Professional Documents
Culture Documents
Jay Kristoff - Nibynoc
Jay Kristoff - Nibynoc
Karta tytułowa
Karta redakcyjan
Caveat Emptor
Epilog
Dicta Ultima
Podziękowania
Mapy
Tytuł oryginału: Nevernight
ISBN 978-83-7480-934-4
Wydanie II
Pierwsze razy
***
Mężczyzna był odrażający.
Zrogowaciała skóra, płaski podbródek ginący w fałdach
porośniętego szczeciną tłuszczu. Błyszcząca warstewka śliny na
ustach, pocałunek whisky rozlewający się po policzkach i nosie, i te
oczy, o, Córki, te oczy. Niebieskie jak wypalone słońcem niebo.
Błyszczały jak gwiazdy wśród bezruchu arcymroku.
Przytknął usta do metalowego kufla, żeby dopić resztki, kiedy
muzyka i śmiech wzbierały wokół niego. Kołysał się jeszcze przez
chwilę w sercu karczmy, a potem rzucił monetę na bar ze
stalodrzewia i chwiejnie wyszedł na światło słoneczne. Przebiegł
wzrokiem po bruku przed sobą, oczy miał zaczerwienione od
przepicia. Tłok gęstniał na ulicach, mężczyzna musiał przepychać
się przez ciżbę, zdeterminowany, żeby wrócić do domu i zapaść
w sen pozbawiony marzeń. Nie podniósł wzroku. Nie dostrzegł
postaci, która przysiadła na kamiennym gargulcu na dachu
naprzeciwko. Była odziana w strój w kolorze bieli tynku i szarości
zaprawy murarskiej.
Dziewczyna patrzyła, jak mężczyzna kuśtyka przez Most Braci.
Uniosła maskę arlekina, żeby zaciągnąć się cygaretką; pachnąca
goździkami smużka dymu snuła się w powietrzu. Widok jego
uśmiechu jak u ścierwa i zdartych od liny dłoni wywołał u niej
dreszcz, serce zabiło szybciej i przeszyło ją bolesne pragnienie.
Jej ostatnia nibynoc w mieście. Pewna jej cząstka nie chciała się
żegnać. Pragnęła jednak, żeby dowiedział się przed odejściem.
Chociaż tyle była mu winna.
Cień, który przybrał kształt kota, usiadł obok niej na dachu. Był
cieniutki jak arkusz papieru i półprzezroczysty, czarny jak śmierć.
Owinął ogon wokół jej kostki gestem niemalże zaborczym. Chłodne
wody sączyły się żyłami miasta do morza. Tak samo jak ona
pragnęła popłynąć. Jak musiała. Nadal modliła się, żeby przy tym
nie utonąć.
– ...jesteś pewna...? – zapytał kot, który był cieniem.
Dziewczyna patrzyła, jak jej cel przemyka w stronę łóżka.
Skinęła powoli głową.
– Tak – szepnęła.
***
Pokój był mały i skąpo umeblowany, tylko na tyle było ją stać, ale
postawiła różane świece i położyła bukiet nenufarów na czystej białej
pościeli, której rożek odwinęła zapraszająco. Chłopiec uśmiechnął się
na widok cukierkowatej słodyczy tego wszystkiego.
Podeszła do okna i spojrzała na monumentalne stare miasto zwane
Bożogrobie. Na białe marmury, ochrową cegłę i wdzięczne iglice
całujące wypalone słońcem niebo. Na północy Żebra wznosiły się na
setki stóp ku rumianemu niebu, maleńkie okienka wyzierały
z apartamentów, które wycięto w starodawnej kości. Kanały
wypływały z wydrążonego Kręgosłupa i przecinając się, tworzyły na
skórze miasta wzór podobny do pajęczyn oszalałych pająków. Długie
cienie kładły się na zatłoczonych chodnikach, kiedy światło drugiego
słońca przygasało (pierwsze już dawno zaszło), zostawiając
trzeciego, ponurego i czerwonego brata na straży na czas
niebezpiecznej nibynocy.
Och, gdyby tylko zapadł arcymrok.
Wtedy on by jej nie widział.
Nie była pewna, czy chciała, by ją teraz widział.
Podszedł do niej cicho, spowity świeżym zapachem potu i tytoniu
i stanął za jej plecami. Objął ją w tali, jego palce przesuwały się jak
lód i ogień po zagłębieniach jej bioder. Oddech jej się rwał, przeszył ją
głęboki, pradawny dreszcz. Rzęsy zatrzepotały na jej policzkach jak
motyle skrzydła, gdy jego ręce przesunęły się po guzku pępka,
przemykały po żebrach coraz wyżej i wyżej, aż ujął jej piersi. Dostała
gęsiej skórki, gdy poczuła jego oddech we włosach. Wygięła plecy,
przyciskając się do twardości jego lędźwi, jedną ręką złapała go za
niesforne loki. Nie mogła zaczerpnąć tchu. Nie mogła mówić. Nie
chciała, żeby to się zaczęło, nie chciała, żeby to się skończyło.
Odwróciła się i westchnęła, kiedy ich usta znowu się spotkały. Po
omacku siłowała się ze spinkami u marszczonych mankietów,
niezdarna, zgrzana i rozdygotana. Ściągając z nich koszule, wpiła się
ustami w jego wargi i padli na łóżko. Teraz już tylko ona i on. Skóra
przy skórze. Nie potrafiła powiedzieć, czy to ona jęczała, czy on.
Przepajający ją ból był nie do zniesienia. Ręce jej drżały, gdy badała
gładkie jak wosk fale jego torsu, twardy trójkąt ciała z wierzchołkiem
schodzącym w dół i ginący pod spodniami. Wsunęła palce pod pasek
i musnęła pulsujący żar, ciężki jak żelazo. Przerażający.
Przyprawiający o zawrót głowy. Jęknął i zadygotał jak nowo
narodzone cielę, gdy głaskała go, wzdychając mimo jego języka
w ustach.
Nigdy w życiu się tak nie bała.
Ani razu w ciągu wszystkich szesnastu lat.
– Zerżnij mnie... – wydyszała.
***
***
Wszedł na nią, spodnie plątały mu się wokół kostek. Jego usta na jej
szyi, jej serce w jej gardle. Minęły wieki zawieszone pomiędzy
pragnieniem a strachem, miłością a nienawiścią, a potem poczuła go,
gorącego i tak zdumiewająco twardego, gdy naparł na miękkość
między jej nogami. Wciągnęła powietrze, może chciała coś
powiedzieć (ale co miałaby powiedzieć?) i nadszedł ból, o, Córki, jak
to bolało. Wszedł w nią – to w nią weszło – tak twardy i prawdziwy,
że nie mogła powstrzymać krzyku, zagryzła usta, żeby stłumić
lawinę.
Nie zważał na nic, nie przejmował się, dociskał ją swoim ciężarem
i przeszywał raz za razem. Nie przypominało to w niczym słodkich
obrazów, jakimi wypełniła wcześniej tę chwilę. Nogi miała rozłożone,
ściskało ją w żołądku, kopała w materac, pragnąc, żeby przestał.
Żeby poczekał.
Tak to właśnie powinno się odbierać?
Tak to właśnie powinno wyglądać?
Jeśli później spartaczy robotę, to będzie jej ostatnia nibynoc na tym
świecie. A wiedziała, że pierwszy raz jest zwykle najgorszy. Myślała,
że jest gotowa, dostateczne miękka, dostatecznie wilgotna,
dostatecznie rozpalona. Że wszystko, o czym mówiły inne dziewczyny
z ulicy pośród chichotów i znaczących spojrzeń, nie okaże się prawdą
w jej przypadku.
– Zamknij oczy – poradziły jej wcześniej. – To potrwa tylko chwilę.
Jednak on był taki ciężki, a ona starała się nie płakać i żałowała, że
nie może być inaczej. Marzyła o tym, miała nadzieję, że to będzie coś
specjalnego. Teraz, kiedy się tam znalazła, uznała, że to rzecz
nieudolna i niezdarna. Żadnej magji, fajerwerków ani rozkoszy
w bród. Tylko on napierający na jej pierś, ból jego ruchów, jej
zamknięte oczy, gdy powstrzymywała krzyk, krzywiła się i czekała,
aż będzie po wszystkim.
Przycisnął usta do jej warg, ujmując w dłoń policzek. Na chwilę to
powróciło – słodycz, która sprawiła, że znowu zadygotała mimo
niezdarności, zadyszania i bólu. Odpowiedziała na pocałunek
i poczuła w sobie żar, który zalał ją i napełnił, kiedy wszystkie jego
mięśnie się napięły. Docisnął twarz do jej włosów i zadygotał jak
w przedśmiertnych drgawkach, a potem padł na nią miękki, mokry
i jakby pozbawiony kości.
Leżąc tak, odetchnęła głęboko. Zlizała jego pot ze swoich ust.
Westchnęła.
Sturlał się z niej i zwinął na prześcieradle obok. Sięgnęła między
nogi i poczuła wilgoć, ból. Rozmazane na jej opuszkach i udach. Na
czystej białej pościeli odwiniętej zapraszająco.
Krew.
– Dlaczego nie powiedziałaś mi, że to twój pierwszy raz? – zapytał.
Nie odpowiedziała. Wpatrywała się w połyskującą czerwień na
palcach.
– Przepraszam – szepnął.
Spojrzała wtedy na niego. I równie szybko odwróciła wzrok.
– Nie masz za co przepraszać.
***
***
***
Muzyka
Niebo płakało.
A przynajmniej tak jej się wydawało. Mała dziewczynka wiedziała,
że woda spadająca z grafitowej plamy na górze to deszcz; miała
dopiero dziesięć lat, ale była dość duża, żeby to wiedzieć. A mimo to
wyobrażała sobie, że to łzy spadają z tej szarej, puchatej jak wata
cukrowa twarzy. Tak zimne w porównaniu z jej własnymi. Nie było w
nich soli ani niczego piekącego. A jednak niebo z pewnością płakało.
Co innego mogło robić w takiej chwili jak ta?
Stała na Kręgosłupie ponad forum, lśniąca grobowa kość pod jej
stopami, zimny wiatr we włosach. Ludzie zebrali się na piazza w dole,
wszyscy stali z otwartymi ustami i zaciśniętymi pięściami. Kłębili się
pod szafotem ustawionym w sercu forum, a dziewczynka
zastanawiała się, czy jeśli go przewrócą, to więźniom pozwoli się
wrócić do domu?
Och, czy to nie byłoby piękne?
Nigdy nie widziała tak wielu ludzi. Mężczyźni i kobiety wszelkich
kształtów i rozmiarów, dzieci niewiele większe od niej. Nosili
brzydkiej ubrania, a ich wycie ją przerażało, więc sięgnęła w górę,
złapała matkę za rękę i ścisnęła ją mocno.
Matka jakby tego nie zauważyła. Nie spuszczała wzroku z szafotu
podobnie jak pozostali. Jednak nie splunęła na mężczyzn stojących
przed stryczkami, nie rzucała zgniłym jedzeniem, nie syczała
„zdrajca” przez zaciśnięte zęby. Dona Corvere po prostu stała w
czarnej sukni przemoczonej łzami nieba niczym posąg nad grobem,
do którego nie złożono jeszcze ciała.
Jeszcze nie. Ale już wkrótce.
Dziewczynka chciała zapytać, dlaczego matka nie szlocha. Nie
wiedziała, co znaczy „zdrajca”, i o to też chciała zapytać. A jednak
skądś wiedziała, że słowa nie przystoją w tym miejscu. Dlatego stała
w milczeniu.
I tylko patrzyła.
Sześciu mężczyzn stało na szafocie w dole. Jeden w czarnym jak
arcymrok kapturze kata. Drugi w białej jak pióra gołębicy szacie
kapłana. Czterech pozostałych miało sznury wokół nadgarstków i
bunt w oczach. Kiedy zakapturzony mężczyzna założył każdemu
stryczek na szyję, dziewczynka zobaczyła, że hardość spływa z ich
policzków wraz z krwią. W następnych latach wielokrotnie
opowiadano jej o odwadze ojca. Jednakże kiedy w tamtej chwili
patrzyła na niego z góry, stojącego na końcu czwórki, wiedziała, że
się boi.
Miała dopiero dziesięć lat, ale już znała kolor strachu.
Kapłan wystąpił naprzód, uderzając kosturem o deski. Miał brodę
jak żywopłot i ramiona niczym wół; bardziej przypominał zbója,
który zamordował świątobliwego męża i ukradł mu ubranie, niż
świątobliwego męża. Trzy słońca na łańcuchu wokół jego szyi
próbowały zalśnić, ale chmury na zapłakanym niebie powiedziały im
„nie”.
Jego głos był lepki jak toffi, słodki i mroczny. Mówił jednak o
zbrodniach przeciwko Republice Itreyańskiej. O zdradzie i występku.
Świątobliwy zbój wezwał Światło na świadka (zastanawiała się, czy
Światło miało wybór), wymieniając po kolei z imienia i nazwiska
wszystkich mężczyzn.
– Senator Claudius Valente.
– Senator Marconius Albari.
– Generał Gaius Maxinius Antonius.
– Justicus Darius Corvere.
Imię ojca jak ostatnia nuta w najsmutniejszej pieśni, jaką
kiedykolwiek słyszała. Łzy napłynęły jej do oczu, rozmazując świat.
Jak mały i blady wydawał się ojciec pośród tego wyjącego morza. Jaki
samotny. Pamiętała, jaki był jeszcze nie tak dawno temu. Wysoki i
dumny i, och, jakiż silny. Jego zbroja z grobowej kości była biała jak
środek zimy, peleryna spływała z ramion szkarłatną rzeką. Jego oczy
były błękitne i błyszczące, a kiedy się uśmiechał, w ich kącikach
pojawiały się zmarszczki.
Zbroja i peleryna przepadły, zastąpiły je szmaty z brudnej juty i
siniaki jak nabrzmiałe, fioletowiejące jagody na całej twarzy. Prawe
oko tak zapuchło, że się zamknęło; spojrzenie drugiego wbijał w
swoje stopy. Tak bardzo chciała, żeby na nią spojrzał. Chciała, żeby
wrócił do domu.
– Zdrajca! – wrzeszczał tłum. – Niech zatańczy!
Dziewczynka nie rozumiała, co mają na myśli. Nie słyszała żadnej
muzyki[1].
Świątobliwy zbój spojrzał na mury, na zebranych tam ludzi ze
Szpiku i politicos. Cały senat zjawił się na przedstawieniu, niemal
setka mężczyzn zebrała się w obrębionych fioletem szatach i patrzyła
w dół na szafot bezlitosnymi oczami.
Na prawo od senatu stała gromada mężczyzn w białych zbrojach.
Z czerwonymi jak krew pelerynami. Trzymali nagie miecze spowite
pełgającymi płomieniami. Nazywano ich Luminatii, dziewczynka
dobrze to wiedziała. To byli towarzysze broni ojca, nim zajął się
zdrajcowaniem (bowiem, jak przypuszczała, tym właśnie zajmowali
się zdrajcy).
Panował taki zgiełk.
Pośród senatorów stał piękny ciemnowłosy mężczyzna o
przenikliwych czarnych oczach. Nosił wspaniałe szaty w odcieniu
najciemniejszego fioletu – strój konsula. I dziewczynka, która, och,
jakże niewiele wiedziała, zdawała sobie przynajmniej sprawę, że to
człowiek piastujący zaszczytne stanowisko. Stał wysoko ponad
kapłanami, żołnierzami i ciżbą domagającą się tańca przy braku
melodii. Wystarczyłoby jedno jego słowo, żeby tłum pozwolił odejść
ojcu. Wystarczyłoby jedno jego słowo, a Kręgosłup by popękał, Żebra
rozpadłyby się w pył, a sam Bóg Światła Aa zamknąłby troje swoich
oczu i spowił błogosławioną ciemnością to straszliwe widowisko.
Konsul wystąpił naprzód. Tłum w dole zamilkł. A kiedy piękny
mężczyzna przemówił, dziewczynka ścisnęła dłoń matki z nadzieją,
jaką znają tylko dzieci.
– W tym mieście zwanym Bożogrobie, w Świetle Wszechwidzącego
Aa, za jednogłośnym poparciem Senatu Itreyańskiego, ja, konsul
Julius Scaeva, ogłaszam skazanych winnymi insurekcji przeciwko
prześwietnej Republice. Jest tylko jedna kara dla tych, którzy
zdradzili obywateli Itrei. Tylko jeden wyrok dla tych, którzy raz
jeszcze chcieliby wprząc ten wspaniały kraj w jarzmo królów.
Wstrzymała oddech.
Serce jej zadrżało.
– ...Śmierć.
Ryk. Zalał dziewczynkę jak deszcz. Przeniosła spojrzenie szeroko
otwartych oczu z pięknego konsula na świątobliwego zbója i wreszcie
na matkę – najukochańsza mamo, powstrzymaj ich – ale matka nie
odrywała wzroku od mężczyzny w dole. Tylko drżenie dolnej wargi
zdradzało jej cierpienie. I mała dziewczynka nie mogła już dłużej tego
znosić, krzyk wezbrał w niej i wylał się przez usta
nie-nie-nie
i wszystkie cienie na forum zadrżały, słysząc jej furię. Czerń u stóp
każdego mężczyzny, każdej niewiasty i każdego dziecka, ciemność
rzucana przez światło ukrytych słońc, chociaż blada i cieniutka, och,
to nie daj się zwieść, zacny przyjacielu. Te cienie zadygotały.
Jednakże nikt tego nie zauważył. Nikt się nie przejął[2].
Dona Corvere nie oderwała wzroku od męża, obejmując małą
dziewczynkę i tuląc ją mocno. Jedną ręką objęła ją przez pierś. Drugą
trzymała za szyję. Tak mocno, że dziewczynka nie mogła się
poruszyć. Nie mogła się obrócić. Nie mogła oddychać.
Wyobrażasz ją sobie teraz: matka z twarzą córeczki wtuloną w jej
suknię. Wilczyca ze zjeżoną sierścią osłaniająca szczenię przed
morderstwem, które rozgrywało się poniżej. Wybaczam ci to
wyobrażenie. Mylisz się bowiem. Dona przytrzymała córkę tak, żeby
mała patrzyła. Tak, żeby mogła zakosztować wszystkiego. Każdego
kąska tej gorzkiej uczty. Każdego okruszka.
Dziewczynka patrzyła, jak kat sprawdza po kolei każdy stryczek.
Pokuśtykał do dźwigni przy skraju szafotu i uniósł kaptur, żeby
splunąć. Dziewczynka dostrzegła przelotnie jego twarz – żółte zęby,
szary zarost, zajęcza warga. Coś w niej krzyczało „nie patrz, nie
patrz”, więc zamknęła oczy. Uścisk matki przybrał na sile, jej szept
był ostry jak brzytwa.
– Nigdy się nie wzdragaj – szepnęła. – Nigdy się nie lękaj.
Dziewczynka poczuła te słowa w piersi. W najgłębszym,
najciemniejszym miejscu, gdzie nadzieja, którą dzieci oddychają, a
dorośli opłakują, gasła i rozpadała się, unosząc się jak popioły na
wietrze.
Otworzyła oczy.
Wtedy spojrzał w górę. Jej ojciec. Zerknął tylko poprzez deszcz.
Często zastanawiała się, co myślał w tamtej chwili przed
nadchodzącą nibynocą. Jednak żadne słowa nie przecięły syczącej
zasłony. Tylko łzy. Tylko płacz nieba. I kat pociągnął za dźwignię. I
podłoga opadła. I ku własnej zgrozie wreszcie zrozumiała. Wreszcie
ją usłyszała.
Muzykę.
Lamentację szydzącego tłumu. Trzask napinającej się liny. Gh-gh-
gh dławiących się mężczyzn przy aplauzie świątobliwego zbója i
pięknego konsula. I świat zepsuł się i zgnił. A gdy ta straszliwa
melodia wezbrała, kopiąc nogami, siniejąc na twarzy, jej ojciec zaczął
tańczyć.
Tatusiu...
– Nigdy się nie wzdragaj. – Zimny szept w uchu. – Nigdy się nie
lękaj. I nigdy, przenigdy nie zapomnij.
Dziewczynka powoli skinęła głową.
Wypuściła nadzieję wraz z oddechem.
I patrzyła, jak jej ojciec umiera.
***
***
Beznadzieja
***
Tydzień bez żadnego sygnału, słowa czy szeptu, jeśli nie liczyć
wiatrów znad pustkowia. Załoga Ukochanego Trelene pozostała na
pokładzie statku na czas odnawiania zapasów, ale często korzystała
z udogodnień oferowanych przez miasteczko. Zwykle zaczynali
nibynoc od wyżerki w Zajeździe Starocesarskim, następnie udawali
się w ramiona dony Amile i jej „tancerek” w przybytku stosownie
nazwanym „Siedem Smaków”[17], a na koniec wracali do
Starocesarskiego, żeby się napić, pośpiewać i od czasu do czasu
urządzić przyjacielską bitkę na noże. Tylko jeden palec obcięto
podczas całego ich pobytu. Właściciel palca przyjął stratę z pogodą
ducha.
Mia siedziała w ciemnym kącie z zębami kata w sakiewce na
blacie przed sobą. Spoglądała na drzwi za każdym razem, kiedy
zaskrzypiały. Jadła czasem miskę zdumiewająco pikantnego (i jak
musiała przyznać, przepysznego) chili zwanego „owdowiaczem”,
które przygotowywał Gruby Daniio, i coraz bardziej pochmurniała,
w miarę jak zbliżał się zwrot wyjścia z portu załogi Ukochanego.
Czy Mercurio mógł się pomylić? Minęły lata, odkąd wysłał ucznia
do Czerwonego Kościoła. Może pustkowie pochłonęło siedzibę?
Może Luminatii w końcu zniszczyli Kościół, jak poprzysiągł justicus
Remus po Masakrze Podczas Arcymroku?
A może to próba? Może chcą się przekonać, czy uciekniesz jak
przestraszone dziecko...
Kręciła się po miasteczku przed każdą nibynocą, nasłuchując w
progach, niemal niewidzialna w swojej pelerynie z cieni. Aż za
dobrze poznała mieszkańców Ostatniej Nadziei. Jasnowidzka
wróżąca miejscowym kobietom interpretowała znaki ze
stareńkiego tomu ashkaskiego pisma, którego nie potrafiła czytać.
Niewolnik z Siedmiu Smaków zamierzał zamordować burdelmamę
i uciec na pustkowie.
Legioniści Luminatii stacjonujący w garnizonowej wieży byli
najżałośniejszymi żołnierzami, z jakimi Mia kiedykolwiek się
zetknęła. Dwa tuziny mężczyzn na krańcach cywilizacji, których
tylko kilka ostrzy ze słonecznej stali dzieliło od zgrozy ashkaskich
Pustkowi Szeptów. Wiatry wiejące nad ruinami dawnego cesarstwa
podobno doprowadzały ludzi do szaleństwa, ale Mia była
przekonana, że nuda załatwi legionistów na długo przed szepto-
wiatrami. Ciągle rozmawiali o domu, kobietach, wszelkich
grzechach, jakie popełnili i za które wylądowali na zadupiu
Republiki[18]. Po tygodniu Mia miała dość ich wszystkich. I nie
padło ani jedno słowo na temat Czerwonego Kościoła.
Siedem zwrotów po przybyciu do Ostatniej Nadziei Mia siedziała
i patrzyła, jak załoga Ukochanego zamyka ładownie, nawołując się
głosami ochrypłymi od grogu. Pewna jej cząstka nie chciała niczego
więcej niż zakraść się na pokład, gdy wypłyną na błękit. Wrócić
pędem do Mercurio. Prawda jednak była taka, że za daleko zaszła,
żeby teraz się poddać. Jeśli Kościół spodziewał się, że podkuli ogon
przy pierwszej przeszkodzie, to w ogóle jej nie znał.
Siedząc na dachu Zajazdu Starocesarskiego, patrzyła z
goździkową cygaretką w ustach, jak Ukochany wypływa z zatoki.
Szepto-wiatry napływały znad pustkowi za jej plecami bezkształtne
jak sny. Zerknęła na kota, który nie był kotem, siedzącego w długim
cieniu, jakie rzucały dla niej słońca. Jego głos był jak muśnięcie
aksamitem skóry dziecka.
– ...obawiasz się...
– To powinno cię ucieszyć.
– ...mercurio nie wysłałby cię tutaj niepotrzebnie...
– Luminatii od lat próbowali zniszczyć Kościół. Masakra Podczas
Arcymroku wszystko zmieniła.
– ...gdyby kościół spotkało nieszczęście, nadal pozostałyby ślady...
– Sugerujesz, żeby powinniśmy wyruszyć na Pustkowia Szeptów i
poszukać?
– ...to albo poczekać tutaj, albo wrócić do domu...
– Żadna z tych opcji nie brzmi zbyt zachęcająco.
– ...propozycja grubego daniio na pewno nadal jest aktualna...
Jej uśmiech był blady i powściągliwy. Odwróciła się w stronę
morza, patrząc na blask słońc kładący się na zgrzytliwych falach.
Zaciągnęła się dymem i wypuściła szary kłąb z ust.
– ...mia...?
– Tak?
– ...nie musisz się bać...
– Nie boję się.
Milczenie wypełnione szepczącym wiatrem.
– ...i nie musisz kłamać...
***
Życzliwość
***
Komplementy
***
Zgodnie z tabliczką nad stajnią ogier nazywał się „Rycerz”, ale Mia
będzie go znała pod imieniem „Łajdak”.
Powiedzieć, że nie przepadała za końmi, to jakby powiedzieć, że
wałachy nie przepadają za nożami. Dorastając w Bożogrobiu, nie
potrzebowała szczególnie tych zwierząt i, szczerze mówiąc, konie
nie są wygodnym środkiem transportu, bez względu na to, co mogą
wmawiać wam wasi poeci. Koński smród przypomina solidny
sierpowy wymierzony w już złamany nos, cenę, jaką płacą
delikatne części ciała jeźdźca, mierzy się zwykle w otarciach i
siniakach, a podróż na kopytach nie jest znacznie szybsza od
podróżowania piechotą. Wszystkie te minusy tylko rosną, jeśli koń
czuje się ważny. Niestety tak właśnie było w przypadku biednego
Rycerza.
Ogier należał do centuriona garnizonu, członka legionu
Luminatii, wywodzącego się ze Szpiku, który nazywał się Vincenzo
Garibaldi. Był czystej krwi i czarny jak płuca kominiarza[28].
Traktowano go (i karmiono) lepiej niż większość ludzi Garibaldiego
i ogier nie tolerował nikogo poza własnym panem. Dlatego, widząc
obcą dziewczynę w swojej stajni w porze zmiany warty, zarżał
poirytowany i zaczął opróżniać pęcherz na tak dużą powierzchnię,
jak tylko się dało.
Ponieważ wiele lat mieszkała w pobliżu Różanej Rzeki, smród
końskich szczyn nie był prawdziwym wstrząsem dla Mii, która
szybko wsadziła ogierowi wędzidło do pyska, żeby go uciszyć.
Chociaż nie cierpiała tych zwierząt, zniosła trzy tygodnie na
końskiej farmie na kontynencie na „prośbę” Starego Mercurio i
przynajmniej wiedziała tyle, żeby nie próbować założyć uzdy na
koński zad[29]. Kiedy jednak wzięła derkę pod siodło, Rycerz zaczął
miotać się w boksie i tylko dzięki temu, że pośpiesznie odskoczyła
do drzwi, nie stała się nagle znacząco chudsza.
– Na ciężkie cyce Trelene, ucisz go! – syknął Tric z progu stajni.
– Czyś ty właśnie zaklął na „cyce” bogini?
– Nieważne, ucisz go!
– Mówiłam, że konie mnie nie lubią! A przeklinanie na biust Pani
Mórz w żaden sposób tu nie pomoże. Powiem więcej: pewnie przez
to utoniesz, zboczeńcu.
– Niewątpliwie czeka mnie wiele lat w zamknięciu w jakimś
cuchnącym wychodku, który uchodzi za więzienie w tej kloace,
podczas których będę mógł odpokutować swoje grzechy.
– Nie gorączkuj się – szepnęła Mia. – Wychodek będzie przez jakiś
czas zajęty.
Tric zastanawiał się, co dziewczyna miała na myśli. Kiedy jednak
ponownie zakradła się do boksu Rycerza, by raz jeszcze odważnie
podjąć próbę osiodłania go, usłyszał jęki z wieży garnizonowej,
błagania do Wszechwidzącego i wiązki przekleństw tak barwnych,
że można by cisnąć je w powietrze i nazwać tęczą. Smród na
wietrze przybierał na sile i był tak przenikliwy, że łzy napłynęły mu
do oczu. I gdy Mia przeklinała szeptem Rycerza, chłopak postanowił
sprawdzić, skąd to całe zamieszanie.
Pan Życzliwy siedział na dachu stajni, starając się jak najlepiej
naśladować ciekawość, jaką dostrzegł w prawdziwych kotach.
Obserwował, jak chłopiec podkradł się cicho do wieży i wspiął po
ścianie. Tric zerknął przez omiatane piaskiem okno do pokoju i
twarz mu pozieleniała pod paskudnymi tatuażami. Bezgłośnie
opadł na ziemię i zakradł się z powrotem do stajni w samą porę,
żeby zobaczyć, jak Mia zdołała włożyć siodło na grzbiet Rycerza,
pomagając sobie skradzionymi kostkami cukru.
Chłopak pomógł jej wyprowadzić parskającego ogiera ze stajni.
Mia była niska, a czystej krwi ogier był wysoki na dwadzieścia
dłoni, musiała więc wskoczyć w siodło z rozbiegu. Kiedy z trudem
się usadowiła, zauważyła pozieleniałą twarz Trica.
– Coś się stało? – spytała.
– Na otchłań, co się dzieje w tej wieży? – szepnął Tric.
– Niefortunny wypadek – odpowiedziała Mia.
– ...Co?
– Trzy suszone pączki liizyjskiej krzyżówki maliny z jeżyną, jedna
trzecia kubka esencji melasy i szczypta suszonego korzenia
sznurowca. – Wzruszyła ramionami. – Niefortunny wypadek.
Możesz go znać pod nazwą „Przekleństwo hydraulika”.
Tric zamrugał zdumiony.
– Zatrułaś cały garnizon?
– Teoretycznie to Gruby Daniio otruł garnizon. To on podał im
wieczorny posiłek. Ja tylko dorzuciłam trochę przypraw. – Mia się
uśmiechnęła. – To nic śmiertelnego. Pocierpią tylko odrobinę z
powodu... rozstroju żołądka.
– Odrobinę? – Chłopak rzucił udręczone spojrzenie na wieżę,
usmarowaną i jęczącą zgrozę, którą tam zobaczył. – Słuchaj, nie
obraź się, ale ja się zajmę gotowaniem, dobrze?
– Jak sobie życzysz.
Mia spojrzała na pustkowia za Ostatnią Nadzieją i uchyliwszy
kapelusza w stronę wieży strażniczej, szturchnęła boki Rycerza.
Niestety, zamiast pogalopować w stronę horyzontu, dziewczyna
została wyrzucona w powietrze, a krótki lot zakończyła, padając na
drogę. Przeturlała się po ziemi, pomasowała tyłek i spiorunowała
wzrokiem rżącego ogiera.
– Łajdak... – syknęła.
Spojrzała na Pana Życzliwego, który siedział obok niej na drodze.
– Ani. Słowa. Kurwa.
– ...miau... – powiedział.
Z głośny hukiem otworzyły się drzwi do garnizonowej wieży.
Zbrukany centurion Vincenzo Garibaldi wytoczył się chwiejnie na
ulicę, ściskając jedną ręką rozpięte spodnie.
– Złodzieje! – jęknął.
Gestem szerokim, ale pozbawionym przekonania, dobył miecz.
Stal zabłysła jaśniej niż słońca nad ich głowami. Jedno słowo i języki
płomieni zaczęły pełgać po krawędzi klingi, a mężczyzna zrobił
chwiejny krok naprzód z twarzą wykrzywioną słusznym gniewem.
– Stójcie, w imię Światła!
– Na słodkie pączuszki Trelene, wskakuj!
Tric skoczył w siodło, przerzucając Mię przez łęk jak wór
klnących kartofli. Po kolejnym zdecydowanym kopniaku w bok
ogiera pogalopowali ku swojej pewnej zgubie[30].
***
***
Tric wrócił pół godziny później z kuśtykającym Łajdakiem. Razem
powędrowali w kierunku skalnej iglicy, która posłużyła im jako
wieża obserwacyjna. Nieustannie obserwowali piach, a Tric wąchał
powietrze jak posokowiec, ale żaden potwór nie zaczął
wymachiwać mackami (ani innymi wyrostkami), żeby przeszkodzić
im w jeździe.
Łajdakowi i Kwiatuszkowi pozwolono paść się na wątłej trawie
rosnącej wokół iglicy. Kwiatuszek zabrał się do tego ochoczo, a
Łajdak wbił w Mię miażdżące spojrzenie zwierzęcia, które
przywykło do świeżego owsa i odmawiało jedzenia czegokolwiek
innego. Jeszcze dwa razy próbował ugryźć Mię, więc go związała i
ostentacyjnie poklepywała Kwiatuszka (chociaż wcale nie lubiła go
bardziej) i dała kasztankowi kilka kostek cukru z sakwy. Skradziony
ogier otrzymał od Mii jedynie najbardziej obraźliwy gest, jaki
znała[35].
– Dlaczego nazywasz swojego konia Kwiatuszek? – zapytała Mia,
kiedy przygotowywali się z Trikiem do wspinaczki.
– A co ci się nie podoba w tym imieniu?
– Po prostu większość mężczyzn nazywa swoje konie nieco
bardziej... po męsku.
– Jak Legenda, Książę albo coś w tym guście.
– Spotkałam raz konia, który nazywał się Gromokopytny. –
Uniosła rękę. – Przysięgam na Światło.
– Dla mnie to głupie. – Chłopak pociągnął nosem. – Zdradzać tak
wiele za darmo.
– Co masz na myśli?
– Gdy nazywasz swojego konia Legendą, to dajesz ludziom do
zrozumienia, że uważasz się za bohatera z opowieści. Gdy
nazywasz konia Gromokopytnym... Na Córki, równie dobrze można
od razu powiesić sobie na szyi tabliczkę z napisem „Mam fistaszka
zamiast penisa”.
Mia się uśmiechnęła.
– Wierzę na słowo.
– To jak ci goście, którzy nazywają swoje miecze imionami w
stylu „Łupacz Czaszek”, „Pożeracz Dusz” albo coś podobnego. – Tric
związał solne dredy w węzeł na czubku głowy. – Dupki.
– Gdybym ja miała nazwać swój sztylet – powiedziała z
namysłem Mia – to nazwałabym go Puszek.
Tric parsknął śmiechem.
– Puszek?
– Na otchłań, pewnie. – Pokiwała głową. – Pomyśl, jaką budziłby
wtedy grozę. Dać się pokonać przeciwnikowi, który dzierży miecz
zwany Pożeraczem Dusz... Z czymś takim można żyć. Wyobraź
sobie wstyd, kiedy ktoś spuści ci łomot z ostrzem zwanym
Puszkiem.
– Właśnie to mam na myśli. Imię mówi równie dużo o tym, który
nazywa, jak o tym, którego nazwano. Może nie chcę, żeby ludzie
wiedzieli, kim jestem. Może wolę, żeby mnie nie doceniano.
Chłopak wzruszył ramionami.
– A może po prostu lubię kwiaty...
Mia złapała się na tym, że uśmiecha się, kiedy wspinali się po
skale. Żadne z nich nie używało karabińczyków ani lin, typowa
głupota młodych ludzi, którzy uważają się za nieśmiertelnych. Ich
punkt obserwacyjny znajdował się sto stóp nad ziemią i oboje
dyszeli, kiedy dotarli na szczyt. Jednak zgodnie z przewidywaniami
Mii mieli stamtąd rozległy widok; całe pustkowie rozciągało się
przed nimi. Czerwony blask Saana był bezlitosny i Mia
zastanawiała się, jak potworny byłby skwar podczas arcyblasku,
kiedy wszystkie trzy słońca płoną na białym niebie.
– Świetny widok. – Tric skinął głową. – Cokolwiek kichnie w
Ostatniej Nadziei, z pewnością się o tym dowiemy.
Mia zrzuciła stopą kamyk i patrzyła, jak spada w pustkę. Usiadła
na głazie, opierając but na drugim kamieniu w pozie, na której
widok dona Corvere na pewno by się wzdrygnęła. Wyjęła zza paska
cieniutkie srebrne etui z wygrawerowaną wroną i skrzyżowanymi
mieczami familii Corvere. Włożyła cygaretkę do ust i podsunęła
cygarniczkę Tricowi. Chłopiec wziął ją do ręki i usiadł naprzeciwko.
Marszcząc nos i mrużąc oczy, przyjrzał się inskrypcji na odwrocie.
– Neh diis lus’a, lus diis’a – wymamrotał. – Mój liizyjski jest
żałosny. To coś o krwi?
– Kiedy wszystko jest krwią, krew to wszystko. – Mia zapaliła
cygaretkę i z zadowoleniem zaciągnęła się dymem. – Rodowa
dewiza.
– Tej familii? – Tric popukał kciukiem w herb. – Założyłbym się,
że to ukradłaś.
– Nie robię na tobie wrażenia dziewczyny ze Szpiku?
– Nie jestem pewien, jakie wrażenie na mnie robisz, ale z
pewnością nie jakiegoś rozpuszczonego bachora bez charakteru.
– Musisz popracować nad prawieniem komplementów, donie
Tricu.
Chłopiec szturchnął jej cień butem. Jego spojrzenie pozostało
nieodgadnione. Zerknął na nie-kota czającego się przy jej ramieniu.
Pan Życzliwy odpowiedział spojrzeniem, nie wydając żadnego
dźwięku. Kiedy Tric się odezwał, w jego głosie pobrzmiewała
oczywista trwoga.
– Słyszałem opowieści o twoim rodzaju, ale nigdy nikogo takiego
nie spotkałem. Nigdy się nie spodziewałem.
– Moim rodzaju?
– Pomroczach.
Mia wypuściła szary kłąb, mrużąc oczy. Sięgnęła po Pana
Życzliwego, jakby chciał go pogłaskać, a jej palce przeszły przez
niego, jakby był z dymu. Prawdę mówiąc, niewielu ludzi widziało,
jak Mia korzysta ze swojego talentu, i pożyło dość długo, żeby o tym
opowiedzieć. Obywatele Republiki bali się tego, czego nie rozumieli,
i nienawidzili tego, czego się bali. Jednak ten chłopiec sprawiał
wrażenie bardziej zaintrygowanego niż przestraszonego.
Przyglądając się temu przymałemu Dweymarczykowi z tatuażami
wyspiarza i kontynentalnym imieniem, uświadomiła sobie, że on
też jest wyrzutkiem. I nagle dotarło do niej, jak bardzo cieszy się, że
znalazła się w jego towarzystwie na tej dziwnej i pylistej drodze.
– A co wiesz o pomroczach, donie Tricu?
– Ludowe opowieści. Bzdury. Wykradacie dzieci z kołysek i
deflorujecie dziewice, gdzie tylko się pojawicie, same dyrdymały. –
Wzruszył ramionami. – Słyszałem opowieść, że pomrocz
zaatakował Basilica Grande kilka lat temu. Zabił mnóstwo
legionistów Luminatii.
– Ach! – Mia uśmiechnęła się poprzez dym. – Masakra Podczas
Arcymroku.
– Pewnie kolejne bujdy, które wymyślają, żeby podnieść podatki, i
tak dalej.
– Pewnie tak. – Mia machnęła na swój cień. – Jednak nie
sprawiasz wrażenia zaniepokojonego.
– Poznałem jasnowidza, który odczytywał przyszłość, grzebiąc w
zwierzęcych wnętrznościach. Poznałem arkemika, który
wywoływał ogień z pyłu i zabił człowieka oddechem. Papranie się z
ciemnością wygląda mi na jeszcze jeden przereklamowany rodzaj
taumaturgii. – Zerknął na bezchmurne niebo. – Nie widzę z niej
specjalnej korzyści w miejscu, gdzie słońca prawie nigdy nie
zachodzą.
– ...im jaśniejsze światło, tym głębsze cienie...
Tric spojrzał na nie-kota najwyraźniej zaskoczony, że mówi.
Przyglądał mu się przez chwilę uważnie, jakby mogła mu wyrosnąć
druga głowa albo miał chuchnąć czarnym ogniem. Po chwili, skoro
najwyraźniej nie zanosiło się na to, że pojawią się nowe głowy,
chłopiec znowu spojrzał na Mię.
– Po kim masz swój dar? – spytał. – Po mamie? Tacie?
– Nie wiem, po kim go mam. Nigdy nie spotkałam nikogo takiego
jak ja, żeby oto zapytać. Mój Shahiid powiedział, że dotknęła mnie
Matka. Cokolwiek to znaczy. Najwyraźniej sam nie wiedział.
Chłopak wzruszył ramionami i przesunął kciukiem po herbie na
cygarniczce.
– O ile dobrze pamiętam, familia Corvere była zamieszana w
jakieś kłopoty kilka arcymroków temu. Chodziło o koronowanie
jakiegoś króla?
– Nigdy się nie wzdragaj. Nigdy się nie lękaj. – Mia westchnęła. – I
nigdy, przenigdy nie zapomnij.
– I tak układanka zaczyna nabierać sensu. Ostatnia córka
zhańbionej rodziny. Wyrusza do najlepszej szkoły zabójców w całej
Republice. Zamierzasz wyrównać rachunki po otrzymaniu
dyplomu?
– Zamierzasz uraczyć mnie mądrością na temat bezsensu zemsty,
donie Tricu? Bo już zaczęłam cię lubić.
– O, nie. – Tric się uśmiechnął. – Rozumiem zemstę. Ale
zważywszy na krzywdę, jaką zamierzasz pomścić, twoje cele nie
będą łatwe do upolowania, co?
– Jednego już zaliczyłam. – Poklepała sakiewkę z zębami. –
Zostało mi jeszcze trzech.
– A te chodzące trupy mają jakieś imiona?
– Pierwszy to Francesco Duomo.
– Ten Francesco Duomo? Wielki kardynał Kościoła Światła?
– Ten właśnie.
– Na otchłań i krew...
– Drugi to Marcus Remus. Justicus Legionu Luminatii.
– A trzeci?
Światło Saana zabłysło w oczach Mii, pasemko długich czarnych
włosów przykleiło się jej do kącika ust. Cienie wokół niej zafalowały
jak morze tuż obok palców stóp Trica. Dwa razy ciemniejsze, niż
powinny być. Niemal tak ciemne, jak stały się jej myśli.
– Konsul Julius Scaeva.
– Na Cztery Córki – sapnął Tric. – To dlatego potrzebujesz
szkolenia w Kościele.
Mia skinęła głową.
– Ostry nóż mógłby załatwić Duomo albo Remusa przy pewnej
dozie szczęścia. Ale Scaevy nie załatwi jakiś ulicznik z majchrem.
Nie od czasu Masakry. Teraz Scaeva nie wchodzi do łóżka, dopóki
najpierw pod kołdrę nie zajrzy korpus Luminatii.
– Trzykrotnie obrany konsul Senatu Itreyańskiego. – Tric
westchnął. – Mistrz arkemii. Najpotężniejszy człowiek w całej
Republice. – Chłopak pokręcił głową. – Wiesz, jak utrudnić sobie
życie, Blada Córko.
– O, tak. Jest niebezpieczny jak worek czarnoplamistych żmii. –
Mia skinęła głową. – Pizda jedna.
Chłopiec uniósł brew i rozdziawił usta.
Mia spojrzała na niego i się skrzywiła.
– Co znowu?
– Moja matka mówiła, że to wstrętne słowo. – Tric się skrzywił. –
Najwstrętniejsze. Powiedziała, żebym nigdy go nie wymawiał.
Zwłaszcza przy donie.
– Och, naprawdę? – Dziewczyna zaciągnęła się cygaretką i
zmrużyła oczy. – A to czemu?
– Nie wiem. Po prostu tak powiedziała.
Mia pokręciła głową i krzywa grzywka opadła jej na oczy.
– Wiesz, nigdy tego nie pojęłam. Dlaczego przezwanie kogoś
nazwą intymnej części kobiecego ciała jest bardziej obraźliwie niż
inne zniewagi. Dla mnie nazwanie kogoś od męskiej części jest
gorsze. W końcu co sobie wyobrażasz, kiedy usłyszysz, jak ktoś
nazwał twojego kumpla kutasem?
Tric wzruszył ramionami zdezorientowany tym dziwnym
zwrotem w rozmowie.
– Wyobrażasz sobie tępaka, nie? – mówiła dalej Mia. – Kogoś kto
zamiast głową myśli członkiem. Durnego łajdaka, który chodzi
nadęty i sztywny i nie zdaje sobie sprawy, jak odbierają go inni.
Obłoczek pachnącej goździkami szarości w powietrzu między
nimi.
– Kutas to inne określenie głupka. Jeśli jednak nazwiesz kogoś
pizdą... – Dziewczyna się uśmiechnęła. – Sugerujesz wtedy, że kryje
się tam jakaś podłość. Intencja. Złowroga i samokrytyczna. Nie myśl,
że nazywam konsula Scaevę pizdą, żeby go obrazić. Pizdy mają
rozum, donie Tricu. Pizdy mają zęby. Gdy ktoś nazwie cię pizdą,
potraktuj to jak komplement. To znak, że ludzie nie uważają, że
można cię łatwo wydymać. – Wzruszenie ramionami. – To chyba
właśnie ludzie nazywają ironią.
Mia pociągnęła nosem, wpatrując się w pustkowia w dole.
– Prawda jest taka, że nie ma różnicy między twoimi i moimi
intymnymi częściami ciała. Poza kwestiami oczywistymi, rzecz
jasna. Ale jedno nie ma większej wagi od drugiego. Dlaczego coś, co
jest między moimi nogami, ma być sprytniejsze albo głupsze, gorsze
albo lepsze? To tylko mięso, donie Tricu. Ostatecznie to wszystko
pokarm dla robaków. Jakim staną się też Duomo, Remus i Scaeva.
Po raz ostatni zaciągnęła się długo i głęboko, jakby czerpała z
dymu życie.
– Ale i tak wolę, żeby mówiono na mnie pizda niż kutas.
Wypuściła szarość i przydeptała cygaretkę obcasem.
Splunęła na wiatr.
I tak po prostu młody Tric się zakochał.
Rozdział 6
Kurz
Matka dała Mii łamigłówkę, kiedy dziewczyna miała pięć lat. Był to
drewniany sześcian z przesuwającymi się ściankami. Ustawione we
właściwy sposób ukazywały prawdziwy dar ukryty w środku. To był
najlepszy prezent z okazji Wielkiej Dziesięciny, jaki Mia kiedykolwiek
dostała[36].
Początkowo Mia uznała za okrucieństwo. Kiedy wszystkie inne
dzieci ze Szpiku bawiły się nowymi lalkami albo drewnianymi
mieczami, ona siedziała z tym przeklętym pudełkiem, które
zwyczajnie nie chciało się otworzyć. Waliła nim o ścianę, ale bez
skutku. Poskarżyła się ojcu, że to niesprawiedliwe, ale on tylko się
uśmiechnął. A kiedy stanęła wściekła przed doną Corvere i zażądała
wyjaśnień, dlaczego matka nie dała jej zwyczajnie ładniej wstążki do
włosów albo nowej sukienki zamiast tego przeklętego ustrojstwa,
matka przyklękła i spojrzała córce w oczy.
– Umysł przyda ci się bardziej niż jakakolwiek błyskotka na świecie
– odpowiedziała. – To broń, Mia. I jak każda broń wymaga ćwiczeń,
jeśli masz umieć się nią posługiwać.
– Ale mamo...
– Nie, Mio Corvere. Z urodą się rodzisz, na mądrość musisz
zapracować.
Wobec tego Mia wzięła pudełko i siadła z nim. Skrzywiła się.
Wpatrywała się w nie tak długo, że zaczęło jej się śnić. Obracała je,
przekręcała i obrzucała wszelkimi przekleństwami, jakie usłyszała u
ojca. Jednak po dwóch miesiącach frustracji obróciła wreszcie ostatni
fragment i usłyszała cudowny dźwięk.
Szczęk.
Wieczko otworzyło się i w środku Mia znalazła broszkę – wronę z
maleńkimi bursztynowymi oczami. Rodzinny herb. Wrona Corvere.
Mia przypięła do ubrania broszkę do porannego posiłku następnego
zwrotu. Matka uśmiechnęła się i nie powiedziała ani słowa. Mia
zachowała pudełko; ze wszystkich kolejnych Wielkich Dziesięcin i
łamigłówek, jakie dali jej później rodzice, ta pozostała jej ulubioną. Po
egzekucji ojca i aresztowaniu matki zostawiła w domu pudełko i
cząstkę małej dziewczynki, która je kochała.
Jednakże broszkę zabrała. Ją oraz talent do łamigłówek.
Obudziła się pod stosem śmieci w pustym zaułku, gdzieś w ubogiej
części Bożogrobia. Kiedy ocierała oczy ze snu, zaburczało jej w
brzuchu. Wiedziała, że ludzie konsula mogą ją jeszcze ścigać, że mógł
wysłać ich więcej, jeśli dowiedział się, że nie zdołali jej utopić. Nie
miała gdzie się zatrzymać. Nie miała żadnych przyjaciół. Żadnych
pieniędzy. Żadnego jedzenia.
Była poobijana, samotna i przestraszona. Tęskniła za matką. Za
młodszym braciszkiem Jonnenem. Za miękkim łóżkiem, ciepłymi
ubraniami i swoim kotem. Wspomnienie jego połamanego ciała na
podłodze wypełniło jej oczy łzami, a myśl o człowieku, który go zabił,
napełniła jej serce nienawiścią.
– Biedny Kapitan Kałuża...
– ...miau... – rozległ się głos.
Na ten dźwięk mała dziewczynka podniosła wzrok, odsuwając
ciemne włosy od wilgotnych rzęs. I wtedy na bruku pośród chwastów,
śmieci i brudu ujrzała kota.
Oczywiście nie swojego kota. Och, ten też był czarny jak arcymrok,
tak jak jej kochany Kapitan. Był jednak także cieniutki jak kartka
papieru i półprzezroczysty, jakby ktoś wyciął kształt kota z cienia. I
chociaż teraz przybrał kształt w miejsce całkowitej bezkształtności,
to rozpoznała swojego przyjaciela. Tego, który pomógł jej, gdy nikt
inny nie był w stanie.
– Pan Życzliwy? – zapytała.
– ...miau... – odpowiedział.
Wyciągnęła rękę, jakby chciała stworzenie pogłaskać, ale jej dłoń
przeszła przez niego jak przez smużkę dymu. Wpatrując się w jego
ciemność, znowu poczuła to samo – strach wyciekał z niej jak
trucizna z rany, zostawiając ją twardą i nieulękłą. I zdała sobie
sprawę, że chociaż nie miała brata, matki, ojca ani familii, nie była
całkiem sama.
– W porządku. – Skinęła głową.
Najpierw jedzenie. Nie miała pieniędzy, ale miała sztylet i broszkę
przypiętą do coraz bardziej niechlujnej sukienki. Ostrze z grobowej
kości było warte fortunę, ale nie chciała pozbyć się jedynej broni.
Wiedziała jednak, że są tacy, którzy zapłacą jej za biżuterię. Za
pieniądze kupi jedzenie i pokój, gdzie będzie mogła się ukryć i
pomyśleć, co dalej. Miała dziesięć lat, jej matkę aresztowano, jej...
– ...miau... – powiedział Pan Życzliwy.
– Jasne – skinęła głową. – Po jednej zagadce na raz.
Nie wiedziała nawet, w jakiej części Bożogrobia się znajduje.
Spędziła całe swoje życie w Kręgosłupie. Jednakże jej ojciec miał
mapy miasta w gabinecie, wisiały na ścianach obok jego broni i
wieńców, więc Mia pamiętała zarys miasta zgrubnie, ale
dostatecznie. Najlepiej będzie unikać dzielnicy arystokratów ze
Szpiku, ukryje się tak nisko i głęboko, jak tylko zdoła, dopóki się nie
upewni, że ludzie konsula zarzucili pościg.
Kiedy wstała, Pan Życzliwy rozlał się jak woda w czerni wokół jej
stóp, przez co cień Mii pociemniał. Chociaż wiedziała, że ten widok
pewnie powinien ją przerazić, wzięła tylko głęboki wdech,
przeczesała palcami włosy i wyszła z zaułka, prosto w lepki stos
czegoś, co jak miała nadzieję, było błotem[37].
Przeklinając w nadzwyczaj niestosowny sposób i ocierając
podeszwy o bruk, zobaczyła najróżniejszych ludzi przepychających
się przez zatłoczoną ulicę. Jasnowłosych Vaańczyków, niebieskookich
Itreyańczyków, wysokich Dweymarczyków z tatuażami z
lewiatanowego atramentu, dziesiątki niewolników z arkemicznymi
znakami sprzedaży wypalonymi na policzkach. Jednak wkrótce Mia
zorientowała się, że większość ludzi to Liizyjczycy o oliwkowej skórze
i ciemnych włosach. Na sklepowych witrynach widniał herb, który
Mia rozpoznała z lekcji z Bratem Crassusem i mszy odprawianych
podczas arcymroku w wielgachnych katedrach – trzy przeplecione
płonące kręgi. Odzwierciedlenie trzech słońc wędrujących po niebie w
górze. Troje oczu samego Aa.
Trójca[38].
Mia zdała sobie sprawę, że musiała znaleźć się w dzielnicy
liizyjskiej. Usłyszała, że zwano ją Małe Liis. Okolica była zaniedbana i
zatłoczona, bieda wpisywała się w niszczejącą kamieniarkę. Wody w
kanałach miały tu wysoki poziom, zalewały niższe piętra licznych
budynków. Tutejsze palazzo były zbudowane z prostej cegły, która
pociemniała do ciemnego brązu przy krawędzi wody. Ponad
smrodem wody Mia wyczuwała zapach chleba z przyprawami, dymu
goździkowego, słyszała piosenki w języku, który nie do końca
rozumiała, ale który rozpoznawała.
Weszła w strumień popychających ją i potrącających ludzi. Ścisk
mógłby być przerażający dla dziewczynki, która całe życie spędziła w
azylu Kręgosłupa, ale Mia znowu odkryła, że się nie boi. Popychano ją
ulicą, aż doszła do rozległego piazza otoczonego ze wszystkich stron
straganami i sklepami. Mia weszła na stos pustych skrzynek i
uświadomiła sobie, że znalazła się na targu. Rozgardiasz i wrzawa
setek ludzi wypełniały powietrze, ostry blask dwóch słońc lał się z
góry i otaczały ją najbardziej niezwykłe zapachy, z jakimi
kiedykolwiek się zetknęła.
Mia nie mogła nazwać tego smrodem, chociaż niewątpliwie smród
mieszał się tutaj z perfumami. Małe Liis znajdowało się w
południowo-zachodnim Bożogrobiu, poniżej Bioder, w pobliżu Zatoki
Rzeźników, i było otoczone przez rzeźnie Bożogrobia oraz liczne
ujścia ścieków. Odór z zatoki przypominał smród rozsadzonego
brzucha pokrytego końskim łajnem i płonącymi ludzkimi włosami,
gnijącym przez trzy zwroty w skwarze arcyblasku.
Jednakże ten odór maskowały aromaty z targowiska. Ciepły
zapach świeżo upieczonych chlebów, tart i cukrowych placków. Żywa
woń ogrodów na dachach. Mia po części śliniła się, po części zrobiło
jej się niedobrze, jedna jej cząstka miała ochotę zjeść wszystko, na co
padł wzrok, a inna zastanawiała się, czy kiedykolwiek jeszcze weźmie
coś do ust.
Dotykając broszki na piersi, rozejrzała się za sprzedawcą. Stało
tam mnóstwo straganów ze świecidełkami, ale w większości
sprzedawano drobiazgi za dwa miedziaki. Na obrzeżach targu
dostrzegła stary budynek, który przysiadł jak żebrak na rogu dwóch
zakrzywionych ulic. Nad małymi smutnymi drzwiczkami wisiał szyld
na dwóch skrzypiących zawiasach.
CURIOSA MERCURIO
OSOBLIWOŚCI, RZADKOŚCI I NAJLEPSZE ANTYKI.
***
***
***
Prezentacja
***
***
Jechali przez kolejne dwa zwroty, Tric na koźle, a Mia przy Naev.
Zmoczyła materiał i zwilżyła zniekształcone usta, zastanawiając się,
kto lub co tak okaleczyło twarz kobiety. Naev mówiła jak w
gorączce, rozmawiała z duchem, prosiła, żeby zaczekał. Raz
wyciągnęła rękę, jakby chciała pogłaskać puste powietrze. Jej usta
wykrzywiły się wtedy w ohydnej parodii uśmiechu. Pan Życzliwy
siedział przy niej przez cały czas. Mruczał.
Kwiatuszek i Łajdak byli wyczerpani i Mia obawiała się, że w
każdej chwili mogą okuleć. Wydawało się to okrutne (nawet wobec
Łajdaka) kazać im niepotrzebnie biec przy wozie. Tric i Mia minęli
punkt, kiedy już nie mieli odwrotu – albo dotrą do Czerwonego
Kościoła, albo umrą. Widziała dzikie konie wędrujące po pogórzu i
uznała, że musi gdzieś tam być woda. Dlatego niechętnie
zaproponowała, żeby uwolnić konie.
To zasmuciło Trica, ale dostrzegał sens jej propozycji. Zatrzymali
wóz i chłopiec odwiązał Kwiatuszka, a potem napoił go z bukłaka.
Pogłaskał zwierzę czule po szyi, szepcząc cicho:
– Byłeś lojalnym przyjacielem. Mam nadzieję, że znajdziesz sobie
nowego. Uważaj na krakeny.
Klepnął konia w zad i zwierzę pogalopowało na wschód wzdłuż
pasma górskiego. Mia odwiązała Łajdaka, który piorunował ją złym
wzrokiem, nawet kiedy opróżniła cały bukłak do jego pyska.
Sięgnęła do sakwy i dała mu ostatnią kostkę cukru na dłoni.
– Zasłużyłeś. Myślę, że możesz wracać do Ostatniej Nadziei, jeśli
chcesz.
Ogier pochylił łeb i delikatnie zdjął kostkę z jej dłoni. Zarżał,
potrząsając grzywą i szturchając nosem jej ramię. I kiedy Mia się
uśmiechnęła i poklepała go po policzku, Łajdak otworzył pysk i
ugryzł ją mocno tuż nad lewą piersią.
– Ty skończony skurwy...
Ogier śmignął przez pustkowie, kiedy Mia podskakiwała,
ściskając pierś, i przeklinała konia, wzywając na świadków Trzy
Słońca, Cztery Córki i wszystko inne, co akurat jej słuchało. Łajdak
pomknął za Kwiatuszkiem na wschód i zniknął w obłoku kurzu.
– Jeśli chcesz, mogę pocałować, żeby mniej bolało. – Tric się
uśmiechnął.
– Odpierdol się! – warknęła Mia, turlając się na podłodze wozu.
Miała krew na palcach w miejscu ugryzienia, a gdy zajrzała pod
bluzkę, na skórze już rozlał się siniak. Po raz pierwszy w życiu
dziękując Córkom, że nie jest większa, syknęła cicho, gdy Pan
Życzliwy zaśmiał się z jej cienia.
– Ależ z niego łajdak...
***
Ocalenie
***
***
***
Gdzieś w mroku rozległ się cichy dzwon. Mia poczuła, jak Pan
Życzliwy zwija się u jej stóp i pije do syta. Usłyszała kroki i
zobaczyła postać wynurzającą się z cieni. Ręce chórem
wypowiedziały słowa.
– Kocurze, Shahiidzie Kieszeni, módl się za nami.
Znajoma postać wyszła na podwyższenie u stóp posągu.
Przystojna twarz i stare oczy – mężczyzna, który spotkał się z Mią i
Trikiem pod Górą. Był ubrany na szaro, a jedyną jego ozdobą był
miecz z czarnostali. Zajął swoje miejsce, spojrzał na akolitów z
uśmiechem, który spokojnie mógł oznaczać nie tylko srebrną
zastawę, ale i kandelabry, po czym powiedział:
– Dwadzieścia sześć.
Mia usłyszała kolejne kroki i Ręce znowu przemówiły:
– Zabójczyni Pająków, Shahiido Prawd, módl się za nami.
Dweymarska kobieta wyszła z mroku, wysoka i dostojna, z
plecami prostymi jak otaczające ich filary. Długie włosy w
schludnych splecionych dredach spływały jej po plecach jak czarna
lina. Miała skórę ciemną jak wszyscy jej ludzie, ale jej twarzy nie
zdobiły tatuaże. Przypominała ruchomy posąg z mahoniu. Złożone
ręce kobiety wyglądały na poplamione atramentem. Usta miała
pomalowane na czarno. Zbiór szklanych fiolek zwieszał jej się u
pasa obok trzech zakrzywionych sztyletów.
Zajęła miejsce na podwyższeniu i przemówiła silnym, dumnym
głosem.
– Dwadzieścia dziewięć.
Mia patrzyła w milczeniu, zagryzając usta. I chociaż Mercurio
dobrze wyszkolił ją w subtelnej sztuce cierpliwości, ciekawość w
końcu zwyciężyła[49].
– Co oni robią? – szepnęła do Naev. – Co znaczą liczby?
– Ich rachuba w służbie dla bogini. Liczba ofiar, jakie złożyli w jej
imieniu.
– Solisie, Shahiidzie Pieśni, módl się za nami.
Mia patrzyła, jak z cieni wychodzi mężczyzna także odziany w
szarość. Był jak ogromna bryła grud; bicepsy miał równie szerokie
jak uda Mii. Głowę miał ogoloną, została mu tylko szczecina tak
jasna, że niemal biała, a czaszkę pokrywały blizny. Brodę nosił
podzieloną tuż pod podbródkiem na cztery szpikulce. U pasa miał
pochwę na miecz, ale pustą. Zajął swoje miejsce, a kiedy Mia
spojrzała mu w oczy, zorientowała się, że jest niewidomy.
– Trzydzieści sześć – oznajmił.
Trzydzieści sześć morderstw? Z rąk niewidomego?
– Aaleo, Shahiido Masek, módl się za nami.
Kolejna kobieta wyszła na łagodne światło rozkołysanym
krokiem; była kształtna i alabastrowa. Mia rozdziawiła usta. Nowo
przybyła była najpiękniejszą kobietą, jaką Mia ujrzała w całym
swoim życiu. Gęste czarne włosy spadały jej kaskadą do pasa,
ciemne oczy miała umalowane czernidłem, usta – krwistą
czerwienią. Nie nosiła broni. Widocznej.
– Trzydzieści dziewięć – oznajmiła głosem jak słodki dym.
– Matko Wielebna Drusillo, módl się za nami.
Kobieta wynurzyła się z ciemności bezszelestnie jak śmierć
łóżeczkowa. Była starsza, siwe pukle miała związane w warkocze.
Nosiła na szyi na srebrnym łańcuchu obsydianowy klucz. Sprawiała
wrażenie życzliwej staruszki. Oczy jej błyszczały, gdy patrzyła na
grupę. Mia spodziewałaby się zobaczyć ją na bujanym fotelu obok
wesołego paleniska, z wnukami u kolan i kubkiem herbaty pod
ręką. To nie mogła być główna kapłanka najstraszniejszej bandy...
– Osiemdziesiąt trzy – powiedziała stara kobieta, zajmując swoje
miejsce na podwyższeniu.
Niech mnie Paszcza pochłonie, osiemdziesiąt trzy...
Matka Wielebna popatrzyła po zgromadzonych z łagodnym
uśmiechem na ustach.
– Witam was w Czerwonym Kościele, dzieci – powiedziała. –
Przebyliście wiele mil i lat, żeby tu dotrzeć. Macie jeszcze wiele mil i
lat do pokonania. Jednak pod koniec podróży staniecie się Ostrzami,
które będą dzierżone na chwałę bogini w najświętszym
sakramencie.
– O ile przetrwacie, rzecz jasna.
Stara kobieta wskazała cztery postaci obok siebie.
– Zważajcie na słowa swoich Shahiidów. Pamiętajcie, że
wszystko, czym byliście przed tą chwilą, nie żyje. Że kiedy złożycie
przysięgę Paszczy, będziecie należeć do niej i tylko do niej. – Postać
w szacie ze srebrną misą stanęła obok Matki Wielebnej, która
przywołała Mię. – Złóż swoją dziesięcinę. Szczątki zabójcy zabitego i
ofiarowanego Naszej Pani od Błogosławionego Morderstwa w
godzinie twego chrztu.
Mia wystąpiła z sakiewką w ręce. Żołądek jej się zaciskał, ale ręce
miała nieruchome jak z kamienia. Stanęła przed starą kobietą o
łagodnym uśmiechu i spojrzała głęboko w jej bladoniebieskie oczy.
Poczuła, że Matka Wielebna taksuje ją wzrokiem. Zastanawiała się,
czy uznano ją za godną.
– Moja dziesięcina – zdołała wykrztusić. – Dla Paszczy.
– Przyjmuję ją w jej imieniu z jej podziękowaniem na mych
ustach.
Mia westchnęła, słysząc tę odpowiedź, i niemal osunęła się na
kolana, kiedy Matka Wielebna ją objęła i ucałowała jej policzki
zimnymi jak lód ustami. Stara kobieta uścisnęła ją mocno, kiedy
dziewczyna odetchnęła głęboko i zamrugała, próbując
powstrzymać gorące łzy. Matka Wielebna odwróciła się do misy i
zanurzyła w niej chudą jak patyk rękę, po czym wyjęła ją ociekającą
czerwienią.
Krew.
– Wypowiedz swoje imię.
– Mia Corvere.
– Czy przysięgasz służyć Matce Nocy? Czy poznasz śmierć we
wszystkich jej kolorach, poniesiesz ją w jej imieniu tym, którzy na
nią zasługują i nie zasługują? Czy zostaniesz akolitką Niah i
ziemskim instrumentem ciemności między gwiazdami?
Mia z trudem nabrała powietrza.
Głęboki wdech przed skokiem w głębinę.
– Tak.
Matka Wielebna przycisnęła dłoń do policzka Mii, rozmazując
krew na jej skórze. Posoka nadal była ciepła, zapach soli i miedzi
wypełnił płuca dziewczyny. Stara kobieta oznaczyła jeden policzek,
potem drugi i wreszcie namalowała kreskę przecinającą jej usta i
podbródek. Dziewczyna czuła powagę tej sytuacji w kościach,
ciążącą jej w brzuchu. Matka Wielebna skinęła głową i Mia się
odsunęła, obejmując się, zlizując krew z ust, bliska płaczu i
śmiechu. Jeden krok bliżej pomszczenia rodziny. Jeden krok bliżej
stanięcia na grobie Scaevy.
Zrozumiała, że wreszcie się tam znalazła.
Jestem tu.
Rytuał powtórzono, wszyscy akolici po kolei złożyli dziesięcinę.
Niektórzy przynieśli zęby, inni oczy. Wysoki chłopak z rękami jak
młoty przyniósł gnijące serce owinięte w czarny aksamit. Mia zdała
sobie sprawę, że nie znalazła się tam ani jedna osoba, która nie
byłaby mordercą. Że wśród wszystkich sal w Republice zapewne nie
istniała bardziej niebezpieczna od tej, w której Mia stała właśnie w
tej chwili[50].
– Wasza nauka zacznie się jutro – powiedziała Matka Wielebna. –
Wieczorny posiłek zostanie podany na Podniebnym Ołtarzu za pół
godziny. – Wskazała na szereg postaci w szatach. – Ręce pomogą
wam, jeśli będziecie czegoś potrzebować, i sugerowałabym,
żebyście korzystali z ich pomocy, dopóki się tu nie odnajdziecie.
Góra bywa trudnym orientacyjnie miejscem, a zgubienie się w tych
korytarzach może... mieć niemiłe skutki. – Niebieskie oczy zabłysły
w ciemności. – Kroczcie cicho. Uczcie się dobrze. Niech Nasza Pani
spóźni się z odnalezieniem was. A kiedy już was znajdzie, niech
powita was pocałunkiem.
Stara kobieta ukłoniła się i zniknęła w ciemności. Pozostali
członkowie Duchowieństwa wyszli po kolei. Tric podszedł do Mii i
powitał ją uśmiechem. Policzki miał czerwone od krwi. Po kąpieli i
szorowaniu nawet jego solne dredy nie przypominały już tak
bardzo żywych stworzeń.
– Ogoliłeś się – rzuciła ze znaczącym uśmiechem.
– Nie przyzwyczajaj się do tego. To się przydarza dwa razy do
roku. – Zerknął na Naev i wytrzeszczył oczy, kiedy zaczął ją powoli
rozpoznawać. – Jak, w imię Pani...
– Znowu się spotykamy. – Chuda kobieta ukłoniła się nisko. –
Naev dziękuje za jego pomoc na pustyni. Dług nie zostanie
zapomniany.
– Jakim cudem nadal chodzisz i oddychasz?
– Sekrety wśród sekretów kryją się w tym miejscu – powiedziała
Mia.
– Corvere? – rozległ się cichy głos za jej plecami.
Mia się odwróciła. To była dziewczyna, którą wcześniej
zauważyła – ładna, z nierówno podciętym rudym paziem i
zielonymi oczami myśliwego. Przyglądała się badawczo Mii z
przechyloną głową. Wysoki Itreyańczyk z rękami jak młoty wznosił
się obok niej jak gniewny cień.
– Podczas ceremonii – odezwała się dziewczyna – powiedziałaś,
że nazywasz się Corvere?
– Owszem.
– Jesteś przypadkiem spokrewniona z Dariusem Corvere? Byłym
justicusem?
Mia oceniła dziewczynę w myślach. Wysportowana. Szybka.
Twarda jak drewno. Jednak kimkolwiek była, Mia wierzyła, że
Scaeva i jego kolesie nie mają sprzymierzeńców w tych murach; w
końcu Remus i jego Luminatii przysięgli zniszczyć Czerwony
Kościół po Masakrze Podczas Arcymroku. Mimo to Mercurio
nalegał, żeby Mia porzuciła swoje nazwisko, przekraczając próg
Kościoła. To była jedna z nielicznych rzeczy, z powodu której się
pokłócili. Może to było głupie. Niemniej śmierć jej ojca była
powodem, dla którego Mia wstąpiła na tę ścieżkę. Scaeva i jego
sługusy wymazali nazwisko Corvere z historii. Mia nie zamierzała
porzucić go bez względu na cenę.
– Jestem córką Dariusa Corvere – odpowiedziała w końcu Mia. – A
ty?
– Jessamine, córka Marcinusa Gratianusa.
– Wybacz, to ktoś, o kim powinnam była usłyszeć?
– Pierwszy centurion legionu Luminatii – odpowiedziała tamta z
grymasem. – Stracony na rozkaz Senatu Itreyańskiego po Rebelii
Rojalistów.
Twarz Mii złagodniała. Czarna Matko, to była córka jednego z
centurionów jej ojca. Dziewczyna taka jak ona, osierocona przez
konsula Scaevę, justicusa Remusa i resztę tych łajdaków. To był
ktoś, kto zasmakował niesprawiedliwości tak samo jak ona.
Mia podała jej rękę.
– Miło cię poznać, siostro. Moje...
Jessamine odtrąciła jej rękę z błyskiem w oku.
– Nie jesteś dla mnie siostrą, suko.
Mia poczuła, że Tric staje obok niej, a Pan Życzliwy jeży sierść na
grzbiecie w cieniu u jej stóp. Potarła kostki dłoni i odezwała się
ostrożnie:
– Współczuję ci z powodu straty. Naprawdę. Mój ojciec...
– Twój ojciec był pieprzonym zdrajcą – warknęła Jessamine. –
Jego ludzie zginęli, ponieważ dotrzymali przysiąg złożonych
durnemu justicusowi i teraz ich czaszkami wybrukowano schody
do siedziby senatu. Z powodu potężnego Dariusa Corvere.
– Mój ojciec był wierny generałowi Antoniusowi – odpowiedziała
Mia. – On też złożył przysięgi, których musiał dotrzymać.
– Twój ojciec był pieprzonym fagasem – rzuciła pogardliwie
Jessamine. – Wszyscy wiedzą, dlaczego trzymał się Antoniusa, i to
nie ma nic wspólnego z honorem. Przez niego ukrzyżowano mi ojca
i brata. Moja matka zmarła z rozpaczy w Przytułku dla Obłąkanych
w Bożogrobiu. Nikt z nich nie został pomszczony. – Dziewczyna
podeszła, mrużąc oczy. – Ale to się niedługo zmieni. Lepiej wyhoduj
sobie oczy z tyłu głowy, Corvere. Lepiej zacznij czujnie sypiać.
Mia spojrzała na dziewczynę, nawet nie mrugnąwszy powieką.
Pan Życzliwy wezbrał u jej stóp. Naev przysunęła się do rudej i
wysepleniła jej do ucha:
– Niech się odsunie. Niech się odsunie, bo zostanie odsunięta.
Jessamine zerknęła na kobietę, zaciskając zęby. Po pojedynku na
spojrzenia, który ciągnął się całe mile, dziewczyna obróciła się na
pięcie i odeszła, a w ślad za nią wielki itreyański chłopak. Mia zdała
sobie sprawę, że wbija paznokcie w dłonie.
– Z pewnością potrafisz zdobywać przyjaciół, Blada Córko.
Mia odwróciła się do Trica i zobaczyła, że chłopak się uśmiecha,
chociaż także trzyma rękę w rękawie. Rozluźniła się nieco i
pozwoliła sobie na uśmiech. Chociaż była kiepska w przyjaźniach,
to miała przynajmniej jednego przyjaciela w tych murach.
– Chodź – powiedział chłopak. – Idziemy na wieczorny posiłek czy
nie?
Mia zerknęła za odchodzącą Jessamine. Rozejrzała się po
pozostałych akolitach. Dotarło do niej z całą mocą, gdzie się
znajduje. W szkole zabójców. Otoczona przez nowicjuszy i mistrzów
sztuki mordowania. Znalazła się tam. Stało się.
Czas wziąć się do roboty.
– Wieczorny posiłek brzmi świetnie. – Skinęła głową. – Nie
wyobrażam sobie lepszego miejsca do zwiadów.
– Zwiadów?
– Słyszałeś powiedzenie, że najszybsza droga do serca mężczyzny
wiedzie przez żołądek?
– Zawsze mnie to zdumiewało. – Tric zmarszczył czoło. – Moim
zdaniem przez żebra byłoby znacznie szybciej.
– Prawda. Ale nadal można wiele się dowiedzieć na temat
zwierząt, patrząc, jak jedzą.
– Jesteś czasem odrobinę przerażająca, Blada Córko.
Posłała mu kpiarski uśmiech.
– Tylko odrobinę?
– No wiesz, przez większość czasu jesteś naprawdę przerażająca.
– Chodź – powiedziała, klepiąc go w rękę. – Postawię ci kielicha.
Rozdział 9
Ciemność
Starzec nastawił jej nos najlepiej, jak potrafił, otarł krew z twarzy
szmatką nasączoną czymś, co pachniało przenikliwie i metalicznie. A
potem posadził ją przy małym stoliku na zapleczu sklepu i podał
herbatę.
Pokój stanowił skrzyżowanie kuchni i biblioteki. Był pogrążony w
mroku z powodu zamkniętych okiennic odcinających światło
słoneczne[51]. Pojedyncza arkemiczna lampa oświetlała hałdy
brudnych naczyń i wielkie, chwiejne stosy książek. Ból zniknął, kiedy
Mia napiła się naparu Mercurio – pulsująca gruda pośrodku jej
twarzy wreszcie łaskawie odrętwiała. Dał jej ciasto z miodowcem i
wzrokiem pająka, który obserwuje muchę, patrzył, jak Mia pożera
trzy kawałki. Kiedy odsunęła talerz, w końcu zapytał:
– Jak dziób?
– Już nie boli.
– Dobra ta herbata, co? – Uśmiechnął się. – Jak ci go złamano?
– Duży chłopak. Majcher. Przyłożyłam mu sztylet poniżej pasa, a
on mnie za to uderzył.
– Kto ci powiedział, żeby atakować klejnoty podczas walki?
– Ojciec. Powiedział, że najszybszy sposób pokonania chłopaka to
sprawić, żeby pożałował, że nie jest dziewczyną.
Mercurio zarechotał.
– Duum’a.
– Co to znaczy? – Mia się zdumiała.
– Nie mówisz po liizyjsku?
– A dlaczego miałabym?
– Myślałem, że mama cię nauczyła. Pochodziła z tych okolic.
– Naprawdę? – zdziwiła się Mia.
Starzec skinął głową.
– To już stare dzieje. Zanim się chajtnęła i została doną.
– Nigdy... o tym nie mówiła.
– Pewnie nie miała powodu. Wyobrażam sobie, że myślała, że na
zawsze zostawiła te ulice za sobą. – Wzruszył ramionami. – W
każdym razie najbliższym tłumaczeniem słowa „duum’a” byłoby
„mądre”. Mówisz to, gdy zgadzasz się z czyimiś słowami. Jakbyś
mówiła „słusznie prawi” albo coś w tym guście.
– A co znaczy „Neh diis...”. – Mia zmarszczyła brwi, męcząc się z
wymową. – „Neh diis lus’a... lus diis’a”? Co to znaczy?
Mercurio uniósł brew.
– Gdzie to usłyszałaś?
– Konsul Scaeva powiedział to do mojej matki. Kiedy kazał jej
błagać o moje życie.
Mercurio pogładził się po zaroście.
– To stare liizyjskie powiedzenie.
– Co znaczy?
– Kiedy wszystko jest krwią, krew to wszystko.
Mia skinęła głową, myśląc, że może zrozumiała. Siedzieli przez
chwilę w milczeniu. Starzec zapalił goździkową cygaretkę i zaciągnął
się głęboko. Wreszcie Mia znowu się odezwała.
– Powiedział pan, że moja matka stąd pochodziła? Z Małego Liis?
– Aha, dawno temu.
– Miała tu familię? Kogoś, kogo mogłabym...
Mercurio pokręcił głową.
– Wyjechali, dziecko. Albo nie żyją. Przeważnie jedno i drugie.
– Jak ojciec.
Mercurio odchrząknął i zaciągnął się dymem.
– Hańba. To, jak go potraktowano.
– Mówili, że jest zdrajcą.
Wzruszenie ramion.
– Zdrajca to patriota po złej stronie zwycięstwa.
Mia odgarnęła grzywkę z oczu i spojrzała z nadzieją.
– Czyli był patriotą?
– Nie, mała Wrono. Przegrał.
– A oni go zabili. – Nienawiść narastała w jej brzuchu, zmuszając
do zaciśnięcia pięści. – Konsul. Ten gruby kapłan. Nowy justicus.
Zabili go.
Mercurio wypuścił cieniutkie szare kółko i przyjrzał się uważnie
dziewczynce.
– On i generał Antonius chcieli obalić senat, dziewczyno. Zebrali
armię i zamierzali pomaszerować na własną stolicę. Pomyśl, ilu ludzi
zginęłoby, gdyby ich nie złapano, nim wojna zaczęła się na dobre.
Może rzeczywiście powinni byli powiesić twojego ojca. Może na to
zasłużył.
Mia wytrzeszczyła oczy, odsunęła się gwałtownie z krzesłem i
sięgnęła po nóż, którego już nie miała. Powróciła wściekłość,
zapłonęły w niej cały ból i gniew ostatnich dwudziestu czterech
godzin. Furia zalała ją tak gęstą falą, że ręce i nogi jej dygotały.
I cienie w pokoju też zaczęły dygotać.
Czerń się wiła. U jej stóp. Za jej oczami. Mia zacisnęła pięści.
– Mój ojciec był dobrym człowiekiem – warknęła przez zęby. – Nie
zasłużył na taką śmierć.
Imbryk spadł z brzękiem z blatu. Drzwi szafek zadygotały na
zawiasach, filiżanki zatańczyły na spodkach. Stosy książek
poprzewracały się i rozsypały po podłodze. Cień Mii sięgnął ku
staremu mężczyźnie, pełznąc po trzaskających deskach. Gwoździe
wyskakiwały z podłogi, kiedy cień się zbliżał. Pan Życzliwy
ukształtował się u jej stóp, jeżąc półprzezroczystą sierść, prychając i
sycząc. Mercurio cofnął się szybciej, niż Mia wyobrażała sobie, że
starzec jest w stanie, z uniesionymi błagalnie rękami i cygaretką
zwieszającą się z wyschniętych ust.
– Spokojnie, spokojnie, mała Wrono – powiedział. – To tylko próba,
to wszystko próba. Nie chciałem cię obrazić.
Kiedy zastawa przestała drżeć i szafki ucichły, Mia osunęła się na
podłogę, tak jak stała. Łzy walczyły w niej z gniewem. Wszystko
zwaliło jej się na głowę. Widok wiszącego ojca, krzyki matki, noc w
zaułku, kradzież i pobicie... Wszystko. Za dużo tego było.
Za dużo.
Pan Życzliwy okrążył jej stopy, mrucząc i kręcąc się jak prawdziwy
kot. Jej cień przesunął się po podłodze, znowu przyjmując zwykły
kształt, tylko odrobinę ciemniejszy, niż powinien. Mercurio go
wskazał.
– Jak długo to słuchało?
– Co?
– Ciemność. Od jak dawna słucha twoich wezwań?
– Nie wiem, co ma pan na myśli.
Skuliła się, siedząc w kucki, próbując utrzymać wszystko w sobie.
Ścisnąć i odepchnąć daleko, aż do butów. Ramiona jej drżały. Brzuch
bolał. Zaczęła cicho płakać.
O, Córki, jak bardzo nienawidziła siebie wtedy...
Starzec sięgnął do szynela. Wyjął prawie czystą chusteczkę i podał
ją Mii. Patrzył, jak dziewczynka ją bierze i ociera najlepiej jak się da
złamany nos i znienawidzone łzy z rzęs. Wreszcie przyklęknął przed
nią na podłodze i spojrzał na nią oczami twardymi i niebieskimi jak
nieoszlifowane szafiry.
– Nie wiem, co to wszystko znaczy – szepnęła.
Oczy starca zamigotały, kiedy się uśmiechnął. Zerkając w stronę
kota z cieni, Mercurio wyjął z płaszcza sztylet jej matki i wbił go w
podłogę między nimi. Wypolerowana grobowa kość zalśniła w świetle
lampy.
– A chciałabyś się dowiedzieć? – zapytał.
Mia spojrzała na nóż i powoli skinęła głową.
– Tak, proszę pana.
– Tu nie ma żadnych „panów”, mała Wrono. Ani don i donów.
Tylko ty i ja.
Mia zagryzła usta. Kusiło ją, żeby zabrać nóż i uciec.
Tylko dokąd by pobiegła? Co by zrobiła?
– Jak więc mam zwracać się do pana?
– To zależy.
– Od czego?
– Czy chcesz odebrać to, co twoje, tym, którzy ci to odebrali. Czy
należysz do tych, którzy nie zapominają i nie wybaczają. Czy chcesz
zrozumieć, dlaczego Matka cię naznaczyła.
Mia spojrzała na niego. Powieka jej nawet nie drgnęła. Cień
zafalował u jej stóp.
– A jeśli tak?
– Wtedy nazywaj mnie „Shahiid”. Aż do zwrotu, kiedy nazwę cię
„Mia”.
– Co znaczy „Shahiid”?
– To stare ashkaskie słowo. Znaczy „czcigodny mistrz”.
– A jak pan będzie mnie nazywał do tego czasu?
Kółko z dymu wypłynęło z ust starego mężczyzny, gdy się odezwał.
– Zgadnij.
– ...Uczennicą?
– Jesteś bystrzejsza, niż na to wyglądasz. To jedna z nielicznych
rzeczy, które mi się w tobie podobają.
Mia spojrzała na cień u swoich stóp. Potem na słoneczne światło
czekające za okiennicami. Bożogrobie. Miasto Mostów i Kości
wypełniające się powoli kośćmi tych, których kochała. Wiedziała, że
nie ma tam nikogo, kto by jej pomógł. A jeśli miała uwolnić matkę i
brata z Kamienia Filozoficznego, jeżeli chciała uratować ich od grobu
obok grobu ojca – o ile w ogóle gdzieś go pochowano – to musi
wymierzyć sprawiedliwość tym, którzy zniszczyli jej familię...
Cóż. Będzie potrzebowała do tego pomocy, prawda?
– Dobrze więc. Shahiidzie.
Mia sięgnęła po sztylet. Mercurio zabrał go szybki jak żywe srebro
i przytrzymał między nimi. Maleńkie bursztynowe oczy zamigotały w
mroku.
– Nie, dopóki na niego nie zapracujesz.
– Ale to moje – zaprotestowała Mia.
– Zapomnij o dziewczynie, która miała wszystko. Umarła razem z
ojcem.
– Ale...
– Zaczynasz od niczego. Nie miej niczego. Nie wiedz niczego. Bądź
niczym.
– Dlaczego miałabym tego chcieć?
Stary człowiek zmiażdżył cygaretkę na deskach między nimi.
Jego uśmiech sprawił, że też się uśmiechnęła.
– Bo wtedy możesz osiągnąć wszystko.
***
***
Pieśń
Naprawa
***
Tric czekał pod jej sypialnią. Kucał plecami do ściany i podniósł się
szybko z ulgą w oczach, kiedy Mia podeszła.
– Dzięki Naszej Pani – szepnął. – Nic ci nie jest.
Mia poruszyła ręką z grymasem.
– Mam trochę siniaków, ale jestem w jednym kawałku.
– Ten łajdak Solis – syknął Tric. – Chciałem go wypatroszyć za to,
co zrobił. Spróbowałem, ale obalił mnie i skopał tak, że straciłem
przytomność.
Mia spojrzała na nowe siniaki na twarzy Trica i pokręciła głową.
– Mój dzielny centurion. Wskoczyłeś na rumaka, żeby ratować
biedną damę? Trzymaj mnie, dzielny panie, bo lękam się, że
zemdleję.
– Wal się – skrzywił się Tric. – Zranił cię.
– Matka Wielebna mówi, że on zawsze tak robi. Nadaje ton
lekcjom, spuszczając manto pierwszej zadufanej idiotce, która
podniesie łeb.
– Lewa strona sceny, wchodzi Mia Corvere. – Tric uśmiechnął się
szeroko.
Mia ukłoniła się nisko.
– Pewnie Solis może pozwolić sobie na brutalność, mając tkaczkę
Marielle.
– Naprawdę naprawiła twoją ranę gołymi rękami?
Mia wyjęła łokieć z temblaka i ostrożnie odciągnęła rękaw. Tric
powoli obrócił jej rękę w jedną, a potem w drugą stronę, dotykając
jej wielkimi, stwardniałymi rękami z wręcz niemożliwą
delikatnością. Mia opuściła rękaw, by nie wyskoczyła jej gęsia
skórka.
– Widzisz? Tylko ze dwa siniaki na pamiątkę po odcięciu ręki.
Tric podrapał się po głowie wyraźnie speszony.
– Naprawdę... martwiłem się o ciebie.
Spojrzała na niego, na okropne tatuaże i piwne oczy.
Zastanawiała się, co się za nimi kryje.
– Nie potrzebuję, żebyś się o mnie martwił. To miejsce jest dość
niebezpieczne, żeby zabić nas oboje. Jeśli będziesz przejmował się
mną, przegapisz nóż wymierzony w ciebie.
– Nie przejmuję się. – Chłopak się skrzywił. – Po prostu... mam cię
na oku.
Złapała się na tym, że się uśmiecha. Czuła pełne wdzięczności
ciepło w brzuchu. Powiedziała prawdę – ta Góra to nie kółko
szwaczek. Zagrożenia w tych murach mogą zabić ich oboje.
Jednakże miło było wiedzieć, że ktoś o nią dba, że ma na kim się
wesprzeć. I po raz pierwszy w życiu to oparcie nie było zrobione z
cienia.
– Hm... Wielkie dzięki, donie Tricu. – Dygnęła z uśmiechem, a
rechot chłopaka przepędził krępującą ciszę.
– Jesteś głodna?
– Umieram z głodu – zdała sobie sprawę Mia.
– To może Blada Córka zechce mi towarzyszyć w drodze do
kuchni?
Tric wygiął łokieć, podsuwając jej rękę. Mia uderzyła w nią dość
mocno, żeby krzyknął. Uśmiechając się, oboje powędrowali
korytarzem w poszukiwaniu jedzenia.
Rozdział 12
Pytania
– ...ktoś nadchodzi...
Mia obudziła się w ciemności. Zamrugała. Uniosła się na łokciu i
syknęła, kiedy ból przeszył jej całą lewą rękę.
Ktoś dobierał się do zamka jej drzwi. To nie mogła być Naev, bo
ona po prostu by zapukała. Zatem kto? Inny akolita? Ten, który
zabił Przyzywacza Powodzi? Mia wyciągnęła sztylet i sturlała się z
łóżka, przekradając się po kamiennej podłodze do ciemnego kąta.
Uniosła nóż w prawej ręce, kiedy drzwi się otworzyły i piegowata
twarz okolona blond warkoczami zerknęła do środka.
– Corvere – syknął ktoś – jesteś tu?
– Ashlinn? – Mia wstała z ukrycia i schowała za nadgarstkiem
sztylet z grobowej kości. – Na zęby Paszczy, nie powinnaś tak
podkradać się do ludzi.
– Mówiłam już, przyjaciele mówią mi Ash. – Blondynka
wślizgnęła się do pokoju z szerokim uśmiechem. Potrzebowała
chwili, żeby dostrzec Mię w mroku. – A gdybym się zakradała, to nie
usłyszałabyś mnie, dopóki mój nóż nie dotknąłby twojego gardła.
– Serio? – Mia uniosła brew, też się uśmiechając.
– Założę się o twoje życie. Jak skrzydełko?
Ashlinn uderzyła ją przyjaźnie w rękę, a Mia syknęła siarczystym
przekleństwem, łapiąc się za łokieć.
– W mordę, przepraszam – szepnęła Ashlinn. – Zapomniałam, że
jesteś leworęczna.
– W porządku. – Mia skrzywiła się, masując łokieć. – Mam jeszcze
drugą rękę w zapasie. Dlaczego włamałaś się do mnie? Nie możesz
ćwiczyć na własnym zamku?
– Ćwiczyć, też coś! Jeśli jest tu zamek, którego bym nie uwiodła, to
jeszcze go nie spotkałam. Przyszłam tylko zapytać, czy czujesz się
na tyle dobrze, żeby wyjść.
– Wyjść? – Mia się zdziwiła. – Dokąd? Po co?
– Powęszyć. Poszukać kłopotów. No wiesz. Rozejrzeć się.
Mia zmarszczyła brwi.
– Matka Wielebna zakazała nam opuszczać pokoje po dziewiątym
dzwonie. Zapomniałaś?
Piegowaty kpiarski uśmiech rozjaśnił twarz dziewczyny.
– Zawsze robisz, co każe ci Matka?
Mia przypomniała sobie celę w ciemnościach. Smród zgnilizny i
śmierci palący ją w oczy. Drżące ręce. Szept zimny i ostry jak stal.
Nie patrz.
– Nie – odpowiedziała.
– To dobrze. Mój brat nie jest wielbicielem figli, a pozostałe
dziewczyny w tym miejscu zgrywają twarde albo zachowują się jak
smarkule, albo jedno i drugie. Zostałyśmy więc my dwie, Corvere.
– Słyszałaś Drusillę. Skopią nam tyłki, aż krew nam pójdzie
nosem, jeśli nas dorwą.
– Mamy więc powód, żeby nie dać się złapać, co?
Jej uśmiech był zaraźliwy. Chwytał Mię i ciągnął do zabawy. A
Pan Życzliwy zjadł resztki jej strachu, więc Mia wsunęła zranione
skrzydło do temblaka, szczerząc zęby w uśmiechu.
– Damy przodem – powiedziała Ash, kłaniając się w stronę drzwi.
– Nie widzę tu żadnych dam, a ty?
– Och, świetnie się dogadamy, dziewczyno.
Nadal się uśmiechając, wymknęła się na korytarz, a Mia tuż za
nią.
***
Lekcja
Maski
***
***
Prawda
***
Spacer
***
***
***
Stal
Siarczysty policzek.
Woda wylana na twarz.
Charkot i łapczywie łapany oddech.
– Obudź się, moja cudna.
Mia otworzyła oczy i natychmiast tego pożałowała. Oślepiający
ból w czole aż do podstawy czaszki. Urywkowe wspomnienia.
Grupa mężczyzn. Pałki. Powtarzające się ciosy. Błysk jej noża. Krew
w ustach.
A potem ciemność.
Rozejrzała się z grymasem. Kamienne mury. Metalowe drzwi z
kratami w okienku. Siedziała w ciężkim, żelaznym krześle. Ręce
zakuto jej z tyłu. Pan Życzliwy czaił się w jej cieniu, pijąc jej strach.
Nie była sama.
Nigdy nie była sama.
– Obudź się.
Kolejny policzek, aż głowa poleciała jej w bok. Ociekające włosy
klejące się do skóry. Próbowała kopnąć nogą, ale odkryła, że stopy
także jej zakuto.
– Nie śpię, pierdolony sukinsynie!
Mia spojrzała na mężczyznę, który ją spoliczkował. Zwały
samych mięśni, wysoki na sześć stóp i prawie tak samo szeroki.
Więcej blizn na twarzy niż samej twarzy. Obok niego stał drugi
mężczyzna, schludny i dobrze zbudowany, o martwych, pustych
oczach. Obaj nosili białe szaty. Kopie ewangelii Aa na ciężkich
łańcuchach na szyjach. Drobniutkie kropelki krwi na rękawach.
– W mordę... – szepnęła Mia.
Spowiednicy[70]...
– Właśnie – powiedział mężczyzna o martwych oczach. – A ciebie
wiążą księga i łańcuchy do udzielania szczerych odpowiedzi na
nasze pytania.
Mężczyzna z bliznami obszedł powoli pokój i stanął za Mią.
Wyciągając szyję, dostrzegła długi stół zastawiony narzędziami.
Szczypce. Nożyce. Przyrząd do miażdżenia kciuków. Koksownik z
płonącym węglem. Przynajmniej pięć różnych rodzajów młotków.
Nie czuła strachu. Głos jej nie drżał. Spojrzała drugiemu
mężczyźnie w martwe oczy.
– Co chciałbyś wiedzieć, dobry bracie?
– Jesteś Mia Corvere.
Skąd znają moje imię?
– Owszem.
– Córka Dariusa Corvere. Powieszonego z rozkazu senatu sześć lat
temu.
Ten centurion... Alberius... Z pewnością nie mógł już przekazać
wieści Scaevie?
– Owszem.
Ciężkie dłonie wylądowały na jej ramionach i mocno ścisnęły.
– Bachor Rojalisty – rozległ się głos mężczyzny za jej plecami. –
Ciśnij moimi jajami o chodnik, jeśli to nie jest prawdziwa gratka,
bracie Micheletto!
Mężczyzna o martwych oczach uśmiechnął się, nie spuszczając
wzroku z Mii.
– Och, nadzwyczajna gratka, bracie Santino. Aż mam motylki w
brzuchu z emocji.
– Nie popełniłam żadnej zbrodni – powiedziała Mia. – Jestem
bogobojną córką Aa, bracie.
Ten, który nazywał się Micheletto, przestał się uśmiechać.
Policzek sprawił, że gwiazdy zabłysły w czaszce Mii. Głowa opadła
jej bezwładnie na pierś, a warczenie Micheletto przebiło się przez
dzwonienie w uszach.
– Wypowiedz raz jeszcze Jego imię, a odetnę twój bezbożny ozór
nożem do masła i ugotuję w swojej herbacie.
Mia odetchnęła głęboko. Poczekała, aż ból osłabnie. Zastanawiała
się gorączkowo. Związana. Przeciwnik ma przewagę liczebną. Nie
miała pojęcia, gdzie się znajduje. Żadna pomoc nie nadejdzie.
Pewnie, bywała w gorszych opałach. Ale, Córki, ta sytuacja
plasowała się zaraz na drugim miejscu...
Odrzuciła włosy z oczu i spojrzała na stojącego nad nią
spowiednika.
– Powiedz, gdzie byłaś wcześniej tego wieczoru – powiedział. –
Zanim przybyłaś do Bożogrobia.
– Przybyłam? – Dziewczyna pokręciła głową. – Bracie, ja tu
mieszkałam całe...
Syknęła z bólu, kiedy Santino złapał ją za kark i ścisnął. Musnął
ustami jej ucho, mówiąc. Poczuła nieświeży zapach wina i tytoniu w
jego oddechu.
– Brat Micheletto zadał ci pytanie, moja cudna. I zanim wypuścisz
z ust kolejne kłamstwo, powiem ci, że nadal czuję zapach krwi w
twoich włosach...
Na te słowa Mii na chwilę zamarło serce. Poczuła, jak cień
zadygotał, a Pan Życzliwy wgryzł się mocno w jej strach. Czy mogli
wiedzieć, że jest z Czerwonego Kościoła? Mieli pojęcie, w jaki
sposób uczniowie opuszczali Górę i tam wracali? Justicus Remus
dawno temu poprzysiągł zniszczyć zabójców, jeszcze przed
Masakrą Podczas Arcymroku. To miało sens, że zwerbował
spowiedników do ich wykorzeniania. Jednak czy mogli...
– Powiedz nam, gdzie byłaś wcześniej tego wieczoru. Zanim
przybyłaś do Bożogrobia.
– Nigdzie, bracie...
Krzesło pociągnięto do tyłu, rozległ się okropny zgrzyt metalu o
kamień, który zadzwonił jej w uszach. Mia zobaczyła beczkę
wypełnioną ciemną, letnią wodą w kącie pokoju. Szorstkie dłonie
złapały ją za włosy i zanurzyły jej głowę, przytrzymując pod wodą.
Mia miotała się, szarpała, ale okowy ją więziły, dłonie mocno
trzymały. Ryknęła, bąbelki wypłynęły na powierzchnię z jej ust w
słonawą ciemność. Woda z zatoki, zdała sobie sprawę. Pewnie
nabrana prosto z Zatoki Rzeźników. Z krwią, szlamem, gównem.
I w niej mnie topią, pomyślała.
Czarne plamki przed oczami. Palenie w płucach. Ręka wyciągnęła
ją z wody. Mia wzięła rozpaczliwy, głęboki wdech, parskając wodą.
– Powiedz nam, gdzie byłaś wcześniej tego wieczoru. Zanim
przybyłaś do Bożogrobia.
– Przestańcie, pro...
I znowu pod wodę. Ból i ciemność. Cień kłębił się wokół jej stóp,
bezradny i zrozpaczony. Jednakże żadna peleryna ciemności nie
osłoni jej tutaj. Nie ma sensu unieruchamiać stóp oprawców.
Wybrana przez Matkę? Dużo jej to dało. Dlaczego bogini nie mogła
jej dać zdolności oddychania pod wodą?
Kiedy płuca omal jej nie pękły, znowu wyciągnięto ją na światło.
Powietrze wciągane haustami. Drżące nogi. Kaszel. Strach wyrywał
się teraz na wolność, kiedy Pan Życzliwy nie był w stanie całego
wypić. Udało jej się jednak go zdławić. Kopnąć go w zęby i splunąć
mu w pysk.
– Powiedz nam, gdzie byłaś wcześniej tego wieczoru. Zanim
przybyłaś do Bożogrobia.
– Nigdzie nie byłam! – ryknęła.
Znowu pod wodę. I wyciągnięcie. Pytanie powtarzane raz za
razem. Krzyczała. Przeklinała. Próbowała płakać. Błagać. Bez
skutku. Każda prośba, łza, każde przekleństwo napotykało tę samą
reakcję.
– Powiedz nam, gdzie byłaś wcześniej tego wieczoru. Zanim
przybyłaś do Bożogrobia.
Jednakże pod łzami i krzykami Mia nadal gorączkowo się
zastanawiała. Gdyby chcieli ją zabić, już by nie żyła. Gdyby
wiedzieli, skąd przybyła, już byliby w Chlewni. A jeśli Spowiednia
sprzymierzyła się z Luminatii, to znaczyło, że każdy z tych łajdaków
był sługusem Scaevy i Remusa. Ludzi, którzy powiesili jej ojca.
Którzy pchnęli ją na tę ścieżkę wiele lat temu. Czerwony Kościół był
jej największą szansą na zemstę. A ci głupcy spodziewali się, że
porzuci ją z obawy przed utonięciem?
Wycofała się w mrok wewnątrz swojej głowy. Obserwowała
tortury z pewną na poły beznamiętną fascynacją. Pracowali nad nią
godzinami, aż głos jej się załamał, płuca wrzeszczały i każdy oddech
palił jak ogień. Topienie i bicie. Plucie i policzkowanie. Godzinami.
I godzinami.
A potem przestali. Zostawili ją zgarbioną w krześle z rękami
związanymi za plecami. Włosy cuchnęły jej od wody z zatoki,
zasłoniły twarz jak całun. Posiniaczona. Zakrwawiona. Na wpół
utopiona.
Prawie martwa.
– Mamy cały zwrot, moja cudna – powiedział Santino. – I całą
nibynoc.
– A jeśli woda nie rozwiąże ci języka – dodał Micheletto – to
mamy inne środki.
Duży mężczyzna podniósł żelazny pogrzebacz ze stołu z
narzędziami. Wrzucił go do płonącego koksownika i zostawił, żeby
metal się rozgrzał. Splunął na węgle, skwierczenie wypełniło pokój.
– Kiedy żelazo rozgrzeje się do czerwoności, wrócimy. Zastanów
się dobrze i głęboko, komu jesteś winna swoją lojalność. Może
myślisz, że twoje poprzednie stadko heretyków jest warte tego, żeby
dla niego umrzeć, ale uwierz mi, są gorsze rzeczy od śmierci. A my
znamy je wszystkie.
Spowiednicy wymaszerowali z pokoju, zatrzaskując za sobą
żelazne drzwi. Mia usłyszała szczęk klucza i przesuwaną zasuwę.
Oddalające się kroki. Krzyki w dali.
– ...mia...
Dziewczyna odrzuciła włosy z oczu. Nadal próbowała odzyskać
oddech. Dreszcze. Kaszel. W końcu spojrzała w dół na gęstniejący
cień u jej stóp.
– Nic mi nie jest, Panie Życzliwy.
– ...jak na spowiedników ci dwaj to uroczy goście...
– Na wszystkie słońca, jak mnie namierzyli?
– ...mercurio...?
– Bzdura.
– ...centurion? alberius...?
– Nie miał pojęcia, że jestem związana z Kościołem. To coś
większego. Głębszego.
Pan Życzliwy przechylił głowę. Milczący i zamyślony.
– ...zagadki później. teraz musimy cię stąd wydostać... – orzekł w
końcu.
– Cieszę się, że tu jesteś i możesz mówić mi takie rzeczy.
Mia rozejrzała się po pomieszczeniu. Pogrzebacz grzejący się w
koksowniku. Narzędzia na stole. Odebrali jej buty, broń. Pudełko z
cygaretkami od Mercurio. Okowy zaciskały się ciasno. Stopy
przykuto jej do krzesła. Macając kajdany, zorientowała się, że nie
mają zamka i zamykają się na grube bolce.
– Kurwa... – szepnęła.
– ...musisz się uwolnić...
– Nie mogę – syknęła, na próżno próbując dosięgnąć bolców. – To
byłyby naprawdę gównianie kajdany, gdyby udało mi się je
otworzyć własnymi rękami.
– ...to nie posługuj się rękami...
Nie-kot zerknął na cienie wokół.
– Wiesz, że to nie działa w ten sposób.
– ...ale może...
– Nie jestem dość silna.
– ...byłaś...
Mia przełknęła ślinę. Rozbłyski w jej pamięci. Ciemne korytarze.
Pozbawiony światła kamień.
Nie patrz.
– ...pamiętasz...?
– Nie.
– ...zabiją cię, mia. chyba że cię złamią. a wtedy i tak cię zabiją...
Mia zazgrzytała zębami. Spojrzała na nie-kota wpatrującego się w
nią nie-oczami.
– ...spróbuj...
– Panie Życzliwy, nie...
– ...spróbuj...
Zamknęła oczy. Czerń i ciepło za rzęsami. Czuła cienie w tej
wilgotnej małej celi. Zimne. Stare. Słońce nigdy tu nie dochodziło.
Ciemność była głęboka. Zimna i głodna. Czuła cienie wokół siebie
jak żywe istoty. Migoczące swawolnie w słabym świetle
koksownika. Kotłujące się ze sobą i śmiejące bezgłośnie. Znały ją.
Słabą, bladą chudzinę, która dotykała ich tak, jak wiatr dotyka gór.
Jednak sięgnęła ku nim, zacisnęła pięść i cienie zamarły.
Czekały.
– W porządku – szepnęła.
Wykręciła je. Przesunęła po podłodze, żeby zwinęły się za jej
plecami. Wpełzły na żelazo wokół nadgarstków. Na jej rozkaz
owinęły się ciasno wokół żelaznych bolców zamykających okowy.
Pociągnęły.
Bolce nie drgnęły nawet o cal.
W końcu to były tylko cienie.
Równie prawdziwe jak sny.
Twarde jak dym.
– To na nic. – Mia westchnęła. – Nie dam rady.
– ...musisz...
– Nie mogę!
– ...raz zdołałaś. i jeśli nie zrobisz tego po raz drugi, to umrzesz
tutaj...
Ręce jej drżały. Nienawistne łzy napłynęły do oczu.
– ...nie rozkazuj ciemności wokół ciebie...
Nie-kot podszedł bliżej, wpatrując się w nią tak mocno, jak może
istota bez oczu.
– ...rozkazuj ciemności w sobie...
Odległe kroki.
Stłumiony krzyk.
– W porządku.
Znowu zamknęła oczy. Nie sięgała tym razem poza siebie, ale w
głąb siebie. Do miejsc, których słońce nigdy nie dotknęło.
Bezkształtna czerń pod skórą. Mia zazgrzytała zębami. Pot zrosił jej
czoło. Cienie zadygotały, zafalowały, westchnęły. Pociemniały.
Stwardniały. Wyostrzyły się. Chwytając za bolce, wykrzywiła twarz,
serce jej waliło, oddech przyspieszył, jakby biegła bardzo szybko.
Ale wolno, jakże wolno, bolce zaczęły dygotać. Obracać się.
Odrobinę za odrobiną. Cal za calem. Żyły wystąpiły jej na szyi. Ślina
na ustach. Syk. Błaganie. Aż wreszcie usłyszała cichy brzęk. A potem
drugi. Żelazo spadło z jej rąk na kamień.
Była wolna.
Spojrzała na Pana Życzliwego. I chociaż nie miał pyszczka,
wiedziała, że się uśmiecha.
– ...o, proszę...
Zaczęła grzebać przy łańcuchach u nóg, żeby je poluzować.
Wstała. Miała przemoczone włosy i ubrania. Podkradła się
bezgłośnie do drzwi. Okienko zamknięto, ale ona nasłuchiwała
przez żelazo. Usłyszała słabe krzyki rozlegające się echem wśród
kamienia. Długi korytarz, sądząc po dźwiękach. Metal i kroki.
Zbliżały się.
Porwała młotek ze stołu, przyciągnęła cienie, spowiła się
ciemnością i zaczaiła w kącie. Zasuwa przy drzwiach zadygotała,
zamek szczęknął. Brat Santino wszedł, zobaczył puste krzesło, puste
okowy i wytrzeszczył oczy. Mia uderzyła go młotkiem w twarz,
kolanem w krocze. Z bełkotliwym jękiem mężczyzna padł. Brat
Micheletto stał za Santino z przerażoną miną. Mia zaatakowała go,
ale ciemność prawie ją oślepiała, więc wymierzyła cios zbyt
szeroko, spowiednik odsunął się i zablokował uderzenie karwaszem
na przedramieniu. Zerknął, mrużąc oczy i widząc tylko rozmazaną
plamę, ale mimo to zaatakował. Złapał Mię w niedźwiedzi uścisk.
Krzyknął, gdy młotek odbił się od jego czoła. Padł i pociągnął ją za
sobą.
Przeturlali się po kamieniu, wymierzając ciosy i młócąc
powietrze. Micheletto próbował złapać dziewczynę, której do końca
nie widział, Mia próbowała wymierzyć przyzwoity cios, nie bardzo
wiedząc, w co właściwie celuje. Ostatecznie odrzuciła pelerynę
cieni, decydując, że lepiej zaatakować zajadle niż bazować na
nieużytecznej osłonie. Łokciem zmiażdżyła mu nos, jej pięść
zatańczyła na jego żuchwie.
Brutalny sierpowy trafił ją w głowę, prawie pozbawiając
przytomności. Kolejny cios sprawił, że przekoziołkowała. Zdała
sobie sprawę, że Santino podniósł się i stoi za nią z krwawą jatką
zamiast twarzy. Mia próbowała wstać, ale brat unieruchomił ją w
miażdżącym chwycie za szyję. Cienie miotały się i wiły, ale ciosy w
głowę otumaniły Mię i nie była w stanie mocno ich chwycić.
Kopnęła wściekle do tyłu, trafiła w coś miękkiego. Usłyszała jęk
bólu. Zaraz wylądowała znowu na krześle, plując i przeklinając, z
włosami wpadającymi w oczy. Santino trzymał ją, podczas gdy
Micheletto ponownie zakuwał jej nadgarstki. Narzędzia na stole
dygotały, cienie w pokoju strzelały jak węże. Coś ciężkiego uderzyło
Mię w skroń i dziewczyna zwiotczała, krwawiąc i dysząc; głowa
opadła jej na pierś.
– Mała pieprzona suka – syknął Micheletto.
Pokuśtykał do koksownika, z nosa sikała mu krew. Wyciągnął
pogrzebacz z węgli. Koniuszek jarzył się wściekłym, lśniącym
oranżem. Mia szarpała się w krześle, ale Santino ją przytrzymał, a
drugi spowiednik przysunął pogrzebacz do jej twarzy. Mia zamarła.
Czuła piekielny żar raptem cal albo dwa od skóry. Pasemko włosów
dotknęło rozgrzanego do czerwoności żelaza i spłonęło, dymiąc.
– Mój cudny cudzie – zagruchał Santino – obawiam się, że za
chwilę będziesz mniej cudna.
Ręce po bokach jej głowy trzymały ją nieruchomo. Oddech
uciekał z sykiem spomiędzy zębów. Teraz czuła już tylko
wściekłość. Jeśli to ma być jej koniec, to nie odejdzie, błagając.
Nigdy się nie wzdragaj. Nigdy się nie lękaj. I nigdy, przenigdy nie
zapomnij.
– Powiedz nam, gdzie byłaś wcześniej tego wieczoru – warknął
Micheletto. – Zanim przybyłaś do Bożogrobia.
– Wal się.
– Gdzie byłaś, zanim zjawiłaś się w Bożogrobiu?! – wrzasnął
Micheletto.
Żelazo znajdowało się teraz o włos od jej skóry. Już zaczęła
płonąć. Mii zrobiło się niedobrze, pot piekł ją w oczy. Spojrzała na
spowiednika. Wyszczerzyła zęby. Szepnęła zaciekle:
– Pierdol. Się.
Brat pokręcił głową.
I z pustym uśmiechem uniósł pogrzebacz do jej oka.
– Dość.
Uśmiech zniknął z twarzy brata. Uścisk po bokach głowy Mii
zależał. Obaj spowiednicy wyprostowali się, jakby stawali na
baczność. Brat Micheletto odsunął się, odsłaniając w drzwiach
postać okrytą peleryną.
Mia dostrzegła długie czarne włosy. Bezdenne czarne oczy.
Bliźniacze ostrza u pasa.
Absolutnie zwyczajne.
Absolutnie śmiercionośne.
Mdląca zgroza nabrzmiała w jej brzuchu. Pan Życzliwy drżał,
kiedy wokół nich gęstniał mrok. Z cienia dobiegło niskie, dudniące
warczenie.
Wilczy warkot.
– Zostawcie nas – rozkazał Cassius.
– Tak, panie – odpowiedzieli Micheletto i Santino.
Ukłonili się i skinąwszy głowami Mii, wyszli szybko z pokoju.
Żołądek jej się zacisnął z nagłego strachu, kiedy lord Cassius wszedł
do celi, a Pan Życzliwy skurczył się do czerni u jej stóp. Pan Ostrzy
stał przed Mią ze złożonymi rękami. Długie ciemne włosy poruszały
się jakby na niewidzialnym wietrze. Jego skóra była jak najczystszy
alabaster. Głos jak miód i krew.
– Brawo, akolitko. Gratuluję.
– Lord Cassius?
Mia się rozejrzała. Mimo mdłości, mimo przypływu strachu i
podniecenia, jakie czuła w jego obecności, zalało ją zrozumienie.
Ulga. Gniew. Rozgoryczenie.
– Próba – szepnęła.
– Konieczność – odpowiedział Cassius. – Teraz, kiedy znasz
Krwawy Spacer, poza umiejętnością posługiwania się stalą, jadem
lub ciałem, jest jeszcze jedna cnota, co do której musimy mieć
pewność, że każdy uczeń Czerwonego Kościoła posiada jej pod
dostatkiem.
Mia spojrzała Czarnemu Księciu w oczy. Ręce jej się trzęsły.
– Lojalność – szepnęła.
Cassius skinął głową.
– Czerwony Kościół szczyci się swoją reputacją. Każde przyjęte
zadanie zawsze zostawało wypełnione. Żaden uczeń nigdy nie
zdradził sekretu tym, którzy na nas polują. Co roku wprowadzamy
nowe twarze do naszej gromady, szlifując was aż do perfekcji. A
jednak, chociaż niektóre ostrza wyglądają na niezwykle ostre,
okazują się zrobione ze zwykłego szkła.
– Szkła?
– Ostry odłamek szkła może poderżnąć człowiekowi gardło.
Przeszyć jego serce. Otworzyć nadgarstki aż do kości. Ale wystarczy
nacisnąć w niewłaściwym miejscu, by się strzaskało. Żelazo nie
pęka.
Delikatny uśmiech wykrzywił jego blade usta, a ręka
powędrowała do ostrza u pasa.
– Od nieudanego zamachu na życie konsula Scaevy kardynał
Duomo ogłosił zniszczenie Czerwonego Kościoła boskim przykazem.
Justicus Remus i jego Luminatii polują na nas w każdym zakątku
Republiki. Dysponujemy mocą ashkaskiej magji. Mamy kaplice w
każdej metropolii. Musimy mieć pewność, że gdyby jeden z naszych
uczniów wpadł w ręce wrogów, nie roztrzaska się. I dlatego...
Cassius wskazał na cele wokół nich, a przy jego ruchu peleryna
zaszeleściła cicho. Strach Pana Życzliwego wgryzał się w brzuch
Mii, cienie wiły się po podłodze. Podniosła wzrok, kiedy inny krzyk
rozległ się echem w korytarzu. Przełykając z trudem ślinę,
próbowała odzyskać głos.
– Zatem próba Shahiidy Aalei to tylko podstęp?
– Och, nie. Akolita, który ofiaruje jej najlepszy sekret, skończy
jako najlepszy w Sali Masek. I bez wątpienia zostaniecie jeszcze
wiele razy wysłani do miasta w ich poszukiwaniu. Korzystamy z tej
okazji, żeby zbadać grunt, jeśli można się tak wyrazić.
– A pozostałe akolitki, które przysłano do Bożogrobia? Je też
poddajecie próbie?
– Sprawdzamy wszystkie.
– Któraś się złamała?
– Zawsze ktoś się łamie.
Mężczyzna spojrzał Mii w oczy. Czekał, być może, na słowa
nagany.
Mia milczała, odwzajemniając jego spojrzenie. Walczyła z
mdłościami. Tłustawy posmak guli, która podeszła jej do gardła,
ręce drżące tak bardzo, że musiała chwycić się oparcia krzesła, żeby
je unieruchomić. Co w tym mężczyźnie tak na nią działało? Czy to
dlatego, że należał do jej rodzaju? Czy ciemność w nim wzywała
ciemność w niej?
Usłyszała ciche, miękkie kroki za sobą. Niskie wilcze warczenie.
Eklipsa...
– Jesteś pierwszym pomroczem, jakiego kiedykolwiek spotkałam,
panie – powiedziała wreszcie. – Z którym kiedykolwiek
rozmawiałam.
– Być może ostatnim – odpowiedział. – Dzieli cię wiele nibynocy
od inicjacji. A jeśli myślisz, że nasze pokrewieństwo zapewni ci
specjalne traktowanie w salach Matki, to ogromnie się mylisz.
Oczy Czarnego Księcia były śmiertelnie zimne. A jego uroda
jeszcze zimniejsza. Mia wyczuwała jego wilka w cieniach za sobą.
Podkradał się. Pan Życzliwy najeżył się w jej cieniu i syknął. Cichy
śmiech odbił się echem od kamieni pod jej stopami. Pytanie drapało
ją w język, aż udzieliła mu głosu; cieniutki szept zawisł w powietrzu
jak dym.
– Czym jesteśmy?
– A uważasz, że kim jesteśmy?
– Mercurio, Drusilla... – Mia przełknęła ślinę. – Mówią, że
jesteśmy wybrańcami Matki.
Włosy na jej karku zjeżyły się, kiedy Pan Ostrzy się roześmiał.
– Za to właśnie się uważasz, mały pomroczu? Za wybrańca?
– Nie wiem, w co wierzyć – syknęła. – Miałam nadzieję, że pan
mnie nauczy.
– W co wierzyć?
– Czym jestem.
– Nie jest ważne, czym jesteś – odpowiedział Cassius. – A jedynie
to, że jesteś. Jeśli szukasz odpowiedzi na większą zagadkę własnej
istoty, nie szukaj jej u mnie, dopóki na to nie zapracujesz. Z jednej i
tylko z jednej rzeczy powinnaś być zadowolona. Wiele nas różni, ale
pod jednym względem jesteśmy tacy sami.
Mii zacisnął się żołądek, kiedy Pan Ostrzy pochylił się ku niej,
wyciągając sztylet z rękawa. Sięgnął w dół i rozciął sznur krępujący
jej nadgarstki.
– Jesteśmy zabójcami – ciągnął. – Wszyscy, co do jednego. A każda
śmierć, którą zadajemy, to modlitwa. Ofiara dla Naszej Pani od
Błogosławionego Morderstwa. Śmierć jako łaska. Śmierć jako koniec
sam w sobie. To wszystko znamy i ofiarowujemy światu. Wilk nie
lituje się nad jagnięciem. Sztorm nie błaga o wybaczenie topielca.
Spojrzał jej znowu w oczy, a jego głos dudnił jej w piersi, gdy
mówił.
– Jednak nade wszystko jesteśmy sługami. Uczniami. Otoczonymi
przez wrogów. Lojalnymi aż do śmierci. Nie uginamy się i nie
łamiemy. Nigdy. Oto prawda, którą poznałaś w tej celi. Oto pierwsza
odpowiedź na wszelkie pytania, jakie możesz sobie zadać. A jeśli to
ci nie odpowiada, akolitko, jeśli myślisz, że może popełniłaś błąd,
przychodząc do nas, to teraz nadszedł moment, żeby to powiedzieć.
Zatem żadnych odpowiedzi. Tylko kolejne zagadki. Jeśli Cassius
znał jakąś większą prawdę na temat pomroczy, to nie zamierzał się
nią tu dzielić. Może nigdy się nie podzieli. A może, jak powiedział,
dopiero wtedy, kiedy Mia na to zapracuje.
Mia wstała powoli z krzesła, krzywiąc się z bólu. Nogi jej się
trzęsły. Mdłości przenikały ją aż do kości. Było jej zimno. Mokro.
Cuchnęła wodą z zatoki i krwią. Policzki jej opuchły, oczy miała
podbite, usta popękane. Odgarnęła przemoczone włosy z policzka i
spojrzała Cassiusowi w oczy.
Wyciągnęła rękę.
– Mogę dostać z powrotem moje cygaretki?
***
Chłosta
***
***
Sen nadszedł niespiesznie, a potem Mia obudziła się przed pobudką.
Wpatrywała się w ściany. Pragnąc odzyskać siłę w ręce od miecza,
ćwiczyła. Pompki na podłodze w sypialni, podciąganie przy
drzwiach. Łokieć wrzeszczał po paru minutach, ale ona ćwiczyła
dalej, aż miała łzy w oczach. Wreszcie padła na podłogę i leżała tak,
łapiąc oddech, przeklinając Solisa za bycie łajdakiem.
Wyślizgnęła się z sypialni i ruszyła do łaźni. Mijając pokój
jednego z akolitów, usłyszała huk i brzęk tłuczonego szkła.
Przystanęła przed drzwiami. Rozległo się jeszcze kilka uderzeń i
trzasków.
– ...ci, którzy pchają nos w nie swoje sprawy, często go tracą...
– Uznaj, że jestem ciekawa.
– ...słyszałaś, jak skończył ciekawski kot...
Mia przysunęła się i przyłożyła ucho do drzwi.
Drzwi się otworzyły, a Mia odskoczyła zaskoczona. W mroku
zobaczyła Cyta. Miał czerwone oczy. Bladą skórę. Piękną twarz
zlaną łzami. Nie miał koszuli, był spocony od wysiłku. W pokoju za
nim panował chaos; szuflady opróżniono i rzucono nimi o ścianę,
pościel walała się w nieładzie. Mia obrzuciła go spojrzeniem od stóp
do głów. Gibki i dobrze umięśniony. Gładki tors. Jeśli nie liczyć
siniaków na nadgarstkach, na jego ciele nie było żadnych oznak
tortur, jakie zadali mu Marielle i Adonai.
Chłopiec patrzył. Usta zaciśnięte. Furia w oczach.
– Wybacz, Cyt. Usłyszałam hałas.
Cyt milczał. Trwał w bezruchu.
– Nic ci nie jest?
Żadnej odpowiedzi. Tylko zimne, splamione łzami spojrzenie.
Przypomniała go sobie z wczoraj, z odrzuconą głową, wargami
odsłaniającymi pozbawione zębów dziąsła. To dlatego nigdy nie
mówił? W jaki sposób stracił wszystkie zęby? Wyrwał je sobie w
ramach dziesięciny, żeby uzyskać wstęp do Kościoła?
Stali tak we dwoje i żadne nie chciało się ruszyć. Cisza dzwoniła
głośniej niż dzwony przed nibynocą w Bożogrobiu.
– Przykro mi – spróbowała Mia. – Z powodu tego, co ci zrobili. To
było okrutne.
Chłopiec przekrzywił nieco głowę. Wzruszył ledwie widocznie
ramionami.
– Gdybyś chciał kiedyś o tym porozmawiać...
Posłał jej znaczący, pozbawiony wesołości uśmiech.
– To znaczy... – Mia szukała słowa – ...popisać. Gdybyś chciał. To ja
tu jestem.
Chłopiec spojrzał jej w oczy. I cofnąwszy się, płynnym ruchem
posiniaczonego nadgarstka zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Mia
się wzdrygnęła, gdy omal nie złamał jej nosa. Wsunęła palce za
pasek i wzruszyła ramionami.
– ...no, poszło jak po maśle...
– Nie możesz winić dziewczyny, że się stara – odpowiedziała, idąc
korytarzem.
– ...to część jakiejś strategii...?
– Rety, to takie skandaliczne, że się przejmuję?
– ...nie tyle skandaliczne, ile bezsensowne...
– Słuchaj, to nie jest tak, że skoro nie mam z tego korzyści, to nie
powinnam się przejmować. Torturowali go, Panie Życzliwy. Chociaż
nie została mu po tym żadna blizna, to nie znaczy, że nie został
żaden ślad. To jak powiedziała Naev. Powinnam dbać o rzeczy,
które są tu ważne.
– ...ważne? ten chłopiec nic dla ciebie nie znaczy...
– Wiem, że powinnam go uważać za rywala. Wiem, że nie ma
dość miejsca dla nas wszystkich wśród Ostrzy. Jednak ten Kościół
został tak pomyślany, żeby zamienić mnie w zimnego człowieka.
Dlatego troska o tę cząstkę mnie, która odczuwa współczucie, z
każdym zwrotem staje się coraz ważniejsza.
– ...współczucie to słabość, którą można wykorzystać przeciwko
tobie. scaeva, duomo i remus nie będą jej podzielać...
– Jeszcze jeden powód, żeby jej nie stracić, nie?
– ...hmm...
– Phi.
– ...grrr...
– Zamknij się.
– ...dorośnij...
Rozległ się śmiech i cień się uśmiechnął.
– Nigdy.
Dziewczyna i nie-kot zniknęli w ciemności.
Rozdział 19
Maskarada
***
Twarze
Słowa
Zatrzymali się po drodze, żeby Tric wziął sobie drugą koszulę, a Mia
sprawdziła w pokoju, czy nie ma tam gdzieś kota z cieni. Sprawdziła
w ciemności pod łóżkiem, w kątach i szafach, ale niczego nie
znalazła, więc pośpiesznie odeszli w krętą ciemność. Rozległy się
dzwony wzywające na wieczorny posiłek, ale Mia i Tric oddalali się
od Podniebnego Ołtarza, zagłębiając się w czerń, aż dotarli do
ateneum. Wysokie na dwanaście stóp i grube na stopę drzwi
wznosiły się nad nimi. Uchyliły się bezgłośnie, gdy Mia pchnęła je
najmniejszym palcem.
Wyczuła znajomy zapach i powróciła myślami do szczęśliwszych
zwrotów – kiedy siedziała skulona w pokoju nad sklepem Mercurio
otoczona górami najbliższych przyjaciół. Przyjaciół, którzy oddalali
ją od cierpienia, jaskrawego światła słonecznego i myśli o matce i
bracie zamkniętych w jakiejś pozbawionej światła celi.
Książki.
Mia spojrzała pod stopy na cień, który wszedł przed nią do
biblioteki. Nadal nie był ciemniejszy od cienia Trica. Niczym się nie
różnił. Pustka w niej stanęła dęba i wyszczerzyła zęby. Przez chwilę
Mia za bardzo się bała, żeby zrobić następny krok. Wreszcie jednak
zacisnęła ręce w pięści i weszła do ateneum, wdychając zapach
atramentu, kurzu, skóry i pergaminu. Tric stanął obok niej, patrząc
na morze regałów. Mia oddychała słowami. Setkami, tysiącami,
milionami słów.
– Kronikarzu Aeliusie?! – zawołała.
Żadnej odpowiedzi. W królestwie atramentu i kurzu panował
bezruch.
– Kronikarzu?! – zawołała znowu. – Halo?!
Zeszła schodami na główny poziom, w las regałów. Ten sam blask
bez konkretnego źródła oświetlał pomieszczenia, ale między
książkami światło wydawało się słabsze, a cień głębszy. Zapuścili się
między stosy i odkryli, że są otoczeni. Czarne regały sięgały do
sufitu wypełnione ozdobnymi zwojami, zakurzonymi tomami,
ogromnymi, grubymi albumami i rzeźbionymi kodeksami. Głosy
skrybów i królowych. Wojowników i świętych. Heretyków i bogów.
Wszyscy oni teraz stali się nieśmiertelni.
Weszli głębiej między regały, wołając kronikarza, gubiąc się w
cieniach. Półki tworzyły labirynt, skręcając we wszystkie strony.
Tric odchrząknął i odezwał się, a jego głos poniósł się echem w
mroku.
– Rzeczywiście powinniśmy kręcić się tu bez nikogo?
Mia rozglądała się po zbiorach z mocno bijącym sercem.
– Boisz się, mój dzielny centurionie?
– Mam świadomość, że odgrywanie przemądrzałej księżniczki o
ciętym języku to twój naturalny odruch obronny, ale chciałbym
zauważyć, że jestem tu, żeby ci pomóc.
Mia zerknęła na niego z ukosa.
– Fakt. Wybacz.
– Czego szukamy?
Mia odetchnęła głęboko. Pokręciła głową.
– Kiedy Jessamine wyjęła te słońca... Zupełnie jakby ktoś mnie
podpalił. Jakby światło spalało mnie na węgielek. Nic z tego nie
rozumiem i mam tego dość. To największa biblioteka, jaką
kiedykolwiek widziałam. Jeśli istnieje gdzieś na świecie księga o
pomroczach, to musi znajdować się tutaj. Muszę dowiedzieć się,
czym jestem.
– Twój Shahiid nie nauczył cię niczego na temat tego, czym
jesteś?
– Domyślam się, że Mercurio wie równie niewiele na temat
pomroczy, co wszyscy inni tutaj. Duchowieństwo mówi, że zostałam
naznaczona przez Matkę, ale żadne z nich nie sprawia wrażenia,
jakby rozumiało, co to właściwie znaczy. A lord Cassius był równie
przystępny, jak stos cegieł, kiedy zapytałam go w Bożogrobiu.
– Lord Cassius jest pomroczem?
– Lord Cassius to łotr.
Mia zagryzła wargę i wzruszyła ramionami.
– Chociaż ma ładne kości policzkowe.
Poszła dalej, wołając kronikarza i nie słysząc żadnej odpowiedzi.
Przyglądała się mijanym grzbietom i zobaczyła, że wiele książek w
ateneum spisano w językach, których nie zna. W alfabetach,
których nigdy nie widziała. Marszcząc brwi, przystanęła przed
półką pełną wyjątkowo zakurzonych tomów i zmrużyła oczy;
patrzyła na tytuły. Szczególnie przyglądała się pewnemu
ogromnemu woluminowi w czarnej skórze ze srebrnymi literami
na grzbiecie.
– To niemożliwe – szepnęła.
Zdjęła książkę z półki, uginając się pod jej ciężarem. Przeniosła ją
na mały mahoniowy pulpit i zaczęła delikatnie obracać strony.
– To nie może być...
Tric zerknął jej przez ramię.
– No co ty? To wypisz wymaluj książka.
– To Ephaesus. „Księga cudów”.
– Coś dobrego?
– Nie wiem. Wszystkie istniejące kopie spalono w Jasnym Świetle.
Ta książka... nie powinna istnieć. – Mia rozejrzała się po stosach. –
Spójrz, to „Herezje” Bosconiego. A to traktat Lantimo Starszego „O
ciemności i świetle”.
– Mia, zaczynam nabierać przekonania, że nie powinniśmy się tu
znajdować...
Strach Trica odzwierciedlał jej własny, ale odepchnęła lęk
najmocniej, jak potrafiła.
– Prawda na temat tego, czym jestem, musi się gdzieś tu
znajdować. Nie wyjdę, dopóki jej nie znajdę.
– Może powinniśmy zacząć pod literą „U”?
– „U”.
– „U” jak uparciuch. Albo „G” jak głupia. „P” jak przemądrzała.
– „Z” jak zamknij się.
– Widzisz, właśnie o to mi chodzi.
Śmiech był miłą odmianą. Pomógł otrząsnąć się z chłodu, który
zalegał jej w brzuchu. Niestety Tric zamilkł, a uśmiech zamarł mu
na ustach. Marszcząc czoło, spojrzał w ciemność.
– Poczułaś to?
– Co takiego?
Mia przechyliła głowę. I kiedy tak stała w ciemności, wyczuła
delikatne wibrowanie podłogi, przechodzące przez buty, aż dotarło
do jej kręgosłupa.
– Poczułam – szepnęła.
Początkowo było to delikatne; tomy tylko zadygotały na swych
miejscach. Jednak wkrótce całe półki zaczęły wibrować, książki
pomrukiwać, kurz buchał delikatnymi obłoczkami. Mia rozglądała
się po cieniach, kiedy wstrząsy przybierały na sile, a podłoga pod
nimi dygotała. Serce biło jej teraz jak szalone. Nie wiedziała, jak
głęboko sięgał labirynt, ale nagle uznała, że to nie jest
najrozsądniejsza dla nich lokalizacja. Gdy zabrakło Pana
Życzliwego w jej cieniu, strach nadszedł szybko. W ustach jej
zaschło. Tętno przyspieszyło.
– Na Czarną Matkę, co to jest? – zapytał Tric.
Mia słyszała szelest skóry. Jakby wielkie cielsko wlekło się po
kamieniu. I dudniący ryk gdzieś w mroku ateneum.
– Wynośmy się stąd, Mia.
– Dobra. – Skinęła głową. – Zmiatamy.
Odgłos wleczenia przybrał na sile, kiedy oboje ruszyli pośpiesznie
w kierunku, z którego Mia miała nadzieję, że nadeszli. Jednak las
regałów wszędzie wyglądał tak samo, wznosił się anonimowymi
rzędami. Wzdrygnęli się, kiedy kolejny ryk rozległ się w mroku. Tric
złapał Mię za rękę i puścili się pędem.
– Co to jest?
– Nawet nie chcę wiedzieć. Biegiem!
Książki już prawie spadały z półek. Kiedy Mia i Tric wybiegli zza
zakrętu, zorientowała się, że zapędzili się w ślepy zaułek. Klnąc,
zawrócili, a wtedy rozległ się kolejny ryk. Zbyt blisko jak na ich
gust. Nie mając najmniejszej ochoty na udział w tym, co zaraz się
wydarzy, Mia złapała garść cieni i rozerwała je, żeby się nimi
otoczyć. I chociaż nigdy wcześniej tego nie robiła, otoczona przez
ciemność, której nigdy nie tknęło słońce, złapała Trica za ramiona i
pociągnęła ze sobą, otulając ich oboje.
Przyciągnęła go mocno i skulili się przed regałem z książkami.
Stali tak blisko, że czuła serce chłopaka uderzające o żebra i zdała
sobie sprawę, że Tric boi się równie mocno jak ona. Niemal
oślepiony przez ciemność Tric węszył, marszcząc brwi.
– Co to jest? – zapytała.
– Nic nie czuję.
– W ogóle nic?
Tric pokręcił głową.
– Czuję tylko książki. I ciebie.
– Czas na kąpiel?
– ...To zaproszenie?
– Odwal się, ty...
Kolejny ryk. Bliżej. Cokolwiek to było, nie widzieli dość dobrze,
by uciekać pod osłoną, pewnie wpakowaliby się prosto na jakiś
regał. Zamiast tego więc Mia objęła Trica i pociągnęła w dół. Skulili
się najbardziej, jak się dało. Strach wzbierał w niej, zalewając
miejsce, które kiedyś wypełniał Pan Życzliwy. Przyciśnięta do
pleców chłopca starała się nie drżeć.
Odgłos wleczenia stał się głośniejszy; był wilgotny i skrzypiący.
Podłoga pod nimi zadygotała. Przez woal cieni Mia dostrzegła coś
ogromnego, co ich minęło, pełznąc po kamieniu. Odniosła wrażenie,
że było to coś długiego, wężowego w kształcie z dziesiątkami tępych
zwierzęcych łbów z zębiskami. Poruszało się wśród regałów jak
ogromna gąsienica, wyginając grzbiet, gdy kroczyło do przodu.
Węszyło w powietrzu. Mia ściskała sztylet, trzęsąc się ze strachu.
Przeklinając swoją słabość. Jak dzieciak.
Tric sięgnął do tyłu, złapał ją za rękę i ścisnął.
Minuty przeciągały się w wieczność w przesiąkniętej potem
ciemności. Cokolwiek to było, odpełzło, nie zauważając ich, i
zniknęło między półkami. Mia i Tric kulili się razem cicho jak mysz
pod miotłą, aż stwór znalazł się poza zasięgiem słuchu.
– A teraz możemy się stąd wynieść? – syknął w końcu Tric.
– Myślę, że... tak.
Odrzucając na bok pelerynę cienia, pociągnęła Trica do góry.
Wspięła się na regał i zerknęła na morze książek, szukając drogi
ucieczki z labiryntu. Dostrzegła w oddali drzwi ateneum i
zamrugała mocno pod wpływem mirażu. Wydawało się, że znajdują
się wiele mil od nich...
– Szukasieszegoś?
Mia zaklęła, omal nie wyskakując ze skóry, kiedy rozległ się głos
w cieniu. Tric obrócił się błyskawicznie z ostrzem w ręku, aż
zawirowały jego solne dredy.
Mia usłyszała zgrzyt krzesiwka, zobaczyła płomyk odbijający się
w niemożliwie grubych szkłach okularów i dwie kępki siwych
włosów. Kłąb cynamonowego dymu wzbił się w powietrze i
kronikarz Aelius wynurzył się z mroku, pchając drewniany wózek
wypełniony niebezpiecznie wysokim stosem książek. Mała tabliczka
na przodzie głosiła ZWROTY.
– Na zęby Paszczy, czy wszyscy tutaj skradają się na paluszkach?
– zapytał Tric.
Starzec uśmiechnął się szeroko, błyskając białymi zębami i
buchając szarym dymem.
– Pobudliwy chłopak z ciebie, co?
– A czego się pan, kurna, spodziewa? Nie widział pan tego czegoś?
Aelius zamrugał zdumiony.
– Hę?
– Potwora! Tego czegoś! Co to, na otchłań, było?!
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Mól książkowy.
– Mól...
– ...książkowy. – Aelius skinął głową. – Tak je w każdym razie
nazywamy.
– Je? – zapytała z niedowierzaniem Mia.
– A, pewnie. Żyje ich tu parę. To był mały okaz.
– Mały?! – wykrzyknął Tric.
Starzec spojrzał na niego przez dym.
– Oj, tak. Bardzo pobudliwy.
– Pozwala pan czemuś takiemu krążyć po swojej bibliotece?
Aelius wzruszył ramionami.
– Po pierwsze, to nie jest moja biblioteka. Należy do Naszej Pani
od Błogosławionego Morderstwa. Ja tylko jestem kronikarzem jej
zawartości. I nie pozwalam molom książkowym po niej krążyć. One
po prostu... krążą. – Starzec wzruszył ramionami. – To zabawne
stare miejsce.
– Zabawne... – szepnęła Mia.
– Nie tak, że boki zrywać, rzecz jasna.
Aelius wyjął drugą cygaretkę zza ucha. Zapalił ją od swojej i
podał dziewczynie, trzymając w poplamionych atramentem
palcach.
– Dymka?
Strach nadal zwijał się w brzuchu Mii, nerwy miała w strzępach.
Może cygaretka ją uspokoi. Dlatego, kiedy starzec uśmiechał się
szeroko, podeszła przejściem między regałami i wzięła cygaretkę w
drżące palce. Stali tam przez długą chwilę w milczeniu. Mia
rozkoszowała się smakiem papieru cukrowego w ustach, a jej puls
powoli zwalniał do normalnego tempa. Wydmuchnęła dym w
stronę Trica i uśmiechnęła się kpiarsko, kiedy zmarszczył nos i
zakaszlał.
– Dobra rzecz te cygaretki – oznajmiła wreszcie.
– Owszem.
– Nie poznaję jednak marki wytwórcy.
– Nie żyje. – Aelius wzruszył ramionami. – Już się takich nie robi.
– Jak te książki?
– Hę?
Mia wskazała na półki.
– Rozpoznałam niektóre tytuły. Nie powinny istnieć. Jak się teraz
nad tym zastanowię, to wszystko nabiera sensu. To Kościół bogini
morderstwa.
Tric zamrugał, kiedy coś do niego dotarło.
– Czyli biblioteka Niah jest wypełniona książkami, które umarły?
Aelius spojrzał na nich przez dym i powoli skinął głową.
– Niektóre z nich – powiedział wreszcie. – Niektóre spłonęły. Albo
zostały zapomniane wieki temu. Niektóre nigdy nie miały szansy
zaistnieć. Zostały porzucone, tylko na wpół wymyślone albo po
prostu były za bardzo przerażające, żeby w ogóle zacząć je pisać.
Wspomnienia zamordowanych tyranów. Twierdzenia
ukrzyżowanych heretyków. Dzieła geniuszy, którzy umarli przed
swoim czasem.
Mia rozejrzała się po półkach. Pokręciła głową. Jakie cuda kryły
się wśród tych zapomnianych i nienarodzonych stron? Jakie
zgrozy?
– A... mole? – zapytała, wypuszczając dym.
– Nie bardzo wiem, skąd się wzięły, jeśli mam być szczery. –
Aelius wzruszył ramionami. – Może z jednej z książek? Rzeczy na
tych stronach nie zawsze pozostają na swoim miejscu, jeżeli
rozumiesz, co mam na myśli. Wylegają tylko wtedy, gdy myślą, że
słowom grozi niebezpieczeństwo. Albo jeśli, no wiesz, zgłodnieją.
– A co jedzą? – zapytał Tric.
Starzec spojrzał na niego.
– A jak myślisz?
– Jesteśmy tu prawie od czterech miesięcy. – Mia zaciągnęła się
dymem z cygaretki. – Nie uważa pan, że to coś, o czym
Duchowieństwo powinno wspomnieć pierwszego zwrotu? „A,
nawiasem mówiąc, akolici, w bibliotece żyją kurewsko ogromne
mole książkowe, więc, na miłość Paszczy, oddawajcie książki w
terminie”.
– A jeśli jakiś akolita zakradnie się tu w pojedynkę? – zapytał Tric.
– W zawodach Kocura dostaje się sześć punktów za każdą książkę
skradzioną z ateneum.
– Ten Kocur to niezły szubrawiec, co? – odrzekł Aelius.
– A co by się stało, gdyby ktoś rzeczywiście się tu włamał i
spróbował zwinąć książkę?
Starzec się uśmiechnął.
– A jak myślisz?
Tric wytrzeszczył oczy.
– To szaleństwo...
– Słuchaj, te mole zajmują się tylko tymi, którzy myszkują w
słowach. Jeśli jesteś na tyle głupi, żeby gmerać w takich książkach
jak te, to zasługujesz na swój los. Poza tym ostrzegłem cię. – Aelius
wypuścił kółko z dymu w twarz Mii. – Powiedziałem przy naszym
pierwszym spotkaniu, że zależnie od przejścia, jakie wybierzesz,
możesz przepaść na zawsze.
– No dobrze, w takim razie tak na przyszłość, których miejsc
powinnam unikać?
– To się zmienia. – Starzec wzruszył ramionami. – Cała biblioteka
ciągle się zmienia. Nowe książki pojawiają się każdego zwrotu. Inne
przenoszą się w miejsca, w których ich nie umieściłem. Czasem
znajduję całe działy, o których istnieniu nie wiedziałem.
– A pan ma to wszystko uwieczniać?
Aelius skinął głową.
– Pieruńska robota, prawdę mówiąc.
– Może potrzebna jest pomoc? – zaoferował się Tric.
– Miałem kiedyś czworo asystentów. Nie skończyło się to
najlepiej.
– Dlaczego? Co się z nimi stało?
Starzec rzucił mu spojrzenie z ukosa. Trzy głosy rozległy się
jednocześnie w mroku:
– A jak myślisz?
Mia wypuściła ustami szary dym.
– Pewnie nie ma tu żadnych książek poświęconych pomroczom,
co?
Kronikarz zerknął na jej cień. Potem w oczy.
– A co?
– To znaczy nie?
– To znaczy „a co”. To cudowny przymiot tej biblioteki: każda
książka, która kiedykolwiek została napisana, lub nie została, w
końcu tu ląduje. Kłopot tylko w znalezieniu cholerstwa. Znalezienie
czegoś konkretnego jest nadzwyczaj trudne. A niektóre z tych
książek są przewrażliwione. Zwłaszcza te, które spalono. Czasem
nie chcą, żeby je znaleźć.
Mia poczuła, że nadzieja w niej umiera. Spojrzała na Trica, który
wzruszył bezradnie ramionami.
– Ale – dodał starzec, obrzucając ją spojrzeniem od stóp do głów –
wyglądasz na dziewczynę, której nieobce jest słowo pisane. Widzę
to. Masz słowa wypisane w duszy.
– Słowa w duszy? – Mia zadrwiła. – „Spalić po przeczytaniu”?
– Posłuchaj, dziewczyno. – Aelius pociągnął nosem. – Książki,
które kochamy, odwzajemniają nasze uczucie. I tak jak my
zaznaczamy swoje miejsce na stronach, tak one zostawiają ślad w
nas. Widzę w tobie to tak wyraźnie, jak w sobie. Jesteś córką słów.
Dziewczyną z opowieścią.
– Nie opowiada się historii o uczniach Czerwonego Kościoła,
kronikarzu – odpowiedziała Mia. – Nie śpiewa się o nas pieśni. Nie
układa ballad ani wierszy. Tutaj ludzie żyją i umierają wśród cieni.
– Może to nie jest twoje miejsce.
Spojrzała na niego ostro. Zmrużyła oczy, spoglądając poprzez
dym.
– W każdym razie. – Starzec odepchnął się od regału i westchnął.
– Będę się rozglądał. Jeśli znajdę coś o pomroczach i wartego
czytania, przekażę ci to. W porządku?
– W porządku. – Mia się ukłoniła. – Wielkie dzięki, panie
kronikarzu.
– Wy dwoje lepiej stąd zmykajcie. Ja też muszę się zbierać. Zbyt
wiele książek. Za mało stuleci.
Starzec odprowadził Mię i Trica przez labirynt regałów, pchając
wózek ze zwrotami i ciągnąc za sobą cieniutką smużkę cukrowego
dymu aż do drzwi. I chociaż Mia miała wrażenie, że dzieli ich
odległość wielu mil, to dotarli do wyjścia w kilka minut, zostawiając
za sobą las papieru i słów.
– Na razie.
Aelius uśmiechnął się do nich, skinąwszy głową, i zamknął
bezszelestnie drzwi.
Tric odwrócił się do Mii z krzywym uśmiechem.
– Słowa w twojej duszy, co?
– Och, odwal się.
Chłopak rozłożył ręce i z dumą oznajmił:
– Dziewczyna z opowieścią!
Mia wymierzyła mu cios w prawy biceps. Chłopak wzdrygnął się,
kiedy zaklęła z powodu bólu w uszkodzonym łokciu. Uniósł obie
pięści i wymierzył kilka ciosów w stronę jej głowy, a ona zbiła je, a
potem wymierzyła mu kopniaka w siedzenie, gdy się odwrócił.
Razem odeszli w ciemność.
Oparła się pokusie wzięcia go znowu za rękę.
Z trudem.
Rozdział 22
Siła
– Mamo!
Mia poderwała się, wymachując rękami, pasemka włosów
przykleiły jej się do spoconej skóry. Serce tłukło jej się o żebra, oczy
miała szeroko otwarte, pierś jej falowała. Mrugając w ciemnościach,
zalana paniką, wreszcie rozpoznała swój pokój w Cichej Górze,
rozproszony blask spowijający wszystko delikatną poświatą.
– To tylko sen – szepnęła.
Nie sen. Koszmar. Jakiego nie miała już od lat. Kiedy tylko
nibynocne lęki zakradały się do jej łóżka w sklepie Mercurio, kiedy
tylko duchy przeszłości wkradały się do jej czaszki, Pan Życzliwy już
tam był. Rozrywał je na strzępy. Teraz jednak była sama. Na łasce
snów.
Wspomnień.
Córki, gdzie on może być?
Mia usiadła, drżąc. Pochyliła głowę. Objęła się rękoma. Strach
dudnił jej w piersi w rytm bicia serca. Cienie wiły się na ścianach,
kiedy zaciskała pięść. Przypominała sobie sposób, w jaki gromadziły
się na jej rozkaz, kiedy ostatnim razem słońca spadły z nieba.
Ostatnim razem, gdy...
Nie patrz.
Myślała, że może nic jej nie będzie. Tric odprowadził ją do
sypialni po wizycie w bibliotece i zapewnił, że Pan Życzliwy wróci.
Kiedy wybiło dziewięć dzwonów, weszła do łóżka i spróbowała
wmówić sobie, że wszystko będzie dobrze. Jednak bez przyjaciela,
który by ją chronił, nic nie mogło powstrzymać snów. Wspomnień
pozbawionej światła, przesiąkniętej krwią jamy. I tego, co tam
znalazła.
Nie patrz.
Zacisnęła powieki.
Nie patrz.
Pusty pokój. Puste łóżko. Samotność. Strach. Zalewający ją falami.
Od lat nie była tak naprawdę sama. Nigdy nie stawiała czoła
koszmarom bez kogoś u boku. Przycisnęła pięści do oczu i
westchnęła.
Wybiło już dziewięć dzwonów. Złamanie zakazu Matki Wielebnej
byłoby głupie, zwłaszcza po tym, co zrobili Cytowi. Ale wykradła się
z Ashlinn i nikt ich nie złapał. A miejsce, w którym chciała się
znaleźć, znajdowało się raptem kilka drzwi dalej.
Miejsce, w którym chcę się znaleźć?
Rozpościerała się przed nią perspektywa niekończących się,
bezsennych godzin.
Rosnący strach, że Pan Życzliwy mógłby nigdy nie powrócić.
Pewność narastająca w piersi.
Miejsce, w którym chcę się znaleźć.
***
***
Podmiana
***
***
Tarcia
***
Skóra
***
***
Setka
***
***
Arcymrok
Nie patrz.
Mia przemykała korytarzami z zakrwawionego kamienia spowita
w ciemność tak głęboką, że ledwie cokolwiek widziała. Ciała.
Wszędzie. Mężczyźni uduszeni i zadźgani. Pobici na śmierć własnymi
łańcuchami albo zatłuczeni własnymi kończynami. Wszędzie wokół
niosły się odgłosy mordowania, gęsty smród z otwartych wnętrzności
unosił się w powietrzu. Mgliste kształty uciekających mijały ją, inne
wiły się i wrzeszczały na podłodze. Gdzieś w dali rozlegały się krzyki,
których ciemność nie pozwalała jej słyszeć.
Wsunęła się do Kamienia Filozoficznego jak nóż między żebra. To
więzienie. Ta rzeźnia. Mijała otwarte cele, kierując się do cichszych
miejsc, gdzie drzwi nadal były pozamykane, gdzie więźniowie, którzy
nie chcieli próbować szczęścia w Zejściu, nadal siedzieli zamknięci,
chudzi i głodujący. Odrzuciła pelerynę z cieni, żeby lepiej widzieć,
zerkała przez pręty na chude jak patyki strachy na wróble, pustookie
duchy. Rozumiała, dlaczego ludzie próbują szczęścia w straszliwej
grze senatu. Lepiej umrzeć w walce niż trwać tutaj w ciemności i
umierać z głodu. Lepiej stanąć i paść niż klęczeć i żyć.
Chyba że zamknięto z tobą twojego czteroletniego synka, rzecz
jasna...
Strachy na wróble wołały do niej, myśląc, że to może Zziębła zjawa
przyszła ich dręczyć. Przebiegła wzdłuż i w poprzek blok z celami,
wypatrując matki. Teraz już była zdesperowana. Bała się mimo kota
w cieniu. Muszą gdzieś tu być, prawda? Z pewnością dona Corvere nie
wyciągnęłaby syna na rzeź, byle uciec z tego koszmaru?
Prawda?
– Matko! – zawołała Mia ze łzami w oczach. – Matko, to ja, Mia!
Niekończące się korytarze. Pozbawiona światła czerń. Coraz
głębiej i głębiej w cień.
– Mamo?
– ...przeszukam inne korytarze. tak będzie szybciej...
– Nie odchodź daleko.
– ...nie obawiaj się...
Mia poczuła dreszcz, kiedy Pan Życzliwy odbiegł korytarzem.
Ciemność zamknęła się wokół niej, więc zerwała pochodnię ze ściany.
Cienie zatańczyły. Zimny strach zakradł się do jej wnętrzności, ale
Mia zacisnęła zęby, walcząc z nim. Szybciej oddychała. Serce waliło
jej, kiedy przemierzała korytarze, wołając tak głośno, jak się
ośmieliła.
– Mamo?!
Coraz głębiej w Kamieniu.
– Mamo!
Wreszcie znalazła drogę do najgłębszej z jam. Do najczarniejszej z
dziur.
Do miejsca, którego światło nigdy nie tknęło.
Nie patrz.
– Śliczny kwiatuszek.
Dziewczynka zmrużyła oczy w ciemności. Serce jej się zacisnęło na
dźwięk tego głosu.
– ...Mamo?
– Śliczny kwiatuszek – rozległ się szept. – Śliczny, śliczny.
Mia zrobiła krok naprzód i stanęła w świetle migoczącej pochodni,
zerkając między prętami do brudnej celi. Wilgotny kamień. Zgniła
słoma. Smród much, gówna i zgnilizny. I wtedy ujrzała ją – skuloną w
kącie, potwornie chudą, spowitą w szmaty i wilgotne smugi własnych
włosów.
– Mamo!
I chociaż uniosła dłoń, z grymasem zasłaniając się przed światłem,
uśmiech dony Corvere był żółty, kruchy i zdecydowanie,
zdecydowanie za szeroki.
– Śliczne stworzenie – szepnęła. – Śliczne stworzenie. Ale tu nie ma
kwiatków, nie. Nic tu nie rośnie. Czym jesteś? – Szeroko otwarte oczy
przeszukiwały ciemność, zatrzymując się wszędzie, ale nie na twarzy
Mii. – Czym jesteś?
– Mamo? – Mia podeszła niepewnie do prętów.
– Nie ma kwiatków, nie.
Dona Corvere kołysała się w przód i w tył, zamykając oczy z
powodu światła.
– Wszystkie przepadły.
Dziewczynka odstawiła pochodnię i przyklęknęła obok prętów. Gdy
patrzyła na drżący szkielet, jej serce rozpadło się na milion lśniących
odłamków. Za długo.
Jej matka za długo czekała.
– Mamo, nie poznajesz mnie?
– Nie ja – szepnęła. – Nie ona. Nie. Nie.
Kobieta drapała ściany zakrwawionymi palcami. Mia zobaczyła
dziesiątki znaków na kamieniu namalowanych zaschłym szkarłatem
i połamanymi paznokciami. Wzór szaleństwa wyrzeźbiony przez
donę Corvere gołymi rękami. Rejestr nieskończonego czasu, jaki
spędziła, gnijąc tutaj.
Minęły cztery długie lata, odkąd Mia ją widziała, ale nie dość dużo,
żeby zapomniała, jaką pięknością była jej matka. Nie zapomniała jej
dowcipu ostrzejszego od ostrza szermierza. Temperamentu, który
sprawiał, że ziemia drżała, gdy ona szła. Gdzie podziała się ta
kobieta? Kobieta, która trzymała Mię przy sukni, żeby córka nie
mogła odwrócić wzroku? Zmuszając ją, by patrzyła, jak jej ojciec
miota się i wykręca na końcu sznura? Kiedy samo niebo płakało?
Miał słyszała w głowie słowa Scaevy, echo zwrotu, kiedy zginął jej
ojciec.
„A kiedy będziesz ślepnąć w ciemności, słodka Matka Czas odbierze
ci urodę, wolę i wątłe przekonanie, że byłaś czymś więcej niż
liizyjskim gównem zawiniętym w itreyański jedwab”.
Dona Corvere pokręciła głową, żując pozlepiane pasma włosów.
Klejnoty i złoto błyszczały niegdyś w tych kruczoczarnych włosach,
teraz roiło się w nich od pcheł i źdźbeł zgniłej słomy. Mia wyciągnęła
rękę przez pręty. Sięgnęła najdalej, jak potrafiła.
– Mamo, to ja, Mia.
Oczy napełniły jej się łzami. Dolna warga drżała.
– Mamo, proszę. Kocham cię.
Dona Corvere wzdrygnęła się na te słowa. Zerknęła przez
zakrwawione palce. Rozpoznanie zapłonęło w strzaskanych
głębinach jej źrenic. Jakaś resztka kobiety, którą niegdyś była,
wydobyła się na powierzchnię. Kobiety, której kiedyś obawiali się
wszyscy senatorzy. Jej oczy napełniły się łzami.
– Nie żyjesz – szepnęła. – Czy ja też nie żyję?
– Mamo, nie, to ja.
– Utopili cię. Moją śliczną córeczkę. Moje dziecko.
– Mamo, proszę – błagała Mia. – Przyszłam cię uratować.
– O, tak – szepnęła tamta. – Zabierz mnie do Paleniska. Posadź
mnie i daj mi zasnąć. Zasłużyłam na odpoczynek, Córki to wiedzą.
Mia westchnęła. Serce jej pękało. Łzy napływały do oczu. Jednak
nie. Nie było chwili do stracenia. Przyjdzie czas, żeby zająć się ranami
matki, kiedy znajdą się już daleko stąd. Będzie na to czas, kiedy
wszyscy...
...wszyscy...
Mia zamrugała w ciemności. Rozejrzała się po celi.
– Mamo, gdzie jest Jonnen?
– Nie – szepnęła tamta. – Nie ma kwiatków. Nic tu nie rośnie. Nic.
– Gdzie mój brat?
Kobieta wypowiedziała bezgłośnie pozbawione kształtu słowa.
Poruszała ustami. Drapała skórę, wbijała ręce w pozlepiane włosy.
Zgrzytała zębami i zamykała oczy, gdy łzy spływały jej po policzkach.
– Przepadł – szepnęła. – Razem z ojcem. Przepadł.
– Nie. – Mia pokręciła głową, uderzając w zbolałą pierś. – Nie.
– O, Córki, wybaczcie mi.
To wymagało od niej całej siły, każdej odrobiny, Mia zdołała
jednak odsunąć rozpacz. Zdeptała ją. Powstrzymała palące łzy.
Starała się nie myśleć o nibynocach, kiedy trzymała małego braciszka
w ramionach, śpiewając mu, żeby przestał płakać. Nie zważając na
rozgorączkowane jęki matki, przyjrzała się solidnemu zamkowi w
drzwiach celi. Wyjęła wytrych zza pasa i wzięła się do pracy, jak
uczył ją Mercurio. Skupiła się na zadaniu. Pociecha płynąca z rutyny.
Ciemność wokół niej zadrżała. Dźwięki odległej rzezi narastały.
Zbliżały się?
Nie patrz.
Ręka jej matki wysunęła się z cieni. Złapała Mię za nadgarstek.
Dziewczyna się wzdrygnęła, ale dona Corvere trzymała córkę mocno.
Cuchnący, syczący oddech.
– Jak mogę cię dotknąć, skoro nie żyjesz?
– Mamo, ja żyję. – Wzięła drugą rękę kobiety i przycisnęła do
twarzy. – Widzisz? Żyję. Tak samo jak ty. Żyję.
Dona Corvere ściskała jej nadgarstek tak mocno, że to aż bolało.
– O, Boże – szepnęła. – Nigdy. Nie ma kwiatków...
– Cicho już, cicho. Zaraz cię stąd wyciągniemy.
– Mój synek – zawodziła kobieta. – Mój słodki mały Jonnen.
Przepadł. Przepadł.
Łzy popłynęły po brudnych policzkach. Szept cichy jak śnieg.
– Moja Mia też nie żyje.
– Nie, jestem tutaj. – Mia pocałowała zakrwawione, pokaleczone
palce. – To ja, mamo.
– ...mia, droga wolna, ale musimy się pośpieszyć...
Pan Życzliwy zmaterializował się na podłodze obok niej, a jego
szept przeciął ciemność. Dona Corvere spojrzała na kota z cieni i
syknęła jak oparzona. Cofnęła się od prętów do najdalszego kąta celi,
warcząc i szczerząc zęby.
– Nie bój się, mamo, to mój przyjaciel.
– Czarne oczy. Białe ręce. O, Boże, nie...
– ...mia, musimy już iść...
– On jest w tobie – szepnęła dona. – O Córki, on jest w tobie.
Mii trzęsły się ręce. Zadrzewiały i zapchany brudem zamek nie
chciał nawet drgnąć. Dona Corvere stała w kącie, unosząc trzy palce
przed Panem Życzliwym w geście symbolizującym Aa i chroniącym
przed złem. Mia słyszała zamęt na górze, krzyki umierających, czuła
gęsty odór krwi w powietrzu. Wtedy napełniła ją wściekłość, gdy
dotarło do niej, jakiemu cierpieniu poddano jej matkę, jak ją
zniszczono. Słońca znajdowały się teraz daleko pod horyzontem i
moc arcymroku wzbierała w jej kościach. Nie zastanawiając się,
uniosła ręce i wykrzywiła twarz, a cienie zadygotały. Płynna
ciemność owinęła się wokół prętów i pociągnęła mocno. Żelazo
jęknęło wyrywane z mocowań; sufit popękał, pręty pękały jak suche
gałązki. Mia weszła przez dziurę i wyciągnęła rękę.
– Jesteś jego – syknęła jej matka. – Jesteś jego.
– ...mia, musimy już iść...
– Mamo, chodź ze mną.
Dona Corvere pokręciła głową. Oczy pełne przerażenia.
– Nie jesteś moim dzieckiem.
Mia złapała matkę za rękę. Kobieta wrzasnęła, próbując się
wyrwać, ale Mia mocno ją trzymała. Związawszy matkę wstęgami
ciemności, zmusiła ją do wstania z podłogi i wyjścia z celi. Alinne
Corvere już nie rozpoznawała córki, szarpała się w uścisku. Mia
jednak trzymała ją mocno i wlekła korytarzami i schodami na górę,
ku blankom na murze. Odór rzezi narastał, pieśń mordu stawała się
coraz głośniejsza. Kiedy zaczęły potykać się po drodze o ciała, jęki
dony zamieniły się w krzyki. Zmrużone przekrwione oczy oślepione
przez płonące światło. Otwarte usta.
Krzyk.
– ...ona musi zamilknąć...!
– Mamo, przestań, bo nas usłyszą!
– Puść mnie! PUSZCZAJ!
– ...mia...!
Mężczyzna wynurzył się z ciemności przed nimi z parą
zakrwawionych kajdan w pięści. Zauważył je, ryknął i rzucił się ku
nim przez korytarz. Mia odwróciła się do niego i machnęła dłonią.
Cienie rozwinęły się, podniosły mężczyznę i cisnęły nim o ścianę. Padł
oszołomiony na kolana, krwawiąc, kiedy dwaj inni więźniowie –
dwóch chłopców, mających może nieco więcej niż kilkanaście lat i
twarze wymazane krwią – wypadli zza węgła. Ciemność poruszyła się
na rozkaz Mii i odrzuciła chłopców na bok jak wiązkę słomy. Jednak,
zajmując się nimi, Mia poluźniła chwyt, którym trzymała matkę.
Dona Corvere wyrwała się i odbiegła korytarzem.
– Mamo!
Mężczyzna, którym cisnęła o ścianę, wstał na drżących nogach i
rzucił się ku niej. Mia znowu pchnęła go na cegły, mocniej niż
poprzednio. Mężczyzna padł z mokrym plaśnięciem i już tak pozostał.
Mia popędziła za matką, krzycząc, żeby się zatrzymała.
Wszystkie cienie w korytarzu strzeliły do przodu, rozwijając
wstęgi ciemności, żeby pochwycić jej matkę. Niestety pojawiali się
kolejni więźniowie; krzyki Alinne przyciągały ich jak krew w wodzie
wabi smoki. Mia ciskała nimi na boki, aż uginały się mury.
– Mamo, stój! Proszę!
Alinne gnała przed siebie, pobiegła po kamiennych schodach
prowadzących na dziedziniec. Jedną ręką osłaniała oczy przed
światłem pochodni, które oślepiały ją po latach spędzonych w
całkowitej ciemności. Obejrzała się przez ramię i jęknęła, widząc za
sobą córkę i miotające się wokół niej cienie. Widziała demona obok
niej. I w niej.
– Mamo, stój!
– Nie zbliżaj się!
Chłopiec wynurzył się z ciemności przed nimi – jakiś na wpół
zagłodzony smarkacz z kawałkiem wyszczerbionej stali w ręku.
Najpewniej bał się bardziej niż Alinne. Mimo to zaatakował
kierowany strachem, paniką i ostrze zabłysło czerwienią. Dona się
potknęła. Złapała się za pierś. A za jej plecami krzyczała jej córka.
– NIE!
Cienie sięgnęły jakby z własnej woli, złapały chłopca z
zakrwawionym nożem i uderzały nim o ścianę raz za razem. Mia
zatrzymała się z poślizgiem u boku matki, która zgarbiła się pod
ścianą z piersią mokrą i czerwoną.
– Mamo, nie, nie, nie!
Dziewczyna przycisnęła rękę do rany, próbując powstrzymać
krwotok. Szkarłat, pulsując, przelewał jej się przez palce, niemal tak
ciemny jak cienie wokół. Dona Corvere spojrzała córce w oczy. Gasło
w nich światło.
– Nie moja... córka...
Ścisnęła dłoń Mii w lepkim, czerwonym uścisku.
I odepchnęła ją.
– Tylko... jej cień...
Alinne szarpnęła się, światło w oczach powoli gasło. Dziewczyna
klęczała na kamieniu, a cienie wokół niej skręcały się i wyginały.
Sama budowla dygotała. Kamieniarka pękała. Sufit dudnił. Krew na
jej rękach. Morderstwa wokół niej rozlegały się echem w jej głowie,
krew wpływała w ciemność, która gnieździła się między każdą płytą
chodnikową.
NIE PATRZ.
Dziewczyna wstała, a jej krucze włosy unosiły się wokół niej jakby
na jakimś niewidzialnym wietrze. Zacisnęła dłonie w pięści. Setki
cieni wiły się w powietrzu. Ściany pękały. Sufit zaczął się uginać i
kruszyć. I kiedy mur rozpadł się, kiedy setki ton cegieł i zaprawy
zawaliły się, niszcząc klatkę schodową i wszystko w niej, dziewczyna
weszła w jedną z tych wijących się macek ciemności
i wyszła z cienia
pięć
pięter
wyżej.
Teraz znajdowała się na wyższym poziomie. Zejście rozkręciło się
już na dobre. Mordercy i mordowani. Chaos i krew. Mężczyźni
wysmarowani śladami rzezi ściskali w rękach prymitywną broń albo
odcięte kończyny ofiar. Jeden dostrzegł ją i podszedł do niej z
szerokim uśmiechem szczerzącej zęby śmierci. Spojrzała na niego i
ciemność po prostu go rozerwała. Rozrzuciła strzępy jak
rozgniewane dziecko połamaną zabawkę. Ściany wokół niej pękały i
uginały się. Cegły rozpadały się w pył. Pojawiło się więcej ludzi,
mężczyzn i kobiet, zanurzonych w mordzie, którzy także zostali
rozerwani jak przegniłe szmaty. Dziewczyna podeszła do blanek
Kamienia. Mury rozpadały się za nią, zamieniona w proszek zaprawa
i strzaskane kamienie sypały się gradem w dół, w morze.
Kamień Filozoficzny zaczął się przechylać, cały fragment twierdzy
rozpadł się w proch, kiedy cienie między każdą cegłą i kamieniem
wyrywały się na wolność, powiększając burzę ciemności wirującą
wokół zapłakanej dziewczyny. Łzy płynęły po jej policzkach. Ból
wykrzywiał jej twarz. Oczy miała czarne jak węgle. Zbyt dużo, żeby
zatrzymać to wszystko w sobie. Za dużo, żeby to znieść.
– ...mia...!
Kot z cieni zmaterializował się obok niej, przekrzykując łoskot
dręczonego kamienia, krzyki umierających ludzi, wycie ciemności.
Twierdza pękała wzdłuż zewnętrznych murów, szańce waliły się do
morza. Złodzieje i bandyci zaprzestali krwawych walk, kryli się w
kątach albo uciekali do cel, z których się wyrwali. Kamienie pod jej
stopami rozpadały się i Mia wisiała teraz podtrzymywana przez
wijącą się ciemność.
– ...mia, przestań...!
Teraz całe jej ciało było spowite w cień. Czarne jak atrament macki
wyrastały z jej pleców niczym skrzydła, wstęgi ostrej jak brzytwa
ciemności kiełkowały z każdego palca. Spojrzenie czarnych oczu
wbijała w ląd za zatoką, w Żebra wznoszące się ponad Miastem
Mostów i Kości. W siedzibę Senatu Itreyańskiego i jego arystokracji
ze Szpiku, którymi władał chełpliwy konsul. Konsul, który zniszczył
jej rodzinę. Zabił jej ojca. Jej młodszego braciszka. I teraz także
matkę.
Dziewczyna pokręciła głową. Warknęła.
– To się skończy, kiedy on się skończy.
I zaciskając dłoń w drżącą pięść, zniknęła.
***
Krok.
Znajdowała się na dnie Kamienia, pośród cieni poszarpanych skał.
Krok.
Znalazła się za zatoką, w ruchliwej czerni linii brzegowej.
Krok.
Stała na bulwarze i patrzyła na karnawałowy tłum w
uśmiechniętych maskach. Pan Życzliwy już jej nie towarzyszył, ale
gniew kroczył obok niej, gotując się w miejscu, w którym chciał
zapuścić korzenie strach. Przechodziła od cienia do cienia, jak
dziecko przeskakujące po kamieniach w wypełnionym wodą rowie.
Ludzie wzdrygali się, kiedy ich mijała. Miasto wokół było rozmazane
i niewyraźne; zaledwie mgliste sylwetki na tle głębszego cienia.
Jednak nocne niebo w górze było jasne jak słoneczne światło.
Gwiazdy porozrzucane niczym brylanty na całunie. Cienie śpiewały
do niej. Trzymała się dzielnie i otarła łzy. Ból w ich brzuchach.
Pragnienie na ich językach.
Są głodne, zrozumiała.
Ciemność była głodna.
Mia rozglądała się, aż dostrzegła Żebra unoszące się nad odległymi
dachami. Krok. I krok. I krok. Aż znalazła się przed Basilica Grande.
Wiedziała, że będą tu na mszy z okazji arcymroku. Wszyscy razem.
Konsul Scaeva. Kardynał Duomo. Justicus Remus. Fałszywa
pobożność i śliczne szatki. Zakrwawione dłonie złożone, oczy
uniesione do nieba i modlitwa o słońca, których nigdy więcej nie
ujrzą.
Wyszła z cieni triumfalnego łuku i spojrzała na bazylikę przed
sobą. Rozległy kolisty dziedziniec otoczony ze wszystkich stron
marmurowymi filarami. Posąg wszechmogącego Aa wznoszący się
pośrodku na wysokość pięćdziesięciu stóp, trzy wielgachne
arkemiczne kule w jednej z obróconych do góry dłoni. Potężna
budowla dalej, składająca się z witraży i wspaniałych, ogromnych
kopuł. Łuki i iglice rozświetlone tysiącami kul, nadaremno próbujące
przegnać głodną Ciemność.
Dziedziniec był wypełniony ludźmi nie dość bogatymi albo nie dość
dobrze urodzonymi, żeby wpuszczono ich do bazyliki w tak ciemną
noc. Jednak przy wszystkich kolumnach stali mężczyźni w lśniących,
białych zbrojach, ze szkarłatnymi pelerynami i pióropuszami na
hełmach. Legioniści Luminatii, którzy zebrali się tłumnie, by chronić
senatorów, pretorów, prokonsulów i kardynałów wewnątrz świętych
murów bazyliki. Na ich widok przypomniała sobie ojca w zwrotach
przed śmiercią. Jak nosił ją na rękach po ulicach tego miasta. Jak jego
zarost łaskotał ją w twarz, gdy ją całował.
Siniejąca twarz.
Wierzgające nogi.
Charkot.
Spojrzała na posąg Aa. Czysta nienawiść.
– Modliłam się do ciebie. Błagałam cię, żebyś sprowadził ich do
domu. Nie jesteś dość wszechwidzący, żeby dostrzec ich cierpienie?
Czy po prostu miałeś to w nosie?
Wszechwidzący nie odpowiedział. Wyciągnęła ręce do Boga
Światła i jego kul, spowijając je wstęgami czerni. I kiedy tłum wokół
krzyknął z przerażenia, zacisnęła pięści. Mięśnie jej nabrzmiały. Żyły
wystąpiły na szyi. Z wrzaskiem udręczonego kamienia posąg oderwał
się od cokołu. Wierni krzyczeli w panice, rozpierzchli się jak gołębie,
kiedy statua poleciała w przód i roztrzaskała się na bruku z
ogłuszającym hukiem.
Cienie sięgnęły po najbliższego Luminatii, owijając się wokół jego
głowy i bioder, i rozerwały go na pół. Krew trysnęła na
wypolerowany marmur. Ludzie wrzeszczeli. Legioniści krzyczeli
zaniepokojeni, dobywając mieczy. Nawet tu, pośród nocy, ich miecze
jaśniały, jakby arcyblask tańczył na ich krawędziach. Mia weszła do
cienia u swoich stóp i wyszła z cienia za największym i najsilniejszym
legionistą, jakiego dostrzegła. Ciemność owinęła się wokół jego szyi
jakby z własnej woli, kręgosłup trzasnął z odgłosem podobnym do
mokrych fajerwerków. Upuściła go martwego na ziemię.
– Demon! – rozległy się krzyki. – Pomrocz! Zabójca!
Podniesiono alarm na rozległym dziedzińcu. Ludzie uciekali ze
szczątków strzaskanego boga w pobożnym popłochu. Żołnierze
nadbiegali ze wszystkich stron. Ciemność teraz do niej śpiewała,
wypełniając jej głowę. Przeganiając świadomą myśl do zimnych i
pustych miejsc, pozostawiając tylko furię. Głód. Czarne macki
smagały w ciemności. Kość i krew. Światło parzyło jej oczy. Płonęło
teraz tyle mieczy. Tylu mężczyzn nadbiegło. Brnęła wśród nich,
przeskakując z cienia do cienia. Rozrzucała ich jak zabawki, czerń
była ostra jak klinga, rozcinała lśniącą białą stal i ukazywała
czerwone części w środku.
Przechodziła od kolumny do kolumny. Ku szczątkom posągu Aa i
trzech słońc w jego wyciągniętej ręce. Uskoczyła przed ciosem, który
ściąłby jej głowę. Kolejny mężczyzna padł rozerwany. Teraz już była
na schodach. Ogromne dwuskrzydłowe drzwi ozdobione
grawerowanym złotem, które odbijało ogień setek mieczy za jej
plecami. Mia uniosła ręce i otworzyła drzwi z hukiem, wykrzykując
jego imię.
– SCAEVA!
Mężczyźni czekali na nią tuż za drzwiami, jej ryk zamienił się w
krzyk, gdy unieśli kostury. Kardynał Duomo i jego kapłani odziani w
najlepsze szaty. Lata, które minęły od egzekucji ojca, nie zmieniły
szczególnie kardynała. Nadal bardziej przypominał bandziora, który
ukradł kapłanowi jego szaty, niż człowieka, któremu się one należą.
Zrobił krok naprzód, a jego kapłani ruszyli za nim. Czarna broda
jeżyła się, usta otworzyły się do krzyku.
– W Imię Światła, przepadnij, plugastwo!
Trójca na końcu jego kostura jarzyła się jaśniej niż wszystkie trzy
słońca. Mia wrzasnęła i zatoczyła się do tyłu. Światło było takie
przenikliwe, takie gorące. Osłaniając oczy rękami, zerknęła przez
oślepiający blask. I wtedy ujrzała go na końcu nawy w otoczeniu
dwóch tuzinów legionistów w wypolerowanej bieli i czerwieni krwi.
Piękny konsul o czarnych oczach, w fioletowych szatach i ze złotym
wieńcem na skroniach. Ten, który uśmiechał się, kiedy jej ojciec
umierał. Który skazał jej matkę na szaleństwo. Zabił jej braciszka.
– SCAEVA!
– To święty dom Aa! – ryknął Duomo. – Nie masz tu mocy,
demonie!
Mia zacisnęła pięści oślepiona światłem przed sobą. Wiatr ryczał
w jej uszach. Bił w nią żar z trzech słońc. Żołądek się burzył, wymioty
wzbierały w ustach. Żadnych cieni przed nią, których mogłaby się
chwycić. Tego było za wiele. Było za jasno. Widziała ogromnego
mężczyznę w białej zbroi, o wilczej twarzy czerwonej z gniewu, z
bliznami od kocich pazurów na policzku.
Remus...
– Zabijcie ją! – ryknął justicus. – Luminus Invicta!
Mia obróciła się, kiedy Luminatii wbiegli ku niej po schodach.
Światło za nią było potwornie ostre, cień, jaki rzucała na kamień, był
długi jak o zachodzie słońca. Coś ostrego i płonącego uderzyło ją w
potylicę. Mia się zatoczyła. Teraz nadbiegały już dziesiątki
legionistów. Justicus Remus pędził do niej z płonącym mieczem.
Gniew jarzył się jasno. Ciemność w niej się burzyła. Chciała tylko
pożerać. Otworzyć się szeroko i utonąć we krwi, którą przelała. Mia
to czuła. Czuła ciemność wszędzie wokół siebie. Sączącą się przez
szczeliny Bożogrobia. Ból. Furia. Czysta i ślepa nienawiść gnieżdżąca
się w kościach miasta.
Ona nas nienawidzi.
Jednak w zimnym i pustym miejscu zachowała się cząstka Mii.
Jakaś maleńka część, która nie była gniewem, nienawiścią ani
głodem. Po prostu czternastoletnia dziewczynka, która nie chciała
umierać.
Justicus przebił się przez szeregi świątobliwych mężów i
zamachnął z całej siły słoneczną stalą. Trójca na głowicy miecza
płonęła jaśniej niż sama klinga. Mia zatoczyła się do tyłu, miecz trafił
ją w ramię, krew zagotowała się, tryskając. Remus zamachnął się raz
jeszcze i potem znowu, otaczali ją teraz oślepiająco jaśni Luminatii. Z
rwanym krzykiem padła, zanurzając się w cieniu u swych stóp i
wynurzając się z tego samego cienia setkę kroków dalej.
Bełty z kusz zabrzęczały. Ogień zafalował na wypolerowanej stali.
Remus ryknął. Ludzie krzyczeli. Ona jednak się oddalała. Krew na jej
karku. Niemal oślepiona przez światło kardynała. Głęboko pod
wściekłością i bólem w zimnym i pustym miejscu kuliło się
najbardziej niemiłe uczucie.
Uczucie klęski.
Znalazła się na murach ponad forum. Nad miejscem, gdzie umarł
jej ojciec. Plac był oświetlony przez czerwonawe arkemiczne światło.
Hulacy i pijacy tańczyli na płytach chodnikowych. Słyszała krzyki
rozbrzmiewające w mieście. Zabójca! Demon! Poczwara!
Osunęła się na zimną grobową kość. Jej drżące ręce uwalane krwią.
Ciemność wokół niej szeptała, prosiła, błagała. Tak samo jak
ciemność w niej. A ona była tylko dzieckiem pośród tego wszystkiego.
Małą dziewczynką w zimnym i pustym świecie; cienie wokół niej nie
dawały jej żadnej pociechy.
Nie miała pojęcia, jak długo tam siedziała. Krew zaschła na jej
rękach. Miasto pogrążyło się w chaosie. Tłumy zebrały się na
wschodnim brzegu, patrząc na krzywiące się ruiny Kamienia
Filozoficznego, mury pękające i walące się do morza. Patrole
Luminatii maszerowały przez miasto, próbując zaprowadzić
porządek wśród narastającej paniki i pijackiego chaosu. Wśród
bijatyk i tłuczonego szkła.
Dreszcz w jej cieniu.
– ...mia...
Ciche kroki na kamieniu obok niej.
– Powiedział, że tu cię znajdę.
Stary Mercurio uklęknął obok niej ze skrzypieniem kości. Mia nie
spojrzała na niego, wbijając wzrok w horyzont. Żebra wznoszące się
nad nimi. Kolosy Bojowe stojące w milczeniu na warcie. Płonąca
jasność Basilica Grande za nimi.
– Ciężka noc, co, mała Wrono?
Łzy popłynęły po policzkach Mii. Szloch szarpał jej gardło,
domagając się wypuszczenia. Zagryzła usta, żeby się nie wyrwał i nie
powiększył jej klęski. Poczuła smak krwi.
Mercurio wyjął cieniutkie srebrne etui z wewnętrznej kieszeni
szynelu. Dziewczyna skrzywiła się, kiedy uderzył krzesiwkiem, bo
przelotny płomyk przypominał jej światło w dłoniach Duomo,
płonący miecz Remusa. Zapach płonących goździków splamił noc.
– Proszę – powiedział Mercurio.
Spojrzała na starego mężczyznę. Podawał jej cygaretkę.
– Koi nerwy – wyjaśnił.
Mia zamrugała w ciemności. Wyciągnęła zakrwawione ręce.
Włożyła cygaretkę w usta i poczuła cukier. Ciepło przegnało chłód.
Dym, którym się zaciągnęła, zdusił szloch, uspokoił drżenie.
Zakaszlała. Wyrzuciła z siebie szarość. Skrzywiła się.
– Okropnie smakuje.
– Jutro będzie smakować lepiej.
Skierowała spojrzenie na migoczące światła miasta. Płonące serce
Bożogrobia leżało przed nią. Skrzywiła się na wspomnienie
mężczyzn, których zamordowała, mężczyzn, z którymi walczyła. Było
ich tylu, a ona sama jedna. Słońca płonące w ich dłoniach. Na ich
stali. W ich oczach.
– Było takie jasne – szepnęła. – Za jasne.
– Nie obawiaj się, mała Wrono.
Stary mężczyzna się uśmiechnął. Poklepał ją po ręce.
– Im jaśniejsze światło, tym głębsze cienie.
Księga 3
Jad
***
I tak się zaczęło.
Czas mijał pod wszechnocnym niebem, a inicjacja się zbliżała.
Rutyna i rytuał. Posiłki, żmudny trening i sen.
Przetrwanie pięćdziesięciu razów z ręki tkaczki to niemały
wyczyn i większość akolitów od czasu chłosty odnosiła się do Mii z
nowym szacunkiem. Tric jednakże przecierpiał całą torturę, nawet
nie jęknąwszy, i teraz patrzono na niego z trwożnym podziwem.
Nawet Shahiid Solis zdobył się na pochwałę jego nieustająco
rosnących umiejętności w Sali Pieśni. W chwilach prywatności,
które udawało im się znaleźć przed dziewiątym dzwonem (potem
żaden akolita nie śmiał wyjść na krok ze swojego pokoju), Tric
szeptał do Mii, że to idiotyczne, że to ona była tą dzielną, nie on.
Jednak Mia cieszyła się, że skradł jej chwałę. Lepiej, żeby jej nie
doceniano.
Łatwiej ukryć się w ciemności niż w pełnym świetle.
Jeśli idzie o Mię, to Solis nadal nie okazywał jej ani odrobiny
litości. Uderzała słabo swoją dominującą czyli lewą ręką, jej gardy
nie wytrzymywały pod silniejszym atakiem. I chociaż Shahiid sam
spowodował jej uraz, przy byle pretekście kazał Mii przebiegać
karne rundy po schodach. W milczeniu znosiła upokorzenia i
udawało jej się nie dać sobie przebić piersi, kiedy walczyła w parze
z Jessamine albo Diamo, co groziło jej częściej, niż pozwalało na to
prawo przypadku.
Często lądowała u tkaczki, która zajmowała się jej ranami po
ukończeniu Pieśni. Marielle słowem nie skomentowała chłosty i
traktowała Mię tak samo jak dotąd. Mia jednak nie zapomniała. Nie
wybaczyła[81].
Adonai okazywał Mii jeszcze mniej troski niż jego siostra. Jak
zawsze powściągliwy przewodniczył regularnym Krwawym
Spacerom, kiedy wysyłano akolitów do Bożogrobia w poszukiwaniu
sekretów dla Aalei. Mia czaiła się w oberżach, czarowała młodych
żołnierzyków, pławiła się w plotkach. Pewne poruszenie wywołał
fakt, że konsul Scaeva wprowadził swojego siedmioletniego syna
Luciusa do legionu Luminatii[82]. Słyszała pogłoski, że justicus
Remus spłodził bękarta z córką jakiegoś senatora. Mówiło się, że
Scaeva po cichu agituje na rzecz ogłoszenia go cesarzem. Ten tytuł
pozwoliłby mu dożywotnio przewodzić senatem. Wszystko to i
wiele więcej Mia przekazywała Shahiidzie Aalei, mając nadzieję
zdobyć jej przychylność. Kobieta tylko się uśmiechała i całowała
Mię w policzek, nie zdradzając w żaden sposób, kto z akolitów może
wygrać.
To przyprawiało Mię o szaleństwo.
Jeszcze bardziej nieznośna była zagadka Zabójczyni Pająków. Mia
spędzała każdą wolną chwilę na pracy nad nią, ale antidotum nadal
znajdowało się poza jej zasięgiem. Bazgroliła i przeklinała. Patrzyła,
jak symbole arkemiczne zderzają się w jej głowie, aż w końcu
zaczęły pojawiać się w jej snach.
Ona i Tric krążyli wokół siebie powoli, zbliżając się do kolejnej
kolizji. Jednak ból, jaki znieśli z rąk tkaczki nadal krzyczał głośniej
niż pragnienie bycia razem. Nie znajdowali czasu między lekcjami,
miejsca dla siebie po dziewiątym dzwonie, przyjemności w
ciemnym kącie, gdzie bzykali się jak złodzieje. Czuła, że to jest
warte czegoś więcej. Dlatego czekali, aż to drugie się złamie.
Marzyła o tym samotnie w łóżku, gdy jej ręce wędrowały w dół i
bezgłośnie wykrzykiwała jego imię.
A w cichych chwilach, w mroku, spotykała się z Naev.
I wtedy też zlewał ją pot.
Ale nie krzyczała.
***
Pragnę cię.
T.
weszła
w cień
u swoich stóp
w jego pokoju.
Tric prawie podskoczył, kiedy wyłoniła się z ciemności, a włosy
poruszały jej się jak na niewidzialnym wietrze. Nóż wysunął mu się
z rękawa, ale zamarł, gdy ją rozpoznał. Zerknął w stronę
zamkniętych drzwi z pytaniem w oczach.
Mia zrzuciła buty.
– Mia?
Zdjęła koszulę przez głowę.
– Cii – szepnęła.
I pytania w oczach Trica zgasły.
Rozdział 29
Zerwanie
***
***
***
***
Przychylności
***
***
***
Stawanie się
***
***
***
***
Krew
Zmyli krew w łaźniach Chlewni, ale Mia nadal czuła jej smród na
skórze.
Powlokła się ulicami Bożogrobia, a Mercurio kuśtykał obok niej
prawie bez słowa. Pocieszał ją nieco fakt, że staruszek zjawił się po
nią i rozmawiał w jej imieniu z Drusillą. Kilka zwrotów z dala od
Kościoła pomoże jej oczyścić głowę, powiedział. Dobrze jej to zrobi.
Niech rozważy możliwości, jakie rysują się przed nią.
Życie w charakterze Ręki. Życie służącej.
Złapała się na tym, że krzywi się chmurnie na tę myśl. Nie było w
tym żadnego wstydu. Naev była Ręką i nosiła głowę wysoko. Może
nie będzie tak źle. Wędrówka przez Pustkowia Szeptów, na
południe Ashkah. Odnajdywanie piękna w zakątkach świata,
których nigdy nie widziała[87].
Ale co ze Scaevą? Duomo? Remusem?
Czy zdoła przeżyć całe życie, wiedząc, że jej rodzina nie zostanie
pomszczona?
Porywisty wiatr nadlatywał z rykiem od zatoki, zimny i
wrzaskliwy. Zima nadeszła z całą mocą do Grobia, sztormy
wiecznie gotowały się na horyzoncie, przesłaniając światło Saana i
zduszając błękitną poświatę Saaia, który wynurzał się z powrotem
zza krawędzi świata. Jednak mimo wszystko... ależ tu było jasno.
Niemal oślepiająco po miesiącach nieustannej ciemności. Pieśń
chóru zastąpił gwar i ruch miejskich ulic, nawoływania heroldów,
huk katedralnych dzwonów. To nie wydawało się naturalne.
Już nie czuję się tu jak w domu.
Dziewczyna i stary mężczyzna wrócili do sklepu z różnościami.
Zadźwięczał dzwonek nad drzwiami. Mii przypomniał się pierwszy
raz, kiedy tu przyszła. Zwrot po śmierci ojca. Mercurio wziął ją pod
swoje skrzydła. Najpewniej ostatni uczeń, jakiego wyszkoli.
Ofiarował jej sześć lat. A co ona dała mu w zamian?
Porażkę.
Stary mężczyzna pokuśtykał do kuchni, stukając laską o deski
podłogi.
– Przepraszam, Mercurio.
Odwrócił się i zobaczył łzy w jej oczach.
– Zawiodłam cię. Zawiodłam nas oboje. Strasznie mi przykro.
Stary mężczyzna pokręcił głową, ale nie powiedział, że Mia się
myli.
– Napijesz się herbaty? – zaproponował. – Przyniosę ci do pokoju.
– Nie. Dziękuję.
Zrzucił szynel. Zapalił cygaretkę i poszedł do kuchni.
Na górze w swoim pokoju słyszała, jak Mercurio się kręci. Jego
gniew rozbrzmiewał w huku garnków i brzęku rondli. Rzuciła
impregnowany tobołek na łóżko i sama na nie padła. Nigdy dotąd
tego nie zauważyła, ale teraz było dla niej odrobinę przymałe. Jak
sam pokój.
Jak to życie.
– ...co teraz...?
Spojrzała na skrawek cienia, który przysiadł na krzywym stosie
opowieści.
Czy gdybym mogła zobaczyć jego oczy, to też dostrzegłabym w
nich rozczarowanie?
– Śpimy. – Westchnęła. – Śpimy przez sto lat.
Poluzowała wiązania tobołka i wyciągnęła swój podniszczony
egzemplarz „Teorii Paszczy”. Z miłością przesunęła dłonią po
okładce „Prawd arkemicznych”. Potem zgarbiła się nad notatnikiem
Lotti. Myślała o Cycie, zastanawiała się, jak sobie radził. O Ash.
Tricu. Przypuszczała, że pewnie przygotowują się właśnie do
inicjacji. Zjedzą wieczorny posiłek na Podniebnym Ołtarzu, a potem
pójdą do Sali Epitafiów, gdzie zostaną namaszczeni krwią Cassiusa i
wprowadzeni w szeregi Ostrzy.
To jest jeden z powodów, żeby dołączyć do Rąk, uznała.
Przynajmniej znajdzie się w Górze i będzie miała dostęp do
ateneum. Może nawet czasem do samego Cassiusa. Nadal nie
zdobyła prawdziwych odpowiedzi dotyczących pomroczy i nie
miała sensownego pojęcia na temat tego, kim jest...
Mia kartkowała notatki Lotti. Uśmiechała się na myśl o
ironicznym humorze przyjaciółki i śmiertelnie poważnym
spojrzeniu. Jednak uśmiech Mii zrzedł, kiedy dotarła do stronic, nad
którym Carlotta pracowała, gdy została zamordowana. Na
zapiskach zaschła rozbryzgana krew, które przesączyła się na
sąsiednie kartki.
Krew.
Przesączyła się...
– Co mam wyjaśnić, Matko Wielebna?
– To.
Drusilla podniosła prześcieradło i rozłożyła je przed twarzą Mii. I
wtedy na płótnie dziewczyna dostrzegła maleńką smużkę zaschłego
szkarłatu.
Mia zamrugała nad splamionymi krwią stronami.
– Nie możesz udowodnić, gdzie przebywałaś wczoraj wieczorem, i
znaleziono krew ofiary na twoim prześcieradle, czego nie potrafisz
wyjaśnić. Czy Carlotta kiedykolwiek cię odwiedzała?
– Nie, ale...
Ale przecież ktoś odwiedził ją tego ranka...
– To niemożliwe – szepnęła.
– ...co jest niemożliwe...?
Mia spojrzała na nie-kota. Szukała słów. Walczyła z myślą, która
za nimi stała. Podniosła się z łóżka i przekartkowała notes Lotti do
końca. Do brakujących stron. Pogrzebała w biurku, znalazła
kawałek węgla i potarła nim delikatnie po pustej stronie za
brakującym fragmentem. W warstewce czerni dostrzegła delikatny
odcisk pióra. Charakter pisma Lotti, jej prywatny szyfr, arkemiczne
symbole.
– ...co ty...
– Cii, daj mi chwilę.
Skrzywiła się nad stronami, mrużąc oczy nad ledwie widocznym
pismem. Śladów prawie nie dało się odczytać. Nie mogła mieć
pewności, ale...
– To wygląda jak zmodyfikowany przepis na Omdlenie...
– ...środek usypiający...?
Skinęła głową.
– Ale te ilości wystarczą na uśpienie co najmniej tuzina. Dlaczego
Lotti miałaby...
Carlotta wstała i podeszła do Osrika, odezwała się do niego cicho,
trzymając w ręku mokre notatki. Oz uśmiechnął się i musnął
opuszkami jej palce.
Mia poruszyła brwiami, patrząc na Ash.
– Tych dwoje przyzwyczaja się do siebie. Widziałam, jak pracowali
razem nad jakąś miksturą parę zwrotów temu. Strasznie często
pracują w parze na Prawdach.
Mia wstała ze stołka z notesem Lotti w ręku. Już miała zejść do
Mercurio, kiedy usłyszała rumor w kuchni. Przekleństwo tak
siarczyste, że jeszcze takiego nie słyszała z ust staruszka. To nie był
najlepszy moment, żeby zawracać mu głowę szalonymi teoriami.
Pewnie odgryzłby jej głowę.
Owinęła notes w impregnowane płótno. Krzywiła się tak bardzo,
że bolała ją głowa.
Jeśli jednak miała rację...
To niemożliwe, pomyślała.
– Muszę wrócić do Kościoła.
– ...tak szybko...?
– Muszę porozmawiać z Matką Wielebną.
– ...z pewnością będzie zajęta przygotowaniami do inicjacji...
Mia już przysiadła na parapecie. Wiatr wpadał z wyciem przez
otwarte okno.
– Stoisz po mojej stronie czy na mojej drodze?
Nie-kot westchnął.
– ...skoro tego sobie życzysz...
Mia przeszła pośpiesznie przez targ w Małym Liis, ruchliwe ulice
Łona, przepychając się w stronę Zatoki Rzeźników. Burza już
prawie dotarła do Bożogrobia. Grzmoty i błyskawice ścigały się po
niebie. Smród odpadków i ścieków mieszał się z solą znad odległego
morza. Mia garbiła się, czarna chmura kłębiła się wokół jej twarzy,
kiedy naciągała mocniej kaptur z powodu chłodu.
W zatoce panował duży ruch.
Większy, niż powinien podczas równie złej pogody.
Kiedy Mia zbliżyła się do Chlewni, zauważyła grupki rzucających
się w oczy zwalistych mężczyzn czających się w pobliżu wejścia. Nie
żartowali i nie gawędzili jak żeglarze albo handlarze. Skrzywili się,
kiedy nadeszła, ale ona tylko uśmiechnęła się słodko i ich minęła.
Przyglądając im się kątem oka.
Wszyscy byli dobrze zbudowani. Ubrani jak plebs, ale zbyt duzi.
A kiedy spuściła wzrok, zauważyła, że wszyscy noszą żołnierskie
buty.
Na otchłań, co tu jest grane?
Zniknęła za rogiem, zastanawiając się gorączkowo. Owinęła się
peleryną cieni, chwyciła się rynny i wspięła na Chlewnię zręcznie
jak małpka. Na dachu za pomocą sztyletu z grobowej kości
podważyła kilka dachówek. Przecisnęła się przez dziurę,
przeczołgała się po wiązarach, odrzucając pelerynę cieni, żeby
widzieć rzeźnię w dole.
Nigdzie nie było widać Bekona z synami. Nigdzie nie było
rzeźników, którzy zazwyczaj tu pracowali. Za to przy każdym
wyjściu dostrzegła jeszcze więcej zwalistych typów, tak samo jak na
podeście prowadzącym do krwawej sadzawki.
A pośród nich – aż jej zamarło serce, zaparło dech – ujrzała jego.
Minęły dwa lata, odkąd walczyła z nim na schodach Basilica
Grande. Sześć lat, odkąd widziała go naprawdę z bliska podczas
zwrotu, kiedy zawłaszczył sobie tytuł ojca i ukradł jego ziemie.
Mimo to wszędzie by go poznała. Największy mężczyzna, jakiego w
życiu widziała. Przystrzyżona broda okalająca wilcze rysy,
zwierzęcy spryt błyszczący w oczach. Blizna na policzku, którą
mogły zostawić jedynie kocie pazury. Był ubrany zwyczajnie jak
wszyscy pozostali. Nie nosił białej zbroi, czerwonego płaszcza ani
miecza ze słonecznej stali. Mim to go poznała. Nienawiść skapywała
z jej języka, kiedy szepnęła:
– Justicus Marcus Remus...
Rozejrzała się po Chlewni. Popatrzyła na mężczyzn z dłońmi
nawykłymi do mieczy i w żołnierskich butach. I doskonale
wiedziała, kim są.
– ...luminatii...
– Przyszli po krwawą sadzawkę. – Odetchnęła głęboko, ledwie
wierząc swoim oczom. – Szykują się do napaści na Kościół.
– ...adonai nigdy by ich nie przeprowadził...
– Chyba że się z nimi sprzymierzył? – szepnęła Mia. – Albo ktoś go
zmusi?
– ...wejść beztrosko do gniazda najbardziej niebezpiecznych
zabójców republiki? i to właśnie w ten wieczór? sam lord cassius tam
będzie ...
– Może właśnie o to chodzi.
Justicus Remus odezwał się do jednego z centurionów, patrząc na
żołnierzy i mrużąc oczy.
– Wszystko gotowe?
– Tak jest, justicusie. – Wysoki, twardy jak żelazo mężczyzna
zasalutował, przykładając pięść do piersi. – Rzeźnię zajęto bez
żadnych incydentów. Heretycy, którzy mieszkali pod nią, zostali
aresztowani lub zabici.
Justicus skinął głową i odwrócił się do mężczyzny obok niego.
Mia rozpoznała siwego weterana ze skórzaną opaską na oku.
– Centurionie Alberiusie, druga centuria wejdzie jako pierwsza i
zabezpieczy teren. Przygotuj ludzi. Zaczynamy atak za pięć minut.
Zabójca szczeniaków uderzył się w pierś.
– Luminus Invicta, justicusie.
Odwrócił się i ryknął:
– Druga centuria, do szyku!
Setka Luminatii, milcząca i ponura, ustawiła się z wojskową
precyzją. Legioniści trzymali drewniane pałki i tarcze, paru miało
ostrza z grobowej kości. Mia cieszyła się, że przynajmniej nikt z
nich nie będzie mógł zabrać ze sobą słonecznej stali, bo żaden metal
nie może przejść Krwawego Spaceru. Stawienie czoła kilkuset
Luminatii z płonącymi mieczami było odrobinę bardziej
zniechęcające niż stawienie im czoła, kiedy byli uzbrojeni w duże
kije.
Ale tylko odrobinę, pomyślała.
Remus odwrócił się do swojego secondusa i powiedział spokojnie:
– Centurionie Maxxisie, trzecia centuria zostanie tutaj do naszego
powrotu z heretykami i ich panami. Pierwsza centuria pomaszeruje
ze mną na Podniebny Ołtarz.
Mii zacisnął się żołądek na wzmiankę o Ołtarzu. Remus znał
Górę. Co znaczyło, że zna rozkład pomieszczeń, wie, jak Góra
funkcjonuje. Skąd Luminatii mógł wiedzieć to wszystko? Chyba że
pośród członków Kościoła znajdował się zdrajca...
Ale przecież Drusilla wszystkich poddała próbie! Każdy akolita w
ich grupie wolał umrzeć niż zdradzić położenie Chlewni. Kto
zniósłby tortury z rąk spowiedników lorda Cassiusa, żeby potem
sprzedać Kościół Luminatii?
Ktoś, kto wiedział, że spowiednicy Cassiusa to tylko próba...
Zrozumienie odtańczyło przyprawiającą o mdłości gigę w
brzuchu Mii.
Ashlinn wzruszyła ramionami i odgryzła kolejny duży kęs.
– Otfego maszmnie.
– Co?
Dziewczyna przełknęła i oblizała usta.
– Mówię, że od tego masz mnie. Tata opowiedział mi i bratu
wszystko o tym miejscu. W każdym razie wszystko, co sam wiedział.
– Ojciec Ash i Oza...
– ...co z nim...?
– Ash powiedziała mi, że wychował dzieci, żeby go zastąpiły.
Spojrzała na czający się obok niej cień.
– A jeśli wychował je, żeby go pomściły?
– ...żeby zaatakowały pomrocza i pana najlepszych zabójców
świata w miejscu, gdzie trwa wieczna ciemność? z kilkuset
żołnierzami? życzę szczęścia, drogi justicusie...
– Nie będzie potrzebował szczęścia – szepnęła Mia. – Omdlenie,
nie rozumiesz? Dawki w notatkach Carlotty wystarczyłyby do
uśpienia kilkudziesięciu osób. Jeśli Ashlinn albo Oz dodadzą
trucizny do uczty, Cassius padnie tak jak pozostali i nic mu nie
pomoże bycie pomroczem.
– ...ale tric będzie na uczcie. z pewnością wyczuje zapach
trucizny...?
Mii serce zabiło szybciej. Lód ściął żołądek.
– Na otchłań i krew...
Zeskoczyła z wiązarów, zanim Pan Życzliwy zdążył choćby
szepnąć. Wylądowała na antresoli i znowu spowiła się peleryną
cieni – stała się czarną rozmazaną plamą na tle ścian Chlewni.
Druga centuria maszerowała na antresolę, a za nią Remus i jego
primus. Mężczyźni, dudniąc, zeszli dwójkami po schodach i do
sadzawki.
Mia zakradła się za nimi ukryta pod peleryną cieni; świat wokół
niej był niewyraźny i ciemny. Arkemiczne lampy stały w klatce
schodowej, a Mia trzymała się ich światła, schodząc do wnętrzności
Chlewni. Oślizgły odór krwi wisiał w powietrzu. Usłyszała chlupot,
bulgot i szum. Poruszała się cicho, trzymając się ściany, po omacku
wyminęła rzędy żołnierzy czekających przy sadzawce. Hieroglify na
kamieniu wibrowały słabo, moc śpiewała w powietrzu, kiedy
centurion Alberius wykrzykiwał rozkazy. Żaden z nich nie widział
wcześniej ashkaskiej magji krwi, ale trzeba było przyznać, że
Luminatii weszli do sadzawki Adonaia, jak im rozkazano.
Zamykając oczy i modląc się pod nosem, znikali jeden po drugim
wraz z przypływem ashkaskiej magji.
Wszyscy wpatrywali się w wir. W hieroglify wypisane krwią na
ścianach. Mia zastanawiała się, czy nie poczekać, aż cała druga
centuria przejdzie; z pewnością nadarzy się okazja, żeby załatwić
Remusa. Pomyślała jednak o Tricu. Trucizna. Uczta. Jeśli Ashlinn i
Osrik zdradzili Kościół, mieli wszelkie powody, żeby go zabić, i ta
myśl napełniła ją strachem, którego nawet Pan Życzliwy nie był w
stanie całkiem pożreć.
Czarna Matko, jaka byłam zaślepiona...
Krew wirowała i wzbierała. Prąd porywał żołnierzy. Mimo
arogancji Adonaia Mia nie potrafiła wyobrazić sobie, żeby zwrócił
się przeciwko Kościołowi; na pewno go zmuszono. Bez względu na
wszystko musiała się dowiedzieć, co się dzieje. Zemsta może
poczekać.
Ważniejsi byli ludzie, na których jej zależy.
Wbrew sobie podziwiała ironię sytuacji. Gdyby stała się
potworem zgodnie z intencjami Kościoła, gdyby zabiła
bezimiennego chłopca i została dopuszczona do inicjacji, nie
odkryłaby spisku Ashlinn i Osrika. Siedziałaby właśnie na uczcie i
dałaby się otruć razem z pozostałymi akolitami i Duchowieństwem.
A tak jako jedyna mogła ich ocalić.
Mia przekradła się pod ścianą komnaty i wsunęła się do
sadzawki, zanurzając się po pas w przyprawiającym o mdłości
cieple. Nie miała pojęcia, czy dwie osoby mogą jednocześnie
dokonać Spaceru. Wiedziała jednak, że w sadzawce jest domieszka
krwi Adonaia i że mówca wyczuje ją wraz z żołnierzami, którzy
teraz brnęli przez posokę obok niej.
Czy mówca uzna ją za sprzymierzeńca? A w ogóle będzie w
stanie...?
Czerwień wezbrała. Podłoga odpadła spod stóp Mii. Dziewczyna
poczuła, że jest zasysana w dół, w nurt, że wiruje i koziołkuje, że ma
krew w ustach. Ten potworny prąd groził, że będzie ją niósł
wiecznie. Płynęła ku światłu. Z płonącą piersią. Walącym sercem.
Aż wreszcie...
Poczuła kamień pod stopami. Odepchnęła się powoli, wysunęła
głowę nad powierzchnię. Krew spływała jej z oczu. Legionista
Luminatii wynurzył się gwałtownie obok niej, prychając i kaszląc.
Towarzysze wyciągnęli go i pomogli mu pewnie stanąć. Mężczyźni
w komnacie byli od stóp do głów unurzani w szkarłacie, cicha
zgroza malowała się na ich twarzach. Zlana krwią komnata
Adonaia mogła jedynie potwierdzać każdą makabryczną historię,
jaką kiedykolwiek słyszeli o wyznawcach Niah. Łatwo było
dostrzec, dlaczego uważają Kościół za herezję i w jaki sposób
Scaeva i Duomo są w stanie przedstawić Kościół jako wroga.
Patrząc z zewnątrz, tak samo pomyślałabym o nas.
Mia zamrugała i otarła krew z oczu.
...O nas.
Nadal spowita peleryną cieni nie wynurzyła się z basenu, jedynie
wysunęła głowę na tyle, żeby móc oddychać. Jak zawsze Adonai
klęczał u szczytu sadzawki. Obok niego stał tuzin zlanych krwią
Luminatii z pałkami ze stalodrzewia w rękach. Mii serce zabiło
szybciej, kiedy wyczuła znajomy cień za plecami mówcy.
Osrik...
Chłopak kucał na kamieniu z długim ząbkowanym ostrzem w
ręce. U jego stóp Mia dostrzegła inną postać, odartą z tradycyjnych
czarnych szat. Zniekształconą i żałosną, o skórze popękanej i
gnijącej, związaną jak wieprzek przed zarżnięciem. Ręce miała
skrępowane, wszystkie palce połamane, różowe oczy zamknięte.
Jednak równe falowanie jej piersi powiedziało Mii, że tkaczka nadal
żyje, i to właśnie groźba ostrza Osrika przyciśniętego do jej szyi
zmusiła Adonaia do tego szaleństwa.
Mówca nas nie zdradził, to już coś...
Dziewczyna zastanawiała się gorączkowo, przestawiając w
głowie elementy układanki.
Chociaż dręczyły ją wyrzuty sumienia, wiedziała, że nie ma sensu
pędzić na górę – cokolwiek miało wydarzyć się na Podniebnym
Ołtarzu, pewnie już do tego doszło. Przynajmniej Ash i Osrik
posługiwali się tylko Omdleniem; nikt nie zginie od razu. Luminatii
ewidentnie chcieli mieć żywych więźniów. Żeby ich torturować.
Przesłuchać. Publicznie ukrzyżować. Właśnie to czekało
zwierzchników Czerwonego Kościoła. Jednak w tej chwili lordowi
Cassiusowi i Duchowieństwu daleko było do śmierci. To znaczyło,
że Tricowi być może też...
Spojrzała na Adonaia, który śpiewał nad sadzawką. Pomyślała, że
mogłaby go zabić. Poderżnąć gardło i odciąć żołnierzy, którzy
znaleźli się w górze, zamknąć drogę pozostałym. To jednak
oznaczałoby stratę jednego z najcenniejszych atutów w arsenale
Czerwonego Kościoła. Bez Krwawego Spaceru Kościół byłby jak
wypatroszony, jego kaplice zostałyby odizolowane.
Z drugiej strony co ją to obchodziło?
Czy uratowanie Trica i Naev nie było warte tej straty?
Pod krwią sięgnęła do rękawa i wyciągnęła sztylet z grobowej
kości. Zobaczyła, jak Adonai sztywnieje i zerka w jej stronę.
Wie, że tu jestem.
Nie przerywając pieśni, sprowadzając kolejnych prychających i
przerażonych Luminatii, Adonai skierował znowu wzrok na
sadzawkę, ale Mia mogłaby przysiąc, że pokręcił głową. I
delikatnym gestem dłoni, w którym rozpoznała Niemowę, mówca
jasno wyraził swoje zdanie.
„Nie próbuj”, dał znać.
To zamknęło kwestię. Nie miała szansy zabić go ukradkiem, a
gdyby Adonai postanowił z nią walczyć, zdradziłby ją w tej samej
chwili, w której wykonałaby pierwszy krok przeciwko niemu.
Mówca, jak to on, cenił swoją skórę wyżej niż wszystkich innych w
tych murach.
Dobrze więc. Ten pomysł na nic się nie zda.
Mia kucnęła we krwi, patrząc, jak dziesiątki legionistów kończą
Spacer. Kiedy cała grupa się zebrała, w sumie setka żołnierzy,
centurion Alberius rozkazał im rozproszyć się na tym poziomie.
Zabezpieczyć schody, drzwi i przejścia. Kiedy jego ludzie ruszyli,
centurion zwrócił się do jednego ze swoich młodszych żołnierzy.
– Zamelduj justicusowi, że teren zabezpieczono.
Mimo zasychającej czerwieni Mia dostrzegła, że chłopak pobladł
na myśl o ponownym wejściu do okropnego basenu. Wszedł jednak
do krwi i zniknął w nurcie. Mia popatrzyła za nim, a potem
skierowała spojrzenie na Adonaia. To była jej ostatnia szansa, żeby
odciąć przyczółek. Gdyby mówca zginął przed przejściem pierwszej
centurii...
Krew wezbrała wokół niej, prąd pociągnął ją za pięty. Zatoczyła
się, złapała krawędzi basenu, brudząc marmur krwią. Adonai
znowu pokręcił głową, a jego dłonie ledwie zauważalnie dały znak.
„Nawet o tym nie myśl”.
Mia zazgrzytała zębami. Patrzyła, jak pierwsza centuria zaczyna
Spacer. Minuta po minucie, mężczyzna za mężczyzną, wyciągani
przez towarzyszy z krwi. Wreszcie Mia zobaczyła, jak z krwi
wynurza się mężczyzna, o którego zamordowaniu marzyła przez
sześć długich lat. Zbył gestem żołnierzy, którzy chcieli mu pomóc, i
wyszedł z basenu, ociekając posoką na kamienną posadzkę. Ciemna
czerwień oblepiła mu brodę, spływała kaskadą po plecach. Miał
bary szerokie jak sama Góra.
Justicus legionu Luminatii stanął nad mówcą Adonaiem,
krzywiąc usta z niesmakiem.
– Bezbożność – warknął. – Bezbożność i herezja.
Adonai nic nie powiedział, odpowiedział tylko na spojrzenie
justicusa i nawet się nie wzdrygnął. Blady uśmieszek na ślicznych
ustach. Remus otarł krew z twarzy i zwrócił się do secondusa, kiedy
adiutant zaczął zakładać na niego piękną zbroję z grobowej kości.
– Raport, centurionie.
– Ten poziom jest nasz, justicusie. Pierwsza i druga centuria
meldują się na miejscu.
– Doskonale. – Machnął na Adonaia. – Związać porządnie tego
przeklętego apostatę.
Żołnierze wystąpili z przesiąkniętym krwią sznurem w rękach.
Pchnęli Adonaia na podłogę i związali mu ręce i nogi za plecami jak
cielakowi przed zarżnięciem. Wepchnięto mu szmatę w usta, a
drugą zawiązano na oczach. Jeden żołnierz kopnął go jeszcze na
dokładkę, ale Remus powstrzymał go uniesieniem ręki.
Potem justicus spojrzał na Osrika i zapytał szorstko:
– Co z Duchowieństwem?
– Ashlinn zna się na swojej robocie. Będą obwiązani jak wieprzki
przed Wielką Dziesięciną, zanim dotrzecie na Podniebny Ołtarz. Bez
obawy.
– Czekaj tu, aż wrócimy z osławionym Panem Ostrzy i jego
bezbożną gromadką. – Machnął na Adonaia. – Gdyby ten heretyk
drgnął, zacznij odcinać kawałki z siostry, aż jego zachowanie się
poprawi.
Osrik skinął głową. Adonai zesztywniał na te słowa, ale poza tym
nawet nie drgnął.
Teraz już odziany w zbroję Remus rozejrzał się po swoich
ludziach ponury i zlany krwią. Sięgnął za pas i wyciągnął długi,
pięknie rzeźbiony miecz z grobowej kości, zdobiony wronami w
locie na głowicy i rękojeści. Mia zmrużyła oczy, rozpoznając broń –
wisiała na ścianie w gabinecie ojca obok jego kolekcji map.
Ile jeszcze może odebrać mi ten człowiek?
– Prawi bracia – zaczął Remus – tego wieczoru uderzymy w
bluźnierstwo, które kalało chwałę Republiki od dziesięcioleci.
Kapłani tego bezbożnego Kościoła mają żywi trafić do Bożogrobia,
gdzie zostaną przesłuchani. Jednak nie okazujcie litości żadnym
innym przeklętym wyznawcom nocy, na jakich natraficie w tych
murach. Jesteśmy Prawicą Aa i tego wieczoru ten dom herezji
padnie na kolana.
Justicus uniósł skradzione ostrze do czoła i pochylił głowę.
Legioniści jednocześnie powtórzyli jego gest, usta wszystkich
poruszały się zgodnie:
– Wysłuchaj mnie, Aa. Wysłuchaj mnie, Ojcze. Twój płomień
moim sercem. Twoje światło moją duszą. W twoim imieniu, dla twej
chwały i sprawiedliwości, ruszam. Oświeć mnie swoim światłem.
Remus uniósł głowę. Skinął na swoich ludzi.
– Luminus Invicta.
Rozdział 33
Kroki
Czekała.
Chociaż w jej umyśle kłębiło się od wyobrażeń tego, co może się
dziać wyżej, chociaż krew jej się gotowała na myśl o zdradzie
Ashlinn i chociaż zemsta na Remusie znajdowała się w zasięgu ręki,
a ona po nią nie sięgała. Czekała. Jeśli Luminatii dopadną Cassiusa i
Matkę Wielebną, wszyscy uczniowie Czerwonego Kościoła będą
zagrożeni. Jej przyjaciele. Mercurio. Jej pierwszym krokiem musi
być odcięcie Remusowi drogi powrotnej. Cassius i Drusilla nie mogą
wpaść w ręce Spowiedni.
Dlatego czaiła się we krwi. Przeklinając własną głupotę. Teraz
wiedziała już z całą pewnością. To Ash zabiła Lotti. I próbowała
wrobić ją w morderstwo. Każda chwila, każde słowo, które
wypowiedziała, były kłamstwem. Cyt ostrzegł ją tamtego wieczoru
w Sali Prawd.
masz jednego przyjaciela w tych murach
to nie carlotta
nie tric ani ashlinn
i nie ja
Ten przyjaciel czaił się w cieniach sali i patrzył nie-oczami.
Remus i jego żołnierze wymaszerowali, ale w komnacie mówcy
pozostał jeszcze tuzin Luminatii odzianych teraz w ozdobną skórę z
pieczęcią Aa. Zbroje były twarde, puklerze drewniane, nigdzie nie
wstawiono ani jednej śrubki. Bez wątpienia przygotowano je
specjalnie z myślą o tym ataku. Pół tuzina mężczyzna stało nad
Adonaiem i Marielle. Sześciu innych czuwało przy progu i
obserwowało korytarz. Tkaczka nadal była nieprzytomna, Osrik
kucał obok niej, przyciskając ostrze do jej gardła.
Zacznij od początku...
Mia i tak niewiele widziała w pelerynie cieni, więc zamknęła
oczy. Sięgnęła ku cieniom w komnacie. Tak jak przy ćwiczeniach z
manekinami w Sali Pieśni czuła cienie jak własne ciało. Znowu
przypomniała sobie, jak to jest być czternastolatką. Rozbić na
kawałki posąg Aa przed Basilica Grande. Kroczyć między cieniami
niczym zjawa. Jednak przede wszystkim przypomniała sobie
mężczyznę, który pomógł to wszystko zapoczątkować, który
dopilnował, by powieszono jej ojca, zakuto jej matkę i zabito jej
brata, zanim nauczył się chodzić.
Rozłożyła ręce pod krwią. Wyciągnęła palce. Sięgnęła przez
migoczącą ciemność do cieni u stóp legionistów. Wykrzywiła je w
haki, wbijając we wszystkie podeszwy żołnierskich butów. I
najciszej jak zdołała, wynurzyła się z sadzawki Adonaia.
Natychmiast zrozumiała swój błąd – chociaż ona sama skrywała
się pod peleryną cieni, nie dotyczyło to krwi, która ją oblepiała.
Kiedy Mia wyczołgiwała się z basenu, szkarłat rozbryzgnął się na
kamieniu, krwawe odciski pojawiły się pod jej dłońmi. Legioniści
odwrócili się, słysząc hałas, Osrik zmarszczył brwi.
Konsternacja. Wahanie.
Tyle wystarczyło.
Mia weszła w cień pod sobą
i wyszła
z cienia
na ścianie
za Osrikiem.
Jeden z legionistów dostrzegł ruch kątem oka i wykrzyknął
ostrzeżenie, ale nóż Mii zagłębił się już po rękojeść w przestrzeni
między szyją chłopaka a jego ręką z nożem, przecinając gładko
ścięgna. Osrik wrzasnął, ostrze wypadło mu z pozbawionych
władzy palców, a Mia kopnęła go kolanem w szczękę. Chłopak
poleciał to tyłu. Podniosła błyskawicznie jego sztylet i
już
wchodziła
w ciemność
***
Chór milczał.
To była pierwsza rzecz, jaką Mia zauważyła, kiedy wykradła się z
komnaty mówcy w ciemność Góry. Widmowa melodia, która
nieustannie towarzyszyła jej w tych korytarzach, teraz zamilkła. Jej
kroki rozbrzmiewały przez to głośniej, oddech zgrzytał jej w uszach.
To wydawało się nienaturalne. Jak drzazga pod skórą. Cisza tak
głośna, że ogłuszająca.
Na drugim końcu poziomu dwóch Luminatii strzegło schodów,
które prowadziły wyżej. Spoglądali jednak w górę, czekając na
powrót justicusa i jego ludzi. Mia zakradła się do nich tak cicho, że
Mercurio i Kocur rozpromieniliby się z dumy. Była cicha jak szept,
kiedy stanęła za nimi. Rysowała się zaledwie jako rozmazana
plama, kiedy ostrzem z grobowej kości jednemu mężczyźnie
poderżnęła gardło, a drugiemu przebiła serce, gdy odwrócił się, by
zerknąć na padającego towarzysza.
Żołnierz zatoczył się i padł plecami na schody z ręką na piersi.
Wpatrywał się w ciemność, szukając tego, co go zabiło. Odrzuciła
wtedy pelerynę, żeby ją zobaczył. Blade dziecko w czerwieni i
czerni, maskę z zasychającej posoki i oczy za nią. Cień martwego
chłopca w jej źrenicach, kiedy sięgnęła, żeby zasłonić mu usta.
Szeptała, podrzynając mu gardło:
– Wysłuchaj mnie, Niah. Wysłuchaj mnie, Matko. To ciało twoją
ucztą. Ta krew twoim winem. To życie, ten koniec, to mój dar dla
ciebie. Zachowaj go blisko przy sobie.
Nie-kot u jej stóp wezbrał i zafalował, wypijając ostatni strach
żołnierza. Mia czuła ją wszędzie wokół. Ciemność. Szepty.
Ponaglające.
Ciemność była zadowolona.
Mia rozłożyła ręce, każąc cieniom się podnieść, by spowiły ciała i
zawlekły je w mrok. Prawie żałowała, że nie może zostać i
popatrzeć, jak ich towarzysze wrócą i znajdą tylko po nich krwawe
ślady. Obserwować, jak zakorzenia się pierwsze ziarno strachu, gdy
zdadzą sobie sprawę, jak daleko od domu się znaleźli. Ciemność
wokół nich była nie tylko rozgniewana. Była też głodna.
Mia popędziła schodami i zastała dwóch kolejnych żołnierzy na
szczycie. Podarowała im taki sam koniec jak towarzyszom na dole.
Wydawali się tacy mali w brzuchu Góry. Bez swojej słonecznej stali,
białych zbroi i peleryn jak szkarłatne rzeki. Po prostu maleńcy
ludzie, których wiara we Wszechwidzącego nie wystarczała, żeby
uchronić ich przed jego małżonką. Oraz przed tą, którą bogini
naznaczyła. Którą Noc wybrała tu, w swoim domu. Na swoim
ołtarzu. W swojej świątyni.
Mia prawie dotarła do Sali Epitafiów, kiedy ją dostrzegli. Po cichu
załatwiła dwóch legionistów i nie zauważyła, że dwaj następni
schodzą z góry. Usłyszała krzyki i odwróciła się w tej samej chwili,
żeby zobaczyć, jak do niej biegną. Opadła nisko i rozcięła jednego
od kolana do łona, przecinając tętnicę udową i zostawiając
krwawiącego na podłodze. Drugi uderzył ją w skroń pałką.
Zatoczyła się, owijając ciemność wokół jego stóp i przemykając za
niego. Wbiła mu sztylet w plecy z pół tuzina razy. Teraz już słyszała
kolejne krzyki i więcej biegnących stóp.
Pół tuzina Luminatii zbiegało do niej po schodach, wśród nich
Alberius, sam dowódca centurii. Mogła narzucić pelerynę cieni i
przemknąć obok nich niepostrzeżenie, ale myśl o zdradzie Ashlinn,
tym, co zrobiła Tricowi, i o łajdakach, którzy napadli na miejsce
będące już dla niej niemalże domem, zapłonęła w niej z
intensywnością, jaka prawie ją samą przeraziła.
Koniec uciekania. Koniec chowania się.
– W porządku, sukinsyny – szepnęła. – Teraz za mną.
Legioniści zobaczyli i ją krzyknęli ostrzegawczo. Wyciągnęła
sztylet z grobowej kości. W drugiej ręce trzymała nóż Osrika.
Zaschnięta krew na jej ustach popękała, gdy Mia warknęła. Cienie
wiły się wokół niej, kiedy popędziła legionistom na spotkanie.
Alberius i towarzyszący mu żołnierz byli szerocy w barach jak
domy. Unosili pałki i tarcze. Centurion zerknął na nią przez
ciemność, na sztylet w jej ręce, który odebrał mu oko.
Przypomnienie odmalowało się na jej pobladłej twarzy.
– Ty... – szepnął.
Dotknął trzema palcami czoła i wyciągnął rękę w stronę Mii.
– Luminus Invicta! – ryknął.
Mia krzyknęła bez słów. Serce jej śpiewało, gdy uniosła ostrza.
Luminatii ryknęli w odpowiedzi i rzucili się schodami do zlanego
krwią demona, unosząc pałki i wytrzeszczając oczy, gdy dziewczyna
weszła
w cień
u swoich stóp
przez cienie
Pościg
***
***
Karma
Szturchnięcie.
Mia jęknęła, nie ważąc się otworzyć oczu.
W głowie jej dzwoniło, żebra ją bolały, każdy oddech był walką.
Nie miała pojęcia, ile czasu tam leżała.
Kilka minut?
Godzin?
Czuła nad sobą słońca płonące poza powiekami.
Wiedziała, co ją czeka, jeśli ośmieli się je otworzyć.
Klęska.
Jej wóz rozbity. Wielbłądy zabite. Cicha Góra o jeden zwrot na
wschód od niej, ale przy jej obrażeniach miałaby szczęście, gdyby
dotarła tam w dwa, o ile nie zostałaby po drodze pożarta przez
krakena albo kurzozjawy. Dotarcie pieszo do Ostatniej Nadziei było
stąd niemożliwe, ale mimo...
Szturchnięcie.
Coś miękkiego, wilgotnego i wąsatego. Mażącego jej usta czymś
gęstym i ciepłym. Jakaś maleńka cząsteczka jej umysłu wrzeszczała
bardzo głośno, że Coś dość dużego i najwyraźniej bardzo żywego
właśnie ją obwąchuje, co pewnie jest wstępem do pożarcia jej.
Otworzyła oczy, a za powiekami czekał ból. Syknęła, patrząc w
parę szerokich nozdrzy, które znowu ją szturchnęły i wymazały jej
usta – o, radości ponad radościami – grubszą warstwą smarków.
Ogromny różowy ozór uderzył o żółte zębiska i Mia całkowicie
oprzytomniała, odczołgując się w chmurze drobnego czerwonego
kurzu, dopóki nie zdała sobie sprawy, co właśnie próbowało ją
zjeść.
To był koń.
Czarny, lśniący i wysoki na dwadzieścia dłoni.
Koń, którego zad – prawdę mówiąc – z przyjemnością pożegnała
wiele miesięcy temu.
Mimo to uśmiechnęła się szeroko. Podniosła się z trudem i
chwiejnie. Przesunęła dłonią po jego boku, a on wydał z siebie
odgłos, który był podejrzanie podobny do śmiechu.
Objęła go za szyję.
Ucałowała go w policzek.
– Cześć, Łajdaku.
Rozdział 36
Zachód słońca
***
weszła
we własny cień
***