Professional Documents
Culture Documents
Błazen Wielki Mąż 1st Edition Józef Hen Full Chapter Download PDF
Błazen Wielki Mąż 1st Edition Józef Hen Full Chapter Download PDF
Hen
Visit to download the full and correct content document:
https://ebookstep.com/product/blazen-wielki-maz-1st-edition-jozef-hen/
More products digital (pdf, epub, mobi) instant
download maybe you interests ...
https://ebookstep.com/product/gecelerin-kiyisinda-1st-edition-j-
b-pontalis/
https://ebookstep.com/product/wielki-chlod-1st-edition-hofmann-
sabine-ribas-rosa/
https://ebookstep.com/product/sundig-1st-edition-m-j-haag/
https://ebookstep.com/product/a-conquista-da-matematica-6-ano-
manual-do-professor-4th-edition-giovanni-j-r-j-castrucci-b/
https://ebookstep.com/product/strategi-pembelajaran-haudi-s-pd-m-
m-d-b-a/
https://ebookstep.com/product/getal-ruimte-vwo-b-deel-1-11th-
edition-j-h-dijkhuis-e-a/
https://ebookstep.com/product/getal-ruimte-vwo-b-deel-2-11th-
edition-j-h-dijkhuis-e-a/
https://ebookstep.com/product/das-neutron-eine-artikelsammlung-b-
m-kedrow-editor/
Błazen – wielki mąż.
Opowieść o Tadeuszu Boyu-Żeleńskim
ISBN: 978-83-8110-271-1
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw,
jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub
osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie
zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na
użytek osobisty.
E-wydanie 2017
konwersja.virtualo.pl
Spis treści
I. Matka i syn
II. Mały lord buntownik
III. Okno na życie
IV. Zmarnowany chłopiec
V. Paryskie narkotyki
VI. Doktor Żeleński przyjmuje
VII. Nareszcie Boy
VIII. Kaprys
IX. Benedyktyna przygody wojenne
X. Wszystko umiała przeinaczyć…
XI. Nagle – niby za rozsunięciem kurtyny…
XII. Najbardziej osobista książka
XIII. Ten pieszczoch Boy
XIV. Recenzent w Warszawie
XV. Kochanka króla
XVI. Pijane dziecko we mgle
XVII. Życie wytężone
XVIII. Psychoza
XIX. Obrachunki
XX. Powoli zapada kurtyna…
XXI. Usque ad finem
I
Matka i syn
Pani Wandzie udało się zawojować męża dla swojego kultu: „poczciwy
Żel” komponuje pieśni do wierszy Narcyzy, co Wanda, jeszcze jako
narzeczona, obiecała swojej mistrzyni. Urodziła trzech synów: najstarszy,
Stanisław, dostał na drugie imię Gabriel (Żmichowska pośpieszyła wtedy
do Warszawy, by trzymać chłopca do chrztu); najmłodszy, Edward,
otrzymał, już po śmierci pisarki, dodatkowe imię Narcyz; i tylko środkowy,
bohater tej książki (urodzony 21 grudnia 1874 roku), dodatkowe imiona
dostał po swoich galicyjskich dziadkach i został ochrzczony jako Tadeusz
Kamil Marcjan.
Mimo licznych zajęć i obowiązków młoda matka znajduje czas, by
napisać studium o swojej ukochanej, publikuje je pod pseudonimem
„Stefan” w 1873 roku w „Tygodniku Ilustrowanym”. Jakże jest szczęśliwa!
Pisze do Narcyzy:
„Co Pani mówi na Listy Stefana wychodzące w «Tygodniku» […]?
Dowiaduję się w tej chwili, że zwracają uwagę. Nawet kronikarz
«Kłosów», mimo przeciwnego obozu, raczył pochwalić recenzenta, a przy
tej okazji i autorkę. Ucieszyło mnie to do dzieciństwa”. „Okropnie” żałuje,
że to ukazuje się pod pseudonimem: niechby świat się dowiedział, że to
„Wanda Gr. […] z taką miłością o swojej uwielbionej Gabryelli pisze”.
Potem były i inne próby. W 1877 roku, w „Kłosach”, wspomnienie
pośmiertne (Narcyza Żmichowska zmarła w 1876 roku, kiedy Tadeusz
kończył dwa lata). W dwudziestopięciolecie jej śmierci, w roku 1902,
Wanda Żeleńska opublikowała w „Bluszczu” dwie o niej prace. Pozostała
swojej mistrzyni wierna do końca.
