Obudź Się Rosjo 1st Edition Żanna Niemcowa Full Chapter Download PDF

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 57

Obud■ si■ Rosjo 1st Edition ■anna

Niemcowa
Visit to download the full and correct content document:
https://ebookstep.com/product/obudz-sie-rosjo-1st-edition-zanna-niemcowa/
More products digital (pdf, epub, mobi) instant
download maybe you interests ...

Orgia dos loucos 1st Edition Ungulani Ba Ka Khosa

https://ebookstep.com/product/orgia-dos-loucos-1st-edition-
ungulani-ba-ka-khosa/

Mio al 99% 1st Edition Sally Thorne

https://ebookstep.com/product/mio-al-99-1st-edition-sally-thorne/

Os 99 namorados de Micah Summers 1st Edition Adam Sass

https://ebookstep.com/product/os-99-namorados-de-micah-
summers-1st-edition-adam-sass/

Los 99 novios de Micah Summers 1st Edition Adam Sass

https://ebookstep.com/product/los-99-novios-de-micah-summers-1st-
edition-adam-sass/
99 nombres de Dios David Steindl Rast

https://ebookstep.com/product/99-nombres-de-dios-david-steindl-
rast/

Los 99 novios de Micah Summers Edición española 1st


Edition Adam Sass

https://ebookstep.com/product/los-99-novios-de-micah-summers-
edicion-espanola-1st-edition-adam-sass/

99 Tanya Jawab Masalah Hisab Rukyat Muhyiddin Khazin

https://ebookstep.com/product/99-tanya-jawab-masalah-hisab-
rukyat-muhyiddin-khazin/

Power Negara Syarifurohmat Pratama Santoso S Ip


Christine Anggi Sidjabat Ba Ir M Han

https://ebookstep.com/product/power-negara-syarifurohmat-pratama-
santoso-s-ip-christine-anggi-sidjabat-ba-ir-m-han/

99 Perbedaan Pola Pikir Pengusaha VS Karyawan Iin


Susanto

https://ebookstep.com/product/99-perbedaan-pola-pikir-pengusaha-
vs-karyawan-iin-susanto/
Tytuł oryginału:
ICH WILL RUSSLAND WACHRÜTTELN

Copyright © by Ullstein Buchverlage GmbH, Berlin. Published in 2016 by Ullstein Verlag


Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Szara Sowa

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk


Korekta: Marta Chmarzyńska, Aneta Iwan, Maria Zając

ISBN: 978-83-7508-987-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu


niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami
karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw,
jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub
osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie
zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na
użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!


Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.


Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail: info@soniadraga.pl
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl
Spis treści

Najgorsza noc mojego życia


Droga na emigrację
Rosyjska machina propagandowa
Co sądzę o Rosji
Dochodzenie
Ojciec i ja
Człowiek za politykiem
Od fizyka do gubernatora
Za Jelcyna
W niełasce
Polityczne dziedzictwo Borysa Niemcowa
Podziękowania
Przypisy
Ilustracje
Dla Diny Niemcowej
Nie słyszałem o nikim, kto zrobiłby dla Rosji
coś wielkiego lub postępowego i nie zapłacił za to
życiem. Aleksander II Romanow zrobił dla Rosji wiele
i zginął. Wierzę, że Stołypin doprowadziłby
Rosję do wielkości, ale zginął1.

Borys Niemcow
Kiedy mój ojciec był małym chłopcem, mógł iść na plażę dopiero, kiedy
zaszło słońce – bo matka chciała go chronić przed palącymi promieniami.
Przez cały dzień cieszył się na te chwile na plaży i tak pierwsze słowa,
które wypowiedział jako dwulatek, brzmiały: Sonce soszło – czyli: słońce
zaszło.

Po zabójstwie ojca postanowiłam wystawić mu pomnik i kontynuować jego


pracę. W pierwszej chwili chciałam zebrać jego wpisy z Facebooka i wydać
w formie książki. Z powodu cenzury media społecznościowe to właściwie
jedyny środek przekazu, dzięki któremu mógł swobodnie, bez ingerencji
cenzora, komunikować się z mieszkańcami Rosji. Szybko jednak
zrozumiałam, że te wpisy to za mało, by oddać mu sprawiedliwość.
Ukazałabym, po raz kolejny, tylko oficjalną stronę ojca, a chciałabym
przedstawić go także jako człowieka, z dala od wiadomości i polityki;
najwspanialszego ojca, jakiego można sobie wyobrazić. Ojca, którego
kochałam i kocham, tak jak nikogo na świecie do tej pory i już nigdy więcej
nie pokocham. Człowieka, który nawet po śmierci łączy ludzi; cały czas
spotykam jego przyjaciół i znajomych, których ledwo albo wcale nie
znałam, którzy chcą choć w części oddać mi to, co od niego dostali.
Praca nad tą książką była ważną częścią zmagania się z żałobą nie tylko
dla mnie, lecz także dla mojej rodziny.
Moja babcia, Dina Niemcowa, która w dniu pogrzebu syna, 3 marca
2015 roku, obchodziła osiemdziesiąte siódme urodziny, była załamana
i pogrążona w rozpaczy. Nie miała siły do życia. Ale kiedy wspomniałam
o tej książce, nagle odnalazła w sobie pokłady energii. Postanowiła spisać
wspomnienia o synu, moim ojcu. I dzięki temu rozkwitła.
Mam nadzieję, że ta książka doda sił do życia nie tylko mojej babci
i mnie, ale też tym wszystkim ludziom, którzy w Rosji i poza jej granicami
rozpaczają nad tym, co się dzieje w naszej ojczyźnie. Że potężna siła, która
charakteryzowała mojego ojca, za sprawą tej książki będzie działała dalej.
Mogli zniszczyć jego ciało, ale nie ducha. Nie pomysły. Nie jego dzieło.
Nie jego walkę o wolność. Mój ojciec nadal żyje.
Najgorsza noc mojego życia

Od tamtego lutowego piątku w 2015 roku w moim życiu nic nie jest takie
jak dawniej. Byłam w domu, w mieszkaniu w centrum Moskwy, niedaleko
Kremla. Koło północy położyłam się spać, następnego dnia wybierałam się
z mamą na urlop. Walizki stały spakowane, my myślami byłyśmy już we
Włoszech. I nagle obudziły mnie przeraźliwe krzyki, jakich jeszcze nigdy
nie słyszałam. Moja pierwsza myśl? Zapomniałam zamknąć drzwi i teraz
nas napadli, w mieszkaniu są włamywacze.
Wybiegłam z pokoju, zobaczyłam mamę na kanapie. Prawie nie była
w stanie mówić.
– Zabili ojca – powiedziała.
Dopytywałam się, skąd wie, odparła, że dzwoniła Olga, jej przyjaciółka.
– Gdzie? – zapytałam.
Usłyszałam tylko:
– Nie żyje. Zastrzelili go. Na moście Moskworeckim, w drodze do domu.
Gdyby nie mama, do rana nie miałabym o niczym pojęcia. Na noc
zawsze wyłączam komórkę, żeby nie obudził mnie przypadkowy telefon
czy nieważna wiadomość. Ale i tak nie mogłam od razu uwierzyć w to, co
usłyszałam od matki. Włączyłam telefon i zobaczyłam, że już spływają
kondolencje od przyjaciół i znajomych. Ale wciąż nie mieściło mi się to
w głowie, więc połączyłam się z Internetem, weszłam na stronę CNN,
a potem na portale informacyjne. W końcu weszłam na stronę RBK, stacji
telewizyjnej, w której wtedy jeszcze pracowałam. Nie było żadnych
wątpliwości, niestety.
Ubrałam się najszybciej, jak to było możliwe. Na miejsce tragedii
dotarłabym pieszo w piętnaście minut, ale padało, więc wzięłyśmy
taksówkę. Po drodze kierowca pytał nas, co właściwie wydarzyło się na
moście Moskworeckim. Odparłam, że zamordowano Borysa Niemcowa.
Taksówkarz wzruszył ramionami i rzucił coś jakby:
– I co z tego?
Zauważyłam wtedy, że jego reakcja była co najmniej dziwna, w końcu
sprawa dotyczyła znanego człowieka zamordowanego w centrum Moskwy.
Na koniec dodałam, że chodziło o mojego ojca. Na tym nasza rozmowa się
skończyła, ale do końca życia jej nie zapomnę.
Jakieś pięć czy siedem minut później byłyśmy na miejscu, naprzeciwko
Kremla i soboru Wasyla Błogosławionego z charakterystycznymi
kolorowymi, cebulastymi kopułami. Ojciec mieszkał po drugiej stronie
rzeki Moskwy, niedaleko mnie, i jeśli przebywał w centrum, często wracał
do domu na piechotę. Trasa prowadząca obok najbardziej znanych
zabytków Rosji jest piękna, romantyczna i na wskroś rosyjska. Ojciec ją
uwielbiał, ilekroć to było możliwe, szedł właśnie tędy. I tak właśnie było
tamtej nocy 28 lutego, jak się później okazało.
Ojciec był w radiostacji Echo Moskwy, ostatniej, która jeszcze odważa
się na słowa krytyki. Tam udzielił wywiadu na temat największego marszu
tej wiosny, planowanego na pierwszego marca 2015 roku w Marino, na
przedmieściach Moskwy, bo władze zabroniły opozycji organizować
protesty w centrum miasta. Ojciec był jednym z organizatorów tego marszu.
Po wywiadzie rozmawiał jeszcze chwilę w poczekalni i holu radiostacji
z dziennikarzami – to stara tradycja w tej rozgłośni. Następnie pojechał
z Nowego Arbatu na plac Maneżowy, który znajduje się w bezpośrednim
sąsiedztwie placu Czerwonego. W GUM-ie, świątyni konsumpcjonizmu
nowej Rosji i zabytku architektury rosyjskiej, mieści się Bosko – jedna
z najbardziej popularnych moskiewskich kafejek, także ze względu na
położenie na placu Czerwonym, naprzeciwko murów Kremla. Ojciec
umówił się tam na kolację ze swoją towarzyszką życia, Ukrainką Anną
Duricką. Nic wtedy jeszcze nie sugerowało, że to będzie jego ostatnia
wieczerza.
Po posiłku na piechotę wyruszyli do domu. Przez plac Czerwony, obok
Mauzoleum Lenina, do którego zawsze odnosił się ze sporym dystansem,
dalej, obok soboru Wasyla Błogosławionego i kremlowskiej Wieży
Spasskiej. A potem, niemal równolegle do murów Kremla, w dół, do mostu
Moskworeckiego, który wiedzie do historycznej dzielnicy
Zamoskworieczje, której nazwa znaczy mniej więcej: „za rzeką Moskwą”.
Za czasów caratu osiedlali się tam kupcy.
Prawdopodobnie mojego ojca śledzili wtedy funkcjonariusze służb
specjalnych. Przed masowymi protestami, jak marsz wiosenny, przywódcy
opozycji, sam to zawsze powtarzał, znajdują się w centrum
zainteresowania. Podsłuchiwanie i nagrywanie ich rozmów prywatnych to
nie wyjątek, to reguła. I tak w grudniu 2011 roku bulwarówka Lifenews.ru
opublikowała prywatne rozmowy telefoniczne mojego ojca. Zdaniem wielu
stał za tym Kreml.
Tuż po tym, jak ojciec i Anna weszli na most, wjeżdża na niego również
zamiatarka, co jest widoczne na nagraniu z oficjalnej kamery rejestrującej
ruch uliczny. Pojazd jest głośny, jedzie bardzo powoli. Wyprzedza ich, tak
że kamera ich nie widzi. Na pasie jezdni obok nich, gdzie jeszcze niedawno
panował ożywiony ruch uliczny, nagle robi się pusto, zostaje tylko jeden
samochód, biały albo jasnoszary. Na nagraniu z kamery nie sposób tego
określić, bo było już ciemno, do tego zaczął padać śnieg. Poza tym kamera
znajdowała się w pewnej odległości. Rzeczony samochód jedzie więc
bardzo powoli i zatrzymuje się tuż za zamiatarką. A potem wszystko dzieje
się bardzo szybko: ktoś wskakuje do samochodu, który natychmiast
odjeżdża, zamiatarka brnie dalej i tym samym odsłania napastnika, który
najprawdopodobniej biegł za ojcem już od restauracji i czekał na
odpowiedni moment. Czyli na chwilę, gdy zjawi się zamiatarka.
Anna przypomni sobie później, że w pierwszej chwili nie zdawała sobie
sprawy z tego, co się dzieje. Nagle usłyszała coś, co przypominało
sylwestrowe fajerwerki, i spojrzała w dół, bo przestraszyła się, że petarda
wybuchnie jej pod nogami. Kiedy ponownie podniosła wzrok, mój ojciec
już osuwał się na ziemię. Anna sądziła, że się potknął albo zasłabł.
Usłyszała jego chrapliwy oddech i uklękła przy nim. I wtedy zrozumiała, co
się stało. Od razu pobiegła po pomoc, zobaczyła przed sobą zamiatarkę,
usiłowała ją dogonić. Na nagraniu z kamery widać, jak na kilka minut
zatrzymuje się przy samochodzie.
Jeśli wierzyć jej słowom, kierowca nie chciał jej pomóc, ale podał jej
telefon na policję.
Na nagraniu widać, że obok miejsca zdarzenia przechodzą i przejeżdżają
inni ludzie. Kilka osób przystaje. Kobieta w futrze podchodzi bliżej,
pochyla się i zaraz szybko odchodzi. Zatrzymuje się samochód, wysiada
z niego mężczyzna, pyta o coś i zaraz odjeżdża. Dwie osoby podbiegają do
miejsca, w którym leży ojciec, pochylają się nad nim, jakby chcieli coś
sprawdzić, po czym biegną w stronę stopni prowadzących w dół mostu. Po
chwili wracają. Prawdopodobnie to funkcjonariusze służb specjalnych,
którzy mieli za zadanie śledzić ojca.
Dwanaście minut po tym, jak padły strzały, zjawia się policja. Jak na
stosunki moskiewskie – zadziwiająco szybko, gdyby nie brać pod uwagę
miejsca wydarzeń. Jeśli dziennikarze rozstawiają kamerę i zaczynają
cokolwiek filmować w okolicach Kremla, wystarczy kilka chwil, by zjawił
się co najmniej jeden, a najczęściej dwóch funkcjonariuszy służby ochrony
Kremla, i zaraz sprawdzają tożsamość kamerzysty oraz pozwolenie na
filmowanie. I dlatego trudno uwierzyć, że na moście Moskworeckim, rzut
kamieniem od murów Kremla i dwie, trzy minuty na piechotę od kolejnego
posterunku straży Kremla, przy wieży Spasskiej, w okolicy naszpikowanej
kamerami przemysłowymi, w jednym z najlepiej strzeżonych miejsc na
świecie, padają strzały i tak długo czeka się na reakcję.
Dlatego też nie sposób uwierzyć, że FSB – Służba Bezpieczeństwa – nie
ma żadnych nagrań z miejsca zbrodni. Na moście jest wiele (w sumie ponad
dwadzieścia) kamer przemysłowych widocznych dla zwykłych
przechodniów. Na nasze zapytanie pracownik służb odparł, że obiektywy
wszystkich skierowane są na wnętrze Kremla. Ale przecież zarówno na
moście, jak i, ma się rozumieć, na murach Kremla, są także kamery
wycelowane na sam most. Szef pierwszej grupy dochodzeniowej
powiedział mi, że tamtego dnia kamery nie działały. Także bardzo dziwna
wersja.
Pierwszy na miejscu zdarzenia zjawił się Ilja Jaszyn, który, jak się
okazało, także przebywał wtedy w centrum Moskwy. Wkrótce przybył też
Wadim Prochorow, od wielu lat nie tylko polityczny sojusznik ojca, ale też
jego adwokat. Także w tej chwili nie stracił chłodnego spojrzenia prawnika
i zaskoczyło go, że ojciec ma wydęty brzuch, a na asfalcie nie ma krwi.
Później lekarze ustalą, że rany postrzałowe spowodowały krwotoki
wewnętrzne i z tego powodu krew rozlała się w brzuchu.
Mniej więcej kwadrans po tym, jak na miejscu zbrodni zjawili się pierwsi
przedstawiciele służby bezpieczeństwa, policja oddzieliła je od reszty
miasta. Tuż potem na moście zjawiłam się ja z mamą. W pierwszej chwili
funkcjonariusze nie chcieli nas przepuścić.
– Jestem jego córką! – tłumaczyłam rozpaczliwie.
– Dokumenty proszę! – usłyszałam w odpowiedzi.
Podałyśmy mu z mamą nasze dokumenty. Już za czasów Związku
Radzieckiego mawiano w Rosji, że człowiek bez dokumentów to nie
człowiek i za Władimira Putina znowu tak jest. Zanim funkcjonariusze
pozwolili nam przejść, ciało ojca zabrano już z ulicy. Nie zdążyłam się
z nim nawet pożegnać.
Długo wpatrywałam się w miejsce, w którym upadł. Tam także
spotkałam jego wieloletniego przyjaciela Władimira Kara-Murzę.
Podczas gdy ja, będąc na miejscu zbrodni, nie zdążyłam zobaczyć ojca,
miliony rosyjskich telewidzów widziały na ekranach jego półnagie ciało
i nabrzmiały brzuch. Później pokazano foliowy worek z jego zwłokami.

Tej nocy bardzo się martwiłam o babkę. Jak dopilnować, żeby dowiedziała
się o śmierci syna nie z gazet czy radia, tylko od najbliższych? Sama
wolałabym być poinformowana twarzą w twarz, nie przez telefon. Na
szczęście do telefonu podeszła siostra ojca. Obudziła mojego kuzyna
i razem, o czwartej nad ranem, pojechali do babci. Czekali, aż się obudzi.
Kiedy tylko usłyszała tragiczną wiadomość, postanowiła jeszcze tego
samego dnia przyjechać do Moskwy.
To w naszej rodzinie tradycja: ilekroć dzieje się coś złego, musimy się
czymś zająć, coś robić. Jestem dumna z babci, z jej charakteru i siły woli,
z tego, że brała udział w marszu żałobnym i maszerowała przez trzy
godziny.

Marsz żałobny odbył się 1 marca 2015 roku – zamiast planowanego


uprzednio marszu wiosennego. Władze zgodziły się na demonstrację
w centrum Moskwy. To w ogromnym stopniu zasługa Michaiła Kasjanowa,
byłego premiera za prezydentury Władimira Putina. Dzisiaj Kasjanow to
jeden z ważniejszych krytyków Kremla; razem z moim ojcem stał na czele
opozycyjnej RPR- PARNAS (Republikańska Partia Rosji – Partia
Narodowej Wolności). Bardzo nam także pomagał przy organizacji
pogrzebu.
Uroczystości pogrzebowe zaplanowano na 3 marca w moskiewskim
Centrum Sacharowskim, które ojciec często wspierał za życia.
Zdecydowałam, że zgodzimy się na udział mediów w ceremonii. W końcu
ojciec nie był człowiekiem zamkniętym w sobie i dlatego uznałam, że
niewłaściwe byłoby zakazywanie dziennikarzom obecności. Zwłaszcza że
i tak dostaliby się do środka, tyle że potajemnie.
Do dzisiaj żałuję, że zaplanowaliśmy uroczystości pogrzebowe tylko na
cztery godziny. Tak, właśnie tylko. Tylko, bo kolejka ludzi przed
budynkiem ciągnęła się na setki metrów, a w tak krótkim czasie nie
wszyscy zdążyli pożegnać się z nim osobiście. I przez te cztery godziny
babcia stała przy otwartej trumnie jedynego syna. Nie zniosłabym tego
widoku jeszcze raz, już tam, podczas uroczystości pogrzebowych, pękało
mi serce. To, jak tam leżał. Bez życia. On, który w moich oczach zawsze
był ucieleśnieniem żywotności.
Stałam możliwie najdalej od trumny; nie chciałam na niego patrzeć.
Byłam jak w transie. Miałam wrażenie, że to wszystko dzieje się poza mną,
bez mojego udziału. A tak naprawdę chciałam mieć takie wrażenie.
Kiedy wyniesiono trumnę do samochodu, ludzie na ulicy skandowali:
„Bohaterowie nie umierają!”. Moskiewski ratusz dopilnował, żeby trasa na
cmentarz, zazwyczaj zakorkowana, była przejezdna, i tym sposobem
dotarliśmy na miejsce w ciągu dwudziestu minut. Mijane samochody trąbiły
– nie z powodu tworzących się korków, ale na znak solidarności i aby oddać
cześć mojemu ojcu. Jego zabójstwo wstrząsnęło wieloma ludźmi w Rosji
i za granicą.

Początkowo nawet największe rosyjskie kanały telewizyjne chciały


publikować nekrologi, w których nie szkalowano by go jeszcze i po
śmierci. Nawet Siergiej Briljow, jeden z najbardziej znanych dziennikarzy
z kanału Rossija, dzwonił do mamy z prośbą o wywiad. Odpowiedziała
krótko:
– Nie znam pana!
To zresztą akurat była prawda, bo mama nie ogląda rosyjskiej telewizji.
Odnosząc to do warunków niemieckich, to mniej więcej tak, jakby ktoś nie
znał Günthera Jaucha. Poza tym moja mama zdecydowała, że nie będzie
udzielała żadnych wywiadów.
Nie sposób było przewidzieć reakcji ludzi na zabójstwo ojca. Jak
napisały „Wiedomosti”, jedna z najbardziej renomowanych rosyjskich
gazet: „Dopiero po jego śmierci stało się w pełni jasne, jak wielką
popularnością cieszył się Niemcow”.
Jednak tłumy, które brały udział w marszu żałobnym, zmusiły
prokremlowskie media do zmiany planów. Wkrótce po tym, jak mama
odmówiła wywiadu, w rosyjskiej telewizji pojawiły się oczerniające ojca
materiały, i to jeszcze zanim został pochowany. I znowu powtarzano to
samo: kłamstwa o rzekomym życiu w luksusie, o rzekomej zdradzie Rosji,
o romansach; było tak, jakby nagle ogłoszono konkurs na najbardziej
niesmaczną historię o nim, największe poniżenie.
Nina Zwieriewa, reporterka, która przed laty nakręciła o ojcu film (gdy
był gubernatorem), a dzisiaj bynajmniej nie należy do zajadłych krytyków
Kremla, do tego stopnia była zdegustowana tym, co słyszała w mediach, że
2 marca napisała na Facebooku:

„Program Priamoj Efir (Na żywo) obejrzałam dokładnie w Internecie po


tym, jak czytałam wiele komentarzy na jego temat. Musiałam się do tego
zmuszać, ale nie wytrzymałam więcej niż dziesięć minut. Nadawca
Rossija-1, najważniejsza państwowa stacja w Moskwie, ogłasza zdrajcą
człowieka, który jeszcze nawet nie spoczął w grobie, roztrząsa szczegóły
jego związku z ukraińską modelką, a jeśli chodzi o pogardę, bije na
głowę stację NTV. I dobrze wiem dlaczego. Rządzących przeraził
wczorajszy marsz żałobny, pochód tysięcy ludzi o mądrych twarzach
i smutnych oczach. Jeszcze dzień wcześniej rozkaz z góry brzmiał:
żegnać Niemcowa jak szanowanego polityka. Potem jednak przyszło
nowe polecenie: poniżyć go, upokorzyć i sięgać przy tym po wszystkie
możliwe środki. […] To już nie jest nawet propaganda; to tak, jakby
dolewać benzyny do ognia nietolerancji i wrogości wobec popularnego,
„politycznie nieodpowiedzialnego” człowieka. Nie, nie zrozumieli do tej
pory niczego, ani tego, że właśnie ta nienawiść zabiła Borysa, nieważne,
kto pociągał za spust, ani tego, że to nie koniec rozlewu krwi. To krwawa
korrida, a lud wrzeszczy i żąda krwi. Ludzie, jak możemy położyć temu
kres?”.

