zobaczyła Stefana w barze
Aeroklubu. Gdy tam weszła, popatrzył wprost na nią i potem nie spuszczał z niej wzroku.
A kiedy podszedł i zaczął z nią rozmawiać, Ewa od razu wiedziała, że wkrótce jego palce będą
rozpinać te obszyte jedwabiem guziczki.
Oskar kręci głową.
– Ta bluzka kosztowała mnie fortunę. Twoja mama zakochała się w niej i bardzo jej na
niej zależało. Powiedziała, że będzie ją nosić do końca życia. I chyba rzeczywiście tak było.
– Tato…
– Przepraszam. Dokąd idziesz, Myszko?
– Z powrotem do lasu, nazbierać więcej grzybów.
– O tak późnej porze?
– Pozbieram, co się da. Przynajmniej będą świeże na jutrzejszą zupę dla Gauleitera. I są
za darmo.
– Dobrze, Myszko. Co bym bez ciebie zrobił?
– Dałbyś sobie radę, tato.
Jej głos brzmi piskliwie i irytująco. Nie chce tego, ale mocna obręcz nagle ścisnęła jej
pierś niby klamrą chirurgiczną. Jak może tak okłamywać ojca? Potrafi sobie wyobrazić, jak by
posmutniał, gdyby mu powiedziała, dokąd się naprawdę wybiera. Idzie na swój ślub, a on nie
został zaproszony. Nie został nawet poinformowany. Ta myśl sprawia, że robi jej się niedobrze.
Gdy Ewa unosi twarz, by pocałować ojca w zarośnięty policzek, ma nadzieję, że przypisze on jej
wzruszenie wspomnieniu o matce.
Jednak nawet gdy już jedzie rowerem do gospodarstwa i mija budynek gestapo, nie może
uwierzyć, że ma zostać żoną Stefana Bergla. Ta myśl jest jednocześnie cudowna i absurdalna. To
niezwykle skomplikuje jej życie. Po jutrzejszej nocy, gdy Stefan odleci do Anglii,
prawdopodobnie już nigdy go nie zobaczy i wróci do swej nudnej egzystencji, nie wiedząc, czy
on żyje, czy nie. I nie będzie mogła poślubić nikogo innego.
Ewa staje na pedałach i pędzi po gładkim niemieckim betonie, próbując przejąć się tą
sprawą. Ale nie potrafi. Chce, żeby Stefan należał do niej, więc nawet jeśli Dakota, do której
wsiądzie, zniknie w chmurach, będzie już zawsze mogła powiedzieć: „Jestem żoną Stefana
Bergla”.
Skręcając z głównej drogi, Ewa wystawia twarz ku blademu słońcu. To już niedaleko.
Zjeżdża z trasy obok bukowego zagajnika i zsiada z roweru, opierając kierownicę o gładki, szary
pień. Potem podchodzi do kępy głogu, drżąc, kuca za nim i sika na zeschłe liście.
Wstaje, ściąga sweter, a jej liliowa bluzka błyszczy na tle matowych zarośli. Jednak kiedy
Ewa spogląda w dół, zauważa, że jeden z obszytych jedwabiem guziczków od mankietu oderwał
się i wpadł gdzieś w miękką ziemię. Ewa przyklęka i rozgarnia szeleszczące liście, szukając
guzika. Nie ma żadnego w zapasie, a bez tego bluzka będzie do niczego. Spod warstwy liści
unosi się wilgotny zapach ziemi, ale zguba przepadła.
Ewa kręci głową, szczypią ją gorące łzy. To jej ślubny strój, na miłość boską, ponieważ
dzisiaj, zabawne, jest jej ślub. Kiedy miała dwanaście lat, w kółko wyobrażała sobie nadejście
tego dnia, a jej mama zawsze zadawała te same pytania:
– I jaka suknia?
– Z białej satyny z czterometrowym trenem.
– A który kościół?
– Oczywiście, Świętej Marii Magdaleny.
– A jakie kwiaty?
– Kwiaty pomarańczy wokół drzwi, a lilie przy ołtarzu.
Mama nigdy nie robiła wrażenia zmęczonej tą rozmową aż do ostatnich miesięcy, gdy już
wszystko ją męczyło i nie mogła mówić. Ewa zakrywa usta dłonią. Nie pozwoli sobie na płacz.
Mówi do siebie, że nadchodzi nowe, lepsze życie. Ma dość bycia Evą, taką blondynką z pustymi
oczami jak na zdjęciu w legitymacji. Nie chce również wracać do tej naiwnej, porywczej
dziewczyny, zwanej Ewą Hartman. Czas stać się dojrzałą kobietą – kimś pewnym siebie,
mądrym, dzielnym. A do tej przemiany potrzebuje nowego nazwiska.
Układa sweter w koszyku, powtórnie wsiada na rower i podskakuje, jadąc na skróty
w kierunku drewnianej szopy. Poprzez niemal bezlistne drzewa widzi, że ktoś zawiesił gałązki
jarzębiny z owocami i wijący się wiciokrzew wokół zbitych z desek drzwi szopy. Kawałek
zlodowaciałego jedwabiu uderza ją w ramię, gdy otwiera drzwi.
W środku przyćmione światło wpada z wysokiego okna na stosy drewna i łuszczącą się
farbę na ścianach. Niski stół jest przykryty białą tkaniną i przystrojony ciemnymi liśćmi
z czerwonymi jagodami. Uśmiechnięte twarze zwracają się w jej stronę, Haller ma przylizane
włosy, a Robak szyję opiętą celuloidowym kołnierzykiem. Przy niskim stole mężczyzna
w roboczym ubraniu podnosi kawałek kremowego materiału usztywnionego złotym haftem
i zawiesza sobie na szyi.
Stefan wychodzi z cienia w krąg światła. Gdy Ewa idzie w jego kierunku, widzi tylko
oślepiający błękit jego oczu. Stefan łapie jej ręce, podnosi je ku ustom i przyciska chłodne dłonie
do gorących warg. Ewa nie jest w stanie wydobyć z siebie głosu.
Mężczyzna z haftowaną stułą ma ciemny kilkudniowy zarost i nerwowe oczy. Mamrocze
słowa, znajome, ale nieistotne: In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti… Potem wymienia jej
imię: Ewa i robi znak krzyża. Niewyraźnie zadaje jej pytanie, ale ona odpowiada: tak. Tak – na
wszelkie pytania, w jakimkolwiek języku.
Stefan otwiera dłoń. Wewnątrz są dwie zwykłe miedziane obrączki, skręcone i zlutowane,
przypominające jakiś przyrząd z torby hydraulika. Stefan bierze prawą rękę Ewy i wkłada
obrączkę. Stykają się głowami, a Ewa czuje, że ich włosy się splątują.
Ksiądz owija haftowaną stułę wokół ich złączonych rąk; złota nić trochę trzeszczy na
zgięciach. Palce Stefana, ukryte w fałdach, drżą w dłoni Ewy. Ksiądz ponownie robi znak krzyża.
I Ewa staje się w cudowny sposób panią Bergel.
Pocałunek Stefana jest mocny i pośpieszny. Potem on sięga do kieszeni kurtki i wyjmuje
złożony prostokąt papieru oraz zaostrzony chemiczny ołówek. Robi miejsce pomiędzy pędami
wiciokrzewu i rozkłada tam świadectwo ślubu, wygładzając je. Składa swój podpis na
wykropkowanej linii. Podaje Ewie ołówek.
– Proszę.
– Co mam napisać?
– Swoje nazwisko, oczywiście.
– Które?
Stefan uśmiecha się, jakby to był żart. Ale czy ma to być Ewa czy Eva, Hartman czy
Bergel? Każda z tych osób mówi i działa inaczej.
– Chodzi o twoje panieńskie nazwisko.
Ewa bierze ołówek i pisze: „Ewa Hartman”. Stefan podaje ołówek księdzu, który składa
nieczytelny podpis. Haftowana stuła została już schowana pod roboczym kombinezonem.
Wygląda na to, że nie ma Ewie nic do powiedzenia poza łacińskimi formułkami.
Ołówek wędruje od Hallera do Robaka. Ewa widzi, co oni piszą: „Z.J. Haller i Tomasz
Pużak”. Haller wyciąga butelkę przedwojennej wódki i małe kieliszki.
– Zdrowie!
Niewiarygodne, ale Haller częstuje również małymi, trójkątnymi kanapeczkami z białego
chleba z czarnym kawiorem. Może to jego niewidzialna żona przygotowała je na ślubne
śniadanie. Potem kilka kawałków suchego chleba zostaje posypanych solą, której wszyscy
kosztują, a następnie zrzucają ją na ziemię. Ewa patrzy przez ramię, ale ksiądz już poszedł.
Ktoś ujmuje pulchną, wilgotną dłonią jej dłoń i Ewa widzi, że to Robak przyciska jej
palce do ust.
– Życzę wam szczęścia.
Ewa uśmiecha się. Szczęście wydaje się tak nieprawdopodobną perspektywą dla jej
małżeństwa jak kawior na weselu w drewnianej szopie. Ale chce mu uwierzyć.
– Dziękuję.
Ciemne oczy Robaka nadal się w nią wpatrują, więc musi uwolnić rękę. Robak to pewnie
jego pseudonim, ale pasuje do niego.
On uśmiecha się półgębkiem.
– Powinna pani teraz płakać, pani Bergel, prawda?
– Dlaczego?
– Zna pani to powiedzenie: panna młoda musi płakać podczas ślubu albo spędzi całe
małżeńskie życie we łzach.
– Nie zwracam uwagi na te stare polskie porzekadła.
– Nie? Miejmy nadzieję, że się nie sprawdzają.
– A jak mogłaby to być prawda?
Ewa nie jest tak pewna siebie, na jaką wygląda. Serce jej wali. Jednak cieszy się, że jej
głos brzmi spokojnie. Ponieważ wie, że gdyby zaczęła teraz płakać, nie mogłaby przestać.
Lusowo, Rzesza Niemiecka

Piątek, 8 października
– A teraz pora na nasz miodowy miesiąc.
– Bardzo śmieszne.
– Zaufaj mi, pani Bergel!
– Nie, Stefan.
Przypływ jego dobrego humoru sprawia, że Ewa czuje się jeszcze bardziej osamotniona.
– Dlaczego nie?
Stefan wyprowadza jej rower z cienia pod drzewami na otwartą przestrzeń za nimi.
– Widzisz? Spacer w pięknej polskiej okolicy. Kto mógłby sobie życzyć lepszego
miodowego miesiąca?
Ewa próbuje się uśmiechnąć. Białe kwiaty rosną w niskiej, żółtej trawie, a jesienne
promienie słońca kreślą delikatny krąg ciepła na jej plecach, ale to nie zdejmuje ciężaru z jej
serca. Odkąd wyszła z „kaplicy” w drewnianej szopie, powaga podjętego przez siebie kroku
i prawdopodobieństwo, że to się skończy ponuro, wywołują ucisk w jej piersiach.
Lekkomyślność Stefana zaczyna doprowadzać ją do szału. Ale wie, jak położyć temu kres.
– Zajrzałam do walizki.
– Naprawdę?
Stefan natychmiast się zatrzymuje.
– Gdzie ona teraz jest?
– W bezpiecznym miejscu.
– Gdzie?
– Możemy usiąść?
Ewa rzuca swój sweter na świeżo skoszoną trawę na brzegu rowu.
– Te wszystkie rzeczy… one są z Katynia, prawda?
Stefan kładzie rower na ziemi i siada obok niej.
– Rozumiesz więc, dlaczego to jest ważne.
– Dla rodzin?
– Dla nich również.
– Również? Co masz na myśli?
– Te dowody są zbyt ważne, by teraz je zwrócić rodzinom.
– Słucham?
Patrzy na niego przerażona, a jego twarz ciemnieje.
– Każdy pakiet zawiera rzeczy należące do zidentyfikowanego polskiego oficera.
– To tym bardziej należy znaleźć rodziny…
– Nie. – Stefan patrzy w niebo. – Zostały już przeprowadzone dokładne badania tych
dowodów. Wśród rzeczy należących do poległych oficerów jest wiele z konkretnymi datami.
I żadna data nie jest późniejsza niż kwiecień czterdziestego roku.
– Czego to dowodzi?
Stefan prostuje się, siedząc.
– To jednoznacznie dowodzi, kim są mordercy. Wiesz, Wehrmacht wkroczył do tej części
Rosji dopiero latem czterdziestego pierwszego. Więc chociaż nawet Brytyjczycy twierdzą, że ta
zbrodnia obciąża Hitlera, to Niemcy nie mogli dokonać masakry w Katyniu. Kiedy Brytyjczycy
zobaczą moje dowody, zmienią zdanie co do winnego. I zmienią zdanie na temat swojego
sowieckiego alianta.
– Myślisz, że to będzie dobre?
– Oczywiście. Taka jest prawda.
Ewa kręci głową.
– Mogłabym się założyć, że Brytyjczycy już znają prawdę, ale wygodnie im w nią nie
wierzyć.
– Ale kiedy fakty zostaną przedstawione światu…
Ewa prycha.
– To nie zrobi żadnej różnicy. Ludzie uwierzą w to, w co chcą wierzyć, niezależnie od
niewygodnych faktów. A spytaj tych uroczych okupantów z pensjonatu Hartmanów, o co ich
zdaniem walczą.
Stefan odwraca się, by spojrzeć wprost na nią, i jego głos twardnieje.
– Widziałaś numery napisane na kopertach. Te liczby zaczynają się od jedynki i sięgają aż
ponad czterech tysięcy. Właśnie tyle ciał zostało ekshumowanych tego lata.
– Kto ci to wszystko powiedział?
– Nieważne. Ważne, że zabiorę te dowody do Anglii.
Patrzy gdzieś w bok i grzebie w niskiej trawie.
– Czy walizka jest w pensjonacie?
– Nie. Zapach jest zbyt mocny.
– A zatem gdzie?
– Niedaleko.
– Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć?
– Nie chcę, żebyś poszedł jej szukać beze mnie.
Ogarnia ją irytacja.
– Dlaczego nie przyniosłeś jej tutaj i nie ukryłeś gdzieś w gospodarstwie, jeżeli tak się
o nią martwisz?
– Zabrałem walizkę do miasta, ale trudno ją ukryć, jak wiesz. A poza tym lepiej, żeby
Haller nie wiedział nic o tym planie, póki to nie będzie absolutnie konieczne.
Stefan rozrzuca dłonią drobinki trawy.
– Może nie jest całkiem jasne, komu naprawdę ludzie są wierni, dopóki się ich nie
wypróbuje.
Ewa nagle wolałaby nie mieć na palcu miedzianej obrączki, która tylko pogłębia jej
wzburzenie. Wzdycha i kładzie się na polu, podkładając ramiona pod głowę. Pierzynki białych
obłoków rysują się na jasnoniebieskim niebie.
– Nie jedź, Stefan.
– Jestem tutaj.
– Chodzi mi o Dakotę.
– Muszę, Ewo.
Stefan szuka w kieszeni paczki papierosów i zapalniczki, a Ewa opiera się na łokciu. Nad
nimi niezbyt wysoko warczy silnik samolotu.
– Czy sam będziesz lecieć Dakotą?
– Nie, nie. Nie mam przeszkolenia na ciężkie transportowce.
– Jak ona wygląda?
– Dakota? – Mruży oczy i zaciąga się papierosem. – Jakby to była przyszłość.
Ewa zastanawia się, co on ma na myśli.
– Czyli wielki?
– Nie za duży, by wylądować na tym polu.
– Tutaj?
Stefan kiwa głową. Ewa próbuje wyobrazić sobie tę oświetloną słońcem łąkę, gdy w nocy
transportowy samolot schodzi tu z rykiem do lądowania. Jednak nie umie.
Nad nimi wyje piskliwy silnik. Stefan spogląda w górę, a potem odrzuca papierosa.
Zanim Ewa uświadamia sobie, co się dzieje, przygniata ją sobą, wyciskając jej oddech z piersi,
a jej twarz jest ukryta pod jego twarzą.
– Leż spokojnie. Nie pokazuj twarzy.
Prawie nie może mówić pod jego ciężarem.
– Dlaczego? Co to jest?
Znad jego ramienia Ewa kątem oka widzi, że coś przesuwa się po niebie, z długimi,
zaokrąglonymi skrzydłami, patykowatymi, rozpiętymi drążkami, kołami jak w zabawce.
Stefan szepce:
– To rozpoznawczy storch.
– Ale nie patrzą na nas, prawda?
– Oglądają wszystko. I wszystko fotografują.
Oboje oddychają płytko, urywanie. Ewa zastanawia się, czy z wysokości dwustu metrów
wygląda to tak, jakby uprawiali seks, chociaż nie dzieje się nic takiego.
Oczy Stefana błyszczą.
– Czy go widzisz? Nadal krąży?
Kiedy Ewa odnajduje kontur na niebie, samolot odlatuje.
– Nie, poleciał.
Stefan turla się na trawę. Ewa bezwiednie wydaje lekki okrzyk, gdy ciężar jego ciała już
jej nie przygniata.
On wpatruje się w niebo.
– Poleć ze mną, Ewo. Dakotą.
– Słucham?
– Do Anglii.
– To nie jest śmieszne.
Stefan przewraca się na bok, by na nią popatrzeć, a trawa pachnie tak jak wczesnym
rankiem w lecie.
– Ja nie żartuję. Musisz po prostu wyślizgnąć się z pensjonatu pod koniec przyjęcia dla
Gauleitera i odszukać nas w ciężarówce przewożącej mleko. Przyjadę do miasta z Robakiem.
– O Jezu, Stefan!
– I tak muszę przyjechać po walizkę.
Ewa czuje skurcz w brzuchu.
– Jak mogę polecieć do Anglii? Mój ojciec…
– To nie ma nic wspólnego z twoim ojcem.
– Ale jak mogłabym go zostawić?
Stefan siada i obejmuje jej ramiona.
– Pomyśl, Ewo. Pomyśl o niedzielnym poranku. Moglibyśmy do tego czasu być
w Londynie jako nowo poślubione małżeństwo szukające mieszkania. Nowe życie. Bylibyśmy
razem i bylibyśmy bezpieczni. Nasze życie stałoby się normalne.
Jej żołądek się kurczy, jakby miała zaraz zwymiotować. On mówi poważnie. Może coś
takiego właśnie planował przez cały czas.
– Nawet nie podsuwaj mi takich myśli. To nie w porządku.
– Po prostu wymknij się pod jakimś pretekstem pod koniec kolacji. Udaj chorą czy coś
i wyjdź na drogę z tyłu. Będę tam czekał w ciężarówce z Robakiem. Zabierzemy walizkę
i odbiornik Neptun z fabryki, a potem podjedziemy tutaj.
Ewa przyciąga nogi do siebie i obejmuje je ramionami. Opiera głowę na kolanach. Jest
coś w oczach Stefana, czego wcześniej nie widziała i co jej się nie podoba.
– Co naprawdę zamierzacie zabrać dziś wieczorem – mnie czy walizkę?
– I to, i to.
– A gdybyś miał wybierać?
– Nie muszę.
– Będziesz musiał, Stefan, bo ani ja, ani walizka nigdzie nie pojedziemy, jeśli mój ojciec
nie pojedzie z nami.
Stefan wstaje i przeczesuje włosy dłońmi.
– Istnieje ryzyko, że lądowanie Dakoty się nie uda. Albo że w ogóle do niego nie dojdzie.
– Wiem o tym. Nie jestem głupia.
– W gruncie rzeczy jest większe prawdopodobieństwo, że się nie uda, niż że się
powiedzie.
Wkłada ręce do kieszeni spodni i odwraca się.
– Dlatego musisz mieć to cały czas przy sobie.
Wyciąga rękę z kieszeni. Na płasko wyciągniętej dłoni jest coś czerwonego; rodzaj
cukierka w folii w znajomym ciemnoczerwonym opakowaniu i z wykonanym złotą kursywą
napisem „E. Wedel”. Ale serce Ewy łomocze, bo wie, co jest wewnątrz czekoladki.
Kręci głową.
– Haller dał mi jedną przed ostatnią dużą akcją, ale spuściłam ją z wodą w toalecie dla
oficerów. Nigdy nie umiałabym zmusić się, żeby ją zażyć.
Stefan klęka obok Ewy i wpycha zawiniętą czekoladkę z trucizną do kieszeni jej
spódnicy.
– Oni nie będą cię po prostu bić, wiesz, ale spalą cię lub spróbują utopić. Właśnie takie
rzeczy robią z człowiekiem.
– A co z tobą? Czy wziąłbyś ją?
– To zależy.
– Od czego?
– Od tego, czego bym się spodziewał.
Ewa strzepuje źdźbła trawy ze spódnicy i czuje grudkę trucizny w kieszeni. Może tym
razem, niezależnie od tego, co powiedziała, nie wyrzuci jej.
Głos jej się łamie.
– W każdym razie modlę się do świętej Barbary o chmury w sobotnią noc. Wtedy
wszyscy będziemy mogli tu zostać.
– Święta Barbara chroni od burz, więc pewnie przyczyniasz się do tego, żeby niebo było
nadal czyste.
Stefan wyciąga rękę, przyciąga ją i przytula do siebie, szepcząc do ucha:
– Właśnie dlatego, moja Ewo, musimy jak najbardziej wykorzystać dzisiejszy dzień.
Jej jedwabny rękaw przylega do jego kurtki, gdy Stefan bierze ją za rękę i pomaga przejść
przez rów. Prowadzi obok siebie rower i idą, szybciej niż na spacerze, w stronę jednej z ładnych
kęp drzew, rosnących na granicy długiego pola koniczyny. Miedziana obrączka na palcu szczypie
Ewę w miejscu, w którym Stefan trzyma ją za rękę.
W pewnej odległości dwie ciemne postaci idą szybko skrajem pola, obok kępy drzew.
Jedna z nich wygląda jak Haller. Ta druga to może być Robak, ale Ewa nie jest pewna.
Ewa i Stefan schodzą z pola w szachownicę cienia pod drzewami. Ewa mruga,
przyzwyczajając oczy do innego światła. Stefan bez słowa puszcza jej rękę i przykuca. Wygląda,
jakby wyciągał szeroki rulon drewnianej podłogi. Po chwili Ewa widzi, że jest to plandeka
pokryta kamuflażem z liści. Pod nią równymi rzędami ustawiono bańki z benzyną i przenośne
lampy. Przez zapach stęchłej, mokrej ziemi przebija ostry powiew nafty.
Stefan przygląda się przez chwilę, po czym poprawia plandekę i mocuje jej końce
śledziami do namiotu.
Wyciera dłonie o spodnie.
– To tam. Chodź.
Małą, okrągłą polankę otaczają gęste zarośla ostrokrzewu. Ewa idzie za Stefanem,
przedzierając się przez kolczaste, woskowate liście, a potem siada obok niego tak, by nikt nie
mógł ich zobaczyć.
Stefan delikatnie dotyka palcami załamania jej policzka.
– Moja Ewa, moja kochana…
Ewa bierze jego dłoń w swoją i przyciska ją do ust. Potem szepcze:
– Cokolwiek się stanie, nie wracaj do tej angielskiej dziewczyny, tej pilotki. Obiecaj mi
to.
– Oczywiście, najdroższa. Jestem teraz twoim mężem.
Odgarnia jej włosy z oczu.
– A ty… gdyby któryś z oficerów z pensjonatu…
– Nie ma nikogo prócz ciebie, Stefan. Już na zawsze. Zawsze.
– Ewa…
Czuje jego gorący oddech na twarzy.
– Stefan…
Jego ręka ześlizguje się z talii Ewy na jej udo i niecierpliwie podciąga spódnicę. Chłodne
leśne powietrze owiewa nagą skórę powyżej pończoch i robi jej się gorąco. Jednak łapie za rękę
Stefana.
– Stefan… Nie tak szybko.
– Co?
– Wolniej, kochanie. Niech to trwa. Kto wie, jak długo będziemy musieli o tym
pamiętać…
Stefan wydaje jęk i przewraca się na bok, przygniatając ją. Kawałki suchych liści
w kolorze miedzi wplątują jej się we włosy. Stefan zaczyna delikatnie, ale gorączkowo całować
jej twarz.
– Ewo, nie mów tak. Jedź ze mną w sobotę, proszę…
– Stefan…
I wtedy kładzie palec na jego wargach.
– Ciii..
Ponieważ coś rusza się niedaleko w lesie. Po chwili Stefan również to słyszy. Kaszel.
Jakiś mężczyzna w pobliżu. Tak blisko, że musiał ich słyszeć.
Stefan odwraca się i siada wyprostowany, wkładając z powrotem koszulę za pasek
spodni. Ewa cofa rękę, którą dotykała jego skóry. Przez chwilę jej dłoń wisi w powietrzu, jakby
już nigdy nie chciała dotknąć niczego poza jego gładkimi, gorącymi plecami.
Jednak ta chwila mija i Ewa czuje z ponurą pewnością, że nie będą mieli kolejnej okazji.
Siada i zanim jeszcze zorientuje się, że płacze, łza pozostawia ciemny, wijący się ślad na
liliowym jedwabiu bluzki.
Stefan wystawia głowę ponad zarośla ostrokrzewu, a potem opada z powrotem.
– To tylko Robak. Nie zwracajmy na niego uwagi.
Ale oboje wiedzą, że już jest za późno.
Ewa kręci głową i wstaje, wygładzając spódnicę. Niedaleko Robak pali fajkę, oparty
o pień drzewa. Udaje, że jeszcze ich nie zauważył, ale jest tak blisko, że to musi być taka gierka.
Stefan przedziera się przez gęstwinę, a gdy Ewa wkłada sweter, słyszy, jak mówi do
Robaka, że jest za mało lamp naftowych, bo jedna musi przypadać na każde osiemdziesiąt
metrów po obu stronach pola. Robak odpowiada, że przekaże to Hallerowi i spróbuje załatwić
więcej. Stefan mówi, że przynajmniej pięćdziesiąt osób będzie potrzebnych do zapalenia
i zgaszenia lamp, kiedy padną takie rozkazy. Potem obaj mężczyźni zniżają głos i Ewa ma
niemiłe uczucie, że rozmawiają na jej temat. Idzie w ich kierunku w niezasznurowanych butach.
Robak macha do niej. Ma na sobie długi, brązowy, roboczy płaszcz.
– Ach, dzisiejsza panna młoda!
Ewa wytrzymuje jego wzrok zaledwie przez sekundę.
– Muszę już iść.
Rozgląda się za rowerem, gdy Stefan sięga ręką i wyciąga jej z włosów okruch zeschłego
liścia.
– Robak mówi, że cię podrzuci, przynajmniej do warsztatów lotniczych. Twój rower już
jest na ciężarówce.
– Ja…
Ale nagle nie jest w stanie nic powiedzieć. Jeśli się odezwie, zacznie płakać.
Ciężarówka do przewozu mleka, z zaokrągloną maską i drewnianymi siedzeniami
z desek, jest zaparkowana na skraju drzew. Ewa nie dotyka już Stefana, prawie na niego nie
patrzy, i wsiada do środka. W kabinie pachnie kurzym nawozem i słomą. Robak przekręca
stacyjkę i pozwala, by silnik się trząsł, podczas gdy sam cmoka, by rozpalić iskrę w fajce. Jego
policzki na zmianę unoszą się i opadają, gdy słodkawy dym przydusza inne zapachy w kabinie.
Stefan macha do nich powoli z cienia pod drzewami, gdy ciężarówka zakręca. Jednak Ewa nie
robi żadnego gestu. Przypomina sobie z przerażeniem tamto pożegnanie, gdy pociąg odjeżdżał
z Warszawy. Czy teraz znowu zacznie się rozłąka na wiele lat? Albo już na zawsze? Może tym
razem, jeśli także pomacha, przerwie okres złej passy. Jednak sylwetka Stefana ginie już
w przesuwającym się cieniu drzew.
Robak jedzie szybciej, niż jest to bezpieczne na wyboistej drodze. Zdejmuje ręce
z kierownicy, by zmienić podwójne biegi, i Ewa musi trzymać się drzwi, gdy skręcają na główną
drogę. Robak zwiększa obroty silnika, naciska nogą sprzęgło i przerzuca obie dźwignie zmiany
biegów w tę i z powrotem, gdy ciężarówka nabiera prędkości. Za oknami przemykają kontury
młodych topoli. Robak wyraźnie stara się zrobić na niej wrażenie. Może prowadzenie rozmowy
przynajmniej skłoni go, by zwolnił, a ona przestanie myśleć o tym, jakiego wyboru musi jutro
dokonać.
– Co pan robi w fabryce?
– Nie powinienem o tym mówić.
– Jak pan chce.
– Jestem kierownikiem w warsztatach produkujących systemy radiolokacyjne. Dzięki
temu mogę zdobyć jeden z odbiorników systemu Neptun i wysłać go do aliantów. To wszystko
jest ściśle tajne.
Ewa parska, ale silnik prawdopodobnie pracuje zbyt głośno, by on to usłyszał.
– Czy ten Neptun jest duży?
– Nieszczególnie.
– Nie jest? Myślałam, że Dakota przylatuje dlatego, że ten Neptun jest zbyt wielki, by go
wysłać za granicę przez kurierów.
– Cóż, oczywiście łatwiej wysłać go drogą lotniczą. Ale nie to jest głównym powodem, że
przyleci tu samolot.
– A jaki jest główny powód?
– Pasażerowie.
Ewa rzuca na Robaka spojrzenie z ukosa. Zatem więcej niż jeden pasażer. Czy Stefan
powiedział mu o swoim planie zabrania jej do Anglii? Po raz pierwszy Ewa dopuszcza do siebie
wizję, że Stefan prowadzi ją za rękę obok hałaśliwych śmigieł samolotu transportowego
i wprowadza po drabince do kabiny. Jednak przecież Stefan wie, że ona nie wyjedzie bez ojca.
– Ilu ma być tych pasażerów?
Robak wzrusza ramionami, jakby to było oczywiste.
– Poza pani mężem tylko jeden.
Ewa wygląda przez okno, żeby Robak nie mógł zobaczyć rumieńca gniewu na jej twarzy.
Jeśli Stefan uważa, że miedziana obrączka na jej palcu wystarcza, by decydować o jej życiu, jutro
wieczorem będzie w szoku.
– Ste… to znaczy Anatol tak panu powiedział, prawda?
– Cóż, poznałem szczegóły akcji już jakiś czas temu.
– Akcji? Ma pan na myśli operację „Orzeł”?
Ciężarówka znów jedzie szybciej niż powinna. Nieumocowany rower łomocze na pustej
podłodze, a licznik waha się w okolicy szczytu tarczy.
– To także.
Ewa odwraca się, by na niego spojrzeć.
– Co znaczy to „także”?
Jednak widać już długie, niskie hangary zakładów lotniczych i Robak zaczyna kolejne
przedstawienie ze sprzęgłem i podwójnymi biegami, ale w odwrotnym kierunku. Ciężarówka
szarpie i podskakuje, gdy zwalnia.
Potem Robak mówi, mając fajkę wciśniętą w kącik ust i jedną rękę na kierownicy:
– Myślałem, że mąż to już pani powiedział.
– Na miłość boską, co powiedział?
– O swoim powrocie Dakotą do Anglii.
– Tak, tak, oczywiście, że powiedział.
– I o tym drugim pasażerze.
– A jak pan sądzi, kim jest ta osoba?
– Wiem, kto to jest.
– Kto?
– Gauleiter Greiser, oczywiście.
Ewa chce zachować obojętny wyraz twarzy, ale już zamiera z przerażenia. O czym ten
Robak mówi? Dlaczego, na Boga, namiestnik Rzeszy w Kraju Warty miałby chcieć jechać do
Anglii? A jeśli Greiser jest tym drugim pasażerem, to co z nią?
Robak się śmieje.
– Och, przepraszam. Pani nie wiedziała.
Wciska stopą pedał hamulca i Ewa leci do przodu, gdy ciężarówka staje obok kępy brzóz,
kryjących ją od strony bramy zakładów. Silnik pyka i jęczy.
Robak ma uśmieszek przyklejony do ust.
– Proszę się nie martwić, nasza akcja jest w pełni przygotowana.
Ewa walczy z pokusą zaciśnięcia mu dłoni na gardle i potrząśnięcia nim. Popycha rączkę
i drzwiczki zaczynają się otwierać ze zgrzytem.
– Na miłość boską, albo niech pan powie, jaki charakter ma ta „akcja”, albo niech się pan
zamknie.
Uśmieszek znika, gdy Robak przygryza cybuch fajki.
– No cóż, myślałem, że pani o tym powiedziano. Może pani mąż myśli, że bezpieczniej
dla pani jest nie wiedzieć.
– A więc do diabła, ma pan zamiar mi powiedzieć czy nie?
– Sądzę, że skoro już zacząłem, powinienem skończyć.
Robak wyjmuje fajkę z ust i wzdycha.
– W sobotę wieczorem, kiedy pani będzie robić wszystko, żeby upić Gauleitera Greisera
i jego kumpli, pani mąż i ja przyjedziemy na podwórko pensjonatu i schowamy się za budynkiem
sanitariatu. Gdy tylko Greiser będzie musiał skorzystać z toalety, złapiemy go, wrzucimy na tył
ciężarówki i zawieziemy na lądowisko. Potem pani mąż dostarczy go Dakotą do Anglii. To
będzie najlepszy prezent, jaki kiedykolwiek dostał Churchill!
Ewa wysiada z ciężarówki i zatrzaskuje drzwiczki. I zanim Robak zdąży podejść, żeby jej
pomóc, zdejmuje rower z platformy, wsiada na niego i szybko odjeżdża. Łatwo nabiera
prędkości, bo stoi na pedałach, nad siodełkiem, by jechać szybciej.
Koła świszczą na betonie, a ona początkowo nie może zebrać myśli. Jednak wygląda na
to, że do najbliższej niedzieli jej życie zmieni się na zawsze. Albo będzie ze Stefanem
i wysiądzie z Dakoty na mokrym lotnisku, na którym brytyjski oficer wywiadu zapyta ją, kim do
diabła jest, albo będzie leżeć półżywa na podłodze celi w siedzibie gestapo. Wydaje się, że nie
ma żadnej pośredniej możliwości. A Ewa za nic nie potrafi sobie wyobrazić, że któraś z tych
rzeczy naprawdę się wydarza.
Poznań, Rzesza Niemiecka

Sobota, 9 października

Łyżka Gauleitera wisi w powietrzu nad wazą z zupą grzybową, gdy on przygląda się
sukience Ewy. Czy ocenia domowy krój ludowego dirndla, który Ewa skopiowała z kobiecego
pisma? Nigdy nie widziała tego stroju w rzeczywistości, więc zapewne falbanka przy dekolcie
i żółtawy wzór paisley nie są do końca odpowiednie; to wysiłek folksdojczki, by być prawdziwą
Niemką. Ewa stara się patrzeć na rzedniejące włosy Gauleitera Greisera i unika spojrzenia jego
szeroko otwartych, oceniających oczu. Przy odrobinie szczęścia może po prostu podobają mu się
jej piersi.
Podniesione głosy i gardłowe śmiechy zaczynają zagłuszać akordeon kwilący
z gramofonu. Pośrodku długiego, zatłoczonego stołu podnosi się czyjaś ręka. Ewa nie rozpoznaje
czerwonej twarzy nad kołnierzykiem z patką z czterema gwiazdkami.
Podchodzi, uśmiechając się.
– Piwa, panie Sturmbannführer?
– Wody. W dzbanku.
– Jest pan pewien? Mamy piwo, jasne i ciemne. A może wina?
Przygważdża ją wzrokiem.
– Wody, powiedziałem.
Serce jej wali.
– Tak, panie Sturmbannführer, oczywiście.
Wychodzi z jadalni i idzie prędko korytarzem do kuchni, a serce nadal jej mocno bije.
Biesiadnicy powinni mieć dziś wieczorem radosny nastrój i nie ma powodu, by zachowywali się
obcesowo. Ewę przebiega dreszcz, gdy kran z zimną wodą zgrzyta, ocierając się o ceramiczny
dzbanek. Wszystkie szklane dzbany są napełnione piwem, którego nikt nie pije.
Na zewnątrz zegar na staromiejskim ratuszu wybija dziewiątą. Powyżej żółtawo
oświetlonego podwórza, na tle oblanego poświatą księżyca perłowego nieba, rysują się szczyty
dachów z czarnymi obramowaniami. Nie ma wcale chmur. Niczego, co by powstrzymało Dakotę.
Może Stefan i Robak są już za budynkiem sanitariatu i czekają. Ewa stara się skupić na
decyzji, jaką musi podjąć. Będzie to najważniejsza decyzja w jej życiu, bardziej doniosła niż
wpisanie się na volkslistę albo wstąpienie do AK, a nawet niż poślubienie Stefana. I chociaż on
nic jeszcze nie wie, wybór Ewy będzie też punktem zwrotnym w życiu jej ojca. Jednak jej mózg
zdaje się jedynie rozważać, w jakim stanie są sznycle, które dochodzą w piekarniku, gdy
jednocześnie strudel robi się rozmiękły. Jej umysł raczej koncentruje się na liczeniu bochenków
i dzbanów z piwem, niż na wyobrażaniu sobie, w jaki sposób, zaledwie za trzy godziny, ona i jej
ojciec mają znaleźć się w samolocie transportowym do Londynu.
– Eva.
Woda rozchlapuje się z dzbana, mocząc jej żółty gorset. Wzdryga się, ale pamięta, żeby
się uśmiechnąć.
– Tak, Heinrich?
– Czy mógłbym cię prosić o kolejny koszyk chleba? Zupa jest przepyszna i niektórzy
goście chcą wytrzeć chlebem swoje talerze.
– Oczywiście, zaraz przyniosę.
– Czy mam coś od ciebie zabrać?
– Nie, nie, nie rób sobie kłopotu. Ale to bardzo miłe z twojej strony.
Jej serce bije zbyt szybko. Idzie do kredensu, owija białą lnianą serwetkę wokół
ciemnobrązowego bochenka i odkrawa kromki. Beck stoi przy drzwiach z rękami w kieszeniach
szerokich spodni. Ma czarną kurtkę zapiętą aż pod szyję, do metalowego krzyża na kołnierzu.
– To wielki wieczór dla ciebie, Evo.
Ona spuszcza oczy. Czy on coś wie? Czy Stefan, Boże uchowaj, już powiedział mu,
dokąd zostanie zabrana śmierdząca walizka i jak się tam znajdzie? Ale to byłoby szaleństwo.
Musi założyć, że Beck nic nie wie, i dalej działać jakby nigdy nic.
Ostry nóż tnie ciemny chleb na cienkie, równe kromki.
– To wielki zaszczyt być gospodarzem uroczystości zorganizowanej przez Gauleitera.
Czy sądzisz, że jest zadowolony z menu? I z otoczenia?
Beck kiwa głową.
– Słyszałem, jak mówił, że małe niemieckie przedsiębiorstwa w tym mieście mogą być
naprawdę wspaniałe.
Ewa wkłada chleb i białą serwetkę do koszyka, a drugą ręką zabiera dzbanek. Beck
pozwala jej przejść, stukając lekko obcasami, gdy ustępuje jej z drogi.
W jadalni Ewa stoi przy ścianie, obserwując, jak mężczyźni kończą zupę.
Sturmbannführer z czerwoną twarzą jest głośny i irytujący. Wrzeszczy do sąsiada o tym, jak
kiedyś pilotował nowo zmontowanego myśliwca 190 z zakładów Focke-Wulfa w Poznaniu
i w ramach testu doświadczalnego poleciał do siedziby centrali Głównego Urzędu
Bezpieczeństwa Rzeszy w Berlinie, lądując wprost na Prinz Albrecht Strasse. Śmieje się
hałaśliwie, ale nic nie pije. Nikt nie pije. Nawet piwa. Greiser siedzi przy nietkniętym kieliszku
rieslinga.
Alinka, łączniczka przysłana przez Hallera, zakłopotana stoi w letniej sukience po
przeciwnej stronie pokoju. Ewa daje jej znać, że ma zbierać talerze, a potem idzie za nią do
kuchni z wyładowaną tacą. Gdy układają brudne naczynia w zlewie, Ewa, zniżając głos,
przechodzi na polski.
– Alinko. Gdy będziesz podawać cielęcinę, spytaj każdego, czy ma ochotę na wino lub
piwo.
– Mam się do nich odezwać?
– Tak. Powiedz Wein oder Bier? Możesz to powtórzyć?
– Wein… oder Bier.
– Tak, dobrze. I powiedz im, że mamy rieslinga.
Alinka marszczy brwi.
– Nie znam niemieckiego, panienko.
– Spróbuj powtórzyć to, co ci powiedziałam. To nie jest trudne.
Alinka kiwa potakująco, ale ma wrogie spojrzenie. Ewa zastanawia się, czy Haller nie
mógł przysłać kogoś z chociażby powierzchowną znajomością języka.
Ewa podnosi półmisek ze sznyclami i każe Alince iść za sobą z miską parujących
ziemniaków. W drzwiach do jadalni Ewa stara się jak najpiękniej uśmiechnąć i daje znać Alince,
żeby zrobiła to samo. Gdy podaje sznycle, pyta każdego oficera, czy miałby ochotę na piwo lub
rieslinga do głównego dania. Jednak wszystkie odpowiedzi brzmią tak samo: „Proszę tylko
o wodę”.
Ewę ogarniają złe przeczucia, gdy patrzy na zegar ścienny. Dwadzieścia po dziewiątej.
Wskazówki przesuwają się zbyt szybko. Ona nadal nie ma pojęcia, co powinna zrobić, a nawet
nie wie, jakiego rozwoju wydarzeń by chciała. Więc dalej się uśmiecha, nalewa wodę,
przysłuchuje się. Rozmowy krzyżują się w powietrzu: wyrazy uznania dla renowacji Wielkiego
Złotego Hallu na Zamku i uszczypliwe komentarze o Gauleiterach z innych stron Rzeszy. Jest też
wymiana zdań na temat mądrego zalecenia Reichsführera Himmlera, by porywać polskie dzieci
o aryjskim wyglądzie. Jednak nie ma mowy o samolotach transportowych czy partyzantach.
Ewa widzi, że jej ojciec przykuca obok czerwonego na twarzy Sturmbannführera, który
mówi mu coś do ucha. Ma nadzieję, że nie chodzi o skargę na jedzenie.
I nadal nikt nie sięga po piwo. Ewa nie może tego zrozumieć. Nawet przy śniadaniu
większość oficerów wypija więcej niż jedną szklankę. Spogląda na Becka, który ani nie je, ani
nie pije, tylko pali. On chwyta jej spojrzenie i dziwnie mruga do niej okiem. Nigdy wcześniej nie
widziała, by robił coś takiego. Zimny dreszcz przebiega jej po plecach.
W tym momencie niski mężczyzna w kraciastym garniturze staje na wprost Ewy; jego
niebieskie oczy są na wysokości jej oczu.
– Powiedz tej Polce, żeby się zamknęła.
Ewie zasycha w gardle. Wiszące na ścianie skrzyżowane myśliwskie rogi zdają się
chybotać.
– Przepraszam?
– Jej fatalny niemiecki nas irytuje.
– Tak, oczywiście. Przepraszam. Czy mogę panu zrobić drinka?
– Nie.
Ewie nagle robi się niedobrze. Wychodzi szybko do kuchni, napełnia wodą metalowy
kufel do piwa i wypija wszystko za jednym zamachem, patrząc w niebo. Wtedy w kuchni zjawia
się ojciec. Ewa odwraca się i widzi, jak ojciec nożem do mięsa kroi strudel na rozkładanej półce
kredensu. W powietrzu rozchodzi się zapach gorących jabłek i ciasta.
Oskar patrzy na nią.
– Dobrze się czujesz?
Ewa ociera usta wierzchem dłoni i kiwa potakująco.
– Powinieneś użyć tego z ząbkowanym ostrzem. Ten pokruszy ciasto. Czy im smakuje?
– Co?
– Sznycle.
– Nie było narzekań.
Policzki Oskara są bardzo czerwone pod siwymi wąsami.
– Zanieś koniak. To nasza ostatnia butelka. Ale postaw ją na stole, żeby się sami
obsłużyli.
– Nie wypiją. Nie piją żadnego alkoholu.
On wzrusza ramionami.
– Spróbujmy ostatni raz. Nic nie zarobimy dziś wieczorem, jeśli nie będziemy mogli
wystawić rachunku za napoje.
Jeszcze jeden powód, by namawiać ich do picia, podobny do głupiej nadziei, że mogliby
nie zauważyć braku swego najwyższego rangą funkcjonariusza aż do chwili, gdy będzie leciał
Dakotą nad ich głowami.
Gdy Ewa wraca do jadalni, Greiser podnosi wzrok i napotyka jej spojrzenie. Ona zmusza
się do uśmiechu i stawia butelkę koniaku oraz mały kieliszek na stole naprzeciwko niego. On nie
każe jej, jak się spodziewała, zabrać tego stamtąd, ale nadal kraje sznycel i przełyka go. Nie
patrzy już w jej stronę. Kilku innych mężczyzn skończyło jedzenie i rozpiera się na krzesłach,
paląc lub popijając wodę. Beck zniknął.
Gdy Greiser odkłada nóż i widelec, serce Ewy uderza mocniej. Czy teraz rzuci serwetkę
na stół i wyjdzie do toalety? Może powinna spróbować go zatrzymać. Stefan i Robak pewnie są
już na miejscu, ale Ewa nie jest gotowa. Nie jest gotowa dokonać wyboru ani opuścić domu.
Jednak Greiser nie rusza się z krzesła i bierze od sąsiada grube cygaro, zapalając je od świecy
stojącej na stole.
Ewa sprząta brudne talerze, ustawiając je jeden na drugim. Między poszczególnymi
warstwami naczyń rozgniata tłuczone ziemniaki, kapustę i sos, czując ciężar tych resztek. Jeśli
poleci ze Stefanem, kto to pozmywa? Nie ona. Nie dziś w nocy. Ani nigdy. Zanosi talerze do
kuchni i robi z nich stos koło zlewu. Ojciec kładzie jej rękę na ramieniu.
– Idź spać, gdy tylko wyjdą. Ja to pozmywam.
Czuje w piersi ból, jakby ktoś ją uderzył.
– Dziękuję, tato. Ale równie dobrze mogę zrobić to rano. Ty także powinieneś odpocząć.
Nagle własne łóżko wydaje się jej najbardziej pożądanym miejscem na świecie. Gdyby
tylko czas mógł się zatrzymać. Gdyby tylko Stefan nie wrócił.
Cynamonowe opary unoszą się znad jabłek w płytkich miseczkach, które Ewa niesie do
jadalni na tacy. Wszyscy wokół długiego stołu mają nadal zapięte kołnierzyki i zawiązane
krawaty. Koniak stoi nietknięty. Becka ciągle nie ma. Ewa wyobraża sobie, że jest w toalecie,
o centymetry zaledwie od Stefana, który już zdążył wślizgnąć się w szczelinę między ścianą
sanitariatu a ogrodzeniem podwórka. Może Stefan obserwuje Becka przez szparę w drewnie. Ta
myśl wywołuje w niej panikę.
Koło kredensu Alinka boryka się ze stosem talerzy. Ewa staje za nią i szepcze po polsku:
– Czy dasz sobie radę sama przez minutę?
– Nie bardzo. Dokąd pani idzie?
– Po prostu sprawdzić stan czystości sanitariatu na podwórku.
Oczy Alinki ciemnieją.
– Czy wszystko w porządku? Czy coś powinnam wiedzieć… o mojej pracy?
Ewa szybko kiwa głową.
– Wszystko w porządku. Nie ma nic ważnego do przekazania. Nie zapomnij o śmietance.
W blasku przymglonego księżyca podwórko jest pozbawione kolorów, poza wiązką
żółtego światła sączącego się z budynku toalety. Chłodne powietrze szczypie nagą szyję Ewy,
która stoi i nasłuchuje. Na pobliskiej ulicy silnik jakiegoś samochodu wchodzi na wyższe obroty,
gdzieś dalej na bruku stukają kopyta, ale na samym podwórku panuje cisza. Czy Stefan tu jest?
Nie może zmusić się, by spojrzeć.
Podchodzi do na wpół otwartych drzwi toalety i stuka pięścią.
– Halo? Serwis sprzątający!
Jej głos jest piskliwy. Chrząka i próbuje ponownie.
– Serwis sprzątający!
Nikt nie odpowiada. Wchodzi do środka. Budynek jest zimny i czysty, nadal pachnie
w nim proszkiem do czyszczenia. Naga żarówka świeci się nad pisuarem. Drzwi do obu kabin są
otwarte na tyle, że widać umieszczone wysoko zbiorniki na wodę i łańcuszki z rączkami. Toaleta
jest pusta jak mauzoleum. A jeśli Stefan i Robak są po drugiej stronie cienkiego, drewnianego
przepierzenia, nie dają znaku życia.
Jakiś cień pojawia się w otwartych drzwiach, a Ewie włosy się jeżą na karku.
– Eva.
Podchodzi do wejścia.
– Heinrich. Przestraszyłeś mnie.
– Naprawdę? Czy się czymś denerwujesz?
– Może jestem troszkę zestresowana.
– Nie martw się. Ten wieczór jest wielkim sukcesem.
– Rzeczywiście?
Ewa wychodzi w chłód na zewnątrz i staje obok niego.
– Ale piwo, niestety, nie zostało w ogóle wypite. Ani wino czy koniak.
On wzrusza ramionami i opiera się o ścianę sanitariatu.
– Myślę, że niektórzy z biesiadników odczuwają skutki zbyt wielu oficjalnych obiadów
w tym tygodniu. Zaskakujące, że w mieście nie ma już wcale piwa.
Gdzieś wysoko nad nimi warczy niewidoczny samolot. Ewa odruchowo spogląda w górę,
zanim zdąży się powstrzymać.
Beck przekrzywia głowę na bok.
– Jakiś duży nadlatuje, nie sądzisz?
Ewa zamiera w bezruchu. Słodki Jezu. Czy on ma na myśli Dakotę?
Heinrich rozwiewa dłonią smugę dymu z papierosa, którego pali.
– Lubisz samoloty, prawda, Evo?
– Ja… tak.
Powinna się radośnie uśmiechać, ale nie do końca panuje nad swoją twarzą.
– Dlaczego pytasz?
– Twój ojciec powiedział mi, że przed wojną często chodziłaś do Aeroklubu obserwować
samoloty i spotykać się z pilotami.
Ewa kiwa potakująco, ale ma tak sucho w ustach, że nie może odpowiedzieć. Beck
wzdycha.
– Chciałbym móc cię tam zabrać. Mimo że nie jestem pilotem.
Podchodzi bliżej. Jego mundur jest sztywny od galonów i metalowych znaczków.
– Poszłabyś tam ze mną, Evo, gdyby klub został ponownie otwarty?
Serce Ewy niemal przestaje bić.
– Oczywiście, Heinrich. Ale to jest mało prawdopodobne, prawda?
– Kto wie? Na tym etapie wojny siły wydają się wyrównane. Nikt nie potrafi powiedzieć,
co przyniesie przyszłość. Czy nie myślisz tak samo?
On coś wie. Ewa nie ma co do tego wątpliwości i nie może już dłużej słuchać jego
wywodów. Musi go powstrzymać. Kładzie mu rękę na ramieniu i ściska je.
– Cieszę się, że mamy wiele wspólnego, Heinrich.
On patrzy na jej rękę, a potem zagląda w oczy. Jego twarz wyraża czystą radość.
– Eva…
Zbliża usta do jej ust; przewidziała taką możliwość, ale jest zbyt późno, by się odsunąć.
Beck pochyla się nad nią, ma gorące, rozchylone wargi. Ich języki się dotykają i przepływa przez
nią fala niekontrolowanego gorąca. Udo Becka wciska się w fałdę żółtej bawełny między nogami
Ewy. Ewa nie do końca zdaje sobie sprawę, jak to się stało, że ich ciała się splatają.
Beck mruczy jej do ucha:
– Mój Boże, Eva… Ty też tego chcesz.
Ona zaczyna go odpychać.
– Później, Heinrich.
– Tak, kochana Evo.
Uśmiecha się i przesuwa palcem po jej wargach.
– Przyjdź do mnie później.
Ewa wie, że już nie ma wyboru. Dziś wieczorem musi opuścić jedyny dom, jaki miała,
i pewnie nigdy do niego nie wróci.
Jednak w tym momencie ktoś odrywa od niej ramię Becka, zaciska mu na gardle pętlę
z paska i szarpie głowę do tyłu. Beck przewraca się, a ktoś go ciągnie po ziemi. Ewa stoi
zdumiona, gdy ciemne postacie, w nasuniętych głęboko na oczy kaszkietach, wloką po ziemi
wijące się ciało w czarnym mundurze. Beck charczy, ale nie może mówić. Bije na oślep
ramionami, gdy mężczyźni związują sznurem jego wierzgające kończyny.
Jedna z tych postaci podnosi pięść i odwraca twarz w kierunku żółtego światła sączącego
się z budynku toalety. Zimne oczy Stefana napotykają wzrok Ewy. Patrząc jej cały czas w oczy,
Stefan zadaje pięścią jeden potężny cios w środek twarzy Becka.
Ewa chwieje się. Zatyka sobie dłonią usta. Teraz Stefan i ten drugi taszczą zwiotczałe
ciało Becka w stronę bramy od podwórka. Ewa nadal czuje w ustach jego smak. Robi jej się
niedobrze. Opiera się dłonią o ścianę toalety i pochyla, by wypluć na asfalt dużą porcję śliny.
Zanim zdąży się wyprostować, czyjaś ręka ściska jej ramię i ciągnie w kierunku bramy.
Usta Stefana zanurzają się w jej włosy.
– Walizka.
Ewa nie jest w stanie wydobyć z siebie głosu.
– Gdzie jest walizka?
Wyrywa ramię, ale jego uścisk jest mocny.
– Mój ojciec…
– Nie. Nie ma czasu.
Gdy są przy drzwiach od zaplecza, z wnętrza pensjonatu dobiega męski śmiech, ale
Stefan przyciąga Ewę prawie do bramy.
– Nie możemy zostawić taty – Ewa podnosi głos. – Proszę, pozwól mi zabrać tatę.
– Wtedy wszyscy zginiemy.
– Stefan, proszę.
– Cicho!
Syczy. Jego uścisk zaczyna być bolesny.
– Wsiadaj do ciężarówki.
Ciężarówka do przewozu mleka stoi niezbyt daleko od tylnej bramy, jej silnik pracuje.
Ma włączone światła, ale niemal całe, poza wąską szczeliną, są zaklejone taśmą.
Stefan wpycha Ewę do kabiny kierowcy, potem wspina się za nią i przygniata ją do
Robaka siedzącego za kierownicą. Robak zwalnia ręczny hamulec i ciężarówka wyrywa do
przodu. Gołe kolana Ewy kaleczą się o metalową deskę rozdzielczą. Krew sączy się po jej łydce.
Robak jedzie powoli, ale na wysokim biegu, tak by ciężarówka była cicha i łatwo
reagowała. Ewa wpada na niego, gdy zakręcają. W kabinie pachnie benzyną i potem. Księżyc
oświetla zamknięte okiennice domów przy ulicy.
– Walizka. – Oczy Stefana błyszczą w półmroku. – Gdzie ona jest?
– Musimy wrócić po mojego ojca.
Ewa sama jest zdziwiona, że mówi tak spokojnie. Jest wyzuta z uczuć, całkiem
odrętwiała.
– Nic mu nie będzie. Załatwmy sprawę.
– Nie, Stefan. Nie, jeżeli najpierw nie zabierzemy taty.
– Do diabła, Ewo.
Stefan pięścią mocno wali w drzwiczki.
– Powiedz mi, gdzie ona jest.
– Nie bez mojego ojca.
Nagle zgrzytają hamulce i Ewa zapiera się ręką o deskę rozdzielczą. Ciężarówka trzęsie
się, stając, silnik pracuje. Robak obejmuje ramionami kierownicę i patrzy na Stefana.
– Co na Boga się tu dzieje?
Stefan warczy przez zęby:
– Jedź dalej, tylko pomału.
– Nie. Nie, dopóki nie powiesz mi, co tutaj robi twoja żona w czasie, gdy powinna poić
wroga koniakiem i kawą. I dlaczego wydaje się, że wy oboje martwicie się tylko tym, kto
zapomniał wziąć walizkę na wasze małe wakacje. A skoro jesteśmy przy tym, możesz mi
wyjaśnić, dlaczego zabraliśmy niewłaściwego pieprzonego hitlerowca?
Oczy Stefana się zwężają.
– Zjedź gdzieś na bok.
Robak przewraca oczami, ale na niskich obrotach silnika skręca w wąską boczną uliczkę,
wciśniętą między wysokie mury magazynów. Spogląda w boczne lusterka, a potem pozwala
ciężarówce toczyć się siłą bezwładu aż do zatrzymania.
– Co proponujecie zrobić z tym kochasiem tam na platformie?
Głos Stefana jest pełen napięcia.
– Zabierzemy go ze sobą.
– Na lądowisko? Komendant dostanie szału.
– Powiemy mu, jak było, że to pomyłka. Ale taka, która naprawdę nie ma znaczenia.
SS-Obersturmführer to i tak wysoki stopień.
– Chodzi ci o to, że chcesz zabrać tego głupka do Dakoty zamiast Greisera?
– Dlaczego nie?
– AK stałaby się pośmiewiskiem. Nie możemy zmarnować całego tego wysiłku po to, by
pierwszym naszym mostem lotniczym wysłać kogoś nic nieznaczącego.
Jakiś cień przemyka po bruku oświetlonym światłem księżyca, a pisk kota wywołuje
w Ewie nagłą niewzruszoną pewność.
– Musicie go zabić.
Stefan i Robak odwracają się, by na nią spojrzeć. Nie zdawała sobie sprawy z tego, co
chce powiedzieć, dopóki słowa nie padły z jej ust, ale teraz nie wątpi, że ma rację. Jak inaczej
udowodnić Stefanowi, że jej uściski z Beckiem nic nie znaczyły? Jak inaczej ma ochronić siebie
i swojego ojca, gdy Beck już wie, że ona działa w AK?
Robak kręci głową, ale Ewa mówi z prawdziwym przekonaniem:
– Dlaczego nie? Zastrzelcie go teraz. Do diabła z nim. Nie warto go brać do Anglii.
A jeśliby coś się nie udało i SS dostało go żywego z powrotem, wszyscy bylibyśmy skończeni.
Zdumiewa ją stanowczy ton własnego głosu. Widzi, że jest to również test dla Stefana, by
udowodnił, że potajemnie nie spiskował z SS-Obersturmführerem.
Robak gwiżdże przeciągle.
– Ona ma rację.
Ale Stefan przechyla się nad Ewą, nie zwracając na nią uwagi, i wymierza palec w twarz
Robaka.
– Posłuchaj, ty gnoju, to ja jestem wyższym oficerem. I mówię: nie. Wszystko się uda
i zabiorę Obersturmführera do Anglii… – odwraca się do Ewy – …zamiast walizki.
Lusowo, Rzesza Niemiecka

Sobota, 9 października

Gdy ciężarówka zwalnia, mijając dworzec kolejowy, niebo ponad oświetlonymi


podcieniami wygląda, jakby było obramowane kratką utworzoną przez czarne przewody
tramwajowe. Ewa przysłania twarz ręką na widok strażników kolejowych, ale Robak pokazuje
im kciuk do góry, i potem wyjeżdżają na nową autostradę i szybko oddalają się od miasta.
Stefan siedzi sztywno obok Ewy, w świetle księżyca jego skóra jest szarawa. Do kabiny
wpada chłód.
– Nie wiesz, co zrobiłaś, Ewo.
– Doprawdy? – Ewa gniecie w zaciśniętych pięściach cienką bawełnę dirndla. – Twoja
drogocenna walizka nie zawiera niczego, co zmieniłoby czyjąś opinię. Na pewno nie, jeśli tamci
mają dobry powód, by wierzyć w kłamstwo.
– To są brednie.
Jego głos sprawia, że Ewa czuje w sercu lód.
Robak uderza w kierownicę.
– Czym do diabła jest ta walizka? I dlaczego ten fryc z tyłu ma ją zastąpić?
Stefan mówi obojętnym tonem:
– Po prostu jedź.
Ewa myśli o Becku, który leży związany i sztywny z bólu z wykręconymi ramionami.
Czy wyrywa się, by uciec? A jeśli nie… to dlaczego? Nagła myśl przychodzi jej do głowy. Czy
Stefan i Beck zaplanowali to wspólnie od początku? Nawet ten pocałunek na podwórku, który
z pozoru sprowokował Stefana do ataku, mógł po prostu służyć zatajeniu ich zmowy. Ewa
odwraca się, by w przyćmionym świetle spojrzeć na ładny profil Stefana, ale jego twarz niczego
nie wyraża.
Są już poza miastem. Wąskie pasma reflektorów oświetlają wycinek drogi przed nimi,
gdy ciężarówka nabiera prędkości. Robak prowadzi szybko, jakby nie zwracając uwagi na to, że
prawie nic nie widzi. Ewa ma oczy utkwione we własną spódnicę, ale czuje każdy oddech
Stefana.
Zaczyna ją nieprzyjemnie ssać w żołądku, gdy wyobraża sobie, co może się dziać
w pensjonacie. Czy już zauważyli, że Beck zniknął z jadalni? Czy ojciec zastanawia się, czy ona
już poszła spać? Nie potrafi wyobrazić sobie nic więcej. Nie pozwala sobie także na rozważania,
co może wydarzyć się za chwilę na lądowisku.
Ciężarówka zjeżdża z autostrady i podskakuje na drodze pomiędzy drzewami, które robią
się coraz ciemniejsze. Potem szarpie i staje, podrygując. Reflektory oświetlają grupę mężczyzn
w kaszkietach, trzymających myśliwskie strzelby. Po chwili przy drzwiczkach od strony
kierowcy pojawia się Haller.
Oświetla latarką twarz Ewy.
– Matko Boska! Wysiadać! Wszyscy!
Ewa spogląda za światłem latarki na tył pojazdu. Haller szarpnięciem otwiera klapę
i Robak wlecze Becka na skraj platformy. Latarka wędruje po jego zabrudzonej czarnej kurtce
z czerwoną opaską, a potem kieruje się w stronę twarzy. Beck ma błyszczącą, żółtawą skórę; oko
ukryte za spuchniętym policzkiem. Sznur knebluje mu rozbite usta.
Snop światła pada na twarz Stefana.
Haller mówi cicho:
– A więc czekam na wyjaśnienia.
– Niestety, zabraliśmy niewłaściwą osobę. Ale nic poza tym się nie zmieniło. I mamy
odbiornik Neptun.
Może jedynie Ewa wyczuwa lęk w głosie Stefana.
– Nic się nie zmieniło? Naprawdę tak myślisz?
Haller daje głową znak mężczyznom ze strzelbami.
– Zabierzcie tego gnoja z mojej ciężarówki.
Ewa odskakuje w tył, gdy wywlekają na błoto Becka, który ma związane ręce i nogi.
W pobliżu podzwania jakiś metal i kręci się koń. Wśród drzew zalanych światłem księżyca
chwieją się cienie, gdy Haller przesuwa krąg latarki po nieruchomym ciele Becka. Potem świeci
mu wprost w twarz.
– SS-Obersturmführer Heinrich Beck. Dobry Boże!
Strumień światła zwraca się w stronę Stefana.
– Co, na rany Chrystusa, się tu dzieje?
– Pomyłka, komendancie. Tak jak mówiłem. Ale co za różnica? Zabranie jego czy
Greisera to i tak będzie sukces propagandowy. I wiem na pewno, że ten facet zna tajemnice, które
będą cenne dla Polski.
Haller prycha oschle.
– Takie jak nowe nazwy ulic w dzielnicy żydowskiej?
Snop światła pada na Ewę.
– A ona? Dlaczego tu jest?
Ewa wzdryga się, ale obojętny ton głosu Stefana nie ulega zmianie.
– Ona została zamieszana w szamotaninę na podwórku. Nie byłoby dla niej bezpiecznie
wracać do pensjonatu.
– Co za straszna partanina.
Ewa słyszy własny głos:
– Ale skoro już tu jestem, mogę osobiście przekazać panu wiadomość.
– A czego by ona dotyczyła?
Ewa ciągnie dalej:
– Dakocie nie wolno lądować.
I gdy to mówi, uświadamia sobie, że to naprawdę będzie najlepsze wyjście. Jeśli Dakota
nie zejdzie do lądowania, oddział AK przygotowany do jej przyjęcia rozproszy się wśród drzew.
Stefan nie pojedzie do Anglii, a ona, skoro Beck jest unieszkodliwiony, będzie mogła wrócić do
pensjonatu jakby nigdy nic.
Stefan podchodzi do Hallera.
– Niech pan jej nie słucha. Nie wie, o czym mówi.
Haller odsuwa go zdecydowanym ruchem ręki.
– To ja o tym zdecyduję.
Zwraca się do Ewy:
– Młoda damo, powiedz nam, co wiesz.
Ona wraca myślami do ciepłej, wypełnionej dymem jadalni, zapachu jedzenia, gwaru
głosów.
– Coś jest nie tak. Greiser i jego kumple nic nie pili.
Haller przerywa jej:
– Żaden z nich?
– Nawet piwa.
Gdzieś blisko słychać nagły strumień wody. Ewa podskakuje nerwowo, a światło latarki
Hallera wędruje od jej żółtej spódnicy do czarnych drzew. Ale to tylko koń sika na błoto.
– To kłopot, ale niewystarczający, by odwołać lądowanie.
Ewa podchodzi bliżej Hallera.
– I SS-Obersturmführer Beck coś wie.
Stefan szarpie się w jej stronę, ale Haller podnosi rękę, by go powstrzymać.
Ewa mówi z nagłym poczuciem pewności:
– On nasłuchiwał samolotu, powiedział, że to jakiś wielki, i wpatrywał się w niebo.
Haller przez chwilę stoi, milcząc, a potem kiwa głową.
– Niech ktoś zarzuci kurtkę na sukienkę tej dziewczyny. Jest cholernie jasna.
Robi krok w stronę leżącego na ziemi Becka i kopie go buciorem w ucho.
– Aufwachen!
Kolejny cios butem w czaszkę wywołuje słaby jęk dobiegający z dołu. Wtedy Haller
przyklęka i spokojnie mówi coś Beckowi na ucho, jednocześnie brutalnie wyciągając mu knebel
z ust.
– Co wiesz na temat dzisiejszego wieczoru? Dlaczego oni nic nie pili?
Jego niemiecki jest płynny, ze śpiewnym regionalnym akcentem. Beck nie odpowiada.
– Odpowiedz, Heinrich.
Haller pociąga za sznur na szyi Becka.
– A może powinniśmy spróbować po polsku, co, Henryk?
Beck znowu jęczy, a Haller spogląda na Stefana.
– I co, towarzyszu? Chcesz spróbować?
Jednak Stefan patrzy przez plątaninę gałęzi w szaro-niebieskie niebo.
– Słuchajcie.
Wtedy Ewa też to słyszy – odległe buczenie silników.
– Nadchodzi. Musi pan nakazać oświetlenie pasa, komendancie.
Przez długą chwilę Haller spogląda na Stefana, następnie przenosi wzrok na Ewę, a potem
na dudniące niebo. W końcu odwraca się i wyjmuje pistolet. Pomarańczowe światło rozdziera
ciemności ze świstem. Koń, kwicząc, staje dęba, a jego sylwetka rysuje się na tle ognia
płonącego w beczkach na ropę. Jego odblask rozchodzi się po posiniaczonej skórze Becka jak
benzyna po brudnej wodzie.
Jeden z szeregu wąsatych mężczyzn w kaszkietach podchodzi do Hallera z pistoletem
w ręku. Ewa słyszy fragmenty wymiany słów między nimi: hasło do lądowania, lampy naftowe,
nadajnik. Ktoś okrywa jej ramiona kurtką. Otacza ją ciężki, słodki zapach tytoniu „Mokri”. Ktoś
popycha ją, by kierowała się za odgłosem kroków Hallera na skraj zarośli. Musi się trzymać
i wymyślić, w jaki sposób zmienić decyzję Hallera i powstrzymać lądowanie Dakoty.
W popielatej dali poniżej linii nieba rysuje się szara trawa. Szyja Ewy poci się pod
szorstkim kołnierzem kurtki, ale ona zaczyna drżeć i nie może tego powstrzymać. Dźwięczy
uprząż konia i stukają kopyta; narasta odległy warkot silnika. To może być tylko Dakota.
– Nadchodzi.
Haller idzie szybko w stronę rozbłyskującego pomarańczowego światła, trzymając duży
pistolet sygnalizacyjny.
Jego głos przebija się przez trzask płomieni z beczek z płonącą ropą.
– Na stanowiska!
Jedna po drugiej zapalają się lampy naftowe, ustawione w równych odległościach na
skraju pola koniczyny. Szarość trawy zmienia się w przedziwną nocną zieleń.
Silniki Dakoty grzmią teraz niemal nad ich głowami. Ich warkot przenika Ewę, gdy
samolot przelatuje nisko nad drzewami, ze śmigłami obracającymi się na czarnych skrzydłach.
To wielki samolot, największy, jaki widziała. Białe światło migoce raz za razem w kabinie
w zaokrąglonym dziobie.
Stefan podchodzi do Hallera.
– Teraz musi pan wydać rozkaz, by zacząć nadawać hasło.
– Zamknij się, Bergel. Nie mów mi, co mam robić.
Ręka Stefana ląduje na ramieniu Hallera.
– Niech pan posłucha. Dakota będzie zaraz wykonywać krąg przed zejściem do
lądowania. Z kokpitu poproszą o pozwolenie na włączenie świateł. Musi pan dać z ziemi sygnał
albo pilot nie wykona podejścia.
Haller nadal się nie rusza.
– Na miłość boską… – Stefan podwija kurtkę z tyłu i wsuwa za coś w talii. Jego ręka
zwisa z boku… – niech pan wyda rozkaz.
Haller odwraca się do niego twarzą.
– Grozisz mi?
W jego głosie nie słychać zdziwienia.
Ewę ogarnia chłodna pewność co do tego, co robić, i przysuwa się do Hallera. Jego twarz
z jednej strony jest oświetlona na pomarańczowo przez płomienie z beczki.
– Niech pan nie słucha mojego męża. Temu samolotowi nie wolno lądować.
– Dlaczego? Co pani wie?
– On i Obersturmführer Beck knuli coś razem. To nie pomyłka, że Beck jest tutaj.
– Nie! Ewa. Mylisz się. To jakieś brednie.
Głos Stefana się łamie.
– Jezu! Dakota jest gotowa do lądowania. Na rany Chrystusa, Haller, niech pan wyda
rozkaz, każe im lądować!
Ewa mówi twardo:
– Niech pan nie ufa temu, co on mówi. Niech pan to odwoła!
Stefan zwraca się do niej prosząco:
– O Jezu! Ewa. Ewa!
Ona nie patrzy na niego. Robi to zarówno dla jego, jak i dla swojego dobra. On zapewne
w tym momencie nie myśli o tym w ten sposób, ale lepiej będzie, gdy nie wróci do Anglii.
A dopóki Beck jest unieszkodliwiony, ona jeszcze dziś wieczorem może wrócić do pensjonatu.
Rozciera sobie zimne jak lód ramiona. Gdyby tylko miała dość siły i wyobraźni, żeby samej
zabić Becka.
Zarys zadartego dziobu Dakoty przesuwa się nad odległą kępą drzew, silniki warczą. Gdy
samolot przechyla się, by zrobić ostatnie okrążenie nad lądowiskiem, jego ciemny kontur obraca
się tak, że końcówka skrzydła celuje w niebo. W kabinie mruga punktowe światło.
Haller wyjmuje masywny pistolet zza paska i ładuje go jednym dużym nabojem, potem
wyciąga rękę do góry, jakby dając znak do początku wyścigu. W jednej chwili Stefan skacze
i łapie go za ramię, próbując opuścić je na dół i kierując pistolet z flarą ku ziemi. Jednak Haller
lewą ręką zadaje Stefanowi cios w podbródek. Stefan łapie się za usta obiema rękami i zatacza do
tyłu.
Pada strzał. Czerwone światło przecina ciemności. Przez chwilę flara wisi nad łąką
w kredowej otoczce prochu. Haller, stojąc w rozkroku, opuszcza ramię. Tak jak wszyscy patrzy
w zabarwione na czerwono niebo. W kabinie Dakoty jest już ciemno. Dziób samolotu powoli
wznosi się w kierunku tarczy księżyca, a koła łagodnie chowają się pod skrzydłami.
Ewa stoi jak skamieniała w czerwonym świetle flary. Potem rozgląda się wokoło. Stefan
robi krok do tyłu, prawe ramię przyciska sztywno do boku. Jego profil maluje się ostro na tle
płonącej beczki z ropą, ma krew wokół ust, spogląda nieruchomo. Przyspiesza kroku, gdy
wycofuje się na skraj drzew, gdzie Beck nadal leży na ziemi. Obok nagły błysk oświetla Robaka
z uniesionym pistoletem.
Wtedy bardzo blisko w ciszy rozlega się strzał. A kiedy Ewa patrzy na drugą stronę
lądowiska, widzi Hallera, który z jakiegoś powodu siedzi przygarbiony na trawie, z nogami
wyciągniętymi przed sobą. Ręka trzymająca pistolet sygnalizacyjny spoczywa bezwładnie na
ziemi.
Oczy Ewy obserwują teren w nienaturalnych nocą kolorach, a jej umysł próbuje
zrozumieć, co się dzieje. Otwarta przestrzeń jest oświetlona przez płonącą beczkę z ropą i resztki
czerwonej flary. A na końcu pasa do lądowania, w odległej kępie drzew migocą dziwne białe
światełka. Te białe punkciki zaczynają się rozpierzchać i powiększać, oznaczając palące się
światła. Potem rozbłyskują wśród ciemnych gałęzi i podchodzą bliżej.
Ewa stoi jak sparaliżowana, gdy otaczają ją jakby ciche wizgi powietrza. Koń rży
i kwiczy. Ewa nadal nie jest w stanie się poruszyć. Oczy ma utkwione w przygarbionych, szarych
postaciach w ciasnych hełmach, które zbliżają się przez pole w jej stronę, biegnąc i strzelając.
Coś świszcze obok jej szyi, czuje powiew powietrza. Cienie przemieszczają się zwinnie.
Runter!
Padnij!
Czy ktoś to powiedział? Ewa przypada do ziemi.
Stefan, Ewa jest pewna, że to on, biegnie przygarbiony przez trawę. Jednak nie potrafi
powiedzieć, czy zmierza w kierunku szarych hełmów, czy oddala się od nich.
Ewa leży płasko, wciskając twarz w wilgotną ziemię. Ziemia ma zapach próchnicy
i uspokaja. Źdźbła trawy łaskoczą policzek, a rosa przesiąka przez spódnicę i moczy jej kolana.
Jeśli ostrzał ustanie chociaż na chwilę, będzie mogła spojrzeć w górę i zdecydować, którędy
uciekać.
Ostrożnie ustawia brodę w błocie i jednym okiem zauważa jasny owal księżyca. Obok
niego ciemny zarys Dakoty wznosi się w górę, jakby stojąc na ogonie. Wtedy raptem jej twarz
zostaje wgnieciona w ziemię. Zęby wbijają się w podłoże. Próbuje krzyknąć, ale język ma
wciśnięty w trawę, a ramiona wykręcone do tyłu. Coś trzaska wewnątrz jej rozpłaszczonego
nosa.
Brutalna dłoń łapie ją za głowę, ciągnąc za włosy i szarpiąc do tyłu. Oczy i usta zostają
zawiązane taśmą. A potem jakby całe ciało zostaje za korzonki włosów podniesione do pionu.
Stopy jej się plączą, buty spadają, gdy próbuje złapać równowagę. Czyjeś ręce łapią ją pod
ramiona. Jej ucho lekko muskają z ciepłym oddechem czyjeś wargi, a dobiegający z nich głos jest
w jakiś sposób znajomy.
– Nie martw się, panienko. Mam cię.
Siedziba gestapo, Poznań, Rzesza Niemiecka
Niedziela, 10 października

Kraty w oknie są czarne na tle jaśniejącego nieba. W rogu celi dziewczyna


z zapuchniętymi od płaczu oczami przykuca, kołysząc się nad na wpół wypełnionym wiadrem, aż
zaczyna się sączyć cienka strużka. Podciera się gołą ręką, po czym wyciera ją w płaszcz. Ewa
wie, że nie minie dużo czasu i także będzie musiała się tam załatwić. Zamyka oczy.
Odkąd w ciemności zatrzasnęły się za nią metalowe drzwi, siedzi bez ruchu w kucki pod
ścianą, ale nie śpi. Każdy nocny dźwięk – rozruch silnika, pijacki krzyk, bzyczenie
elektryczności, zduszony kobiecy szloch – wywołuje napad lęku.
Pięć kobiet w celi śpi pod brudnymi kocami na dwóch drewnianych pryczach. Gderają,
gdy Ewa zostaje wrzucona pomiędzy nie, ale wkrótce ponownie zasypiają. Mimo że Ewa
z opaską na oczach nic nie widziała, gdy została przywieziona do budynku, nie ma wątpliwości,
gdzie się znajduje. Po drodze było co najmniej sześć poziomów schodów, więc cela musi być na
tyle wysoko, że okno nie zostało zatynkowane.
Jedna z kobiet chrapie, ale Ewa nie zamierza otwierać oczu. Teraz i inne się budzą, więc
będzie udawać, że śpi. Musi się jak najbardziej skoncentrować na swojej przykrywkowej historii,
która musi być prosta i pasować nie wiadomo do czego. Może jeśli będzie raz po raz powtarzać
sobie w pamięci wszystkie szczegóły, przygotuje się do czekającej ją gehenny. Wszyscy wiedzą,
co się dzieje wewnątrz tego bezimiennego urzędowego gmachu: przypalanie podeszew stóp
papierosami, zrywanie obcęgami po kolei paznokci z palców. I stosowanie wielu innych
nieznanych dotąd tortur. Zatem musi się skoncentrować. Jednak nie może myśleć o niczym
innym poza ostatnią nocą.
Poszczególne wypadki już zatarły się w jej pamięci, a ich kolejność nie jest jasna. Na
pewno w zaroślach była zasadzka, dobrze ukryte oddziały czekały tam bez wątpienia na
lądowanie Dakoty, zanim przystąpiły do akcji. Czy gestapo może już wiedzieć, że to dzięki niej
Haller powstrzymał samolot przed wylądowaniem? Może już to im powiedział ten, kto doniósł
przede wszystkim o Dakocie…
– Hej, ty tam…
Ewa otwiera jedno oko. Włosy kobiety są upięte spinkami w staranny dawniej wałek,
z którego pozostały rozczochrane resztki; ma tani płaszcz i sukienkę, która kończy się tuż poniżej
jej wielkiego tyłka.
– …a więc jesteś… swego rodzaju folksdojczką?
Ewa spogląda w dół. Jej żółtawa spódnica jest poszarpana i zabrudzona, ale nadal ma na
sobie domowej roboty dirndl i falbaniastą białą bluzkę.
– Jestem kelnerką.
Inne mieszkanki celi przecierają oczy i podnoszą się, podpierając się nawzajem. Kobieta
z obfitym biustem przygląda się Ewie i krzyżuje ramiona na piersiach.
– A to twój mundurek, tak?
– Tak.
– I bardzo dobrze pasuje do twoich żółtych włosów.
– Są tlenione.
– Jak mówię, bardzo ładnie.
Kobieta patrzy na pozostałe i uśmiecha się ironicznie.
Mizerna dziewczyna na mniejszej pryczy unosi głowę jak sarna w pułapce. Szepcze do
sąsiadki ze śladami po ospie, potem siada i sięga do kieszeni płaszcza.
– Proszę.
Wyciąga do Ewy rękę z kromką suchego chleba. Ewa mruga oczami i bierze go, ale kręci
głową, gdy tamta piersiasta kobieta podaje jej wyszczerbioną filiżankę. Kobieta robi wrażenie
urażonej.
– Co? Zbyt brudna dla ciebie? Myślisz, że mogłabyś coś złapać?
W głębi celi ktoś chichocze.
Ewa wzrusza ramieniem.
– Nie chce mi się pić.
– Na diabła tam, nie chce ci się. Dalej, dziewczyno, napij się wody i zjedz trochę chleba.
Jeśli to zrobisz, to może nie zwymiotujesz. A myśmy się dość naczyściły rzygowin w tej norze.
Ewa gryzie chleb przypominający trociny i popija łykiem nieświeżej wody. Zdaje sobie
sprawę, że jej nos przyzwyczaja się do fetoru wiadra z moczem połączonego z odorem niemytych
ciał i krwi menstruacyjnej. Może niebawem przyzwyczai się do wszystkiego.
Postawna kobieta opiera ręce na biodrach.
– Jestem Walentyna. – Przechyla głowę na bok, gdy Ewa je. – Miło cię poznać, kochana.
– Ewa. – Wyciera usta dłonią i spogląda na Walentynę. – Długo tu jesteś?
– Każdy pobyt tutaj jest zbyt długi.
– Dlaczego? Co oni tu robią?
– To zależy, co ty zrobiłaś, kochanie. – Walentyna unosi brew. – A co zrobiłaś?
– Nie wiem.
– Daj spokój. Musisz wiedzieć, za co cię zgarnęli.
Ewa kręci głową. Trzymaj się opowieści, nie zmieniaj jej, niezależnie od wszystkiego.
– Ja niczego nie zrobiłam.
– No cóż – Walentyna sadowi swój wielki tyłek na skraju pryczy – nie potrafię
powiedzieć, co się stanie.
Pochyla się i zabiera filiżankę z rąk Ewy.
– Ale nie martw się, kochanie. W tym stroju będziesz dla nich w sam raz.
Śmieje się, a reszta tak hałaśliwie dołącza do wspólnego rechotu i pokasływania, że Ewa
nie słyszy klucza obracającego się w drzwiach celi. Wzrok strażnika przebiega badawczo po
pomieszczeniu, ale zatrzymuje się na żółtym dirndlu. Ewie robi się na przemian zimno i gorąco
i nie jest w stanie stać, nie opierając się o ścianę. Zaczęło się.
Strażnik prowadzi ją korytarzem z błyszczącym linoleum, a potem kolejnym, do biura.
Pokój wygląda zwyczajnie: małe, nowoczesne okno, szafka na dokumenty, dwa biurka. Przy
jednym z nich siedzi mężczyzna w mundurze w kolorze feldgrau. Ewa rozpoznaje go po chwili;
jego twarz w świetle jarzeniówki nie jest tak mocno czerwona. Ale gdy tylko się odzywa, Ewa
natychmiast przypomina sobie ten zadowolony z siebie głos, opowiadający historię o lądowaniu
samolotem FW 190 na Prinz Albert Strasse, i ten sam głos szepczący jej do ucha na lądowisku
dokładnie te same słowa:
– Nie martw się, panienko. – Sturmbannführer uśmiecha się, lecz w oczach ma czystą
nienawiść. – Nie ma sensu kłamać. Wiemy o tobie wszystko.
Ewa chce przekonać samą siebie, że on blefuje, ale nagle nie ma siły, by zrobić
cokolwiek. Samo stanie przed biurkiem pochłania całą jej uwagę. W pokoju nie ma żadnego
krzesła poza tym, na którym on siedzi.
– Zacznijmy od początku, zgoda? Wrzesień czterdziestego roku. Wstępujesz do AK jako
łączniczka…
– Jestem kelnerką.
– I to niezbyt dobrą. Masz milczeć, dopóki nie zostaniesz poproszona o odpowiedź.
Patrzy w papiery na biurku. Na ramionach jego kurtki mundurowej widać białe płatki.
– Na początku spotykałaś się z kimś, kogo znałaś jako Marka z zakładów lotniczych.
A przynajmniej mijałaś się z nim wieczorem na moście i on wkładał kopertę do twojego koszyka,
gdy nikt nie widział. Zgadza się, prawda?
Ewa czuje, że zaczyna się chwiać. Skup się na jego ramionach. Licz płatki łupieżu.
– Nie wiem, o czym pan mówi. Pomagam ojcu w prowadzeniu pensjonatu. To wszystko,
czym się zajmuję, odkąd jest wojna…
On wali pięścią w stół. Papiery podskakują. Z tyłu za nią strażnik podchodzi o krok bliżej.
Jeden płatek, drugi płatek, trzeci…
Sturmbannführer siada z powrotem na krześle.
– A potem awansowałaś, dostałaś cichą maszynę do pisania i zapewne aparat do
mikrofilmów. Miałaś taki aparat?
Czwarty płatek, piąty… Jego głos dobiega jak spod wody.
– Mogę usiąść?
– Nie.
On stawia łokcie na stole i opiera brodę na splecionych dłoniach.
– Nie, dopóki nie skończysz z tymi bzdetami o kelnerce. Przestań zaprzeczać temu,
o czym już wiemy, że to prawda.
Najwyraźniej ktoś sypnął. Marek? Ale on zniknął kilka miesięcy temu. Wypieranie się
wydaje się daremne. Wygląda na to, że oni już wszystko wiedzą. Jeśli jednak się przyzna, czy to
poprawi, czy pogorszy jej sytuację? Gdyby tylko mogła usiąść, byłaby w stanie podjąć decyzję.
– Więc powiedz, dostałaś aparat do mikrofilmowania?
– Nie.
– Ale miałaś cichą maszynę do pisania?
– Nie.
Ewa nie wie, skąd spada cios, początkowo nawet go nie czuje. Potem ból z taką siłą
wdziera się w jej ciało, że nawet nie może krzyczeć. Zaciska zęby, zgrzytając. Strażnik odchodzi
o krok, uderzając krótką gumową pałką o dłoń. Potem ból wybucha po jednej stronie głowy Ewy,
a łzy zalewają jej oczy. Kolana robią się miękkie. Ewa wbija wzrok w znak czarnej czaszki na
białej ścianie. Stój, nie upadaj.
Sturmbannführer przewraca oczami.
– Jeśli udajesz, że zaraz zemdlejesz, to wiedz, że to nic nie da. Wszystkie nasze metody
zostały naukowo opracowane. Mocny cios za ucho powoduje wyjątkowo silny ból, ale nie
prowadzi do utraty przytomności.
Ewa z całej siły próbuje utrzymać się na nogach, jak jedna z tych zabawek, które
przewrócone zawsze wracają do pionu.
– Zatem zapytam cię raz jeszcze i pamiętaj, że znamy odpowiedź. Czy miałaś cichą
maszynę do pisania?
Ewa oblizuje wargi. Ból z boku głowy słabnie. Potrafi go znieść.
– Nie.
– Co to było?
Sturmbannführer odstawia krzesło i obchodzi wokół biurko. Jego oczy są na wysokości
oczu Ewy.
– Co powiedziałaś?
– Nie. Jestem zwykłą kelnerką.
Mówi to szeptem, ale on słyszy.
– Ten upór będzie miał poważne konsekwencje. Nie tylko dla ciebie, ale także dla innych.
Powinnaś wiedzieć, że twój ojciec jest tutaj i czeka na przesłuchanie.
Ewa chwieje się, odstawia stopę do tyłu, by utrzymać równowagę, gdy ogarnia ją lęk. Jej
ojciec. Jeśli krzyknie: „On nic nie wie!”, przyzna tym samym, że jest coś na rzeczy. A ona
naprawdę nie ma pojęcia, czego ojciec mógł się domyślić odnośnie do jej wypadów z koszykiem
na ramieniu, skoro nie chodziło o zrobienie zakupów. Wszystko, co podejrzewa, może zostać
z niego wydobyte za pomocą tortur. Może oni go zabiją. I to będzie jej wina.
Czuje na twarzy nieświeży oddech Sturmbannführera. Jest tak blisko, że widać wyraźnie
kształt każdego płatka łupieżu.
– Powiedz mi zatem, panno Hartman, co właściwie robiłaś na łące przy gospodarstwie
o pierwszej w nocy i to bez płaszcza?
– Spotkałam się z ukochanym.
Czy powiedziała to zbyt szybko? Czy brzmi to jak odpowiedź przygotowana z góry?
– Ze swoim kochankiem? Zdumiewasz mnie. Myślałem, że jesteś dziewczyną o wysokich
zasadach moralnych.
Odchodzi do tyłu i siada na biurku.
– A kim jest ten twój kochanek?
– Jerzy.
– Jaki Jerzy, nazwisko?
– Ja… nie jestem pewna, jak się nazywa.
Sturmbannführer robi wrażenie szczerze zaszokowanego.
– Naprawdę mnie zaskakujesz.
– Ja… Nie znamy się zbyt długo.
– Ale na tyle długo, by się z nim pieprzyć na łące?
Kręci głową i wybiera z popielniczki na wpół wypalonego papierosa.
– Dlaczego na tej właśnie łące?
– Tam się zwykle spotykaliśmy. On mieszka niedaleko ze swoim bratem.
– A twój płaszcz, a raczej jego brak?
Dobre pytanie. Ewa mruga i przypomina sobie kurtkę Stefana rozłożoną na zeschłych
liściach.
– Rozłożyłam go na ziemi dla nas.
– Dla was… żeby się na nim pieprzyć?
Ona kiwa głową potakująco i przełyka ślinę, by zwalczyć narastający odruch wymiotny.
Stefan. Stefan. Zastanawia się, czy jeszcze kiedyś wypowie jego imię. Bo gdyby Stefan nie
wyciągnął jej z podwórka, mogłaby tu wcale nie trafić.
– Niech to uporządkuję. Spędzasz sobotę w kuchni, ciężko pracując przez cały dzień, by
przygotować naprawdę przyzwoite przyjęcie dla Gauleitera. Potem obsługujesz nas wszystkich,
mniej lub bardziej uważnie. Jednak zanim skończy się deser, czujesz tak mocne swędzenie
między nogami, że jedziesz nocą piętnaście kilometrów na rowerze, by pieprzyć się z jakimś
polskim chłopem na łące. – Oko mu drga. – Jak skomląca suka w rui.
Jeśli kiwnie głową lub coś powie, albo nawet spojrzy mu w oczy, to wyrzyga.
On zapala przygasłego papierosa i mocno ssie, aby go rozżarzyć.
– A ty i twój kochanek tylko przypadkiem mieliście cudzołożyć na tej samej łące, na
której przygotowano pas do lądowania dla samolotu Douglas Dakota C-47 właśnie tej nocy.
Ewa powoli kiwa głową, a włosy opadają jej na oczy.
– Co to znaczy?
– Tak.
Zdaje sobie sprawę, że Niemiec przez kilka chwil przygląda się jej badawczo. Ewa stara
się nie zamykać oczu i skupić wzrok na jego lewym ramieniu. Nagle ktoś wykręca jej ręce do
tyłu, a drut wrzyna się w jej nadgarstki. Zaciska pięści i oczy, czekając na ból.
Jednak uderzenie, które następuje, jest tylko lekkim prztyczkiem palca w czoło. Przez
zmrużone oczy Ewa widzi kostki dłoni Sturmbannführera na wysokości swojej twarzy. On
ponownie stuka w jej brew.
– Halo! Jest tam kto? – Śmieje się i robi oko do strażnika. Potem jego lubieżne spojrzenie
znika.
– Zabierz ją do białego pokoju.
Siedziba gestapo, Poznań, Rzesza Niemiecka

Niedziela, 10 października

Silne ręce łapią Ewę za ramiona i ciągną ją, słaniającą się, dobrze oświetlonym
korytarzem. Ona próbuje płakać i krzyczeć. Pod każdymi drzwiami chce krzyknąć: Tato!, ale nie
może wydobyć głosu. Jego biedne, pobite ciało może leżeć bezwładnie za którymikolwiek z nich.
To jest teraz równie prawdopodobne jak to, że Oskar w tym właśnie momencie stoi w kuchni
w pensjonacie i zastanawia się, gdzie podziała się Ewa i co ugotować na niedzielny lunch dla
niemieckich oficerów.
Strażnik otwiera obite stalą drzwi i popycha Ewę w głąb. Drut rani jej nadgarstki. Drzwi
się zatrzaskują. Przez kilka sekund powietrze gęstnieje w ciemnościach, a potem zapala się
światło. Ewa się krzywi. Blask jest tak jasny, że nie może całkiem otworzyć oczu. Wszystkie
powierzchnie w tym małym pokoju są białe. Nie ma krzesła, materaca, niczego poza
oślepiającym światłem.
Ewa upada na podłogę z białych kafelków, jest pochylona do przodu, a ręce ma nadal
związane z tyłu drutem. Nagle jej usta mamroczą modlitwę: Ave Maria, gratia plena, Dominus
tecum, benedicta tu… Słowa gładko przemykają jej przez głowę. Ażeby coś w jej życiu miało
być ponownie w porządku, będzie potrzebowała cudu.
Światło w celi jest wzmocnione przez srebrne odblaski wokół reflektora. Oczy Ewy nie
mogą się do niego przyzwyczaić. Czuje lekki zapach spalenizny. Wie, że jeśli miałaby w ręku
cukierek z cyjankiem, to nadszedł czas, by go zażyć, ale jednak nawet teraz zanadto by się bała.
Może Stefan już przegryzł swoją pokrytą czekoladą szklaną fiolkę. Oczywiście, jeśli ta zasadzka,
aresztowania i strzelanina nie były częścią stworzonego przez niego planu…
Ewa próbuje przewrócić się na drugą stronę, potem krzyczy z bólu wywołanego przez
wykręcone i związane ramiona. Wydaje się, że w pokoju nie ma krawędzi: sufit, podłoga i ściany
zlewają się w jedno. Możliwe, że wszystko, co Stefan powiedział i zrobił w tym tygodniu, było
oszustwem: wyznania miłości, ślub, prośba, by wsiadła do Dakoty, seks. Ponieważ wygląda na
to, że ostatecznie zależało mu tylko na walizce. I na Becku.
Ewa zaciska mocno powieki, aż robi jej się czarno przed oczami, gdy przypomina sobie
język Becka w swoich ustach. Ma nadzieję, że wystarczyło pobicie przez Hallera albo
strzelanina. Nieważne jak, byleby zginął, daj Boże. A wtedy, niezależnie od wszystkich pogróżek
Sturmbannführera, Ewa mogłaby być nadal czysta. Tylko Beck widział, co się naprawdę
wydarzyło, a więc jeśli on żyje, ona jest skończona, i to jest tak pewne, jakby przegryzła
kapsułkę z cyjankiem.
Ramiona Ewy rwą, a nadgarstki pieką pod drucianymi kajdankami. Brzęczy żarówka
z zimnym, białym światłem, a jasność otacza ją wokół jak chlorowana woda. Nawet gdy zamyka
oczy, białe plamy przenikają do siatkówki.
Stara się myśleć, dlaczego warto dalej żyć, i bezgłośnie powtarza słowa przysięgi, którą
złożyła na zapleczu wytwórni butelek: „…Przysięgam być wiernym Ojczyźnie mej,
Rzeczpospolitej Polskiej, stać nieugięcie na straży Jej honoru i o wyzwolenie Jej z niewoli
walczyć ze wszystkich sił, aż do ofiary mego życia…”.
Może oni wszyscy nie żyją, nie tylko Beck, ale także Stefan i Robak. Co do Hallera nie
ma wątpliwości. Widziała, że zginął na jej oczach, zanim jeszcze zaczęła się prawdziwa
strzelanina. Wydawało jej się, że kula, która go dosięgła, została wystrzelona gdzieś z tyłu,
spośród drzew; w tych drzewach stał Robak z uniesionym pistoletem, a także Stefan,
z rewolwerem…
Ave Maria… gratia plena… Słowa modlitwy powracają, wirując jej w głowie jak coraz
silniejsze błaganie. Niech czas się cofnie. Niech wszystko będzie tak jak wczoraj. A wtedy
wiedziałaby, że nie może zostać sama z Beckiem ani mieć z nim nic wspólnego. Bo gdyby go nie
pocałowała… Ave Maria… gratia plena…
Czas ciągnie się, jakby rozwijał się z rolki. Nie ma nocy, nie ma głodu ani snu. Jest tylko
biel.
Wtedy drzwi celi się otwierają. Kontury sylwetki strażnika są zatarte w czarnej mgle.
Strach tłumi ból, gdy łapie Ewę i wlecze ją bezwładną korytarzem i schodami w dół, do
surowego pomieszczenia. Nie ma tu okien ani biurka. Jest tylko metalowe krzesło i lampa na
suficie osłonięta kratą, której cień rzuca czarne pasy na szare kafelki. Dziwne, ale w rogu jest
wanna. Ewa nie ma pojęcia, czy jest noc, czy dzień.
„Jestem kelnerką. Jestem Niemką”.
Strażnik zdejmuje jej druciane kajdanki i wskazuje krzesło. Moment uwolnienia ramion
i to, że może usiąść, sprawia Ewie taką ulgę, że prawie doprowadza ją do płaczu. Może tym
razem będą rozsądni, wysłuchają jej historii i uwierzą jej. Jednak wie, że jej opowieść jest
śmiechu warta. Ewa układa ręce płasko na udach. Zadrapania na nadgarstkach podbiegły krwią,
a pod paznokciami ma czarne obwódki z ziemi.
Drzwi za nią szczękają. Ktoś obchodzi ją wokół. Ewa wbija wzrok w swoje dłonie.
„Jestem kelnerką. Jestem Niemką”. Wtedy czyjaś ręka mocno ściska jej podbródek i szarpiąc,
podnosi głowę do góry.
– Witam ponownie.
Twarz przed nią nie należy do Sturmbannführera, ale do kogoś innego, kogo pamięta
z przyjęcia; to niski facet w kraciastym garniturze, który siedział obok Greisera. Teraz nie ma
garnituru, tylko podwinięte rękawy koszuli i czarny, błyszczący fartuch zakrywający ubranie.
Nieprzemakalny fartuch. Po co? Cała drętwieje ze strachu. On wbija palce w jej policzki.
– Do rzeczy. Masz nie wciskać mi żadnej głupoty w rodzaju „Jestem kelnerką”, dobrze?
Bo sprawy mogą wyglądać dla ciebie o wiele gorzej, jeśli tak zrobisz. Po prostu zacznij mi
opowiadać o ostatnich trzech latach – o pracy, którą wykonałaś dla AK, o tym, których z tych
zbirów znasz. I o tym, co miało zostać załadowane minionej nocy do Dakoty.
Kraciasty facet puszcza jej twarz. Jednak Ewa nie może nic powiedzieć, nawet gdyby
chciała. Ramiona zbytnio jej się trzęsą. Otwiera usta.
– No więc?
– Ja… jestem…
– Hmm…
On robi krok do tyłu, potem uśmiecha się i krzyżuje ramiona na piersiach.
– W porządku. Nie będziemy się bawić. Powiem ci, co mnie naprawdę interesuje. Nie
będziesz zaskoczona. Chcę wiedzieć coś więcej o tajnym brytyjskim agencie Stefanie Berglu,
pseudonim „Anatol”.
Na sam dźwięk jego imienia serce Ewy zamiera. Ale niezależnie od przerażenia wraca
nadzieja. Czy to znaczy, że Stefan naprawdę jest brytyjskim agentem; że nie pracuje dla Becka
ani dla gestapo i nie zdradził AK? I że żyje?
– Nie znam nikogo, kto tak się nazywa…
– Daj spokój. Naprawdę? Nie znasz nazwiska własnego męża?
Krew odpływa jej z głowy.
– Nie znam żadnego Stefana…
On na nią patrzy, a ona wie, że zaraz zemdleje. To już nadciąga. Ma w głowie samą
jasność i jakieś plamki na skraju pola widzenia. Prowadzący przesłuchanie kiwa w stronę
strażnika, a potem poprawia podwinięte rękawy.
– Zapytam grzecznie jeszcze raz. Ale jeśli to nie zadziała, będziemy musieli spróbować
innych metod, które, obawiam się, są bardziej brutalne od tych, których użył Sturmbannführer.
Słodki Jezu. Co to znaczy? Wyrywanie zębów, elektrowstrząsy w miejsca intymne?
Zaciska szczękę, ale jej zęby nie przestają szczękać.
W tym momencie zatrzaskują się drzwi i obok niej przechodzi ktoś w szarym mundurze,
z kurtką zarzuconą na jedno ramię i luźno zwisającym rękawem. Ewa patrzy w górę i poznaje go,
zanim jeszcze on odwraca się do niej twarzą. Uchodzą z niej wszelkie siły.
– Cześć, Ewa.
Niewłaściwa w ustach Becka wersja imienia uderza ją jak obuchem. On kaszle ostrożnie,
usiłując nie poruszać klatką piersiową.
– Przykro mi, że do tego doszło.
Mówi bełkotliwie, ma spuchniętą dolną wargę, zszytą grubym, czarnym ściegiem. Kaszle
ponownie.
– Chcesz zapalić?
Ona nie może się ruszyć, tylko dygocze. Fala mdłości w jej żołądku wznosi się,
a następnie opada.
Beck z drżeniem unosi biały temblak spod odpiętej kurtki i wyjmuje żółtą paczkę. Wtyka
papierosa w usta i zdrową ręką pstryka zapalniczką.
– Proszę, nie kłam już więcej. To tylko spowoduje cierpienie.
Niezręcznie trzyma zapalonego papierosa w dwóch palcach.
– Ale jestem pewien, że będziesz zadowolona z wiadomości, że Stefan żyje. My tylko
chcielibyśmy wiedzieć trochę więcej o jego działalności w ostatnich tygodniach.
Ewa patrzy w dół na swoje trzęsące się ręce. Wymioty drapią ją w gardle i czuje w ustach
ich gorący smak.
– Nie znam… nikogo o imieniu Stefan.
Beck na krótko zamyka zdrowe oko, drugie kryje się pod fałdą spuchniętej skóry.
Umieszcza ostrożnie papierosa w ustach tuż przy ranie zszytej czarnym szwem.
– Będzie o wiele lepiej, jeśli od razu powiesz nam wszystko.
Ewa ma spuszczone oczy i obojętny wyraz twarzy, ale czuje w gardle wzbierające
i opadające mdłości. O Boże! Gdyby tylko miała tę czekoladkę w matowej, czerwonej folii. Jak
chętnie włożyłaby ją do ust, natychmiast, i rozgryzła szkło, by stracić przytomność.
Mężczyzna w wodoodpornym fartuchu podchodzi bliżej.
– Powiedz, co miało zostać załadowane do Dakoty. Ukradzione sprzęty? Zbiegli
więźniowie?
Wygląda na to, że naprawdę się tym interesuje. Może Stefan żyje i jest właśnie
przesłuchiwany w sąsiednim pokoju. A może udało mu się uciec. Może nawet znowu dotrze do
Anglii. Tak. Tak się stanie. Ewa czuje to w kościach. Stefan wróci do swej cudzoziemskiej
ukochanej. Ta młoda angielska pilotka będzie w końcu go mieć dla siebie.
Ewa wbija paznokcie w nogę. Tylko ból zadany samej sobie może odwrócić jej uwagę.
– Ja… nie znam… nikogo… o imieniu Stefan.
Beck jęczy.
– Ewa, daj spokój. A może nadal będę cię nazywał Eva? To brzmi o wiele ładniej.
Mówi słabym głosem.
– Nie ma żadnego powodu, żebyś była wobec niego lojalna. Twój mąż nie zrobił nic, by
cię ochronić, gdy znalazłaś się pod ostrzałem.
Krzywi się i zaciąga się papierosem.
– A może powinienem ci powiedzieć trochę więcej na temat twojego męża? Kilka rzeczy,
o których pewnie nie wiesz – robi pauzę. – A co, jeśli ci powiem, że niezależnie od służby
w Wojsku Polskim i w Royal Air Force, i od działalności w AK, Stefan Bergel jest jednocześnie
niemieckim patriotą? Pewien incydent w Rosji, gdy był sowieckim jeńcem, umocnił jego
lojalność wobec Vaterlandu.
„Nie słuchaj tego, po prostu oddychaj. Wdech, wydech”. Jednak Ewa nie potrafi
zignorować tego, co powiedział Beck. Incydent w Rosji? Co on ma na myśli?
– Właśnie dlatego był tak pomocny.
Beck odkasłuje i podnosi głos.
– To dlatego poinformował nas o Dakocie.
„Nie podnoś wzroku. Nie słuchaj. On kłamie”.
– Więc widzisz, Evo, jak mało masz powodów, by pomagać Stefanowi. Musisz raczej
pomóc sama sobie i powiedzieć nam o tym, co chcemy wiedzieć.
Żółć nagle podchodzi jej do gardła. Ewa siedzi na metalowym krześle i wymiotuje
gorącą, słonawą breją na podołek. Grudkowata, brązowawa maź zaczyna przesączać się na uda
przez żółtą spódnicę. Ewa opuszcza głowę, wymiotuje i wypluwa z ust ostatnie ohydne resztki.
– Świetnie. – Mężczyzna w fartuchu robi wydech. – Przypuszczam, że jest to swego
rodzaju odpowiedź.
Ewa czuje w ustach piekący posmak kwasu żołądkowego. Powietrze owiewa jej odkryte
ramiona. Metal głośno stuka o metal. Strumień wody wypływa z maksymalnie odkręconego
kranu. Co oni chcą zrobić? Wtedy pojawia się przed nią twarz faceta w fartuchu. Ewa zaciska
oczy, ale czuje jego kwaśny oddech i krople śliny na policzku.
– Nie jesteś teraz bardzo pachnąca, kochana, prawda? Chcesz się wykąpać?
Łapie Ewę za ramiona i ciągnie. Cała krew z jej ciała zdaje się odpływać do stóp. Otwiera
usta. „Tak, proszę pana, ma pan rację, wszystko, co pan powiedział, to prawda, powiem wam
wszystko, co wiem”. Ale zdaje sobie sprawę, że nic nie mówi, tylko chwyta powietrze.
Następuje trzask i trzepnięcie gumą; dźwięk tak deprymujący, że Ewa nie może dłużej nie
otwierać oczu. Facet w fartuchu naciąga parę czarnych, gumowych rękawic. Coś gorącego
spływa po wewnętrznej stronie jej nóg. Czyjeś ręce szarpią ją, chwytają i pchają w kierunku
wanny. Drętwota paraliżuje jej ciało, ale dociera do niej, jakby z bardzo daleka, że zaraz zostanie
zanurzona w wannie z lodowatą wodą. Jest za to wdzięczna. Jej dalsze życie nie ma sensu.
A kiedy ją utopią, nikt nie zauważy moczu i wymiocin spływających jej po łydkach i tworzących
obrzydliwe bajoro przy jej bosych stopach.
1945

Cirrusy

Delikatne, wysokie chmury zbudowane z opadających kryształków lodu. Te mleczne


twory wydają się nieruchome, ale w rzeczywistości poruszają się z dużą prędkością.
White Waltham, Anglia

Czwartek, 5 lipca

Dopiero kiedy Sonia pyta, czy chce iść do sali parafialnej, Vee przypomina sobie, że to
dzień wyborów. Wzrusza ramionami i wyraża zgodę. Spacerek będzie lepszy niż ponure
przesiadywanie przez całe popołudnie w zaduchu mesy, przypominającym szkolne obiady.
Zastanawia się, po co one właściwie tu w ogóle przychodzą. ATA może nadal wypłacać im
pensje, ale niemal żadna z nich już nie lata.
Pomimo wilgoci w powietrzu Vee wkłada kurtkę od munduru i dociąga pasek.
Przynajmniej wtedy, gdy ma na sobie mundur, może powiedzieć, że jest pilotką, nie wywołując
śmiechu. Sonia również wychodzi w kurtce, ale gdy tylko opuszczają teren lotniska boczną furtką
i idą skrajem drogi, zdejmuje ją. Vee nawet nie rozluźnia krawata.
Sonia macha kurtką, odganiając trzmiela.
– Wiesz, myślę, że zagłosuję na pana Attlee.
– Naprawdę?
– Jesteśmy wdzięczni Churchillowi i tak dalej, ale wyobrażam sobie kogoś, kto mógłby
wprowadzić zmiany.
– Hmm.
Sonia zerka z boku na Vee, przewleka palec przez pętelkę przy kołnierzu kurtki i zarzuca
ją na ramię.
– Słyszę, że Frank Spratley wyjeżdża.
– Dostał pracę, tak?
– W liniach lotniczych BOAC.
W głosie Soni słychać zadowolenie.
Vee pociąga nosem.
– Tak myślałam.
Frank jest chyba piątym pilotem, o którym słyszała, że dostał pracę w liniach lotniczych.
Cała piątka to mężczyźni.
Jest pochmurno i ciepło, z żywopłotów dobiega brzęczenie owadów, a na wiązach
gruchają gołębie.
– Jakie masz plany, Vee, gdy już ostatecznie oddadzą nam papiery? To może być już
niedługo, prawda?
– Cóż, na pewno nie będę pracować w BOAC.
– Nigdy nie wiadomo, może warto popytać.
Vee rzuca na nią szybkie spojrzenie, a Sonia kręci głową, chichocząc.
– Wiem. Ale mogłyby być inne możliwości dla ciebie jako pilotki. Zdjęcia lotnicze czy
coś podobnego.
– Masz na myśli – tam, gdzie nie ma pasażerów, którzy widzieliby, że to kobieta jest
pilotem?
– Tak.
– Nie przyjęłabym takiej pracy przed zdemobilizowanymi pilotami RAF-u, którzy mają
rodziny na utrzymaniu.
– No tak. Rozumiem twój punkt widzenia. Co więc zrobisz?
Vee wzrusza ramionami. Jednak prawie nie ma wątpliwości, że los rzuci ją z powrotem
do biura w fabryce i że będzie tak, jakby to wszystko, co osiągnęła w ciągu minionych dwóch lat,
w ogóle się nie zdarzyło.
– A co z tobą, Soniu?
– Och, będę podróżować.
Vee marszczy się przez chwilę, wyobrażając sobie Sonię wsiadającą do kolejnych
autobusów i pociągów i jadącą bez żadnego konkretnego celu.
Drwiący uśmieszek Soni uświadamia jej pomyłkę.
– Kuzyn z Argentyny zaprosił mnie do siebie na ranczo.
– O rany.
– Tak. Będzie zabawnie.
Sonia próbuje powstrzymać się od śmiechu, a Vee zastanawia się, czy kuzyn nie jest
przypadkiem dla Soni kimś więcej.
– Gdy tylko ATA powie mi „do widzenia”, wykupię sobie podróż. Zanim tam wyląduję,
to na pewno będzie cudowny lot.
– Brzmi wspaniale.
Sonia zawsze bardzo się starała wyobrazić sobie, jak to jest żyć bez pieniędzy, ale nigdy
jej się to w pełni nie udało. A Vee nie potrafiła jej wyjaśnić, jak to jest pracować cały tydzień
w biurze niezwiązanym z lotnictwem tylko po to, by opłacić półgodzinny lot wokół Surrey. Vee
już postanowiła, że jeśli nie będzie mogła pracować jako pilot, w ogóle zrezygnuje z latania.
Sonia zasłania oczy, przykładając dłoń do czoła, i przygląda się trawiastej połaci
lądowiska.
– Wątpię, żebyśmy mogły tu dłużej latać.
Potem przechyla głowę na bok i spogląda na Vee.
– Chciałabyś odejść stąd z hukiem, prawda?
– Co masz na myśli?
– Sprawić, że ostatni lot zostanie zapamiętany?
Vee wzrusza ramionami.
– Wszelkie tego typu kwity dostaną osoby wyższe ode mnie rangą.
– Może w przyszłym tygodniu tak się nie stanie.
– To znaczy?
– Ponieważ może zdarzyć się bardzo fajny kwit z nazwiskami nas obu.
– Jesteś pewna? Dokąd?
Sonia stuka się w nos, jakby zwąchała tajemnicę.
– Powiedzmy, że będziemy potrzebowały wypełnionych zbiorników zapasowych
w Ansonie.
– Na kontynent?
Vee nie może uwierzyć w taką możliwość. Każdy chce mieć okazję, by polecieć za
granicę. Jak fajnie by to wyglądało w jej książce lotów: nie Tangmere, Ringway czy Cosford,
lecz Bruksela, Bordeaux lub Berlin.
– Jak dotąd, tylko pierwsi oficerowie odbywali zagraniczne loty.
– No cóż, powiem po prostu kapitanowi Millsowi, że drugi oficer Katchatourian jest
najlepsza, by mi towarzyszyć jako drugi pilot, bo ma wykonane wszystkie konieczne szczepienia:
przeciwko cholerze, durowi i tak dalej.
– Ale nie mam.
– Twoje nazwisko brzmi tak, jakbyś odwiedziła rozmaite egzotyczne miejsca. A oni nie
ośmielą się podać w wątpliwość tego, co mówię, jeśli nadam temu odpowiedni ton.
Vee śmieje się, ale wątpi, czy Sonia ma aż taki wpływ na kapitana Millsa. Podejrzewa, że
pomimo jej prawie bezbłędnego rejestru w książce lotów on nadal uważa ją za lekkomyślną
pilotkę. I nadal nie nauczył się wymawiać poprawnie jej nazwiska.
Wzdłuż odległego krańca lotniska przetacza się popołudniowy autobus z Maidenhead
i w polu widzenia pojawiają się wiejskie zabudowania z czerwonej cegły. Vee zwalnia kroku.
Nie potrafi sobie wyobrazić, co będzie robić przez resztę dnia, nie mówiąc już o reszcie życia.
Przy domu parafialnym na płocie wisi tabliczka „punkt wyborczy”. Sonia idzie dróżką
obramowaną różowymi i żółtymi kwiatami lwiej paszczy, prowadzącą do uchylonych drzwi.
Jednak Vee przystaje na drodze.
– Nie idziesz głosować?
Vee kręci głową.
– Nie jestem pewna, czy mam przy sobie odpowiednie dokumenty.
– To nie powinno mieć znaczenia. Chodź i porozmawiaj z urzędnikiem.
– Myślę, że skoczę do swojej kwatery i sprawdzę, czy odszukam to pismo.
– Jak chcesz.
Najwyraźniej Sonia podejrzewa, że Vee kłamie, i jest urażona. Jednak Vee nie może
zmusić się do jakiegokolwiek rozważania o przyszłości. Nawet postawienie znaku X na karcie do
głosowania jest zbyt trudną decyzją. Prosty wybór: konserwatyści czy liberałowie, Churchill czy
Attlee, wymaga więcej energii, niż jest w stanie z siebie wykrzesać.
W oddali na drodze widać, jak autobus odjeżdża z przystanku. Wysiadło kilka osób:
kobiety w chustkach zawiązanych pod brodą i jakiś mężczyzna w mundurze. Inni pasażerowie
odchodzą, ale mężczyzna stoi i rozgląda się wokół. Jest w mundurze RAF -u – ma paski na
rękawach i furażerkę. Gdy Vee idzie w jego stronę, coś w jego postawie sprawia, że serce bije jej
szybciej. Potem on podnosi rękę, a ona staje jak skamieniała.
Chce się poruszyć, ale nie może się zdecydować, dokąd iść: biec do niego czy odwrócić
się na pięcie i spokojnie oddalić. Nadal stoi zakłopotana. A była taka pewna, że on nie wróci.
Postanawia uśmiechnąć się i podejść, zachować się spokojnie i dojrzale, tak jak by zrobiła
to Sonia.
– Cześć!
Cały czas ma przyklejony uśmiech.
– Cześć, Vee.
Zapuścił sobie wąsy. Może dlatego jego kości policzkowe wyglądają na bardziej wydatne.
Właściwie nie jest wychudzony, ale szczuplejszy. Jakby minęło dziesięć lat, a nie dwa, odkąd go
ostatnio widziała.
– Cóż za niespodzianka. – Stara się, by zabrzmiało to swobodnie. – Trochę jakbyś wracał
z zaświatów.
– Nie, tylko z Northolt. – Jego wąsy unoszą się w uśmiechu. – Nie jest aż tak źle.
Zdejmuje czapkę i wtedy bardziej przypomina mężczyznę, którego zapamiętała, mimo że
ciemne włosy, które dawniej opadały mu na oczy, ma teraz zaczesane gładko do tyłu
i przerzedzone na skroniach. Vee zastanawia się, czy powinni dać sobie buziaka na przywitanie
lub podać ręce, czy coś w tym rodzaju. Ale on nie robi żadnego ruchu. Więc Vee wkłada ręce do
kieszeni.
– A więc tak się zdarzyło, że przypadkiem tędy przejeżdżałeś, co?
– Jasne, że przyjechałem się z tobą zobaczyć, Vee.
– Och.
Zupełnie nie wie, co powiedzieć. Ani co powinna czuć. Stoją, uśmiechając się głupawo
do siebie, aż Vee nie może tego dłużej wytrzymać.
– Idę tędy, jeśli masz ochotę się przejść.
On kiwa głową i niemal stuka obcasami, ale może tylko jej się wydawało.
– Jak się masz, Vee?
– Och, no wiesz.
Vee pokazuje, że mają skręcić w alejkę, i przesuwa po nim spojrzenie. Jego ciało jest
jakby skurczone w zbyt obszernej kurtce spiętej paskiem, ale ma nadal najjaśniejsze i najbardziej
niebieskie oczy, jakie widziała.
Nie ma chodnika, więc idą asfaltem w odległości kroku czy dwóch od siebie.
– A więc…
Vee nie może wymyślić, co ma powiedzieć. Nawet najprostsze pytanie w rodzaju: co
u ciebie? albo gdzie byłeś? może wywołać temat nabrzmiały bólem lub powodujący
zażenowanie. Wojna sprawiła, że takie konwencjonalne rozmowy stały się niemożliwe.
– Czy spodziewałaś się, że przyjadę tutaj, żeby cię zobaczyć?
– Oczywiście, że nie. Często zastanawiałam się, gdzie jesteś.
Jej wyznanie brzmi żałośnie i Vee czuje, że się rumieni.
– To znaczy na początku, kiedy mi powiedzieli, że wyjechałeś, i pomyślałam… Cóż, nie
wiedziałam, co myśleć.
– Pytałaś o mnie?
– Tylko raz. W Northolt powiedzieli, żebym ich ponownie nie dręczyła.
On prycha i kręci głową.
– Wtedy wszystko było tajne.
– I jest nadal?
– Co?
– To, gdzie byłeś przez ostatnie dwa lata z kawałkiem?
On wzdycha i uśmiecha się sardonicznie.
– W tym roku odbyłem objazd z przewodnikiem po środkowej Europie. Jednak
zakwaterowanie było kiepskie, a obsługa fatalna.
Ona w tym momencie przypomina sobie, że on zwykle żartował, by nie mówić
o nieprzyjemnych sprawach.
– Byłeś jeńcem?
– Tak.
On manipuluje guzikiem przy górnej kieszonce i wyciąga paczkę papierosów. Vee kręci
odmownie głową, gdy ją częstuje. On otacza żółty płomień długimi palcami, gdy zbliża go do
czubka papierosa. Ręce mu drżą.
– A co u ciebie, Vee? Nadal latasz, jak widzę.
– Chciałabym.
On pytająco unosi brwi, a Vee macha ręką.
– Cóż, widzisz, wszystko się kończy. Większość ruchu lotniczego przechodzi do
Transport Command. I jest zbyt wielu bezczynnych pilotów RAF-u, by mieli się martwić
o umożliwienie jakichś lotów w ATA.
– Ale ty nadal chcesz latać?
Uśmiech znika z jej ust.
– Bardziej niż czegokolwiek.
Zatrzymują się na moście i Vee opiera ramiona o balustradę. Widać zakręcające w oddali
tory.
– Nie potrafię znieść myśli, że mogę już nigdy nie zobaczyć tego wszystkiego.
– Czego?
– Przecież wiesz. Słońca odbijającego się od przedniej szyby Spitfire’a i Anglii
rozpościerającej się pode mną jak gigantyczna mapa.
Głos jej się łamie i Vee mruga oczami, zirytowana, że zachodzą jej mgłą.
Stefan gasi papierosa na balustradzie mostu.
– Myślisz, że wiesz, jaka będzie przyszłość, ale nikt tego nie wie.
Biały popiół leci w kierunku ciemnych torów.
– I kochałaś tylko samoloty, kiedy mnie nie było?
Ona śmieje się i odwraca, by na niego spojrzeć.
– Bezczelny typ!
W rzeczywistości nie było nikogo innego, odkąd Stefan zniknął. Nikogo, kto by mu
dorównał. Jednak nie da mu tej satysfakcji i mu tego nie powie.
W oddali narasta stukot pociągu. Stefan rzuca papierosa i rozdeptuje go grubą podeszwą
na chodniku.
– Jeśli chcesz, żebym teraz poszedł, Vee, nie ma sprawy. Za trzy godziny jest następny
autobus.
Ona znowu się śmieje i mówi, że szybciej doszedłby z powrotem do Londynu po torach,
ale wtedy most zaczyna drżeć. Z dołu dobiega nagły ryk, napływa pachnąca węglem para,
ogarniając ich oboje. Gdy opary znikają, a pociąg dudni gdzieś dalej, Stefan jest bliżej niej; jego
szaroniebieski rękaw niemal dotyka jej ciemnogranatowej kurtki ATA. Vee nachyla się niemal
bezwiednie i palce Stefana dotykają jej palców. Potem przyciąga ją do siebie. Vee czuje, że się
do niego przytula, i całuje go. Mimo że Stefan ma wąsy, jego wargi, usta, język smakują jak
ulubiony, a niemal zapomniany przysmak. Gdy się całują, coś wewnątrz niej, jakieś napięcie i lęk
wydają się ustępować i zmniejszać.
Vee odrywa głowę i patrzy w te najbardziej niebieskie oczy.
– Mówisz, trzy godziny?
– Jeśli autobus przyjedzie punktualnie.
– To nawet więcej, niż trzeba, byśmy dokończyli to, co zaczęliśmy ostatnim razem.
On bierze głęboki oddech.
– Jesteś pewna, Vee?
Ona kiwa głową. Nigdy nie była niczego bardziej pewna.
– Moja kwatera jest tam. Na farmie.
Żniwa już się zaczęły, więc dom – o ile Vee mogła to stwierdzić, wchodząc – jest pusty.
Stefan idzie za nią wąskimi schodami i ciągnie ją za rękę. Musi się pochylić w drzwiach do jej
sypialni. Vee przekręca klucz w zamku i rozpina kurtkę.
Stefan uśmiecha się szeroko i robi krok ku niej. Spogląda w dół i łapie luźny koniuszek
jej krawata. Zaczyna coś mówić, ale zanim padną słowa, rzucają się na siebie. Ściągają
gwałtownie koszule, buty, bieliznę. Vee nie myśli, nie mówi, tylko czuje – jego skórę, wargi,
język. On ciągnie ją szybko, niemal brutalnie, na tapczan. Pieką ją usta, podrapane jego wąsami.
Stefan leży na niej i Vee wie, że tym razem się to stanie. Podtrzymuje ją pod plecami,
podciągając ją i układając w odpowiednim miejscu. Szepcze:
– Tak dobrze, Vee?
– Tak – odpowiada. – Tak.
Zakrywa jej usta swoimi i tłumi jej krzyk. Vee słyszała, że podobno za pierwszym razem
nie jest dobrze. Jednak nie mają racji.
Po wszystkim ona i Stefan, niemal nadzy, leżą spleceni na łóżku. Kiedy widywali się
w czasie wojny, to tylko w pośpiechu i napięciu. Nigdy nie wyobrażała sobie, że będzie mieć
okazję, by po prostu spędzić z nim kilka długich, leniwych godzin. Ale teraz to może nie jest taki
nierealny pomysł.
Wzrok Vee wędruje po pokoju – od obrazka w ramce, w stylu szkolnej fotografii, na
której jest ona i inne pilotki, aż po jej zimowe palto wiszące na drzwiach. Zastanawia się, czy
minione dwa lata byłyby jakieś inne, gdyby zrobili to ze Stefanem wcześniej, w alejce na tyłach
Klubu 400. Ta myśl sprawia, że czuje się, jakby na zawsze straciła coś, co powinno należeć do
niej.
Stefan zdaje się czytać w jej myślach i przesuwa palec po jej policzku.
– Przepraszam, Vee, za to, co było w Londynie.
– Co się wtedy stało, Stefan?
On powoli mruży oczy.
– Nie byłem sobą. To był ten dzień, gdy dowiedzieliśmy się o ciałach. W lesie.
O tysiącach naszych kolegów rozstrzelanych przez Sowietów.
Ona trochę pamięta tamtą kronikę filmową. Zwłoki jak szmaciane lalki wydobywane
z ziemi i przyglądający się temu Niemcy w długich płaszczach. Od tamtej pory widziała
straszniejsze kroniki.
– Myślałam, że to Niemcy są temu winni.
– Tylko jeśli wierzysz w to, w co Brytyjczycy chcą, żebyś wierzyła.
Vee wzdryga się. On mówi to tak, jakby była wrogiem. Odsuwa się od niego i siada
wyprostowana na łóżku. Pluszowa narzuta zaczyna się przecierać i Vee wyciąga luźny kłaczek
nici.
– I to była ta wiadomość, która stanęła ci na przeszkodzie, tak?
– Tak przypuszczam. – Ma krople potu na brwi. – Czułem się… czułem się do niczego.
I taki byłem wtedy przy tobie.
Jego ciało obok niej nie jest już napięte, zaczyna się odprężać.
– Przepraszam.
– Nie musisz przepraszać. To była ucieczka…
– Wiem. Nie ma usprawiedliwienia.
– Wtedy zaczęłam myśleć, że pewnie nie możesz się ze mną skontaktować, bo zostałeś
zestrzelony. I chyba w pewnym momencie tak się stało…
– Nie, nie zostałem zestrzelony.
– To dlaczego dostałeś się do niewoli?
– To długa historia.
Palec Vee robi kółka wokół widocznej łaty na narzucie, która wygląda jak błękitna
chmura na mlecznobiałym niebie. Stefan przesuwa się na łóżku i między nich wpływa chłodne
powietrze. Nagle cisza staje się nie do zniesienia.
– Opowiedz, Stefan. Mamy czas.
On wzdycha.
– Pojechałem do Polski.
– Żeby walczyć?
– Tak. I żeby coś odnaleźć i przywieźć z powrotem. Ale mi się nie udało. Więc muszę
wrócić i spróbować jeszcze raz.
Spogląda na nią z poduszki i łapie jej spojrzenie. Wtedy ona przeczuwa, wstrząśnięta,
dlaczego on tu jest.
– Proszę, tylko nie mów, że przyjechałeś szukać podwózki.
Stefan spuszcza oczy i Vee już wie, że ma rację. On podnosi się na łóżku i łapie ją za
rękę, splatając palce z jej palcami.
– Posłuchaj, Vee, jeśli nie możesz pomóc, to nieważne. Ale ta rzecz, którą muszę
odszukać w Polsce, jest czymś bardzo ważnym dla mojego rządu. Dla mojego kraju.
Ona dusi w sobie śmiech. Jego wymówki brzmią tak nieprzekonująco, że nie może się
zmusić, by spytać, o co mu chodzi.
– Na pewno jest wiele lotów RAF-u z Northolt na kontynent. Nie możesz wrócić którymś
z nich?
Stefan kręci głową.
– To prywatna sprawa. Najlepiej, by RAF o tym nie wiedział.
– Zatem to ściśle tajne?
Sama słyszy drwinę w swoim głosie, ale kiedy widzi jego twarz, żałuje tego. Przez
okropną chwilę ma wrażenie, że on się rozpłacze. Jednak jego głos, chociaż cichy, jest spokojny.
– Kiedy raz się dowiedzie prawdy, wszystko się zmieni.
– Wydajesz się bardzo pewny swego.
– Tak, jestem. Czy możesz mi pomóc?
Vee wodzi palcem po zaokrągleniu jego ramienia.
– Zobaczę.
Berlin, brytyjski sektor okupacyjny

Piątek, 13 lipca

Promienie słońca wpadają do kabiny, gdy Anson skręca na wschód. Vee mruży oczy od
blasku, ręce ma przylepione do wolantu. Obraca głowę z lewej na prawą, aż coś chrzęści. Kokpit
pachnie wytartą skórą i naoliwionym metalem. Silniki warczą.
Poniżej rozciąga się rozległa, otwarta przestrzeń – nieogrodzone pola, ciemne lasy,
rozproszone po okolicy miasta. Niektóre osiedla mają nadal czerwone dachy, inne są szare jak
popiół. Chmury tworzą olbrzymie cienie na pustym, zalanym słońcem terenie. Nic tu nie
przypomina Anglii.
Sonia przytrzymuje mapę Vee i ich nagie ramiona dotykają się lekko ponad
hydraulicznymi lewarkami. Vee śledzi czerwony paznokieć Soni, który wskazuje ich pozycję,
potem patrzy w dół, w lukę między wirującym śmigłem a skrzydłem. Na ziemi widać ten sam kąt
pomiędzy linią kolejową a rzeką. Vee pokazuje Soni uniesiony do góry kciuk.
Wtedy z luku bagażowego dobiega uderzenie metalu o metal, co sprawia, że obie
spoglądają za siebie. Sonia uśmiecha się i podnosi brwi; ich łuk jest widoczny ponad
słonecznymi okularami. Vee cieszy się, że hałas silnika nie pozwala na prowadzenie rozmowy.
Ponownie spogląda przez ramię do luku bagażowego, załadowanego skrzynkami i belami
ustawionymi wokół żelaznego płuca. Stefan klęczy obok niego i dociąga paski, które zsunęły się
ze szczytu uniesionego metalowego cylindra ze szklanymi okienkami po bokach, i mocuje je do
luku. Patrzy do góry i włosy spadają mu z boku na oko. Vee czuje, jak przenika ją dreszcz
podniecenia. Do twarzy mu z tymi wąsami.
Sonia mruga porozumiewawczo, odwracając się ku mapie, a Vee kręci głową, ale nie
może powstrzymać uśmiechu. Sonia naprawdę dała z siebie wszystko, żeby pomóc. Jakby nie
myślała, że to wszystko jest dziwaczne, że Stefan chce złapać bezpłatną podwózkę do Berlina;
spytała jedynie, jakie ma szanse, że ujdzie mu to na sucho. Stefan odpowiedział, że o ile zna to
miejsce, na lotnisku Gatow nie będzie mu trudno wmieszać się w grono innych mundurowych
z RAF-u. Stwierdził, że poza tym wszyscy będą zbyt zajęci, by zadawać jakieś pytania, bo będą
się gapić na piękne pilotki wysiadające z Ansona. Sonia roześmiała się i nazwała go
komplemenciarzem, ale nie zadawała więcej pytań.
Vee przysięgła Soni, że weźmie na siebie wszystkie oskarżenia, jeśli wpadną w tarapaty.
Ale w gruncie rzeczy, co tak naprawdę ATA mogła jej zrobić? Wyrzucić ją? To i tak niebawem
nastąpi. A dla pilota, który w dodatku jest kobietą, świadectwo pracy nie jest teraz warte nawet
tyle co kartka papieru firmowego.
Sonia najwyraźniej jest przekonana, że Vee i Stefan są obecnie parą. Jednak sama Vee nie
jest tego pewna. Możliwe, że zaraz po wylądowaniu on powie jej „do widzenia” i już nigdy go
nie zobaczy. Jednak Vee nie może sobie wyobrazić, że naprawdę tak się stanie. Z pewnością nie
znikłby ponownie tak szybko po swoim powrocie.
Niebawem pomiędzy lasami przebłyskuje powierzchnia wody i Sonia odrywa się od
mapy. Wskazuje palcem w dół przez boczne okienko.
– Gatow! – krzyczy.
Z tyłu wraz z ruchem powietrza napływa zapach mydła do golenia i bekonu, i Stefan
pochyla się między fotelami, pokazując:
– Tam, patrzcie. – Ciężka, brudna chmura wisi nad horyzontem. – Berlin.
Sonia przechyla się i krzyczy:
– Czy mam przejąć stery przy lądowaniu?
Ręce Vee drżą na wolancie. Ma wrażenie, że kiedy go puści, już nigdy nie będzie
pilotować samolotu.
– Czy pozwoliłabyś, żebym ja… to może być dla mnie ostatnia okazja.
Sonia lekko wzrusza ramionami.
– W porządku.
Jednak Vee nagle czuje przypływ słabości. Na ziemi dwa równoległe pasy jasnego betonu
wcinają się między ciemne drzewa. Vee obraca wolant i przechyla Ansona szerokim łukiem ku
dołowi, obok kwadratowej wieży kontrolnej ze śladami po pociskach. Dachy hangarów zapadły
się, a większość okien w długich, niskich koszarowych zabudowaniach lotniska jest zniszczona,
ale pasy startowe wyglądają na równe.
Vee patrzy na wskaźnik prędkości obrotowej silnika, cofa dźwignię przepustnicy
i obserwuje strzałkę pokazującą wysokość poniżej stu metrów. Wtedy czuje czyjąś rękę na
ramieniu i Stefan szepcze jej do ucha:
– Wszystko w porządku, Vee? Blado wyglądasz.
– Nic mi nie jest. Naprawdę. Zapnij pasy.
Patrzy za nim przez ramię, gdy on podchodzi do metalowej ławki pod okienkiem
w kadłubie. Gdy zwraca się znowu ku tablicy przyrządów, tarcze i wskaźniki obracają się pod
niewidoczną przednią szybą.
Wtedy Sonia stuka w światełka kontrolki.
– Podwozie!
Vee czuje skurcz żołądka i sięga w dół, by złapać uchwyt pod fotelem. Wraz z jęczącym
dźwiękiem wysuwanych kół światełka kontrolki zmieniają się na zielone. Jednak wydaje się,
jakby Anson zszedł ze swego toru podejścia do lądowania.
– Vee! Prędkość!
Sonia stuka w inną kontrolkę. 85 mil. Tak. Nadal zbyt szybko. Beton gwałtownie się
zbliża.
– Vee! Hamuj! Obniżaj!
Pojawiają się czerwone paznokcie. Czyjaś dłoń jest na wolancie. Warkot silników cichnie
i zwalnia. Anson z hukiem uderza w pas startowy, potem przechyla się i znowu wybija się
w powietrze. Kabina szarpie i pochyla się.
Teraz Sonia wychyla wolant do przodu i ciągnie maksymalnie do tyłu dźwignię
przepustnicy. Kolejny głuchy odgłos uderzenia, pisk gumy na betonie, dwa kłęby dymu. Jednak
koła są na ziemi i tam pozostaną.
Sonia puszcza sterownicę, ale dłonie Vee są do niej jak przyspawane, gdy ostrożnie
prowadzi Ansona po betonie. Kieruje się w stronę rzędu rozmaitych samolotów, brytyjskich
i amerykańskich, które mają na skrzydłach i ogonach namalowane czarno-białe pasy inwazyjne.
Nie jest w stanie spojrzeć w oczy Soni. Samolot zatrzymuje się z piskiem. Silniki jeszcze chwilę
pracują, a potem milkną.
Sonia zrywa się, schyla głowę pod dachem kabiny z pleksi, ma bladą, spoconą twarz.
– Dobry Boże, Vee! Co to miało być?
– Ja… musiałam trochę wyjść z wprawy.
Ciemne oczy Soni błyszczą.
– Trochę?
– Przepraszam.
Sonia przeciąga ręką po jej włosach.
– Przypuszczam, że nie ma żadnych szkód. Stefan, wszystko w porządku?
– Świetnie!
Wstaje, otrzepując sobie spodnie.
– Jak się czujesz, Vee?
Ona odkasłuje, ale nic nie mówi.
Sonia spogląda przez boczne okienko w kierunku wieży kontrolnej.
– Wszyscy nas obserwują.
Stefan podchodzi pochylony i wygląda na zewnątrz, ale uważa, żeby samemu być
niewidocznym. Gwiżdże.
– Ale tłok! Myślę, że ten ruch jest związany z konferencją pokojową.
Trzyma się pasa do załadunku, zwisającego z sufitu samolotu.
– Zatem, moje panie, jak to jest być w Berlinie? Małe zwiedzanie, restauracja, a może
jakiś występ?
– Bardzo zabawne. – Sonia ledwie się uśmiecha. – Nie ma tu pewnie nic do zobaczenia
poza ruinami. A poza tym spotykam się tutaj z dawnym przyjacielem Tony’ego.
Stefan odwraca się.
– A ty, Vee?
Ona nie ma pojęcia, o czym on mówi, ale wie, że nie wytrzyma wieczoru w towarzystwie
Soni i jednego z jej facetów.
– Nie sądzę, żeby Anson był jeszcze dziś do czegoś potrzebny.
Stefan kiwa głową potakująco.
– Będę czekał przy bramie wjazdowej.
Porozbijane okna w pokoju dyspozytora są zabite dyktą, a tłuste muchy krążą wokół
luźno zwisającej żarówki. Vee pozostawia Soni prowadzenie rozmowy i zachwyca się
skutecznością jej działania, bo jest zalotna, a jednocześnie bardzo nieprzystępna. Oszołomiony
sierżant nie może oderwać od niej wzroku. Vee słyszy, że pyta o twarde lądowanie, ale Sonia
używa kilku prawdopodobnych wymówek dotyczących niemal pustych zbiorników paliwa
i uśmiecha się promiennie. I znowu Vee wiele jej zawdzięcza.
Stefan ma oczywiście rację co do możliwości wmieszania się w tłum. Hala lotniskowa
jest zapchana umundurowanymi mężczyznami, którzy drzemią lub patrzą obojętnie na białe
niegdyś ściany. W zaduchu dymu papierosowego i nieświeżych mundurów Vee toruje sobie
drogę, omijając nogi i plecaki. Na zewnątrz wilgotne powietrze delikatnie pachnie sosnami
i stojącą wodą.
Stefan opiera się o mur. Na widok Vee uśmiecha się tak szeroko, że jej serce niemal
podskakuje z radości. Podchodzi do niej i obejmuje ją ramieniem. Może teraz naprawdę stanowią
parę.
– Pojedziemy?
Wskazuje głową ciemnozieloną ciężarówkę z płóciennymi plandekami przywiązanymi do
klap skrzyni. Oboje siadają na skrzynkach z tyłu, a pojazd podskakuje na chybotliwych mostkach
obok jeziora. Drzewa i krzewy ustępują miejsca domom, a potem walącym się blokom
mieszkalnym. Ich puste otwory okienne tworzą w murach czarne dziury, przypominające martwe
twarze.
Vee przytrzymuje się tylnej klapy, gdy ciężarówka gwałtownie skręca, by ominąć śliską
stertę żwiru. Na szczycie tego pagórka jakaś stara kobieta w kapeluszu z piórkiem szturcha
patykiem zieloną łodygę ziemniaka. Widoczne zza plandeki ciężarówki ruiny miasta zaczynają
pojawiać się stopniowo jak w kronice filmowej.
Vee patrzy na Stefana.
– Czy to daleko?
– Nie. Wysiądziemy na Anhalter, przy dworcu kolejowym.
Dworzec kolejowy. Ściska ją w żołądku. Czemu Stefan miałby tam iść, jeśli nie po to, by
wyjechać?
W cieple snuje się smród fury ze śmieciami. Na stertach gruzów, usypanych wzdłuż
drogi, kobiety w szortach lub podkasanych fartuchach podają sobie wiadra kamieni. Stefan
wstaje, ale patrzy tylko na Vee.
– Gotowa?
Silniki zgrzytają i ciężarówka szarpie do przodu, a potem staje obok konstrukcji
z czarnych dźwigarów majaczących na tle mglistego nieba. Przed ostrzelanymi arkadami dworca
widać morze obdartych postaci: kobiet i mężczyzn, dzieci i niemowląt. Część z nich siedzi na
ziemi, pozostali przesuwają się powoli w kolejkach. Pomimo oblepiającego upału wszyscy mają
na sobie zimowe ubrania.
Stefan podaje Vee rękę, by pomóc jej wysiąść z ciężarówki. Jego chwyt jest silny.
Zatrzaskuje tylną klapę i samochód odjeżdża.
Vee nie puszcza jego ręki.
– Dlaczego tu jesteśmy, Stefan? Czy ty wyjeżdżasz?
– Nie, nie.
– Po co więc jesteśmy na dworcu?
– Żeby zdobyć informację… – uwalnia palce z dłoni Vee – … na temat osoby, która wie,
gdzie znaleźć to, czego szukam.
Pomimo upału Vee drży.
– Osoby?
Stefan kiwa potakująco.
– Spytam w Biurze Poszukiwań.
Wkłada furażerkę i poprawia krawat. Vee nagle nie ma wątpliwości, że ta osoba jest
kobietą.
W powietrzu wisi zapach używanych ubrań, gdy Stefan prowadzi ją pomiędzy
obozującymi na ziemi ludźmi. Vee widzi spojrzenia tych Displaced Persons, jak ich się teraz
nazywa – kobiety z czerwonymi plamami na skórze, pomarszczonego staruszka w kaszkiecie,
blondyna żującego czubek zgaszonego papierosa. Jest przyzwyczajona do przeciągłych spojrzeń
obcych ludzi. Jej mundur z paskami na rękawach i wyhaftowanymi złotymi skrzydłami często
przyciąga zazdrosne spojrzenia, a nawet westchnienia w rodzaju: Wielkie nieba, kobieta pilot!
Jednak nie nawykła do spojrzeń w rodzaju takich jak te.
Stefan ignoruje wijącą się pod resztkami dworcowego dachu kolejkę dipisów i idzie
wprost do biurka z wywieszką UNRRA. Vee stoi niepewnie obok niego. Kiedy Stefan obraca się
plecami, wychudła kobieta w bezkształtnym płaszczu przeciwdeszczowym syczy: Zicke! i Vee
cieszy się, że tego nie rozumie. Pomimo panującego mroku wyjmuje z kieszeni kurtki okulary
przeciwsłoneczne i zakłada je.
Stefan mówi coś cicho, ale bardzo szybko, do kobiety w średnim wieku, w okularach,
siedzącej za biurkiem. Vee próbuje wyłowić jakieś słowa, ale Stefan mówi po niemiecku płynnie,
właściwie jak rodowity Niemiec. Brzmienie tego języka przyśpiesza puls Vee. Potem kobieta
zadaje jakieś pytanie i Stefan milknie. Czy on spogląda na Vee, a potem dopiero odpowiada?
Mówi ciszej, ale Vee i tak słyszy.
– Meine Frau.
Jej serce zamiera. Czy to na pewno jest po niemiecku „moja żona”? O czym on mógł
mówić? Ale Frau oznacza zarówno żonę, jak i kobietę. Vee żałuje, że zamiast przykładać się
bardziej do lekcji niemieckiego prowadzonych przez pannę Twait, w każde piątkowe popołudnie
gapiła się przez okno z nadzieją, że zobaczy przelatujący samolot. Stefan musiał po prostu
powiedzieć, że szuka pewnej kobiety, ale jego słowa wywołały niesmak w ustach Vee.
Kobieta w okularach pokazuje teraz Stefanowi kartki przypięte do podkładki. On
przesuwa palcem w dół spisu, a potem go zatrzymuje. Kiwa głową, podpisuje świstek papieru
i biorąc Vee pod ramię, odwraca się. Jego twarz jest zupełnie biała.
– Stefan. Co się stało?
– Chodź, idziemy.
– Znalazłeś to, czego szukałeś?
– Odejdźmy gdzieś dalej od tych ludzi.
Wychodzą z dworca innym wyjściem i kierują się w stronę błotnistego, płaskiego terenu,
zasypanego lśniącymi z daleka odłamkami. Na poboczu Stefan pochyla się nad kimś
przycupniętym na ziemi. Ten młody mężczyzna ma wychudłą i brudną twarz, ale spod
zniszczonego płaszcza wystają mu zaskakująco błyszczące oficerki. Stefan częstuje go
papierosem, a potem daje mu całą paczkę. Zadaje mu szybkie pytania, zanim wysłucha uważnie
jego powolnych odpowiedzi. To znowu niemiecki, ale Vee nie potrafi zrozumieć ani jednego
słowa.
Gdy oddalają się, idąc pod rękę, Stefan uśmiecha się do Vee, a jego twarz odzyskuje
naturalne kolory. Vee czuje przez kurtkę uścisk jego łokcia. On przyciska ją mocniej i odciąga na
bok, gdy drogą przejeżdża z łoskotem konwój ciężarówek. Vee nie podoba się sposób, w jaki on
kontroluje jej ruchy, i próbuje uwolnić ramię, ale Stefan stoi nieporuszony, z oczami utkwionymi
w mijających ich ciężarówkach. Każda z nich ma na drzwiach zakurzoną czerwoną gwiazdę,
a skrzynię z tyłu zapakowaną rozmaitym złomem: rowerami, balustradami, zderzakami
samochodowymi. Silniki zwiększają obroty i piszczą. Żołnierz z pasem amunicyjnym
przewieszonym przez kurtkę jedzie obok na małym koniku, karabin maszynowy chwieje się na
siodle z baraniej skóry. Kopie nogami w strzemionach, które zwisają niemal do ziemi, i konik
zaczyna biec galopem po bruku.
Vee nagle zastanawia się, co ona właściwie tu robi, i czuje przypływ gniewu na Stefana.
Po co zabrał ją w to upiorne miejsce, skoro najwyraźniej jest zainteresowany wyłącznie
znalezieniem tej innej osoby?
– Naprawdę sądzę, że powinnam teraz wrócić do Gatow.
Stefan odwraca się do niej.
– Jeszcze nie teraz, Vee.
Ona podnosi głos.
– Nie jest tu zbyt przyjemnie, prawda?
– Muszę z tobą najpierw porozmawiać. Chodź. Pójdziemy do Tiergarten.
– Ja nie…
– Proszę, Vee. – Bierze ją za rękę. – Tylko na kilka minut, żebym mógł ci coś wyjaśnić.
Rów biegnie po drugiej stronie drogi. Jedyny mostek nad nim stanowi deska, która
podskakuje, gdy Vee przechodzi nad ciemną wodą, w której tkwią na wpół zatopione odpadki.
Niedaleko rzeźba generała w dwurożnym kapeluszu wskazuje marmurowym palcem jałowy teren
z powalonymi pniami drzew i nieczynnymi kanałami.
Stefan rozpina kurtkę i siada na powalonej kamiennej kolumnie. Wyjmuje i zapala
papierosa, wydmuchując długą smugę dymu. Powietrze cuchnie. W pobliżu nadzy chłopcy
krzyczą, skacząc na zmianę do oleistej sadzawki.
Vee siedzi w chmurze zielonych muszek i czuje, jak kropla potu spływa w zapięcie jej
stanika. Rano w chłodzie lotniska włożenie podbitych futrem lotniczych butów wydawało się
dobrym pomysłem, a teraz są one pokryte jasnym pyłem. Jej gniew zamienił się w stan
wyczerpania. Czuje, że nadchodzi moment, gdy Stefan powie jej „do widzenia”, i pragnie mieć to
już za sobą.
– Wiem, że wyjeżdżasz, Stefan. Po prostu powiedz, co masz do powiedzenia, i idź.
– Vee. Uwierz mi. Nie sądziłem, że to się stanie tak szybko.
– A jak miało być?
– Myślałem, że będę musiał dłużej rozglądać się za Ewą.
Vee reaguje na dźwięk, który zabrzęczał jej w uchu:
– Zalewą? Co masz na myśli?
– Nie, nie. Nie zrozumiałaś. Chodzi o jej imię, tej osoby, której szukam. To Ewa.
Vee czuje ukłucie w sercu. Ewa. To ona. Jego dziewczyna. Ta Frau, którą zgłosił
w Biurze Poszukiwań; ta dziewczyna, o której nie potrafił przestać myśleć w alejce za Klubem
400. Vee umie ją sobie teraz wyraźnie wyobrazić: Ewa stoi na polu w cienkiej letniej sukience,
wysoka i opalona, i z uśmiechem rozpuszcza złote włosy.
Jej żołądek się kurczy. Łamie źdźbło pożółkłej trawy i kruszy w dłoni suche nasiona.
– A teraz do niej jedziesz.
Nie ma potrzeby o to pytać.
Stefan wzdycha.
– To nie będzie łatwe. Ten facet z Luftwaffe powiedział mi, że wszystko kieruje się na
zachód. Nikt nie jeździ na wschód. Nikt nie chce.
Vee przyciska palce do brwi.
– Co masz na myśli? Z Luftwaffe?
– Dałem mu papierosa.
Stefan niemal się uśmiecha.
– Teraz każdy udaje kogoś, kim nie jest.
Vee marszczy brwi.
– Ale nie ja.
Nagle powietrze przecina dziwny, niski krzyk.
– Co to do diabła jest?
Vee podskakuje ze strachu, a jej spojrzenie błądzi po zrytym lejami pustkowiu. Resztki
łuku triumfalnego sterczą na tle bezbarwnego nieba.
Stefan wzrusza ramionami.
– To przypomina ryk słonia.
– Słonia?
– W pobliżu jest ogród zoologiczny. Jakiś słoń musiał przetrwać bombardowania.
Stefan gasi papierosa w dziurze po pocisku wybitej w kamieniu. Vee bierze długi wdech
i robi długi wydech. Czuje w nosie zapaszek zapchanej kanalizacji.
– Ta Ewa… Kim ona jest?
Ręka Stefana nieruchomieje na sekundę. Potem Stefan wyrzuca niedopałek. Odpina mu
się guzik koszuli, ukazując kawałek białej skóry.
– Mówiłem ci, Vee. Tak naprawdę to szukam dowodu istotnego dla przyszłości mojego
kraju. Ewa jest jedyną osobą, która może mi powiedzieć, gdzie on jest.
– W porządku, Stefan. Nie musisz mi mówić.
On bierze Vee za ręce i pociera kciukami jej palce.
– Posłuchaj, muszę to zrobić teraz. Nikt inny nie może. Jeśli mi się uda, wszystko się
zmieni.
W zamglonym, białym świetle jego oczy wyglądają jak czarne kropki otoczone
jasnobłękitnymi obwódkami. Vee nie ma pojęcia, co Stefan stara się powiedzieć, ale jest pewna,
że ukrywa przed nią prawdę. Jednak zdaje sobie sprawę, że nic jej to nie obchodzi. Ważne jest
jedynie, by odsunąć chwilę, kiedy się pożegnają.
– Zatem gdzie ona jest, ta Ewa?
Stefan mruga odrobinę zbyt długo.
– W Poznaniu.
Berlin / Lusowo, Polska

Sobota, 14 lipca

Vee i Sonia stoją na betonie, obok nóg mają torby lotnicze i zakrywają oczy od światła,
obserwując Dakotę, zataczającą powolny krąg ponad drzewami.
Sonia podnosi głos, aby przekrzyczeć silniki.
– Dziś przylatują wszelkiego rodzaju samoloty.
– Na konferencję pokojową?
Sonia kiwa potakująco.
– Wszyscy mówią, że premier ma być w jednym z nich.
Patrzy na Vee i uśmiecha się z drwiną.
– Nie mów nikomu, że na niego nie głosowałam!
Dakota z wypuszczonymi kołami podchodzi do lądowania na betonowej płycie.
Vee podnosi torbę.
– Lepiej wykonajmy nasze loty przed ich przybyciem.
– Czy jesteś bardzo zła, Vee? Że to ja lecę Spitem?
– Oczywiście, że nie. – Vee ma nadzieję, że to brzmi przekonująco. – Moja wina, że nie
byłam na miejscu, gdy rozdawali kwity.
– Oni naprawdę zachowywali się dość dziwnie przy tej sprawie. Oficer dyżurny zapytał
mnie, czy jesteś Rosjanką.
– Dobry Boże. Co powiedziałaś?
– Powiedziałam, że nie, że Turczynką.
– O Jezu, Soniu! Jestem Angielką. Przecież wiesz.
– Wiem, ale twoje nazwisko… wszyscy się zastanawiają.
– Ale po tylu lotach, które zrobiłam dla ATA, po tylu godzinach i typach samolotów
w książce lotów… nie mają do mnie zaufania?
– On powiedział, że nie chce przekazać Spitfire’a do rozpoznania fotograficznego w ręce
Ruskich. To rodzaj samolotu szpiegowskiego, a oni wydają się bardzo drażliwi na punkcie
obecności Sowietów tutaj. Ale zapisał cię na Ansona bez żadnych zastrzeżeń.
Vee jest zbyt zaszokowana, żeby odpowiedzieć. Kiedy myśli o wszystkim, czego
dokonała w ciągu minionych trzech lat – o dniach spędzonych w lodowatym otwartym kokpicie,
gdy poprzez strugi deszczu nie było widać ziemi; o wyczerpujących nocach, gdy spała na
twardych łóżkach polowych, o przyjaciołach utraconych w pokrywie chmur…
– Poza tym zastanawiałam się, czy może jednak wolałabyś Ansona, żeby znowu poczuć
się w siodle, że tak powiem. Gdy się spadnie z konia, następną przeszkodę zawsze najlepiej
sforsować w galopie.
Sonia uśmiecha się promiennie, jakby żartowała, ale jej przytyk do twardego lądowania
Vee jest jak posypywanie rany solą.
Vee nie potrafi zdobyć się na uśmiech.
– Oczywiście.
– Jak sądzę, chodzi o lot wprost do Pilzna i z powrotem.
Gdyby miała więcej siły, Vee wróciłaby do biura dyspozytora i powiedziała, żeby zabrali
sobie swój kwit. Jednak innym sposobem rewanżu za ich małostkowe podejrzenia będzie po
prostu zmiana kierunku lotu Ansonem.
Sonia prezentuje swój najpiękniejszy uśmiech i podnosi torbę lotniczą.
– Wspaniale.
– A więc dokąd lecisz Spitem?
– Do Bari.
– Gdzie to jest?
– Na obcasie włoskiego buta.
– O rany! – Vee zwraca się do niej, mrużąc oczy. – Jak długo tam będziesz?
– Myślę, że kilka dni. Zależy od tego, kiedy złapię jakiś powrotny transport.
Ciemne oczy Soni błyszczą.
– Nie mogę się doczekać, kiedy znowu znajdę się w Spicie. Wydaje się, jakby minął
wiek. A oni powiedzieli, że ten typ jest znakomitym samolotem dla kobiety.
– Co mieli na myśli?
Vee rzuca ukośne spojrzenie na Sonię, która otwiera srebrną puderniczkę i rysuje
szkarłatne kółko wokół ust. Nikt by nie przypuszczał, że to ta sama dziewczyna, którą dwa lata
temu trzeba było zbierać z podłogi w szatni, zalaną w sztok i ledwie żywą ze smutku.
Sonia zatrzaskuje wieczko puderniczki.
– Wkrótce się dowiem! – Macha ręką, odchodząc. – Powodzenia z Ansonem.
Wczorajszy ładunek Ansona został wyładowany i luk zapełniono zużytymi rurami
i oponami ciężarówek. Vee ustawia torbę i podchodzi do fotela pilota. Teraz wybór jest po
stronie Stefana. Ona mu niczego nie obiecała, ale powiedziała, że jeśli będzie lecieć, a on
dostanie się na pokład samolotu niepostrzeżenie, zrobi wszystko, żeby zawieźć go bliżej miejsca,
do którego chce dotrzeć. Vee zdaje sobie sprawę, że to po prostu inny sposób odsunięcia w czasie
ostatecznego pożegnania.
Jeśli Stefan jest nadal na terenie lotniska, zobaczy na tablicy odlotów wyraźnie zapisany
lot: „ Avro Anson N5334 – z RAF Gatow do Pilzna (drugi oficer ATA V. Katchatourian)”.
Wcześniej zmęczony sierżant poinformował ją zwięźle o trasie, sygnałach i pogodzie: minimalne
prawdopodobieństwo opadów, zamglenia na wysokości 8000 stóp. Vee ma w torbie mapę trzech
krajów. Decyzja należy do Stefana.
Teraz, gdy Vee sprawdza wskaźniki i ustawia wysokościomierz na wysokość stu stóp nad
poziomem morza, myśl o zboczeniu z kursu do sowieckiej strefy okupacyjnej, by pomóc
facetowi, który nie jest właściwie jej partnerem, w jakichś nieprzekonujących poszukiwaniach,
wydaje się coraz bardziej absurdalna. W istocie nawet to, że o nim myśli i wspomina, co robili
razem na zapadającym się łóżku Vee w wiejskiej zagrodzie, wydaje się niedorzeczne. Może
Stefan znowu zniknął z jej życia. Może nigdy naprawdę nie wrócił.
Jakieś odbicia światła z boku okna kabiny sprawiają, że Vee podnosi wzrok na
Spitfire’a Dziewiątkę, który rozpędza się na pasie. Ma na skrzydłach namalowane czarne i białe
pasy inwazyjne, ale poza tym powierzchnia samolotu jest delikatnie kremowo-różowa. Jego
śmigło obraca się niepewnie, dopóki nie zacznie charkotać, wirując. Potem warczą silniki,
płomienie dotykają ich osłony, a siedząca w kabinie promiennie uśmiechnięta Sonia odwraca się
do pracowników obsługi naziemnej, którzy stoją na ogonie samolotu. Wreszcie odskakują i Spit
nabiera prędkości, a następnie bez wysiłku wzbija się łagodnie w powietrze. Koła składają się na
zewnątrz pod skrzydłami i różowa sylwetka rozpływa się w białej dali. Przez chwilę Vee
najbardziej na świecie chciałaby być Sonią.
Rozkłada mapę na podkładce i z westchnieniem ustawia wskazówkę kompasu na literę
„S”. Wygląda na to, że Stefan nie przyjdzie. Więc poleci dziś Ansonem sama i dopilnuje, do
licha, by jej starty i lądowania były podręcznikowo bezbłędne. To może być jej ostatnia szansa.
Na zewnątrz jeden z robotników ciągnie przewody paliwowe obok samolotu i krzyczy coś
do kolegi, więc Vee nie słyszy skrzypnięcia w kadłubie maszyny. Odwraca się dopiero, kiedy to
skrzypienie przeradza się w odgłos kroków.
Stefan uśmiecha się blado i kładzie palec na ustach. Vee wstrzymuje oddech. On ma na
sobie brązowy garnitur, dobrze skrojony, z wypchanymi ramionami, oraz białą koszulę rozpiętą
pod szyją.
Vee uświadamia sobie, że nigdy wcześniej nie widziała go ubranego inaczej niż
w lotniczy kombinezon lub mundur RAF-u. W garniturze robi wrażenie innego człowieka:
przystojniejszego, bardziej odprężonego i mniej solidnego.
– Myślałam, że zmieniłeś zdanie.
Vee zachowuje obojętny wyraz twarzy i jego uśmiech gaśnie.
– Jeśli nie możesz tego zrobić, Vee, zrozumiem.
Jednak ona kręci głową.
– Sądzę, że gdy się powiedziało A, trzeba powiedzieć B.
– Słucham?
– To znaczy, że skoro przywiozłam cię aż tutaj, to teraz już niedaleka podróż, prawda?
– Nie, niezbyt daleka.
Jednak oboje wiedzą, że nie tyle chodzi o odległość, co o kierunek.
Vee rozkłada mapę.
– Więc pokaż mi dokładnie, dokąd lecimy.
Stefan stoi za fotelem pilota i spogląda na mapę jak skoczek, który ma zaraz wykonać
skomplikowany skok do wody z najwyższej wieży na basenie.
– Tutaj.
Stuka palcem w punkt oznaczający miasto położone około 240 kilometrów na wschód od
Berlina.
Vee rzuca okiem na mapę.
– Myślałam, że powiedziałeś Poznań.
– Tak.
– Tu jest napisane: Posen.
– To to samo.
Vee marszczy brwi, ale on na pewno wie. Musi mu zaufać.
– I gdzie wylądujemy?
Stefan wskazuje zielony, pusty teren poza miastem i długie, wąskie jezioro, niemal
prostokątne.
– Tutaj.
– W porządku.
Vee wyciąga rękę, by dostosować ustawienie kompasu. Igła przesuwa się z „S” do „E”.
– Dziękuję, Vee.
Kładzie jej rękę na ramieniu, ale ją ogarnia niepokój. Ryzyko jest duże – nie tylko ze
względu na lot do zakazanej sowieckiej strefy okupacyjnej, ale także ze względu na
niebezpieczeństwo, chyba nawet większe, związane z lądowaniem bardzo obciążonym
transportowcem na zwykłym polu.
Jednak już wybrała, a jej wyborem jest Stefan. Vee pstryka iskrownikiem i grzmot
silników tłumi pytania rodzące się jej w głowie.
Gdy są już w powietrzu, mgła wokół samolotu wzmacnia poranny blask i zakrywa
odległy horyzont. Wkrótce zostawiają za sobą zniszczone miasto i powietrze staje się czystsze.
W tej chwili Vee cieszy się, że Anson nie ma radia. Dzięki temu nie musi nikogo okłamywać,
dokąd leci.
Stefan wpatruje się w mapę, a potem wygląda przez okno. Wkrótce daje Vee znak, żeby
także spojrzała. Wijąca się wstęga burej rzeki wcina się między żółte pola. Na obu jej brzegach
drogi prowadzą do kłębowiska metalu, który niegdyś był mostem. Po zachodniej stronie na
szerokiej autostradzie panuje duży ruch. Ciężarówki, wozy konne i ludzie, wszyscy w jednym
rytmie wolno oddalają się od rzeki. Na wschodnim brzegu sznur pojazdów stoi jak skamieniały
przy granicznej przeprawie. Poruszają się tylko ludzie kręcący się wokół unieruchomionych
pojazdów.
Stefan pochyla się nad Vee z uśmiechem.
– Widzisz? O wiele lepiej latać.
Vee marszczy się.
– Ale jak się dostaniesz z powrotem?
On wzrusza ramionami. Może wcale nie ma zamiaru wracać.
Vee mocniej chwyta wolant i czuje narastający ból w skroniach. Silniki wydają dziwny
odgłos. Może paliwo zatankowane na Gatow jest dla nich zbyt bogate. Sięga, by poprawić
poziom mieszanki, ale powstrzymuje ją mignięcie lusterka z ziemi, a potem kolejne. Jakiś
sygnał? Czarne i białe pasy inwazyjne na skrzydłach Ansona stanowią bardzo dobry cel.
Vee spogląda na Stefana.
– Powinniśmy pójść wyżej?
Ale niebo nad samolotem się zasnuwa. Biel przesącza się przez ostatnie plamy błękitu.
Vee patrzy na wysokościomierz. Tysiąc dwieście. Dość bezpiecznie, przynajmniej tam, gdzie nie
ma wzgórz.
Wtedy Stefan wskazuje na błysk wody w oddali. Vee widzi, że jezioro przybiera
charakterystyczny wąski kształt i odbija wyraźny pas bladej zieleni. Dzięki Bogu, są prawie na
miejscu.
Spogląda na Stefana.
– Czy to pole jest dość długie?
– Było wystarczająco długie dla Dakoty.
– Naprawdę?
W pobliżu nie ma niczego poza opuszczonym gospodarstwem i kilkoma rozrzuconymi po
okolicy budynkami. Ani śladu lądowiska.
– Dakota tu wylądowała?
Stefan nie odpowiada, a wyraz jego twarzy jest niemożliwy do odczytania. Może nie
usłyszał.
Vee sprawdza wskaźniki i obniża nos samolotu. To nie będzie łatwe, tym bardziej że
Anson jest tak bardzo obciążony. Jednak udowodni Stefanowi i samej sobie, że to potrafi.
A skupienie, niezbędne przy tej operacji, wyprze z jej głowy myśli o rozłące.
Sięga do dźwigni przepustnicy. Czerwone światło na zielone, klapy w dół, przepustnica
naprzód, potem w ostatniej chwili nos lekko w górę. Wyłania się ziemia. Drzewa,
przypominające wcześniej zabawki, stają się realne. Ciemna zieleń umyka w tył i pojawia się
pożółkła trawa. Vee wstrzymuje oddech. Podskok. Kolejny. Ale wtedy są już na ziemi
i podskakują szybko po skoszonym polu, z lekkim ściąganiem w lewo. Vee zmusza się do
wzięcia oddechu. Ale prędkość Ansona posłusznie spada i wraz z dalszym skrętem maszyna
powoli staje.
Stefan ściska jej ramię i podnosi głos ponad milknące silniki:
– Świetnie!
Jednak Vee już rozgląda się wokół, szukając najlepszego miejsca, by zakręcić
i wystartować.
– Gdzie powinnam zawrócić?
Stefan pokazuje przecinkę w kępie drzew, gdzie pole się rozszerza. Wygląda na to, że jest
tam dość miejsca, by obrócić samolot na tylnym kółku ogona.
Stefan obserwuje niebo. Chmury przetaczają się po nim, tworząc grubą, ciemną powłokę
na całym nieboskłonie. Na odległym krańcu lądowiska nie widać wyraźnej granicy między trawą
a powietrzem.
– Dasz sobie radę? Wejdziesz ponad warstwę chmur?
– Co? Nie.
Stefan powinien pamiętać, że ona może latać jedynie wtedy, gdy zachowuje kontakt
wzrokowy z ziemią.
– Muszę pozostać pod chmurami.
On kręci głową.
– Schodzą coraz niżej.
– Jak myślisz, jaka jest ich podstawa? Tysiąc sto?
– Dziewięćset.
– Cholera.
Vee przesuwa dłonią przez splątane włosy. Spogląda na Stefana. Może to by mu
odpowiadało, gdyby tutaj utknęła. Wtedy mógłby zrobić to, co chce, i mieć zapewniony powrót.
Ansonem. Jednak nie pozwoli sobie na rozważanie, czy ona sama by tego chciała.
– Poczekajmy tutaj trochę.
Stefan wskazuje na małą przecinkę między drzewami.
– Zaprowadź tam samolot.
Śmigła kręcą się wolniej, gdy Vee robi skręt Ansonem na trawie. Kiedy ciemne drzewa
otaczają go z trzech stron, wyłącza silniki.
W ciszy rozlega się głos Stefana.
– Chodź, zaczerpniemy trochę świeżego powietrza i sprawdzimy widoczność.
Vee otwiera drzwi i do wnętrza napływa zapach trawy. Jej nogi uginają się w zetknięciu
z twardą powierzchnią ziemi.
Stefan wyskakuje w ślad za nią. Trzyma żółtą paczuszkę.
– Papierosa?
– Tak, proszę.
Zaciągnięcie się nikotyną tłumi pulsujący ból głowy Vee. Przepisy są jasne: „W razie
przymusowego lądowania ze względu na złą pogodę: pozostać przez cały czas przy samolocie”.
Nie zawsze tak robiła, oczywiście. Już przedtem zostawiała samolot na łące, ale to były łąki
w Anglii.
Vee splata ręce na brzuchu i trzyma w ustach papierosa. Chmury przykrywają niebo.
– Muszę zostać przy Ansonie.
– Wobec tego zostanę z tobą.
– Nie. Masz coś do załatwienia. Przecież dlatego tu przylecieliśmy. Nic mi nie będzie.
Stefan wzdycha i sięga ręką pod kurtkę.
– Więc weź to.
Vee sztywnieje na widok rewolweru w jego dłoni.
– Po co? Czy myślisz, że coś się stanie?
On wzrusza ramionami.
– Mam nadzieję, że nic. Ale jeśli ktoś przyjdzie i będzie czegoś chciał, jak inaczej go
powstrzymasz?
– Nie będę w stanie tego użyć.
I mówiąc to, zdaje sobie sprawę, że podczas tej wyprawy już nic od niej nie zależy. Kiedy
przestawiła wskazówkę kompasu, związała swój los ze Stefanem.
– Może powinnam pójść z tobą.
Stefan wkłada sobie broń za pasek, ale oczy ma utkwione w Vee. Potem podchodzi bliżej
po zeschłej trawie. Kładzie jej ręce na ramionach.
– Vee, wierz mi, przepraszam. Nie chciałem, żebyś miała tego rodzaju problemy. Ale
słuchaj, jeszcze nawet nie ma południa. Jeszcze chmury mogą się podnieść i zdążysz dolecieć do
Pilzna, rozładować i wrócić do Gatow przed zmrokiem. To, co muszę zrobić, może potrwać tylko
kilka godzin.
– I wtedy moglibyśmy polecieć z powrotem razem?
– Mam nadzieję, że tak.
– A co, jeśli nie znajdziesz tego, czego szukasz?
– Wtedy tu jeszcze kiedyś wrócimy. Obiecuję. I masz rację, powinnaś pójść ze mną. Tak
będzie bezpieczniej.
Podchodzi bliżej i całuje ją lekko w policzek. Vee obejmuje go w talii, ale wtedy czuje
pewien chłód w jego uścisku, co wywołuje u niej skurcz żołądka.
Nagle gdzieś niedaleko trzaska gałązka i rozlega się krzyk. Stefan rozgląda się wokół.
Wyciąga rewolwer spod kurtki, daje znak Vee, by była cicho, i idzie na skraj przecinki. Ktoś
znowu krzyczy. Stefan odpowiada słowami, których Vee nie rozpoznaje, nie wie nawet, w jakim
są języku. Idzie za nim na skraj bukowego lasku.
Poprzez mgłę widać pochylone pnie drzew ponad dywanem zeschłych liści. Głos dobiega
zza gęstych ostrokrzewów. To mężczyzna mówiący po polsku. Ręka Stefana wędruje w stronę
paska.
Potem, z odgłosem szurania stopami, pojawia się ten człowiek. Jest dość młody, ubrany
w brudną koszulę w kratę i grube robocze spodnie. Przez ramię ma przewieszony karabin. Stefan
ma obojętny wyraz twarzy. Mężczyzna zatrzymuje się, potem zaczyna biec prosto na nich. Stefan
coś krzyczy, ale mężczyzna biegnie dalej.
Vee drętwieje.
– Stefan…
– Stań za mną.
Wyciąga ramię, osłaniając ją. Jednak ten człowiek jest już tuż przed nimi. Łapie Stefana
za ramiona i zaczyna pośpiesznie coś mówić cichym głosem. Potem kryje twarz w szyi Stefana,
a karabin kołysze mu się na plecach. Stefan go obejmuje, szepcze szybko jakieś zdania,
a następnie, nadal coś mówiąc, chwyta go za ramiona i przyciąga do siebie. Oczy mężczyzny
błyszczą.
Stefan odwraca się do Vee.
– To jest Tomasz.
Młody człowiek uśmiecha się lekko kącikiem ust. Jego krótka bródka ma odcień bardziej
czerwony niż włosy. Vee mówi: „Cześć”, a on coś niewyraźnie odpowiada.
Ponownie krzywo się uśmiecha. Vee czuje się głupio, że nie zna ani jednego słowa
w ojczystym języku Stefana.
– Pójdziemy z nim teraz – mówi Stefan, biorąc ją za rękę.
Wychodzą spomiędzy drzew na piaszczystą drogę. Po jej obu stronach, aż po rozległy
horyzont, ciągną się łąki, przetykane od czasu do czasu ciemnymi kępami drzew. Wszystkie
odcienie zieleni wydają się nienaturalnie lśniące w bladym świetle. W głosach mężczyzn
mieszają się twarde spółgłoski i rozwlekłe samogłoski. Nie, tak, nie wiem. A potem z ust
Tomasza pada kilka słów, które Vee zna: Avro Anson i Dakota. Jednak Stefan nadal mówi coś
cicho i szybko, tym samym tonem. Mógłby mówić cokolwiek. A niegrzecznie byłoby przerywać.
Otwartą przestrzeń zamyka kępa wiotkich brzózek i długa stodoła. Vee trzyma się skraju
drogi, z dala od ciemnego błota wypełniającego koleiny. Ślady kół wozów stają się głębsze.
Wtedy otaczającą ciszę przerywa trzask, jakby pękło coś twardego. Vee odruchowo podskakuje.
Na szczycie dachu stodoły rusza się duży stos patyków i porozrzucanej słomy. Ze słomy wychyla
się zaokrąglona głowa, widać czarny paciorek oka i stożkowaty, czerwony dziób. Rozwijają się
białe skrzydła, a czerwony dziób klekocze. Vee nigdy dotąd nie widziała bociana, chyba że
w książeczkach dla dzieci. Stefan i Tomasz nawet na niego nie patrzą.
W opustoszałej wsi z niechlujnymi chałupami pokrytymi strzechą i zrujnowanymi
zabudowaniami gospodarczymi droga rozszerza się w ulicę. Idą w stronę jedynego porządnie
wyglądającego domu, który ma rząd dużych okien i dach z pomarańczowej dachówki. Tomasz
wyciąga z kieszeni solidny klucz.
– Zapraszam.
Gestem zachęca do wejścia w głąb zakurzonego korytarza, wypełnionego zapachem
parafiny. Pokoje po obu stronach są puste, jedynym wyposażeniem jest brudnawe linoleum
i zniszczone firanki. Podłogi odbijają echem ich kroki. W kuchni na tyłach domu grzeje piec
kaflowy, chociaż w pomieszczeniu już jest duszno. Tomasz zdejmuje karabin z ramienia i opiera
go o ścianę, a potem dorzuca do pieca polano, biorąc je ze stosu drewna na środku podłogi.
– Proszę.
Uśmiecha się i gestem wskazuje Vee drewnianą skrzynkę odwróconą do góry dnem. Vee
ostrożnie na niej siada. Pot płynie jej wzdłuż kręgosłupa. Stefan opiera się o ścianę, ma założone
ręce i nieprzeniknioną twarz. Ale najwyraźniej zna tego mężczyznę i Vee nagle nie ma
wątpliwości, że cały czas spodziewał się tego spotkania.
Tomasz stawia mały rondelek na płycie do gotowania i rzuca Vee krzywy uśmieszek.
– Kawy?
Stefan śmieje się, a Vee ogląda się za siebie.
– Co on mówi?
– To żart. Pyta, czy chcesz kawy.
– I co w tym śmiesznego?
– Zobaczysz, jak się napijesz.
Tomasz stuka rondelkiem, a potem wręcza Vee poobijany emaliowany kubek. Brązowy
płyn ma smak błota. Vee patrzy znad krawędzi kubka na Stefana, który podchodzi do okna
z rękami w kieszeniach. Zasypuje Tomasza krótkimi, niezrozumiałymi pytaniami i słucha
uważnie jego długich odpowiedzi. Wymiana zdań między nimi odbywa się w nowym rytmie, ale
jedno słowo ciągle się powtarza: Ewa, Ewa, Ewa. Vee odwraca wzrok.
Ściany ogołoconej kuchni są popękane i zachlapane, ale na górze pod sufitem biegnie
równy szlaczek z różowych tulipanów z jasnozielonymi liśćmi, doskonale wymalowany według
szablonu. Jakaś kobieta musiała być kiedyś dumna z tego miejsca.
Stefan gwałtownie odsuwa z okna zniszczoną firankę i wygląda przez zamgloną szybę na
szerokie, brukowane podwórze. Pomiędzy popękanymi kostkami rośnie trawa. Jasne niebo zlewa
się w jedno z zardzewiałymi dachami.
Wtedy Tomasz podchodzi tak blisko, że Vee czuje zapach jego niedomytych pach. Daje
jej gestem do zrozumienia, żeby została na miejscu, i dla podkreślenia krótko przyciska jej ramię.
Ma mocny uścisk. Vee czuje napięcie.
– Myślę, że on chce, żebym tutaj została.
Może powinna zostać. Myśl o spotkaniu twarzą w twarz z Ewą i jej pszenicznymi
splotami jest nie do zaakceptowania. Stefan odwraca się do niej z lekkim uśmiechem, ale jego
słowa tną jak sztylety.
– Niemożliwe. Wyjeżdżamy stąd razem.
– Dokąd?
– Do miasta, a przynajmniej do szpitala zakaźnego w jego pobliżu. Już mu powiedziałem,
że potrzebne nam są dwa rowery.
Poznań, Polska

Sobota, 14 lipca

Mężczyźni w brązowych płaszczach podnoszą łóżko z leżącą na nim Ewą i niosą ją na


dwór, w oślepiającą jasność. Gdy metalowe nóżki łóżka stają na zeschłej trawie, Ewa próbuje się
uśmiechnąć do siwobrodej twarzy widocznej nad jej stopami. Jednak sanitariusz na nią nie
patrzy. Musi uważać, że to uśmiech jakiegoś umierającego nieszczęśnika. A może zniszczone
rysy Ewy są zbyt odpychające, by na nie spojrzeć.
Ewa zwraca twarz ku słońcu. Promienie słońca są uważane za lekarstwo. Jednak gorące,
jasne powietrze przydusza ją jak poduszka. Muszki unoszą się w zapachu kreozotu. Wrony
kraczą. Ewa po sąsiedzku widzi spocone twarze i orientuje się, że dzień musi być parny, ale sama
pod cienkim kocem oblewa się lodowatym potem. W płucach świszczy jej oddech – z trudem
robi wdech, a potem wydech. Jest to tak wyczerpujące, że musi skupiać się na tym procesie.
Przede wszystkim nie wolno jej kaszleć. Zamyka oczy.
Potem czuje, że ktoś łapie ją za rękę. Czy zasnęła? Najwyraźniej. Otwiera oczy.
Niedaleko kobiety w błękitnych fartuchach niosą nosze po wijącej się błotnistej ścieżce między
chałupami. Ładunek jest przykryty zabrudzonym brezentem. Nie robi wrażenia ciężkiego.
Ktoś znowu potrząsa jej ręką i Ewa kieruje spojrzenie na czyjąś twarz. To kobieta. Jedna
z tak zwanych sióstr.
– Pani, pani. – Kobieta ma okropny ukraiński akcent i nie przestaje szarpać dłoni Ewy.
Gdybyż tylko miała siłę, by ją odepchnąć. – Pani mąż jest tutaj.
Ewa nie może pojąć sensu tych słów. Co, na Boga, ma na myśli ta kobieta? Jednak wtedy
przepływają przed nią oczy Stefana. Resztę twarzy ma zakrytą białą maseczką chirurgiczną
zaczepioną na uszach. Nie taki obraz widywała w snach. Jednak kołnierzyk rozpiętej pod szyją
koszuli Stefana jest olśniewająco biały, więc Ewa wie, że to nie może się dziać w rzeczywistości.
– Ewa… Ewa…
Ta zjawa mówi do niej głosem Stefana.
– Ewa… Ewa.
Te błękitne oczy zapierają jej dech w piersiach. Jego przerażony wzrok wędruje po jej
twarzy. Palec w gumowej rękawiczce dotyka jej policzka. Guma jest ciepła. Prawdziwa. Może to
nie jest sen. Ale Ewa zaciska zęby i odwraca głowę. Najbardziej ze wszystkiego chce, by Stefan
nie dotykał jej skóry. We śnie czy na jawie nie może już znieść dotyku jakiegokolwiek
mężczyzny. Nawet swojego męża. Chłodna łza spływa jej we włosy.
– Dlaczego tu jesteś?
Stefan wygląda na zaszokowanego. Czy chodzi o pytanie czy o język? Wolałaby nigdy
więcej nie używać niemieckiego, ale siostry są w pobliżu. I kilku pacjentów, którzy na tyle doszli
do siebie, że mogliby chcieć się przysłuchiwać, ale Ewa domyśla się, że każdy z nich mówi
jedynie po polsku.
– Przyjechałem po ciebie, Ewo.
Ona uśmiecha się kącikiem warg.
– Chociaż tak wyglądam?
– Wydobrzejesz.
– Umrę.
– Nie.
On nigdy nie słucha. Nawet teraz chce mieć ostatnie słowo.
Powietrze podrażnia lepką wydzielinę w jej płucach. Jednak musi zadać jedno pytanie,
jedno, którego nie może pominąć.
– Czy to ty…?
On mruży oczy nad maską.
– Tak, Ewo, to ja, Stefan. Jestem tutaj.
– Czy to ty zabiłeś Hallera?
– Boże, nie! Ewa… O czym ty mówisz?
– Widziałam, jak padł strzał z zarośli. Byłeś tam.
Twarz Stefana przez chwilę jest nieruchoma, potem on mruga oczami.
– I myślisz, że zabiłem Hallera?
Ewa usiłuje wzruszyć ramionami.
– Więc myślisz, że jestem zdrajcą? Że powiedziałem im o Dakocie?
– A zrobiłeś to?
On wzdycha.
– Ewa… Jak możesz…? – Głos mu się łamie, a potem coś w jego wzroku się zmienia. –
Ewo, posłuchaj. Kogo jeszcze widziałaś tej nocy obok mnie w zaroślach?
Ewa stara się nie oddychać zbyt głęboko.
– Robaka?
– Tak, Robaka. Tomasza Puziaka. On nadal tu jest, w gospodarstwie. I wie, gdzie ty
jesteś.
Ona znowu próbuje wzruszyć ramionami, ale Stefan kręci głową.
– Może nie wiesz, Ewo, co się tutaj dzieje. Każdy, kto miał jakieś związki z AK, jest
prześladowany. Aresztowany lub po prostu mordowany. Jednak z jakiegoś powodu Robak się
wywinął. Musisz być ostrożna.
Ewa nie potrafi zrozumieć jego odpowiedzi, nie może też sobie dokładnie przypomnieć
kolejności wydarzeń związanych z tą dawną zdradą. A jeśli Robak chce ją zabić, powinien się
pośpieszyć. Ta myśl sprawia, że chce jej się śmiać, ale czuje, że nagły skurcz w gardle jest raczej
bliski kaszlu.
Stefan przeciąga powleczonym gumą palcem po jej włosach.
– Ewa… Jestem tutaj po to, by skończyć to, co zacząłem robić ostatnim razem. Jeśli
któryś z tych dowodów przetrwał, muszę natychmiast zabrać go na konferencję pokojową
w Poczdamie.
– Walizkę…
– Tak, walizkę. Ewo, czy jest jakaś szansa, że ta walizka nadal istnieje?
Ona odwraca twarz w drugą stronę.
– Ty i Beck, obaj byliście w to zaangażowani, prawda?
Stefan wzdycha.
– Ewo, mam teraz okazję, może jedyną w ogóle okazję, pokazać światu prawdę.
– I myślisz, że świat się nią przejmie?
– Prawda jest tak straszna, że będzie musiał. A kiedy alianci poznają prawdę…
– Nadal bardziej się troszczysz o martwych kolegów niż o mnie.
– Nie, Ewo, nie. Kiedy to załatwię, wrócę do ciebie, obiecuję.
Ona szepcze.
– Zawsze tak mówisz.
– I zawsze to robię, prawda?
Łzy cisną się jej do oczu, ale odwraca twarz. Nie ma dość siły, by myśleć o tym, co
jeszcze mówi Stefan, tylko o tym, co się dzieje w jej płucach. On musi sobie pójść. Musi
zostawić ją samą z jej problemem. Stefan i jego walizka nie znaczą nic w porównaniu
z przerażającą wizją kaszlu.
– Damska przebieralnia. Kratka za kabiną.
Stefan na moment się marszczy, a potem kiwa głową.
– Basen… Zaraz tam będę, a potem wrócę i zabiorę cię…
Pochyla się niżej i mówi powoli, by mogła usłyszeć każde słowo:
– I powinnaś wiedzieć, Ewo, że nasze małżeństwo zostało zarejestrowane w papierach
Royal Air Force i polskiego rządu w Londynie.
Ona stara się, by jej westchnienie nie było zbyt głębokie.
– Wiesz, że byłam w ciąży.
Wypowiada te słowa, dusząc się śliną.
– Co?
Próbuje ponownie. Może już nie być kolejnej okazji.
– W kobiecym obozie wyciągnęli je ze mnie. Wrzucili do wiadra. Słyszałam, jak płacze,
ale powiedzieli, że jestem głupią suką… Jak mogli, w szóstym miesiącu?
Stefan zdziera maseczkę chirurgiczną. Jego twarz jest szczuplejsza i starsza. Ma wąsy.
Ale wygląda jak należy. Ewa zdaje sobie sprawę, że tak by go sobie wyobrażała, gdyby odważyła
się wierzyć, że żyje.
– Ewa? O czym ty mówisz?
Jednak w tym momencie ona czuje, że coś strasznego dzieje się w jej płucach i że musi
się na tym skupić. Będzie potrzebowała całej energii, by doprowadzić do tego, żeby podczas
kaszlu wydalić znaczną ilość flegmy, ale tak, żeby nie załatwić się pod siebie ani nie
zwymiotować. Chciałaby, żeby Stefan po prostu sobie poszedł, ale on nadal coś mówi.
– Posłuchaj, Ewo, musisz mi uwierzyć. Przysięgam, że to nie ja poinformowałem ich
o Dakocie. Tamtej nocy wszystko poszło bardzo źle, ale musiałem spróbować i zabezpieczyć
jedyny dowód świadczący o tym, kto wymordował naszych rodaków.
Twarz Stefana się do niej zbliża. Chciałaby mu powiedzieć, żeby zabrał sobie te swoje
przenikliwe oczy. W jej płucach zaczyna wzbierać flegma. Musi skoncentrować się na
oddychaniu – wdech, wdech, wydech, wydech. Pochłania ją to tak bardzo, że na chwilę twarz
Stefana znika.
– Ewa… Przysięgam…
Ona zaciska usta i marszczy nos. Z jej ust wypływa ślina. Musi oszczędzać słowa.
Niewiele ich zostało.
– Przepraszam, że odwołałam Dakotę…
– Nie, nie przepraszaj, uratowałaś ją w ten sposób.
– I nigdy nie pieprzyłam się z Beckiem. Wiem, że myślisz, że tak było. Ale nigdy nie
pieprzyłam się z nikim poza tobą. Aż do chwili, gdy Rosjanie weszli do obozu, by nas uwolnić.
– Co? Jezu Chryste, Ewa…
Ale krwawa flegma podchodzi jej do gardła. Powinna przestać mówić. Uspokój się,
zmniejsz siłę ataku. Kaszel robi się świszczący i coraz gorszy. Ewa odwraca się. I w tym
momencie zauważa obcą twarz, która pojawia się za rogiem szpitalnego baraku. To twarz kobiety
mającej wyraźnie oliwkową karnację i spokojne, orzechowe oczy. Robi wrażenie godnej zaufania
i uczciwej. Wygląda na cudzoziemkę.
Stefan odwraca się ku niej i Ewa dostrzega błysk rozpoznania w jego oczach. Wtedy już
wie. To ona. Ta angielska pilotka. Średniego wzrostu, nieszczególnie ładna. Jednak nie ma
wątpliwości co do jej obcego pochodzenia i zawodu. Zdradzają ją lotnicze buty.
Stefan zdejmuje z trzaskiem gumowe rękawiczki i łapie Ewę za rękę, ale ona nie może
oderwać oczu od tej cudzoziemskiej dziewczyny. I pod wpływem tego szoku traci kontrolę nad
kaszlem.
Gęsta breja podchodzi jej ze szczytu płuc do gardła. Ewa wymiotuje. Potem zaczyna się
krztusić. Kurczowo łapie się Stefana, próbując pochylić się do przodu, a on podtrzymuje jej
udręczone ciało, coraz bardziej przerażony.
– Schwester! – krzyczy, w pierwszej chwili nie zdając sobie sprawy, że używa
niewłaściwego języka. – Siostro!
Przez trawę idzie w ich stronę postawna kobieta w błękitnym fartuchu, niosąc
emaliowaną miskę. Ale do tego czasu Ewa postanawia, co począć ze śmiertelną śliną sączącą się
z jej ust.
– Siostro!
Stefan powtórnie krzyczy, ale kiedy to robi, Ewa odchyla głowę do tyłu i celuje dokładnie
w jego oczy strumieniem krwawego i gęstego śluzu.
– Scheisse!
Stefan nie umie zapanować nad sobą. W takich momentach jak ten jego pierwszy język
zawsze wychodzi na jaw.
Wstaje i cofa się, przepuszczając niosącą miskę Ukrainkę, która oklepuje plecy Ewy
i mówi uspokajające słowa w jakimś mieszanym języku. Ewa poddaje się jej silnym rękom, ale
kątem oka widzi, jak Stefan wyciera twarz dużą, białą chustką do nosa, a tamta obca dziewczyna
podchodzi do niego z zakłopotaną, poważną twarzą. Oboje odwracają się i odchodzą.
Spazm ściska Ewę za gardło. Co ona zrobiła? Chce krzyknąć: wróć! wracaj! Jednak
opanowuje ją atak kaszlu, tłumiąc głos i dusząc. Chce wyciągnąć rękę do Stefana, podnieść się,
biec za nim, ale kaszel wstrząsa jej ciałem, zatrzymując ją w łóżku. Ma siłę jedynie na to, by
słabo przytrzymywać się miski.
Stefan teraz skręca za róg i prawie znika jej z oczu. „Poczekaj! Poczekaj, Stefan, kocham
cię! Nigdy nikogo nie pokocham poza tobą!”. Jednak kaszel tłumi jej słowa, a potem przykrywa
je kwaśnym strumieniem żółci.
Podczas chwilowej przerwy w ataku torsji Ewa rzuca kolejne spojrzenie na róg baraku.
Jednak jest tam tylko ciemna drewniana ściana i martwe niebo. Stefan odszedł. I Ewa wie,
z niewzruszoną pewnością, że nieważne, jak długo będzie jeszcze żyła, nigdy więcej nie zobaczy
już swojego męża.
Poznań, Polska

Sobota, 14 lipca

Na drodze są głębokie koleiny, więc Vee musi pchać rower, oddalając się od rzędu
ciemnych baraków, które wyglądają raczej jak nadrzeczny obóz harcerski niż zabudowania
szpitala zakaźnego. Stefan idzie obok niej, ale oboje milczą. A gdy wychodzą poza pochylające
się drzewa i mijają ogrodzenie z łańcucha, Stefan wsiada na rower i rusza w stronę miasta.
Sterty gruzów robią się coraz wyższe, a wijące się przejścia między nimi coraz węższe.
Vee wpatruje się w drogę przed sobą, myśląc jedynie o tym, co powie Stefanowi – że nie miała
zamiaru go szpiegować, tylko po prostu kręciła się wokół baraków dla zabicia czasu. To samo
próbuje wmówić samej sobie.
W rzeczywistości, kiedy Stefan zostawił ją z rowerami i poszedł szukać Ewy, Vee nie
mogła usiedzieć na miejscu. Nie ruszyła na poszukiwanie ich dwojga. Przypuszczała, że
odwiedzający chorych wchodzą do baraków. Jednak dostrzegła ich na końcu szeregu łóżek
ustawionych na trawie na zewnątrz.
Gdy doszła do siebie, zobaczyła, że Stefan nie ma na twarzy maseczki chirurgicznej i że
trzyma pacjentkę za rękę, nie używając rękawiczek. Postać na łóżku była tak drobna, że niemal
zlewała się z posłaniem. Potem odwróciła wychudłą twarz i utkwiła w Vee spojrzenie swych
zapadniętych oczu. Nie mogło być żadnych wątpliwości, że Ewa wie, kim ona jest.
Pomimo nierównej nawierzchni Stefan szybko pedałuje wśród piętrzących się gruzów.
Ponad połowa miasta została zniszczona. Wiele mieszkań, biur, sklepów jest częściową ruiną
albo stertą gruzów. Wokół kręci się dużo ludzi. Wszyscy coś ciągną lub niosą: ręczne wózki
wypełnione słomą; szczotki, łopaty, walizki. Trafia się wśród nich kilka elegancko ubranych osób
z teczkami, w letnich sandałach i kapeluszach. Każdy jest skupiony na tym, dokąd zmierza.
Kiedy Vee natknęła się na Stefana i Ewę, starała się w nich nie wpatrywać, ale oczy
odmawiały jej posłuszeństwa. Przesuwały się nieodparcie z twarzy Ewy na jej rękę, a zwłaszcza
na jasną metalową obrączkę na palcu serdecznym. Ten widok wywołał w niej szok i sprawił, że
szybko wycofała się z pola widzenia Ewy. Jednak teraz, kiedy Vee o tym myśli, niesmak, jaki
pozostawił po sobie widok obrączki, maleje. Ponieważ ten jasny krążek znajdował się na prawej
ręce Ewy, a zatem to nie może być ślubna obrączka.
Stefan spogląda przez ramię i daje znak ręką, by skręcić w lewo. Hamulce piszczą.
Ziemia jest pokryta szkłem, cegłami i kawałkami metalu, więc trzeba rowery prowadzić.
W końcu Vee jest zadowolona, że włożyła lotnicze buty.
Kierują się w stronę budowli o grubych murach, która góruje nad okolicznymi gruzami.
To pierwszy budynek, który wygląda na nienaruszony, poza śladami po pociskach na szarej
zaprawie. Stefan opiera kierownicę roweru o ścianę i pokazuje Vee, żeby zrobiła tak samo.
– Poczekaj tutaj, a ja się rozejrzę po drugiej stronie.
Ona kiwa głową, zadowolona, że odkładają rozmowę, niechcianą, ale nieodzowną, na
temat tego, co ta umierająca w szpitalu zakaźnym kobieta może dla niego znaczyć.
W ciężkim powietrzu wisi kurz i zapach kanalizacji. Na zniszczonej ulicy panuje pustka,
jest tylko jedna kobieta w bluzce bez pleców i męskiej czapce, która maluje jedyne ocalałe drzwi.
Popołudniowe słońce przebija się przez mgłę i Vee osłania dłonią oczy, patrząc w stronę
częściowo zburzonego bloku mieszkalnego. Brakuje mu frontowej ściany, jak w domku dla lalek;
jeden z pokoi jest nadal ozdobiony tapetą w kwiatki, w innym stoi masywny kredens. Malująca
kobieta na parterze zanurza pędzel w słoiku z czarną farbą.
Stefan wraca i prowadzi Vee w kierunku stalowych drzwi na tyłach budynku
o masywnych ścianach. Ściąga zardzewiały łańcuch, pobrzękując kłódką. W pobliżu nie ma
niczego więcej, co warto byłoby zamykać.
– Vee, czy masz pilniczek do paznokci?
Czy on nigdy nie widział jej paznokci? Kręci głową.
– A szpilkę do włosów?
Ma wsuwkę do włosów wetkniętą w szew kieszeni spodni. Stefan łamie ją z trzaskiem na
pół i rzuca spojrzenie na kobietę z pędzlem, ale ona jest pochłonięta swoją pracą. Gdy kobieta
podnosi słoik i odchodzi od drzwi, widać namalowaną przez nią błyszczącą swastykę i słowo:
„świnia”. Stefan wkłada szpilkę do zamka.
– Proszę.
Stefan trzyma w ręku zdjętą kłódkę. Otwiera drzwi.
– Wstaw rowery do środka.
Vee przed przejściem przez drzwi widzi, że malarka doszła do rogu ulicy i wlecze
skrzynkę w stronę ostro zakończonej kamiennej fasady, która nadal stoi. Kobieta jest w stanie
dosięgnąć pędzlem na tyle wysoko, by zamazać czarną smugą litery tworzące napis Becken
Strasse.
Gdy stalowe drzwi się zamykają, wzrok Vee przyzwyczaja się do półmroku. Jest to jakiś
rodzaj nieużywanej maszynowni. Cienie prętów tworzą pasy na zasypanej szkłem podłodze.
Stefan podchodzi do rozsuwanych drzwi i otwiera je. Wysokie szyby wpuszczają błękitne światło
do głębokiego zbiornika poniżej.
Początkowo Vee nie może zrozumieć, co to jest, ale wydaje jej się, że ziejąca pustką
dziura w podłodze to wielki, pusty basen. Turkusowa farba łuszczy się z opadających boków,
a łukowate metalowe stopnie prowadzą w górę donikąd. Na dnie najgłębszej części basenu
połamane krzesła i skrzynki tkwią w płytkiej kałuży czarnej wody. Sklepienie wysokiej kopuły
nad zniszczoną trampoliną jest tak niebieskie jak niebo po przejściu zimnego frontu.
Vee kręci głową.
– To wyjątkowo wspaniały budynek jak na pływalnię.
– Przed wojną to nie była pływalnia.
– A co tu było wcześniej?
– Nie wiem, jak to się mówi po angielsku. Synagoga. Dla Żydów.
– Synagoga?
– Tak.
Balkon pod błękitną kopułą jest wypełniony rzędami ławek dla widzów. Czuć lekki
zapach chloru.
– Po co ktoś miałby zawracać sobie głowę przerabianiem jej na basen? I to podczas
wojny?
– By wywabić żydowską plamę. Wodą i chemikaliami.
– Co do licha…
Ale Stefan grzebie w pogiętych kawałkach metalu i połamanym drewnie pod galerią dla
widzów i zdaje się nie słyszeć. Mocuje się z jednymi z drzwi pod balkonem i popycha je; coś
ciężkiego blokuje je z drugiej strony. Drzwi uchylają się lekko, Stefan wślizguje się przez szparę
i znika.
Gdzieś w pobliżu kapie woda. Vee siedzi na krawędzi najgłębszej części basenu, nogi
zwisają jej nad mętną kałużą. Cztery i pół metra – jak mówi napis ułożony z kafelków; Vee nie
wie, ile to stóp. Jak cudownie by było, gdyby basen był napełniony chłodną wodą i mogłaby się
zanurzyć w jego czystej toni i pływać na plecach, patrząc na błękitną kopułę. Może wtedy
potrafiłaby myśleć jasno.
Nagle gdzieś na zewnątrz, niezbyt daleko, słychać huk. Vee wzdryga się i rozgląda.
Strzelanie gaźnika? Strzał z broni? Serce jej wali. Kto to może wiedzieć? Spogląda ponownie na
niebieską, betonową, pustą nieckę w dole i zdaje sobie sprawę, że przysunęła się do niej trochę
bliżej. Trochę za blisko. Cóż to byłaby za głupota po tych wszystkich niebezpiecznych sytuacjach
zginąć, spadając z wysokości piętnastu, a nie pięciu tysięcy stóp. Wstaje i odsuwa się od
krawędzi. Widzi teraz, że błędem było nie spytać Stefana, zanim tu przyszli, co dokładnie
zamierza. W ogóle przyjście tu z nim było pomyłką.
Kolejny huk sprawia, że zrywa się na nogi, ale to tylko Stefan szarpie drzwi pod
balkonem. Przeciska się przez nie i ciągnie coś za sobą. To duża, zakurzona walizka. Taszczy ją
do Vee i oczyszcza ze śmieci miejsce obok basenu, a potem kładzie walizkę na posadzce. Unosi
się kwaśny odór. Vee marszczy nos.
– Czy to jest to, czego szukałeś?
Stefan kiwa głową i naciska zatrzaski. Z kliknięciem i powiewem zjadliwego zapachu
wieko walizki się otwiera. Vee zatyka sobie nos, ale to są po prostu koperty, stosy wepchniętych
do środka brązowych kopert. Żółtawobury papier jest powybrzuszany i upstrzony tłustymi
plamami. Czy naprawdę dla tych kopert Stefan narażał się na takie kłopoty?
– Stefan, co to właściwie jest?
On nie odpowiada, ale zaczyna przetrząsać pakunki, szukając tego upragnionego. Jest
oznaczony numerem 1001, schludnie napisanym wyblakłym atramentem, a pieczęć na nim
została już wcześniej złamana. Stefan wysypuje zawartość na podłogę; suwak logarytmiczny
z żółtego bakelitu, brązowa odznaka w kształcie spadającego orła, hebanowa fifka do
papierosów, złota obrączka.
Stefan wstaje i robi krok w tył, cały czas przyglądając się tym przedmiotom.
Vee prycha ze zniecierpliwieniem.
– To po to tu przyjechaliśmy? I narażaliśmy Ansona na ciężką podróż, nie mówiąc już
o nas?
Stefan w zakłopotaniu pociera brodę.
– Czy tak, Stefan?
On przez zmrużone powieki patrzy na niebieską kopułę pływalni. Ma mokre oczy. Drży
na całym ciele.
– Te rzeczy na podłodze należały do osoby, którą zabiłem.
– Co? Kiedy?
– Kiedy byłem jeńcem. Po raz pierwszy. W Rosji.
– Kiedy trafiłeś tam z polskim wojskiem?
Stefan kiwa potakująco.
– Podczas pierwszej wojennej zimy… Nigdy nie wątpiłem, że nas zwolnią.
– I tak zrobili?
Stefan na krótko zamyka oczy, potem je otwiera i wpatruje się w coś gdzieś bardzo
daleko.
Vee widziała już takie spojrzenie, kiedy przysłuchiwała się wspomnieniom swego ojca,
opowiadającego o koszmarach, które doprowadziły go do wyjazdu z ojczyzny.
Stefan opada na zakurzoną posadzkę i Vee siada obok niego. Kiedy zaczyna cicho
i szybko mówić, kieruje słowa zarówno do niej, jak i w przestrzeń. Vee rozumie, że on stąd nie
odejdzie, dopóki nie wyzna wszystkiego.
– Myślałem, że zwolnią nas w kwietniu. Zabrali nas z obozu jenieckiego i wsadzili do
pociągu, a potem do autobusów. Miały okna zamalowane na szaro i mój przyjaciel Henryk
powiedział, że to bardzo zły znak, ale ja nadal miałem nadzieję. Zawieźli nas do dużej willi,
daczy, jak ją nazywali, położonej w lesie. Tamtejsi strażnicy byli inni niż ci w obozie. Krzyczeli
na nas, bili karabinami i stłoczyli nas w ogrodzonej drutem kolczastym zagrodzie za budynkiem.
Przebywaliśmy w tej zagrodzie, aż zrobiło się ciemno i znacznie zimniej. Każdy zadawał
sobie pytanie: Czy oni chcą nas trzymać tutaj przez całą noc? Potem usłyszeliśmy hałas.
Stłumione trzaski, dochodzące z budynku. W końcu ktoś powiedział głośno to, o czym wszyscy
myśleliśmy: Czy to był strzał z pistoletu? I wtedy poczułem zapach prochu, kordytu, i już
wiedziałem, że tak.
Vee kładzie mu dłoń na ramieniu, ale on zdaje się tego nie zauważać.
– Mój przyjaciel Henryk zaciągnął mnie w kąt ogrodzenia. Podzieliliśmy się ostatnim
papierosem z jego paczki, a on powiedział, że ma plan. Henryk, podobnie jak ja, dorastał
w Polsce, ale w domu mówił po niemiecku. „Pamiętaj – powiedział – że ty i ja jesteśmy
obywatelami Rzeszy”. Byłem tak przestraszony, że nie mogłem zrozumieć, o co mu chodzi. On
miał też przestraszone oczy, ale jego pewność siebie mnie przekonała. Mówił, że powinniśmy
upierać się wobec sowieckich oprawców, że nasze rodziny zawsze były wierne Królestwu Prus,
a potem zjednoczonemu państwu niemieckiemu; że zostaliśmy przymusowo wcieleni do Wojska
Polskiego, ale teraz cieszymy się, że nasze rodzinne miasta znowu należą do Niemiec. Henryk
dodał, że powie im, że jego wujek zajmuje wysokie stanowisko w administracji Gauleitera
Greisera w Okręgu Rzeszy Kraj Warty. Co zresztą było prawdą.
– A wasza lojalność wobec Niemiec była prawdą?
– Moja? Przenigdy. Jestem Polakiem. Narodowość to nie tylko kwestia języka. Wielki
naród, taki jak polski, jest czymś więcej niż grupą ludzi, którzy przypadkiem modlą się w tym
samym języku.
Stefan spogląda na hebanową fifkę do papierosów leżącą na podłodze i lekko trąca ją
palcem.
– Wiem, że Henryk myślał inaczej. Jednak kiedy tak staliśmy, słuchając w ciemności
strzałów z pistoletu, mogłem tylko modlić się o to, żeby jego plan się powiódł. Wiedziałem, że
Sowieci wypuścili z naszego obozu kilku jeńców, którzy upierali się, że są Niemcami i mają
kontakty z ambasadą Niemiec w Moskwie. Było to w czasie, gdy Hitler i Stalin byli serdecznymi
kumplami. Myślałem sobie: W każdym razie nie zaszkodzi spróbować.
Było to niedługo przedtem, nim strażnicy zabierali nas po kolei do daczy. Stałem
w szeregu za Henrykiem w czymś w rodzaju świetlicy. Tęgi rosyjski oficer przy karcianym
stoliku zadawał jeńcom po polsku pytania dotyczące ich nazwiska, daty i miejsca urodzenia.
Potem kazał im zdejmować płaszcze i czapki i kłaść osobiste przedmioty na stole. Wszyscy
słyszeliśmy głuche odgłosy strzałów, ale mężczyźni wydawali się znajdować w swego rodzaju
transie i przechodzili dobrowolnie, tak jak im wskazano, przez obite czymś drzwi.
Jednak gdy Henryk dotarł do stolika, przełamał ten zły urok. Rosyjski oficer zamilkł ze
zdziwienia pod wpływem potoku jego gniewnych niemieckich słów. Henryk powiedział, że jego
rodzina ma powiązania z najwyższymi funcjonariuszami NSDAP i że jeśli nie zostaniemy
bezpiecznie przekazani w ręce Niemców, będzie to poważny incydent dyplomatyczny. Rosjanin
zapytał go wtedy o imię. „Heinrich” – odpowiedział.
Oficer był rozdrażniony, ale zareplikował poprawnie po niemiecku. „Zatem w porządku.
Idź tam z tym strażnikiem. – Potem spojrzał na mnie. – Czy też jesteś Frycem?” – spytał.
Kiwnąłem po prostu głową i mój los został przypieczętowany.
Nie wiem, jak długo Henryk i ja czekaliśmy na ławce w sąsiednim pokoju. Powinienem
był myśleć o zdradzie, o złamaniu uroczystej przysięgi, którą złożyłem Rzeczpospolitej Polskiej,
gdy wstępowałem do lotnictwa. Jednak mogłem myśleć tylko o jednym: żeby mnie nie wysłali za
te obite drzwi.
Kiedy tęgi oficer wpadł do pokoju, miał na sobie zakrwawiony skórzany fartuch, jak
rzeźnik. W pierwszej chwili pomyślałem głupio, że jakieś oddziały polują w lesie i ten grubas
dokonuje rozbioru dziczyzny. Henryk zaczął coś krzyczeć po niemiecku, ale Rosjanin ze
znużeniem podniósł dłoń do góry.
„Oszczędź nam przedstawienia – powiedział, albo coś w tym rodzaju. – Wierzymy, że
jesteście folksdojczami, ale musicie udowodnić swoje przywiązanie do Hitlera. Polak jest
wrogiem zarówno Rzeszy, jak i ZSRR. Teraz musicie mi zademonstrować, że jest również
waszym wrogiem”.
W tym momencie wyjął pistolet Walther spod fartucha i włożył jedną wyjętą z kieszeni
kulkę do magazynka. Spojrzałem na Henryka, ale on patrzył tylko na broń. „Chodźcie ze mną” –
powiedział oficer. Tak się bałem, że ledwo mogłem iść, ale poszedłem za Henrykiem do
świetlicy i przeszedłem przez obite drzwi.
Poszliśmy w dół krótkimi, betonowymi schodami i dalej ciemnym korytarzem. Huczał
generator, ale i tak słyszałem strzały. Doszliśmy do metalowych drzwi, które mogły kiedyś
prowadzić do spiżarni. Tęgi oficer wręczył Henrykowi pistolet. „Ty pierwszy” – powiedział.
Potem zapukał w metalowe drzwi i Henryk zniknął za nimi.
Gdy czekałem pod drzwiami na swoją kolej, zastanawiałem się, czy nie uciec. Może
znalazłbym wyjście na dwór bezpośrednio z piwnicy. Ale jeśli nawet jakoś by mi się udało
niezauważenie wydostać z budynku, jak miałbym przemierzyć olbrzymie rosyjskie lasy
i przewędrować tysiące kilometrów bez mapy, pieniędzy i bez nadziei, że napotkam jakąś
przyjazną twarz? Więc zostałem tam, gdzie byłem.
Potem bardzo blisko rozległ się huk i Henryk wrócił tymi drzwiami. Był szary na twarzy.
„Ty” – powiedział oficer w fartuchu i wycelował we mnie pistolet. Wszedłem do pomieszczenia
bez okien. Śmierdziało tam jak w jatce z zatkaną kanalizacją. Żarówka była przyciemniona
i początkowo nic nie widziałem. Ściany piwnicy były obłożone workami, a w kącie obok
kolejnych zamkniętych drzwi stał spocony i prawdopodobnie pijany strażnik.
Wtedy zobaczyłem, że ktoś leży twarzą do dołu na betonowej posadzce. Ktoś raczej
drobny w bardzo szerokich spodniach. Leży bez ruchu. Ręce były związane drutem na plecach,
a ponieważ nie mogłem dostrzec głowy, zastanawiałem się, czy to ciało zostało już jej
pozbawione. Ale zobaczyłem, że głowa jest wygięta w przód i tkwi w pewnego rodzaju
studzience w podłodze.
Gruby oficer wepchnął mi pistolet do ręki. Walther PPK jest niewielki, ale dosyć ciężki.
„Daj, pokażę ci właściwy kąt” – powiedział oficer i pociągnął mnie za łokieć. Poprowadził moje
ramię w kierunku głowy leżącej w odpływie i pokierował mój nadgarstek tak, że wylot pistoletu
spoczywał na karku jeńca. „Troszeczkę wyżej, o tak” – poinstruował mnie Rosjanin.
Włosy jeńca opadały do przodu i odsłaniały szyję. Były bardzo gęste i kręcone,
ciemnoblond. Jeden kosmyk spadł na lufę PPK. Zastanawiałem się, kto to jest i czy przypominam
sobie kogoś w obozie, kto by pozwolił, żeby mu włosy tak urosły. Jednak przez całą zimę my,
jeńcy, chroniliśmy głowy kominiarkami albo chustami. Potem już nie myślałem więcej
i pociągnąłem za spust.
Stefan zwiesza głowę i przez chwilę zdaje się nie oddychać.
– Po wystrzale ze studzienki dobiegł odgłos przypominający powietrze uchodzące
z opony. I wraz z tym dźwiękiem zrozumiałem, kogo właśnie zabiłem.
Podczas tej opowieści Vee nie odrywa oczu od twarzy Stefana. Ściska go za ramię.
– I kto to był?
Stefan prycha.
– Wtedy zrozumiałem, dlaczego Sowieci zgodzili się na śmieszne żądania Henryka.
Nawet oficer NKWD pewnie wolał nie przystawiać pistoletu do tej głowy, wśród setek
przeznaczonych do rozwalenia, bo to była głowa kobieca.
– Kobieca?
Stefan wydaje się jej nie słyszeć.
– Jak świetnie się złożyło, że głupi folksdojcz w polskim mundurze miał zamiast niego
wykonać brudną robotę.
Vee marszczy brwi.
– Czy wtedy w polskim wojsku były kobiety w randze oficerów?
Twarz Stefana jest trupio blada.
– W lotnictwie tak.
Jego jasne oczy w końcu zwracają się ku Vee.
– Kobieta, którą zamordowałem, była pilotem. Jak ty.
Lusowo, Polska

Sobota, 14 lipca

– Tam. Punkt kontrolny.


Stefan, nie używając hamulców, zatrzymuje rower, stawiając jedną stopę na ziemi.
Trzyma zakurzoną walizkę w ramionach i opiera ją na ramie. Vee zastanawia się, czy ten
szczególny ładunek nie wzbudzi ciekawości przechodniów, ale nikt na zrujnowanych ulicach nie
zwraca na nich uwagi.
Stefan wskazuje gestem głowy koniec ulicy, gdzie młody człowiek w źle dobranym
mundurze bezmyślnie bawi się kolbą lekkiego karabinu maszynowego. Stefan odwraca się do
Vee.
– Nie odzywaj się i będzie dobrze.
Niepewnie podtrzymuje walizkę jedną ręką. W górze sterczy cienka iglica zburzonego
kościoła.
Gdy podchodzą bliżej, młodzieniec w mundurze podnosi ramię, dając im znak, by się
zatrzymali. Druga ręka spoczywa na karabinie przewieszonym przez szyję.
Stefan zsiada i stawia walizkę na ziemi. Unosi się woń rozkładu. Stefan zaczyna mówić,
to potok polskich słów, którym towarzyszy szeroki uśmiech. Młody człowiek odpowiada
powolnymi, posępnymi sylabami i podnosi przy tym podbródek. Stefan wzrusza ramionami, gdy
on mówi, i wyciąga ręce. Łapówka w postaci rolki zielonych banknotów wystaje z jego zwiniętej
w pięść dłoni.
Wartownik zwraca się do Vee, oczy mu się zwężają. Ona patrzy w ziemię i wstrzymuje
oddech, ale Stefan nie przestaje mówić. Potem podaje rękę wartownikowi, jakby coś uzgodnili.
Wartownik cofa się z ręką w kieszeni i macha, by przechodzili. Stefan trzyma walizkę
w objęciach, gdy wsiada na rower i zaczyna pedałować.
Droga staje się szersza. Z każdej strony, wśród ocalałych magazynów i warsztatów, na
oczyszczonych pustych miejscach piętrzą się rozmaite szczątki. Obdarte dzieci machają
i krzyczą. Jakiś chłopiec rzuca kamieniem. Pomimo swego ładunku Stefan nie zmniejsza
prędkości. Vee jedzie za nim rowerem bez przerzutek, pedałując co sił, aż go dogania.
– Co powiesz na temat walizki, jeśli ktoś zapyta?
– To samo, co chłopakowi z karabinem. Że to zaopatrzenie medyczne.
– On w to uwierzył?
– Oczywiście, że nie. Był po prostu zadowolony, że nie musi zaglądać. I że dostał kilka
dolarów.
– Co zamierzasz zrobić z tą walizką, gdy wrócimy do Berlina?
– Zabiorę ją do Poczdamu.
– I myślisz, że ona dowiedzie, że to Sowieci powinni zostać obwinieni o morderstwo?
– Tak.
– Ale czy ktokolwiek na konferencji pokojowej tego wysłucha? Teraz, kiedy już widzieli,
co Niemcy zrobili w obozach koncentracyjnych?
Mięsień w policzku Stefana drży.
– Muszą.
Na oczyszczonym kawałku chodnika ktoś zorganizował prowizoryczną kawiarnię,
ustawiając wokół bufetowego termosu skrzynki i stołki. W tej części miasta magazyny i bloki
mieszkalne nie są tak bardzo zniszczone. Na blacie przed warsztatem leżą narzędzia ślusarskie.
Pociągi gwiżdżą. W końcu widać skrawki błękitnego nieba.
Vee poznaje wylot trzypasmowej autostrady, którą mijali, jadąc do miasta. Za
ogrodzeniem z łańcucha na otwartej przestrzeni zwisa zniszczony rękaw lotniczy, a gdy Vee
zerka na duże, zaokrąglone hangary i odległe budynki warsztatów, to miejsce wygląda niemal jak
zakłady Hawkera w Langley czy Vickersa-Armstronga w Castle Bromwich.
Kiedy mijają lotnisko, Stefan wybiera inny zakręt. Ta droga prowadzi na pole, gdzie
wylądował Anson, jednak omija wioskę. Vee czuje sensacje w brzuchu, gdy się zbliżają, ale
samolot nadal tam stoi za kępą drzew, ukryty wśród letnich liści. Vee mija skrzydło samolotu
i rzuca rower na ziemię. Mleczne niebo jest pocętkowane błękitem. Nic już nie może ich
powstrzymać przed startem.
Vee kuli ramiona, a w głowie jej huczy. Jej ostatnim posiłkiem był pasztecik z kiełbaską
na śniadanie w Berlinie. Jednak w samolocie w torbie z nocnym ekwipunkiem ma porcję
czekolady. A skondensowany sok pomarańczowy w termosie może nawet nadal być chłodny.
Stefan zsiada z roweru i niesie walizkę do wnętrza Ansona. Samolot chrobocze i skrzypi.
Vee pochyla się, by wejść za nim przez otwarte drzwi.
– Wszystko w porządku?
Stefan jest w środku pomiędzy ładunkami i szuka bezpiecznego miejsca dla walizki.
Opony do ciężarówek i skrzynie są nadal przywiązane pasami, składana mapa jest nadal
przypięta do tablicy przyrządów w kokpicie. Vee podchodzi do wnęki pod metalową ławką
i sięga po swoją torbę, ale jest tam pusto. Przez moment stoi osłupiała. Mogłaby przysiąc, że
położyła torbę tam, gdzie zwykle, ale może w całym tym zamieszaniu przed wylotem z Gatow
wsadziła ją gdzie indziej.
– Czy widzisz gdzieś moją torbę z nocnym ekwipunkiem?
Stefan spogląda w górę, marszcząc brwi. Ma zarumienioną twarz.
– Słucham?
– Myślałam, że zostawiłam torbę tutaj, ale jej nie widzę.
On wstaje, trzymając zwój drutu, który wpycha sobie do kieszeni. Potem wyciera ręce
o kurtkę.
– Chodź, Vee. Na zewnątrz.
– Po co?
Stefan nie odpowiada. Ona idzie za nim na skrzydło i zeskakuje na ziemię. Zanim złapie
równowagę, on ustawia rower i wsiada na siodełko.
– Dokad jedziesz?
– Oddać rower.
– Nie możemy po prostu już lecieć? Zapomnij o rowerach.
– Nie.
– A co ze mną? Mam jechać z tobą?
– Nie. Zostaw swój pod drzewami tam dalej. I sama też powinnaś schować się wśród
drzew.
– Dlaczego?
– Jeśli nie wrócę za trzydzieści minut, uruchom silniki i leć.
– Stefan, po prostu nie mogę…
– Musisz lecieć, Vee. Obiecaj mi. Dostarcz walizkę Amerykanom na konferencji
pokojowej w Poczdamie. To najważniejsze. Tylko trzydzieści minut, dobrze?
Jej puls przyspiesza.
– Czy powinnam mieć broń?
– Nie. Po prostu zostań wśród drzew. Jeśli ktoś przyjdzie, ktokolwiek, schowaj się.
Vee nagle odczuwa chłód.
– Stefan… ale ty wrócisz, prawda?
– Tak.
Jego wzrok jest pusty. Ona podchodzi i dotyka jego dłoni, ale on trzyma kierownicę.
Potem Stefan naciska mocno pedały. Vee, wstrzymując oddech, obserwuje go, jak jedzie przez
pożółkłe pola i znika w oddali.
Potykając się, idzie w cień drzew i siada na uschniętych liściach. Teraz wszystko nabiera
sensu. Jego drogocenna walizka jest bezpiecznie umieszczona w samolocie transportowym
pilotowanym przez zakochaną lotniczkę, która dostarczy ją amerykańskiej delegacji
w Poczdamie, a Stefan zostanie, by pielęgnować Ewę i ponownie ją oczarować. Bo z pewnością
chodzi mu o coś więcej niż o zwrot roweru. I teraz, gdy poszedł, Vee wydaje się śmieszne, że
kiedykolwiek wyobrażała sobie, że on wróci z nią do Berlina.
Spogląda na zegarek. Piętnaście po piątej czasu berlińskiego. Może już powinna lecieć.
Dlaczego ma czekać pół godziny, skoro on oczywiście już tu nie przyjdzie? Jednak ręce jej drżą.
Wstaje niepewnie i podchodzi do samolotu. Wszystko mogłaby widzieć jaśniej, gdyby tylko
znalazła porcję czekolady i butelkę.
W środku wisi ciężki odór wydostający się z walizki. Vee sprawdza miejsce pomiędzy
rurkowatymi podpórkami pod fotelem drugiego pilota, ale tam również nie ma jej torby. Zegar na
desce rozdzielczej wydaje pusty dźwięk. Piąta dwadzieścia trzy. Stefan poszedł prawie dziesięć
minut temu. Ona potrzebuje piętnastu, by wszystko sprawdzić i rozgrzać silniki. Zacznie już za
chwilę.
Wychodzi na zewnątrz. Niskie słońce przenika przez jasny otwór w chmurach i pole jest
skąpane w przymglonym żółtym świetle. Widzialność wydaje się dobra przynajmniej do
poziomu tysiąca pięciuset. Vee odrzuca kosmyk włosów z oczu i zaczyna swój obchód samolotu
– kopiąc opony, by sprawdzić ich twardość, pociągając przewody sterowe, przesuwając ręce po
osłonach silników. Wilgotna obwódka sprawia, że dokładniej sprawdza korek wlotu paliwa, ale
to prawdopodobnie po prostu kondensacja. Nic niewłaściwego. Klapy i statecznik boczny ruszają
się swobodnie, śmigła są czyste. Piąta trzydzieści osiem. Poszedł ponad dwadzieścia minut temu.
Vee wyciera ręce w spodnie i głęboko oddycha powietrzem pachnącym trawą. Gdzieś gwiżdże
kos. Pora włączyć silniki.
Stając w otwartych drzwiach, Vee osłania dłonią oczy przed blaskiem zachodzącego
słońca. Czy tam na skraju łąki coś się rusza? Ciepłe powietrze obmywa jej twarz. Jednak nie
widać nic poza pustym polem i przecinającym je w dali pasem piaszczystej drogi. Chmury się
podnoszą, robią się cieńsze i postrzępione. Vee zatrzaskuje drzwi i przestawia klamkę na
pozycję: ZAMKNIĘTE. Stefan odszedł. Wrócił do Ewy, jak zapewne zamierzał to zrobić przez
cały czas.
Zjadliwy smród z walizki staje Vee w gardle, gdy przeciska się do kokpitu pomiędzy
brezentowymi pasami mocującymi. Cienkie obicie na fotelu pilota nadal zdaje się zachowywać
kształt jej ciała. Siada, a jej ręce instynktownie sięgają do tablicy rozdzielczej i wykonują
rutynowe czynności kontrolne: hudraulika – w dół; klapy – w górę, mieszanka paliwowa –
bogata, drążek sterowy – odblokowany. A potem ustawia kompas na literę „W”. Cyfry świecą na
zielono na zegarze pokładowym. Za piętnaście szósta. Vee pstryka pierwszym włącznikiem
zapłonu.
Fotel zaczyna drżeć. Z silnika dobiega dźwięk przypominający tarcie irchą o szkło
i dokuczliwe opary benzyny unoszą się w kabinie. Potem śmigło z lewej strony niemal ożywia
korzonki włosów Vee. Przekręca drugi przełącznik zapłonu i grzmot silników dobiega już z obu
stron.
Na sekundę zamyka oczy. Powie tym ludziom z Gatow, że słaba widoczność zatrzymała
ją w Pilźnie i że będzie musiała spróbować jutro jeszcze raz. Ale nie potrafi sobie wyobrazić, jak
będą na nią patrzyli. Więc to może być w ogóle ostatni raz, gdy będzie pilotować samolot
wojskowy; ostatni raz, gdy poczuje to uniesienie i władzę nad kokpitem; ostatni raz, gdy poczuje
taką pełnię życia.
Przegródki przedniej szyby rzucają czarne linie na pożółkłe pole. Vee sięga za siebie po
pasy bezpieczeństwa. Niemal poza zasięgiem jej wzroku upada coś ciemnego. Pasy luźno
zwisają, gdy wstaje, by po raz ostatni sprawdzić przednią szybę po obu stronach. Jednak nic tam
nie ma. Wtedy samolot się przechyla. Drzwiczki do kabiny są nadal zamknięte, ale klamka się
porusza. Ktoś jest na zewnątrz. Włosy jeżą się jej na karku. Czy to Stefan? Albo Tomasz?
A może ktoś inny? Wskazówki mierników temperatury i ciśnienia chwieją się pośrodku tarcz na
tablicy rozdzielczej. Anson jest gotowy do startu. Wtedy drzwi gwałtownie się otwierają.
– Stefan!
On wpada do samolotu, z głową zwieszoną nisko nad brudną podłogą. Spod kurtki
wypływa mu krew. Cicho jęczy.
– Mój Boże, Stefan! Co się stało?
Przykuca obok niego na podłodze. Od razu ma ręce w jego krwi.
– Dobrze się czujesz?
Co za głupie pytanie. Co ona gada? Jednak mięśnie twarzy Stefana drgają, gdy próbuje
coś powiedzieć. Czuje jego gorący oddech na szyi.
– Berlin…
– Stefan, potrzebujesz lekarza.
Jego twarz jest biała jak papier, ale oczy ma przytomne.
– Nie. Do Berlina.
– Stefan, nie mogę lecieć z tobą w takim stanie. Wyłączę silniki i pomogę ci.
– Nie… Leć, Vee, leć teraz.
Serce jej wali. Co ma zrobić? Najbliższy szpital na pewno jest w mieście. Jednak jak go
tam zawieźć? Może we wsi… ale jak ma poprosić kogoś o pomoc? Nie zna ani słowa. Jej umysł
pracuje na najwyższych obrotach. Jeśli poleci, to do Gatow jest mniej niż godzina. Tam jest
klinika i lekarze RAF-u. Może on ma rację.
Bierze go za rękę i krzyczy mu do ucha:
– Dobrze, Stefan. Polecę z tobą do Gatow. Najszybciej jak mogę. Musimy jakoś
powstrzymać krwawienie.
Gdy się podnosi, ślizga się na mokrej powierzchni i rozgląda za czymś, by się
przytrzymać. I wtedy widzi, że jej torba z nocnym ekwipunkiem jest upchnięta w ładowni
pomiędzy dwiema skrzyniami z herbatą. Skąd się tam wzięła, w takim miejscu, w którym nigdy
by jej nie umieściła? A klamerki są odpięte. Jednak nie wydaje się, by coś zginęło, a jej czysta
biała koszula jest nadal świeżo wykrochmalona.
– Proszę.
Składa w kostkę swoją koszulę i rozchyla kurtkę Stefana. Jego koszula z jednej strony jest
cała czerwona. Stefan ma nadal rewolwer zatknięty za pasek, a przy jego uchwycie widnieje ślad
krwi. Vee wkłada dwa palce w lepki kabłąk i wyciąga broń zza paska. Potem przyciska swoją
czystą koszulę do rany Stefana na tyle mocno, na ile może się zdobyć. On wyje jak zwierzę,
głośniej od huku silników.
– Przepraszam, Stefan, przepraszam. Ale muszę ci to jeszcze obwiązać.
Wyciąga rękę, łapie zwisający koniec pasa mocującego i wiąże go Stefanowi na plecach.
On jęczy, ale ona zaciska pas ciasno wokół prowizorycznego opatrunku. Przynajmniej Stefan jest
teraz przywiązany do kadłuba, nawet jeśli luźno. Ona musi pilotować Ansona szybciej i bardziej
płynnie niż kiedykolwiek dotąd.
Stefan ma zamknięte oczy, nie rusza się i nie wydaje żadnego dźwięku. Tylko oddycha.
Vee zaciska pięść na lufie rewolweru i przesuwa kciukiem bezpiecznik spustowy. Potem wstaje,
zamyka drzwi i wdychając łyk kwaśnego powietrza, wdrapuje się z powrotem do kabiny.
Co zrobił Stefan? Czy ktoś za nim szedł? Jeśli tak, to silniki hałasowały na otwartej
przestrzeni od co najmniej dziesięciu minut. Wszyscy w okolicy muszą wiedzieć, że jest tutaj
samolot. Jednak na zewnątrz nic się nie rusza poza liśćmi migocącymi na wietrze. Vee kładzie
rewolwer w zasięgu ręki, w zagłębieniu pod bocznym okienkiem.
Siada i biedzi się nad przypięciem do fotela, bo ma ręce umazane krwią Stefana. Ale
silniki są rozgrzane i gdy tylko dotyka pedałów steru i otwiera przepustnicę, Anson obraca się na
tylnym kółku. Samolot zaczyna podskakiwać na trawie. Vee zerka na tablicę przyrządów, na
wskaźnik paliwa: ogon na ziemi – 25 galonów. Czy nie było mniej, kiedy lądowali? 23 galony,
mogłaby przysiąc. Kładzie palec na szklanym kółku i stuka w tarczę. Ale wskaźnik stoi na 25.
Poziom paliwa nie mógł się podnieść. Tak jak w przypadku torby z ekwipunkiem na noc, musi
się mylić.
Vee prowadzi Ansona w najodleglejszą część pola. Nadal nikogo nie ma wokół. Za jej
plecami jest cicho, jakby Stefan spał. Pole przed nią wygląda na płaskie i przyjazne. Vee ciągnie
w tył dźwignię przepustnicy. Czy było jakieś lekkie kaszlnięcie, zanim silnik zaskoczył? Ale to
nieważne, maszyna nabiera prędkości.
Koła szarpią, skrzydła drżą. Teraz szybciej. Vee czuje lekki przechył w tył, gdy tylne
kółko odrywa się od ziemi. Patrzy na pomiar prędkości. 85. Mniej więcej w porządku. Potem
wstrząsy w kokpicie ustają i skrzydła nieruchomieją. Ziemia zostaje w dole. Drzewa zaczynają
przypominać miniaturki, jakby były wyposażeniem modelarskiej kolejki dla dzieci, a ten moment
Vee lubi szczególnie. Podwozie – schować, czerwone światło włączone. Vee czuje, jak samolot
podskakuje i robi się lżejszy, gdy koła się składają.
Wierzchołki drzew znikają, a za nimi pojawiają się dachy. Vee widzi błotnistą główną
ulicę wioski i tłum ludzi zebrany przed największym domem z pomarańczowym dachem. To
dom Tomasza. Ale potem ten obraz też maleje. Chmury są dobrze widoczne przez szklaną osłonę
nad kokpitem. Vee patrzy na kompas. Już czas na skręt i obranie właściwego kursu. Na zachód.
Odwraca się, by spojrzeć na Stefana. Jest spokojny, może śpi. Gdy tylko się obudzi, musi
mu powiedzieć, że nie ma wątpliwości co do tego, że ta polska pilotka zrozumiałaby doskonale,
że Stefan nie miał wyboru i nie mógł zrobić inaczej. Ta biedna kobieta na pewno wybaczyłaby
mu jego uczynek, tak jak Vee zrobiłaby to na jej miejscu. Nie myślałaby nad tym dwa razy.
Vee skręca ster i odciąga wolant do tyłu. Anson zwalnia, jak zawsze podczas zakrętu. Ale
wtedy rozlega się jakiś huk. Gdzieś w pobliżu, głośny, nieznany i sprawia, że Vee się wzdryga.
Odruchowo spogląda przez boczne okienko na każde ze śmigieł, ale one nie zwalniają obrotów.
Jednak mimo to samolot już traci wysokość. Vee mocniej przyciąga wolant i pcha dźwignię
przepustnicy. Sprawdza wskaźniki, bo nic więcej nie przychodzi jej do głowy. Boczne skrzydło
ma teraz przechył. Drzewa, pola, dachy stodół są coraz bliżej. Vee patrzy w niebo. Dopiero co
chmury były tuż nad nią. Teraz wydają się niesamowicie daleko.
Nieważne. Jeśli jeden silnik padł, znajdzie miejsce do lądowania. Na upartego może
wylądować nawet bez obu silników. Robiła to już wcześniej. Co prawda, nie na Ansonie, ale inni
nim lądowali i przeżyli, a potem opowiadali o tym w mesie nad szklaneczką dżinu. To nie
powinno być zbyt trudne. Pola są tutaj rozległe i niektóre już skoszone. Dokładnie pod nimi
ludzie koszą kwadrat pola.
Ziemia wydaje się tam płaska i twarda. Może wylądować gdzieś w pobliżu którejś
z chałup. Może tam byłby ktoś, kto mógłby pomóc Stefanowi. On mimo wszystko nadal traci
krew i lot do Berlina na jednym silniku trwałby zbyt długo. Może przymusowe lądowanie będzie
najlepszym rozwiązaniem.
Anson ciągle opada i Vee nadal nie rozumie, z jakiego powodu. Każda sekunda wydaje
się coraz dłuższa. Vee patrzy na przyrządy i wygląda przez okna. Pola uprawne, ciemne lasy,
jezioro. I tak gdzieś tam na północy nieogrodzone ściernisko, niezbyt zarośnięte. Na północy.
Skręć w tamtą stronę. Proszę, skręć. Wierzchołki drzew są tuż pod nimi. Zewsząd wyrastają
jawory, dęby i brzozy. Gałąź dotyka jednego ze skrzydeł. Gałąź brzozy. Ale pole jest niedaleko,
tu zaraz, tuż za drzewami. Niedaleko. Prawie już.
Poznań, Polska Rzeczpospolita Ludowa

Listopad 1945

Ewa znalazła się po niewłaściwej stronie rzeki, ale tutejsi ludzie są mniej wybredni co do
tego, kogo przyjmą. Lekarka w szpitalu, Rosjanka, tłumaczyła tej pani, posługując się bardzo
kiepską polszczyzną, że Ewa już nie zaraża, o ile w ogóle była wcześniej zakaźnie chora.
Lekarka powiedziała, że to nie mogła być gruźlica, bo Ewa już by nie żyła. Jednak ta rodzina jest
nadal podejrzliwa. Rozwiesza zasłonę pomiędzy rozkładanym łóżkiem Ewy a łóżkiem ich
dziadka i nie pozwala jej gotować niczego w ich rondelku. Ewa robi wszystko, by ci ludzie nie
usłyszeli, jak kaszle.
Szpital wyznacza jej pewne drobne prace, za które opłaca nocleg i wyżywienie. To nic
wielkiego – zwijanie bandaży, zamiatanie podłóg w barakach. Ona nie ma nic przeciwko temu,
chociaż czasami, gdy się budzi i bardzo boli ją w piersiach, zastanawia się, czy będzie jeszcze
kiedyś mieć siłę, by otworzyć oczy.
Kilka razy w lecie kaszel prawie ją zabił, ale teraz bez wątpienia jej stan się poprawia.
W gruncie rzeczy wygląda na to, że jej powrót do zdrowia zaczął się tego popołudnia, gdy mąż
odwiedził ją z tą młodą cudzoziemką. Przedtem świat Ewy skurczył się do wymiaru jej dróg
oddechowych. Potem, kiedy oni się zjawili, jakby nagle otworzył się przed nią horyzont. Może
rozpalili w niej na nowo iskrę życia. Kto by się domyślił, że zazdrość i gniew mogą odegrać taką
terapeutyczną rolę?
Ewa często myśli o ich wizycie, gdy odbywa codzienną powolną wędrówkę do szpitala.
Ze zniszczonego mostu widzi róg baraku, gdzie zjawiła się ta młoda lotniczka. Ewa pamięta, jak
stała tam, zaszokowana, i gapiła się z ukosa, jakby Ewa była listem przynoszącym bardzo złe
nowiny. Dziewczyna wyglądała na nieśmiałą i powściągliwą, bądź co bądź była Angielką, ale
także wydawała się twarda. Gdy tylko Ewa zauważyła jej nieodpowiednie do pory roku buty na
kożuszku, nie mogła mieć wątpliwości, kim ona jest.
Bagnista równina pod zrujnowanym mostem jest połączona siecią brązowych strumyków.
Od góry napiera na dół wielki ciężar i most zwisa pofalowany pomiędzy kamiennymi przęsłami.
Metalowe tory tramwajowe biegną w górę i w dół jak w rollercoasterze. Jednak prowizoryczna
drewniana kładka prowadząca przez rozpadliny jest pełna ludzi.
Nie trzeba dużo czasu, by Ewa, przechodząc przez most, spotkała kogoś znajomego.
Chociaż jak na listopad nie jest zbyt zimno, młoda kobieta idąca w jej kierunku ma na sobie
futro. Futro ma staromodny krój, ale wspaniałość soboli zapiera dech w piersiach. Ewa widzi
drgnienie namalowanych ołówkiem brwi i wie, że ta kobieta również ją poznała.
– Dzień dobry, Alinko.
Ewa wyciąga rękę i głaszcze futrzany rękaw, ale Alinka wyszarpuje ramię. Dotyk futra
sprawia, że Ewa wzdycha: jego delikatność jest istotą luksusu i piękna, a ona myślała, że nie ma
ich już na świecie. Alinka nie patrzy na Ewę, gdy przechodzi, stukając obcasami, ale Ewa słyszy
jej pożegnalne słowa: „Niemiecka suka”.
Ewa idzie dalej. Myślała, że zobojętniała na wszelkie zniewagi po tym, jak zniosła ich
tyle w kobiecym obozie w Ravensbrück, gdzie jej mózg jakby nauczył się przekształcać słowa
w ból, którego już nie odczuwała. Ale tutaj, na zniszczonym moście w swoim rodzinnym
mieście, czuje, że jest bliska płaczu, bo jakaś wysztafirowana łączniczka nazwała ją niemiecką
suką.
Oczywiście, łzy są nie dla niej. Gdy tylko mogła wstać ze szpitalnego łóżka, twierdząc
z uporem, że po prostu miała infekcję dróg oddechowych, przedarła się na Stare Miasto
i odnalazła ten róg placu, gdzie stał pensjonat. Teraz nie zostało tam nawet tyle, by było gdzie
namazać jakieś obraźliwe słowa czarną farbą.
Ewa poszła wtedy na pocztę, która była jednym z tych miejsc, gdzie ludzie gromadzili się,
poszukując zaginionych. Zamrugała ze zdziwienia, widząc starego Jabłońskiego jak zwykle
w mundurze listonosza, chociaż ściągnął z niego wszystkie odznaki, więc nie umiałaby
stwierdzić, które władze go tak wyposażyły. Niezależnie od wszystkiego on nadal roznosił pocztę
na Starym Mieście. Jego znajomość zakamarków i zaułków Starówki była tak solidna jak
kamizelka kuloodporna.
Jabłoński nie chciał jej nic powiedzieć, ale nalegała. Powiedziała, że dla jej własnego
bezpieczeństwa musi wiedzieć. Zatem wyjaśnił, pomijając może pewne szczegóły, że gdy Ewa
została aresztowana, Niemcy wyrzucili jej ojca z pensjonatu. Ale poza tym zostawili go
w spokoju. Ktoś na górze musiał go lubić i współczuć mu jako staremu żołnierzowi. Jednak jej
ojciec już nie żyje. W końcu polscy sąsiedzi Oskara Hartmana wymierzyli mu karę za zbyt dobre
posługiwanie się językiem przodków.
Ewa próbowała nacisnąć na Jabłońskiego, by powiedział, co dokładnie stało się z jej
ojcem, ale tego nie zdradził. I od tej pory widziała w myślach zwłoki wiszące na latarni przed
hotelem „Bazar”, z czarną swastyką wymalowaną na wzdętym brzuchu. Więc była właściwie
zadowolona, że nie zna całej prawdy. Obelga ze strony Alinki jak definitywny obrót klucza
w zamku potwierdza to, z czego Ewa już zdaje sobie sprawę, że wkrótce musi wyjechać
z rodzinnego miasta i że nigdy tu nie wróci.
Jednak Ewa nie może w gruncie rzeczy nie zgodzić się z opisem Alinki. Sama uważa się
za sukę; wystarczy spojrzeć, jak potraktowała własnego męża, gdy go widziała ostatni raz.
A nikt, kto zna różne nazwiska, jakie podawała, nie może mieć żadnych wątpliwości co do jej
pochodzenia. Teraz widzi z całkowitą jasnością, że cała jej walka podczas wojny i poświęcenie
w tym na nowo organizowanym kraju będzie świadczyć przeciwko niej. Zdaje sobie również
sprawę, a ta myśl wywołuje gorzki śmiech, że Niemcy, wysyłając ją do obozu koncentracyjnego
dla kobiet, właściwie ocalili jej życie. Gdyby była w Poznaniu wiosną, gdy wojna dobiegała
końca, spotkałoby ją to samo co ojca.
Po niemiłym doświadczeniu z Alinką Ewa, idąc na rynek, owija sobie usta szalem
i opuszcza nisko głowę. Stragany na kozłach na targu kwiatowym stoją w tym samym miejscu co
zawsze, ale sam plac jest nie do poznania. Pośrodku pustej przestrzeni mierzy w niebo
zniszczony czołg z działem dalekiego zasięgu. Czołg stał się stałym punktem orientacyjnym
w mieście oczyszczanym z ruin. Wygląda niemal zabawnie z naklejonymi na wieżyczce
jaskrawymi plakatami, przedstawiającymi tańczącą parę w wieczorowych strojach, niemowlę
z różowymi policzkami czy reklamującymi pastę do zębów.
Ewa stoi w kolejce po kartofle owinięta w szal. Powietrze jest dość łagodne, co ją cieszy,
bo nie ma zimowego palta ani pomysłu, skąd je wziąć. Posuwa się naprzód i odchyla szal, żeby
zobaczyć, co jest na straganie. Poszczególne płody rolne są ułożone we wzór w romby. Ale jej
jeden porządny ziemniak wystarcza na parę dni. Kobieta stojąca w kolejce przed nią ma gołą
głowę. I czując skurcz żołądka, Ewa poznaje tę niemodną fryzurę.
Przez chwilę stoi bez ruchu, zastanawiając się, co robić. Nie ma wątpliwości, że
powiedzenie komukolwiek czegoś na temat AK oznaczałoby wyjazd na Syberię. Jednak Ewa nie
dba o to, co będzie z nią dalej. Pragnienie dowiedzenia się o tym, co się zdarzyło, jest silniejsze.
Stuka Gertrudę w ramię.
Gertruda odwraca się gwałtownie i Ewa widzi, że ją rozpoznała. Rozumie także jej
zachowanie; nonszalancja ma przykryć przerażenie.
– Cześć! – Ewa stara się, by jej głos brzmiał swobodnie. – Czy zobaczę cię kiedyś
w kościele? Nadal chodzę do Świętego Wojciecha.
Gertruda kiwa głową.
– Może w sobotę, żeby się wyspowiadać.
Potem Gertruda umyka i traci miejsce w kolejce.
W następną sobotę Ewa siedzi w tej samej ławce niemal przez całe rano. To jej nie
przeszkadza. Nie ma nic innego do roboty, a w porównaniu z jej pokojem w kościele jest całkiem
ciepło.
Gdy ksiądz wychodzi na drugie śniadanie, zjawia się Gertruda, przyklękając bardziej
nabożnie, niż naprawdę potrzeba. Widzi spojrzenie Ewy i gestem zachęca ją, by usiadła dalej od
ołtarza, gdzie pozostaną w cieniu.
Gdy tylko Ewa klęka obok niej, Gertruda zaczyna szeptać nad splecionymi jak do
modlitwy palcami.
– Nigdy się nie dowiedzieliśmy, kto to był, ale na pewno w szeregach AK był zdrajca.
Niemcy mieli tak dobrze przygotowany atak, że nie może być wątpliwości.
Ewa pochyla głowę i także udaje, że się modli.
– Jak myślisz, kto to był?
– Oczywiście, że Robak. – Gertruda wypluwa słowa. – Fu, gnida.
– Jesteś pewna?
– Po tej zasadzce gestapo w ogóle się nim nie interesowało. A w lutym, gdy wkroczyli
Rosjanie, on się wymigał i potem się zaangażował. NKWD wystrzelało po kolei wszystkich
naszych kolegów z AK poza nim. Nawet dali mu gospodarstwo Hallera. Nauczył się, jak
podlizywać się temu, kto ma władzę, i powiedział im wszystko, co chcieli wiedzieć. Urodzony
kapuś. Był jedynym z nas, który przetrwał wojnę.
Poza tobą, staruszko – pomyślała Ewa, ale nie powiedziała tego na głos – i poza mną.
– Przynajmniej w końcu wymierzono mu sprawiedliwość – mówiła dalej Gertruda.
– W jaki sposób?
– Został zamordowany. W lipcu. Właściwie wykonano na nim wyrok. Miał nadgarstki
związane na plecach drutem i pojedynczą dziurę po kuli na karku. Trach! Krzyżyk na drogę!
– Czy ktoś z AK się na nim zemścił?
– Nie, nie. To był Brytyjczyk.
– Słucham? Skąd wiesz?
– Z wiarygodnego źródła; powiedziała mi to pewna kobieta z wioski, która pracowała
u Jana Hallera i bardzo go szanowała. Ona i jej córka kosiły zboże, gdy zobaczyły brytyjski
samolot lądujący w pobliżu wioski. Potem, po kilku godzinach, wystartował. I w tym właśnie
czasie Robak został zabity. Te kobiety widziały jego zwłoki. Został z całą pewnością
zamordowany.
Lodowaty strach, jakiego nie czuła od wielu miesięcy, pełznie Ewie po kręgosłupie.
– Mówisz, że w lipcu…
– Tak. Brytyjczycy musieli być wściekli z powodu wyprawy Dakoty. Dlatego przysłali
dwoje swoich tajnych agentów, by zabili insekta…
– Co masz na myśli? Tajnych agentów?
– Dwie osoby. Mężczyznę i kobietę. Chociaż niestety nie wyjechali, wielka szkoda.
Głowa Ewy opada ciężka jak ołów. Ledwie wydobywa z siebie głos.
– Co im się stało?
– Katastrofa samolotu. Robotnicy pobiegli z pola, widząc samolot spadający na drzewa.
Ale było za późno. Nie było wybuchu ani pożaru, więc znaleźli ciała – dziewczynę uwięzioną
w kokpicie, jeszcze ciepłą. I mężczyznę, chociaż powiedzieli, że trudno było poznać, kto to był.
Zmienił się w krwawą miazgę.
Ewa tak mocno zaciska palce, że czuje każdy kawałek kości. Krwawa miazga. Gertruda
nie zauważa łzy spływającej Ewie po policzku.
– Policjanci, a może ludzie podający się za policjantów, przybyli wkrótce potem
i odpędzili tych robotników z gospodarstwa. Nikt nie wiedział, kim była ta nieżyjąca dwójka
i skąd się wziął samolot w ich wsi. Ale nie było żadnych wątpliwości, że to brytyjski samolot.
Ewa już nie słucha. Zaczyna mamrotać pod nosem. Może Gertruda myśli, że to modlitwa,
a nie słowa: „Mój biedny kochany, mój biedny kochany”, powtarzane w nieskończoność. Ewa
nie zauważa, kiedy Gertruda znika. Nikt w kościele nie zwraca uwagi na kobietę płaczącą na
zimnej posadzce. Teraz wszyscy przychodzą do kościoła popłakać. Gdy Ewa czuje, że wylała
wszystkie łzy, wstaje i stara się dojść do drzwi. Ale jej oczy biegną w stronę wejścia do zakrystii
i znowu zaczyna płakać.
Potem, gdy leżąc na łóżku, gapi się na plamy na suficie, myśli o tej lotniczce i postanawia
nie chować urazy. Może Stefan, po swojemu i z powodów, które uważał za ważne, wykorzystał
tę dziewczynę dla własnych celów, tak jak kiedyś ją. I Ewa nie obwinia jej również o wypadek
samolotu. Wyglądała na kogoś, na kim można polegać w razie niebezpieczeństwa. Najpewniej
zrobiła, co mogła.
W ciągu następnych dni robi się przenikliwie zimno. Ewa wkłada na siebie wszystko, co
ma, i nadal się trzęsie. Ale nie ma nic przeciwko temu. Wydaje się, że arktyczne powietrze
rozjaśnia jej umysł. Teraz zdaje sobie sprawę, że jej życie będzie inne niż to, które sobie
wyobrażała, ale w każdym razie będzie żyć, tego jest pewna.
Pracownicy poczty wymieniają znaczące spojrzenia, gdy prosi o znaczek na list do
Anglii. Widzi również, jak patrzą, gdy codziennie przychodzi sprawdzić, czy jest odpowiedź. Ale
porozmawiała z Jabłońskim i przesyłka z zagranicy, która dociera do Poznania, nie ginie.
Dostaje nie list, ale paczkę. Wewnątrz jest list i przypominający banknot sztywny papier
z cyframi i napisem. Jej list, zaadresowany Royal Air Force, London, był napisany po niemiecku,
bo uznała, że łatwiej będzie go odczytać niż napisany po polsku. Ale odpowiedź jest po
angielsku, i angielskie są wszystkie inne rzeczy w paczce: książka w twardej oprawie, zestaw
kartoników z opakowań papierosów przedstawiający wodnopłaty, książka lotów z wytłoczonymi
złotymi inicjałami SB.
Siada na swym starym łóżku i przysuwa rozłożoną książkę lotów do twarzy, wciągając jej
zapach tak głęboko, na ile pozwalają jej płuca. I rzeczywiście, jest pewna, że kartki wydzielają
bardzo delikatną woń papierosów bez filtra i mydła do golenia.
Jeden z sanitariuszy w szpitalu zakaźnym chwalił się, dopóki lekarka nie spojrzała na
niego krzywo, że kiedyś był w Ameryce. Ewa bierze rzeczy Stefana i list, żeby mu pokazać. Daje
mu za to połowę kapusty i wymusza obietnicę, że nie powie nikomu, jaki tekst przetłumaczy.
Oczy sanitariusza rozjaśniają się. Mówi, że to pocztowy przekaz pieniężny. Na siedem
funtów. Ewa nie ma pojęcia, ile to jest w złotówkach. Pismo mówi, że to jej renta wdowia,
zaległa. W liście napisano też (chociaż angielski sanitariusza nie jest tak dobry, jak dawał do
zrozumienia), że jeśli kiedykolwiek będzie chciała przyjechać do Wielkiej Brytanii, dostanie
odpowiednią przepustkę. Sanitariusz informuje ją, że książka w twardej okładce nosi tytuł The
Correct Word and How to Use It. A dane dotyczące wodnopłatów na kartonikach z pudełek
papierosów Ewa może odczytać sobie sama.
I w ten sposób, niedługo przed adwentem, Ewa stoi przy ręcznie namalowanej tablicy,
oznaczającej dworzec kolejowy. Podnosi kołnierz kupionego właśnie używanego płaszcza.
Powietrze jest ostre, ale przezroczyste, strzępiaste cirrusy przesłaniają gdzieniegdzie błękitnawe
niebo. Będzie jechać pociągiem, łodzią i znowu pociągiem, cały czas na zachód. Kiedy droga
dobiegnie końca, wysiądzie z pociągu i postara się, żeby już więcej nigdzie nie jechać.
Będzie żyła własnym życiem. Od czasu do czasu będzie nawet przekonywać samą siebie,
że jest zakochana. Ale jej nowego nazwiska: Mrs Eve Bergel, zapisanego w dokumencie
przyznającym prawo pobytu, już nie zmieni.
W następnych latach Eve będzie się czasami zastanawiać, co mogłoby się stać, gdyby
w tamto duszne popołudnie w szpitalu zakaźnym nie obryzgała twarzy Stefana. Czy wszystko, co
nastąpiło później, wynikało z jej własnego błędu? I czy gdyby mu nie powiedziała, gdzie ukryła
walizkę, nie wsiadłby do samolotu, który spadł na las, z młodą Angielką za sterami?
Wie, że tego rodzaju myśli są bez sensu, ale podtrzymują jej pamięć o Stefanie. Nie
będzie tracić czasu na wyobrażanie sobie, co się stało z walizką wypełnioną dowodami zbrodni
wojennej, o której nikt nie chce pamiętać. W ciągu kolejnych dziesięcioleci cały świat uzna, że
najlepiej zapomnieć o tej niezwykłej potworności, bardziej niewygodnej niż masa innych, mniej
skomplikowanych okrucieństw.
Ewa zawsze wiedziała, że Stefan łudził się co do tego, że znajomość faktów może
zmienić czyjąś opinię. Jednak nie będzie mu mieć za złe, że próbował.
I gdy zrobi się starsza, będzie także starała się nie być zbyt surowa dla tej biednej
dziewczyny leżącej na prowizorycznym szpitalnym łóżku, która próbuje nie wypluć z siebie płuc,
gdy zjawia się jej mąż. Skąd ta dziewczyna miałaby wówczas wiedzieć, gdy Stefan zerwie
maseczkę chirurgiczną, że już nigdy więcej nie zobaczy jego kochanej twarzy?
Przeciwnie, nawet gdy dobiegając kresu, Eve upadnie na kuchenną podłogę, będzie
starała się wspominać najlepsze chwile przeżyte ze Stefanem Berglem. Pomyśli, jak na
rozległym, trawiastym lotnisku pokazywał jej cirrusy, a może w ostatnich momentach swego
życia przypomni sobie chłodną, brunatną wodę w jeziorze i promienie słońca przenikające przez
trzciny i padające na jego nagie ramiona. Pomyśli, że tak może wyglądać miłość. I że takie może
być życie.
1963

Aerogram

Kohlgartenstrasse 53, 4411 Dortmund,


Niemiecka Republika Federalna
19 maja 1963

Sehr geehrte Frau Bergel,


Przykro mi, że zakłócam Pani spokój i nie miałbym do Pani pretensji, gdyby Pani
pomyślała, że do napisania tego listu skłoniły mnie bardzo egoistyczne pobudki. Powinienem był
go napisać wiele lat temu, ale wmówiłem sobie, że nie potrafię Pani odnaleźć, pomijając fakt, że
w ogóle nie szukałem.
Jednak teraz pewien przypadek zmusił mnie do napisania.
Otóż moi synowie, bliźniacy, mają niemal po czternaście lat i zdradzają wielkie zdolności
językowe. Kiedy szukałem dla nich letniej szkoły, żeby podszkolili się w angielskim, natknąłem się
na broszurę The South Coast School of English. I wewnątrz, chociaż nie myślałem, że jeszcze
kiedyś spotka mnie ta przyjemność, zobaczyłem Pani zdjęcie.
Widok Pani twarzy poruszył we mnie tyle myśli i wspomnień, że podzielenie się nimi
z Panią stało się nieuniknione. Gdyby wyrzuciła Pani ten list bez otwierania go, nie mógłbym
robić najmniejszych wyrzutów. Jednak gdyby Pani go przeczytała i miała do mnie pytania, na
które tylko ja jestem w stanie odpowiedzieć, proszę odpisać, droga Pani. Przysięgam, że udzielę
najuczciwszej odpowiedzi na każde pytanie. Moje wspomnienia z tamtych lat, kiedy mam siłę, by
się w nie zagłębić, są klarowne.
W gruncie rzeczy niektóre z nich ostatnio zaczęły pojawiać się nieproszone. Łapię się na
tym, że wykonując codzienne czynności, takie jak napełnianie konewki, by podlać dalie, czy
obserwowanie, jak pracownik warsztatu tankuje paliwo do mojego samochodu, widzę w myślach
obrazy z czasu wojny.
Wyglądają jak prawdziwe, jakby zdarzyły się w rzeczywistości. Widuję zwęglone ciało
starego człowieka w piaskownicy moich dzieci, nieżywe niemowlę w szafie na dokumenty,
a w ubiegłym tygodniu młodą kobietę w żółtym dirndlu, najwyraźniej topiącą się w mojej świeżo
przygotowanej kąpieli. No i dobrze, mogłaby Pani powiedzieć. I w pewnym sensie sam jestem
zadowolony, że nie uciekam całkowicie od konsekwencji swojego udziału w wojnie po stronie
Niemców.
Zanim napiszę o Pani mężu, przede wszystkim proszę przyjąć najszczersze kondolencje
z powodu swojej straty. Wiem, że zmarł wiele lat temu, ale widzę po Pani nazwisku, że nie wyszła
Pani ponownie za mąż. Naprawdę bardzo mi przykro, że moje wyrazy współczucia są tak
spóźnione. Poza tym, niezależnie od wszystkiego, co się stało, nadal uważam Pani męża za
swojego przyjaciela.
Czy on kiedykolwiek zdał Pani relację z czasów, gdy obaj byliśmy jeńcami w Rosji? Może
nie zawracał Pani głowy opowieścią, w jaki sposób uciekliśmy z tego piekła, jakim pod koniec
stał się nasz pobyt w obozie jenieckim, i nie będę teraz obarczał Pani tą historią. Gdyby Pani
chciała ją poznać, wystarczy tylko poprosić. Dość powiedzieć, że masakra, której uniknęliśmy,
była bardziej przerażająca, niż ktokolwiek dziś ośmieliłby się uwierzyć. Zastanawiam się, czy
cała prawda o tej polskiej tragedii kiedykolwiek zostanie poznana. Najwyraźniej wiele tysięcy
naszych najlepszych rodaków zostało zamordowanych i nikt, poza ich najbliższymi, nie chce
o nich pamiętać. Ci bohaterowie zostali zdradzeni przez cały świat i z upływem lat ta zdrada
wydaje się jeszcze większa. Prawdziwi sprawcy rzezi nie są nadal bliżsi osądzenia i byłoby
jeszcze gorzej, gdyby ktoś taki jak ja mówił, jak było naprawdę. Więc zachowuję milczenie.
Z perspektywy czasu widzę daremność wysiłków Pani męża w walce o sprawiedliwość
w kwestii naszych pomordowanych towarzyszy broni, ale w 1943 roku obydwu nam sytuacja
wydawała się zupełnie inna. Kiedy po raz pierwszy do mnie przyszedł, pewnego pogodnego
jesiennego poranka, gdy właśnie wychodziłem z basenu, miałem zadziwiające przeczucie tego,
o co ma zamiar poprosić.
Wtedy spotkaliśmy się po raz pierwszy od czasu naszej upiornej ucieczki z sowieckiej
niewoli przed ponad trzema laty. Byłem wstrząśnięty, ale też ucieszony, że go widzę na ulicach
Pani ładnego miasta, że dobrze wygląda i jest dobrze ubrany. W 1940 roku nagle wymknął się
z pociągu wywożącego nas z ZSRR i często zastanawiałem się, co się z nim stało.
W przeciwieństwie do mnie wstrząs, jakiego doznał Stefan z powodu tego, co Sowieci
zrobili z naszymi kolegami, nie doprowadził go do pracy na rzecz Niemiec. Mogę się łudzić, ale
nawet teraz nie obwiniam się z powodu wyboru, jakiego dokonałem w 1940 roku. Wtedy nikt nie
wiedział, jak głęboko upadł niemiecki naród, nawet ci, którzy wprowadzali ten horror w życie.
Dopiero w późniejszym okresie wojny zrozumiałem, jaką popełniłem pomyłkę, ale wtedy było już
za późno. W październiku 1943 roku, stojąc w zakamarkach nowej pływalni, próbowałem nie
przyznać się sam przed sobą, że gdy Stefan opowiadał mi o swojej ucieczce z naszego pociągu
z Rosji i brawurowej przeprawie przez Rumunię i Francję do Anglii, zazdrościłem mu.
Więc oto zjawił się niebezpiecznie daleko na tyłach wroga i obdarzył całkowitym
zaufaniem niemieckiego oficera. Stefan uparcie twierdził, że zależało mu na czysto osobistym
sojuszu ze mną, by ocalić prawdę. Wiedział o dokumentach, które zostały wydobyte z grobów
w Katyniu, i pracach w poznańskim Zakładzie Medycyny Sądowej w celu ich zabezpieczenia
i skatalogowania. Władze III Rzeszy cały czas miały nadzieję, że te dowody zbrodni wojennej
spowodują rozłam między zachodnimi aliantami i ZSRR.
Stefan wiedział również, że byłem odpowiedzialny za projekt ochrony tych obiektów.
Chciał przetransportować te wydobyte z grobów dowody do aliantów, nie uprzedzając wcześniej
Brytyjczyków. Podkreślał też, że ani władze Rzeszy, ani nawet AK, które każde z osobna miały
swój program działania w sprawie masakry, nie powinny dowiedzieć się o jego planach. On i ja
mieliśmy zachować w tajemnicy kryjówkę z dowodami, które, o ile wojna skończy się przegraną
Niemiec, byłyby jedynym istniejącym świadectwem tego, że to Sowieci w 1940 roku dokonali
masakry całej elity wojskowej Rzeczypospolitej Polskiej.
Od razu dostrzegłem znaczenie tego, co proponował Pani mąż. W tym czasie Armia
Czerwona wypierała nas ze wschodu i czasami wydawało mi się, że tylko ja pośród moich
kolegów zdaję sobie sprawę, że dla nas to podróż tylko w jedną stronę. Kiedy Rosjanie dojdą do
Poznania, a wiedziałem, że to nastąpi, szczątki wydobyte z grobów Katynia staną się jednymi
z najbardziej pożądanych łupów wojennych, łupów, które można by natychmiast wykorzystać jako
zapalnik.
Zatem widziałem sens w tym, by część z tej masy dowodów, które miałem zachować,
została dla bezpieczeństwa przesłana do Anglii. Nigdy nie spytałem, w jaki sposób te koperty
miały być tam przesłane. I proszę mi wierzyć, Frau Bergel, że Pani mąż mi nie powiedział. Było
wiadomo, że polskie Podziemie ma sieć kurierów, którzy obsługują tajne linie zaopatrzenia przez
Słowację i Węgry, a także przez Bałtyk. Więc przypuszczałem, że taki będzie sposób transportu
tych dowodów do Anglii.
Zmieniło się to dopiero tego nieszczęsnego dnia, gdy dowiedziałem się o planowanym
przylocie na nasz teren alianckiego samolotu transportowego. W tym czasie walizka z dowodami
była już w posiadaniu Pani męża i byłem w pełni wtajemniczony w jego spisek.
A co ma Pani z tym wszystkim wspólnego, droga Frau Bergel? Wiedziałem przez cały
czas, kim Pani jest. Pamiętałem Pani nazwisko i Pani piękną twarz z listów i fotografii, które
Stefan pokazywał mi na swej brudnej pryczy w rosyjskim obozie. Więc trzy lata później, gdy
szczęśliwym zbiegiem okoliczności przybyłem do Poznania i poszedłem do pensjonatu
Hartmanów, byłem już oczarowany.
Zapewniam Panią, droga Pani, że gdy mieszkaliśmy pod jednym dachem, nie miałem
pojęcia o Pani zaangażowaniu w AK. Kiedy dowiedziałem się o powrocie Stefana, oczywiście
podejrzewałem, że w jakiś sposób musi Pani być z nim związana. Ale nie zdawałem sobie sprawy
z zakresu Pani udziału w konspiracji, dopóki nie zobaczyłem Pani obok niego i innych osób
w ciemnościach na przygotowanym przez partyzantów lądowisku. Później, w tamtym strasznym
urzędowym budynku, w następstwie tego nalotu, starałem się jedynie oszczędzić Pani jeszcze
gorszych form policyjnej perswazji. Właśnie dlatego, próbując wydobyć z Pani zeznanie,
powiedziałem, że Pani mąż jest zdrajcą. Do dziś się tego wstydzę.
W następnych latach wiele razy o Pani myślałem, zastanawiając się, czy przetrwała Pani
upokorzenia w obozie dla kobiet i czy po wojnie uniknęła Pani kar wymierzanych w naszej
polskiej ojczyźnie. Potem z radością natknąłem się na The South Coast School of English. Kiedy
zobaczyłem Pani twarz na zdjęciu w broszurze, nie wstydzę się wyznać, że na Pani widok zalałem
się łzami. Ze zdjęcia emanowała Pani elegancja, mądrość i siła. Jest Pani, najdroższa Eve, nawet
piękniejsza teraz niż wtedy, gdy znałem Panią za młodu.
Powiedziałem kiedyś, może Pani pamięta, że zawsze będzie Pani mogła na mnie polegać?
Zawiodłem pod tym względem, jak w wielu innych sprawach w życiu, ale nie szukam
przebaczenia. Sama prośba o nie byłaby impertynencją. Mam tylko nadzieję, że Pani pamięta, co
się zdarzyło i że postara się Pani zrozumieć.
Mit besten Grüssen,
Heinrich Beck

Nota od Autorki
Wśród fikcyjnych bohaterów tej powieści jest jedna postać jak najbardziej prawdziwa,
oficer rezerwy Polskich Sił Powietrznych, Janina Lewandowska (1908–1940). To jej losy
stanowiły klucz do skonstruowania mojej powieści z lat drugiej wojny światowej o kobietach
pilotkach i uczestniczkach walk polskiego Podziemia, czyli Miłość w cieniu wojny. Szczątki
Janiny, aż do odkopania ich przez Niemców w 1943 roku, spoczywały w lesie katyńskim.
Niemieccy okupanci znaleźli tam tysiące zwłok polskich jeńców zabitych przez Sowietów
w 1940 roku i pogrzebanych w masowych grobach. Wśród nich była jedyna kobieta, Janina
Lewandowska, jedna z pierwszych kobiet spadochroniarek i pilotek.
Szukając materiałów na temat tej postaci, natknęłam się na uroczą fotografię ślubną,
przedstawiającą Janinę Dowbor-Muśnicką, córkę słynnego polskiego generała i bohatera
narodowego, która poślubiła swego instruktora szybowcowego, Mieczysława Lewandowskiego.
Oboje kochali szybownictwo i pilotaż. Data wykonania tej fotografii jest przejmująca. Została
zrobiona latem 1939 roku, na kilka miesięcy przed wybuchem wojny, kiedy nowożeńcy, oboje
oficerowie rezerwy lotnictwa, zostali powołani do swych eskadr i nigdy już się nie zobaczyli.
Wkrótce po pierwszej publikacji Miłość w cieniu wojny ślubna fotografia Janiny nagle
nabrała dla mnie jeszcze bardziej osobistego wymiaru, gdy skontaktowałam się z krewnymi obu
tych osób. Jo Dowbor-Muśnicka jest wnuczką kuzyna Janiny, a Jack Lewandowski – wnukiem
Mieczysława, męża Janiny. Każde z nich skontaktowało się ze mną osobno, mówiąc, że słyszeli
o mojej powieści, i wyjaśniając swoje pokrewieństwo z Janiną. To był początek ważnej wymiany
zdań, w trakcie której Jack i Jo szczodrze podzielili się ze mną wieloma szczegółowymi
informacjami dotyczącymi historii rodziny. Gdy dowiedziałam się więcej na temat życia Janiny
i Mieczysława oraz powojennych dziejów ich krewnych, ślubna fotografia, która wcześniej
wydawała się poruszająca, stała się niemal niewyobrażalnie smutna.
Chciałabym podziękować Jo i Jackowi za ich wspaniałomyślność oraz miłe słowa o mojej
powieści. Mój opis Janiny jest oczywiście wymyślony, ale mam nadzieję, że pomoże
upowszechnić prawdziwą historię tej niezwykłej młodej kobiety, zamordowanej na początku
swojej życiowej drogi.
Podziękowania

Miłość w cieniu wojny jest moją drugą opublikowaną powieścią, ale pierwszą, nad którą
zaczęłam pracować. Wpadłam na jej pomysł w 2008 roku po przeczytaniu nekrologu pilotki
wojskowej Diany Barnato Walker. Od dziecka aż do tamtej chwili niczego nie napisałam, ale
nagle poczułam, że jeśli kiedykolwiek miałabym napisać powieść, to historia o kobietach
pilotkach wojskowych z czasów drugiej wojny światowej byłaby dobrym punktem wyjścia.
Myślałam, że w ciągu sześciu tygodni, a najwyżej w ciągu kilku miesięcy, stworzę nadającą się
do zaprezentowania wersję książki. Po dwunastu latach jest w końcu gotowa.
Po tak długiej pracy jest wiele osób, którym chcę podziękować, że powieść ostatecznie
została opublikowana, a ja w tym czasie stałam się pisarką. Proces twórczy zaczęłam od kobiet
z ATA (Air Transport Auxiliary), z których żadna już nie żyje, ale ich niewiarygodne wyczyny
żyją w spisanych przez większość z nich wspomnieniach. Myślę, że przeczytałam prawie
wszystkie te barwne, zabawne, a często zapierające dech w piersiach świadectwa o życiu
w przestworzach podczas wojny, a bez tego nie miałabym śmiałości, by pisać o świecie „kobiet
ze Spitfire’ów”.
Jestem również wdzięczna Richardowi Poadowi i Maidenhead Heritage Centre za pomoc
w zorganizowaniu wyprawy w celu zbierania materiałów o ATA.
Kiedy zagłębiałam się w lekturach na temat drugiej wojny światowej, doszłam do
wniosku, że sedno dramatu musi wiązać się z Polską, a szczególnie ze sprawą masakry
w Katyniu, ukrywanej przez 50 lat przez mocarstwa z obu stron żelaznej kurtyny. Czytelnicy,
chcący się dowiedzieć więcej o tym, co się tam zdarzyło, o tym przerażającym akcie
okrucieństwa, powinni na początek obejrzeć wyjątkowy film Katyń z 2007 roku w reżyserii
Andrzeja Wajdy, którego ojciec był jedną z ofiar zbrodni.
Spośród wielkiej liczby znakomitych książek na temat wojny, które przeczytałam w ciągu
tej dekady, niesprawiedliwością byłoby wymienić jakieś poszczególne tytuły. Mam jednak
nadzieję, że poznając fikcyjną opowieść zawartą w Miłość w cieniu wojny, czytelnicy zechcą
dowiedzieć się czegoś więcej z historycznych opracowań. Lekturę na temat pilotek ATA
najlepiej zacząć od pozycji Kobiety w kokpicie: zapomniane bohaterki drugiej wojny światowej
Gilesa Whittella; intrygującą historię wojennego Poznania opisała Catherine Epstein w książce
Wzorcowy nazista: Arthur Greiser i okupacja Kraju Warty, natomiast żeby poznać zdumiewającą
historię polskiego Podziemia warto przeczytać Tajne Państwo, napisane przez jednego z jego
bohaterów, Jana Karskiego.
Wielu pisarzy i redaktorów poświęciło swój czas, dzieląc się swoimi opiniami, by pomóc
mi nadać kształt tej powieści i stworzyć ze mnie powieściopisarkę. Od początku wspierała mnie
Jacqui Lofthouse, i tylko ona naprawdę wie, jak daleko udało mi się dojść. Dziękuję Richardowi
Skinnerowi i wspaniałej Faber Academy/Truckles Writers, a także Sarah Savitt, Samowi
Copelandowi, Alison Hennessey, Sarze Starbuck, Neema Shah, Fionie Erskine i Marcelle Perks.
Szczególnie dziękuję Gaynorowi Arnoldowi, którego ostre jak brzytwa uwagi wydawnicze
pomogły przenieść ostateczny szkic książki na zupełnie nowy poziom.
Przyjaciele i członkowie rodziny, którzy czytali wszystkie z wielu wcześniejszych wersji
opowieści, także wnieśli swój wkład w opublikowane dzieło. Dziękuję Eileen Milner, Sally
Kirby, Polly Milner, Emily Milner, Lynne Eadie, Caroline Fox, Lornie Gentry, Philowi
Laymonowi, Lynne Thoms, Jane Shillaker, Willowi Orr i Niki Orr. Vicky Jordan i pracownicy
oraz wolontariusze z biblioteki Woodcote byli mi bardzo pomocni w początkach prac
dokumentacyjnych. Dziękuję Marcelle Perks i Ingo Ebiling za wskazówki dotyczące języka
niemieckiego i Asi Milner za uwagi o języku polskim. Serce tej książki nie biłoby bez
znajomości Polski, którą zawdzięczam mojej bratowej, Asi. Jestem ogromnie wdzięczna jej
i mojemu bratu, Terence’owi, oraz rodzinie Lipowiczów za ich gościnność. Dziękuję również
Tomaszowi Laskowskiemu za inspirującą podróż po związanych z drugą wojną światową
miejscach na terenie pięknego Poznania. Miłość w cieniu wojny pozostałoby nadal w którejś
gorszej, nieudanej wcześniejszej wersji, gdyby nie wiara, jaką miał we mnie mój agent, Andrew
Lownie, i mój wspaniały wydawca No Exit Press. Uściski i podziękowania za wszystko dla Iona,
CQ, Claire, Lisy i Katherine Sunderland.
Trudno nie przyznać, że nie stałabym się powieściopisarką bez miłości i wsparcia mojej
rodziny: rodziców Petera i Eileen, moich córek i ich partnerów: Grace i Toby’ego oraz Elizy
i Kye, teściowej Sally, a przede wszystkim mojego męża Paula. Mam wielkie szczęście, że dzielę
życie z najbardziej entuzjastycznym, przenikliwym i mobilizującym czytelnikiem, jakiego pisarz
może sobie wymarzyć. A gdybym, kochanie, pozwoliła ci przeczytać tę książkę trochę wcześniej,
pewnie jej napisanie nie zabrałoby mi dwunastu lat.
Więcej na temat moich książek zob.:
www.carolynkirby.co

You might also like