Nie udało jej się tego kultu zaszczepić synom. Tadeusz nie sądzi, by jego
bracia Stanisław G a b r i e l i Edward N a r c y z kiedykolwiek zaglądali
do pism Narcyzy. „Co do mnie – wspomina ten średni – który miałem
największą do książek ciekawość, fanatyzm matki działał na mnie wprost
odwrotnie, usposabiał mnie niechętnie. Trudno o ostrzejszego krytyka,
o większego sceptyka niż kilkunastoletni «myślący» chłopak”.
Ważne wyznanie: bo to ten syn, namiętny czytelnik, mógł być dla matki
partnerem, nie został nim jednak. Raził go „zdawkowy idealizm” matki,
który zresztą wytykała jej w listach Żmichowska, to on utrudniał mu z nią
porozumienie. „Ja byłem cynik. Przechodziłem wiek, w którym chłopak –
carthésien sans le savoir – odrzuca wszystko, do czego sam nie dojdzie.
Przekomarzałem się z matką na temat jej uwielbienia, musiałem jej sprawić
sporo przykrości. Dziś widzę [a pisze to w roku 1930, mając lat prawie
pięćdziesiąt sześć], że było ze mną to samo, co z publicznością:
pokazywanie pisarki od samych cnót obywatelskich pogrzebało ją. Ale
matka nie mogła tego zrozumieć, zamykała się w milczeniu”. Podejrzewał,
że żywiła po cichu urazę do Orzeszkowej, do Konopnickiej, że cieszą się
sławą, podczas gdy o jej mistrzyni zapomniano. Marzyła o napisaniu
monografii, która stałaby się jej pomnikiem. „Co jakiś czas matka
wydobywała pliki papierów, robiła notatki, ale nie było ciągłości, rwało
się!” Wzorowa matka, wzorowa żona, wzorowy dom i do tego jeszcze
działalność społeczna – gdzież tu jeszcze miejsce na pracę literacką? To był
ból jej życia – stwierdza syn.
Ojciec, przed śmiercią, przekazał mu papiery po matce. „Przeglądam te
karty: z niczym nie da się porównać ich entuzjazmu. To nie monografia ani
studium literackie – to dytyramb, apoteoza, nieustający potok uwielbienia.
Najwyższy geniusz, najdoskonalsza świętość, wszystko przepojone
najczystszą poezją – oto dla matki mojej Narcyza Żmichowska. I czytając te
karty stałem się pobłażliwszy dla mego młodzieńczego sceptycyzmu”.
Ale nas zainteresowałoby może co innego: jakie to było pióro, ta pani
Wanda Żeleńska? Kim mogłaby zostać? Z pewnością nie autorką powieści.
Na to brakło jej przeżyć, doświadczeń, śmiałości, a chyba i wyobraźni. Ale
na pewno mogła zostać eseistką – i to wybitną. (Wydała zresztą u Hoesicka
seniora tom szkiców Znakomite niewiasty). Miała wszystko, co trzeba:
oczytanie, kulturę literacką, kulturę myśli, energię wysłowienia, bogatą
polszczyznę, swadę przypominającą samą Narcyzę, a chwilami George
Sand. Proszę:
„Subtelne jej pióro nie ma sobie równego, gdy idzie o określenie
najdelikatniejszych odcieni i duchowych zagadnień. […] Zrazu bogactwo
języka, obrazów, myśli uderza, obałamuca; zdaje nam się, że to cacka
kunsztowne stworzone na to tylko, by nimi oko pieścić i ucho zachwycać,
ale czytajmy uważnie…”
Chwilami można odnieść wrażenie, że pani Żeleńska pisze „boyem”. „…
W listach odzyskują ją [czytelnicy] po raz drugi. Dla tych, którzy znali
jedynie Gabryellę autorkę, jakież to objawienie! Jaki komentarz! Jak ta
kobieta żyjąca piszącą autorkę tłumaczy i dopełnia!…”
Wszystko to zostało stłumione: dom, „trzech nie najłatwiejszych synów”,
jak przyznaje ten średni – no i on, mąż, „orzeł”, według słów żony,
kompozytor w tym okresie najwybitniejszy. Był na dobrym rządowym
stanowisku dyrektora, miał zapewne i kapitał po spłaceniu go przez brata
Stanisława, panna Grabowska też chyba została solidnie wywianowana.
Chłopcom nic nie brakło, rodzice zapewniali im staranne wychowanie.