Nina Zwieriewa trafiła w sedno: na zabójstwie ojca się nie skończyło;


zamordowano także pamięć o nim. Kiedy Putin się dowiedział, ile osób
przyszło na marsz żałobny poświęcony jego pamięci – nawet władze miasta
szacowały liczbę uczestników na pięćdziesiąt tysięcy – najwyraźniej się
przestraszył.
Choć zabito mojego ojca fizycznie, jego duch żyje, i właśnie ten duch
stanowi zagrożenie dla reżimu. Bo mój ojciec stanowił dla wielu inspirację
do walki ze stanem bezprawia. Jego nazwisko stało się symbolem wolnej
Rosji. A ponieważ tak wielu widzi w nim bohatera, władza uważa, że musi
go dyskredytować – nawet jeszcze po śmierci.
I to wyłącznie ze strachu. Ze strachu przed demonstracjami. Czego Putin
boi się najbardziej? Że ludzie połączą szeregi w sprzeciwie, że dojdzie do
masowych protestów. I dlatego robi wszystko, żeby zdławić taki ruch już
w zarodku.
Peter Pomerantsev, brytyjski ekspert w dziedzinie propagandy
posiadający rosyjskie korzenie, doszedł do wniosku, że rządy autorytarne
boją się przede wszystkim wszelkich spontanicznie rodzących się inicjatyw
– zarówno partii politycznej, która powstaje bez ingerencji władzy, jak
i inicjatywy oddolnej, gdy grupa obywateli sprzeciwia się wycince lasu
w małym miasteczku. Ilekroć ludzie stają ramię w ramię przeciwko władzy,
przeciwko instytucji państwa, w Rosji odbiera się to jako egzystencjalne
zagrożenie. Europa Zachodnia podchodzi do tego inaczej; także i tutaj
politycy i urzędnicy nie cieszą się specjalnie z protestów i oporu, ale
jednocześnie nie mają poczucia, że zagrożone jest ich istnienie.
Nieważne, czy chodzi o działania polityczne, czy nie, rosyjski aparat
państwowy zawsze uderza z pełną siłą, jak było choćby w przypadku
„Monstrancji Humoru” w Nowosybirsku, gdy demonstranci nieśli ulicami
miasta humorystyczne plakaty. Każdemu w Rosji wbija się do głowy, że
wszelkie publicznie okazywane oznaki niezadowolenia z decyzji władz to
rzecz niebezpieczna.
Cytowana wyżej reporterka Nina Zwieriewa opisała to dosadnie
w swoim wpisie na Facebooku 4 marca 2014 roku:

„Nagle zrozumiałam, w jaki sposób nasi nieporadni spece od propagandy


zamykają usta wszelkim przeciwnikom. Mają ku temu słowo klucz:
Majdan. Dziś wystarczy, by ktoś nie zgadzał się ze zdaniem władz lub
agresywnych mediów, a zaraz słyszy: Chcesz doprowadzić do Majdanu?
Bo Majdan to synonim rozlewu krwi i faszyzmu. A przecież tak
naprawdę chodzi tylko o to, żeby sądy pracowały normalnie, żeby nie
oczerniać w mediach i społeczeństwie ludzi o innym światopoglądzie,
żeby wybory nie były farsą, tylko prawdziwym głosem obywateli, którzy
także mogą ukarać rząd, gdy nie są zadowoleni z jego działań.
Kijowski Majdan doprowadził do zmian – po straszliwej korupcji,
która wcześniej szalała na Ukrainie. Przy czym słaby, tchórzliwy
prezydent nie był gotów do dialogu i dlatego zaczęło się to wszystko, co
dzisiaj w Rosji określa się mianem Majdanu, czyli przemoc i rozlew
krwi. I tym słowem zamyka się dzisiaj usta wszystkim, którzy są innego
zdania, czy to w sprawie Ukrainy, Krymu, czy reformy służby zdrowia
lub rozwoju gospodarczego. Słyszą od razu: Jak to? Chcesz doprowadzić
do Majdanu? I już, koniec dyskusji. To bardzo, bardzo niebezpieczne!”.

Szczególnie absurdalny wydaje się strach przed masowymi


demonstracjami, gdy weźmie się pod uwagę, że sam Putin zadbał o to, żeby
mieszkańcy Rosji, jeśli chcą zawalczyć o swoje prawa, nie mieli innego
wyboru niż wyjść na ulice. Nie ma już prawdziwie wolnych wyborów,
politycznej reprezentacji sporej części społeczeństwa, media są zamknięte
w sobie i oderwane od rzeczywistości, sądy nie funkcjonują należycie.
Logiczne więc, że polityka przeniosła się na ulice.
Symbolem tego niech będzie miejsce pamięci – ku czci mojego ojca, na
moście Moskworeckim. Ludzie cały czas składają tam kwiaty, palą znicze,
zostawiają jego zdjęcia. Ochotnicy czuwają przy tej zaimprowizowanej
kapliczce, bo pracownicy państwowych instytucji dbających o czystość
miasta i patriotycznych organizacji prokremlowskich co pewien czas usiłują
wszystko uprzątnąć.
Nie udało nam się przeforsować umieszczenia na moście oficjalnej
tablicy pamiątkowej. 16 kwietnia 2015 roku, w transmitowanej na żywo
„Gorącej Linii”, Putin uznał, że to sprawa władz lokalnych. Jak
wspominałam, zadaniem reżimu jest wymazać mojego ojca z ludzkiej
pamięci i szargać jego nazwisko w debacie publicznej.
Sześć dni po pogrzebie ojca poleciałam do Niemiec, do Alfreda Kocha,
jednego z najbliższych przyjaciół ojca. Dawniej był wicepremierem Rosji;
wtedy poznali się z ojcem. Przez pewien czas ojciec mieszkał nawet
u niego, zaraz po przeprowadzce do Moskwy. My z mamą miałyśmy do
niego dołączyć nieco później. Dzisiaj Koch to jeden z najbardziej
prominentnych przeciwników Władimira Putina. Mieszka w Bawarii.
Musiałam spojrzeć na wszystko z dystansu.
Ojciec zawsze szczycił się tym, że czworo jego dzieci, jego, zaciekłego
krytyka Kremla, którego rządowa propaganda przedstawiała jako
bezpaństwowca i zdrajcę ojczyzny, mieszka w Rosji, podczas gdy dzieci
prominentów wyjeżdżają na Zachód, który media na polecenie ich rodziców
przedstawiają jako siedzibę zgnilizny i źródło wszelkiego zła. Wydawało mi
się wtedy, że wyjeżdżam na krótko, byłam zdecydowana wrócić do Rosji.
Nie miałam pojęcia, że to tylko pobożne życzenia, a moje życie stanie na
głowie.
Cały czas słyszę pytanie, dlaczego się nie boję, dlaczego decyduję się na
to wszystko. Ojciec powiedział kiedyś, że jestem odważna. Może miał
rację. Choć w pewnym stopniu. Ale nie dorównuję mu odwagą.
Droga na emigrację

