Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 400

Gardner Lisa

D.D. Warren 04
Dziecięce koszmary
W pewien upalny, sierpniowy dzień w robotniczej dzielnicy Bostonu dochodzi do
brutalnej zbrodni. Ginie czworo członków rodziny, a jedyny podejrzany, ojciec i
mąż, trafia w stanie śpiączki na oddział intensywnej terapii. Wszystko wskazuje na
to, że próbował popełnić samobójstwo. Czy aby na pewno? Wezwana na miejsce
zbrodni sierżant D. D. Warren wie jedno: ta sprawa to coś więcej, niż wskazują
pierwsze znalezione dowody.
Danielle Burton, oddana pielęgniarka psychiatrycznego oddziału dziecięcego
bostońskiego szpitala, całą swoją energię i zapał poświęca straumatyzowanym
maluchom. Wciąż nawiedzają ją jednak duchy przeszłości i echo tragedii, która
dotknęła jej rodzinę przed dwudziestoma pięcioma laty. Zbliża się właśnie kolejna
rocznica owego koszmaru i kiedy w szpitalu pojawia się D. D. Warren wraz ze
swoim partnerem, kobieta z przerażeniem uświadamia sobie, że wszystko zaczyna
się od początku.
Oddana matka, Victoria Oliver dawno już zapomniała, czym jest normalność.
Przyrzekła sobie, że zrobi wszystko, by jej chory syn miał względnie normalne
dzieciństwo. Że będzie go kochać. Opiekować się nim. Chronić. Za wszelką cenę.
Nawet swego życia.
Prolog
DANIELLE
Dziś niewiele już pamiętam z tamtej nocy. Na początku wydaje ci
się, że nigdy nie zdołasz zapomnieć. Czas jest jednak łaskawy, zwłaszcza
dla dzieci. I tak z każdym kolejnym rokiem, powoli, powolutku, kolejne
szczegóły rozmywały się w mojej pamięci. Zdaniem doktora Franka to
mechanizm radzenia sobie z traumatycznymi przeżyciami. Naturalny
etap w leczeniu zranionej duszy. Doktor Frank mówi, że nie powinnam
się czuć z tego powodu winna. Aleja nie potrafię.
Pamiętam, że obudził mnie krzyk. Sądziłam, że mamy, lecz w
policyjnym raporcie wyczytałam, że raczej siostry. Mój pokój tonął w
ciemnościach. Nic nie widziałam, byłam zupełnie zdezorientowana.
Tylko w powietrzu wyczuwałam jakiś smród. Po tylu latach właśnie to
pamiętam najwyraźniej. Swąd spalenizny. Myślałam, że to pożar, w
korytarzu jednak unosił się zapach prochu.
Potem hałasy przybrały na sile. Słyszałam to wszystko, choć nie
widziałam: dudniące w holu kroki, odgłos spadającego po schodach ciała.
A potem słowa ojca dochodzące z przedpokoju:
- Malutka Danny. Moja śliczna mała Danny!
Nagle drzwi się otworzyły. Ciemności pokoju zalał prostokąt
światła. W progu zamajaczył cień ojca.
-Malutka Danny - powtórzył pogodniej. - Moja śliczna mała Danny.
Po czym przytknął sobie lufę pistoletu do skroni i pociągnął za
spust.
***
Nie bardzo wiem, co się działo później. Czy wstałam z łóżka?
Zadzwoniłam na 911? Próbowałam cucić mamę? Zatamować krew
tryskającą z roztrzaskanej głowy siostry czy z połamanego ciała brata?
Pamiętam tylko, że do pokoju wszedł jakiś mężczyzna. Kojącym
głosem zapewniał, że wszystko już dobrze, że jestem bezpieczna. Wziął
mnie na ręce, choć jako dziewięciolatka byłam na to trochę za duża.
Prosił, żebym zamknęła oczy. Żebym nie patrzyła.
Pokiwałam głową, ale powiek nie przymknęłam. Musiałam to
zobaczyć. Zapisać te obrazy w głowie. Zapamiętać. Spełnić powinność
jedynej ocalałej.
Według policyjnego raportu ojciec był tamtej nocy pijany. Nim
załadował swój służbowy rewolwer, wlał w siebie co najmniej ćwiartkę
whiskey. Tydzień wcześniej stracił posadę w biurze szeryfa właśnie
dlatego, że dwukrotnie zjawił się w pracy w stanie wskazującym na
spożycie. Szeryf Wayne, mężczyzna, który wyniósł mnie tamtej nocy z
domu, miał nadzieję, że to zwolnienie pomoże jego podwładnemu wziąć
się w garść, zmusi go do podjęcia terapii w grupie AA. Ojciec jednak miał
najwyraźniej zupełnie inne plany.
Zaczął od sypialni: przy łóżku dopadł mamę. Potem zajął się moją
trzynastoletnią siostrą, która wychyliła głowę z pokoju, pewnie by
sprawdzić, co się dzieje. W korytarzu pojawił się też mój jedenastoletni
brat. Próbował uciekać. Kiedy ojciec strzelił mu w plecy, Johnny sturlał
się po schodach w dół. Strzał nie byl czysty, dlatego trochę trwało, nim
Johnny umarł.
Znajomości tych wszystkich szczegółów nie zawdzięczam
oczywiście własnej pamięci. Wyczytałam je w policyjnych aktach w dniu
osiemnastych urodzin.
Szukałam odpowiedzi, której nigdy nie udało mi się znaleźć.
Mój ojciec wymordował całą rodzinę. Tylko mnie darował życie.
Czy to znaczy, że kochał mnie najbardziej, czy może najbardziej
nienawidził?
- A ty jak myślisz? - pyta mnie zawsze doktor Frank.
Myślę, że to jest właśnie historia mojego życia.
***
Żałuję, że nie pamiętam koloru oczu mamy. Logika podpowiada, że
musiały być niebieskie, jak oczy jej siostry, cioci Helen, z którą
zamieszkałam po śmierci rodziny. W końcu na zdjęciach, które
zachowałam, podobne są do siebie jak dwie krople wody.
Zresztą to właśnie stanowi główny problem. Ciocia tak bardzo
przypominała mamę, że z czasem się nią stała. Jej oczy pamiętam. J ej
głos i ramiona tulące mnie do snu. To boli, bo bardzo bym chciała, żeby
mama żyła. Ale jej już nie ma. Moja zdradziecka pamięć bezlitośnie ją
uśmierciła, nawet skuteczniej niż ojciec. Dlatego musiałam przeczytać
policyjne raporty i przejrzeć zdjęcia z miejsca zbrodni. I od tej pory
jedyny obraz mamy, jaki jestem w stanie przywołać w pamięci, to jej
nieruchoma twarz z dziurą w głowie i oczy wpatrujące się bez życia w
obiektyw policyjnego aparatu.
Mam zdjęcia naszej trójki: Johnny’ego, Natalie i mnie, objętych na
werandzie. Wyglądamy na bardzo szczęśliwych, ale nie pamiętam już,
jak traktowali mnie brat i siostra. Tolerowali mnie czy może mi
dokuczali? Czy kiedykolwiek przeszła im przez głowę myśl, że pewnego
dnia zginą, a ja będę żyła dalej? Czy tamtego słonecznego popołudnia
przypuszczali, że żadne z ich marzeń nigdy się nie spełni?
- Poczucie winy ocalałego - przypomina delikatnie doktor Frank. -
To nie twoja wina. Historia mojego życia.
Ciocia Helen dobrze się spisała. Kiedy niespodziewanie wkro-
czyłam w jej życie, była czterdziestoletnią bezdzietną radczynią prawną,
która świata nie widziała poza pracą. Mieszkała wówczas w maleńkim
mieszkaniu z jedną sypialnią w centrum Bostonu, więc przez pierwszy
rok spalam na kanapie. Nie przeszkadzało mi to, bo przez pierwszy rok i
tak w zasadzie prawie nie sypiałam. Całymi nocami oglądałyśmy więc
powtórki „Kocham Lucy”, próbując nie myśleć o tym, co się wydarzyło
tydzień wcześniej, miesiąc wcześniej, rok wcześniej.
Takie odliczanie nie zbliża do żadnego celu. Każdy kolejny dzień
jest tak samo do bani. Z tą tylko różnicą, że coraz łatwiej się z tym
godzisz.
To ciocia Helen znalazła dla mnie doktora Franka. Zapisała mnie
też do prywatnej szkoły, w której niewielka liczba uczniów w klasach
gwarantowała stałą kontrolę oraz maksimum uwagi. Przez pierwsze dwa
lata nie potrafiłam nauczyć się czytać. Nie umiałam pojąć mechanizmu
składania liter ani liczenia. Poranne wstawanie z łóżka kosztowało mnie
tyle energii, że na resztę zajęć nie zostawało jej zbyt wiele. Nie miałam
żadnych przyjaciół. Nie patrzyłam nauczycielom w oczy.
Dzień w dzień skupiałam się tylko na tym, by zapamiętać każdy
możliwy szczegół: oczy mamy, krzyk siostry, głupkowaty uśmieszek
brata. W mojej głowie brakowało miejsca na cokolwiek innego.
Aż pewnego dnia, idąc ulicą, zauważyłam mężczyznę całującego
dwuletnią córeczkę w czubek głowy. Zupełnie przypadkowo uchwyciłam
tę chwilę ojcowskiej czułości. Dziewczynka odwróciła się do niego i jej
okrągłą twarzyczkę rozświetlił uśmiech o mocy miliona watów.
I wtedy serce mi pękło. Tak po prostu.
Wybuchłam płaczem. Łkałam spazmatycznie, wlokąc się ulicami
Bostonu do mieszkania cioci. Kiedy cztery godziny później wróciła do
domu, zastała mnie zalaną łzami, wtuloną w skórzaną sofę.
Przepłakałyśmy razem cały tydzień przytulone na kanapie przy serialu
„Gilligan’s Island” lecącym cicho w tle.
- Cholerny drań - podsumowała ciocia, gdyśmy się wreszcie
uspokoiły. - Co za cholerny, popierdolony drań.
A ja się zastanowiłam, czy nienawidzi go za zamordowanie siostry,
czy może za obarczenie jej niechcianym dzieckiem.
Historia mojego życia.
Ocalałam. I nawet jeśli nie zawsze o tym pamiętam - żyję. To
obowiązek ocalałych.
Dorosłam. Skończyłam studia. Pracuję jako pielęgniarka w
dziecięcym szpitalu psychiatrycznym w Bostonie. Większość czasu
spędzam na oddziale zamkniętym z sześciolatkiem, który słyszy głosy,
regularnie kaleczącą się ośmiolatką czy też dwunastolatkiem, którego pod
żadnym, ale to pod żadnym pozorem nie można zostawiać samego z
młodszym rodzeństwem.
Działamy trochę jak ostry dyżur. Nie leczymy dzieci. Stabilizujemy
tylko ich stan za pomocą leków, przyjaznego środowiska i innych
dostępnych środków. A potem bacznie je obserwujemy. Staramy się
poznać powody ich ataków. Przygotowujemy raporty dla grup
specjalistów, którzy zajmą się leczeniem, decydując, czy objąć pacjentów
programem rodzinnych warsztatów wyjazdowych, umieścić w
zamkniętej placówce, czy może pozwolić im pod czujnym lekarskim
okiem wrócić do domów.
Część dzieciaków robi postępy. Na miarę własnych możliwości
stają się porządnymi ludźmi, co należy uznać za nie lada sukces. Inne
popełniają samobójstwa. Jeszcze inne zbrodnie. Trafiają na pierwsze
strony gazet: młodociany przestępca otwiera ogień, starszy brat morduje
całą rodzinę. Giną niewinni ludzie, często osoby postronne.
Wiem, co sobie myślicie. Wydaje wam się, że wybrałam tę pracę,
by ocalić dzieci takie jak ja. Niektórzy doszukują się nawet bardziej
heroicznych pobudek - żeby zapobiegać tragediom takim jak ta, która
spotkała moich bliskich.
Rozumiem wasz tok myślenia.
Ale przecież jeszcze mnie nie znacie.
CZWARTEK
Rozdział 1
W czwartkowy wieczór sierżant D. D. Warren miała randkę.
Pamiętała lepsze, ale zdarzały się również gorsze. A że od dawna nie była
na żadnej, zamierzała zaprosić Chipa do siebie na intensywny trening
akrobatyki pościelowej, jeśli tylko nie okaże się kompletnym frajerem.
Zjedli już pól bochenka chleba maczanego w oliwie z oliwek i
połowę średnio wysmażonej krowy. Na szczęście Chip nie odważył się
skomentować stojącego przed nią talerza wypełnionego ociekającymi
tłuszczem żeberkami. Nie odezwał się też słowem, gdy postanowiła
wytrzeć talerz dokładnie kolejną kromką chleba. Miła odmiana, bo
większość facetów zdumiewał jej ogromny apetyt. Odczuwali
wewnętrzną potrzebę żartowania z pochłanianych przez nią porcji.
A potem w równie żenujący sposób zaklinali się, że za nic nie widać
tego po jej dziewczęcej figurze.
Tak, to prawda, miała apetyt zapaśnika sumo i figurę modelki z
pierwszych stron kolorowych gazet. Na Boga, dobiegała czterdziestki i
doskonale zdawała sobie sprawę ze swego dziwacznego metabolizmu. I
naprawdę żaden podstarzały urzędas z brzuszkiem nie musiał jej o tym
przypominać. Jedzenie było jej pasją. Głównie dlatego, że praca w
wydziale zabójstw bostońskiej policji nie pozostawiała zbyt wiele czasu
na seks.
Po spałaszowaniu żeberek natychmiast zabrała się za pieczonego
ziemniaka. Chip był audytorem śledczym. Umówiła ich żona kolegi
jednego z kumpli z wydziału. Bez pojęcia, D. D. doskonale o tym
wiedziała. Ale oto siedzieli w jednym z boksów restauracji Hilltop
Steakhouse i D. D. musiała przyznać, że Chip jest w porządku. Trochę
sflaczały na brzuchu, odrobinę łysiejący na czubku
głowy, lecz zabawny. Lubiła zabawnych facetów. Kiedy Chip się
uśmiechał, uroczo marszczyły mu się kąciki głębokich brązowych oczu. I
to jej wystarczało.
Cóż, na obiad mięso z pieczonymi ziemniakami, a na deser, jeśli
wszystko pójdzie zgodnie z planem, Chip.
I wtedy oczywiście rozległ się dźwięk pagera.
Skrzywiła się i przesunęła go na tył paska, jakby to mogło coś
zmienić.
- Co to? - spytał Chip na głos alarmu.
- Przypomnienie o tabletce antykoncepcyjnej - bąknęła pod nosem.
Chip poczerwieniał po czubki swych przerzedzonych brązowych
włosów, a po chwili uśmiechnął się nieśmiało od ucha do ucha z takim
chłopięcym urokiem, że D. D. poczuła, jak miękną jej kolana.
Lepiej, żeby to było coś ważnego, pomyślała. Lepiej, żeby to była
jakaś pieprzona masakra, jeśli mam sobie odpuścić tę noc.
Kiedy zerknęła na pager, natychmiast pożałowała tej myśli.
Zabawny audytor śledczy o imieniu Chip dostał buziaka na do
widzenia.
A sierżant D. D. Warren ruszyła w drogę.
Pracowała jako detektyw w bostońskiej policji od dwunastu lat.
Zaczynała od ofiar wypadków drogowych i zabójstw z narkotykami w tle.
Z czasem jednak zaczęto jej przydzielać głośne medialnie sprawy, takie
jak odnalezione w podziemnej kryjówce zmumifikowane zwłoki
sześciorga dzieci czy całkiem niedawno zniknięcie młodej nauczycielki z
południowego Bostonu. Szefowie lubili stawiać ją przed kamerami. No
bo któż to wszystko lepiej rozegra niż atrakcyjna blondynka?
D. D. nie miała zresztą nic przeciw temu. Stres dodawał jej
skrzydeł. Presję towarzyszącą najgorętszym sprawom lubiła nawet
bardziej niż knajpy, w których płacisz raz i jesz, ile tylko dusza zapragnie.
W stopniu sierżanta przewodziła trzyosobowej grupie operacyjnej, która
całe dnie potrafiła spędzać na szukaniu dowodów, przesłuchiwaniu
informatorów i wizytach na miejscu zbrod-
ni, a potem całe noce na spisywaniu zeznań, przygotowywaniu
oświadczeń oraz/lub wniosków o wydanie nakazów. Zespoły musiały być
też na zmianę w pełnej gotowości do rozpoczęcia kolejnego śledztwa, co
zamykało ich członków w niekończącej się spirali nie cierpiących zwłoki
bieżących dochodzeń, starych nie zamkniętych spraw oraz co najmniej
jednego czy dwóch nowych wezwań tygodniowo.
D. D. niewiele sypiała. Rzadko umawiała się na randki. Właściwie
na nic innego poza pracą nie starczało jej czasu. Taki stan rzeczy nie
przeszkadzał jej do zeszłego roku, kiedy skończyła trzydzieści osiem lat,
a jej były stanął na ślubnym kobiercu i założył rodzinę. Twarda,
wyszczekana pani sierżant, która dawno temu poślubiła swą pracę,
zaczęła się nagle łapać na przeglądaniu czasopism typu „Nowoczesna
Pani Domu” albo, co gorsza, „Stylowa Panna Młoda”. Któregoś razu
wpadł jej w ręce magazyn „Porady dla Rodziców”. Dobiegająca
czterdziestki bezdzietna singielka czytająca samotnie w swym
mieszkanku w North End „Porady dla Rodziców”? Nie ma chyba nic
bardziej przygnębiającego.
Zwłaszcza gdy uświadomiła sobie, że niektóre z zamieszczonych
tam wskazówek, jak radzić sobie z kilkulatkami, mogłaby z
powodzeniem zastosować wśród członków swojej grupy operacyjnej.
W końcu kiedyś wyrzuciła wszystkie pisma i obiecała sobie, że
umówi się na randkę. I tak znalazła się w towarzystwie Chipa, biednego
Chipa, któremu szansa na seks przeszła właśnie koło nosa. D. D. musiała
bowiem ruszyć do Dorchesteru, mimo że jej grupie nie przypadał w tym
tygodniu dyżur. Wyświetlony na pagerze czerwony alarm oznaczał
jednak jakąś dużą i paskudną sprawę, a tym samym obecność
obowiązkową wszystkich jednostek.
D. D. zjechała z autostrady międzystanowej 1-93, by labiryntem
uliczek dostać się do części miasta zamieszkanej głównie przez klasę
robotniczą. Miejscowi funkcjonariusze kojarzyli Dorchester z
narkotykami, strzelaninami i hucznymi imprezami, które tylko
generowały kolejne problemy z narkotykami i kolejne strzelaniny. Aby
zmniejszyć trochę panujący w okolicy hałas, lokalny posterunek okręgu
C-11 uruchomił jakiś czas temu specjalną linię
telefoniczną, a w weekendy patrolowano ulice specjalnie do tego
celu przygotowaną „imprezową bryką”. Po jakichś pięciuset
telefonicznych zgłoszeniach i prewencyjnych aresztowaniach w
Dorchesterze można było wreszcie odnotować spadek liczby morderstw,
gwałtów i napaści z bronią w ręku. Za to wzrosła liczba włamań. Bilans
znów wyszedł na zero.
Nawigacja doprowadziła ją do całkiem przyjemnej dwupasmowej
uliczki, usianej po obu stronach skromnymi pasmami trawnikowej zieleni
i długim rzędem gęsto zabudowanych dwupiętrowych domków, z których
wiele dumnie prezentowało okazałe werandy, a czasem nawet
imponujące wieżyczki.
Większość budynków zaczęła z czasem spełniać rolę domów
wielorodzinnych, podzielonych dziś na nawet sześć czy osiem
oddzielnych części. Okolica nie straciła jednak na estetyce, trawniki
wciąż były starannie przycięte, a poręcze na gankach świeżo
odmalowane. Łagodniejsze oblicze Dorchesteru, pomyślała D. D. coraz
bardziej zaintrygowana.
Kiedy dostrzegła rząd zaparkowanych fordów crown victoria,
zwolniła. Było około wpół do dziewiątej wieczorem, sierpniowe słońce
zaczynało się właśnie chować za horyzont. D. D. zobaczyła zaparkowaną
na wprost karetkę i samochód ekipy technicznej otoczone wozami
transmisyjnymi oraz tłumem gapiów.
Gdy przedtem na pagerze wyświetlił się adres, założyła, że chodzi o
narkotyki. Najpewniej porachunki gangów. Z paskudnym finałem, skoro
zastępca naczelnika wzywał na miejsce wszystkich swoich osiemnastu
detektywów. Przypuszczała, że musiały ucierpieć przypadkowe osoby.
Może jakaś staruszka siedząca akurat na swojej werandzie, może bawiące
się na chodniku dzieci. Takie rzeczy się zdarzały i z biegiem lat wcale nie
stawały się łatwiejsze do zaakceptowania. Ale trzeba było stawić im
czoło. Cóż, taka już rola bostońskich stróżów prawa. Jednakże teraz,
kiedy D. D. wysiadła z samochodu, przypięła identyfikator do paska
obcisłych czarnych spodni rurek oraz zakryła randkowy dekolt prostą
białą koszulą, zaczynała mieć wątpliwości, czy chodzi o narkotyki.
Ogarnęło ją przeczucie, że to coś znacznie gorszego. Przerzuciła przez
ramię cienką marynarkę i ruszyła chodnikiem w kierunku paszczy lwa.
Przepychając się przez tłum wścibskich dorosłych i ciekawskich
dzieciaków, starała się zachować pełną koncentrację, lecz mimowolnie
rejestrowała docierające do niej strzępki zdań: „strzały…”, „wrzask, jakby
zarzynano prosiaka”, „przecież ledwie cztery godziny temu jakby nigdy
nic rozpakowywała zakupy”.
- Przepraszam, przepraszam. Proszę mnie przepuścić. Policja. Z
drogi, koleś!
W końcu udało jej się przedrzeć przez tłum i zanurkować pod żółtą
policyjną taśmą odgradzającą część chodnika, co oznaczało wkroczenie
w samo epicentrum chaosu typowego dla miejsca zbrodni.
Przed sobą miała szary dwupiętrowy domek z imponującym
kolumnowym gankiem, nad którym powiewała amerykańska flaga.
Otwarte na oścież dwuskrzydłowe drzwi zapewniały swobodny przepływ
śledczych i sanitariuszy z noszami.
D. D. rzuciły się w oczy koronkowe firany zdobiące wykuszo-we
okna po obu stronach drzwi. Na ganku stało sześć niebieskich składanych
krzeseł i cztery urocze doniczki z czerwonymi pelargoniami, nad
wejściem zaś wisiała ozdobiona rysunkami pelargonii tabliczka z
napisem „Zapraszamy”.
No tak, to coś zdecydowanie gorszego niż porachunki lokalnych
gangów narkotykowych.
D. D. westchnęła, przybrała pokerową twarz i podeszła do
pilnującego schodów mundurowego. Podała mu swoje nazwisko i numer
odznaki. Mężczyzna odnotował jej wejście, po czym głową wskazał
stojący tuż obok pojemnik.
D. D. posłusznie wyciągnęła ochraniacze na obuwie i siateczkę na
włosy. To wiele mówiło o charakterze zbrodni.
Wolnym krokiem ruszyła schodami w górę, starając się trzymać
jednej strony. Stopnie wyglądały na świeżo pomalowane, szarawy odcień
świetnie się komponował z kolorem elewacji. Do tego przytulny czysty
ganek. Ktoś najwyraźniej niedawno go zamiótł, może pani domu po
rozpakowaniu zakupów?
Lepiej, gdyby był brudny, pokryty kurzem. Wtedy zostałyby na nim
ślady obuwia, a to pomogłoby złapać osobę odpowiedzialną za to, co za
chwilę D. D. miała zobaczyć.
Przed wejściem do środka wzięła jeszcze jeden głęboki wdech,
wciągając do płuc mieszaninę zapachu trocin i zaschniętej krwi. Zza
pleców dobiegały ją słowa dziennikarza dopytującego, czy złoży
oświadczenie dla prasy. Z głębi domu dochodziły odgłosy migawki
aparatu fotograficznego. Nad głową buczał silnik helikoptera. Biały szum
na wszystkich frontach. Za nią tłumy gapiów, przed nią zastępy
policjantów, a nad nią stado reporterów.
Chaos: głośny, cuchnący, przytłaczający.
A ona miała zrobić z nim porządek.
Zabrała się więc do roboty.
Rozdział 2
VICTORIA
- Chce mi się pić - informuje mnie.
- Na co masz ochotę? - pytam.
- Kobieto, daj mi pić albo obiję ci tę parszywą gębę!
Wcale nie wygląda na wkurzonego. Tyle że tak to się często
zaczyna. Niekiedy burza przychodzi znienacka. W jednej chwili ogląda
spokojnie telewizję, w drugiej zaczyna demolować salon. A innym razem
potrafi dobrą chwilę balansować nad przepaścią. Jeśli powiem lub zrobię
co trzeba, uspokoi się… Ale jeden fałszywy ruch, nieodpowiednie słowo…
Wstaję z kanapy. Jest czwartkowe, piekielnie gorące i wilgotne
sierpniowe popołudnie. Dzień z tych, które w całości najlepiej przeleżeć
na plaży lub nad basenem. Oczywiście dla nas żadna z tych opcji nie
wchodzi w grę. Cały dzień spędzamy w domu, w zaciszu klimatyzacji
oglądając kanały historyczne. Myślałam, że spokojny wieczór trochę go
wyciszy. Ale teraz już sama nie wiem.
W kuchni rozważam wszystkie możliwości. Przygotowanie napoju
to istne pole minowe. Najpierw trzeba odgadnąć, o który konkretnie mu
chodzi. Potem wybrać odpowiednią szklankę, kubek lub filiżankę.
Wreszcie zdecydować, czy dodać lód, podać słomkę, chusteczkę czy
może podkładkę.
Kiedyś w ogóle nie zareagowałabym na żądanie postawione w ten
sposób. Kazałabym mu poprosić, zmienić ton. Przypomniałabym, że nie
jestem jego służącą. Że powinien odnosić się do mnie z szacunkiem.
Wszystko się jednak zmienia. Nie od razu. Drobiazg za dro-
biazgiem, chwila za chwilą, decyzja za decyzją. Kawałek po kawałku
oddajesz siebie. I nigdy już nic z tego nie odzyskasz.
Wybieram niebieski kubek, ostatnimi czasy jego ulubiony, i wodę -
mniej sprzątania, jeśli chluśnie mi nią w twarz. Ręce już mi się trzęsą.
Biorę kilka głębokich wdechów. Jeszcze nie puściły mu nerwy. Pamiętaj,
nie puściły mu nerwy. Jeszcze nie.
Wnoszę kubek do salonu, stawiam na stoliku i udając, że spuszczam
wzrok, zerkam na niego ukradkiem. Jeśli jego stopy leżą spokojne na
podłodze, dalej będę próbowała go udobruchać. Ale jeśli już ma lekkie
tiki, jeśli przytupuje nogami albo wyciąga rękę, szykując się do zadania
ciosu, szybko się wycofam. Pobiegnę po ativan, żeby go otumanić.
Mówię wam, gdy raz oddacie kawałek siebie, nigdy go już nie
odzyskacie.
Bierze kubek. Stopy ani drgną. Ręce luźno opadają przy tułowiu.
Upija łyk na próbę, po czym odrywa kubek od ust… I odstawia go z
powrotem na stół.
Kiedy zaczynam wreszcie na powrót oddychać, szybkim ruchem
chwyta plastikowe naczynie i ciska nim prosto w bok mojej głowy.
Zataczam się, raczej na skutek szoku, a nie siły uderzenia.
- Co to ma, kurwa, być? - krzyczy mi prosto w mokrą twarz. - Co to
ma, kurwa, być?
- Woda - odpowiadam głupio.
Próbuje zadać mi kolejny cios. Woda rozpryskuje się po kanapie.
Zaczyna się pościg. Pędzę na dół do szafki z lekami. On biegnie za mną,
chcąc powalić mnie na ziemię. Chwycić za włosy i uderzać moją głową o
twardą drewnianą podłogę. Albo zacisnąć mi dłonie na gardle.
U progu salonu udaje mu się złapać mnie za kostkę. Upadam ciężko
na prawe kolano. Odruchowo kopię go. Słyszę, jak wyje z wściekłości,
kiedy uwalniam się i robię kolejne cztery kroki.
Znów mnie chwyta i z całej siły przyciska do paneli ściennych.
Poręcz stojącego obok krzesła wbija mi się w bok, boleśnie raniąc żebra.
- ZDZIRA! Zdzira, zdzira, zdzira.
- Proszę - szepczę. To nic nie da, ale coś przecież muszę po-
wiedzieć. - Proszę, proszę, proszę.
Zaciska dłonie na moich nadgarstkach z taką siłą, że czuję, jak
miażdży mi kości.
- Proszę, kochanie - znowu szepczę, desperacko starając się
zachować spokojny ton. - Proszę, puść mnie, kochanie. Sprawiasz mi ból.
On jednak trzyma mocno. Źle oceniłam sytuację, przegapiłam
pierwsze symptomy, a teraz pochłonęły go już ciemności. Cokolwiek
zrobię, cokolwiek powiem, nie będzie miało znaczenia. Jest jak dzikie
zwierzę, które musi kogoś skrzywdzić.
Ja zaś, jak zawsze w takich chwilach, czuję, że mimo wszystko go
kocham. Kocham tak bardzo, że serce pęka mi głośniej niż którakolwiek
kość. I wiem, że muszę być ostrożna. Nie chcę go skrzywdzić.
Nagle udaje mi się uwolnić stopę. Wsuwam mu ją pod kolano i
podcinam go. Ląduje na ziemi w chwili, gdy udaje mi się uwolnić ręce.
Pędzę do łazienki, do szafki z lekarstwami. Plądruję ją w panice, szukając
pomarańczowej buteleczki.
- Zabiję cię - ryczy z korytarza. - Dźgnę cię nożem milion razy.
Odetnę ci łeb. Zjem serce, wyssę całą krew. Zabiję cię, zabiję, zabiję!
Potem dochodzi mnie dźwięk, którego nie chcę słyszeć - odgłos
bosych stóp zmierzających w stronę kuchni.
Ativan, ativan, ativan. Gdzie jest, do cholery, ativan?
Trącam niechcący ręką flakonik z lekiem. Spada na podłogę i toczy
się po kafelkach.
Słyszę kolejny krzyk, krzyk pełen nieskrępowanej, dzikiej
wściekłości - zorientował się, że pozamykałam wszystkie noże. Zrobiłam
to dwa tygodnie temu w środku nocy, kiedy spał. Musisz być zawsze o
krok do przodu. Musisz.
Ativan poturlał się za muszlę klozetową. Ręce za bardzo mi się
trzęsą. Nie mogę go dosięgnąć. Słyszę zgrzyt otwieranych z impetem
drzwi kuchennej szafki z wiśniowego drewna. Kubki, talerze i półmiski
lądują na importowanych włoskich kaflach podłogowych. Dawno temu
zmieniłam wszystkie naczynia na melaminowe i plastikowe, co
doprowadza go do jeszcze większej furii. Musi zdemolować kuchnię.
Robi to za każdym razem, mimo że brak fizycznych szkód jeszcze
bardziej wyprowadza go z równowagi.
Kolejny głośny trzask, a potem cisza. Wstrzymuję na chwilę
oddech, następnie nachylam się nad toaletą, próbując dosięgnąć
buteleczki. Przedłużająca się cisza niepokoi mnie bardziej niż
głośny rumor.
Co on tam robi? Co znalazł? Zapomniałam o czymś?
Cholera, potrzebuję ativanu - natychmiast.
Zmuszam się, by oddychać miarowo, jakoś uspokoić skołatane
nerwy. Ręcznik - to jest pomysł. Zrolować ręcznik, popchnąć nim
buteleczkę i wydobyć ją z drugiej strony. Mam.
Z tabletkami uspokajającymi w dłoni skradam się korytarzem teraz
spowitym ciszą, przerażona tym, co mogę za chwilę zobaczyć.
Jeden krok. Drugi, trzeci, czwarty…
Zbliżam się do końca korytarza. Po lewej znajduje się dość duży
salon, który przechodzi w jadalnię i w gustownie urządzoną kuchnię, a
stamtąd jest wyjście z powrotem na korytarz. Wychylam się zza
usychającego fikusa, po czym skradam się na palcach do salonu, bacznie
obserwując podstępne zakamarki, w których mógłby się ukryć - narożną
kanapę, sponiewieraną meblościankę z telewizorem, postrzępione
jedwabne zasłony…
O czym zapomniałam? O czym nie pomyślałam i ile będzie mnie to
kosztować?
Przed oczami pojawiają się obrazy z przeszłości. Scena, gdy wypadł
ze spiżarni z tłuczkiem do mięsa i połamał mi dwa żebra, nim zdążyłam
uciec. I ta, gdy po raz pierwszy dorwał tasak, ale nie trafił w moje ramię,
tylko rozciął sobie udo. Wystraszyłam się, że przebił sobie tętnicę i
wykrwawi się, jeśli zostawię go samego. Musiałam więc stawić mu czoło
i wyrwać tasak z dłoni. Pocieszałam go potem, kiedy płakał z bólu.
Siedzieliśmy przytuleni, a krew z naszych ran wsiąkała w perski dywan
pokrywający podłogę w pięknym sklepionym korytarzu.
Nie wolno mi teraz o tym myśleć. Muszę się skupić. Znaleźć go.
Uspokoić. Odurzyć.
Krok po kroku przemykam przez salon i dochodzę do jadalni,
uważając na spowite mrokiem kąty i nie przestając nasłuchiwać odgłosów
zza pleców. Kuchnia ma wyjście na korytarz, dlatego bez problemu
mógłby zajść mnie od tyłu.
Stopa za stopą. Centymetr po centymetrze. Z buteleczką leków,
którą ściskam kurczowo w dłoni niczym puszkę z gazem pieprzowym.
Znajduję go w kuchni. Zdjął spodnie i załatwia się właśnie na
dywanik. Kiedy podchodzę, podnosi wzrok i uśmiecha się triumfalnie.
- I co teraz powiesz o swoim drogim dywaniku? - szydzi. -Dalej
uważasz, że jest tak kurewsko wyjątkowy?
Podchodzę do niego spokojnym krokiem, wyciągając pojemnik z
ativanem.
- Proszę cię, kochanie. Przecież wiesz, że cię kocham. Proszę. W
odpowiedzi bierze w rękę własne odchody i wciera je w swój
nagi brzuch.
- Zabiję cię - rzuca teraz spokojnym głosem.
Nie odzywam się. Wyciągam tylko w jego stronę słoiczek ze
środkiem uspokajającym.
- Zrobię to w środku nocy. Ale najpierw cię obudzę. Chcę, żebyś
wiedziała.
Kurczowo trzymam tabletki.
- Pozamykałaś wszystkie noże - mówi śpiewnym tonem.
-Pozamykałaś wszystkie noże. Czy aby na pewno wszystkie? Jesteś
pewna? Jesteś pewna? Jesteś pewna?
Uśmiecha się radośnie, a ja natychmiast szukam wzrokiem suszarki
na naczynia, której zawartość porozrzucana jest teraz po całej kuchni. A
może został tam nóż? Może umyłam jakiś rano? Nie pamiętam i będzie
mnie to pewnie drogo kosztować. Takie rzeczy zawsze mnie drogo
kosztują.
Odkręcam buteleczkę.
- Musisz teraz odpocząć, kochanie. Wiesz, że wtedy poczujesz się
lepiej.
Wysypuję na dłoń kilka pastylek. Podchodzę na tyle blisko, że w
nozdrza uderza mnie smród fekaliów. Jednym palcem otwieram mu
powoli usta i wciskam w zagłębienie policzka szybko rozpuszczające się
pigułki.
On obejmuje mnie swymi brudnymi rękami i niemal czule pociera
pulsującą na szyi żyłę.
- Zabiję cię szybko - obiecuje. - Nożem. Tu go wbiję. Właśnie tu.
Wciska palce mocniej w zagłębienie w szyi, jakby chciał sobie
przećwiczyć ten śmiertelny cios.
Po chwili widzę, jak rozluźniają się mięśnie jego twarzy. Lek
zaczyna powoli działać. Ręka mu opada, uśmiech powoli rozjaśnia twarz.
Tym razem jest to uśmiech pełen słodyczy. Niczym promyk słońca
podczas ulewnej burzy. Mam ochotę płakać, ale powstrzymuję łzy.
Kawałek po kawałku oddajesz samą siebie. I nigdy już niczego nie
odzyskasz.
Dziesięć minut później leży w łóżku. Rozbieram go z resztek
ubrania. Myję gąbką zmoczoną w wodzie z mydłem, choć z do-
świadczenia wiem, że zapach ekskrementów i tak utrzyma się na skórze
jeszcze przez jakiś czas. Będzie mnie potem o niego dopytywał, a ja będę
kłamać, bo tak się nauczyłam.
Czyszczę jego. Czyszczę siebie. Trzeba umyć naczynia, odłożyć je
do szafek. Wyrzucić dywanik. Ale to wszystko może poczekać.
W zaległej wokół ciszy wracam do sypialni. W świetle nocnej
lampki przyglądam się z rozczuleniem spokojnym rysom jego twarzy.
Włosom, które zwinęły się nad lewą skronią w złocisty kosmyk. Ustom
lekko zaciśniętym, jak u małego dziecka. Delikatnie pieszczę palcami
jego policzek. Chwytam dłoń, teraz zupełnie bezwładną, nie robiącą
nikomu krzywdy, nie siejącą zniszczenia, i trzymam przez chwilę we
własnej.
I zastanawiam się, czy właśnie tej nocy wreszcie mnie zabije.
Poznajcie Evana, mojego syna.
Ma osiem lat.
Rozdział 3
- Zaczęło się w jadalni - wyjaśnił detektyw Phil LeBlanc, zwracając
się do sierżant D. D. Warren. Miał na sobie spodnie chinosy i koszulkę
polo z białym kołnierzykiem, poplamioną keczupem tuż nad naszywką.
Najwyraźniej ściągnięto go prosto z rodzinnego grilla. Wskazał na
prostokątny stół nakryty na sześć osób, zastawiony brudnymi talerzami i
półmiskami z resztkami obiadu. D. D. naliczyła trzy puste puszki po
niskoprocentowym budweiserze, dwie po jednej i jedną po drugiej stronie
blatu.
Piękny stół w ciepłym dębowym odcieniu wyglądał na stary. D. D.
mogła się założyć, że to antyk. Składane niebieskie krzesła pochodziły
natomiast z kompletu, który zauważyła na ganku. A więc mieszkańców
stać na porządny dębowy stół, ale na krzesła już nie? Cała atmosfera tego
domu ocierała się zresztą o paradoks. Zapach świeżej farby niemal gryzł
się z rzucającym się w oczy brakiem mieszkańców.
Proste talerze z białej melaminy, jaskrawoczerwone podkładki i
niebieskie chusteczki podkreślały powtarzalność tych samych barw:
czerwień, biel i błękit. Kolory przewodnie domu.
- Może wywiązała się kłótnia - spekulował Phil. - Zjedli obiad,
wypili po kilka piw, zaczęli się sprzeczać. Może chciała go zostawić i to
go rozwścieczyło.
D. D. przytakiwała bezwiednie, wciąż krążąc wokół stołu. Podłoga
z twardego drewna wyglądała na świeżo odnowioną. Przechadzając się,
mogła dostrzec własne odbicie w wypolerowanych na wysoki połysk
deskach. Widać było, że trwał tu remont. Stawiała, że przeprowadzany
własnoręcznie. Rodzina klasy robotniczej budująca swą przyszłość na
przekór trudnym czasom, w jakim przyszło im żyć, do chwili gdy…
- Gdzie Neil? - spytała o trzeciego członka swojej ekipy.
- Na górze. Dwa górne piętra są w remoncie. Zakładamy, że akcja
rozegrała się na tym poziomie, ale trzeba sprawdzić wszystkie narzędzia i
ostre przedmioty.
D. D. znów kiwnęła potakująco głową. Czerwony alarm zwykle
oznaczał tłumy detektywów i techników, tymczasem wokół panowała
cisza. Z drugiej jednak strony do przeszukania, zabezpieczenia i zbadania
były aż trzy kondygnacje. No i część detektywów pracowała już w
terenie, przesłuchując sąsiadów i szukając osób powiązanych z ofiarami.
Na tego typu miejscach zbrodni trzeba działać natychmiast. Wysłać jak
najwięcej funkcjonariuszy i robić swoje, nie tracąc czasu.
- Co wiemy o domownikach? - spytała.
- Rodzina. Matka, ojciec, trójka dzieci. Dla obojga rodziców było to
drugie małżeństwo, więc trudno powiedzieć, które dziecko było czyje.
Głowa rodziny to Patrick Harrington. Urodzony w tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątym ósmym. Od niedawna bezrobotny. Pracował w
pobliskim sklepie z artykułami metalowymi, ale właściciel splajtował.
- Kiedy? - Przykucnęła, by przyjrzeć się leżącemu pod stołem
dywanikowi. Miał kolor jasnego beżu i wyglądał na niedawno odkurzany.
Zamieciony ganek, odkurzony dywan. Ktoś tu ma hopla na punkcie
porządku, pomyślała, dodając słowo „pedant” tuż obok „patriota” na
liście określeń mieszkańców domu, którą odruchowo zaczęła tworzyć w
głowie.
- Kilka tygodni temu. Od sąsiadów wiemy, że kupili ten dom na
aukcji osiem miesięcy temu; bank odebrał go poprzednim właścicielom.
Liczyli zapewne, że przy jego umiejętnościach i rabacie pracowniczym ze
sklepu wyremontują go, a potem część wynajmą. Ledwo skończyli z
parterem, a tu bum, gość stracił pracę. Żegnaj, comiesięczna pensjo,
żegnajcie, zniżki.
- Witaj, ogromny kredycie hipoteczny i braku perspektyw na
wynajem - dokończyła D. D.
- Kiepsko.
- No i zaczęły się nerwy. - D. D. wstała. - A ona czym się
zajmowała?
- Denise Harrington pracowała jako recepcjonistka w gabinecie
dentystycznym. Według niejakiej Nancy Seers z naprzeciwka zawsze
wychodziła z pracy przed trzecią, by odebrać z przystanku autobusowego
dzieci wracające ze szkoły. To było najważniejsze.
- Ile miały lat?
- Poczekaj… - Phil przewertował papiery. - Dziewięć, dwanaście i
czternaście. Chłopak, dziewczynka, chłopak.
D. D. skinęła głową i wróciła do kuchni. Na płycie wciąż stała
patelnia. Pachniała oliwą z oliwek i tłuszczem z kurczaka. Obok znaj-
dował się olbrzymi gar, w którym można by ugotować kilka kolb ku-
kurydzy albo solidną porcję makaronu. Na blacie resztki produktów: pół
główki sałaty, torba marchewek, do połowy skrojony ogórek.
Zaczęła się rozglądać za innymi puszkami po piwie i ostatecznie
wygrzebała ze śmietnika jeszcze trzy. Otworzyła lodówkę, dość dobrze
zaopatrzoną - czyżby świadczyło to o niedawnych zakupach? - w chleb,
jajka, wędlinę w plasterkach, warzywa, owoce oraz tajemnicze dania
zapakowane w plastikowe pojemniki. Na drzwiczkach stało ponad
dwadzieścia słoiczków z przeróżnymi sosami i do polowy opróżniona
butelka Cavit Pinot Grigio. Nie znalazła więcej piwa. Można więc
założyć, że kupiono sześciopak i wszystko wypito.
Sześć puszek na dwoje dorosłych? Czy nawet na jednego? Trochę
za mało na pijacką awanturę. Nie kupowała tej wersji.
Do środka wszedł Jack McCabe z laboratorium kryminalistycznego.
Zerknął na zostawione jedzenie i głośno westchnął.
- Zrobili zdjęcia? - spytał.
- Zrobili - zapewnił go Phil.
Jack znów westchnął. D. D. świetnie go rozumiała. Badanie miejsca
zbrodni zabierze wiele godzin, a i tak prawdopodobnie niewiele wniesie.
Ale cóż, każdy robi, co do niego należy.
- Zacznijcie od noża - zaleciła.
- Nie widzę żadnego noża - stwierdził Jack, zerkając na kuchenny
blat.
- Powinien jakiś być. - Wskazała częściowo pokrojony ogórek.
- Jest, jest - wtrącił Phil.
- No to pięknie - odparła D. D., wychodząc za nim na korytarz.
Pierwsze ślady krwi zaczynały się w połowie korytarza. Mozaika
różnorodnych plam i smug pokrywająca wypolerowane na wysoki połysk
deski prowadziła w głąb domu, zapewne w kierunku pokoi sypialnych.
Nad krwawym szlakiem pochylał się mężczyzna w brązowym
garniturze zajęty szkicowaniem brunatnych wzorów i poustawianych
przy nich numerków.
- Popatrzcie na to - zawołał. - Zwróćcie uwagę, że ślady układają się
w dwa niezależne tory. No i te dwa charakterystyczne rozmazania, tutaj i
tutaj.
D. D. podeszła i posłusznie przyjrzała się rozbryzgom. Rzeczy-
wiście, tworzyły dwie osobne, biegnące w przeciwnych kierunkach trasy,
natomiast rozmazane plamy wyglądały, jakby po zakrwawionej podłodze
przeciągnięto dwa ciężkie przedmioty.
- Dopadł ją w sypialni - opowiadał bez emocji mężczyzna. -Tam
zadał pierwszy cios. Zdołała go jednak ominąć i zaczęła uciekać w tę
stronę. Niestety, nie udało jej się.
- Dźgnął ją po raz drugi? - spytała D. D., marszcząc brwi.
- Nie. Wtedy mielibyśmy smugę na ścianie i inne ślady, naj-
prawdopodobniej na suficie, w zależności od kierunku uderzenia. Tylko
ją chwycił. Może za włosy. Zaciągnął w głąb domu, do pozostałych, i tam
ją wykończył. Pierwszy tor, wzdłuż którego biegną ślady, powstał, gdy
uciekała w stronę drzwi. Drugi, jak wlókł ją z powrotem. A rozmazania…
- Zrobiła stopami, kiedy ją ciągnął - wyszeptała D. D.
- Właśnie. Nieźle potraktował pasierbicę. - Mężczyzna skończył
szkic i wyciągnął do niej dłoń. - Zapewne sierżant Warren? Nazywam się
Alex Wilson. Przez miesiąc będę towarzyszył Phiłowi.
D. D. zerknęła na Phila, który wzruszył ramionami.
- Powiedzieli mi dopiero pół godziny temu. Wiesz, jak to jest:
zainteresowany zawsze dowiaduje się ostatni.
- Akim właściwie jesteś, jeśli można spytać? - D. D. uścisnęła dłoń
Alexa, spoglądając na niego nieufnie.
- Byłym detektywem. Osiem lat temu zamieniłem pracę w terenie
na uczenie w akademii. Trochę wypadłem z rytmu, dlatego
poprosiłem o możliwość towarzyszenia przez miesiąc któremuś z
detektywów. Chcę odświeżyć warsztat. Osiem lat to całe wieki w
policyjnej profesji. Wśród wynalazków, takich jak fotografia cyfrowa czy
cyfrowe zapisy odcisków palca, zaczynam się czuć jak chodzący
dinozaur.
- A przedtem pracowałeś w bostońskiej policji?
- Nie, w Amherst. A czemu pytasz?
- Tak tylko… - D. D. nie przestawała mu się przyglądać. Stawiała, że
niedawno skończył czterdziestkę. Nie było więc między nimi wielkiej
różnicy wieku, co odczuła dość boleśnie, uświadomiwszy sobie, że facet
właśnie określił się mianem dinozaura. Miał nie więcej niż metr
osiemdziesiąt, za to wciąż całkiem nieźle zbudowane ciało. Pośród
krótkich ciemnych włosów gdzieniegdzie połyskiwały siwe kosmyki, a
ilekroć marszczył czoło, wokół niebieskich oczu tworzyły się drobne
zmarszczki. George Clooney. Wersja dla zwykłych śmiertelników. Robił
wrażenie.
A więc Alex Wilson z Amherst. Będzie musiała popytać tu i tam.
- Dobra, profesorku. Co jeszcze masz dla nas?
- Myślę, że zaczął od żony. - Alex poprowadził ich w głąb
korytarza, idąc przy ścianie, by nie zadeptać śladów. - Może zaczęli się
kłócić przy obiedzie, nie wiem. Poszedł za nią do sypialni i zaszedł ją od
tyłu. To była szybka piłka. Jeden mocny cios. Uszkodzenie kręgosłupa
przy podstawie czaszki. Nawet jeśli żyła wystarczająco długo, by
krzyczeć, uderzenie i tak ją sparaliżowało. Upadla na kolana, a serce jej
stanęło, zanim jeszcze na dobre zaczęła krwawić.
Alex wszedł do pomieszczenia po prawej - jak się okazało, dość
dużej sypialni z ogromnym małżeńskim łożem i dwiema zupełnie nie
pasującymi do siebie toaletkami, które wyglądały jak zdobycze z
garażowych wyprzedaży. Łóżko przykrywała stara kwiecista narzuta, a
prześcieradła w odcieniach różu służyły jako zasłony.
Większą z toaletek zdobiły zdjęcia w ramkach, w tym fotografia w
formacie dwadzieścia na dwadzieścia pięć przedstawiająca młodą parę -
uśmiechniętą jasnowłosą kobietę i roześmianego ciemnowłosego
mężczyznę. Posadzkę koło toaletki pokrywała wyraźna ciemna plama,
szeroka na jakieś dwanaście desek pod-
logowych. Prawdopodobnie pozostałość po jasnowłosej pannie
młodej.
- Gdzie ciało?
- Zobaczysz - odpowiedział Alex. Cofnął się na korytarz i ostrożnie
ominąwszy krwawe ślady, przeszedł do kolejnego pokoju, znacznie
mniejszego, pomalowanego na soczysty niebieski kolor. Na jednej ze
ścian wisiały plakaty futbolisty Toma Brady’ego, na pozostałych rzędy
półek z pokrytymi autografami piłkami nożnymi i przeróżnymi
sportowymi pucharami.
Stojące po prawej łóżko zaścielono kołdrą z motywami drużyny
Patriots. Naprzeciw stał stolik karciany, który służył najwyraźniej za
biurko, a przy nim do połowy odsunięte metalowe krzesło. Tuż obok na
podłodze można było dostrzec kolejną ciemną plamę.
- Najstarszy syn - pospieszył z wyjaśnieniami Alex. - Może usłyszał
hałas dochodzący z sypialni rodziców. Wstał, żeby sprawdzić, co się
dzieje. Sądząc po trofeach, dzieciak musiał być wysportowany i
wyrośnięty na swój wiek. Logiczne, że po żonie stanowił największe
zagrożenie. Tak więc sprawca szybko i bez wahania wkracza do pokoju.
Miody pewnie się zastanawia: „Co tu się, do cholery, dzieje?”, ale już po
chwili dostaje cios między żebra, prosto w serce.
- Znów tylko jeden? - spytała D. D.
- Jeśli chodzi o tę dwójkę, to tak.
- W przypadku kobiety w okolice szyi, tutaj w żebra. Koleś
doskonale wiedział, co robi.
- Stawiałbym na służby specjalne. Dźgając nożem, łatwo można
wszystko zapaskudzić, ale nasz sprawca wykazał się naukową wręcz
precyzją.
- No dobra - podsumowała D. D. - Matka nie żyje. Najstarszy syn
nie żyje. Co dalej?
- Została dwójka: dwunastolatka i dziewięciolatek. