Professional Documents
Culture Documents
Ziębiński Robert - Dzień Wagarowicza
Ziębiński Robert - Dzień Wagarowicza
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2020
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem,
zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony.
Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
ISBN 978-83-8188-738-0
Ponieważ bowiem przez człowieka [przyszła] śmierć, przez człowieka też [dokona
się] zmartwychwstanie.
Pierwszy List do Koryntian 15,21
Biblia Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań 2003
Czuł się tak, jakby ktoś wyłączył mu ciało, odciął dopływ energii. Wiedział, co
się dzieje dookoła, ale nie mógł nic zrobić. Słyszał wokół głosy, ale nie potrafił
odpowiedzieć. Czuł zapachy…
Zapach był najgorszy. Wydawało mu się, że przez ostatnie tygodnie walk
przyzwyczaił się już do smrodu palonego ciała. Mylił się. Mdły, słodkawy
zapach spalonych włosów i skóry wypełniał lej, w którym leżał. Widział
palących się ludzi. Widział, jak uśmiechnięci Niemcy sprawdzają, czy jego
koledzy żyją, wbijając bagnety w ich oczodoły. Widział to wszystko i nic nie
mógł zrobić.
Zawsze wydawało mu się, że lepiej zginąć w walce, niż umrzeć zakopanym
pod stertą gorących od ognia trupów.
Przez chwilę myślał, że to udar. Może w końcu mózg, przytłoczony
gigantycznym stresem, razem z resztą ciała powiedział „nie”. Ale gdzieś
w środku wiedział, że to nie choroba. Nie umierał. Po prostu siła wyższa chciała,
aby tak leżał i patrzył. Obserwował śmierć i jej postępy. Śmierć, która rozkwitała
przy wtórze wystrzałów, ognia i śmiechu oprawców w mundurach.
Kolejne ciało upadło tuż obok.
Bezwładna ręka uderzyła go w żebra. Nie mógł się ruszyć. Mógł tylko
patrzeć.
Twarz chłopaka zawisła tuż nad jego głową. Z ust i nosa wydobywały się
bąbelki krwi. Lewa część głowy była zmasakrowana. Z miejsca, gdzie powinno
być ucho, spozierała na niego krwawa dziura. Widział przez nią kawałek szczęki.
Kości. I krew, wraz z którą wypływały różowe drobinki. Znał je. Widział już
wcześniej. Z głowy chłopca wyciekał mózg.
Spojrzał w jego oczy. Przestraszone jak u łani, którą kiedyś na polowaniu
dobijał ze swoim przyjacielem Henrykiem. To było tuż przed wojną. Sierpień był
upalny. Oni szli przez las, a łania sama wpadła im pod strzelby. To Henryk
wystrzelił. Na początku myśleli, że chybił, że płochliwe zwierzę uciekło. Ale
gdy doszli do miejsca, w którym stała w momencie wystrzału, zobaczyli, że się
mylili. Na ściółce była krew. Dużo krwi. Łania była ranna. Uciekała w szoku.
Ruszyli za nią w leśne chaszcze. Kilkanaście metrów dalej znaleźli ją,
zaklinowaną między drzewami. Opadała z sił. Podszedł do niej od przodu,
delikatnie chwycił za pysk. Zwierzę próbowało wyrwać się z pułapki. Jeszcze
walczyło. Ale im bardziej się starało, tym szybciej traciło krew. Dotknął
mokrego pyska łani. Spojrzał w oczy. Były przepełnione strachem. Łzami
i strachem. Pamiętał, co wtedy pomyślał.
Nieważne, czy zwierzę, czy człowiek. W obliczu śmierci wszyscy płaczemy
i wołamy o życie.
A potem Henryk dobił łanię. Ten sam Henryk, który jako jeden z pierwszych
zginął w kampanii wrześniowej.
Teraz patrzył w oczy martwego chłopca, szkliste i przerażone. Chwilę później
z lewego oczodołu buchnęła krew. To jakiś Niemiec upewniał się, że powstaniec
nie żyje. Zobaczył krew i kawałek stali bagnetu.
Ciało wciąż nie pracowało. Wciąż leżał bez ruchu. Czekał, aż i jego ktoś
przebije bagnetem albo strzeli mu w łeb. Ale mijały minuty, a nikt nie
nadchodził. Kolejne ciała wpadały do leja, upadały obok niego. Wciąż słyszał
śmiechy i urywki rozmów. Oprawców nudziło zabijanie. Mówili, że zabijanie
Polaków jest nudne, bo padają jak muchy i sami pchają się pod lufy.
A potem zapadła ciemność. Sekundę wcześniej obiecał sobie. Obiecał sobie,
że jeśli to przeżyje. Jeśli wyjdzie z tego dołu i dane będzie mu żyć, to już nigdy
nikogo nie zabije. Wyjedzie stąd i będzie żył jak najdalej od śmierci.
Powtarzał to niczym mantrę. Modlitwę o życie.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ŚMIERĆ
12 marca 1956 roku
W ciemnościach las wyglądał groźnie. Nie żeby Michał się czegoś bał. Co to,
to nie. Ale gdy stanął na rozstaju, zastanawiając się, którędy iść do domu, przez
chwilę się zawahał. Jeśli pójdzie drogą, będzie szedł dłużej. Zasiedział się
u Kwiatkowskiego. Stary cieśla wyjął ze spiżarni resztki bimbru, który był tak
dobry, że Michał nawet nie zauważył, że zrobiło się strasznie późno. Do północy
zostały ze dwie godziny. Obiecał, że wróci wcześniej, bo bziałka chciała, żeby
w kuchni szafę naprawił. Ale teraz to już nic nie naprawi. No i nie miał co
liczyć, że jej szlypfry zobaczy. A powinien, bo poszedł przedać cieśli ster meble
po poprzednim gospodarzu. I przedał. W kieszeni upchał obwiązane gumką
banknoty.
– Ćmok jak diabuł – powiedział do siebie, patrząc na las.
Ale decyzję już podjął. Jeśli przejdzie przez las i potem brzegiem jeziora, to
w domu będzie za parę minut. A drogą to zejdzie z pół godziny.
Skręcił w wąską dróżkę wiodącą w mrok.
Księżyc na niebie wyglądał jak rogalik. Światła nie dawał. Chmury sytuacji
nie poprawiały. Szedł przez ciemność, potykając się o wystające korzenie. Zaklął
pod nosem. Mógł iść drogą. Zajęłoby mu to więcej czasu, ale zębów by nie
wybił.
W głowie wciąż szumiał mu bimber. Słodkawy. Cieśla dodawał palonego
cukru, co sprawiało, że ten zajzajer nieźle smakował. I był niebezpieczny. Niby
takie słodkie, ale w łeb waliło.
Rozmyślając o smaku bimbru, nie zauważył gałęzi, która pojawiła się znikąd.
Poczuł uderzenie w policzek.
– Szlag! – zaklął.
Przyłożył dłoń do twarzy. Nic nie widział, ale poczuł na palcach coś
wilgotnego. Musiał dostać na tyle silno, że gałąź rozcięła skórę.
– W to mi bziałka nie uwierzy – roześmiał się głośno.
Michał miał opinię awanturnika. W gospodzie Pod Szczupakiem bił się tyle
razy, że stracił rachubę. Mówili, że pobił więcej osób, niż tu zginęło podczas
wojny. Przesada. Poza tym zawsze bił się o coś. I nigdy nie zaczynał. To zawsze
ktoś a to chciał sprawdzić się na rękę, a potem oszukiwał i mówił, że pieniędzy
nie ma, a to zaczepiał go, bo słyszał, że mocny w łapach jest. No był. Ale sam
nie zaczynał nigdy. Choć lubił się bić, zawsze czekał na okazję. Kiedy rok temu
poznał Danusię z Bergów, to mówili, że na złą drogę ją sprowadzi i dziewucha
pożytku z niego nie będzie miała. A ona mimo to uznała, że tego wielkiego
niedźwiedzia oswoi. I oswoiła. Wcale nie było to takie trudne, jak mogłoby się
wydawać. Wystarczyło dać mu cel w życiu. Banalne, a jednak. Od roku Michał
nie wdał się w żadną bójkę. Wieczory spędzał w domu. Popił, owszem, na
weselu, ale nikogo nie uderzył. Kiedy sąsiadki pytały, jak to zrobiła, Danka się
tylko uśmiechała.
Ale Michał wiedział.
Podobno miłość potrafi przenosić góry. A on Dankę kochał nad życie. I chciał
dla niej to życie przeżyć. Nie włócząc się po aresztach, nie pijąc Pod
Szczupakiem. Tylko obok niej. Jego rudej diablicy. Bo tylko diablica była
w stanie uspokoić jego serce.
Poklepał się po kieszeni z pieniędzmi. Wyremontują za nie domki nad
jeziorem. Danusia miała nosa do tych mebli. Znaleźli je, przewalając stare siano
w stajni. Ktoś ukrył je po wojnie. Musiały być wartościowe, a Kwiatkowski ich
w tym utwierdził. Skoro on tyle zapłacił, to muszą być warte jeszcze więcej. Ale
to już nie jego zmartwienie. Potrzebowali pieniędzy teraz, a nie za miesiąc.
Domki musiały być gotowe na przyjazd miastowych, a ci chcieli zjechać tu
z końcem kwietnia.
Szedł przed siebie, myśląc o rzeczach, które muszą kupić, i o tym, co jeszcze
trzeba wyremontować. Szafa dla bziałki może i nie była najważniejsza, ale on
chciał to zrobić w pierwszej kolejności, bo obiecał. Poza tym kiedy był dobry dla
Danusi, ona była dobra dla niego. Przed nią nie miał żadnej kobiety. Małgośka,
córka starego Maślanego, się nie liczyła, bo się dotykać nie dała. Świeciła tylko
cyckami, a potem uciekała. A Danka była diablicą. I za to kochał ją jeszcze
mocniej.
Uśmiechnął się na myśl o tym, jak bziałka ściąga przed nim szlypfry. Jak jego
ręka sięga włosów między jej nogami… Nagle usłyszał jakiś dźwięk.
Ktoś nadepnął na gałąź. Drewno pękło, a echo niosło ten odgłos przez
mroczny las.
– Jest tu kto?! – krzyknął Michał.
Odpowiedziała mu cisza.
Rozejrzał się dookoła, ale niczego ani nikogo nie widział. Było ciemno. Zbyt
ciemno. I choć oczy przyzwyczaiły się do mroku, niczego nie wypatrzył.
„Może dzik” – pomyślał.
Nie bał się dzików. Kiedyś jednego zadusił gołymi rękoma. Ale to było
dawno temu, w czasach, kiedy jeszcze Danki nie było.
Po raz kolejny dotknął kieszeni, w której ukrył pieniądze. Były. Nie zniknęły.
Ruszył dalej. Jeszcze kilka kroków i będzie nad jeziorem. Potem przebiegnie
brzegiem te kilkaset metrów i wejdzie do domu, od strony domków dla letników.
W oddali w mroku zamigotała srebrna tafla wody. Szedł w jej kierunku, gdy
znów to usłyszał. Jakby ktoś się za nim skradał.
„Cieśla? – pomyślał Michał. – Może to cieśla nasłał swoich zbirów…”
Nie. Szybko odrzucił tę myśl. Za dobrze się znali. Poza tym jaki byłby sens
w okradaniu go, skoro jeszcze mebli nie odebrał…
Kolejny szelest.
Leśne echo znów niosło dźwięki.
– Kto to?! – krzyknął, ale nikt mu nie odpowiedział.
Próbował dojrzeć choćby zarys postaci, ale niczego nie dostrzegał. Czerń.
Otaczała go czerń.
Poczuł, jak unoszą mu się włosy na karku, a ciało przeszył zimny dreszcz.
Jeszcze nigdy w życiu niczego się nie bał. A teraz, stojąc prawie u brzegu
jeziora, pogrążony w niemal absolutnej ciemności, pierwszy raz to poczuł.
Ukłucie strachu.
Ruszył przed siebie. Przyspieszył kroku.
Teraz to on hałasował. Ktokolwiek szedł za nim, musiał go słyszeć.
I usłyszał.
Coś w oddali wydało dziwny dźwięk. Jakby pomruk.
Michał się zatrzymał. Znów próbował wypatrzeć zarys sylwetek, ale nic nie
dostrzegł.
– Szlag – mruknął.
I znów to usłyszał. Pomruk. Coś, co brzmiało jak sapanie połączone
z warczeniem.
Szło za nim jakieś zwierzę.
Tylko jakie?
Lis? Zilk? Dzik? Cokolwiek to było, Michał nie chciał się z tym spotykać.
Pomyślał o Dance, o pieniądzach i o tym, jak będzie wyglądało ich nowe życie.
Wtedy ruszył biegiem. Byle tylko wydostać się z lasu. Na piasku nikt go nie
dogoni. Gdy tylko o tym pomyślał, potknął się o niewidoczny w ciemności
korzeń. Upadł na ręce. Podnosząc się, znów to usłyszał. Tym razem nie było to
mruczenie, a warkot. Dźwięk brzmiał groźnie. A jego źródło było blisko. Coś
czaiło się w mroku. A potem z drugiej strony dobiegł go inny odgłos. Wyższy,
mniej gardłowy.
Otaczali go. Cokolwiek czaiło się w ciemności, znajdowało się z dwóch stron.
Michał rzucił się do biegu.
W tym momencie warkot ucichł i zastąpił go trzask łamanych gałęzi. Coś
biegło. I to biegło w jego stronę.
Próbował przyspieszyć, ale gałęzie okładały go po twarzy, a nogi plątały mu
się w korzeniach i chaszczach. Od jeziora dzieliło go może sto metrów.
Dźwięk po lewej zbliżał się o wiele szybciej niż ten po prawej. Coś, co
warczało, musiało być mniejsze i zwinniejsze. Nie próbował się odwracać.
Wiedział, był o tym przekonany, że gonią go zwierzęta i nie mają pokojowych
zamiarów.
Warczenie i charkot zbliżały się z każdą sekundą.
Od zejścia na piasek dzieliło go już kilka kroków. Dzięki światłu
odbijającemu się od wody zobaczył gałąź na wysokości twarzy. Uchylił się.
Pomyślał, że w razie czego wskoczy do wody. Pieniądze się wysuszy, a nie znał
żadnego leśnego zwierzęcia, które dobrze polowałoby w wodzie. W głowie
ułożył już plan.
I wtedy to usłyszał.
Po prawej stronie ktoś szeptał. Nie słyszał co, ale poznał ludzki głos.
A potem jakaś bestia wskoczyła mu na plecy.
„Zilk!” – pomyślał, zrzucając stworzenie.
Kiedy zwierzę upadło na ziemię, Michał poczuł, jak w jego ramię wbijają się
pazury. Atakowała go druga bestia. Ta, która wydawała dźwięki jak człowiek.
Pazury wbiły się głęboko w mięśnie. Michał zawył z bólu. Drugą ręką
wyprowadził cios, ale trafił w pustkę. Coś wyszarpnęło pazury z jego ramienia
i rozpłynęło się w mroku.
– Ki diabuł! – krzyknął Michał, rzucając się przed siebie.
Oprawcy ukryli się w mroku, ale nie zniknęli. Nie mieli zamiaru. Poczuli
krew i sprawiło im to przyjemność. Michał wiedział, że musi dobiec do wody.
Jeśli to mu się nie uda, zginie w tym lesie, zabity przez coś, czego nawet nie
widzi.
Mimo bólu w prawym ramieniu biegł najszybciej jak potrafił. Udało mu się
wybiec z lasu. Teraz jeszcze tylko dostać się do wody.
W tym momencie zwierzę po raz wtóry wskoczyło mu na plecy. Tym razem
z tak wielką siłą, że upadł na kolana.
„Byle nie na twarz. Byle nie stracić równowagi” – powtarzał w głowie
Michał. Ale wiedział, że już za późno. Coś właśnie przewracało go na brzuch.
Upadł na piasek. Z całych sił próbował uderzyć napastnika łokciem, ale nie
udało się. Za to bestia siedząca na nim wbiła zęby w jego bok.
Poczuł, jak kły ocierają się o kości.
Czuł, jak bestia z piekła rodem wyrywa z niego kawałek mięsa i zeskakuje.
Resztkami sił obrócił się na plecy. Chciał zobaczyć, co go napadło.
Gdy tylko spojrzał na swoich oprawców, od razu tego pożałował. Próbował
zamknąć oczy i zapomnieć o koszmarze, jaki ujrzał. Chciał przed śmiercią
przypomnieć sobie twarz Danki. Nadaremno.
II
III
IV
II
Nasypał kawy do wrzątku i zamieszał drewnianą łyżką. Nie miał chleba, więc ze
śniadaniem musiał poczekać, aż dojedzie do Starego. Chwycił w dłoń gorący
kubek i ruszył w stronę drzwi. Ciepło bijące od rozgrzanego metalu dawało
poczucie bezpieczeństwa. Ciepła kawa. Ciepłe ubranie. Niczego więcej nie
chciał.
Na zewnątrz słońce delikatnie przebijało się przez mrok. Nadchodziła wiosna.
Z nią normalna praca i długie, ciepłe dni. Kiedyś, dawno temu, o tej porze
leżałby w łóżku obok Jadwigi. Wstaliby jak zawsze około ósmej, zjedli razem
śniadanie i o dziesiątej wyszedłby do swojego gabinetu. Dawno temu miał
gabinet. Miał pacjentów. I spokojne życie. Tyle że to skończyło się w listopadzie
1940 roku w kolejce do teatru.
Mimo wojny próbowali normalnie żyć. Zresztą wojna miała trwać chwilę.
Może pół roku. Tak obiecywali mu koledzy. Mówili, że zaraz wejdzie
sojusznicza armia i przegoni Niemców. Ale było na odwrót. To Niemcy
przeganiali sojusznicze armie.
Wiedział, że rewie, na które pozwalał okupant, były złe. Wiedział, że nie
pochwalają ich ani koledzy z PPP, ani warszawiacy. Ale Jadwiga się dusiła.
Miała dość mieszkania, które choć nie było ciasne, zamieniło się dla niej
w więzienie. Chciała choć raz po prostu wyjść z domu. Wyszli. Uległ jej
namowom. Jej błagalnemu wzrokowi.
Do dziś nie wiedział, co nie spodobało się temu żołnierzowi. Ich strój czy
może duma w oczach Jadwisi. Stali przy wejściu do Teatru Komedia. Ten
Niemiec miał może osiemnaście lat. Dziecko.
– Polnisches Schwein wird Spaß haben? – powiedział do Jadwigi.
Milczała.
– Ein hübsches Schwein.
Milczała. On też milczał.
– Komm Schwein nach Bristol – roześmiał się Niemiec.
Jadwiga splunęła mu w twarz.
To, co wydarzyło się później, trwało sekundę. Może pięć.
Pamiętał uniesioną kolbę. Trzask drewna uderzającego o kości. I huk upadku.
Wystarczył jeden cios. Trafił idealnie. Zmiażdżył skroń.
Jadwiga umarła na miejscu.
Nie było dużo krwi ani dużo hałasu. Kiedy umierali mu pacjenci, walczył
o każdy moment ich życia. Teraz był bezradny i bezsilny. Niemiec odszedł. Nikt
do nich nie podbiegł. Nikt nie przyjechał. Podniósł zwłoki żony i zaniósł do
gabinetu. Pogrzeb zorganizował dwa dni później. Był piątek. W poniedziałek
został żołnierzem. Miał tylko jeden cel. Zabić tego Niemca.
III
Stajnia znajdowała się za domem. Kiedy podchodził do jej wrót, niepokój, który
nie dawał mu spać, powrócił. Było cicho. Za cicho. W dodatku doskonale
pamiętał, że zamknął drzwi. Odkąd konie spłoszyły się podczas burzy, a on gonił
je dookoła jeziora, zawsze zamykał drzwi do stajni. A teraz były rozwarte na
oścież.
Pchła i Szelma były klaczami, które znalazł w lasach, gdy się tu sprowadził.
Błąkały się po okolicy wycieńczone i wychudzone. Nikt nie pytał, do kogo
należą. Zresztą poczucie własności po pojawieniu się tu Ruskich i nowych
Polaków uległo wypaczeniu. Domy niegdyś należące do Mazurów stały puste,
bo rodziny uciekały za granicę. Albo znikały. Częściej znikały. Rozpływały się
we mgle – jak mawiał Stary. Właściciele koni też pewnie rozpłynęli się we mgle,
więc się nimi zajął. Najpierw się go bały. Uciekały, gdy tylko zbliżał się do
polany, na której się pasły. Przez kilka dni wracał, próbując przekupić je
jabłkami. Ale to nie były głupie konie, nie dały się przekupić od razu. Minął
tydzień, zanim zaczęły do niego podchodzić. Tyle że on się nie spieszył. Nie
miał do czego.
Dom, w którym zamieszkał, leżał na uboczu wioski Pożegi. Ponoć pod koniec
wojny uciekający przed Armią Czerwoną Niemcy zamordowali rodzinę, do
której należał. To jedna z plotek. Słyszał też taką, że po tym, jak żona chłopa,
który tu mieszkał, uciekła z Niemcem, ten powiesił się w stodole. Nie obchodziła
go prawda, a jedynie fakt, że gospodarstwo było tak małe i tak zaniedbane, że
nikogo nie interesowało. Więc zamieszkał tu z dwoma półdzikimi końmi.
Początkowo utrzymywał się z tego, co upolował i zasadził. Papiery, które dostał
z PPP, były na tyle wiarygodne, że nikt nie pytał go o pochodzenie. A gdy
okazało się, że potrafi składać połamane nogi i wie, jak zwalczyć gorączkę,
potraktowano go tu jak kogoś będącego skrzyżowaniem znachora ze złotą
rączką. Bo talent do naprawiania mebli miał równie duży jak do zakładania szyn
na połamane nogi i ręce dzieciaków.
– Jest tu kto?! – krzyknął w ciemność prowadzącą w głąb stajni.
Odpowiedziała mu cisza.
– Hej, ty! – spróbował jeszcze raz.
Cisza.
Ta cisza zaniepokoiła go jeszcze bardziej. Na dźwięk jego głosu Pchła
i Szelma powinny się odezwać. Zazwyczaj rżały radośnie, spodziewając się
śniadania. Teraz milczały.
Podszedł jeszcze bliżej. Nie zabrał ze sobą broni. W zasadzie nie nosił jej
mniej więcej od dekady. Pistolet i magazynki leżały ukryte w kuchni. Teraz
pierwszy raz od dziesięciu lat pomyślał, że chciałby, aby chłód metalu dodał mu
odwagi.
Wszedł w mrok stajni.
Oddychał szybko. Nerwowo. Za drzwiami po lewej stronie stały widły.
Odstawił kubek z kawą i chwycił oburącz narzędzie. Ktokolwiek tu jest, jeśli nie
ma pokojowych intencji, nadzieje się na inny rodzaj metalu. Ruszył przed siebie.
W stajni nikogo nie było. Konie również były cicho. Niespokojnie ruszył
w stronę boksów.
Wtedy to zobaczył.
Drewniane skoble leżały na ziemi. Drzwi do boksów były wyrwane.
Najpierw ujrzał Pchłę.
Klacz leżała na ziemi. Dookoła rozrzucone były jej wnętrzności.
Szkliste, martwe oczy patrzyły na niego z wyrzutem.
Z Szelmą było jeszcze gorzej. Ktoś urwał jej łeb.
Wypuścił z dłoni widły.
Na widok martwych koni uklęknął na ziemi i zaczął płakać.
Przytulił łeb Pchły i głośno szlochał.
Tak naprawdę płakał pierwszy raz od… Nie pamiętał od kiedy.
IV
VI
Nocą w lesie można się zgubić. Poranne słońce przegania ciemności i sprawia,
że to, co wydawało się nieprzeniknioną czernią, tak naprawdę nieprzeniknione
nie jest. Przypuszczali, że Michał nocą mógł skręcić w niemal każdym miejscu
i iść przez las na przełaj. Ani Danka, ani Kurpiewski nie mogli wiedzieć, że
zatrzymując się na rozwidleniu drogi, stanęli dokładnie w tym samym miejscu,
w którym zatrzymał się Michał. Szli, rozglądając się dookoła, niemal krok
w krok po jego śladach.
– Jakieś zwierzęta się tu goniły – zauważył Kurpiewski, wskazując na
połamane gałęzie.
Po jego prawej stronie gałęzie były połamane na wysokości ramion dorosłego
człowieka.
– Wysokie – dodał.
– Co wysokie?
– To zwierzę.
– A może to Michał?
– Że on tak połamał?
– Nie pije od dawna, to może i głowa nie ta…
Danka chwytała się każdego pomysłu, jaki przychodził jej do głowy, byle
tylko nie dopuścić do siebie myśli, że mężowi mogło się coś stać.
– Mógł iść pijany i się gdzieś wywrócić… – Zawiesiła głos. – O Boże!
– Co? – odezwał się zaniepokojony Kurpiewski. – Stało się coś? Widzisz go?
– Nie. Po prostu tak myślę, że nocą było zimno i pewnie zmarzł strasznie.
– Mrozy już puściły, a Michał w dawnych czasach sypiał w gorszych
warunkach.
Pokiwała głową.
Nigdzie nie widziała męża. Szli bardzo wolno, próbując sprawdzać jak
największe części lasu.
– A może spotkał Ruskich… – powiedział Kurpiewski i kopnął kamień, który
leżał na środku leśnej dróżki.
Od kilku lat, gdy ktoś w okolicy znikał, mówiono o Ruskich. W zasadzie to
od czasu, gdy sprowadzili się do starego dworu i zamienili go w jakąś tajną bazę.
Nikt nie wiedział, co się tam dzieje, ale jedno było pewne: wiele osób widziało
przyjeżdżających tam ludzi, ale jeszcze nikt nie widział, żeby ktoś wyjeżdżał. Za
to wielu miejscowych opowiadało o tym, że w nocy słychać tam dziwne odgłosy.
I widać światła. W części pałacu, w której niegdyś mieściły się sale balowe, nocą
widać było błyskające błękitne światła. Zupełnie jakby ktoś ujarzmił pioruny
i zamknął je w klatce z betonu.
– Daj spokój. Wiedział, jak Ruskich unikać, lepiej niż my.
– Ale może oni wiedzieli, jak zachowuje się taki, co ich unika… –
Kurpiewski urwał w pół zdania.
Szli dalej. Las coraz bardziej się przerzedzał, a na horyzoncie zamajaczyło
jezioro z małą plażą. Ta ziemia należała do nich. Wzdłuż plaży planowali
zbudować domki…
– Nic nie w… – zaczął Kurpiewski, ale Danka przerwała mu energicznym
machnięciem dłoni.
– Tam! – zawołała.
– Gdzie?
– Tam! – Wskazała przed siebie. – To on. Ja mu nogi z… – nie dokończyła.
Pobiegła do leżącego na piasku męża.
Z daleka wyglądał, jakby spał. Leżał na brzuchu, twarzą zwrócony w stronę
wody. Często spał na brzuchu, dlatego doskonale znała tę pozycję.
– Ty gnoju! – krzyknęła.
Była szczęśliwa, że się znalazł, ale miała zamiar ciosać mu kołki na głowie
przez co najmniej miesiąc. Począwszy od dziś. Od teraz.
Jednak im bliżej podchodziła, tym bardziej niepokój, który towarzyszył jej od
poranka, zamiast maleć, rósł.
Coś było nie tak.
Krzyczała, a on nawet nie drgnął.
Biegła, robiąc więcej hałasu niż stado dzików, a on nawet się nie poruszył.
Coś było nie tak.
Kiedy podbiegła do męża, zrozumiała co.
Michał miał wyrwany kręgosłup. Ktoś rozerwał żebra i wyjadł ze środka
serce i resztę narządów.
To, co z daleka brała za czarną kurtkę, tak naprawdę było krwią.
Gdy to do niej dotarło, osunęła się nieprzytomna na piasek.
VII
Gdy Inga dowiedziała się, co wydarzyło się w Moskwie, jej świat rozpadł się na
milion kawałków. Nie sądziła nawet przez sekundę, że w obliczu tak
gigantycznej tragedii ojciec pozwoli jej na wyjazd nad jezioro. Pamiętała, co
działo się po śmierci towarzysza Stalina. Żałoba w domu, żałoba w państwie.
Musiała chodzić ubrana na czarno przez miesiąc. I do tego przyjmowała
kondolencje, zupełnie jakby ten obcy w gruncie rzeczy człowiek był kimś
bliskim.
Nie miała jednak pojęcia o dwóch rzeczach. Śmierć Stalina została
wykorzystana do rozgrywki partyjnej, w której brał udział także jej ojciec. Na tej
śmierci zyskała jej rodzina. W przypadku odejścia Bieruta sprawy nie były już
tak oczywiste. Jego śmierć także rozpoczynała etap politycznych gier, z tą jednak
różnicą, że rozgrywanych w o wiele bardziej brutalny i lokalny sposób.
Dlatego gdy została zawołana do ojca po tym, jak wstał z krótkiej
regenerującej drzemki, nie liczyła na nic. Nie planowała nawet wspominać
o wyjeździe. Byłoby to zapewne w złym guście i zostało potraktowane jako
afront wobec władzy i tragedii narodu.
– Inguś, Inguś, wiesz już, co się stało? – zapytał ojciec, wciąż wsparty na
wielkich puchowych białych poduszkach.
– Tak, tatku. Już Stasia powiedziała. Tragedia – odparła.
– Oj, tragedia, dziecko.
Ochab kochał córkę. Była najbliższą mu osobą, dlatego często miał do siebie
pretensje o to, że po śmierci żony tak naprawdę Ingą zajmuje się Stasia, a nie on.
Ale gdyby poświęcał jej więcej czasu, gdyby był ojcem, a nie politykiem…
Gdyby to robił, nie byliby tu, gdzie są, a ona nie miałaby zapewnionej
przyszłości. Czasami, kiedy nie mógł spać, myślał o tym, dlaczego robi to
wszystko, co robi. Czy miłość do partii i władzy wciąż była w nim tak gorąca jak
w roku 1945? Czy może za każdym razem, gdy przymykał oczy na katownie
tajnych służb, na zabijanie porządnych ludzi, ta miłość w nim słabła? Gasła, tliła
się coraz słabiej, aż w końcu w niezauważalny sposób całkowicie się wypaliła
i zastąpiło ją uczucie inne, będące absolutnym przeciwieństwem miłości. Strach.
Tak, bał się. Tego, że utraci pozycję i władzę. Widział już swoich kolegów,
którzy trafiali do tych samych cel, do których kilka miesięcy wcześniej chodzili
oglądać, jak ubecy łamią ściganych listami gończymi akowców. W tym kraju
zbyt łatwo było z bohatera stać się łajdakiem.
Stefan Wichłacz. To imię i nazwisko wracało do niego, ilekroć myślał o tym,
żeby po prostu odejść. Zabrać Ingę i wyjechać. Może do Trójmiasta? Miał tam
rodzinę. Może na południe, pod Kraków. W Czarnym Stawie wciąż mieszkali
jego kuzyni. Miał dokąd jechać. Wichłacz też miał. Nawet spakował się
i powiedział, że śmierć Stalina kończy dla niego pewien etap w życiu. Wichłacz
był szefem tajnej służby. Też kiedyś kochał swoją pracę. A potem coś w nim
pękło. Mówili później, że to przez presję i zbyt dużo obowiązków. Dzień po tym,
jak złożył rezygnację, koledzy poszli do niego do domu pogadać o przyszłości.
Chcieli namówić go, by nie odchodził. Kiedy weszli do mieszkania, zobaczyli
najpierw coś małego. Coś, co wisiało nad oknem i ruszało się w podmuchach
wiatru. Kazik miał sześć lat. Cecylia czternaście. Żona Wichłacza, Zofia,
trzydzieści siedem. Każde z nich wisiało na innym oknie. Stefan powiesił się na
lampie, na środku dużego gościnnego pokoju. Do dziś po resorcie krążą plotki,
że ci koledzy, którzy go odwiedzili, wcale nie znaleźli ciał. I wcale nie chcieli,
żeby wracał do pracy.
Czy on też zostałby usunięty? Kiedy wydał wszystkie dyspozycje dotyczące
pierwszych działań związanych ze śmiercią Bieruta, dochodziła siódma rano.
Pojechał na chwilę do domu, by się zdrzemnąć. Nie powinien tego robić. Gdy
tylko opuścił siedzibę partii, ci, którym nie podobała się jego pozycja, na pewno
zaczęli za jego plecami wymyślać nową drogę, którą powinno podążać państwo
polskie. Ale spać musiał.
A teraz, raptem dwie godziny później, patrzył wciąż zaspanymi oczyma na
córkę, myśląc, czy ona też jak młodziutka Cecylia zawiśnie kiedyś na wysoko
umieszczonych karniszach. Czy z niego zrobią samobójcę? A może pozwolą im
żyć? Na swoich warunkach. Ona w sierocińcu, on w więzieniu.
Najbliższe dni będą miały dwa oblicza. Jednym, tym na pokaz, będą rozpacz
i łzy, tym prawdziwym, skrytym za pozorną żałobą, będzie walka o władzę. I tę
walkę on może przegrać.
Spojrzał na Ingę.
– Córuś, córuś, co ja mam z tobą zrobić?
Zaskoczyły ją te słowa. Widziała, że ojciec jest zmęczony i ledwo żywy, ale
nie sądziła, że usłyszy w jego głosie autentyczną troskę.
– Nic, tatku. Posiedzę sobie w domu. Miałam inne plany, ale teraz to już…
– A co chciałaś robić?
– Tato. To zupełnie nieistotne w obliczu tej tragedii.
Córka nabierała politycznych nawyków. Mądra dziewczyna.
– Możesz mi powiedzieć. Ostatnio nie miałem dla ciebie zbyt wiele czasu. Jak
szkoła?
– Szkoła dobrze. Już prawie koniec. Dlatego ja i moi przyjaciele mieliśmy
taki pomysł, żeby wyjechać na Mazury. Do tej daczy.
– I? – zapytał z ożywieniem. W głowie pojawiła mu się ciekawa, choć może
niewykonalna myśl.
– No i nic. Śmierć towarzysza Bieruta, pogrzeb, żałoba narodowa. Tatku,
nawet sobie mną głowy nie zawracaj teraz. Oni zrozumieją.
„Moja córeczka” – pomyślał. Dobro ogółu nad swoje własne. Ale tym razem
się bał. A co najczęściej powodował strach? Agresję. Przed agresją zaś najlepiej
było się chować.
VIII
IX
– Inga, dziecko. Tragedia, jaka dotknęła nasze państwo… – Ochab zawiesił głos.
– Przepraszam cię. Mówię do ciebie, jakbym wygłaszał przemówienie. –
Podszedł do córki i mocno ją przytulił.
– Co jest, tatku? – zapytała, oddając uścisk. – Dziwnie się zachowujesz.
– Przepraszam. Nie dziwnie. Po prostu próbuję zebrać myśli. Najbliższe dni
nie będą łatwe. Czeka mnie warta honorowa, czeka mnie wiele rozmów
z Moskwą, z towarzyszami z partii. Nie sądzę, żebyś była mi potrzebna tu na
miejscu.
– Słucham? – Ingę zamurowało.
Nie takiej informacji się spodziewała. Myślała, że czeka ją chodzenie
w czarnej sukni i udawanie przygnębionej przed współpracownikami ojca…
– Myślę po prostu, że dla ciebie będzie lepiej, jeśli wyjedziesz ze znajomymi.
Ochab nie był wierzący, ale w tym momencie niemal zaczął się modlić. Byle
tylko jego córka nie zaczęła nabierać podejrzeń. Niech wyjedzie do tej
mazurskiej głuszy. Nikt nie będzie wiedział, gdzie jest. Jedno zmartwienie mniej.
Tym razem to Inga wtuliła się w ojca.
– Kocham cię! Jesteś najlepszy!!!
– No już, spokój. Jeszcze ktoś sobie pomyśli, że cieszysz się z tego, że
zastępuję Bieruta.
– Nie – powiedziała stanowczo. – A zastąpisz? – dodała po chwili z lękiem
w głosie.
– Nie. Mam nadzieję, że nie… – odparł ojciec. – A teraz leć. Ustal z Janem
termin wyjazdu. Gdyby pytał, powiedz mu, że to rozkaz. A klucze do daczy…
– Tak, wiem, wiem. Znaczy wiem, gdzie są! – krzyknęła rozentuzjazmowana
Inga.
Jej marzenie się spełniało.
W okolicy nie było nikogo, kto mógłby mu pomóc w pochowaniu koni. Patrząc
na ich okaleczone truchła, zupełnie zapomniał o tym, że był umówiony ze
Starym. Teraz zresztą to i tak było bez znaczenia. Nie miał zwierząt, które
mógłby zaprząc do furmanki, przewóz mebli był więc nieaktualny.
W stajni obok drzwi stały kilof i łopata. Ziemia była wciąż zmarznięta
i twarda, ale musiał zrobić wszystko, by zapewnić swoim jedynym przyjaciołom
godny pochówek. Wziął narzędzia i ruszył w stronę lasu. Chciał pójść na polanę,
na której pierwszy raz zobaczył konie. Zanim wyszedł, spojrzał jeszcze raz na
martwe zwierzęta.
Widział już w życiu rany postrzałowe. Widział, jak wygląda człowiek, gdy
rozerwie go granat i gdy w pobliżu eksploduje bomba. Widział rany cięte, kłute
i szarpane. Widział nawet ciało rozjechane przez czołg. Ale takich ran, od jakich
padły konie, nie widział nigdy. Zupełnie jakby zaatakowała je sfora, ale nie
psów, tylko panter. Coś, co je zabiło, miało gigantyczną siłę i nie bało się
atakować zwierząt większych od siebie.
Gdy zbliżał się do polany, z oddali usłyszał głos, a raczej rozpaczliwy krzyk
kobiety. Pobiegł w stronę jeziora. Nad brzegiem leżała Danka, kobieta, w której
gospodarstwie powinien być za jakąś godzinę i ładować na furmankę stare
pomazurskie meble. Tuliła do siebie coś, co leżało na piasku zwrócone ku
wodzie.
Już miał do niej podejść, ale ktoś go powstrzymał. Dłoń trzymająca go za
rękaw kurtki należała do Kurpiewskiego, sąsiada Danki.
– Nie podchodź. Trzeba wezwać milicję.
– Co się stało?
– Nie chcesz wiedzieć – odparł tajemniczo Lechu.
– Nie pierdol. – Wyrwał się z uścisku i ruszył w stronę kobiety.
Gdy podszedł, jego oczom ukazał się widok podobny do tego, co widział
w swojej stajni. Jakieś zwierzę rozszarpało Michała niemal na strzępy.
– Kurwa mać – zaklął głośno.
– Mówiłem, że trzeba wezwać milicję… – powiedział Kurpiewski.
Roman nie odezwał się słowem. Stanął obok Danki i zaczął przyglądać się
ranom. Kobieta nie zwracała na niego uwagi. Kurczowo ściskała szczątki męża,
wydając z siebie jednostajny, upiorny skowyt.
Przez to, że Danka cała czas trzęsła zwłokami, nie mógł obejrzeć ich zbyt
dokładnie, ale to, co zobaczył, wystarczyło.
Coś grasowało w okolicznych lasach. I niczego ani nikogo się nie bało.
XI
Zastanawiał się. Jeśli lata w polityce czegoś go nauczyły, to tego, że nie wolno
opierać się na pierwszych wrażeniach. Na Mazurach Inga będzie bezpieczna. To
fakt, ale czy aby na pewno? A co, jeśli zdarzy się coś, czego nie przewidział?
Jeśli na wsi ktoś z miejscowych będzie chciał mścić się na partyjnej córce? Nie
dawało mu to spokoju. Sięgnął po telefon.
– Ochab – powiedział do słuchawki.
Zdzisław Marchwicki był żołnierzem, pracownikiem bezpieki, ale przede
wszystkim człowiekiem, który wszystko, co osiągnął, zawdzięczał Ochabowi.
Był wdzięczny i wierny. Jeśli miał kogoś wysłać, by chronić Ingę, to tylko jego.
Wszystko, co miał do powiedzenia Marchwickiemu, przekazał w dziesięć minut
i odłożył słuchawkę. „Tak będzie lepiej” – pomyślał. Inga się nie dowie,
a Marchwicki będzie miał na młodzież oko. Zwłaszcza że na terenie partyjnego
pensjonatu, pod domkiem dla personelu, znajdowały się tajne pomieszczenia.
Marchwicki dostanie się tam pod nieobecność gospodyni, a potem będzie
obserwował. Jak to zrobi – o to Ochab się nie martwił.
XII
– Nie wiem, jak waćpanna to zrobiła, ale od dziś będziemy nosić ją na rękach,
gdy na jej drodze pojawią się schody, rzucać płaszcze, gdy stanie przed kałużą,
oraz spełniać wszystkie zachcianki – powiedział Marian, nie kryjąc zadowolenia.
– Ależ mój drogi, nic takiego nie zrobiłam – odparła Inga.
Stali pod bramą szkoły, czekając na pozostałych z ich paczki. Lekcje miały
zostać dziś odwołane na czas trwania żałoby narodowej, ale jeszcze nikt o tym
nie wiedział. Nikt poza Ingą.
– To jak to się stało?
– A tak. Sam wpadł na ten pomysł. Myślałam, że śmierć Bieruta to dla nas
koniec, ale tym razem ojciec powiedział, że nie chce, żebym na czas
zamieszania…
– Ha! – przerwał jej Marian. – On po prostu chce cię wywieźć z miasta, żeby
twa uroda, o pani, nie rozświetlała zanadto mroku, jaki spowił kraj po utracie
wodza.
– Idź, ty duraku. – Inga dała mu kuksańca w żebra. – Ale coś w tym jest… –
zawiesiła głos. – W każdym razie zbierajcie się powoli wszyscy. Mamy
samochód do dyspozycji od jutra. Możemy ruszyć jakoś po szesnastej, żeby być
na miejscu na wieczór…
– Idealnie – stwierdził Marian. – A gdzie te nasze patałachy?
Inga rozejrzała się. Na horyzoncie majaczyły sylwetki Kazika i Andrzeja.
Spojrzała w stronę zaparkowanego pod szkołą samochodu. Czarna rządowa
wołga zazwyczaj odjeżdżała w chwili, gdy tylko Inga przekraczała bramę. Dziś
jednak kierowca czekał. Zapewne na polecenie ojca. Wtedy pierwszy raz
przyszło jej to do głowy. Być może ojciec zwyczajnie się o nią martwi i nie chce,
żeby coś jej się stało? Mazury w takim układzie są najlepszym wyjściem…
XIII
Olga Winawiczowa znów spojrzała na królika w klatce. Rana, którą zadała
zwierzakowi, powinna go zabić. Organizm zwierzęcia nie ma na tyle
rozwiniętych zdolności regeneracyjnych, by zatamować tak rozległy upływ krwi.
Zresztą przez ostatnie miesiące widziała niejednego królika, który padał od
zadanych ran.
Serum testowała na świniach, królikach, psach, a nawet krowach. Chciała
mieć pewność, że to, co odkryła, nie jest przypadkiem i że nie ogranicza się
tylko do królików.
Już raz się cieszyła. Doskonale pamiętała ten dzień. Ze wszystkich zwierząt,
jakie poddała tego dnia eksperymentom, nie zdechły dwa króliki. To była parka.
Nazwała je Doris i Rock. Mimo że szczerze nie znosiła wszystkiego, co wiązało
się z Ameryką, miłości do filmów z Doris Day i Rockiem Hudsonem wyprzeć
się nie mogła. A więc Doris i Rock. Dwie puszyste kule. Ta para nie tylko nie
wykrwawiła się na śmierć, ale stało się to, co planowała: rany się zasklepiły.
Teoria o tym, że można przeprogramować komórki w komórki macierzyste
i przyspieszyć proces regeneracji, przestała być teorią. Stawała się faktem. Olga
patrzyła na zwierzątka, których ciałka nie nosiły żadnych śladów niedawnych
obrażeń, i była z siebie dumna.
To wtedy poszła wysłać telegram do Moskwy. Udało się. Plan, który ułożyli
z generałem, przestawał być tylko mrzonką.
Dlatego gdy wróciła do laboratorium, nie mogła uwierzyć w to, co ukazało się
jej oczom. Białe futerko Doris całe było pokryte krwią. Królica obijała się
o ściany klatki jak oszalała. Obok zaś leżało coś, co przypominało czerwoną
szmatę do podłogi. Wciąż mokrą, mimo iż ktoś włożył sporo pracy w jej
wykręcanie. To był Rock czy raczej to, co z niego zostało.
Niemal się załamała. Z jednej strony serum działało. Przyspieszało
namnażanie komórek i pozwalało regenerować skórę w zaskakująco szybkim
tempie. Ale drugą stroną medalu było… No właśnie. Drugą stroną medalu było
truchło Rocka.
Coś poszło nie tak. Doris wciąż waliła ciałkiem o ściany klatki. Olga
próbowała ulżyć jej w cierpieniu, ale nie potrafiła zbliżyć się do królicy.
W końcu sięgnęła po szczypce, którymi udało jej się schwytać zwierzę.
Trzymała Doris za kark, miażdżąc go powoli stalowym uchwytem. Kiedy kości
chrupnęły, była pewna, że to koniec. Myliła się. Doris kilka sekund później
wstała i znów zaczęła jak oszalała tłuc o pręty klatki.
– Fascynujące – powiedziała do siebie Olga.
A potem zaczęła się zastanawiać nad dawką i proporcjami serum, jakie
wstrzyknęła zwierzakom. Musi precyzyjnie wyliczyć ilość potrzebną do
prawidłowego działania serum, w innym wypadku jej pacjenci jeden po drugim
wpadną w chory szał zabijania.
Teraz nareszcie wiedziała, co wtedy poszło nie tak. Oba króliczki patrzyły na
nią bystrymi oczkami. Oba były zdrowe i nie wykazywały żadnych oznak
agresji. Tak wyglądał początek nowej Radzieckiej Rosji.
Była z siebie dumna. A najbardziej z faktu, że do tej pory udało jej się ukryć
przed wszystkimi, że serum poza regeneracją ma jeszcze jedną właściwość.
Pozwalało organizmowi funkcjonować, póki ciało, w które je wstrzykiwano,
nadawało się do życia.
Ale o tym opowie generałowi już sama.
XIV
XV
XVI
XVII
XVIII
Marchwicki nigdy o nic Ochaba nie pytał. Po prostu działał i nie znał czegoś
takiego, jak ograniczenia. Dawno temu podczas wojny Ochab uratował mu
życie. Od tamtej pory miał u niego dług, który mógł spłacić tylko w jeden
sposób: nadstawiając za swojego szefa pierś.
Zadanie było banalnie proste: pilnowanie Ingi i jej znajomych. To nie mogło
być skomplikowane. Poza tym stwarzało okazję, by wyjechać z Warszawy nad
jeziora. Nawet jeśli miałby widywać wodę tylko z daleka, to i tak się opłacało.
Zwłaszcza że w stolicy zaraz rozpocznie się pogrzebowa szopka.
Miał nie rzucać się w oczy, więc do Mikołajek pojechał pociągiem, a stamtąd
ruszył na piechotę. Do Popielna było niecałe dziesięć kilometrów. Dwie godziny
marszu przez las. Może dwie i pół, jeśli będzie musiał czekać na prom, żeby
przeprawić się przez jezioro Bełdany.
Było zimno i rześko. Minęło z dziesięć lat, odkąd ostatni raz chodził po lesie.
Szedł przed siebie, oddychając cudnym mazurskim powietrzem.
Nigdy nie podał w wątpliwość żadnej decyzji Ochaba i w tym wypadku
również nie miał zamiaru tego robić. Dlaczego szef puścił tu córkę? Dlaczego
teraz? I w końcu dlaczego on miał ją ochraniać nieoficjalnie i z daleka? Nie jego
problem. Ale byłby nieszczery wobec siebie, gdyby powiedział, że nie
zastanawiał się nad tym. Czuł, że śmierć Bieruta będzie początkiem końca,
i w tym upatrywał decyzji szefa. Oby tylko nie chodziło o jego koniec.
Gdy znalazł się po tej stronie jeziora, gdzie leżało Popielno i partyjny
pensjonat, zwolnił. Miał mnóstwo czasu, dzieciaki przyjadą dopiero jutro. Idąc
w kierunku willi, postanowił po drodze sprawdzić teren. Na wszelki wypadek.
Nie chciał się rzucać ludziom w oczy, więc wybierał trasę przez las lub brzegiem
jeziora.
Otaczała go cisza niemal absolutna. Szedł, delektując się spokojem
i poczuciem błogości. Musiał być niedaleko willi, bo w oddali widział jakiś
kościół. „To pewnie ten w Popielnie” – pomyślał. Lodowata woda oblewała
czubki jego wojskowych butów. Tutaj domy stały bliżej brzegu jeziora,
postanowił więc skręcić w las i zniknąć ludziom z pola widzenia. Wszedł
w gęstwinę. I znów otulił go spokój emanujący z otaczającej go przyrody.
A potem to usłyszał.
Coś jakby zawodzenie. Skowyt.
Szedł dalej. W kieszeni kurtki miał pistolet, w plecaku dwa kolejne. Był
dobrze przygotowany. Nawet do walki z niedźwiedziem.
Szedł dalej.
Słońce już zaszło, a spokój zaczął nabierać czarnych odcieni. Dziwne odgłosy
to oddalały się, to zbliżały. Od willi dzielił go może kilometr.
A potem to się stało.
Jakiś ruch. Coś go dotknęło. Potem popchnęło.
Upadł na brzuch, ale szybko przekręcił się na plecy, w międzyczasie
wyciągając z kieszeni broń.
– Chodź, suczy synu – wysyczał, mierząc z pistoletu w ciemność.
Napastnik zareagował tak, jakby zrozumiał jego słowa.
Rzucił się na niego z niesamowitym impetem.
Ostatnią rzeczą, o jakiej pomyślał Marchwicki, był Ochab. I o tym, jak bardzo
go zawiódł. A potem nastała krwawa ciemność.
XIX
XX
XXI
XXII
II
III
IV
Kiedy Danka otworzyła oczy, wciąż miała nadzieję, że to tylko sen. Koszmarny
sen, z którego szybko się obudzi. Albo obudzi ją gorąca kawa, którą zaparzy dla
niej Michał. Ale nie poczuła aromatu kawy. Nie czuła nic poza bólem oczu.
Wypłakała morze łez.
Spróbowała usiąść, ale zakręciło jej się w głowie i opadła na łóżko. Była
osłabiona z rozpaczy. Nie potrafiła znaleźć w sobie siły, więc leżała w łóżku,
które niedawno dzieliła z ukochanym, a na samą myśl o tym do oczu napłynęły
jej łzy.
– Nie płacz, dziecko – usłyszała głos dochodzący z sieni.
Znała ten głos bardzo dobrze, ale w stanie, w jakim się znajdowała, nie
potrafiła przypisać go do osoby.
– Dałaś mu piękne życie. Powinnaś być z niego dumna – dodał głos.
– Kto to? – zapytała niepewnie. A potem w jej mózgu coś zaskoczyło. Ksiądz
Kenig. – Och, to ksiądz. Przepraszam, nie poznałam.
– Nie szkodzi, dziecko. Byłem tu wczoraj, ale spałaś. Zajmowała się tobą pani
Kurpiewska, a ja nie chciałem ci przeszkadzać. Potrzebujesz teraz dużo spokoju.
Nie odpowiedziała. Nie wiedziała, co mogłaby powiedzieć. Wolała milczeć.
– Kochana, wiem, że pora jest nie najlepsza, ale nie będzie innej. Musimy
zająć się pochówkiem Michała. Rozumiem, że nie potrafisz i nie chcesz teraz
o tym myśleć, więc jeśli pozwolisz, zajmę się tym za ciebie…
Skinęła głową.
Pochówek.
Pogrzeb.
Grób.
To słowa, o których nie myślała od czasów wojny. I nie sądziła, że pomyśli
o nich przez najbliższe czterdzieści lat.
Skinęła głową po raz drugi.
Przypomniała sobie twarz męża. Mięso. Szczątki.
Nie chciała więcej na to patrzeć.
– Jego ubrania.
– Słucham? – zapytał ksiądz.
– Jego ubrania są w szafie. Niech go ksiądz ładnie ubierze – dodała.
VI
Obudził ją deszcz walący w parapet. Zupełnie straciła poczucie czasu. Nie miała
pojęcia, ile spała, która jest godzina ani jaki dzień tygodnia. Rozpacz
wypełniająca jej serce nie dawała o sobie zapomnieć. Nie potrafiła nad nią
zapanować. Mogła tylko się jej poddać.
I to postanowiła zrobić.
Słuchać rozpaczy.
Rozpacz kazała jej przypomnieć sobie, jak budziła się obok Michała, który
śmiejąc się, całował ją delikatnie w czubek nosa, a potem szedł zaparzyć kawę.
Rozpacz, która kazała jej pamiętać o tym, jak jej łono przepełniała rozkosz. Jak
uwielbiała ją brać i dawać. Rozpacz, która opowiadała jej o tym, jak razem
pracowali całymi dniami i nocami nad tym, by mieć lepszą, bo wspólną
przyszłość. Rozpacz, która mówiła jej: mogłaś mieć wszystko, a nie będziesz
miała nic. Rozpacz, która była nicością. Jedną wielką nieskończoną nicością
pochłaniającą jej bijące serce. Rozpacz, która mówiła, że nie ma już nic. I nic już
na nią nie czeka. Że jej wszystko zostało rozszarpane i pożarte przez jakieś
głodne zwierzę. Rozpacz, która mówiła: Wstań. Podejdź do drzwi. Nie zważaj na
deszcz. I na to, że jest zimno. Że jesteś prawie naga. Że twoje ciało chłostają
lodowate krople deszczu przemieszane z grudami śniegu. Rozpacz, która
mówiła: Idź przed siebie. Cały czas. Idź prosto w mrok. Nie bój się niczego, bo
niczego już nie masz. Po prostu idź. Teraz jest ci zimno, ale to minie. Za chwilę
nic nie poczujesz. Masz bose stopy? Nie przejmuj się tym. Piasek na plaży jest
lodowaty? To tylko złudzenie. Tak naprawdę jest gorący. Bo przecież płynie
w nim teraz jego krew. Więc idź. Idź po krwi. Za krwią. Jeszcze kilka minut.
Zaraz tam dojdziesz. A teraz – mówiła rozpacz – teraz krzycz. Rób dużo hałasu.
Deszcz bijący w wodę jeziora zagłusza dźwięki. Musisz być głośna. Pamiętasz,
jak głośna byłaś w sypialni? Bądź głośniejsza. Teraz nie jest dobrze, że pada. Ale
ty dasz radę. Przekrzyczysz deszcz. Tylko idź wciąż przed siebie. Idź. Nie
zwalniaj kroku. Rozpacz wie, co masz zrobić. Prowadzi cię do miejsca,
w którym powinnaś być. Które jest jedynym słusznym miejscem. Musisz tam
dotrzeć, zanim deszcz i śnieg wszystko zniszczą. Musisz stanąć na jego krwi.
Więc idź. I krzycz. To jedyne, co możesz zrobić. Jedyna słuszna decyzja.
Rozpacz mówi, że zawsze musi być nadzieja.
Zawsze trzeba ją mieć.
Zwierzęta sprawdzają żerowiska.
Krzycz – mówi rozpacz. – Usłyszą cię.
Usłyszą i dadzą wolność.
Jeśli tylko poprosisz, oddadzą ci męża.
Tylko idź.
Bądź dzielna.
Idź.
Deszcz sprawił, że niemal nic nie widziała. Włosy lepiły się jej do twarzy.
Idź.
Słuchała rozpaczy, która miała głos cieplejszy od księdza. Głos, który
obiecywał spełnienie.
Nie poczuła, gdy pierwsze zwierzę powaliło ją na ziemię. Nie czuła, gdy
wbiło pazury w jej piersi.
Rozpacz śpiewała w jej duszy. Nie przestawała, gdy druga bestia próbowała
urwać jej głowę. Sekundę przed tym, gdy wraz ze skórą pękły kręgi szyjne,
Danka zobaczyła, co ją zabija. I wtedy pękło jej serce.
VII
Magda Podolska miała szesnaście lat i nigdy nie sądziła, że zostanie zaproszona
przez Ingę Ochab na wspólny wyjazd. Inga jej imponowała. Nie dlatego, że była
córką tak ważnego polityka, ale dlatego, że będąc córką jednego
z najważniejszych ludzi w kraju, pozostawała sobą. Sympatyczną, piękną
i zupełnie normalną dziewczyną. Taką, za którą oglądali się wszyscy
kawalerowie, a ona sama, nic sobie nie robiąc z wrażenia, jakie wywoływała,
szła przed siebie z uśmiechem na ustach. A przecież mogła owijać ich sobie
wokół palca. Z pieprzykiem na brodzie, przypominała tę francuską aktorkę, którą
widziała w Trzech muszkieterach, Yvonne Sanson – i miała coś z jej
zadziorności, choć była blondynką.
Pod pretekstem skorzystania z toalety Magda pobiegła do przeznaczonej dla
niej sypialni. Chciała przez chwilę pobyć w niej sama. Teraz siedząc w pokoju
z widokiem na piękne, majestatyczne jezioro, myślała o tym, że marzenia się
spełniają. Oto znalazła się w towarzystwie nie tylko najpopularniejszych ludzi
w szkole, ale i najbardziej wpływowych. Nie żeby miała potrzebę otaczania się
wpływowymi ludźmi, ale swoje wiedziała. Jej dziadek hodował świnie i dzięki
temu, że urządzał świniobicia, wszyscy we wsi go szanowali. Kiedy masz coś,
czego inni nie mają, stajesz się ważny. Nawet jeśli to tylko kontakty.
– Magda! – głos Mariana wyrwał ją z zadumy. – Chodź do nas!
– Już! – krzyknęła, patrząc ostatni raz w stronę jeziora.
Nadchodził wieczór, a nad taflą wody powoli unosiła się mgła.
Na dole w salonie wszyscy rozsiedli się dookoła ławy.
– Patrz! Laura! – krzyknął Marian. – Tylko na to popatrz! Presley! – krzyczał,
wymachując małą czarną płytą. – Na ciężką Anielkę, myśmy tyle szukali płyt,
a oni tu mają lepsze zaopatrzenie niż w stolicy.
– O rety! – Laura odwróciła się do Ingi i powiedziała, śmiejąc się serdecznie:
– Nieźle sobie radzą koledzy taty.
– Bo oni wiedzą, jak się bawić – zawtórował jej Franek.
– Cicho tam – odezwała się rozbawiona Laura. – Jakbyście nie wiedzieli, że
towarzysze muszą wiedzieć wszystko.
Towarzystwo wybuchnęło śmiechem.
– To co, pierwszy toast? – zapytał Kazik, nalewając do kieliszków koniak,
który znalazł w barku.
– Oczywiście – zawtórował mu Marian.
– Za towarzysza Ochaba! Bez jego niezwykle szczodrego serca
siedzielibyśmy dalej w smutnej Warszawie, płacząc po towarzyszu Bierucie –
powiedział Kazik, unosząc koniakówkę.
– Za Edwarda! – zawtórowali mu Franek i Marian.
– Za tatę Edwarda – dodały roześmiane Kasia i Laura.
Magda i Inga stały obok siebie, wpatrując się w kolegów.
– Dzięki, tatku – odezwała się w końcu Inga, stukając się kieliszkiem
z Magdą.
– Jak myślicie… – zaczął Franek i nagle zgubił wątek.
– Co myślicie? – dopytał złośliwie Marian.
– Przepraszam. Zasłuchałem się. Jak myślicie, kiedy pozwolą nam słuchać
rock’n’rolla?
– Niebawem – odparła Inga. – Ale pewnie będzie się inaczej nazywał. Tata
mówi, że partia musi wszystko nazywać po swojemu.
– Soc i roll! Piękna nazwa! – krzyknął Kazik.
– Nie! Socjalistyczny taniec! – zawtórował mu Andrzej.
Stojąca koło gramofonu Kasia podkręciła potencjometr. Cały salon
wypełniały dźwięki amerykańskiej muzyki, zagłuszając skowyczące w mroku
zwierzęta.
CZĘŚĆ DRUGA
POLOWANIE
15 marca 1956 roku
Żal tych pana koni – powiedziała stara Lebiedowa, stojąc w progu domu
Romana.
Nie słyszał, kiedy nadeszła, ale go to nie zaskoczyło. Sąsiadka należała do
najbardziej wścibskich osób, jakie kiedykolwiek spotkał.
– Dziękuję – odparł, nie odwracając się w jej stronę.
Od kwadransa próbował domyć pobrudzone ziemią ręce. Wykopanie grobów
było mordęgą. Zmarznięty grunt nie ustępował łatwo. Mimo że Kielecki był
przyzwyczajony do kopania grobów w niesprzyjających warunkach, to chowanie
zmarłych pod ostrzałem było jednak czymś innym niż kopanie podwójnej
mogiły dla wielkich koni w bryle lodu.
– Pan tak sobie tu siedzi, to pan pewnie nie słyszał – kontynuowała sąsiadka.
– Czego? – zapytał znużonym głosem.
– No, hałasu.
Odwrócił się. Cały czas myślał o tym, co zabiło konie i Michała. Hałas?
Lebiedowa co prawda należała do osób, które potrafiły podsłuchać, jak ktoś
w sąsiednim domu kopuluje, ale jeśli coś określała mianem hałasu, musiało to
być naprawdę głośne.
– Jakiego hałasu? Coś w lesie?
– Nie, no gdzie tam w lesie. Panie Romanie, nie w lesie, a u tych pana
komuchów.
– To znaczy?
– No wie pan, w tym domu nad jeziorem, tu obok.
– Wiem gdzie, ale co tam słychać?
– No hałas. Zjechali się jacyś, grają muzykę, jakąś zagramaniczną. I krzyczą.
Pewnie kolejni Ruscy zjechali, goście do tego ośrodka.
– Po radziecku śpiewają?
– Gdzie tam. Po amerykańsku chyba. I sami młodzi.
Nie miał pojęcia, czym zajmuje się ośrodek, w którym roiło się od KGB, ale
przypuszczał, że goście w należącej do partii willi czy też daczy nie mieli nic
z ośrodkiem wspólnego. Rosjanie nie pozwalają nikomu opuszczać terenu,
a jedzenie i zaopatrzenie dowożą im co tydzień specjalne patrole. Nie było zatem
możliwości, aby ktoś zaproszony do ośrodka bawił się w domu partii. Roman
jednak nie próbował tego tłumaczyć Lebiedowej. Nie było sensu. Kobiecina
miała własną wizję świata i trzymała się jej kurczowo, nie pozostawiając miejsca
na jakiekolwiek wątpliwości. Przekonał się o tym dawno temu, kiedy tu się
sprowadził. Od początku miała go za wysłannika partii, który ma pilnować
porządku. I dobrze. Tak było lepiej. Przede wszystkim dla niego.
– Nic tam, chciałam tylko zobaczyć, jak pan się ma. Wracam do siebie, stary
mi się pochorował. Jakby pan miał trochę tego leku…
– Na kaszel?
– Tak, no tego…
Lebiedowa za lek na kaszel uznawała jego nalewkę spirytusową.
– Trochę jeszcze mam – powiedział i podszedł do szafki, w której chował
zapasy. Odlał jej z wielkiego gąsiora buteleczkę.
– Mało – powiedziała, patrząc na butelczynę, która miała może dwieście
mililitrów objętości.
– Mało, ale mocne. Musi starczyć. A jak nie starczy, niech przyjdzie do mnie,
to go osłucham.
Lebiedowa machnęła ręką i wyszła. Roman doskonale wiedział, że jej mąż
był zdrowy jak ryba, a stara podpijała nalewkę, gdy tego nie widział. No cóż.
Tym razem nie popełnił błędu i nie nalał jej pół litra.
Po wyjściu kobiety zapalił lampę naftową i poszedł do kuchni. Nasypał kawy
do kubka. Czekając na wrzątek, wyjął z wiadra płat skóry Pchły i obmył go
w lodowatej wodzie. W pomieszczeniu było dość ciemno i pewnie nic
sensownego nie zobaczy, ale chciał się bliżej przyjrzeć śladom. Z kawą,
kawałkiem skóry i lampą usiadł przy kuchennym stole. Wsunął skórę pod
mikroskop i zaczął się jej przyglądać.
Zwierzę, które gryzło, było ssakiem. To nie ulegało wątpliwości. Układ
zębów, głębokość, ślady po kłach i trzonowcach. Wciąż jednak nie miał pojęcia,
jaki ssak mógł zapodziać się w tych lasach. Co to za zwierzę, które nie boi się
ludzi i atakuje ich tak samo jak konie?
Krzywy odcisk jednego przedniego zęba sugerował, że cokolwiek to było,
miało uszkodzony siekacz. Ułamany. Uzębienie heterodontyczne rozwiewało
wszelkie wątpliwości. Ssak. Duży ssak. Coś, co nie bało się towarzystwa wilka
lub psa.
Nie opuszczało go wrażenie, że już widział takie ugryzienia.
II
III
IV
VI
VII
VIII
Ksiądz Kenig siedział na drewnianej ławce pod drzewem. Był to centralny punkt
plebanii. Lata temu któryś z poprzedników proboszcza zbudował dookoła dębu
stół z drewnianymi ławami. W ciepłe letnie dni zbierali się tu wierni na
spontaniczne spotkania przy ognisku. Mimo że parafia była mała, a katolików
było mniej niż protestantów, ludzie lubili tu przychodzić, jeśli nie dla duchowego
wsparcia, to dla spokoju, jaki dawała rozciągająca się stąd piękna panorama
jeziora.
– Szczęść Boże – przywitał się Roman.
– Daj Boże – odpowiedział ksiądz.
– Byłem u Danki.
– Straszna tragedia. Dziewczyna jest… no… jest… w opłakanym stanie.
Próbowaliśmy ją wczoraj pocieszyć, ale…
– Problem, proszę księdza, polega na tym, że jej nie ma. Myślałem, że
przyszła tutaj.
– Jak to?! Na rany Chrystusa… – Duchowny się przeraził.
– No nie ma. Pusty dom. Ciało Michała jak leżało, tak leży.
Roman skarcił się w myślach. Zrozpaczeni ludzie robią różne rzeczy, sam był
tego najlepszym przykładem. Wprawdzie nie sądził, aby Danka poszła do lasu
polować, ale zaczął bać się tego samego, co zapewne przeszło przez myśl
księdzu – że rzuciła się do jeziora.
– Co robimy? – zapytał. – Była tu z kimś blisko? Mogła zostać u kogoś na
noc?
– Wyglądała, jakby nie była w stanie przejść kilku kroków o własnych siłach
– odparł ksiądz. – Niechże pan pójdzie na komendę, niech jej poszukają, bo
kolejną tragedię będziem mieć.
– A myśli ksiądz, że oni coś zrobią? Ciałem się nie zajęli…
– Racja – odparł duchowny. – Poproszę Kurpiewskiego, niech wypłynie na
jezioro i opłynie zatoki. A pan niech przejdzie się lasem.
Roman skinął głową. I tak chciał pójść do lasu. Nie sądził, że jeszcze kiedyś
to zrobi, ale czuł, że najbliższą noc spędzi na czatach. Jak lata temu. Tyle że
zamiast wypatrywać ruskich patroli, będzie szukał czegoś, o czym nie ma
pojęcia.
IX
XII
XIII
XIV
XV
XVI
Las był pełen miejsc, o których nikt poza nim i kilkoma martwymi żołnierzami
nie wiedział. Przez czas ukrywania się i uciekania przed rządowymi siepaczami
zdobył wiedzę, jaką niewiele osób posiada. Do tego wiedział, czego w lesie
należy szukać. Punkty obserwacyjne, dziuple do przeczekania, nory na dłuższy
nocleg. To wszystko było w zasięgu jego ręki. I nikt nie wiedziałby nawet, że
stoi w miejscu, w którym on będzie spał przez najbliższe dni.
Teraz Roman miał nadzieję, że do tego nie dojdzie, że jego złe przeczucia to
tylko efekt wojny i ukrywanych przed samym sobą lęków. Wewnętrznych ran,
których nie wyleczył, a pokrył grubą warstwą bandaży, żeby nie rzucały się
w oczy i nie zmuszały do myślenia. Mimo to śmierć Michała, rozszarpane konie
i w końcu zniknięcie Danki kazały mu myśleć. Coś tu było nie tak, a jeśli
w okolicy są Sowieci, to najpierw należy sprawdzić ich. Z nimi jak z Niemcami.
Nie wolno im ufać i zawsze należy spodziewać się najgorszego.
Szedł przez las, starając się nie myśleć, tylko patrzeć na wszystko dookoła
i wytężając zmysły, szukać niepasujących elementów.
Kiedy nagle wyłonił się przed nim płot, wiedział, że cokolwiek Ruscy robili
w starym dworze, wygrodzili na tyle duży teren, by nikt niepowołany nie miał
możliwości tam zaglądać. Zapewne rozstawili też strażników pilnujących
ogrodzenia. Wycofał się w mrok lasu. Postanowił iść wzdłuż siatki, ale tak, by
nie rzucać się w oczy. Co jak co, ale to potrafił doskonale.
XVII
– Też znam jedną straszną opowieść – powiedział Kazik. – W sumie to nie wiem,
czy ona jest straszna, ale kiedy byłem mały, babcia mnie nią straszyła i to
skutecznie.
– Daruj zatem nam te wstępy i opowiadaj – zaśmiał się Marian.
– Nie pamiętam, jak to dokładnie było. Dawno temu ponoć tu w jeziorach
żyły podstępne topielce czy, jak ludziska je zwali, topiki. Taki topik był upiorem,
co to żył na dnie jeziora i raz w roku wychodził na powierzchnię. Swoim głosem
mamił podróżnych, a kto się nachylał, by napić się wody, kończył marnie,
porwany w głębiny. Ludzie mówili, że to jezioro domagało się ofiary,
a w zamian za wszystkich topielców, którzy wpadali w zasadzkę topika, cały rok
ryby w jeziorze były. Jednej nocy wracali drogą nad wodą pan ze służącym. Pan
zmęczony przysypiał, a służący powoził. I wtedy głos topika usłyszał. A ten
ponoć brzmiał słodko, najsłodziej, jak tylko się dało. Mamił ten głos służącego,
żeby zjechał nad wodę, żeby się napił, bo spragniony. W końcu udało mu się go
zaczarować. Służący zjechał nad wodę i gdy już miał zsiadać i do wody się
nachylić, pan się obudził. Gdy spojrzał przed siebie, ujrzał parszywe topika
oblicze, wziął w ręce cugle i popędził konie. Służący do końca życia dziękował
panu za to, że go uratował. A wściekły topik sprawił, że wioska, przez którą
przejeżdżali, rok później zupełnie się wyludniła. Ludzie pomarli z głodu albo
wyjechali. Ryb nie było, żadnych plonów…
– Dobre! Bardzo dobre – powiedział Franek. – Andrzej, słyszysz… Ten głos
znad wody… Chodź tu… chodź. Pić ci się nie chce?
– Wszystkim się chce – wtrąciła Inga. – Ta kiełbasa słona była przepotwornie.
– To trzeba pragnienie ugasić – odparł Marian, nalewając do szklanek solidne
porcje winiaku.
Jezioro milczało.
XVIII
XIX
Pod osłoną nocy Roman powoli przedzierał się przez las. Do tej pory widział
dwóch strażników. Obaj uzbrojeni byli w karabiny, na plecach zaś nosili dziwne
butle. Przypominały wyglądem miotacze ognia, które kiedyś widział u żołnierzy
Wehrmachtu pacyfikujących getto.
„Dziwne” – pomyślał. Obchodząc ogrodzenie, dotarł do miejsca, skąd
z daleka widać było podjazd prowadzący do jednego ze skrzydeł pałacu. Stał tam
czarny zim. Rządówka. Czyli muszą tu robić coś istotnego dla rządu, skoro
ustawiają się tu takie pojazdy.
Aby przejść dalej, musiałby przeskoczyć wąską drogę. Mimo że wartownicy
byli odwróceni do niego plecami, nie chciał ryzykować.
Wtedy zobaczył coś dziwnego. Jako przypadkowe dziecko lasu, poczęte
w nieludzkich okolicznościach, nauczył się w miarę szybko wykrywać
odchylenia od normalnego krajobrazu. Ruszył w głąb lasu. Musiał zobaczyć,
dokąd się to ciągnie. Szedł kilka minut, potem ostrożnie, nie rzucając się w oczy
strażnikom, podszedł bliżej.
Czymś dziwnym i niespotykanym, co zwróciło jego uwagę, było małe
wybrzuszenie w ziemi.
Doskonale wiedział, co to znaczy. W takich niemal niezauważalnych
wybrzuszeniach spędził kawał swojego życia.
Pod ogrodzeniem był tunel. A Roman chciał sprawdzić, jak głęboko ten tunel
sięga w las.
XX
XXI
XXII
Gdy Roman wrócił do domu, było po trzeciej w nocy. Był zmęczony i brudny.
Obszedł dookoła cały teren ośrodka. Przyglądał się, jak do rządowej limuzyny
wsiada jakiś szpakowaty mężczyzna w mundurze. Patrzył, jak odjeżdża w stronę
Warszawy. Ale co najważniejsze – znalazł wyjście z tunelu. Podkop ciągnął się
przez pół kilometra w głąb lasu i wychodził na jednej z polan. Widział już takie
tunele. Budowane latami, ukrywane przed wzrokiem tych, którzy nie powinni
o nich wiedzieć. W Warszawie były kanały, tam w ostatniej fazie powstania
spędził trochę czasu. Byle tylko zniknąć Niemcom z oczu i atakować ich znikąd.
W lesie nie było kanałów. Ale można było je zrobić. I robili.
Ukrywając się przed pragnącymi go zabić wysłannikami nowego rządu
i NKWD, Roman kopał w ziemi. Razem z kolegami budował tunele, ziemianki,
schowki. Stworzyli całą podziemną infrastrukturę, której nikt z przedstawicieli
władzy nigdy nie potrafił rozpracować. Teraz, widząc amatorsko wykonany
tunel, pomyślał nie tylko o dawnych czasach. Od kilku dni nie chciało opuścić
go przekonanie, że nadciąga coś złego. I nie wynikało to z ponurego nastroju po
śmierci jedynych przyjaciół, jakich miał od końca wojny. Coś go niepokoiło. I to
coś musiało być gdzieś w otaczającym go lesie.
Ale tej nocy niczego nie widział.
Tunel był używany, to nie ulegało wątpliwości. Ziemia u wylotu była świeżo
rozkopana. Tyle że jedynymi wyraźnymi śladami, jakie znalazł, były odciski
wojskowych butów. Ktoś tamtędy opuszczał ośrodek i najprawdopodobniej
wracał na jego teren. Jednak Roman nie trafił na ślady zwierząt.
W zimnej wodzie zmył z siebie ziemię i brud. Położył się do łóżka, modląc
się w duchu o to, aby tym razem przeczucie go myliło. Nie chciał wracać do
lasu. Nie chciał już na nikogo i na nic polować. A przede wszystkim nie chciał
sam znów stać się zwierzyną.
16 marca 1956 roku
II
Obudził go koszmar. Sen, który nie pojawiał się, odkąd zamieszkał w Pożegach,
ale przedtem nie dawał mu spać co noc. Widział w nim żołnierzy Wehrmachtu,
którzy stali nad stosem trupów złożonym w leju po bombie. Nie słyszał, co
mówili, ale było to coś zabawnego, bo śmiali się w głos. Chodzili dookoła,
przyglądali się zmarłym, żartowali. A potem zaczęli podpalać. Flammenwerfer
40, ulubiona zabawka niemieckich żołnierzy. Ciała płonęły, wszędzie unosił się
smród palonego mięsa. Nie wszyscy ludzie w dole byli martwi, ktoś, kto jeszcze
nie umarł, zaczynał krzyczeć. Skowyt tylko bawił Niemców. Parskali śmiechem,
próbując dojrzeć nieszczęsnego niedobitka. Gdzieś tam w ludzkiej masie leżał
on, przywalony ciałami, w coraz większym skwarze. Jeśli nie dopadnie go żywy
ogień, udusi się. Nie wiedział, co gorsze. Próbował się wydostać, ale był
przygnieciony zwłokami kolegów. Próbował uwolnić ręce. Wolał zginąć od
niemieckiej kuli, niż płonąć powoli. Ale nie był w stanie się ruszyć. Nie mógł też
krzyczeć. Jego głos zlewał się z jękami płonących. Wtedy się budził. Zrywał się,
dotykając ramienia. Prawego, najbardziej poparzonego. Rana na nim ciągnęła się
aż do łopatki.
Przepłukał twarz w zimnej wodzie. Na stole znalazł pajdę czerstwego chleba.
Przypomniał sobie, że dawno nic nie jadł, więc pochłonął ją, popijając lodowatą
wodą. Nie miał czasu na kawę. Chciał jak najszybciej pójść do Kurpiewskiego.
Liczył, że on będzie miał jakieś dobre wiadomości.
Szedł szutrową drogą. Gdy mijał gospodarstwo Michała, korciło go, aby
zajrzeć i sprawdzić, czy Danka wróciła, ale instynkt kazał mu iść dalej. Słuchał
instynktu od czasu wojny. Raz go nie posłuchał. Jeden jedyny. Tego wieczoru,
gdy żona chciała wyjść z domu. Od tamtej pory nigdy już nie popełnił tego
błędu.
Problem z instynktem polegał na tym, że zazwyczaj budził się, gdy
Romanowi groziło niebezpieczeństwo. Dlatego gdy instynkt powiedział mu, aby
zabrał ze sobą broń, zrobił to. Pierwszy raz od 1948 roku szedł w biały dzień
przez wieś z lugerem ukrytym za pazuchą.
– Dzień dobry, pani Ewo – przywitał się z żoną Kurpiewskiego, która
wieszała pranie przed domem. – Zastałem Lecha?
– Jak to, przeca on z panem pojechał – odparła Kurpiewska.
– Słucham? – Roman nie krył zaskoczenia.
– No, mieliście iść razem…
– On miał z księdzem…
– A to może z księdzem. Panie, on się mnie nie spowiada.
– I nie martwi się pani?
– A czym? Czy z panem, czy z księdzem, pewnie zaległ pijany i się do domu
boi wrócić. I słusznie, bo mu skórę wygarbuję.
Instynkt. W głowie Romana zapaliły się czerwone światła.
Ksiądz Kenig nie był opojem. A już na pewno nie upijałby się z Kurpiewskim
w dniu, kiedy przestraszył się nie na żarty. Duchowny naprawdę martwił się
o Dankę.
Roman ruszył w stronę plebanii. Miał przed sobą dwa kilometry marszu do
Popielna.
III
Laury nie było ani w jej pokoju, ani w pokoju Mariana. Co gorsze, chłopaka
także nigdzie nie było.
Radosne głosy w salonie ucichły, zastąpiło je nerwowe pochrząkiwanie.
– Spokojnie. Znajdą się. Pewnie poszli… – odezwał się Kazik.
– Gdzie? Gdzie poszli? – zapytała Inga, która nie potrafiła ukryć niepokoju.
Odpowiadała za nich. Gdyby cokolwiek stało się jej znajomym, napytałaby
biedy nie tylko sobie, ale przede wszystkim ojcu.
– A może ukryli się w domku dla służby? Ktoś tam zaglądał? – zauważył
przytomnie Kazik.
– Nie – odpowiedziała Inga. – Nigdzie nie byliśmy.
– To chodźmy. Ty, ja i Kasia pójdziemy do domku, reszta niech popatrzy przy
ognisku.
Kiedy Inga zapukała do drzwi domku, nikt jej nie odpowiedział. Nacisnęła
klamkę. Otwarte.
Wewnątrz panowała cisza.
– Halo! Jest tu kto? – krzyknął Kazik.
Nikt nie odpowiedział.
– Idę zobaczyć w sypialni. Może śpią – zdecydowała Inga.
– Pójdę z tobą – dodała Kasia.
Szukając sypialni, otwierały drzwi do każdego pomieszczenia. Wszystkie
były puste. Kazik na blacie w kuchni znalazł tylko kubek po herbacie. Nikt nie
ruszał go od kilku dni, fusy były zaschnięte.
– Tu nikogo nie ma – powiedziała Inga, wracając do kuchni.
– A w sypialni nikt nie spał, wszystko zaścielone i poukładane.
– Szlag – warknął chłopak. Jego wizja ukrywających się przed światem
kochanków runęła jak domek z kart.
Reszta szukająca Laury i Mariana na plaży też nie miała szczęścia. Ognisko
nie było zasypane, dopaliło się samo. Dookoła paleniska wciąż leżały butelki,
szklanki i talerze, na których przynieśli jedzenie.
– I jak? – zapytała Kasia.
Trójka szukająca przyjaciół w domku właśnie zeszła na plażę.
– Nijak – odparł Franek. – Nie posprzątali.
– Jezu Nazareński! – krzyknęła Magda.
– Co? Mówże – rzuciła zniecierpliwiona Inga.
– A jak oni się potopili?
– Przestań! Poszli pływać w jeziorze w nocy, a że było zimno, to w ubraniu? –
zadrwił Franek.
– Nie śmiej się z niej – w obronie dziewczyny stanął Andrzej. – Nie chciała
źle, martwi się tak samo jak my.
– Trzeba iść w las. Może się zgubili? – zarządziła Inga.
– Ale ten milicjant… – zaczęła Magda.
– Co milicjant?
– No, mówił, żeby nie chodzić do lasu, bo zwierzęta.
– Szlag – po raz kolejny zaklął Kazik. – A jeśli coś…
– Nie panikujmy. Chłopaki, wy pójdziecie do lasu, a my z dziewczynami
spróbujemy popytać po domach, może ktoś ich widział – zaproponowała Inga.
– A jeśli nie? – zapytał Kazik.
– Jeśli nie, to zaczniemy się martwić.
IV
Roman wbiegł na plebanię cały spocony. Osiadły tryb życia sprawił, że kondycję
miał już nie taką jak kiedyś. Na ławce pod drzewem nie było nikogo. Obiegł
przybudówkę i podszedł do drzwi prowadzących do mieszkania księdza.
Zapukał.
Otworzyła mu starsza kobiecina, której imienia nigdy nie mógł zapamiętać.
– Szczęść Boże. Ja do księdza.
– Oj, a on nie wrócił jeszcze.
– Jak to nie wrócił?
– Pan księdza poszuka u Kurpiewskich. Pewnie nocą wrócili i nie chciał się
włóczyć po drodze.
– Kurwa mać – zaklął.
Kobieta zrobiła minę, jakby splunął jej w twarz.
– Przepraszam najmocniej. Przepraszam. Potrzebuję pilnie księdza.
– Jak trwoga to do Boga – rzuciła gosposia gniewnym tonem.
Nie mógł tej kobiecinie powiedzieć, że coś dziwnego dzieje się w okolicy.
– No właśnie. Stary cieśla zaniemógł – wymyślił na poczekaniu. – Pani wie
który. Chciałem księdza sprowadzić.
– O Matko przenajświętsza! To niechże pan do Kurpiewskiego biegnie!
– Tak zrobię. Tak zrobię. Czy mógłbym tylko pożyczyć rower?
Kobieta skinęła głową. Rowery stały na tyłach kościoła. Zabrał pierwszy
z brzegu i zaczął pedałować co sił w nogach. Nie chciał tego robić. Unikał
władzy, jak tylko mógł, ale tym razem wiedział, że musi.
Z plebanii do komendy było pół kilometra.
VI
Tak naprawdę był to ich pierwszy raz. Żaden z nich nigdy nie chodził sam po
lesie. Byli chłopcami z wielkiego miasta i z dobrych rodzin, dlatego nie
wiedzieli, czego szukać. Śladów? Las roi się od śladów. Było ich pełno dookoła.
Żadnego nie potrafili rozpoznać, żaden nic im nie mówił.
– Czego szukamy? – zapytał Andrzej.
– Nie czego, a kogo.
– Nie sądzicie chyba, że siedzą cały czas w lesie – ocenił sytuację Andrzej. –
Może coś im się stało…
– Wypluj te słowa. Obyś tego w złą godzinę nie powiedział – odparł Kazik.
– Ale przecież ich nie znajdziemy. Trzeba iść na milicję, a nie łazić po
krzakach – upierał się Andrzej.
– Pójdziemy, jak się upewnimy, że ich tu nie ma.
– Mogli wpaść we wnyki. Takie, co to kłusownicy zastawiają – dodał Franek.
– Na pewno by krzyczeli, no i jakby… – Kazik urwał i klepnął w ramię
Franka, wskazując drugą ręką przed siebie.
– O Jezu…
– Rany… – dodał Andrzej.
Kilka metrów od nich leżał wielki łoś z prawie oderwaną głową.
– Wracajmy do domu – zarządził Kazik.
Nikt się nie sprzeciwił.
VII
VIII
IX
XI
XII
XIII
Kopinski zapalił światło w pokoju. Kobieta leżała na łóżku, tak jak ją zostawił,
przypięta pasami. Gdy rozbłysły lampy, zmrużyła oczy.
– Dzień dobry – powiedział. – Dziś będziemy się bawić się w nowe gry.
Spodobają ci się. Lubisz moje gry, prawda…
Kobieta milczała. Wodziła za Kopinskim przerażonym wzrokiem.
Rosjanin przyglądał się jej z zaciekawieniem.
– A gdyby tak… – podszedł do łóżka. Przeciągnął dłonią po twarzy kobiety.
Najpierw drgnęła ze strachu. A potem, ku jego zaskoczeniu, wykonała ruch.
Próbowała go ugryźć.
– Suchara! – krzyknął, uderzając ją pięścią w twarz. Trafił w nos.
W wytłumionym pokoju rozległ się dźwięk pękających chrząstek. Krew
buchnęła z nosa strumieniem. – Suchara! – powtórzył, uderzając kobietę jeszcze
raz. Tym razem trafił w usta. Czuł, jak pękają jej przednie zęby. – I co teraz? I co
teraz, suko, zrobisz?
Kobieta krztusiła się krwią.
– Nie zdychaj mi tu. Jeszcze nie.
Kopinski nie wiedział, czy jeśli obiekt się udusi, uda się go zrekonstruować,
więc uwolnił kobiecie jedną rękę i przewrócił ją na bok. Skatowana dziewczyna
przestała się krztusić. Powoli jej oddech wracał do normy. Krew kapała na
podłogę.
Obszedł łóżko i stanął naprzeciwko jej twarzy. Przyglądał się, jak krew kapie
z rozbitego nosa. Podniecało go to. Erekcja rozpierała mu spodnie. Gdy kilka
minut później nie było już śladu po ranie, uderzył ją ponownie. Krew znów
popłynęła strumieniem.
Dziewczyna podniosła wzrok. Patrzyła na Kopinskiego, ale w jej oczach nie
było już strachu. Pojawiło się coś nowego. Jakiś błysk. Pułkownik nie potrafił go
zidentyfikować. Uderzył kolejny raz. Jeszcze mocniej. Nos wyglądał, jakby
kobieta zderzyła się czołowo ze ścianą.
Wtedy Kopinski wyjął z kieszeni skalpel. Ciął na oślep. Po twarzy. Szyi.
Ustach. Obcięte ucho upadło na podłogę. Nie potrafił zapanować nad
podnieceniem. Wolną ręką rozpiął rozporek, brudząc przy tym spodnie krwią.
– Kurwa – zaklął.
Zakrzywiony fiut sterczał nienaturalnie. Objął go dłonią. Ciął kobietę,
jednocześnie się masturbując.
Dziewczyna wyła z bólu. Kiedy na kilka sekund Kopinski przestał ją
krzywdzić, uniosła poranioną głowę i spojrzała mu w oczy. Pułkownik roześmiał
się.
– I co, myślisz, że się boję? – zadrwił. – Spójrz na siebie. Spójrz – powiedział,
sięgając po leżące na stole lusterko. Postawił je przed kobietą.
Zobaczyła pokrwawioną maszkarę. Jednego ucha nie było, drugie zwisało na
resztkach skóry. Nos był czerwoną miazgą. Odcięte usta odsłaniały połamane
zęby. Zawyła.
Kopinski zaniósł się śmiechem. Gdy odwrócił się od kobiety, chcąc odłożyć
lusterko na stół, stało się coś, czego nigdy by się nie spodziewał. Uwolnioną
z więzów ręką okaleczona dziewczyna mocno ścisnęła go za dłoń, w której
trzymał skalpel.
Rzucił lusterko na podłogę. Kobieta wykorzystała moment, w którym na
sekundę stracił równowagę, i mocno szarpnęła. Zachwiał się jeszcze bardziej,
nachylając się niebezpiecznie w jej stronę. To wystarczyło.
Wbiła połamane zęby w jego przedramię. Ugryzła z całych sił. Szarpnęła,
wyrywając kawał mięsa. Kopinski zawył.
– No co ty…
Ale kobieta nie przestawała. Szarpnęła z całych sił uwięzioną ręką, skórzany
pas pękł. Mając wolne ręce, jeszcze mocniej przywarła do Kopinskiego.
Pułkownik się wyrywał. Bił ją, ale ona nie puszczała. Oparła się na nim całym
ciałem. A potem ugryzła. Wbiła zęby w odsłoniętą szyję. Zacisnęła szczęki.
Szarpnęła. Kopinski zaczął dławić się krwią. Ugryzła jeszcze raz. Tym razem
mocniej. Coś chrupnęło. Pułkownik opadł na łóżko, a potem osunął się na
podłogę. Kobieta w półsiedzącej pozycji zjadała wyrwaną tchawicę.
– Posprzątajcie tu – powiedziała Olga, która od progu przyglądała się całemu
zajściu.
Kilku żołnierzy wbiegło do pokoju, jeden z nich niósł na plecach miotacz
ognia. Ostatnią rzeczą, jaką widziała skatowana kobieta, był płomień mknący
w stronę jej twarzy.
– Agresja rośnie w miarę podawania serum – mruknęła Olga pod nosem. –
Siła także. Trzeba to zbadać.
Idąc do swojego pokoju, wydała ostatnie polecenie:
– Spalcie ich w piecu. Zero kopania. Ma nie zostać po nich ślad.
Było jej żal dziewczyny, ale nie mogła postąpić inaczej. Teraz musiała jeszcze
raz przejrzeć badania. Zanim wyśle je do Moskwy, musi opisać szczegółowo
przypadki wzmożonej agresji. Pomyślała, że najlepiej byłoby wypuścić
„Goliata”.
CZĘŚĆ TRZECIA
PIEKŁO
I
II
III
IV
VI
Poranek był mglisty. Od jeziora unosiła się płachta gęstej jak śmietana mgły,
która rozciągała się na las i drogę. Dochodziła siódma. Inga wciąż spała,
podobnie jak jej przyjaciele. Roman nie chciał ich budzić. Poszedł do łazienki.
W domu była ciepła woda, która po latach używania tylko lodowatej sprawiła
mu przyjemność. „Zabawne – pomyślał. – Najprawdopodobniej umrę, ale przed
śmiercią przynajmniej znów wykąpię się w ciepłej wodzie”.
W lodówce znalazł kawałek kiełbasy. Przez lata wojennej tułaczki nauczył się
żyć z głodem, ale skoro nie musiał, to nie miał zamiaru się na niego skazywać.
Jedząc śniadanie, rozłożył i złożył na kuchennym stole lugera. Pistolet musiał
działać bez zarzutu. Roman miał obsesję sprawdzania broni.
W końcu wyszedł z domu.
Na zewnątrz wszystko wyglądało tak, jakby kilka godzin temu nie rozegrała
się tu żadna tragedia. Panował spokój. Mgła oplatała drzewa tak ciasno, że nawet
gdyby chciał dojrzeć w niej potwora, nie miałby na to szans.
Zrobił krok. Cisza. Nic się nie poruszyło. Kolejny. Nic. Minął miejsce,
w którym wczoraj porzucili pochodnie. Dalej nic.
W końcu podszedł do furtki.
Minął kawałek lasu. Poza mgłą nic w nim nie było.
Rower leżał tak, jak go porzucił. Mgła opatulała drogę. Ruszył w stronę
swojego domu.
Gdy tam dotarł, wyciągnął ze skrytki pod podłogą paczkę z nabojami i drugi
pistolet. Sprawdził stan magazynków. Wszystko zdawało się tylko czekać, aż
ktoś naciśnie spust i w języku ognia lufa wypluje pocisk.
Przez moment zastanawiał się, czy nie pojechać w dół drogi i nie zajrzeć do
Starego. Może cieśla nie był najmilszym człowiekiem we wsi, ale Roman
nikomu nie życzył źle. W zasadzie nie wiedział, co miałby zrobić. Nikt nie
uwierzy w grasujące po lesie potwory. A zabrać cieśli ze sobą nie miał jak.
W końcu doszedł do wniosku, że jeśli Stary żyje, to najlepiej dla niego będzie,
jeśli zostanie w swojej chacie.
Spakował do chlebaka broń i dwa granaty. A potem wsiadł na rower i ruszył
w las. Wiedział, że daleko na nim nie ujedzie, ale chciał zyskać tyle czasu, ile się
da. W końcu nie miał pojęcia, kiedy te bestie się obudzą. I kiedy ruszą znów na
łowy.
II
Kiedy Inga robiła śniadanie, dziewczyny się obudziły. Wyglądały lepiej niż
wczoraj. Jakby ich ciała powoli akceptowały strach i uczyły się z nim żyć.
Andrzej od rana pomagał jej w kuchni. Rozmawiali o tym, co chciał zrobić
Roman, zastanawiając się, jak zmusić dziewczyny do szybkich reakcji. Ucieszyła
ją jego aktywność. Wczoraj w nocy myślała, że się poddał. Teraz wstąpił
w niego bojowy duch.
– Będzie jajecznica. Na maśle. Nie miałam siły kroić boczku – powiedziała
Inga do dziewczyn.
Nie odpowiedziały. W końcu Kasia spojrzała na Ingę i zapytała:
– Oni naprawdę nie żyją?
– Tak.
– Jak to?
– Coś ich zabiło. Nie wiem, co to było.
– A ten człowiek, który tu był?
– Roman. To żołnierz – powiedział Andrzej.
– On wie, co to jest?
– Nie. Ale poszedł po broń. Musimy dotrwać do przyjazdu kierowcy
z Warszawy – odparł.
– A co, jeśli nie przyjedzie? – zapytała Magda.
– Przyjedzie – zapewniła ją Inga. – To oczywiste. Mniej oczywiste jest to, czy
przeżyjemy.
Dziewczyny spojrzały na nią z przerażeniem.
– Nie mogę was okłamywać. To coś, co zabiło chłopców i Laurę, jest silne
i ogromne. A przede wszystkim to coś się uczy. Roman mówił, że kilka dni temu
bało się wychodzić z lasu, a teraz Franka zabiło niemal pod naszym domem.
– I… – zaczęła drżącym głosem Magda. – Dlaczego ja tu przyjechałam?
Dlaczego… – Nie chciała tego mówić, słowa po prostu same z niej wyskoczyły.
– Nie wiem, bo podobał ci się kawaler i chciałaś, jak my wszyscy, przygody?
– odpowiedziała Inga i nagle zamilkła, uświadamiając sobie, że Andrzej stoi tuż
obok.
Chłopak po raz pierwszy od wczorajszego wieczoru podszedł do Magdy.
Objął ją mocno i pocałował w czoło.
– Jesteś tu przeze mnie. I wyjedziesz razem ze mną – wyszeptał jej do ucha.
Pokiwała głową. Wyglądała jak mała, bezbronna laleczka. Po jej policzkach
płynęły łzy.
– A wracając do rzeczy istotniejszych. Kiedy Roman wróci, będziemy musieli
z nim iść – przerwała scenkę Inga.
– Gdzie, na Boga?! – krzyknęła Kasia. – Ukryjmy się w domu. Tu jest tyle
zakamarków, że nas nie znajdą!
– A jeśli znajdą? – odpowiedziała jej Inga. – Roman ma lepszy pomysł, ale
będziecie musiały się słuchać. I nie ma tu miejsca na panikę. Wczoraj
zachowałyście się…
– Jak co? Jak co? – weszła jej w słowo Magda. – Jeszcze kilka godzin temu
byliśmy na naszych własnych kanikułach, a dziś? Na wojnie? Jak się miałyśmy
zachować?
– Ciii… Spokojnie. Nie potrzebujemy nerwów – powiedział Andrzej,
łagodząc napięcie.
– Dorośle – ucięła Inga. – Po prostu bądźcie dorosłe. Jeśli Roman nie wróci
do drugiej, ruszamy sami. A teraz chodźcie wszyscy coś zjeść.
III
Idąc przez las, uważnie się rozglądał. Gdy opadła mgła, starał się zwracać uwagę
na wszystko, co się rusza, ale poza lochą z warchlakami i kilkoma sarnami nie
zobaczył nic. To znaczyło tylko jedno – bestie, czymkolwiek były, żerowisko
i legowisko miały po drugiej stronie lasu, na brzegu jeziora. Teraz Roman
rozumiał, dlaczego nie wrócili ksiądz i Kurpiewski. Musieli trafić na to miejsce.
Tunel był nieużywany, odkąd go odkrył. Wokół nie było żadnych nowych
śladów. Osunięta ziemia leżała w tym samym miejscu.
Po wojnie budowanie tuneli i życie pod ziemią było dla niego tak naturalne
jak oddychanie. Teraz, gdy pochylił się nad wejściem, poczuł lęk. Być może
wynikał on z faktu, że nie miał pojęcia, dokąd tunel go zaprowadzi. Choć
bardziej obawiał się czegoś innego: że ta amatorska robota nagle się zawali, a on
umrze uduszony pod zwałami ziemi. Nie bał się śmierci, ale nie chciał zawieść
Ingi. Dziewczyna była zbyt młoda, by umierać. Zbyt wiele razy widział śmierć
młodych osób.
Ruszył. Nie miał latarki, więc czołgał się w kompletnych ciemnościach. Po
kilku metrach miał wrażenie, a raczej był pewny, że to nie tunel, tylko zwyczajny
podkop zrobiony przez kogoś, kto uciekał z jakiegoś miejsca w pośpiechu.
Ryzyko zawalenia było ogromne. Ale na szczęście podkop ciągnął się przez
nieużywane tereny. Prawdopodobieństwo, że przejedzie nad nim furmanka lub
przebiegną konie, było równe zeru.
Im głębiej się przemieszczał, tym było ciaśniej, a jemu zaczynało brakować
powietrza. Kiedy o tym pomyślał, uświadomił sobie, że ciąg powietrza czuł
tylko od strony wejścia do tunelu. Dziwne… Zupełnie jakby wylot był
zamknięty albo prowadził do miejsca, które się zamyka. Czołgał się dalej. Strop,
jeśli w ogóle można to było tak nazwać, znajdował się raptem kilka centymetrów
nad Romanem i pokrywały go korzenie leśnej roślinności. Cały tunel miał może
pół metra średnicy i Roman poruszał się w nim tylko dzięki pracy łokci. Nie
wiedział, jak daleko dotarł, bo było tu zbyt wąsko, by mógł się obrócić. I nie czuł
już powiewu wiatru. Czołgał się kwadrans, może dłużej. Na jego oko był
w połowie drogi. W czarnym jak smoła piekle, w którym mógł tylko przeć przed
siebie.
Oddychał płytko. Nie chciał zemdleć. A do tego nie trzeba było wiele. Kiedy
nagle na głowę posypała mu się ziemia, zamarł. „Nie daj mi umrzeć. Nie tu.
Kimkolwiek jesteś tam, na górze, daj mi stąd wyjść” – modlił się w myślach. Nie
wierzył w Boga. Widział zbyt wiele potworności, aby wierzyć, że jakiś pan
z brodą siedzi sobie na niebiańskim tronie i decyduje o pokoju lub wojnie. Ale
w tej chwili, podobnie jak wtedy, podczas powstania, po prostu się modlił. Żeby
zająć czymś skołatany umysł. W ciemności minuty dłużą się niemiłosiernie. Aby
nie oszaleć, lepiej się czymś zająć. Nawet jeśli jest to modlitwa.
To, co zaczynało go niepokoić, to fakt, że wciąż nie widział wyjścia. Tunel
nie mógł być nie wiadomo jak długi. Ale na horyzoncie nie majaczyło nic, poza
nieprzeniknioną ciemnością. Brnął w nią, nie mając pojęcia, kiedy się skończy.
Od odpychania się od ziemi i tkwiących w niej kamieni bolały go łokcie.
Kiedy był małym chłopcem, uczył się jeździć na rowerze. Jego ojciec, także
lekarz, wyznawał twarde zasady wychowawcze i kiedy tylko Roman skończył
pięć lat, wsadził go na rower na dwóch kołach i kazał jeździć. Chłopiec pojechał.
Nie miał wyjścia. Stali na górce i gdy ojciec puścił rower, ten zaczął zjeżdżać
sam. Roman bał się, krzyczał, ale mimo to, a może właśnie dlatego, zaczął
pedałować. Nie tracił równowagi. Nie kołysał się. Jechał. Był z siebie tak
dumny, że nawet nie zauważył, kiedy stracił panowanie nad kierownicą.
Wyleciał z siodełka. Upadając, próbował chronić twarz i spadł na łokcie.
W całym swoim pięcioletnim życiu nie czuł większego bólu. Kulił się w płaczu
u podnóża wzniesienia, a ojciec podszedł, sprawdził, czy nie połamał rąk, a gdy
uznał, że nic mu się nie stało, powiedział tylko: „Nie maż się”. I Roman przestał.
Następny raz zapłakał dopiero po śmierci żony.
Teraz ból łokci nie był tak dojmujący jak wtedy, ale mimo to budził
wspomnienia. Wciąż nie widział nic poza ciemnością. Nie chciał się
zatrzymywać. Im szybciej dowie się, skąd to przyszło, tym szybciej wróci. Jeśli
nie wpadnie w ręce straży. O tym nie pomyślał. A teraz zaczęło go to niepokoić.
Jeśli ktoś zauważył nieobecność tych stworzeń, to może zamknął wejście…
A może czekają na ich powrót tuż u wlotu?
Ta eskapada w głąb ziemi wydawała mu się coraz bardziej absurdalna
i nieprzemyślana. Tyle że nie mógł się wycofać. Nie miał jak. Żeby się odwrócić,
musiał dojść do punktu, z którego to coś wyszło.
I wtedy nagle poczuł, że jedna ręka mu się zapada. Ziemia stała się miękka.
A potem zaczął spadać.
Nie leciał długo. Upadek trwał może dwie sekundy.
Otaczała go ciemność. Miejsce, w którym wylądował, było ciut wyższe od
podkopu. Poza ziemią było w nim coś jeszcze. Coś twardego. Zaczął to macać.
To była deska.
Obok niej jeszcze jedna. Złamana i o wiele krótsza. Macał dookoła rękoma,
mimo że każdy ruch powodował obsuwanie się ziemi. Obok deski natrafił na coś
jeszcze. Coś jakby sznur. I kawałki materiału. Worek.
Nagle zrozumiał, gdzie się znajduje.
„Nie wpadnij w panikę – powtarzał. – Nie wpadnij w panikę”.
Miękka ziemia ustępowała pod naporem mięśni. Musiał w ciemności
wymacać wejście do podkopu i wydostać się stąd jak najszybciej.
Nie chciał być w tym miejscu ani sekundy dłużej. Czuł się tak, jakby pływał
w ziemi. W końcu trafił ręką w otwór. Miał go. Zaparł się stopami i odepchnął
w stronę podkopu.
Wyjść stąd. Wyjść jak najszybciej.
Serce waliło mu jak opętane.
„Oddychaj spokojnie. Nie marnuj tlenu – powtarzał w myślach. – Jeśli
wpadniesz w panikę, umrzesz”.
Uśmiechnął się do siebie w ciemności.
Znajdował się w miejscu, w którym śmiało mógł umrzeć.
To coś, co zabiło dzieciaki, Michała, Kurpiewskiego, księdza i cholera wie
kogo jeszcze, nie żyło. To coś wydostało się z grobu. Tego samego, z którego
właśnie próbował uciec.
IV
Olga czytała dzienniki Kopinskiego i nie mogła wyjść z podziwu nad ich treścią.
Gdyby miała określić to jednym słowem, byłby nim „obłęd”. Pułkownik
z detalami opisywał cierpienie, jakie zadawał porywanym przez siebie kobietom.
Zaczął, zanim powstało serum. Potrzeba zadawania bólu była w nim głęboko
zakorzeniona i nie potrafił nad tym panować. Choć idealnie wychodziło mu
dorabianie do tego ideologii. Bawiły ją fragmenty, w których wspominał o niej
i o tym, co zrobi z jej ciałem, jeśli tylko Porowczenko mu pozwoli. „Naiwny
psychopata” – pomyślała. Tak bardzo próbował podporządkować świat swoim
fantazjom, że nawet nie zauważył, kiedy przestał ten świat kontrolować.
Najważniejsza była jednak jego ostatnia ofiara. Ta była już szprycowana
serum i ona miała, w mniemaniu Kopinskiego, otworzyć mu drzwi do władzy.
Prostytutka z Mikołajek. Przywiózł ją do ośrodka w bagażniku, otumanioną
morfiną. Miała na imię Maria, liczyła sobie dwadzieścia dwa lata.
Sam seks Kopinskiego nie kręcił nigdy. W jego dzienniku nie było opisów
penetracji. Orgazm i spełnienie dawał mu moment, gdy jego ofiary balansowały
na granicy śmierci.
Olga była pozbawiona uczuć i obce jej były porywy serca, ale nawet na niej
zrobiła wrażenie dzika agresja byłego szefa, jego sadyzm i potrzeba zadawania
bezsensownego cierpienia.
Maria wycierpiała najwięcej z wszystkich, bo poddana działaniu serum, nie
mogła umrzeć. Choć o śmierć błagała. Kopinski z lubością opisywał każdą
prośbę dziewczyny. I to, jak wracając do życia, skąpana we własnej krwi
i ekskrementach, wpatrywała się w swojego oprawcę.
Zmiana zaszła po szesnastu próbach. Była niemal niezauważalna. Dwa
tygodnie używania serum. Rozciągnięte w czasie, bo Kopinski nie odwiedzał jej
codziennie. Pisał o krnąbrnym błysku w oczach, gdy odchodziła. I o tym, że
według niego uczyła się nad tym panować. Nie chciała, aby wiedział. Regeneraci
się uczą. Regeneraci zaczynają nienawidzić swoich panów i obracają się
przeciwko nim.
Co dzieje się z człowiekiem po śmierci? Olga często zadawała sobie to
pytanie. Teraz znów wrócił do niej obraz zmasakrowanych żołnierzy pod
Stalingradem. Wszystkiemu można zapobiec, jeśli się wie, jak się do tego
zabrać. Nie wierzyła w Boga, ale wierzyła w naukę. Kiedy była młodsza, całe
lata temu wpadła jej w ręce książka wroga Matki Rosji, amerykańskiego pisarza
Williama Seabrooka. Miała tytuł Magiczna wyspa, a opisane w niej były rytuały
voodoo, dzięki którym kapłani przywracali zmarłych do życia. To była bzdura,
ale jedna z tych, które dały jej do myślenia, dlatego przeczytała każdą publikację
na temat voodoo, jaka tylko istniała, i dowiedziała się wszystkiego na temat
zombi. Wiedziała, że istnieje proste naukowe wytłumaczenie tych powrotów do
życia. Atropina, tetrodotoksyna – tego używali pseudomagowie do tworzenia
swoich pseudozombi. Ale jeśli dało się spowolnić funkcje życiowe człowieka do
niemal śmierci, a potem je przywrócić, znaczyło to, że droga, którą Olga
wybrała, nie była błędna. Złe było podejście. A potem pojawiła się regeneracja.
Nie zabijać, tylko sprawić, by ciało nie umierało. Bo jeśli nie umrzesz, nigdy nie
będziesz musiał wracać z tego miejsca, o które spierają się teologowie.
Ale efekty uboczne ją martwiły. I regresja genów u „Dawida” i „Goliata”.
A jeśli w jakiś absurdalny i niewytłumaczalny naukowo sposób coraz większe
cierpienie zmieniało coś w funkcjonowaniu mózgu? Nagle Olgę olśniło. Nigdy
tego nie badała. Mózgu.
Jeśli jej przypuszczenia były słuszne, zdrowy „Goliat” powróci nie dlatego, że
chce wolności. Wróci, żeby ją zabić za wszystkie krzywdy, których zaznał. Była
przygotowana. A co najważniejsze, przed utylizacją musi wyciąć mu mózg. Nie
mogła zrozumieć, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślała. Zmiany w mózgu.
Coś musi się w nim dziać. Coś, co sprawiło, że u poprzednich obiektów nastąpiła
regresja.
Odłożyła dzienniki Kopinskiego. Teraz nawet gdyby Porowczenko miał do
niej pretensje o nieprzesłanie dokumentów, miała wytłumaczenie. Co prawda
obnażało w pewnym stopniu jej niekompetencję, ale było prawdziwe. A co
najważniejsze – motywowane dobrem ojczyzny.
Droga powrotna była przerażająca. Roman chciał jak najszybciej wyjść z grobu,
więc rozpychał się łokciami, z kolei energiczne ruchy powodowały obsuwanie
się ziemi. Kilka razy miał wrażenie, że lichy strop spadnie na niego i na zawsze
pogrzebie kilka metrów pod ziemią. Ale nie. Wciąż parł przed siebie. Nie
zwracał już uwagi na ból łokci. Po prostu chciał wyjść. Jak najszybciej. Przez
cały czas panował nad oddechem. Nie mógł pozwolić sobie na atak paniki, bo to
zakończyłoby się śmiercią. Gdy poczuł na twarzy chłodny powiew, zwolnił.
Nabrał w płuca więcej powietrza. Przez chwilę zakręciło mu się w głowie.
Położył ją na zimnej ziemi. Minuta odpoczynku. Na tyle mógł sobie pozwolić.
A potem ruszył dalej.
Na horyzoncie zamajaczyła jasność. „Jeszcze kilka minut” – powtarzał
w głowie. I parł do przodu. Do jasności. Niczym rodzące się dziecko.
Gdy dotarł na skraj tunelu, wysunął dłonie na zewnątrz. Potem łokcie. Oparł
się na nich i wyciągnął z ziemi resztę ciała.
Żył.
Oddychał łapczywie.
Znów kręciło mu się w głowie.
Ale żył.
Potrzebował kwadransa, by dojść do siebie. Cieszył się, że nie ma lustra.
Sądząc po stanie ubrania, musiał wyglądać, jakby ktoś próbował utopić go
w błocie lub zakopać żywcem.
Czy właśnie to się wydarzyło? Ktoś zakopał ich żywcem?
Szybko się skarcił. Próbował racjonalizować to, co wymykało się zdrowemu
rozsądkowi.
Nikt, kto do życia potrzebuje tlenu, nie byłby w stanie wykopać tego tunelu.
Nikt nie przetrwałby pod ziemią kilku tygodni, bo tyle musiało zająć przebijanie
się z mogiły do lasu.
Te stwory nie żyły.
A on zaczął zastanawiać się, jak można zabić coś, co jest już martwe.
VI
VII
Spojrzał w niebo. Słońce było w zenicie. Do Ingi miał godzinę piechotą. Jeśli nic
nie wydarzy się po drodze, powinien zdążyć. Spojrzał na brudne dłonie
i przypomniał sobie, jak wielką przyjemność sprawiła mu kąpiel w ciepłej
wodzie. Ruszył przed siebie, rozglądając się uważnie. Musi dojść do miejsca,
w którym porzucił rower. Ale przede wszystkim nie może dać się zabić.
Poruszany lekkim wiatrem las mruczał swoją kołysankę. Tym razem jednak
w jej melodii Roman nie słyszał piękna, z którym zawsze mu się kojarzyła.
Brzmiała posępnie i groźnie. Zupełnie jakby przyroda próbowała zwiastować
grozę, jaka miała nadejść.
Czuł, że jego mięśnie są napięte do granic możliwości. Znał ten stan. Jego
ciało zachowywało się tak w chwilach największego niebezpieczeństwa. Było
zwarte i gotowe. Koledzy mówili mu, że wychodząc na misję, zawsze
zachowywał się jak jakiś automat. Robot, jak w tej czeskiej książce. Wersja
sztucznie stworzonego człowieka przeznaczonego do ciężkiej pracy.
Jego zmysły pracowały teraz jak zmysły kota. Obserwował otoczenie,
przekradał się między drzewami. Nawet jeśli to go spowalniało, wolał, aby droga
zajęła mu kwadrans dłużej, niż przez przypadek napatoczyć się na to coś.
Gdy dotarł do roweru, napięcie trochę puściło. Leśne ścieżki nie nadawały się
co prawda do rowerowych rajdów, ale i tak poruszał się teraz szybciej niż te
potwory.
Pędząc najszybciej, jak się dało, zbliżał się do skraju lasu. Jeszcze jakieś dwa
kilometry po szutrowej drodze i będzie pod domem, w którym ukrywały się
dzieciaki. Albo sprzyjało mu szczęście, albo jego modlitwy zostały wysłuchane.
Nie dopuszczał do siebie opcji trzeciej, chociaż była równie realna jak każda
inna. Bestie mogły już wejść do domu lub zaczaić się i zaatakować w chwili, gdy
Inga i jej przyjaciele będą próbowali wyjść.
Na drodze przyspieszył. Pedałował, ile sił w nogach.
Tuż przed zjazdem do furtki coś zamajaczyło w oddali.
Coś było na drodze.
Gdy rano wyruszał z domu Ingi, gęsta mgła ograniczała widoczność, teraz
w wiosennym słońcu coś błyszczało na wzniesieniu.
Szybko wyliczył czas. Żeby sprawdzić, co to, musi nadłożyć minutę. Mocniej
nacisnął na pedały. Gdy dojechał do tego miejsca, zaczął żałować, że stracił
cenne sześćdziesiąt sekund. Obok koła roweru była wielka plama krwi. Kurz
lekko ją zabrudził, ale wciąż była doskonale widoczna. Kawałki skóry i tkanek
także. Miał nadzieję, że nie była to krew żadnego z dzieciaków.
Zawrócił najszybciej, jak potrafił. Podjeżdżając do furtki, nie zawracał sobie
głowy hamowaniem. Zeskoczył z roweru, a ten uderzył z całych sił w metal.
Narobił hałasu, ale było mu to obojętne. Jeśli te stwory są gdzieś w pobliżu, i tak
widziały go od dłuższego czasu.
Biegiem ruszył w stronę drzwi.
VIII
IX
Andrzej uchylił drzwi. Nie zauważył nikogo. Zrobił krok. Dwa. Nikt się nie
poruszył. Wyszedł. Za nim Kasia, Inga i Magda. Roman zamykał pochód,
trzymając w dłoni odbezpieczonego lugera.
– Nie rozdzielać się. Idziemy gęsiego i każdy pilnuje siebie – powiedział
cicho, ale dosadnie Roman.
Andrzej dotarł do furtki, za nim Kasia i Inga. Magda na chwilę się
zatrzymała, tworząc wyłom w ich pochodzie.
– Ruszaj się, dziewczyno – rzucił oschle Roman.
Pokręciła głową.
– Rusz się, kurwa! – warknął.
– Nie – powiedziała.
– Zginiemy przez ciebie. Ruszaj się.
– Nie. – odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy. – Pomyliłeś się. Jest inne
wyjście.
– Na Boga, to nie czas na dyskusje. Nie teraz. Twoi przyjaciele czekają.
– Jest lepsze wyjście. Wiem o tym. Nie będziemy ukrywać się w lesie. Patrz –
powiedziała, wskazując na jezioro.
– Co? – zapytał zniecierpliwiony.
– Łódź. Wypłyńmy na jezioro. Przepłyniemy na drugą stronę. Albo do
Mikołajek. Wystarczy, że przejdziemy za dom, tam są łodzie. Popłynie… –
Dziewczyna urwała w pół słowa.
Zanim Roman zdołał ją złapać, ruszyła biegiem w stronę plaży.
– Chodźcie do łodzi! – krzyknęła. – Odpłyńmy stąd! Po prostu stąd
odpłyńmy!
Andrzej rzucił się w jej stronę.
– Kurwa mać – zaklął Roman. – Stójcie tam! – krzyknął do Ingi i Kasi
i pobiegł za Magdą.
– Magda! Stój! – wykrzyknął Andrzej, ale dziewczyna go zignorowała.
Pędząc na złamanie karku, zbliżała się do plaży.
Roman wiedział, co to może znaczyć. To coś, przed czym uciekają, żyje nad
jeziorem. Tam się posila i pewnie, jeśli potrzebuje snu, tam odpoczywa. Nawet
jeśli to, co mówiła Magda, miało jakiś sens, zejście nad wodę było
samobójstwem.
Andrzej dogonił dziewczynę. Stanęli tuż za pozostałościami po ognisku.
Magda się wyrwała.
– Patrz! – krzyknęła, wskazując palcem na linię brzegową. Kilkanaście
metrów od nich była zacumowana łódka. – Płyńmy. Ucieknijmy stąd –
powtarzała, ciągnąc chłopaka w stronę łódki.
Gigantyczny pies pojawił się na plaży nagle. Szedł w ich stronę, powoli
warcząc. Całe futro miał pokryte krwią.
– Do mnie! Biegiem! – krzyknął Roman do Magdy i Andrzeja. – Wycofujemy
się!
Chaos. Tego zawsze najbardziej się obawiał. Gdy oddział się rozpraszał,
należało wierzyć w instynkt samozachowawczy kompanów i ratować tych,
którzy byli w największym zagrożeniu.
– Magda! – krzyknął kolejny raz.
Dziewczyna spojrzała na Romana. Potem na Andrzeja. Pokręciła głową
i powoli ruszyła w stronę łódki. Szła tyłem, nie patrząc pod nogi, za to bacznie
obserwując a to Romana, a to psa.
Bydlę warczało, szczerząc kły.
Kilka sekund później z lasu wyłonił się on. Potwór, który wydostał się
z grobu.
– Andrzej! – krzyknął Roman. – Wracaj!
Dopóki stworzenia nie atakowały, Roman mierzył w nie z lugera. Celował
w kolana, aby maksymalnie je spowolnić. Trwali tak może pół minuty. A potem
Magda zaczęła biec.
Pies natychmiast rzucił się w jej stronę.
Roman wystrzelił. Kula trafiła zwierzę w bok, ale go nie spowolniła.
– Kurwa – zaklął pod nosem.
Strzelił kolejny raz. Pocisk przeszedł na wylot, a rykoszet odbił się od tafli
jeziora. Pies wciąż biegł.
Andrzej chciał zatrzymać Magdę, ale potknął się o wystającą z piasku gałąź.
Próbując utrzymać równowagę, zaczął nerwowo machać rękoma.
Stwór rzucił się w jego stronę.
Roman strzelił mu w kolano. Bestia przyklękła, ale zdołała złapać Andrzeja
za ramię. Szarpnęła. Chłopak zawył. Roman patrzył na coś, czego nigdy
wcześniej nie widział. Stwór wyrwał Andrzejowi całą rękę. Zupełnie jakby ten
był szmacianą lalką.
Znów strzelił. Monstrum jednak było zbyt zajęte rozszarpywaniem chłopaka,
aby zwracać na niego uwagę.
Roman spojrzał na nogi bestii. Miejsca, w które trafiły kule, goiły się na jego
oczach.
– Jezu Przenajświętszy… – wyszeptał.
Stwór z wściekłością wymierzał Andrzejowi ciosy, rozszarpując jego ciało,
a Magda, przerażona tym widokiem, zamarła.
Pies to wykorzystał. Skoczył. Opadając, rozorał pazurami nogi dziewczyny.
Krew buchnęła na żółty piasek. Magda zawyła. Przeszył ją ból, jakiego nigdy
wcześniej nie czuła. Upadła.
Zwierzę nie miało zamiaru przestać. Przypuściło kolejny atak. Tym razem
wgryzło jej się w twarz.
Roman patrzył z przerażeniem, jak pies miażdży kości i wyrywa razem ze
skórą kawał żuchwy, kości policzkowych i nosa. Twarz Magdy przypominała
krwawą breję. Język wystawał z czegoś, co kiedyś było ustami. Zwierzę
chwyciło go zębami i szarpnęło. A potem odwróciło się w stronę Romana ze
zwisającym z pyska językiem.
Kielecki zaczął się wycofywać. Muszą zniknąć. Zapaść się pod ziemię.
Myślał tylko o tym, jak bezpiecznie wrócić do Ingi.
Pies wypluł język i rzucił się w stronę Romana. Mężczyzna odruchowo
schował broń. Sekundę później w jego dłoni pojawił się granat. Uklęknął. Bydlę
wskoczyło na niego. Jedną ręką chwycił je za szyję. Miało dziwną sierść,
matową, brudną. Śmierdziało krwią, ziemią i zgnilizną. Stwór rozdziawił
paszczę. Na twarz Romana zaczęły kapać krople krwi. Pozostałość po Magdzie.
Gdy cuchnący pies pochylił łeb, Roman wepchnął mu w pysk odbezpieczony
granat, a potem mocno odbił się od ziemi. Był w odległości może dwóch
metrów, gdy granat eksplodował, rozrywając psa na strzępy.
Nie zdążył się odwrócić, gdy dobiegł go dźwięk, jakiego wcześniej nie
słyszał. To nie był okrzyk rozpaczy. Przerażający lament, który Roman usłyszał,
choć od huku eksplozji dzwoniło mu w uszach. Próbował się podnieść, ale rękę
wsadził w coś mokrego. Spojrzał. Breja, w której zanurzył dłoń, była
pozostałością po łapach psa. Wzdrygnął się. Wytarł rękę w spodnie i wstał.
Bestia, która była kiedyś człowiekiem, unosiła resztki psa, wyjąc przy tym
niemiłosiernie. Nie patrzyła na Romana. Nie patrzyła na swoje ofiary.
Zniekształconymi dłońmi próbowała przytulić ochłap mięsa, który dawno temu
był owczarkiem niemieckim.
Roman rzucił się do furtki. Dziewczyny wciąż przy niej stały.
– Biegiem! – krzyknął.
Inga otworzyła furtkę i pognali w las. Po chwili zniknęli w mroku, niczym
Jonasz w trzewiach wieloryba.
Biegli przez las. Inga prowadziła, a Roman przez cały czas się oglądał, czy bestia
podąża ich śladem.
Nie.
Byli sami.
Był pod wrażeniem orientacji dziewczyny w terenie. Na pewno była w szoku,
widziała śmierć przyjaciół, a mimo to potrafiła obserwować otoczenie i podążać
za znakami, które wczoraj Roman opisał na odręcznej mapie.
Przebiegli może dwa kilometry. Dopiero wtedy zwolnili.
– Zabiłeś to? – zapytała Inga, dysząc.
– Nie wiem. Psa rozerwało. Ale widziałem coś, co nie daje mi spokoju –
mówił powoli. Przez cały czas próbował zebrać myśli i racjonalnie ocenić
sytuację.
– Co?
– Kiedy postrzeliłem tego wielkiego. Trafiłem go dwa razy w kolano, na
chwilkę nogi mu się ugięły, a potem nagle rana zniknęła.
– Co? – zapytała z niedowierzaniem Inga. – A nie pomyliłeś kolan?
– Nie. Widziałem. Miał roztrzaskane kolano, widziałem kości. A potem nagle,
abrakadabra, kości zniknęły. Została tylko krew.
Zamilkli. Stojąca obok nich Kasia nie była w dobrej formie. Dyszała ciężko.
Jej ciało nie było przyzwyczajone do fizycznego wysiłku. Poza tym wystarczyło
tylko rzucić okiem na jej twarz, by przekonać się, że balansuje na granicy
załamania nerwowego. Nie wpadła w histerię chyba tylko dzięki temu, że
musiała biec.
Roman przyglądał się jej, próbując ocenić sytuację.
Zacznie stwarzać problemy czy uda się przedostać z nią do ziemianki i tuneli?
– Kasia? – zapytał delikatnie. – Kasia? Jak się czujesz?
Nie odpowiedziała. Cały czas ciężko oddychała, popełniając najbardziej
klasyczny błąd, jaki mogła popełnić osoba nieprzyzwyczajona do biegu. Gubiła
rytm oddechu, przez co zaczynała hiperwentylować.
– Musisz oddychać spokojniej, inaczej zrobisz sobie krzywdę – powiedział,
próbując ją uspokoić.
Na dźwięk słowa „krzywda” dziewczyna nagle zaczęła krzyczeć.
– Krzywdę? Krzywdę? Jaką krzywdę?! Widzieliście, co tam się stało?! To
coś, to wielkie coś! To wyrwało Andrzejowi ręce jak skrzydełka musze!
– Tak. Widziałam – odparła spokojnie Inga. – Wszyscy to widzieliśmy.
Dlatego wyszliśmy z domu. To coś by do nas weszło. A w środku nie
mielibyśmy szans. Teraz rozumiesz?
Kasia milczała.
– Idziemy – zarządził Roman. – Koniec odpoczynku. Musimy się ukryć,
zanim to wróci.
Szli gęsiego. Inga prowadziła, omijając chaszcze i niebezpiecznie wystające
gałęzie. Od miejsca ukrycia dzieliło ich jeszcze może pół godziny marszu.
– Jaką? – odezwała się po dłuższej chwili Kasia.
– Co masz na myśli? Nie rozumiem – odpowiedziała Inga.
– Jaką mamy szansę na przeżycie?
Roman cały czas nad tym myślał. Kilka godzin temu powiedziałby, że
ukrywając się przed potworami w lesie i czekając tam na powrót kierowcy, mają
jakieś siedemdziesiąt procent szans. Po tym, co zobaczył dzisiaj, nie był już tego
taki pewien.
– Nie wiem – odpowiedział. – Nie mam pojęcia.
Kasia chciała coś powiedzieć, ale zrezygnowała.
– Najpierw zniknijmy, a potem będziemy się zastanawiać – odparła
przytomnie Inga.
Podobała mu się. Miała w sobie wolę życia, która nie gasła nawet w obliczu
najprawdziwszego horroru. Znał niewiele osób, które tak potrafiły. Ba, nawet on
sam wątpił w siebie.
– Wciąż to widzę – mruknęła pod nosem Kasia. – Ten obraz bezustannie
przewija mi się przed oczyma.
– Czegoś takiego nigdy się nie zapomina – powiedział Roman.
Wiedział, co mówi. Jego koszmary świadczyły o tym najlepiej.
Po długim marszu Inga się zatrzymała. Otaczały ich wysokie drzewa. Nic
innego nie było.
– Poddaję się. – Rozłożyła ręce. – Nie wiem, dokąd dalej pójść.
– I dobrze. – Roman delikatnie się uśmiechnął. – Bo w zasadzie nie musisz
już nigdzie iść.
Przeszedł kilka metrów w lewo i stanął obok wielkiej sosny. A potem nagle
zapadł się pod ziemię. Dziewczyny zamarły. Kilka sekund później Roman
wychylił głowę.
– Chodźcie – zawołał.
Dziewczyny ruszyły w jego stronę. Gdy dotarły do sosny, ich oczom ukazało
się wejście do jamy.
– Jak to… – odezwała się Inga, ale Roman przerwał jej w pół słowa.
– Jak to zrobiłem? Moja tajemnica. Ale gwarantuję ci, że zaraz wejście
zniknie i nikt go nie znajdzie. Chyba że będzie wiedział, gdzie szukać.
Gdy właz, pokryty trawą, ściółką i korzeniami, zamknął się nad ich głowami,
Roman sięgnął po ukryte w schowku świece. Zapalił po jednej i wręczył
dziewczynom. Pomarańczowe światło rozświetliło krótki tunel.
– Chodźmy prosto – powiedział.
Za wąskim, niskim korytarzem znajdowało się coś, co wyglądało jak pokój
wydrążony w ziemi. Był szeroki i długi na trzy metry. W kątach leżały zwinięte
w kłębek koce i jakieś materiały. Od pokoju odchodził kolejny tunel prowadzący
w mrok.
– Witajcie w moim królestwie – powiedział Roman, prostując plecy.
– Ty, ty… tu żyłeś? – zapytała z niedowierzaniem Inga.
– Tak. Po ucieczce z Warszawy, kiedy tam wszystko płonęło… Zresztą
nieważne. Tak, to był mój dom. Budowałem go, oczywiście nie sam, ponad rok.
Dalej ciągną się tunele, który prowadzą do trzech podobnych pomieszczeń.
Znajdują się w głębi lasu.
– Jak to możliwe… – zaczęła.
– Myślę, że twój ojciec i jego zwierzchnicy w Moskwie także chcieliby to
wiedzieć. – Zaśmiał się ponuro.
– Ale jak to zrobiliście? Ilu was było?
– W szczytowym okresie piętnastu, dwudziestu. Większość nie żyje albo
trafiła do więzienia. Ale nikt nigdy się nie wygadał. A przynajmniej nic mi o tym
nie wiadomo.
– Czy przed wojną byłeś architektem?
Roman zaśmiał się w głos.
– Nie, skądże. Lekarzem. Ale tak wyszło, że nagle odkryłem w sobie talent do
projektowania podziemnych przestrzeni. – Uśmiechnął się po raz kolejny.
Po raz pierwszy od kilkudziesięciu godzin prowadzili normalną rozmowę.
Wyciągnął z kąta brezentowe płachty. Rozłożył je na ziemi, a na nich zaczął
układać koce.
– Od ziemi ciągnie i można się pochorować. Tak będzie wam cieplej –
wyjaśnił.
Kasia kucała w mroku prowadzącym w głąb tunelu. Milczała.
– Masz otwieracz i noże? – spytał Ingę.
– Tak – odparła, zdjęła z ramion plecak i wyjęła z niego zawiniątko. Dopiero
wtedy uświadomiła sobie, że przez cały czas, gdy uciekali, ściskała w dłoni
wielki rzeźnicki nóż. Puściła go nagle. Upadł głucho na ziemię.
– Mieliśmy tu ukryte konserwy. Wszystko, co znajdowaliśmy po żołnierzach.
Amerykańskich, niemieckich, radzieckich.
W przeciwległej ścianie za niemal niewidoczną deską była skrytka. Roman
wyjął z niej trzy konserwy i podał dziewczynom.
– Potraficie je otworzyć czy trzeba wam pomóc?
Inga poradziła sobie sama. Ponieważ Kasia nawet nie dotknęła puszki, wstał,
podszedł do niej i wsunął ją jej w rękę.
– Musisz jeść – powiedział spokojnie. – Musisz, bo inaczej opadniesz z sił,
a człowiek głodny i słaby robi głupie rzeczy.
Nie odpowiedziała. Obrzuciła go spojrzeniem, z którego mimo panującego
półmroku wywnioskował, że jest jej wszystko jedno.
Jedli w ciszy, używając rąk i noży, które Inga zabrała z domu.
– Pod ziemią czas płynie inaczej – przerwał milczenie Roman. – Wolniej.
Może zdarzyć się tak, że zaczniecie mieć napady klaustrofobii. Nie wolno wam
wychodzić. Musicie wytrzymać te kilka dni. Potrzeby fizjologiczne możecie
załatwiać w głębi tunelu. Tam zresztą wciąż jest prowizoryczna latryna. No
dobra, bardziej wiadro, ale jest. Woda spływa do pojemników w drugim
pomieszczeniu w tunelu. To deszczówka, ale nie powinna wam zaszkodzić.
Gdyby któraś z was chciała pobyć sama, może po prostu iść przed siebie. Trudno
tu się zgubić. I nie uciekniecie, bo nie macie pojęcia, gdzie są wyjścia. – Znów
się zaśmiał. – Przepraszam. A, i jeszcze jedno. Przez cały czas, gdy tu się
ukrywaliśmy, nigdy nie znalazł nas żaden człowiek. Natomiast zdarzało się, że
przypadkiem przekopywały się do nas borsuki i zające. Więc jeśli usłyszycie
hałas, to będzie po prostu jakieś zwierzę.
– Inaczej się tu zachowujesz – powiedziała Inga.
– To znaczy?
– Jesteś, nie wiem… Bardziej pewny siebie?
– Ciekawe.
– Przez ostatnie pół godziny powiedziałeś więcej niż przez całą poprzednią
dobę.
– Może nigdy nie powinienem był wychodzić… – odparł Roman, zawieszając
głos.
– To znaczy?
– Może to, o czym mówisz, ta pewność siebie to efekt tego, że się ukrywam.
– Nie mów głupot. Może i może. A nie myślałeś po prostu, że, jakkolwiek
głupio to zabrzmi, to podziemne królestwo jest po prostu twoje? I nieważne,
w jakich okolicznościach powstało, jesteś z niego dumny?
– Jesteś stanowczo za mądra jak na córkę komunisty – odparł, ucinając temat
i dodał: – Muszę się położyć.
Chwilę później zasnął. Inga okryła go kocem. Drugi podała Kasi. Sama
położyła się koło Romana. Zamknęła oczy. I odpłynęła.
18 marca 1956 roku
II
III
Kasia nie miała pojęcia, co robią Inga i Roman. I nie chciała tego wiedzieć. Nie
chciała wiedzieć nic. Dwa dni temu miała ochotę stracić dziewictwo z Frankiem.
Teraz nawet nie wiedziała, gdzie on jest. Już nic nie wiedziała. Przed oczyma
wciąż miała obraz rozszarpywanego Andrzeja. Potwór, bo to był najprawdziwszy
potwór, wyrywał mu ręce, szarpał skórę, a ona nie mogła nic zrobić. Tylko
patrzeć. W takich momentach żałowała, że to nie ją zabiła ta bestia. Teraz, idąc
przed siebie w mrocznym tunelu, pragnęła z całych sił stać się częścią tej
ciemności. Rozpłynąć się w niej i nigdy nie wrócić.
Dawno temu minęła skleconą z desek i wiadra toaletę. Przeszła obok dwóch
pomieszczeń. Chciała dotrzeć do końca tunelu. Być jak najdalej od Ingi i tego
żołnierza. Szła przed siebie, powoli opadając z sił. Była beznadziejna. Nie
potrafiła nawet znaleźć końca tego podziemnego więzienia.
Pozbawiona energii i woli walki osunęła się na ziemię. Dłonią namacała
spory kamień. Był ostry. Nie bardzo, ale wystarczająco. Otrzepała go z ziemi,
dokładnie badając rękoma jego powierzchnię. Miał ostre krawędzie. Powinien
się nadać. A potem zdjęła kurtkę, swetry i bluzkę. Zaczęła ciąć nadgarstki. Tarła
kamieniem z całych sił. Ból był ogromny. Ale nie przestawała.
Poczuła, że krew powoli zaczyna spływać jej po ręce. Musiała ciąć głębiej.
Ilekroć przed jej oczyma pojawiał się obraz Andrzeja, naciskała mocniej. Czuła,
że krew kapie na ziemię i w nią wsiąka.
Niech leje się jej więcej. Niech to się skończy.
Gdy poczuła strumień wypływający z rany, nareszcie poczuła się spełniona.
Było tak, jak marzyła. Odłożyła kamień i oparła się o ścianę.
– Tak tu sobie zostanę – powiedziała do siebie.
Dookoła panowała ciemność, więc nie mogła dostrzec, że jej krew tworzy na
ziemi piękny wzór. Przypominał krwawy kwiat.
Zamknęła oczy. Chciała zasnąć i nigdy więcej się nie obudzić.
Dziwna jest ta śmierć. To była ostatnia myśl, jaka przyszła jej do głowy.
Zamknęła oczy, by zasnąć i przekonać się, co jest po drugiej stronie.
Jeśli coś jest.
19 marca 1956 roku
Włóczył się bez większego celu po lesie. Było mu na zmianę zimno i gorąco.
Dreszcze. Czuł je, odkąd opuścił ośrodek medyczny. Bo to miejsce, do którego
trafił, było chyba ośrodkiem badawczym. Miał w pamięci jedną wielką czarną
dziurę.
Ostatnią rzeczą, którą dobrze pamiętał, był alkohol pity w tawernie Pod
Złamanym Pagajem.
Potem zapadł się w ciemność.
Wybudzał się z niej kilka razy. Wtedy miał wrażenie, że ktoś zamknął go
w skrzyni. Z biegiem czasu dotarło do niego, że leży w bagażniku. Ręce i nogi
miał związane, usta zakneblowane. Pomyślał, że to UB. W końcu go dopadli.
Ukrywał się od 1945 roku. Nie był nikim ważnym. Ot, szeregowy żołnierz,
ale miał swoją dumę. I ta duma, być może źle pojmowana, nie pozwalała mu
korzyć się najpierw przed Niemcem, a potem przed Ruskim. Więc odmówił
ujawnienia się podczas amnestii. Został rybakiem i było mu dobrze. Pił tylko
w piątki. Mieszkał w maleńkiej kawalerce, w której ledwo mieściło się łóżko.
Nie był to szczyt marzeń, ale nie było źle.
A potem przyszedł piątek, poszedł na wódkę i zapadł się w mrok.
Następne, co zapamiętał, to jasne, przeraźliwie jasne światło.
Słyszał od kolegów o przesłuchaniach z lampami skierowanymi na twarz.
Słyszał o wyrywaniu paznokci, okładaniu deskami, podpalaniu gazet zwiniętych
między palcami. Ale nigdy nie słyszał o tym, żeby ktoś wylądował w pokoju,
w którym przesłuchiwanego przywiązuje się do chirurgicznego stołu.
Nie robili mu nic. Kiedy narkotyki, którymi został odurzony, przestały
działać, zaczął kojarzyć, co dzieje się dookoła. Nie słyszał języka polskiego.
W pokoju, w którym się znajdował, była kobieta. Miała dwóch pomocników
i rozmawiała z nimi po rosyjsku. Do niego zaś zwracała się per „piękny
Polaczku” lub mówiła o nim „Goliat”. Cokolwiek to znaczyło. Przez kilka dni go
badała. Pobrała mu krew. Trzymała jego penisa, gdy sikał, napełniając moczem
pojemnik. Osłuchała go i zważyła.
I tyle.
Przez następne tygodnie wisiał lub leżał przypięty do stołu. Rosjanka
obserwowała go i cały czas pracowała nad czymś w swoim laboratorium.
Aż stracił poczucie czasu. Nie miał pojęcia, jaki jest dzień tygodnia i ile czasu
minęło od jego uprowadzenia. Nie rzucał się, nie walczył. Trwał, czekając na
rozwój wypadków.
Jednego dnia, równie dobrze mógł to być poniedziałek, jak i piątek, kobieta
wbiła w niego igłę. W strzykawce był płyn o mętnej, oleistej konsystencji.
Odczekała kilka godzin. Musiał przyznać, że była niesamowita. Potrafiła
wpatrywać się w niego bez końca. A potem wstała i przejechała po jego ramieniu
skalpelem. Zawył z bólu, ale jego okrzyków nikt nie słyszał. Skórzany knebel
skutecznie tłumił dźwięk. Rana piekła. Krew tryskała. Kobieta znów zaczęła mu
się przyglądać. I wtedy stało się coś dziwnego. Nagle rana przestała boleć. Nie
zauważył kiedy, ale gdy znów na nią spojrzał, po prostu zniknęła. Nie było po
niej śladu.
I wtedy zrozumiał dwie rzeczy. Po pierwsze, że nigdy nie wyjdzie stąd żywy.
Po drugie, że niebawem czeka go bezmiar cierpienia.
Z każdym kolejnym zastrzykiem kobieta zadawała mu coraz głębsze
i paskudniejsze rany. Jednego dnia połamała mu nogi, innego rozcięła brzuch.
Jeszcze kolejnego poderżnęła gardło tak, że niemal odpadła mu głowa. Ból
zawsze był nie do zniesienia. I zawsze znikał. Nagle, kiedy się tego zupełnie nie
spodziewał.
Rosjanka obserwowała wszystko, co się z nim działo, i robiła notatki, on zaś
z każdym kolejnym zastrzykiem zaczynał czuć się coraz dziwniej. Po pierwszym
razie, w nocy, gdy zasypiał, nagle zaczęło kręcić mu się w głowie. Potem miał
wrażenie, że czaszka mu eksploduje. W pobliżu nie było nikogo, kogo mógłby
zawołać, poprosić o pomoc. Ale nagły ból minął równie szybko, jak się pojawił.
Potem te dziwne objawy zaczęły występować w różnych częściach ciała. Bywały
noce, gdy budził się, myśląc, że właśnie pęka mu serce, kiedy indziej zdawało
mu się, że ktoś wywierca mu dziurę w bebechach czy żywcem zdejmuje skórę
z nóg. Jednak zawsze objawy znikały zaledwie kilkanaście sekund po tym, jak
się pojawiły.
Potem przyszły duszności. Zauważył pewną prawidłowość. Im częściej
kobieta zadawała mu rany, tym silniejsze były objawy. Zupełnie jakby jego ciało
po kolejnej regeneracji – jak określała to lekarka – coś w sobie zmieniało.
Przez cały czas kobieta karmiła go jakąś dziwną papką lub podawała mu coś
dożylnie. Nagle jednak ani papka, ani iniekcje nie wystarczały. Czuł się głodny
cały czas. Rosjanka chyba to zauważyła, bo raz przyniosła mu stek. Czy raczej
kawał krwistego, surowego mięsa. Trzymała mu je przy ustach. Z początku się
brzydził. Ale gdy wbił w nie zęby, nie mógł przestać. Niemal ugryzł ją w palce.
Jadł jej z ręki. Surową wątrobę, mięso. Dopiero gdy je pochłonął, czuł się pełny.
A potem nagle powiedziała mu, że go wypuści. Przez wiele dni marzył o tym
momencie, o chwili, gdy uda mu się oswobodzić z krępujących go pasów i ją
dopadnie. Chciał rozerwać jej gardło i patrzeć, jak dławi się krwią i umiera.
Myślał o tym, aby przeciągać jej agonię w nieskończoność i także podać jej
serum, ale potem zrozumiał, że popełniłby błąd. To coś, co działało w jego
organizmie, dawało jego ciału możliwości, o jakich nigdy nie śnił. Gdyby podał
to lekarce, owszem, mógłby zadawać jej ból, ale gdyby przypadkiem uciekła,
stałaby się niezniszczalna i mogła krzywdzić innych. A tego nie chciał. Chciał ją
zabić. On. Piękny Polaczek.
Tyle że gdy stanął na nogach, gdy tylko minął kolejny atak, mordercza żądza
zniknęła. Jeśli do niej wróci, będzie wolny. Czy jej wierzył? Nie. Ale chciał
zaryzykować.
Teraz jednak włóczył się bez celu po lesie, próbując domyślić się, gdzie się
znajduje. Dotarł w końcu do drogi, a idąc nią, do tablicy z nazwą Popielno.
Niezbyt daleko od Mikołajek. Popielno. Pamiętał tę nazwę. Kojarzyła mu się
z czymś z dawnych lat. Z czymś, co miesiące tortur i wiecznego umierania
zatarły w pamięci. Wiedział, że sobie przypomni. To było coś ważnego. Coś, co
mogło wszystko zmienić.
Znów wszedł w las. Zaczął węszyć. Był głodny. Potrzebował mięsa.
Zachowywał się jak pies, który szuka tropu. I wtedy to wróciło. Trop.
Roman Trop. Tak na niego wołali. Trop Kielecki. Mówili, że nie było po
wojnie drugiego takiego, który lepiej radził sobie w lesie. Że przy nim „Bury” to
dziecko we mgle, które zajmuje się tylko mordowaniem. Trop nie zabijał. Nikt
nigdy nie słyszał, aby podniósł rękę na kogoś poza Niemcem czy Ruskim. Nie
szukał krwi. Po prostu żył w lasach i pod lasami. A to były jego tereny. Jeśli
Trop żyje, musi go znaleźć.
Ale najpierw musi coś zjeść.
II
Przyglądał się zającowi, który jeszcze go nie zauważył. Szarak był młody. Mógł
mieć nie więcej niż pół roku. Kicał po ściółce w poszukiwaniu pożywienia.
„Goliat” skradał się powoli. Nigdy wcześniej nie potrafił tak mocno
koncentrować się na celu. Teraz, patrząc na zająca, niemal słyszał bicie jego
serca. Widział, jak zwierzątko skubie zielone poszycie i całe drży. Zające są
płochliwe. Musiał być szybki i bezwzględny.
Podszedł na odległość czterech kroków. Zwierzę nagle zastrzygło uszami.
„Goliat” zamarł. Oby go nie usłyszało. Musiał zrobić jeszcze jeden krok. Jeden
kroczek. Maleńki. Szarak opuścił uszy. Wrócił do skubania kiełkującej trawy.
Wtedy on skoczył. Zwinność ciała zaskoczyła go bardziej od bezwzględności.
Dopadł nieszczęsne zwierzątko w ułamku sekundy. Zając próbował uciekać,
wyrwać się z silnych dłoni „Goliata”, ale na próżno. Wbił mu zęby w kark,
przegryzając kruche kości kręgosłupa. Szarak znieruchomiał. Nie żył. „Goliat”
uniósł jego łepek i przegryzł tchawicę. Gdy zaspokoi głód, będzie mógł myśleć
logicznie. Pójdzie szukać Tropa.
III
Nie wiedział, jak długo spali. Inga przywarła do niego ciałem i nie poruszyła się
nawet o centymetr.
Pod ziemią czas był pojęciem względnym, ale musiał go pilnować. Nie chciał,
żeby dziewczynie coś się stało. A teraz był gotów poświęcić dla niej siebie. Tak
jak powinien postąpić wtedy pod teatrem. Przyjąć cios na siebie. Rzucić się na
Niemca. Zginąć, ale przynajmniej obok niej.
Czuł serce dziewczyny. Biło spokojnie. Miarowo.
Kiedy zasnęła, przykrył ich grubym kocem. Teraz przesuwał dłońmi po jej
ciele. Czuł sweter, a pod nim nagą skórę. Nie włożyła spodni, więc mógł dotykać
jej pośladków, ud. Robił to najdelikatniej jak potrafił. Byle jej nie obudzić.
Oczy przyzwyczajone do mroku nauczyły się rozpoznawać kształty. Widział
wejście do tunelu. Wciąż nie było w nim Kasi.
Inga poruszyła się. Zamruczała. A potem znów zaczęła rytmicznie oddychać.
Spała.
„Niech śpi – pomyślał. – Niech prześpi ten koszmar”.
20 marca 1956 roku
Po tym, jak rozszarpał i pochłonął zająca, po prostu zasnął. Nagle. Jakby jego
organizm się wyłączył. Nie miał pojęcia, jak dużo czasu minęło. Przez to, że tak
długo był więziony, przestał racjonalnie odczuwać jego upływ.
Rosjanka mówiła, że ma wrócić za dwa dni. Czy już minęły? Przespał chyba
całą noc.
Kręciło mu się w głowie. Znów czuł ból. Piekła go klatka piersiowa. Czekał,
aż minie. Wiedział, że musi przeczekać.
Gdy serce się uspokoiło, zaczął zastanawiać się nad kolejnymi krokami. Musi
znaleźć Tropa. Nawet jeśli żołnierz odmówi mu pomocy, to na pewno ma broń.
A ta będzie potrzebna, gdy wróci do Rosjanki.
Potrzeba zabicia jej była coraz silniejsza.
Była jak zew krwi. Cel, który motywował jego ciało do działania.
Szczątki zająca leżały tuż obok.
Spojrzał na futerko i znów poczuł głód. Poza nim coś jeszcze. Znał ten
zapach. Sprawiał, że jego ciało przebiegało milion wolt pożądania. Pożądania
jedzenia. Głód, jaki mógł czuć tylko Jezus schodzący z pustyni.
Potrzebował mięsa.
II
Kiedy otworzyła oczy, Roman trzymał dłonie na jej pośladkach. Lubił ich
dotykać. W ciemności dotyk był jedynym zmysłem, który działał bez zarzutu.
Gładka, jędrna, silna. Taka była.
– Dzień dobry – powiedziała, przywierając głową do jego piersi. – Jeśli jest
dzień.
– Nie mam pojęcia – odparł.
Inga odwróciła się w stronę tunelu.
– Nie ma jej – powiedział Roman, uprzedzając pytanie. – Pewnie śpi gdzieś
dalej.
– To dobrze – zamruczała. Dotknęła jego twardego penisa. – W ciemności ta
część twojego ciała działa doskonale.
Uśmiechnął się. Uniósł ją lekko, a potem przewrócił na plecy i wszedł w nią
delikatnie.
– W kanałach ludzie robili to cały czas – powiedział, gdy skończyli się
kochać.
– Co?
– Uprawiali miłość. Kanały pełne były odgłosów kopulujących par.
– To przez ciemność?
– Myślę, że przez nieuchronność śmierci. Chcieli o niej zapomnieć. Zatracić
się w sobie, by nie pamiętać o płonącym na górze mieście.
– Ty też?
– Nie. Zbyt rzadko schodziłem do kanałów. Byłem na górze.
– Muszę siku – powiedziała, próbując ukryć zawstydzenie.
– Idź prosto.
Wstała. Nie miała pojęcia, jak długo leżała, ale musiało minąć naprawdę dużo
czasu, bo aż zabolały ją kości.
– Czekaj na mnie – poleciła.
– Nigdzie się nie wybieram – odparł, śmiejąc się cicho.
III
Kilkaset metrów dalej leżało martwe ciało Kasi. W zasychających kałużach krwi
pojawiły się pierwsze robaki. Wiły się w czerwonym błocie, szukając drogi do
ciała i mięsa.
IV
Szukał mięsa. Szedł przed siebie i rozglądał się. Kiedy zobaczył lochę
z młodymi, nie próbował nawet się ukrywać i skradać. Zaatakował szybko.
Bezpośrednio. Matka próbowała walczyć, ale gdy zobaczyła, że jej przeciwnik
jest zdesperowany i niezwykle agresywny, zaczęła uciekać z ocalałymi
warchlakami. Dopadł dwa.
Opadł na ziemię, szarpiąc mięso.
Nie wiedział, co się z nim dzieje, ale był pewny, że to wina Rosjanki i tego
płynu, który mu wstrzykiwała. Pojawił się gniew. Musi do niej wrócić, nim
kompletnie postrada zmysły.
Znów to poczuł. Zapach krwi. Miał wypełnione nią usta, kapała mu po
rękach. Czuł ją. Zupełnie jakby śpiewała. Krew była najpiękniejszą piosenką,
jaką znał. Delektował się nią. Zatracał w niej.
Zmasakrowane ciała warchlaków leżały u jego stóp.
Targały nim skrajne emocje. Przerażało go okrucieństwo, zachwycała śmierć
i rozchlapana wokół krew. Był pewny, że kompletnie zatraci się w szaleństwie,
to tylko kwestia czasu, kiedy mord przestanie napawać go lękiem, a stanie się
częścią jego życia. To pulsowało mu w żyłach. Czekało ukryte, by w dogodnym
momencie przejąć kontrolę.
Przyglądał się swoim dłoniom. Zlizywał z nich krew. Kiedy pulsowanie
w uszach ustąpiło, nagle dotarł do niego inny dźwięk.
Poznał go ostatnio dość dobrze. Słyszał go w ośrodku, ilekroć lekarka
katowała jakiegoś królika. On sam zresztą słyszał go raptem kilka chwil temu,
gdy rozrywał gardła warchlakom.
Był to niepowtarzalny odgłos przerażenia, jaki wydaje z siebie zwierzę na
kilka chwil przed śmiercią. Wstał. Ruszył w stronę, z której dobiegał dźwięk.
Tym razem skradał się powoli, ostrożnie stawiając stopy między korzeniami.
Cokolwiek było w okolicy, polowało.
Wtedy jego oczom ukazał się widok, którego się nie spodziewał.
Locha i pozostałe warchlaki leżały rozszarpane na polance. Nad ciałem matki
pochylał się człowiek. Wyrywał płaty mięsa i wpychał sobie do ust. Obok niego
stał pies. Lub coś, co kiedyś było psem. Stwór nie miał tylnej łapy, na brzuchu
widniała wielka rana, przez którą wypadało połykane mięso.
W jednej chwili zrozumiał, na co patrzy. I pojął, jak bardzo myliła się
Rosjanka.
Na dziki zapolowały obiekty, które stworzyła przed nim. Te same, o których
mówiła, że z przykrością musiała je zutylizować.
Śmierć jednak nie była końcem. Przeciwnie. Była początkiem jakiegoś
koszmaru.
Wycofał się bezgłośnie.
Przez głowę przelatywało mu milion myśli. Jeśli to coś, co Rosjanka zabiła,
jednak żyło, on również tak skończy.
Teraz musiał znaleźć Tropa i zmusić go do pomocy. Nawet jeśli obaj będą
musieli zginąć, trzeba to zatrzymać. Jeśli w ogóle dane mu będzie zginąć.
V
– Mogłabym tu zostać – powiedziała Inga.
– Och, nie mogłabyś – zaśmiał się.
– Nie chciałbyś? – droczyła się z nim.
Ostatnie godziny minęły im na niespiesznych pieszczotach. Dziewczyna,
która nigdy wcześniej nie była z mężczyzną, uczyła się jego ciała. Dotykała,
lizała, smakowała.
– Chciałbym – westchnął. – Ale chciałbym…
– Mnie widzieć?
– Bardzo.
– Ja ciebie też.
VI
Brnął przez las na oślep. Nie wiedział, gdzie jest ani dokąd idzie. Chciał tylko
dotrzeć do drogi. Jeśli to mu się uda, znajdzie Tropa. Szedł na wschód. Logika
podpowiadała mu, że tak dotrze do jeziora.
Od stworów i zabitych dzików dzieliły go już setki metrów. Nikt za nim nie
podążał, więc zwolnił kroku. Nie chciał popełnić jakiegoś błędu, przypadkowo
narobić hałasu, który ściągnie na niego uwagę. Koledzy w lesie powtarzali mu,
że zawsze lepiej zwolnić i wsłuchać się w naturę, zamiast biec i wpaść pod lufę
karabinu.
Nagle coś go zatrzymało. Zapach. Znał go. Nęcił go. Podniecał. Sprawiał, że
tracił zmysły.
Krew.
Rozejrzał się dookoła. Nigdzie nie zauważył padłych ani rannych zwierząt,
a mimo to krew wciąż śpiewała. Wołała go.
– Gdzie jesteś? – szepnął do siebie.
Nagle zrozumiał.
Była pod nim.
Woń krwi płynęła spod ziemi.
Zapomniał o Tropie, o misji i zemście.
Kopał. Zew kazał mu kopać. Był jak pies, który próbuje dogrzebać się do
swojej ukochanej kości. Siła, jaką dawało mu serum, sprawiała, że zupełnie się
nie męczył. Metr po metrze wbijał się w ziemię za zapachem.
A potem nagle ziemia zadrżała.
Zapadł się. Runął wprost do tunelu.
VII
Potworny hałas poderwał ich na nogi. Nagle rozkosz, jaką odkrywali, przestała
być istotna i kusząca. Roman wciągnął spodnie. Wymacał zapalniczkę i zapalił
świecę. W jej świetle odszukał chlebak z bronią. Inga szybko się ubrała. Ruszyli
tunelem, z którego dochodził dźwięk.
– Co to było? – zapytała dziewczyna z przerażeniem.
– Nie wiem. Może zapadł się tunel, a może…
– Kasia…
– Nie myśl o najgorszym.
Szła za Romanem, chowając się za jego plecami. Minęli dwa pomieszczenia.
Były puste. Trzecie także.
Posuwali się powoli.
– Gdzie ona jest? – zapytała Inga.
– Musi być gdzieś dalej w tunelu.
– Mogliśmy pójść jej poszukać – powiedziała z wyrzutem.
– Nie miała jak wyjść. A gdy ktoś chce być sam, lepiej zostawić go
w spokoju.
Gdy tylko wypowiedział te słowa, od razu zaczął ich żałować. Miał złe
przeczucia. A instynkt go nie mylił.
VIII
Upadł obok młodej kobiety. Siedziała oparta o ścianę podkopu. Podczas wojny
widział takie obrazki. Ludzie doprowadzeni do ostateczności popełniali
samobójstwo w dziwnych miejscach. Ta tutaj musiała się przed czymś ukrywać.
I zmarła całkiem niedawno. Krew, która go przywołała, wsiąkła w ziemię, ale
wciąż była świeża. Ciało dziewczyny także. Umarła niedawno.
Zew osłabł. Wróciło logiczne myślenie.
Zrobił krok w głąb tunelu. I wtedy zrozumiał.
Legendy o Tropie były prawdą. On zbudował podziemne królestwo. I tylko
on wiedział, gdzie ono jest.
Skoro była w nim martwa dziewczyna, to i Trop musiał się tu ukrywać, bo
tylko on znał wejście. I była tylko jedna rzecz, która mogła doprowadzić kogoś
do tak skrajnej rozpaczy, żeby się zabić.
Stwory Rosjanki.
W oddali w tunelu zamigotało niewyraźne światło.
Ktoś się zbliżał.
IX
Kiedy Inga zobaczyła martwą przyjaciółkę, nie wpadła w histerię. Nawet nie
zapłakała. Zamknęła jej otwarte, przerażone oczy, a potem spojrzała na młodego
żołnierza.
– Jeśli jesteś potworem… – wysyczała.
– To? – zapytał żołnierz.
– To naucz mnie zabijać inne potwory.
Pokiwał głową.
A potem powiedział im o krwi, która go przywołała.
XI
Ziemią, która spadła, gdy żołnierz próbował dokopać się do zwłok Kasi, Roman
zasypał tunel. Ciało zostało po drugiej stronie. Jeśli ich gość miał rację, bestie
wyczują jej krew, ale nie będą przekopywać się przez zwały ziemi. Byli
bezpieczni, lecz nie na długo. Ten człowiek-nieczłowiek, z którym się zamknęli,
też może poczuć zew. Uwięzieni pod ziemią z potworem musieli jak najszybciej
dowiedzieć się, jak to monstrum zgładzić.
XII
XIII
Idąc przez las, nie spieszyli się. Mimo że zachodziło już słońce i zapadał zmrok,
nie bali się.
Nie wiedzieli, czy wynikało to z faktu, że potwór szedł razem z nimi, czy ze
świadomości, że nie mają już nic do stracenia.
Inga wzięła delikatnie Romana za rękę. W odpowiedzi uścisnął mocno jej
dłoń.
XIV
Kiedy dotarli do willi, Adam postanowił zostać na zewnątrz.
– Nie wiem, kiedy będę miał atak. Nie wiem, czy nie poczuję potrzeby krwi.
Lepiej, żeby mnie tam wtedy nie było. Jeszcze nad tym panuję, ale nie wiem, jak
długo – powiedział, zatrzymując się przed wejściem. – Będę ich wyglądał –
dodał.
Przyznali mu rację.
A potem zamknęli za sobą drzwi i rzucili się biegiem do łazienki. W świetle
zdjęli ubrania. W końcu mogła zobaczyć jego ciało. Dotykała poparzenia, które
ciągnęło się od ramienia po łopatkę. Oglądała brzuch. To, co poniżej.
Pierwszy raz widziała nagiego mężczyznę.
Rozpiął jej stanik. Uwolnił duże piersi.
A potem zaczęli się kochać.
Uczył ją krok po kroku, co ma robić, a ona chłonęła tę wiedzę. Kochali się
w strugach ciepłej wody, tak namiętnie, jakby to miał być ostatni raz.
XV
Wieczorem ruszyli w trójkę na plażę. Była pusta, nie licząc krwawych śladów po
ciałach, które ktoś musiał stąd zabrać.
Wcześniej w domku, w którym jeszcze nie tak dawno mieszkała gospodyni,
rozlali benzynę do małych butelek. Szyjkę każdej owinęli szmatką. Resztką
benzyny polali drewno w pozostałościach po ognisku. Siedzieli w milczeniu.
Czekali.
Czekali na bestie.
Żeby je zwabić, rozrzucili po okolicy ochłapy mięsa znalezionego w lodówce.
Nie było świeże, ale, jak twierdził Adam, pachniało kusząco.
XVI
Najpierw zjawił się pies. Wyszedł z ciemności. Próbował porwać ochłap, ale
eksplozja granatu, który Roman wcisnął mu do pyska, pozbawiła go nie tylko
łapy i wnętrzności, lecz także części żuchwy. Zmutowany owczarek przyglądał
się cieniom poruszającym się przy ogniu, a potem próbował przyciągnąć do
siebie mięso. Wypadło mu z pyska, co budziło w nim coraz większą agresję.
Warczał i próbował szczekać, ale z gardła wydobywał się jedynie wściekły
skowyt.
– Czekaj. – Roman wstał, łapiąc Ingę za ramię. W ręce trzymała koktajl
Mołotowa. – Jeszcze nie. Poczekaj. To za proste. Poczekajmy na człowieka.
Bestia się nie pojawiała. Pies zaś zniknął w ciemności.
– One wiedzą – powiedział Adam. – Domyślają się.
– Czego?
– Że chcemy je zabić.
XVII
A potem wzeszło słońce. Byli przemarznięci. Ogień zgasł. Bestie się nie
pojawiły.
– Jaki dziś dzień? – zapytał Roman.
– Dwudziesty pierwszy marca. Pierwszy dzień wiosny – odpowiedziała
zaspana Inga. – Dzień wagarowicza.
– Chodźmy stąd – zarządził Roman. – Musimy się ogrzać i wypocząć, żeby
nie dać się zaskoczyć.
Podnieśli się od paleniska i ruszyli w górę, w stronę domu. Inga ściskała
w dłoniach cztery butelki. Roman dwie kolejne wsunął do kieszeni kurtki. Jedną
trzymał w lewej ręce. W prawej, niemal zdrętwiałej, ściskał lugera.
Szli w milczeniu, zrezygnowani i zmęczeni. Adam spojrzał tęsknie na mięso.
Czuł, że głód wraca, że zaraz będzie musiał coś upolować, bo inaczej zwariuje.
Powinien wrócić do Rosjanki. Jeśli się nie pojawi, ona pewnie wyruszy na
poszukiwania. Chciał się najeść, zanim ją dopadnie.
Roman schował pistolet do kieszeni. Kilka razy zacisnął pięść i rozprostował
palce. Potrzebował sprawnych dłoni. W każdej chwili mogły okazać się
potrzebne. Przyglądał się zmarzniętej ręce. Powoli wracało mu w niej czucie.
Chciał położyć ją na ramieniu Ingi. Znów poczuć jej ciepło. Wyciągnął ramię.
I wtedy nagle odkrył, że Ingi nie ma.
Uniósł głowę. Był zbyt zmęczony. Zamiast patrzeć przed siebie, przyglądał
się ręce.
Stwór wyskoczył z domu dla służby. Pojawił się nagle. Rzucił się na idącą na
przodzie Ingę i szarpnął ją tak szybko, że nawet nie zdążyła krzyknąć.
Zmęczenie źle wpływało na jej refleks. Butelki potoczyły się po ziemi.
Roman stracił kilka sekund, zanim się zorientował, co się dzieje. W tym
samym momencie pies rzucił się na jego nogę. Nie miał połowy żuchwy, więc
ugryzienie nie zabolało zbyt mocno, ale go spowolniło. Cisnął w psa butelką.
Rozbiła się pod jego łapami.
– Kurwa mać! – zaklął. Nie mógł znaleźć zapałek.
– Łap! – Adam rzucił mu zapalniczkę na benzynę.
Roman uderzył palcem o krzesiwo. Z knota buchnął płomień i pies zaczął się
palić. Zwierzę miotało się w ogniu, próbując z niego wyskoczyć.
– Zajmę się nim! – krzyknął Adam. – Ratuj Ingę!
Roman rzucił się w głąb domu, gdzie wbiegł stwór, ciągnąc dziewczynę.
– No chodź, skurwysynu. No chodź – wyszeptał w ciemność.
Bał się o Ingę. Bał się, że znajdzie ją z oderwaną głową. Martwą.
Wtedy usłyszał krzyk.
Żyła.
Jej głos dochodził ze schodów. Potwór ciągnął ją na piętro.
Roman słyszał, jak ciało uderza o stopnie.
II
IV
Przez następną godzinę stali we trójkę przed domem, przyglądając się, jak
stwory płoną, a ich ciała zwęglają się na popiół. To, co zostało, Roman zebrał na
taczki i zwiózł na plażę do ogniska. Tam dorzucił jeszcze jedną butelkę benzyny.
Czarny dym uniósł się na jasnym, wiosennym niebie.
– Twoja Rosjanka nie będzie miała problemu ze znalezieniem cię –
powiedział do Adama.
Ten tylko kiwnął głową.
Mieli rację co do ognia. Spopielone komórki regenerowały się powoli, a część
wcale. Spalone palce nie odrosły, a dłonie Adama wyglądały teraz jak czarne,
pokrzywione pazury.
– Jestem głodny – powiedział.
Myślała o swoim „Goliacie”, gdy zobaczyła dym unoszący się nad jeziorem. To
on. Wiedziała. To znak. Powinien tu być od kilku godzin. Nie przyszedł.
A potem pojawiły się sygnały dymne. Zupełnie jakby bawił się z nią w starą,
zakazaną grę w Indian i kowboi.
Zawołała kierowcę i dwóch ochroniarzy.
Muszą ruszać. Natychmiast.
Z laboratorium zabrała środki uspokajające.
Nie. Nie zabije go od razu. Najpierw sprawdzi, jak się zmienił, a potem
będzie uczyła się jego mózgu.
VI
VII
VIII
IX
Gdy dotarli do domu, nie mieli na nic siły. Opadli na sofę w salonie i zasnęli.
Nad ranem zdjęli cuchnące benzyną i śmiercią ubrania.
Kochali się w ciszy.
Powiedziała, że wróci. Żeby czekał.
22 marca 1956 roku
II
Kazimierz Osmański
Ulica Klonowa 8
Żona Augustyna Osmańska
Odwrócił fotografię.
Spojrzał na nią i zamarł.
Ta twarz. Znał ją.
Nigdy jej nie zapomni.
Dłonie zaczęły mu drżeć.
Nad głową Niemca przyczepiona była kartka.
Ktoś wykaligrafował na niej:
Dedykacja
Motto
Od Autora
PROLOG
CZĘŚĆ PIERWSZA. ŚMIERĆ
12 marca 1956 roku
13 marca 1956 roku
14 marca 1956 roku
CZĘŚĆ DRUGA. POLOWANIE
15 marca 1956 roku
16 marca 1956 roku
CZĘŚĆ TRZECIA. PIEKŁO
***
17 marca 1956 roku
18 marca 1956 roku
19 marca 1956 roku
20 marca 1956 roku
21 marca 1956 roku
22 marca 1956 roku
EPILOG