Decyzja o wyjeździe za granicę po zabójstwie ojca okazała się ważna


i słuszna, żeby spojrzeć na wszystko z dystansu. Przekonałam się o tym
zwłaszcza, gdy po pewnym czasie wróciłam do Rosji. Przyznaję, że
wracając, czułam się nieswojo; byłam w ojczyźnie, ale bez ojca u boku.
Kocham go ponad wszystko. Był serdeczny, pełen radości życia i poczucia
humoru. Nie można się było z nim kłócić. Do dzisiaj nie mogę uwierzyć, że
już go nie ma.
Po moim powrocie Rosja wydawała się inna. Póki żył ojciec, podział
obowiązków w naszej rodzinie był jasny: on walczył politycznie, mnie ta
walka dotyczyła o tyle, o ile wiązała się z pracą dziennikarki w stacji
telewizyjnej RBK. To jedna z ostatnich nisz oryginalności na
zunifikowanym rosyjskim rynku medialnym. Ale nawet w RBK dziennikarz
musi cały czas pamiętać o autocenzurze.
Ponieważ koncentrowałam się głównie na tematach gospodarczych,
cenzura dotyczyła mnie w mniejszym stopniu. W pełni zdałam sobie sprawę
z jej rozmiarów dopiero wówczas, kiedy z kolegą Igorem Wittelem
komentowaliśmy na żywo przemówienie prezydenta Putina do narodu,
wygłoszone przed Zgromadzeniem Federalnym po aneksji Krymu
i Sewastopola. Powiedziałam wtedy do kamery, że tym krokiem Rosja
narusza porozumienie budapeszteńskie, które gwarantuje Ukrainie
nienaruszalność terytorialną.
Po programie wezwano nas z Igorem na górę, do gabinetu szefostwa.
Aleksander Lubimow, ówczesny dyrektor RBK, krytykował przede
wszystkim mojego kolegę, bo ten powiedział, że Putin gra znaczonymi
kartami, co znaczy mniej więcej tyle, że kłamie. Od tamtej pory nigdy
więcej nie komentowałam w RBK Putinowskiej „Gorącej Linii”, podobnie
zresztą jak jego konferencji prasowych, raportów o sytuacji narodu ani tak
zwanych odezw do Zgromadzenia Federalnego.
Po zabójstwie ojca media z całego świata zwracały się do mnie
z prośbami o wywiad. Zrobiłam to, co wydawało mi się najwłaściwsze jako
pracownicy RBK – zaproponowałam, że przede wszystkim udzielę
wywiadu macierzystej stacji. Jednak reakcja była zupełnie inna, niż się
spodziewałam. Od razu się zorientowałam, że zwierzchnicy postrzegali
moją propozycję raczej jako problem. Odmowa byłaby niezręczna, bo
sprawa mogłaby wyciec do opinii publicznej. Z drugiej strony, zgoda
i pokazanie na antenie mojego zdania bez ingerencji cenzury byłyby jeszcze
bardziej niewygodne. Narodził się więc pomysł rozwiązania
kompromisowego: owszem, przeprowadzą ze mną wywiad, ale nie na
żywo; program zostanie zarejestrowany i wyemitowany w późniejszym
czasie. Ponieważ z przyczyn zawodowych znam telewizję rosyjską od
podszewki, od razu wiedziałam, co to oznacza; wszystko, co powiem, a co
zostanie uznane za niewygodne, zostanie wycięte i nigdy nie trafi na antenę.
Dlatego też odmówiłam i udzieliłam wywiadów zagranicznym mediom,
między innymi brytyjskiemu „The Times”, BBC i CNN.
Mówiłam w nich to, w co do dzisiaj wierzę z całego serca: że
odpowiedzialność polityczną za śmierć mojego ojca ponosi nie kto inny jak
Władimir Putin. Rząd rosyjski skrzętnie to sobie zanotował. Także wywiad,
którego udzieliłam BBC i w którym wspomniałam o tym po raz pierwszy,
nie przeszedł bez echa.
Stacja RBK, dla której wówczas pracowałam, należy do miliardera
Michaiła Prochorowa, który stał się znany między innymi dzięki temu, że
wystartował w wyborach prezydenckich w 2012 roku i zajął trzecie
miejsce. To przyzwoity człowiek, przyjaźnił się z moim ojcem, ja także
poznałam go osobiście. Podobno regularnie oglądał moje programy
w RBK. W grudniu 2014 roku poradził mi, żebym słuchała zapraszanych
ekspertów, a nie wpadała im w słowo, żeby udowodnić, że to ja jestem
najmądrzejsza. Uznałam, że to dobra rada, zwłaszcza w moim wypadku.
Od zabójstwa ojca nie miałam bezpośredniego dostępu do Prochorowa,
ale wiem od zaufanych osób, że z mojego powodu wywierano na niego
naciski, dokładnie rzecz biorąc – w związku z moimi wypowiedziami dla
zagranicznych mediów. Jestem pewna, że chciał, żebym się o tym
dowiedziała. Nie miał najmniejszego zamiaru mnie zwalniać. Wtedy jednak
zupełnie niespodziewanie dostałam propozycję z kanału specjalistycznego
Dożd, krytycznie nastawionego do Kremla – miałam tam robić własny
program. Derk Sauer, prezes zarządu RBK, powiedział w związku z tym do
Natalii Sindiejewej, szefowej kanału Dożd: „Może u was pracować pod
warunkiem, że zrezygnuje z tak ostrych wypowiedzi politycznych”.
Zrozumiałam wtedy, że muszę dokonać wyboru, i to nie między Dożdiem
a RBK, ale wyboru natury moralnej. Ojciec powiedział kiedyś: „Jeśli
będziesz mnie bronić przed kamerami, stracisz pracę. Jeśli tego nie zrobisz,
nic się nie stanie”. Oczywiście miał wtedy na myśli sytuację, gdybym
broniła go za życia; liczył się z ewentualnym aresztowaniem, ale nie
z morderstwem.
Zabójstwo mojego ojca podziałało na ludzi jak straszak – i to w pełni
zrozumiałe. Ale że wygłaszane przeze mnie publicznie opinie budziły
przerażenie nawet wśród osób, które właściwie podzielają moje zdanie –
tego nie mogę pojąć. Niektórzy przyznawali, że choć myślą tak samo jak ja,
nie mogą sobie pozwolić, by „polubić” moje polityczne komentarze na
Facebooku. „Podoba mi się to, co piszesz, ale nie mogę dać lajka, sama
rozumiesz dlaczego!”
Ja także wiem, czym jest strach. Zdarzały się chwile, gdy zastanawiałam
się długo, czy w telewizji powiedzieć coś konkretnego, czy nie. W takich
chwilach ma się w głowie mętlik, człowiek zadaje sobie pytanie: co może
mnie spotkać, jeśli teraz powiem głośno to, co myślę? Usiłowałam
zapanować nad strachem.
Nie jest to jednak łatwe zadanie, gdy mieszka się w państwie
autorytarnym, gdy istnieje ryzyko, że można stracić pracę. Posłużę się
konkretnym przykładem: 11 lutego 2015 roku zastępowałam nieobecnego
kolegę w programie Sankcje. Głównym tematem były drugie ustalenia
mińskie. Powiedziałam między innymi, że Angela Merkel i François
Hollande podejmowali przed spotkaniem herkulesowe wysiłki, żeby
doprowadzić do rozwiązania konfliktu. Wspomniałam też, że pierwsze
porozumienie mińskie podpisał także przedstawiciel Rosji, a mianowicie
rosyjski ambasador na Ukrainie Michaił Zurabow, a to kolejny dowód na to,
że Rosja ponosi odpowiedzialność za cały konflikt. Wspomniałam także, że
sankcje krajów Zachodu wobec Rosji nie znikną, nawet jeśli przeciw nim
wypowiedział się Aleksis Tsipras, premier Grecji.
Zaraz po programie dostałam pismo od wspomnianego już Aleksandra
Lubimowa, który wtedy był już nie dyrektorem generalnym, ale członkiem
zarządu holdingu RBK. Pytał, dlaczego na antenie rosyjskiego nadawcy
opowiadam o herkulesowych wysiłkach Merkel i Hollande’a, natomiast ani
słowem nie wspominam o Putinie. Dalej: dlaczego uważam Rosję za stronę
w konflikcie i dlaczego uważam Tsiprasa za polityka o organicznych
wpływach w Unii Europejskiej?
Aleksander Lubimow najzwyczajniej w świecie nie wiedział, że pierwsze
porozumienie mińskie podpisała także Rosja. Szczerze mówiąc, byłam
w szoku, napisałam nawet do ojca. Odpowiedział mi: „To się nazywa
autocenzura”. No właśnie, autocenzura – to codzienność dzisiejszej Rosji
i czasami strach zaślepia do tego stopnia, że człowiek nie widzi faktów.
Zresztą, po co komu fakty, skoro mamy ten pseudopatriotyczny twór –
naszą rosyjską skrzynkę zombi, czyli telewizję?
Powtórzę jeszcze raz: ta tragedia, którą było zamordowanie mojego ojca,
zmusiła mnie do podjęcia decyzji natury moralnej. W moim wypadku
oznaczało to, że mówiłam, co myślałam, i upierałam się przy obiektywnym
i jawnym dochodzeniu. To z kolei oznaczało w moim wypadku logiczny
kolejny krok – rozstanie z RBK, a później także z Rosją.
Kiedy rozmawiałam z ojcem o perspektywach zawodowych, często
mówił o „selekcji negatywnej”. Miał przy tym na myśli, że w Rosji
przebijają się nie najmądrzejsi, najzdolniejsi i najbardziej przyzwoici, ale
najbardziej lojalni i służalczy. Najwyraźniej widać to w telewizji, gdzie już
od dawna nie ma najlepszych dziennikarzy, a jeśli nadal tam pracują,
przeszli szkolenie i teraz służą propagandzie. Wielu musiało nawet
wyjechać z kraju, bo w Rosji nie mieli już nic do roboty: Jewgienij
Kisielow i Sawik Szuster na przykład mieszkają dzisiaj w Kijowie.
Niewiele lepiej wygląda sytuacja w gospodarce i nauce. Konstantin
Sonin i Siergiej Gurijew, dwaj czołowi ekonomiści, wyjechali z Rosji.
Sonin jest teraz profesorem na uniwersytecie w Chicago, Gurijew zaś
wykłada na Sciences Po, słynnej francuskiej uczelni w siódmej dzielnicy
Paryża, a od 2016 roku jest także głównym ekonomistą Europejskiego
Banku Odbudowy i Rozwoju. Siergiej Aleksaszenko, kolejny znany
rosyjski ekonomista, w latach 1995–1998 wiceszef Banku Centralnego,
wykłada w Brookings Institute w USA.
Drenaż mózgów w Rosji jest ogromny. Trzeba tu jednak podkreślić, że
Sonin wyjechał nie z przyczyn politycznych. Jak napisał na swoim blogu,
wyemigrował, bo nie widział dla siebie perspektyw naukowych. Nie
odpowiadał mu kierunek, w jakim w ciągu ostatnich kilku lat zmierzał
rozwój.
W Rosji niełatwo mają także organizacje NGO. Weźmy fundację
Dynastia. Na tym przykładzie widać najdobitniej, że nie ma znaczenia,
w jakim obszarze działa dana organizacja.
W styczniu 2012 roku weszła w życie „ustawa o obcych agentach”.
Opiera się na założeniach z czasów Stalina. Według tej logiki wszystkie
organizacje, które są finansowane z zagranicy, muszą się rejestrować, jeśli –
jak napisano w ustawie – prowadzą działalność polityczną. A zagraniczne
finansowanie to z kolei ważny zastrzyk gotówki dla wszystkich organizacji,
które nie współpracują ściśle z Kremlem. Przy czym o rozmiarze
działalności politycznej decyduje Ministerstwo Sprawiedliwości, a od jego
wyroku nie można się odwołać do żadnego sądu – w każdym razie wysiłki
rosyjskich NGO w tej sprawie nie przyniosły żadnych rezultatów.
W efekcie pod tę ustawę podlegają NGO zajmujące się projektami
z dziedziny ekologii, nauki i edukacji obywatelskiej. Jak twierdzi Krajowy
Rejestr Osób Prawnych, liczba organizacji NGO spadła o jedną trzecią,
odkąd ta ustawa weszła w życie.
W 2015 roku uznano fundację Dynastia za obcego agenta, wskutek czego
Dmitrij Simin, legendarny biznesmen i założyciel VimpelCom, giganta na
rosyjskim rynku telekomunikacji komórkowej, został zwolniony.
W Rosji także walka z korupcją jest traktowana jako działalność
polityczna. Nawet Memoriał, organizacja, której celem jest pielęgnowanie
pamięci o ofiarach sowieckiego terroru, musiała się zarejestrować jako obcy
agent. Co więcej, uchwalono także prawo o „niepożądanych
organizacjach”. Tym sposobem można uznać każdą zagraniczną organizację
NGO za niepożądaną, i to bez wyroku sądowego. Jej konto można
zamrozić, a obywatele rosyjscy zatrudnieni w takiej organizacji muszą się
liczyć nawet z karami więzienia.
Do tego dochodzą liczne absurdalne ustawy i rozporządzenia prezydenta.
Na przykład to, które Putin podpisał 28 maja 2015 roku, a wedle którego
w czasach pokoju mediom nie wolno informować o przypadkach
śmiertelnych w armii. Oczywiście chodzi tu o potajemną wojnę Putina na
Ukrainie. Albo ustawa, zgodnie z którą kapitał zagraniczny może stanowić
najwyżej dwadzieścia procent własności w mediach. Właśnie przez tę
ustawę koncern Axel Springer pozbył się wszystkich swoich rosyjskich
akcji. W portfolio tytułów był także „Forbes”. Nowy rosyjski właściciel
stwierdził, że w czasopiśmie nie będzie więcej mowy o polityce, bo jego
czytelników ten temat nie interesuje. Także w kodeksie karnym pojawił się
nowy paragraf, który de facto zabrania nazywać po imieniu aneksję Krymu.
Jeśli ktoś nie będzie tego przestrzegał, musi się liczyć z trzema latami
więzienia. Te przykłady to tylko najnowsze spośród ustawodawczych
nowinek; lista obłędu jest o wiele dłuższa.
W Rosji nie ma już normalnego życia politycznego, został tylko
inscenizowany teatrzyk. W Dumie zasiadają sportowcy i piosenkarze
i udają, że uprawiają politykę. W Radzie Federacji zasiadają przedsiębiorcy
i reprezentują swoje interesy gospodarcze. Wszystko jest ujednolicone.
Każdy, kto odważy się wychylić przed szereg, kto w ogóle śmie niepytany
otworzyć usta, równie dobrze może się pakować. Już mało który analityk
zdobywa się na odwagę, by szczerze powiedzieć swoje zdanie. Wysoko
stoją notowania tych, którzy mówią to, co góra chce słyszeć.
Demonstracyjnie okazywana lojalność stała się największą wartością,
bezwzględnym warunkiem zrobienia kariery. To jeden z powodów, dla
których młodzi ludzie masowo wyjeżdżają z Rosji. Nie widzą dla siebie
przyszłości w systemie, który nie jest w stanie zaproponować im
normalnych warunków do życia. Rosja nie ma, jak to trafnie ujął
ekonomista Siergiej Gurijew, planu budowy na przyszłość.
Jeśli wierzyć oficjalnym statystykom, w 2014 roku z kraju wyjechało
ponad trzysta tysięcy osób; tym sposobem wracamy do poziomu z początku
lat 90. A to tylko oficjalne dane, w których wielu emigrantów w ogóle nie
uwzględniono, bo ci po prostu wyjechali, nie zawracając sobie głowy
wymeldowaniem. I tylko dlatego liczba imigrantów oficjalnie przewyższa
liczbę emigrantów.
Mówi się o odpływie „wykwalifikowanej siły roboczej”, a większość
przyjeżdżających do Rosji to ludzie z niskim wykształceniem, mieszkańcy
sąsiednich byłych republik radzieckich, ludzie bez żądań politycznych –
przynajmniej na razie. Tak potężny nurt emigracji ma daleko sięgające
skutki. Kraj traci największy kapitał – bo nowoczesna gospodarka opiera
się nie na surowcach naturalnych, tylko na ludziach.
Co więcej, poważnym problemem jest fakt, że Rosjanie nie widzą
związku między dobrobytem z jednej strony a demokracją, wolnością
i państwem prawa z drugiej. W ich oczach to zupełnie różne sprawy, nie
rozumieją, że walka o wolność i demokrację to zarazem walka o osobisty
dobrobyt, o własny interes. Niecałe 10 procent Rosjan, które kiedykolwiek
wyjechało za granicę, ma co prawda świadomość, że w Europie czy USA
przeważa zupełnie inny standard życia, ale nie wiążą tego z systemem
politycznym.
Pokutuje natomiast wiele mitów – na przykład przekonanie, że niemiecki
cud gospodarczy to zasługa wyłącznie planu Marshalla; o społecznej
gospodarce rynkowej, demokracji i państwie prawa zwyczajnie się nie
pamięta. Albo to, że Amerykanie zawdzięczają swój dobrobyt ciągle
prowadzonym wojnom, na których zbijają majątek. Jakby to mogło
wytłumaczyć sukcesy Apple’a, Google’a czy Facebooka.
Dawne mity sowieckiej propagandy siedzą jeszcze, niestety, głęboko
w głowach. Co gorsza, są przekazywane z pokolenia na pokolenie.
Także wolność jako taka nie stanowi dla Rosjan wartości samej w sobie.
Weźmy wolność słowa: komu ona potrzebna, kto chciałby z niej korzystać?
Dziennikarze i fachowcy, którzy chcieliby się dzielić swoim zdaniem
z innymi – dla reszty społeczeństwa wolność słowa to abstrakcja. Ludzie
nie zdają sobie sprawy, że wolności obywatelskie przynoszą wymierne
korzyści.
Fascynujące, jak różnią się ideały w społeczeństwach rosyjskim
i amerykańskim. W Stanach obowiązuje kult sukcesu: każdy stara się
zdobyć dobre wykształcenie, znaleźć dobrą pracę, a potem własną pracą
i talentem zarobić dużo pieniędzy. W Rosji tymczasem, choć pieniądze
także znajdują się wysoko na liście priorytetów, powszechnym marzeniem
jest zdobyć posadę w firmie państwowej lub zahaczyć się w polityce, dzięki
czemu można sporo zarobić pod stołem, na lewo. Dlatego tak wielkim
powodzeniem cieszą się wyższe uczelnie kształcące urzędników celnych
i inne instytucje produkujące urzędników państwowych. Jednocześnie nadal
żywy jest w Rosji kult klęski: człowiek biedny, bez dobrej pracy, bez
niczego, to człowiek uczciwy i honorowy. I choć większość Rosjan marzy,
co prawda potajemnie, ale jednak, o wielkim bogactwie, kiedy ktoś
naprawdę dorobi się fortuny, od razu uchodzi za przekupnego albo
gangstera. W Stanach natomiast uznano by go za człowieka sukcesu. Także
w rosyjskiej telewizji następuje renesans starych filmów radzieckich,
w których główne postaci to prości ludzie: traktorzyści, dojarki, robotnicy.
Zapewne tego właśnie chce Putin.
Chciałabym jeszcze raz wrócić do kwestii, dlaczego wyjechałam z Rosji.
Nie, to nie była spontaniczna decyzja, i nie, najważniejszym powodem nie
była bynajmniej obawa przed utratą pracy.
Pierwszym zdarzeniem, które wzbudziło we mnie strach, była rozmowa
z nowym szefem śledztwa, które ma wyjaśnić morderstwo mojego ojca.
Początkowo dochodzenie prowadził Igor Krasnow – doświadczony,
skrupulatny śledczy. Pod jego przewodnictwem szybko ustalono pięciu
podejrzanych; o dochodzeniu napiszę więcej w dalszej części. Mam
wrażenie, że Krasnow odnosił sukcesy. Jednak po dwóch i pół miesiąca
oddelegowano go do innej sprawy, a jego miejsce zajął Nikołaj Tutjewicz,
który w przeszłości kierował dochodzeniem w sprawie zabójstwa Rusłana
Jamadajewa, brata dawnego dowódcy czeczeńskiego specbatalionu
„Wostok”. Mówi się, że za zabójstwem stał Ramzan Kadyrow, prezydent
Czeczenii, bo klan Jamadajewów to jego przeciwnicy. Wtedy było już
jasne, że tropy w sprawie zabójcy Niemcowa prowadziły do Czeczenii.
Podczas dochodzenia przyznano mi status poszkodowanej, co odpowiada
mniej więcej pozycji oskarżyciela posiłkowego. Moje pierwsze potkanie
z Tutjewiczem nie było szczególnie owocne. Opowiadał mi wszystko to, co
już wiedziałam, ale nie udzielał przekonujących odpowiedzi na moje
pytania. Jednak pod koniec naszej rozmowy powiedział coś, co wzbudziło
mój niepokój: „Właściwie pani także nie możemy wypuścić!”.
Powiedział to z uśmiechem, jakby żartował, ale na takie tematy
w rosyjskiej rzeczywistości się nie żartuje.
Drugie wydarzenie, które skłoniło mnie do podjęcia takiej decyzji, to
zatrucie Władimira Kara-Murzy juniora. Młody dziennikarz, mąż i ojciec,
był bliskim przyjacielem i sojusznikiem mojego ojca; nas także łączyły
przyjacielskie stosunki. Władimir pracuje w fundacji Otwarta Rosja
Michaiła Chodorkowskiego, założyciela i byłego właściciela koncernu
Jukos, który spędził dziesięć lat za kratami jako więzień polityczny.
Pod koniec maja Władimir w stanie krytycznym trafił do szpitala.
Kolejne organy odmawiały posłuszeństwa. Lekarze przez kilka dni zaciekle
walczyli o jego życie; początkowo twierdzili, że szanse na przeżycie
oscylują w okolicach pięciu procent. Całymi tygodniami znajdował się na
granicy życia i śmierci. To było straszne. Bałam się, że po śmierci ojca
stracę kolejną bliską mi osobę. Ale Władimir cudem przeżył.
Nie ma dowodu, który można by przedstawić w sądzie, że Władimira
otruto. Nie ma jednak także innego wytłumaczenia dla tego, co go spotkało.
Ja osobiście jestem pewna – to był zamach na jego życie, a naraził się
krytyczną postawą jako polityk i dziennikarz. Warto przy tym zauważyć, że
w przeciwieństwie do mojego ojca, Kara-Murza nie znajduje się w centrum
zainteresowania opinii publicznej. Celem zamachu było zapewne
zastraszenie inaczej myślących, także tych, których widać w świetle
reflektorów, którzy nie stają na czele opozycji, ale z oddaniem ją wspierają.
Ta próba morderstwa otworzyła mi oczy: w Rosji dzieją się straszliwe
rzeczy. To niebezpieczny kraj do życia. Wcale nie trzeba być znanym
opozycjonistą, wystarczy stać komuś na drodze. Co więcej, ataków na
opozycjonistów się nie karze – czego dowodzą liczne napady na mojego
ojca. Niewykluczone nawet, że mogłoby dojść do niekontrolowanej
przemocy, którą podsyca agresywna polityka informacyjna państwowych
mediów rosyjskich. Kiedy zaczyna się medialna nagonka, ludzie niestety
śledzą i atakują innych.
Na celowniku rosyjskiej telewizji znalazła się latem 2015 roku Maria
Gajdar, córka Jegora Gajdara, architekta rosyjskich reform. Zmuszono ją do
wyjazdu z kraju. Zdecydowała się przyjąć obywatelstwo ukraińskie.
Obecnie pracuje w zespole Micheila Saakaszwilego, gubernatora Odessy.
Motywem przewodnim prześladowań Marii była „zdrada ojczyzny”,
ukochane hasło naszych speców od propagandy. I jej rzekomo skromne
możliwości intelektualne, przez które nie mogła się rozwijać w Rosji.
O mnie także była wtedy mowa. Że gardzę Rosją i wszystkim, co rosyjskie,
że wyjechałam, bo nie mam pojęcia o profesjonalizmie. A na Zachodzie
wszystkie drzwi stoją przede mną otworem, bo jestem przeciwniczką
Putina.
Bardzo prawdopodobne, że i ja mogłabym paść ofiarą tej „spontanicznej
przemocy”. W mediach społecznościowych zdarzały się pogróżki, że
skończę jak mój ojciec. Traktuję to poważnie, bo uważam, że nie tylko
wariaci wypisują takie rzeczy. Doświadczenie uczy, że nie można
ignorować takich sygnałów. 15 lipca 2014 roku, siedem miesięcy przed
śmiercią, mój ojciec napisał skargę do szefa Komitetu Śledczego Federacji
Rosyjskiej Aleksandra Bastrykina. Poinformował go, że otrzymuje listy
z pogróżkami. Jednak organy ścigania nie zareagowały.
Nie strach przeważył szalę. Oczywiście każdy normalny człowiek boi się
o własne życie. Kto się boi, zachowuje ostrożność i dlatego nie chcę się
pozbyć tego strachu. Nie mogę go wyłączyć, ale staram się utrzymać na jak
najniższym poziomie.
Przy decyzji o wyjeździe z Rosji kluczowa była świadomość, że
w Niemczech strach będzie miał mniejszy wpływ na moje działanie. To
nieprzyjemne uczucie, gdy ze strachu nie robi się czegoś, co chce się
zrobić, co trzeba zrobić.
Równie kluczową rolę w decyzji o wyjeździe odegrał fakt, że chwilowo
za granicą mogę zrobić dla Rosji więcej niż w kraju, a także, co dla mnie
osobiście jest najwyższym priorytetem – dążyć do odkrycia całej prawdy
o morderstwie mojego ojca. W Niemczech zarejestrowałam Fundację dla
Wolności imienia Borysa Niemcowa. W Rosji Putina byłoby to niemożliwe.
Wrócę do kraju, gdy Rosja stanie się państwem prawa.
Decyzję o pozostaniu za granicą podjęłam w Berlinie, w maju 2015 roku.
Fundacja imienia Friedricha Naumanna zaprosiła mnie, bym 27 maja
wygłosiła Dziewiątą Berlińską Przemowę Wolności przy Bramie
Brandenburskiej. Dzień wcześniej przyjechałam do stolicy Niemiec.
Dokładnie tego dnia otruto Władimira. Tę straszną wiadomość otrzymałam
w hotelu Maritim przy Friedrichstrasse, cztery godziny przed wystąpieniem.
Wyjechałam z Rosji z jedną walizką, w której miałam dość rzeczy na
kilkudniową podróż. To wszystko, co w wymiarze materialnym zabrałam
z dawnego życia. W ciągu kolejnych miesięcy nauczyłam się radzić sobie,
używając tych kilku ubrań. To ważne doświadczenie uświadomić sobie, jak
mało nam tak naprawdę potrzeba.
Jestem mistrzynią przetrwania. Gdzie ja już nie mieszkałam po śmierci
ojca! U przyjaciół, w hotelach i pensjonatach, w wielu krajach. Nie mam
z tym problemu. Nie czuję się związana z żadnym miejscem. Wielu Rosjan
nie wierzy mi, że nie doskwiera mi obowiązkowa nostalgia, tęsknota za
Rosją, a cudzoziemcy dopytują, jak sobie radzi z rozłąką ta słynna rosyjska
dusza.
Doskonale się czuję w towarzystwie cudzoziemców; nieważne też,
w jakim języku się porozumiewam. Lubię mówić po angielsku i włosku,
radzę sobie po niemiecku. Podział na krajan i obcych, tak powszechny
w Rosji, mnie nie odpowiada.
Pod tym względem mój ojciec był inny, zapewne także dlatego, że
pochodził z innego pokolenia. Owszem, był otwarty na świat, ale zarazem
był do szpiku kości rosyjski; nie sposób wyobrazić go sobie bez Rosji.
Największy komplement, jaki cudzoziemiec mógł usłyszeć z jego ust, to że
jest „jak Rosjanin”.
Pierwszym poruszającym przeżyciem, którego doświadczyłam zaraz po
decyzji o zostaniu w Niemczech, było zwiedzanie dawnego więzienia Stasi
w dzielnicy Hohenschönhausen. Dzisiaj jest to miejsce pamięci. Dyrektor,
znany historyk Hubertus Knabe, oprowadzał mnie śladami dawnej grozy –
i wręczył księgę kondolencyjną, którą wyłożył w muzeum po zabójstwie
mojego ojca. Po zakończeniu II wojny światowej okupant sowiecki
przetrzymywał w tym więzieniu inaczej myślących, dopiero później władze
radzieckie przekazały ich NRD. Tak więc można w nim także zobaczyć
korzenie dzisiejszego systemu politycznego w Rosji.
Hohenschönhausen budzi grozę. Człowiekowi zapiera dech w piersiach,
gdy usiłuje sobie wyobrazić cierpienie więźniów, przetrzymywanych
w podziemnych celach bez światła. W innych urządzono izby tortur. Jakiż
to był straszny reżim, jaki zbrodniczy! I jakie to straszne, że dzisiejsi
władcy Kremla powołują się na tamte tradycje, szczycą się nimi, zamiast
się wobec nich dystansować i przynajmniej próbować wyciągnąć nauczkę
z historii. W Permie niedawno zamknięto muzeum poświęcone więźniom
Gułagu, za to otwarto wystawę przedstawiającą historię systemu obozów
i tym samym gloryfikującą ich twórców i współpracowników.
Podczas zwiedzania Hohenschönhausen miałam także okazję
porozmawiać z byłymi więźniami. Zaskoczyło mnie, że dawne ofiary tak
otwarcie mówią dzisiaj o swojej męce.
Setki tysięcy Rosjan, podobnie jak ja, opuściły w ostatnich latach swój
kraj. Bo tam nie mają perspektyw. Dla wielu oznacza to budowanie całego
życia od zera. Ja miałam to szczęście, że niemal natychmiast znalazłam
w Niemczech pracę – w redakcji rosyjskiej stacji Deutsche Welle. Tym
sposobem łączę to, co bliskie mojemu sercu, z pracą. W Niemczech można
sobie pozwolić na prawdziwie niezależne dziennikarstwo; w Rosji
niezależny dziennikarz jest uważany za aktywistę politycznego.
To nie tak, że wybrałam Niemcy jako kraj docelowy – to raczej Niemcy
wybrały mnie. Mieszkańcy tego kraju bardzo interesują się Rosją, o wiele
bardziej niż Anglicy, Francuzi, Hiszpanie czy Włosi. I dlatego także tuż po
śmierci ojca otrzymywałam liczne dowody sympatii – i zainteresowania
moim losem.
Niemcy to dla mnie odkrycie – którego dokonałam tylko dlatego, że
zamordowano mojego ojca, nieważne, jak makabrycznie to zabrzmi. Mówię
otwarcie: dawniej niewiele mnie łączyło z Niemcami. Moje wyobrażenie
o nich opierało się na stereotypach – z perspektywy czasu podchodzę do
tego bardzo krytycznie. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy
w najgorszych dniach, tygodniach i miesiącach mojego życia właśnie
z Niemiec otrzymałam największe wsparcie.
Zdaję sobie sprawę, że także w Niemczech czekają mnie kłopoty – po
prostu dlatego, że stanowią część życia. Każdy kraj ma pewne zalety
i wady. I oczywiście niełatwo mieszkać w kraju, którego języka nie zna się
dobrze. Ale jestem zdecydowana nauczyć się porządnie niemieckiego,
poznać niemieckie nawyki i zwyczaje i przestrzegać tutejszych zasad.
Jestem święcie przekonana, że w wolnym, otwartym społeczeństwie,
w państwie prawa, w którym obowiązują przejrzyste zasady gry, każdy
znajdzie miejsce dla siebie.
W życiu przeprowadzałam się już wiele razy. Tylko pierwsza
przeprowadzka boli; kolejne już nie. Tak więc bardzo cierpiałam, gdy jako
trzynastolatka przenosiłam się wraz z rodzicami z prowincjonalnego miasta
Niżny Nowogród do Moskwy. Później było już lepiej. W 2012, po
rozwodzie, wynajmowałam w Moskwie mieszkanie i przeprowadzałam się
wielokrotnie.
Jestem naprawdę bardzo mobilna. Można by pomyśleć, że wśród moich
przodków muszą być nomadzi. Po tym, jak zdecydowałam się opuścić
Rosję, przez pewien czas mieszkałam we Włoszech, ba, razem z mamą
kupiłam nawet małe mieszkanko niedaleko Mediolanu, gdy sprzedałyśmy
to w Moskwie. Czuję się tam jak w domu – podobnie jak w Niemczech.
Jestem obywatelką świata2.
Co ciekawe, w Niemczech o wiele częściej spotykam się z przyjaciółmi
niż w Moskwie. Tam wszyscy są ciągle zajęci, teraz wiele osób mnie
odwiedza. I znalazłam wielu nowych przyjaciół.
Rosyjska machina propagandowa

Według mojego ojca atrakcyjność Putina w oczach wyborców i cała jego


potęga opiera się na dwóch filarach: wysokich cenach ropy i propagandzie.
Od 2000 roku ceny ropy stale rosły, z wyjątkiem roku 2008, gdy doszło do
krótkotrwałego, acz zauważalnego spadku. Natomiast w roku 2014 ceny
ropy spadły o ponad połowę i wszystko wskazuje na to, że nadciąga era
niskich cen energii. Ponieważ odkąd nastał Putin, Rosja jest jeszcze
bardziej uzależniona od sprzedaży surowców, niskie ceny ropy prowadzą
nieodwołalnie do spadku wartości rubla, a co za tym idzie – do recesji i cięć
budżetowych w obszarze socjalnym, w edukacji i służbie zdrowia. Biorąc
pod uwagę uzależnienie Rosji od importu, można śmiało założyć, że
dojdzie do wzrostu inflacji. Jak dotąd kryzys gospodarczy nie miał
znaczącego wpływu na niezwykłą popularność Putina; cały czas utrzymuje
się na niewyobrażalnym dla polityków Zachodu poziomie 87–90 procent.
Putinowi został teraz już tylko jeden instrument umacniania władzy –
niemal całkowicie kontrolowane przez Kreml media. Na razie wszystko
idzie jak po maśle. Centrum Lewady, niezależny ośrodek badawczy życia
społeczno-politycznego, przeprowadziło we wrześniu 2015 roku badanie
opinii publicznej. A mówiąc ściśle, zrobiło to dwa tygodnie przed
początkiem operacji Putina w Syrii i dziesięć dni później. We wrześniu 69
procent ankietowanych Rosjan było przeciwnych militarnemu wspieraniu
Syrii. W październiku natomiast 72 procent pytanych popierało ataki
powietrzne na okolice kontrolowane przez ISIS. Działanie propagandy jest
oczywiste. Tak gwałtowny zwrot można wytłumaczyć tylko tym, że
większość Rosjan nie ma jasno określonych przekonań politycznych
i w gruncie rzeczy nie rozumie, co się tak naprawdę dzieje.
Jekaterina Szulman, rosyjska politolożka i felietonistka gazety
„Wiedomosti”, opisuje tę sytuację następująco:

„Proszę spojrzeć na te rosyjskie 87 procent, które aprobuje wszystko, od


ingerencji wojskowej po sankcje dotyczące artykułów spożywczych
[wymierzone w kraje UE, USA i Turcję embargo na wwóz grupy
produktów – uwaga autorki]. Na pytanie: czy państwo to akceptują? –
odpowiadają: tak. Ale jednocześnie nic nie robią. Nie zgłaszają się do
batalionów ochotniczych. Nie chodzą na wiece poparcia dla wojny. Ba,
niezbyt chętnie chodzą na wybory. Propaganda błyskawicznie formuje
opinię takich ludzi – bo ich zdanie nie ma znaczenia. I to nie dlatego, że
to ludzie gorszego rodzaju, ale dlatego, że ich poglądy w żaden sposób
nie wiążą się z ich działaniami. Owszem, dają przyzwolenie na działania
rządu, ale już nie wsparcie. Nie można na nich polegać. Gadzi mózg
(i nie jest to bynajmniej obelga) reżimu rozumie doskonale, że te 87
procent nie stanowi podmiotu działań politycznych. Liczy się tylko
zdanie aktywnej garstki”3.

I dlatego cała ta potężna machina propagandowa kieruje swoją gigantyczną


moc na tę właśnie mniejszość. Poza tym co chwila wchodzą w życie nowe
represyjne ustawy. I dzieje się to wszystko, choć propagandyści
niestrudzenie powtarzają, że liberałowie i demokraci nie stanowią
zagrożenia dla władz, mój ojciec także nie, i dlatego nikogo nie obchodzi,
co mają do powiedzenia.
W machinę propagandową Putin inwestuje ogromne pieniądze.
W 2013 roku Rosja zajęła pierwsze miejsce na świecie pod względem
rządowych inwestycji w media i tym samym wyprzedziła Chiny, Unię
Europejską oraz Stany Zjednoczone. Była to suma 48,65 miliarda rubli,
czyli w przeliczeniu po ówczesnym kursie – 1,6 miliarda dolarów, które
trafiły do prokremlowskich mediów. Rosja putinowska wydaje na ten cel
dwa razy więcej niż USA; w roku 2013 administracja Obamy przeznaczyła
na finansowanie mediów 756 milionów dolarów4.
Znany rosyjski dziennikarz Oleg Kaszyn, brutalnie pobity w listopadzie
2010 roku, w ogóle wychodzi z założenia, że Putin to postać wylansowana
całkowicie na potrzeby telewizji. Pisze o tym w raporcie Putin. Wojna5,
wydanym po śmierci ojca, razem z jego tekstami.
Rosyjska propaganda jest bardzo agresywna, przy tym nastawiona na
sianie wrogości i nienawiści wobec innych narodowości i grup społecznych
– dlatego można ją określać mianem kryminalistów, także z punktu
widzenia rosyjskiego prawa karnego. Jednak prawo w Rosji stosuje się
wybiórczo, innymi słowy: paragraf „podżeganie do nienawiści i wrogości”
egzekwuje się najczęściej wobec opozycji.
Propagandyści tymczasem dostają odznaczenia państwowe: znany
moderator Władimir Sołowiow dostał na przykład medal „Za Krym”,
a Dmitrij Kisielow, osławiony rosyjski dziennikarz i prowadzący
cotygodniowy program Wiesti Niedieli, który nawet dzieci uważają za farsę,
otrzymał w 2015 roku najważniejszą rosyjską nagrodę telewizyjną TEFI za
najlepszy program telewizyjny. Kisielow, tak na marginesie, znajduje się na
liście osób objętych sankcjami przez UE, właśnie za działania
propagandowe.
To dlatego mój ojciec domagał się nałożenia sankcji na propagandystów:

„Ci, którzy tajnym rozporządzeniem dostali medale za aneksję Krymu –


to nie dziennikarze. Ci chciwi propagandyści zdradzili zawód
dziennikarza. To niemoralni żołnierze na froncie Putina, którzy sieją
nienawiść i wywołują strzelaniny. Powinni być objęci sankcjami.
Przecież to istna komedia – ludzie dostają potajemnie medale i ordery,
podczas gdy z formalnego punktu widzenia są dziennikarzami. Putin
uważa ich za sabotażystów, szpiegów, wojowników na froncie
informacji. Nie zachowuje się wobec nich tak, jak polityk wobec
dziennikarzy. Dostają rozkaz, by pisać straszne rzeczy i pomówienia, by
używać określonych wyrażeń, by robić społeczeństwu pranie mózgu, by
kłamać. To podżegacze wojenni. Wlewają benzynę do mózgów”6.

Nie ma czego zazdrościć tym, w których wycelowana jest machina


propagandowa. Amerykański profesor Kendrick White, który spędził
w Rosji ponad dwadzieścia dwa lata, został zwolniony ze stanowiska
prorektora Uniwersytetu imienia Łobaczewskiego, na którym, nawiasem
mówiąc, studiował mój ojciec. Dwa dni przed wyrzuceniem White’a
w programie Dmitrija Kisielowa była mowa o inicjatywie Rady Federacji –
chodziło o stworzenie patriotycznej czarnej listy, na której znalazłyby się
organizacje i pojedyncze osoby destabilizujące sytuację w Rosji. Wśród
kandydatów na tę listę padło nazwisko Kendricka White’a.
Szefową organizacji ekologicznej Planeta Nadziei, Nadieżdę Kutepową
z małego miasteczka Ozersk w uralskim Czelabińsku, zmuszono do
opuszczenia Rosji po tym, jak putinowskie media zarzuciły jej szpiegostwo
przemysłowe. Tak jest, rosyjskie media stanowią część machiny represji –
mogą komuś zarzucić czyny karalne i istnieje wysokie
prawdopodobieństwo, że dojdzie do postępowania karnego.
Niemal wszystkie sprawy polityczne – także nagłaśniane w mediach
dymisje urzędników Putina – zaczynają się od pseudorewelacji nadawanych
w mediach o zasięgu ogólnokrajowym, czyli zarzutów, które często mają
niewiele wspólnego z rzeczywistością albo są częściowo nieprawdziwe. Tak
było w przypadku rosyjskiego prawnika i polityka opozycji Aleksieja
Nawalnego i jego brata Olega, którym postawiono zarzuty
sprzeniewierzenia pieniędzy w związku z państwowym przedsiębiorstwem
drzewnym Kirowles. Procesowi karnemu braci towarzyszyły sprawozdania
telewizyjne, w których przedstawiano ich jako kryminalistów – i to jeszcze
zanim sąd wydał wyrok.
Dochodzenie w sprawie Błotnego, akcji protestacyjnej w maju 2012 roku
na placu Błotnym (Bołotnaja płoszczad’) w Moskwie, zaczęło się po tym,
jak telewizja NTV pokazała film Anatomia protestu, oparty na nagraniu
wideo, które nieznany naoczny świadek nakręcił na ulicy. Skończyło się na
tym, że trzydziestu trzem osobom postawiono zarzuty karne. Siedemnaście
osób aresztowano; część z nich ułaskawiono, część skończyła już
odbywanie kary. Ale dochodzenie trwa dalej, i to mimo że Europejski
Trybunał Praw Człowieka uwzględnił trzy pierwsze skargi oskarżonych
w tym procesie – Leonida Kowjazina, Artioma Sawiełowa i Ilji Guszczyna.
Trybunał stwierdził, że władze rosyjskie złamały Konwencję Praw
Człowieka, między innymi prawo do wyroku w określonym czasie i prawo
zapewnienia wolności podczas postępowania. Jeszcze trzy lata po marszu
na Błotnym śledczy mogą zatrzymywać podejrzanych i wszczynać nowe
postępowania w tej sprawie. Władza posługuje się takimi procesami
instrumentalnie, żeby w ten sposób atakować opozycję i zastraszać
aktywistów walczących o społeczeństwo obywatelskie.
Politycy opozycji, aktywiści zaangażowani w walkę o prawa człowieka
i prawa obywatelskie, wiedzą doskonale, że wystarczy, by ich nazwisko
padło w kanale o zasięgu ogólnokrajowym, a już mogą się spodziewać
zatrzymania i rewizji. A podczas kolejnego programu telewizja pokaże
dowody zarekwirowane podczas rzeczonej rewizji, oczywiście po
wprowadzeniu zmian i modyfikacji odpowiadających zleceniodawcy.
Dlatego nalegałam, żeby Olga Szorina, koleżanka ojca, wyjechała
z Rosji, po tym jak telewizja NTV nazwała ją w materiale o protestach we
Another random document with
no related content on Scribd:
Julia Redmond shook her head. She did not want compliments. The
eyes of the two women met and read each other.

"Couldn't you be frank with me, Madame? It is so easy to be frank."

It was, indeed, impossible for Julia Redmond to be anything else. The


comtesse, who was only a trifle older than the young girl, felt like her
mother just then. She laughed.

"But be frank—about what?"

"You see," said Julia Redmond swiftly, "I care absolutely nothing for the
Duc de Tremont, nothing."

"You don't love him?" returned Madame de la Maine, with deep


accentuation. "Is it possible?"

The girl smiled.

"Yes, quite possible. I think he is a perfect dear. He is a splendid friend


and I am devoted to him, but I don't love him at all, not at all."

"Ah!" breathed Madame de la Maine, and she looked at the American


girl guardedly.

For a moment it was like a passage of arms between a frank young


Indian chief and a Jesuit. Julia, as it were, shook her feathers and her beads.

"And I don't care in the least about being a duchess! My father made his
money in oil. I am not an aristocrat like my aunt," she said.

"Then," said the Comtesse de la Maine, forgetting that she was a Jesuit,
"you will marry Robert de Tremont simply to please your aunt?"

"But nothing on earth would induce me to marry him!" cried Julia


Redmond. "That's what I'm telling you, Madame. I don't love him!"

The Comtesse de la Maine looked at her companion and bit her lip. She
blushed more warmly than is permitted in the Faubourg St.-Germain, but
she was young and the western influence is pernicious.

"I saw at once that you loved him," said Julia Redmond frankly. "That's
why I speak as I do."

The Comtesse de la Maine drew back and exclaimed.

"Oh," said Julia Redmond, "don't deny it. I shan't like you half so well if
you do. There is no shame in being in love, is there?—especially when the
man you love, loves you."

The Comtesse de la Maine broke down, or, rather, she rose high. She
rose above all the smallness of convention and the rules of her French
formal education.

"You are wonderful," she said, laughing softly, her eyes full of tears.
"Will you tell me what makes you think that he is fond of me?"

"But you know it so well," said Julia. "Hasn't he cared for you for a long
time?"

Madame de la Maine wondered just how much Julia Redmond had


heard, and as there was no way of finding out, she said graciously:

"He has seemed to love me very dearly for many years; but I am poor; I
have a child. He is ambitious and he is the Duc de Tremont."

"Nonsense," said Julia. "He loves you. That's all that counts. You will be
awfully happy. You will marry the Duc de Tremont, won't you? There's a
dear."

"Happy," murmured the other woman, "happy, my dear friend, I never


dreamed of such a thing!"

"Dream of it now," said Julia Redmond swiftly, "for it will come true."
CHAPTER XIX

THE MAN IN RAGS

The Marquise d'Esclignac, under the stars, interviewed the native


soldier, the beggar, the man in rags, at the foot of the veranda. There was a
moon as well as stars, and the man was distinctly visible in all his squalor.

"What on earth is he talking about, Robert?"

"About Sabron, marraine," said her godson laconically.

The Marquise d'Esclignac raised her lorgnon and said:

"Speak, man! What do you know about Monsieur de Sabron? See, he is


covered with dirt—has leprosy, probably." But she did not withdraw. She
was a great lady and stood her ground. She did not know what the word
"squeamish" meant.

Listening to the man's jargon and putting many things together, Tremont
at last turned to the Marquise d'Esclignac who was sternly fixing the beggar
with her haughty condescension:

"Marraine, he says that Sabron is alive, in the hands of natives in a


certain district where there is no travel, in the heart of the seditious tribes.
He says that he has friends in a caravan of merchants who once a year pass
the spot where this native village is."

"The man's a lunatic," said the Marquise d'Esclignac calmly. "Get


Abimelec and put him out of the garden, Robert. You must not let Julia hear
of this."

"Marraine," said Tremont quietly, "Mademoiselle Redmond has already


seen this man. He has come to see her to-night."

"How perfectly horrible!" said the Marquise d'Esclignac. Then she


asked rather weakly of Tremont: "Don't you think so?"
"Well, I think," said Tremont, "that the only interesting thing is the truth
there may be in what this man says. If Sabron is a captive, and he knows
anything about it, we must use his information for all it is worth."

"Of course," said the Marquise d'Esclignac, "of course. The war
department must be informed at once. Why hasn't he gone there?"

"He has explained," said Tremont, "that the only way Sabron can be
saved is that he shall be found by outsiders. One hint to his captors would
end his life."

"Oh!" said the Marquise d'Esclignac. "I don't know what to do, Bob!
What part can we take in this?"

Tremont pulled his mustache. Mimi had circled round the beggar,
snuffing at his slippers and his robe. The man made no objection to the little
creature, to the fluffy ball surrounded by a huge bow, and Mimi sat
peacefully down in the moonlight, at the beggar's feet.

"Mimi seems to like him," said the Marquise d'Esclignac helplessly,


"she is very particular."

"She finds that he has a serious and convincing manner," said Tremont.

Now the man, who had been a silent listener to the conversation, said in
fairly comprehensible English to the Marquise d'Esclignac:

"If the beautiful grandmother could have seen the Capitaine de Sabron
on the night before the battle—"

"Grandmother, indeed!" exclaimed the marquise indignantly. "Come,


Mimi! Robert, finish with this creature and get what satisfaction you can
from him. I believe him to be an impostor; at any rate, he does not expect
me to mount a camel or to lead a caravan to the rescue."

Tremont put Mimi in her arms; she folded her lorgnon and sailed
majestically away, like a highly decorated pinnace with silk sails, and
Tremont, in the moonlight, continued to talk with the sincere and
convincing Hammet Abou.

CHAPTER XX

JULIA DECIDES

Now the young girl had his letters and her own to read. They were
sweet and sad companions and she laid them side by side. She did not
weep, because she was not of the weeping type; she had hope.

Her spirits remained singularly even. Madame de la Maine had given


her a great deal to live on.

"Julia, what have you done to Robert?"

"Nothing, ma tante"

"He has quite changed. This excursion to Africa has entirely altered
him. He is naturally so gay," said the Marquise d'Esclignac. "Have you
refused him, Julia?"

"Ma tante, he has not asked me to be the Duchess de Tremont."

Her aunt's voice was earnest.

"Julia, do you wish to spoil your life and your chances of happiness? Do
you wish to mourn for a dead soldier who has never been more than an
acquaintance? I won't even say a friend."

What she said sounded logical.

"Ma tante, I do not think of Monsieur de Sabron as dead, you know."


"Well, in the event that he may be, my dear Julia."

"Sometimes," said the girl, drawing near to her aunt and taking the older
lady's hand quietly and looking in her eyes, "sometimes, ma tante, you are
cruel."

The marquise kissed her and sighed:

"Robert's mother will be so unhappy!"

"But she has never seen me, ma tante."

"She trusts my taste, Julia."

"There should be more than 'taste' in a matter of husband and wife, ma


tante."

After a moment, in which the Marquise d'Esclignac gazed at the


bougainvillea and wondered how any one could admire its crude and vulgar
color, Miss Redmond asked:

"Did you ever think that the Duc de Tremont was in love?"

Turning shortly about to her niece, her aunt stared at her.

"In love, my dear!"

"With Madame de la Maine."

The arrival of Madame de la Maine had been a bitter blow to the


Marquise d'Esclignac. The young woman was, however, much loved in
Paris and quite in the eye of the world. There was no possible reason why
the Marquise d'Esclignac should avoid her.

"You have been hearing gossip, Julia."

"I have been watching a lovely woman," said the girl simply, "and a
man. That's all. You wouldn't want me to marry a man who loves another
woman, ma tante, when the woman loves him and when I love another
man?"

She laughed and kissed her aunt's cheek.

"Let us think of the soldier," she murmured, "let us think just of him, ma
tante, will you not?"

The Marquise d'Esclignac struck her colors.

In the hallway of the villa, in a snowy gibbeh, (and his clean-washed


appearance was much in his favor) Hammet Abou waited to talk with the
"grandmother" and the excellency.

He pressed both his hands to his forehead and his breast as the ladies
entered the vestibule. There was a stagnant odor of myrrh and sandalwood
in the air. The marble vestibule was cool and dark, the walls hung with
high-colored stuffs, the windows drawn to keep out the heat.

The Duc de Tremont and Madame de la Maine came out of the salon
together. Tremont nodded to the Arab.

"I hope you are a little less—" and he touched his forehead smiling, "to-
day, my friend."

"I am as God made me, Monsieur."

"What have you got to-day?" asked Julia Redmond anxiously, fixing her
eager eyes upon Hammet.

It seemed terrible to her that this man should stand there with a vital
secret and that they should not all be at his feet. He glanced boldly around
at them.

"There are no soldiers here?"

"No, no, you may speak freely."


The man went forward to Tremont and put a paper in his hands,
unfolding it like a chart.

"This is what monsieur asked me for—a plan of the battle-field. This is


the battle-field, and this is the desert."

Tremont took the chart. On the page was simply a round circle, drawn
in red ink, with a few Arabian characters and nothing else. Hammet Abou
traced the circle with his fingers tipped with henna.

"That was the battle, Monsieur."

"But this is no chart, Hammet Abou."

The other continued, unmoved:

"And all the rest is a desert, like this."

Tremont, over the man's snowy turban, glanced at the others and
shrugged. Every one but Julia Redmond thought he was insane. She came
up to him where he stood close to Tremont. She said very slowly in French,
compelling the man's dark eyes to meet hers:

"You don't wish to tell us, Hammet Abou, anything more. Am I not
right? You don't wish us to know the truth."

Now it was the American pitted against the Oriental. The Arab, with
deference, touched his forehead before her.

"If I made a true plan," he said coolly, "your excellency could give it to-
morrow to the government."

"Just what should be done, Julia," said the Marquise d'Esclignac, in


English. "This man should be arrested at once."

"Ma tante," pleaded Julia Redmond.

She felt as though a slender thread was between her fingers, a thread
which led her to the door of a labyrinth and which a rude touch might cause
her to lose forever.

"If you had money would you start out to find Monsieur de Sabron at
once?"

"It would cost a great deal, Excellency."

"You shall have all the money you need. Do you think you would be
able to find your way?"

"Yes, Excellency."

The Duc de Tremont watched the American girl. She was bartering with
an Arabian for the salvation of a poor officer. What an enthusiast! He had
no idea she had ever seen Sabron more than once or twice in her life. He
came forward.

"Let me talk to this man," he said with authority, and Julia Redmond did
not dispute him.

In a tone different from the light and mocking one that he had hitherto
used to the Arab, Tremont began to ask a dozen questions severely, and in
his answers to the young Frenchman, Hammet Abou began to make a
favorable impression on every one save the Marquise d'Esclignac, who did
not understand him. There was a huge bamboo chair on a dais under a
Chinese pagoda, and the Marquise d'Esclignac took the chair and sat
upright as on a throne. Mimi, who had just been fed, came in tinkling her
little bells and fawned at the sandals on Hammet Abou's bare feet. After
talking with the native, Tremont said to his friends:

"This man says that if he joins a Jewish caravan, which leaves here to-
morrow at sundown, he will be taken with these men and leave the city
without suspicion, but he must share the expenses of the whole caravan.
The expedition will not be without danger; it must be entered into with
great subtlety. He is either," said Tremont, "an impostor or a remarkable
man."
"He is an impostor, of course," murmured the Marquise d'Esclignac.
"Come here, Mimi."

Tremont went on:

"Further he will not disclose to us. He has evidently some carefully laid
plan for rescuing Sabron."

There was a pause. Hammet Abou, his hands folded peacefully across
his breast, waited. Julia Redmond waited. The Comtesse de la Maine, in her
pretty voice, asked quickly:

"But, mes amis, there is a man's life at stake! Why do we stand here
talking in the antechamber? Evidently the war office has done all it can for
the Capitaine de Sabron. But they have not found him. Whether this fellow
is crazy or not, he has a wonderful hypothesis."

A brilliant look of gratitude crossed Julia Redmond's face. She glanced


at the Comtesse de la Maine.

"Ah, she's got the heart!" she said to herself. "I knew it." She crossed
the hall to the Comtesse de la Maine and slipped her arm in hers.

"Has Monsieur de Sabron no near family?"

"No," said the Marquise d'Esclignac from her throne. "He is one of
those unfamilied beings who, when they are once taken into other hearts are
all the dearer because of their orphaned state."

Her tone was not unkind. It was affectionate.

"Now, my good man," she said to Hammet Abou, in a language totally


incomprehensible to him, "money is no object in this question, but what
will you do with Monsieur de Sabron if you find him? He may be an
invalid, and the ransom will be fabulous."

The Comtesse de la Maine felt the girl's arm in hers tremble. Hammet
Abou answered none of these questions, for he did not understand them. He
said quietly to Tremont:
"The caravan starts to-morrow at sundown and there is much to do."

Tremont stood pulling his mustache. He looked boyish and charming,


withal serious beyond his usual habit. His eyes wandered over to the corner
where the two women stood together.

"I intend to go with you, Hammet Abou," said he slowly, "if it can be
arranged. Otherwise this expedition does not interest me."

Two women said:

"Oh, heavens!" at once.

Robert de Tremont heard the note of anxiety in the younger voice alone.
He glanced at the Comtesse de la Maine.

"You are quite right, Madame," he said, "a man's life is at stake and we
stand chaffing here. I know something of what the desert is and what the
natives are. Sabron would be the first to go if it were a question of a brother
officer."

The Marquise d'Esclignac got down from her throne, trembling. Her
eyes were fixed upon her niece.

"Julia," she began, and stopped.

Madame de la Maine said nothing.

"Robert, you are my godson, and I forbid it. Your mother—"

"—is one of the bravest women I ever knew," said her godson. "My
father was a soldier."

Julia withdrew her arm from the Comtesse de la Maine as though to


leave her free.

"Then you two girls," said the Marquise d'Esclignac, thoroughly


American for a moment, "must forbid him to go." She fixed her eyes sternly
upon her niece, with a glance of entreaty and reproach. Miss Redmond said
in a firm voice:

"In Monsieur de Tremont's case I should do exactly what he proposes."

"But he is risking his life," said the Marquise d'Esclignac. "He is not
even an intimate friend of Monsieur de Sabron!"

Tremont said, smiling:

"You tell us that he has no brother, marraine. Eh bien, I will pass as his
brother."

A thrill touched Julia Redmond's heart. She almost loved him. If, as her
aunt had said, Sabron had been out of the question...

"Madame de la Maine," said the Marquise d'Esclignac, her hands


shaking, "I appeal to you to divert this headstrong young man from his
purpose."

The Comtesse de la Maine was the palest of the three women. She had
been quietly looking at Tremont and now a smile crossed her lips that had
tears back of it—one of those beautiful smiles that mean so much on a
woman's face. She was the only one of the three who had not yet spoken.
Tremont was waiting for her. Hammet Abou, with whom he had been in
earnest conversation, was answering his further questions. The Marquise
d'Esclignac shrugged, threw up her hands as though she gave up all
questions of romance, rescue and disappointed love and foolish girls, and
walked out thoroughly wretched, Mimi tinkling at her heels. The Comtesse
de la Maine said to Julia:

"Ma chère, what were the words of the English song you sang last night
—the song you told me was a sort of prayer. Tell me the words slowly, will
you?"

They walked out of the vestibule together, leaving Hammet Abou and
Tremont alone.
CHAPTER XXI

MASTER AND FRIEND

Pitchouné, who might have been considered as one of the infinitesimal


atoms in the economy of the universe, ran over the sands away from his
master. He was an infinitesimal dot on the desert's face. He was only a
small Irish terrier in the heart of the Sahara. His little wiry body and his
color seemed to blend with the dust. His eyes were dimmed by hunger and
thirst and exhaustion, but there was the blood of a fighter in him and he was
a thoroughbred. Nevertheless, he was running away. It looked very much
like it. There was no one to comment on his treachery; had there been,
Pitchouné would not have run far.

It was not an ordinary sight to see on the Sahara—a small Irish terrier
going as fast as he could.

Pitchouné ran with his nose to the ground. There were several trails for
a dog to follow on that apparently untrodden page of desert history. Which
one would he choose? Without a scent a dog does nothing. His nostrils are
his instinct. His devotion, his faithfulness, his intelligence, his heart—all
come through his nose. A man's heart, they say, is in his stomach—or in his
pocket. A dog's is in his nostrils. If Pitchouné had chosen the wrong
direction, this story would never have been written. Michette did not give
birth to the sixth puppy, in the stables of the garrison, for nothing. Nor had
Sabron saved him on the night of the memorable dinner for nothing.

With his nose flat to the sands Pitchouné smelt to east and to west, to
north and south, took a scent to the east, decided on it—for what reason will
never be told—and followed it. Fatigue and hunger were forgotten as hour
after hour Pitchouné ran across the Sahara. Mercifully, the sun had been
clouded by the precursor of a wind-storm. The air was almost cool.
Mercifully, the wind did not arise until the little terrier had pursued his
course to the end.

There are occasions when an animal's intelligence surpasses the human.


When, toward evening of the twelve hours that it had taken him to reach a
certain point, he came to a settlement of mud huts on the borders of an
oasis, he was pretty nearly at the end of his strength. The oasis was the only
sign of life in five hundred miles. There was very little left in his small
body. He lay down, panting, but his bright spirit was unwilling just then to
leave his form and hovered near him. In the religion of Tatman dogs alone
have souls.

Pitchouné panted and dragged himself to a pool of water around which


the green palms grew, and he drank and drank. Then the little desert
wayfarer hid himself in the bushes and slept till morning. All night he was
racked with convulsive twitches, but he slept and in his dreams, he killed a
young chicken and ate it. In the morning he took a bath in the pool, and the
sun rose while he swam in the water.

If Sabron or Miss Redmond could have seen him he would have seemed
the epitome of heartless egoism. He was the epitome of wisdom. Instinct
and wisdom sometimes go closely together. Solomon was only instinctive
when he asked for wisdom. The epicurean Lucullus, when dying, asked for
a certain Nile fish cooked in wine.

Pitchouné shook out his short hairy body and came out of the oasis pool
into the sunlight and trotted into the Arabian village.

* * * * * *
*

Fatou Anni parched corn in a brazier before her house. Her house was a
mud hut with yellow walls. It had no roof and was open to the sky. Fatou
Anni was ninety years old, straight as a lance—straight as one of the lances
the men of the village carried when they went to dispute with white people.
These lances with which the young men had fought, had won them the last
battle. They had been victorious on the field.
Fatou Anni was the grandmother of many men. She had been the
mother of many men. Now she parched corn tranquilly, prayerfully.

"Allah! that the corn should not burn; Allah! that it should be sweet;
Allah! that her men should be always successful."

She was the fetish of the settlement. In a single blue garment, her black
scrawny breast uncovered, the thin veil that the Fellaheen wear pushed back
from her face, her fine eyes were revealed and she might have been a
priestess as she bent over her corn!

"Allah! Allah Akbar!"

Rather than anything should happen to Fatou Anni, the settlement


would have roasted its enemies alive, torn them in shreds. Some of them
said that she was two hundred years old. There was a charmed ring drawn
around her house. People supposed that if any creature crossed it uninvited,
it would fall dead.

The sun had risen for an hour and the air was still cool. Overhead, the
sky, unstained by a single cloud, was blue as a turquoise floor, and against
it, black and portentous, flew the vultures. Here and there the sun-touched
pools gave life and reason to the oasis.

Fatou Anni parched her corn. Her barbaric chant was interrupted by a
sharp bark and a low pleading whine.

She had never heard sounds just like that. The dogs of the village were
great wolf-like creatures. Pitchouné's bark was angelic compared with
theirs. He crossed the charmed circle drawn around her house, and did not
fall dead, and stood before her, whining. Fatou Anni left her corn, stood
upright and looked at Pitchouné. To her the Irish terrier was an apparition.
The fact that he had not fallen dead proved that he was beloved of Allah. He
was, perhaps, a genie, an afrit.

Pitchouné fawned at her feet. She murmured a line of the Koran. It did
not seem to affect his demonstrative affection. The woman bent down to
him after making a pass against the Evil Eye, and touched him, and
Pitchouné licked her hand.

Fatou Anni screamed, dropped him, went into the house and made her
ablutions. When she came out Pitchouné sat patiently before the parched
corn, and he again came crawling to her.

The Arabian woman lived in the last hut of the village. She could satisfy
her curiosity without shocking her neighbors. She bent down to scrutinize
Pitchouné's collar. There was a sacred medal on it with sacred inscriptions
which she could not read. But as soon as she had freed him this time,
Pitchouné tore himself away from her, flew out of the sacred ring and
disappeared. Then he ran back, barking appealingly; he took the hem of her
dress in his mouth and pulled her. He repeatedly did this and the
superstitious Arabian believed herself to be called divinely. She cautiously
left the door-step, her veil falling before her face, came out of the sacred
ring, followed to the edge of the berry field. From there Pitchouné sped
over the desert; then he stopped and looked back at her. Fatou Anni did not
follow, and he returned to renew his entreaties. When she tried to touch him
he escaped, keeping at a safe distance. The village began to stir. Blue and
yellow garments fluttered in the streets.

"Allah Akbar," Fatou Anni murmured, "these are days of victory, of


recompense."

She gathered her robe around her and, stately and impressively, started
toward the huts of her grandsons. When she returned, eight young warriors,
fully armed, accompanied her. Pitchouné sat beside the parched corn,
watching the brazier and her meal. Fatou Anni pointed to the desert.

She said to the young men, "Go with this genie. There is something he
wishes to show us. Allah is great. Go."

* * * * * *
*

When the Capitaine de Sabron opened his eyes in consciousness, they


encountered a square of blazing blue heaven. He weakly put up his hand to
shade his sight, and a cotton awning, supported by four bamboo poles, was
swiftly raised over his head. He saw objects and took cognizance of them.
On the floor in the low doorway of a mud hut sat three little naked children
covered with flies and dirt. He was the guest of Fatou Anni. These were
three of her hundred great-great-grandchildren. The babies were playing
with a little dog. Sabron knew the dog but could not articulate his name. By
his side sat the woman to whom he owed his life. Her veil fell over her face.
She was braiding straw. He looked at her intelligently. She brought him a
drink of cool water in an earthen vessel, with the drops oozing from its
porous sides. The hut reeked with odors which met his nostrils at every
breath he drew. He asked in Arabic:

"Where am I?"

"In the hut of victory," said Fatou Anni.

Pitchouné overheard the voice and came to Sabron's side. His master
murmured:

"Where are we, my friend?"

The dog leaped on his bed and licked his face. Fatou Anni, with a whisk
of straw, swept the flies from him. A great weakness spread its wings above
him and he fell asleep.

Days are all alike to those who lie in mortal sickness. The hours are
intensely colorless and they slip and slip and slip into painful wakefulness,
into fever, into drowsiness finally, and then into weakness.

The Capitaine de Sabron, although he had no family to speak of, did


possess, unknown to the Marquise d'Esclignac, an old aunt in the provinces,
and a handful of heartless cousins who were indifferent to him.
Nevertheless he clung to life and in the hut of Fatou Anni fought for
existence. Every time that he was conscious he struggled anew to hold to
the thread of life. Whenever he grasped the thread he vanquished, and
whenever he lost it, he went down, down.
Fatou Anni cherished him. He was a soldier who had fallen in the battle
against her sons and grandsons. He was a man and a strong one, and she
despised women. He was her prey and he was her reward and she cared for
him; as she did so, she became maternal.

His eyes which, when he was conscious, thanked her; his thin hands that
moved on the rough blue robe thrown over him, the devotion of the dog—
found a responsive chord in the great-grandmother's heart. Once he smiled
at one of the naked, big-bellied great-great-grandchildren. Beni Hassan,
three years old, came up to Sabron with his finger in his mouth and
chattered like a bird. This proved to Fatou Anni that Sabron had not the Evil
Eye. No one but the children were admitted to the hut, but the sun and the
flies and the cries of the village came in without permission, and now and
then, when the winds arose, he could hear the stirring of the palm trees.

Sabron was reduced to skin and bone. His nourishment was insufficient,
and the absence of all decent care was slowly taking him to death. It will
never be known why he did not die.

Pitchouné took to making long excursions. He would be absent for days,


and in his clouded mind Sabron thought the dog was reconnoitering for him
over the vast pink sea without there—which, if one could sail across as in a
ship, one would sail to France, through the walls of mellow old Tarascon, to
the château of good King René; one would sail as the moon sails, and
through an open window one might hear the sound of a woman's voice
singing. The song, ever illusive and irritating in its persistency, tantalized
his sick ears.

Sabron did not know that he would have found the château shut had he
sailed there in the moon. It was as well that he did not know, for his
wandering thought would not have known where to follow, and there was
repose in thinking of the Château d'Esclignac.

It grew terribly hot. Fatou Anni, by his side, fanned him with a fan she
had woven. The great-great-grandchildren on the floor in the mud fought
together. They quarreled over bits of colored glass. Sabron's breath came
panting. Without, he heard the cries of the warriors, the lance-bearers—he
heard the cries of Fatou Anni's sons who were going out to battle. The
French soldiers were in a distant part of the Sahara and Fatou Anni's
grandchildren were going out to pillage and destroy. The old woman by his
side cried out and beat her breast. Now and then she looked at him
curiously, as if she saw death on his pale face. Now that all her sons and
grandsons had gone, he was the only man left in the village, as even boys of
sixteen had joined the raid. She wiped his forehead and gave him a potion
that had healed her husband after his body had been pierced with arrows. It
was all she could do for a captive.

Toward sundown, for the first time Sabron felt a little better, and after
twenty-four hours' absence, Pitchouné whined at the hut door, but would
not come in. Fatou Anni called on Allah, left her patient and went out to see
what was the matter with the dog. At the door, in the shade of a palm, stood
two Bedouins.

It was rare for the caravan to pass by Beni Medinet. The old woman's
superstition foresaw danger in this visit. Her veil before her face, her
gnarled old fingers held the fan with which she had been fanning Sabron.
She went out to the strangers. Down by the well a group of girls in
garments of blue and yellow, with earthen bottles on their heads, stood
staring at Beni Medinet's unusual visitors.

"Peace be with you, Fatou Anni," said the older of the Bedouins.

"Are you a cousin or a brother that you know my name?" asked the
ancient woman.

"Every one knows the name of the oldest woman in the Sahara," said
Hammet Abou, "and the victorious are always brothers."

"What do you want with me?" she asked, thinking of the helplessness of
the village.

Hammet Abou pointed to the hut

"You have a white captive in there. Is he alive?"

"What is that to you, son of a dog?"


"The mother of many sons is wise," said Hammet Abou portentously,
"but she does not know that this man carries the Evil Eye. His dog carries
the Evil Eye for his enemies. Your people have gone to battle. Unless this
man is cast out from your village, your young men, your grandsons and
your sons will be destroyed."

The old woman regarded him calmly.

"I do not fear it," she said tranquilly. "We have had corn and oil in
plenty. He is sacred."

For the first time she looked at his companion, tall and slender and
evidently younger.

"You favor the coward Franks," she said in a high voice. "You have
come to fall upon us in our desolation."

She was about to raise the peculiar wail which would have summoned
to her all the women of the village. The dogs of the place had already begun
to show their noses, and the villagers were drawing near the people under
the palms. Now the young man began to speak swiftly in a language that
she did not understand, addressing his comrade. The language was so
curious that the woman, with the cry arrested on her lips, stared at him.
Pointing to his companion, Hammet Abou said:

"Fatou Anni, this great lord kisses your hand. He says that he wishes he
could speak your beautiful language. He does not come from the enemy; he
does not come from the French. He comes from two women of his people
by whom the captive is beloved. He says that you are the Mother of sons
and grandsons, and that you will deliver this man up into our hands in
peace."

The narrow fetid streets were beginning to fill with the figures of
women, their beautifully colored robes fluttering in the light, and there were
curious eager children who came running, naked save for the bangles upon
their arms and ankles.

Pointing to them, Hammet Abou said to the old sage:

You might also like