W tym duecie, w którym matka ofiarowała czułość i troskę, ojciec
reprezentował surowość, dyscyplinę, karę, nierzadko fizyczną. („…
przechodził z biegiem lat bardzo sarmacką ewolucję […] przeistaczał się
w wykapany obraz cześnika Raptusiewicza. Porywczość jego
i niecierpliwość były przysłowiowe”. Nie ma listów pani Wandy, w których
by się tym przeistoczeniem mężczyzny u swojego boku zdumiewała. Może
je uważała za naturalne?) Po latach pisarz wspomina swoje dzieciństwo bez
wdzięczności, z żalem. Tyrania rodzicielska, jakby był małym lordem. Nic
nie wolno. Guziki zawsze zapięte, szalik wokół szyi. Pończochy także
latem. Nie wolno biegać, pocić się, plamić ubrania – opowiadał ze zgrozą
Irenie Krzywickiej, przypatrując się swobodzie, jaką cieszył się jej Piotruś.
Szli za lordziątkiem guwernerzy z trzcinkami, by na miejscu wymierzać
karę, za byle co pozbawiano chłopców deseru. Czy miał na myśli swoją
ukochaną matkę, kiedy w recenzji ze sztuki Zapolskiej Tamten napisze
o macierzyńskiej nadtroskliwości: „Trzy czwarte funkcji tych matek były
dzieciom zupełnie zbyteczne. [Pisze w czasie przeszłym, bo uważa te
«wybujałości» za zjawisko historyczne, w tak ostrej formie już
nieistniejące.] […] Skarby kobiecej czułości – ciągnie – daleko więcej były
wyrazem potrzeb matki niż pożytku dziecka”. Już to brzmi wystarczająco
krytycznie, a cóż dopiero następne zdanie, jak bezwzględna pointa: „Ten
anioł stróż syna był najczęściej jego katastrofą”. (Zaatakuje się go po tej
recenzji za spotwarzanie wizerunku Matki Polki).
Miejmy nadzieję, że nie dotyczyło to w takim stopniu małych
Żeleńskich: chłopcy rośli, mimo wszystko, normalnie, chodzili do
freblówki, bili się, bałaganili, bawili się w teatr. („Teatr, w którym piramida
krzeseł oznaczała wysoką górę, kilka patyków bramę pałacową […] aktor
był zarazem rycerzem i koniem”). Wkrótce pójdą do szkoły. Był to okres
najgorszej rusyfikacji apuchtinowskiej w szkole, samego Apuchtina
spoliczkowano, czasem jakieś upokorzone i doprowadzone do rozpaczy
dziecko popełniało samobójstwo. Warszawa ówczesna, tak jak ją widział
chłopiec, miała „coś z grozy, coś z tajemnicy. Upiorni kozacy na koniach,
w wysokich skórzanych rurach na głowie, z pikami; olbrzymi Czerkiesi
z kindżałami i w czapach […], ściszone głosy starszych, nagła wieść
o zamordowaniu cara Aleksandra”. Czy chłopcy mają chodzić do rosyjskiej
szkoły, podczas gdy tam, w Krakowie, skąd ojciec pochodzi, można się
nałykać, pod rządami dobrotliwego Franciszka Józefa, polskości jak
w Soplicowie, jest się „prawie u siebie”. Pan Żeleński nie najlepiej się czuł
w Warszawie, nie znał rosyjskiego, nie umiał rozmawiać z dyrektorem
teatrów rządowych, pułkownikiem Muchanowem, mimo że ten pułkownik
był znany z dobrych chęci, a jego żona, Maria Kalergis, Nesselrode z domu,
przejęta kulturą polską, przez pewien czas muza Norwida (mimowolna
raczej), zakochana w Adamie Potockim, sama utalentowana pianistka, otóż
ta wpływowa dama ofiarowała się osobiście grać na koncercie pana
Żeleńskiego.
Uciec do Krakowa! Dla pana Żeleńskiego to powrót do rodzinnych
stron – dla jego żony to opuszczenie ukochanego miasta, domu i sióstr:
Marysi (teraz Kwietniewskiej), obarczonej trzema synkami, i Zosi,
najmłodszej, która wciąż mieszkała w rodzicielskim gnieździe na Miodowej
i tłumaczyła z angielskiego popularne powieści dla młodzieży (Małe
kobietki i kilka innych). Jak ją w Krakowie przyjmą? Pani Wanda myślała
o wyjeździe z niepokojem. Ale wzgląd na chłopców przeważył. Szkoda
tylko, że Kraków jest „pustynią muzyczną”. Żeleński już od dawna stara się
coś zorganizować. Namawia prezydenta Zyblikiewicza do założenia
w królewskim mieście konserwatorium. (Minie siedem lat, zanim się to
zrealizuje. Koncert na otwarcie miał miejsce „w małej salce szkoły
muzycznej przy niezbyt licznym udziale publiczności” – notuje biograf, pan
Szopski). Przedtem, w 1879 roku, kompozytor dyryguje w Krakowie swoją
kantatą na cześć Kraszewskiego. Przenosiny zbliżają się nieuchronnie. Jest
listopad 1880 roku, kiedy pan Żeleński wnioskuje na zebraniu komitetu,
żeby dyrekcję Towarzystwa Muzycznego powierzyć Zygmuntowi
Noskowskiemu. W połowie następnego roku państwo Żeleńscy wraz
z synkami znaleźli się na Dworcu Wiedeńskim. Żegnało ich „ze szczerym
żalem” grono przyjaciół – tak to opisano w „Echu Muzycznym”. Chłopców
czekała długa i pełna emocji podróż, chwilami pewnie nudna i męcząca.
Szkoda, że nikt jej nie opisał.
W Krakowie chłopca początkowo lękiem przejmowali żandarmi, „którzy
zawsze chodzili we dwóch z nasadzonym bagnetem, w kapeluszach
z kogucimi piórami”. Był w wieku, „w którym stawia się nieśmiało
pierwsze kroki w nauce czytania”. Sprawiało mu radość odczytywanie
ulicznych plakatów. „Otóż pierwsze słowa, które udało mi się odczytać bez
błędu, były: «Kochany hrabio Taaffe». Podpisany: Franciszek Józef m.p.”.
Wtedy się uspokoił. Ulgę sprawił „ten życzliwy i konstytucyjny sposób
korespondowania z premierem”. Inny klimat, nawet dziecko potrafiło to
odczuć. „Żadnego widomego ucisku. Mickiewicz w szkole, Kościuszko
w teatrze, Polska na co dzień i od święta”.
Ale aż takie proste to nie było. W szkole, kiedy śpiewano hymn ku czci
cesarza, należało demonstrować swoją rezerwę ironicznym uśmieszkiem
albo przynajmniej fałszować. „A kiedy przyszła z kolei zwrotka: «Przy
cesarzu mile włada cesarzowa pełna łask», wszyscy chichotali po trosze”.
Chłopcy wymykali się do kościoła na nabożeństwa patriotyczne, a belfry –
będzie wspominać pisarz – patrzyły na to przez palce.
Chociaż chłopiec nie bardzo się popisał podczas egzaminu wstępnego (co
zwalił po latach na różnicę w systemie dydaktycznym: inaczej do tego
podchodzono w Warszawie, inaczej w Krakowie, bardziej „naukowo”),
przyjęto go od razu do drugiej klasy. „Może przez wzgląd na ojca?” –
będzie zastanawiał się pisarz. Bo ojciec był w Krakowie kimś ważnym. „W
dniu jego imienin, na św. Władysława, o siódmej rano orkiestra ustawiała
się półkolem przed naszym mieszkaniem przy ulicy Szewskiej i rżnęła
marsze. Dlatego że sławny muzyk i – tutaj wkracza charakterystyczny dla
pisarza zmysł rzeczywistości podszyty ironią – że dał sto guldenów na
założenie tej orkiestry”.
Kraków, do którego Żeleńscy się przenieśli, był wtedy miastem –
wspomina pisarz w szkicu Prawy brzeg Wisły – zarażonym „infekcją
smutku”. „W dzień jeszcze […] miał jakieś pozory życia […], za to w nocy
mury brały władztwo nad człowiekiem”. „Z uderzeniem dziesiątej
krakowianin […] zdyszany dopadał bramy”, żeby nie płacić stróżowi
„szpery”. Ulice pustoszały, „wyłaniał się stróż nocny z halabardą, można
było mniemać, że jest się w wiekach średnich”.
W dzień można było się łudzić, że jest się w łacińskiej dzielnicy Paryża,
na lewym brzegu Sekwany: „poważne mury Akademii, birety i togi”.
Studenci. „Była i dzielnica artystów, gdzie kwitły sztuki piękne i gdzie,
w zaciszach pracowni, uzbrojone w węgiel młode dłonie kopiowały,
częściej co prawda gipsowe niż żywe modelki”. I były malownicze uliczki,
stare kościoły, stare arystokratyczne pałace, a pomiędzy nimi – „kwefy,
sutanny i czarne kapelusze”. Lewy brzeg. „Coś z renesansu i coś
z partykularza”. Bo nie było prawego brzegu – tego, który tętniłby
nowoczesnym życiem, który by huczał i rozwijał się. Kraków – przypomina
w książce Znaszli ten kraj?… jego wspaniały monografista – jako twierdza
z zakazem rozbudowy, nie miał szans rozwoju. Dusił się.
Rządziło nim lojalistyczne stronnictwo konserwatystów, nazywano ich
„stańczykami” od satyrycznej Teki Stańczyka, którą, biczując romantyczny
odłam społeczeństwa, rozdrapując niezabliźnione jeszcze po powstaniu
rany, wydali w roku 1869 Szujski, Tarnowski i Koźmian. Konserwatyści,
oczywiście, ale ludzie wtedy jeszcze młodzi. – Co to za stańczycy? – spytał
chłopiec matki. Wymieniła kilka nazwisk: byli to znajomi ojca, składali
nieraz wizyty w ich willi na św. Sebastiana, dokąd Żeleńscy się przenieśli,
znał ich twarze.
Oceni ich surowo. Nie tyle osoby, czynnych urzędników zajętych
możliwie sprawnym administrowaniem i własnymi awansami, ile całą tę
sferę, która nad Krakowem ciążyła. Arystokracja, napisze, w „ubożuchnym
Krakowie była zarazem jedyną p l u t o k r a c j ą – żyła dość
eksterytorialnie w swoich pałacach, w klubie, za granicą wreszcie”. „Ciągłe
«gaszenie», ciągłe wołanie o trzeźwość, rozsądek, wydały swoje:
wychowały pokolenie karierowiczów […] w mieście, gdzie nie było
karier”. Co ambitniejsi szukali ich w Wiedniu, co dobrze oddają, chociaż
mimo woli, pamiętniki Chłędowskiego. Mieszczaństwo –
w przeciwieństwie do rozśpiewanego Lwowa – też nie ożywiało pulsu
miasta: „trzymało się w stylu biedermaier, dość świętoszkowatym”.
Bliskość Wiednia działała niszcząco: „Flaszki wina nie wypił taki łyk loco,
ale jechał na nią pod jakimś szanownym pozorem do «Widnia»”.
Wspomina ze współczuciem dziewczęta „wysypujące się z «cygarfabryki»,
żarła je bieda i blednica, brak zalotności był uderzający”. I jeszcze
wspomnienie, do którego będzie wracał, ilekroć recenzowana sztuka da mu
po temu sposobność, jakby wciąż ono go dręczyło. To te „ładne,
a bezposażne dziewczęta ze sfer mieszczańskich”, które „z rezygnacją
poddawały się staropanieństwu, którego panna z «dobrego domu» nie
mogła wypełnić nawet pracą zarobkową. Ach, te tragiczne pary – matka
z córką – obchodzące przez całe lata plantacje, coraz starsze, coraz
kwaśniejsze!”
To przez tę porywczość ojca nie udało się umuzykalnienie synów. Każdą
pomyłkę „skłonny był uważać za «sabotaż», który karcił […]
grzmotnięciem po łapach albo po plecach”. Strach paraliżował dziecko
i „każdy egzamin ojcowski kończył się fatalnie”.
Wszyscy biografowie cytują opowieść o tym, jak państwo Żeleńscy
przyjęli w końcu dla chłopców brodatego pedagoga, dawnego kolegę ojca,
teraz zmarnowanego pijusa. Dlaczego właśnie jego? „Może także przez
ową słabostkę – domyśla się syn, przenikliwy psycholog – jaką każdy
Cześnik ma dla swego Dyndalskiego”. Pani Wanda starała się, żeby lekcje
odbywały się pod nieobecność męża. Ale nie zawsze się to udawało, stary
Żel wrzeszczał i na nauczyciela, i na synów. Matka błagała: „Władziu, nie
irytuj się, szkodzisz sobie!” (Żył długo, to ona umarła nagle). Pan
Płachecki, zalewając się łzami, krzyczał: „Ja też mam swój ambit!”, matka
„rzucała się ku niemu jak tygrysica: – Niech pan męża nie drażni!” Ona,
humanistka, społecznica, widziała w tej scysji tylko jego, swojego orła. „A
malec – wspomina syn – na swoim wysokim obrotowym krześle, drżał
tylko, byłby się pragnął schować pod klawiaturę”. Bo malec, przyszły
pisarz, widział więcej: widział tego drugiego człowieka, starego
upokorzonego opoja, któremu łzy kapały na brodę.
Bracia jakoś potem, już na własną rękę, uzupełnili swoje muzyczne
wykształcenie, Edziula, ten młodszy, nawet szalał przy fortepianie
w kabarecie, coś tam komponował – on, Tadeusz, pozostał muzycznym
analfabetą. I tylko czasem, podczas pisania na maszynie, w pasji twórczej
chciałby uderzyć fortissimo. Z tym analfabetyzmem na pewno przesadzał:
pisał przecież teksty piosenek. Ale muzyce nie chciał się poddawać,
buntował się przeciwko gwałtowi, przeciw szantażowi uczuciowemu.
(Doskonale go rozumiem). Nie inaczej zmagał się z muzyką Fellini:
wystarczy poczytać jego zwierzenia.
Latem chłopcy wyjeżdżali do Grodkowic, do majątku rodowego, którym
teraz zarządzał, podobno bardzo sprawnie, stryj Stanisław. Babcia Kamila
już nie żyła – upamiętniał ją krzyż, ten, na którym kazała wyryć słowa
przebaczenia. W dworku pojawiali się sąsiedzi, pili, grali w karty i kości,
rozprawiali o polowaniach, o cenach, o swoich pieniactwach, typy jak
z Fredry i Blizińskiego – jowialscy, jenialkiewicze, orgonowie, panowie
Damazowie. I znowu panny, które wystawiano w swaty, jak na sprzedaż.
Chłopiec przyglądał się, przysłuchiwał – brzęczały słowa, które wrócą,
kiedy zostanie recenzentem, na przykład „serwitut” – chłonął
doświadczenia. Niektórzy wspominkarze ryzykują twierdzenie, że Boy
recenzent zachował uraz do szlachty, bo rodzina na wsi miała niechętnie
przyjąć jego matkę. Chyba aż tak źle nie było, skoro chłopcy spędzali
wakacje u stryja. Apologeci szlachetczyzny nie mogą się pogodzić z tym, że
komuś ich świat może się wydawać dziwacznym przeżytkiem, dlatego
szukają wytłumaczenia – w kompleksach, u Freuda. Jeśli już gdzieś szukać
głębszych warstw – poza osobistymi skłonnościami pisarza – to
w demokratycznych poglądach matki i jej mistrzyni, Narcyzy
Żmichowskiej.
Mały Tadzio był pobożny. Traktował wszystkie dziecięce obowiązki
religijne poważnie, chociaż później wspominał, że dla dziecka pierwsza
spowiedź jest zawsze r o l ą, łącznie z objawami tremy. Opowiadał Irenie
Krzywickiej, jak to w drodze do szkoły „miał zwyczaj klękać przed figurą
Matki Boskiej i zmawiać pacierz. Ale gdy właśnie od jakiegoś czasu
przeżywał kryzys religijny, przestał się modlić. Z bardzo podniesioną głową
wszedł do szkoły i tegoż dnia dostał pięć dwój. – Taki natychmiastowy
odwet ze strony nieba zrobił na mnie silne wrażenie [opowiadał]. I jak tu się
było porywać na takiego przeciwnika, kiedy w domu groziło za dwójki
lanie”. Wrócił do swojej figury.
W domu o tych sprawach decydował ojciec: tradycjonalista i, jak wynika
z jego pamiętników, w dzieciństwie bardzo pobożny. Jak patrzyła na
religijność syna pani Żeleńska, nie ma świadectw; tyle wiemy, że jej
mistrzyni, Narcyza Żmichowska, była nastawiona zdecydowanie
antyklerykalnie. Co oczywiście nie kłóci się z wiarą.
Więc nie dom podważał religijność chłopca – robiła to szkoła. Drwiny
z Darwina i nauki. Atmosfera przymusu, brak taktu i niski poziom, czasem
wręcz tępota katechety, jak o tym napisze po latach w Rozmyślaniach przed
popielcem. „Wszystko, co jest w nas uczuć religijnych, ma swoje źródło
gdzie indziej; wszystko, co daje szkoła, jest powolnym i systematycznym
uczuć tych niszczeniem”. „Ach, te «wątpliwości»! Dla jednego są one
psotą, dla innych tragicznym przeżyciem”. Pisze o tym jakby z żalem –
gdyby był ateistą, za jakiego niektórzy wolą go uważać, powinien by
odczuwać satysfakcję. Ale jest inaczej: „Tak więc proces niszczenia
w dziecku religii przez jej nauczanie można oznaczyć niemal ze ścisłością”.
„Pamiętam – wspomina dalej – jak mnie, dziesięcioletniego malca,
niewinnego […] przypierał ksiądz natarczywymi pytaniami, «czy nie było
jakich nieskromnych dotknięć», przy czym zupełnie nie wiedziałem, o co
mu chodzi. Zaintrygowany, zwierzyłem się koledze i… dowiedziałem się”.
Ale byli księża, których wspomina z sentymentem, a czasem
z rozbawieniem, jak tego oto kapelana więziennego, którego ściągnięto do
gimnazjum, żeby pomógł w wyspowiadaniu hurmy dzieciaków. „Zacny
kapłan, nawykły co dnia przyjmować zwierzenia morderców, podpalaczy,
kazirodców, z pewnym zniecierpliwieniem słuchał drobnych grzeszków
dziecinnych; raz po raz trzepał nerwowo palcami i przerywał: «Nie gadaj
drobiazgów, grubsze mów, grubsze mów!»”. Chyba się tego „grubszego”
nie nasłuchał.
Chłopiec był śliczny, miał ciemne mądre oczy, był grzeczny, dobrze
ułożony, choć ścichapęk. Przyglądał się dorosłym – i myślał swoje.
Widywał w rodzicielskim domu czczonego przez wszystkich Adama
Asnyka, niegdyś powstańca, a kilkanaście lat później autora wiersza, który
stał się programem jednych, a drażnił innych („Daremne żale, próżny
trud / Bezsilne złorzeczenia / Minionych kształtów żaden cud / Nie wróci
do istnienia”); autor delikatnego erotyku „Między nami nic nie
było / Żadnych zwierzeń, wyznań żadnych…” wzdychał „Gdybym był
młodszy, dziewczyno, gdybym był młodszy…”, mając lat – trzydzieści
pięć. W niedziele u państwa Żeleńskich odbywały się spotkania
towarzyskie: zlot osobistości. Przychodził sam Stanisław Tarnowski, rektor
i dyktator opinii literackich („karykatura wodza – rąbnie bez litości pisarz –
raczej lajkonik obchodowy”), bywali Oskar Kolberg, etnograf, zbieracz
pieśni ludowych, i legendarna Marcelina Czartoryska, od której można było
się dowiedzieć, jak grał Chopina Chopin, bywał też, ilekroć zjechał do
Krakowa z Paryża, Władysław Mickiewicz, syn wieszcza i rówieśnik ojca,
zaprzyjaźniony z nim chyba od paryskich czasów pana domu. Wpadał
często Aleksander Gierymski, także przyjaciel z lat paryskich. „Wystawił
wówczas w Krakowie swój głośny obraz, przedstawiający chłopa i babę
siedzących nad trumienką dziecka. Kiedy go ktoś komplementował, że tak
przedziwnie oddał wyraz rodzicielskiego bólu, malarz nastroszył się
i odparł opryskliwie, że jedyną jego intencją było uchwycić grę fioletowych
cieni na parcianych portkach chłopa”. (Taki był styl! Tadeuszek, sądząc
z tej opowieści, nie wierzył malarzowi: on sam był skłonny wzruszyć się
chłopskim bólem. A może Gierymskiego drażniły komplementy?) Na stole
królował samowar, przywieziony najpewniej z Warszawy. Ale
najważniejszy w salonie był fortepian. Zasiadał do niego sam gospodarz,
aby akompaniować kolegom profesorom, którzy wykonywali kwartety
smyczkowe. „Żeleński lubił grać i robił to z wielkim zapałem. Technika
jego nie była pianistowska” – brzmi ostrożna opinia biografa kompozytora,
Felicjana Szopskiego. Dodaje uspokajająco: „Słuchacze oceniali
z wyrozumiałością…” Herbata z samowaru pachniała, rozmowę
prowadzono na dobrym poziomie, gospodyni urocza i inteligentna, wszyscy
byli zadowoleni. „Stawał się czasem niebezpiecznym akompaniatorem
swoich własnych pieśni” – dowiadujemy się od biografa – a to „dzięki tej
żywiołowości i nieopanowaniu”. Wydawał nieoczekiwane pomruki albo
zaczynał nucić i wykonawczyni mogła być zaskoczona.
Z Tadziem ścichapękiem bywały kłopoty. Dostał na gwiazdkę książeczkę
z obrazkami Bohaterskie czyny Polaków. „Był tam, między innymi,
przedstawiony szlachcic Kątski, gdy spala na dłoni lont, rzucony na beczkę
z prochem przez Turka, który chciał wysadzić się w powietrze wraz
z twierdzą, aby jej nie wydać Polakom, jak to nakazywały warunki traktatu.
Tekst nadmieniał, iż bohaterskim swym czynem Polak upokorzył chytrego
barbarzyńcę. Pierwszą mą refleksją było, że bohaterem był tu przede
wszystkim Turek”. Próbował podzielić się tą myślą z kolegą – odpowiedzią
było wzruszenie ramion. „Starsi pokiwali głowami i orzekli, że jestem
bardzo zepsuty”. „Szkolny komunał, na którymśmy się wychowywali –
napisze, recenzując sztukę Brończyka o hetmanie Żółkiewskim, którego
zresztą uważał za postać wyjątkową – gloryfikował wszelką wojnę,
zwłaszcza z «pohańcem», a wymyślał od «gnuśności» szlachcie, ilekroć
wzbraniała się dać na ten cel krwi i pieniędzy. Ta opłakana gnuśność
(powiadały nam rycerskie belfry) była przyczyną, żeśmy nie mogli wybić
Turków do ostatniej nogi. Ale dziś, po świeżym wojowaniu […] czujemy
instynktownie, iż wszystkie te dawne szablony wymagałyby rewizji. Może
to był zdrowy instynkt szlachty, że nie chciała tych ciągłych awantur? […]
Zrobiliśmy się szalenie gnuśni”. (Bardzo by się zdziwił autor tych słów,
gdyby się dowiedział, że w końcu lat sześćdziesiątych znalazł się rycerski
belfer historyk, związany z rozszalałym wtedy obozem komunistów-
nacjonalistów, który w popularnej książeczce o Żółkiewskim wytknął
wielkiemu hetmanowi „gnuśność”, ponieważ ten zrezygnował z podbicia…
Mołdawii. Na co temu rycerskiemu historykowi była potrzebna Mołdawia,
bardziej niż Żółkiewskiemu, nie potrafiłem zrozumieć).
Wybory – to dni odwetu malców nad dorosłymi. Nareszcie ci
usztywnieni, zapięci na wszystkie guziki dorośli, zanudzający
moralizowaniem, pokazują, do czego są zdolni. Latami „suszą głowę, że nie
trzeba kłamać, że trzeba szanować starszych, że nie trzeba się złościć.
I naraz, ci poważni, ci dorośli, często znajomi rodziców, przez kilka dni
wymyślają sobie jak opętani afiszami, nalepkami, na wszystkich rogach
ulic, zarzucają sobie nawzajem kłamstwa, przekupstwa, wszelkie zbrodnie
i występki. No, a dopiero w gazetach co można wyczytać o każdym z nich!
[…] Śliczne rzeczy. […] Złodziej grosza publicznego, pasożyt to jeszcze
najniewinniejsze. A my, bębny, pławiliśmy się z rozkoszy”.
Szło się pod okna zwalczanego posła i robiło mu się „kocią muzykę”.
Dlaczego, za co – nieważne. „Kocia muzyka – delektuje się po latach
chłopiec – jest sama w sobie rzeczą tak przyjemną, że nie wymaga ścisłego
umotywowania”. Nikt nie wiedział, gdzie mieszka kontrkandydat, Tadzio
wiedział, „bo to był przyjaciel ojca i często bywał u nas w domu.
Poprowadziłem tłumy: cóż za rozkosz przez chwilę być tak ważną figurą!”
Oni popierali swojego nauczyciela historii, Augusta Sokołowskiego,
„demokłatę” (bo nie wymawiał głoski „r”). Wykładał dobrze, samodzielnie,
ale czasem już nazbyt ozdobnym językiem, którego próbkę dał pisarz wiele
lat później w felietonie Styl kwiecisty: „Nierządnica francuska, włożywszy
na głowę frygijską czapkę, liże stopy tyrana Północy, podczas gdy chytry
i kupiecki Albion…” Teraz, kiedy ich kandydat, ich nauczyciel zwyciężył,
triumfujący chłopcy uchwalili na jego cześć fakelcug – orszak
z pochodniami! Zwycięski nauczyciel pokazał się w oknie i zapewnił, że
w parlamencie „obierze… wdzięczną drogę opozycji”. Tadzio naiwnie się
zdziwił, „skąd on wie, że będzie oponował, kiedy nie wie jeszcze, co tamci
będą gadali”.
Pozostał chłopcu „nałóg patrzenia na rzeczy od innej strony”, co zjednało
mu „opinię cynika”. Przy nauce historii ta samodzielność i przekora
szczególnie zawadzały. „Ciągle miałem wrażenie, że to nie ma nic
wspólnego z prawdą”. Wróci do tych myśli, relacjonując Króla Ubu
Jarry’ego. Sztukę, którą on przetłumaczył, napisał właśnie uczeń
gimnazjalny – doprowadzając do groteskowej konsekwencji naukę historii
w szkole. Bo czym ta nauka była? „Skorowidz królów, wojen, mordów,
grabieży, okrucieństw, krzywoprzysięstwa, wiarołomstwa… Sam Henryk
VIII, krwawy mąż ośmiu żon [sześciu! – pomyłka z pośpiechu], czy to nie
jest król Ubu, a przecież jego zmysłowy kaprys zdecydował na wieki
o religii jego poddanych”. Dzieci kują o tym ze zdumieniem, że to starsi tak
robią! „Palenie na stosie, zdradzieckie traktaty, gwałcenie sumień,
fałszowanie monety, wycinanie w pień – oto czegośmy się uczyli jako
historii, pod czcigodnym godłem, że historia est magistra vitae. Jak to
połączyć – tego nam nikt nie mówił”. Pointą tych rozterek myślącego
ucznia mogłoby być zdanie: „Horyzont szkolny pławi się we krwi”.
III
Okno na życie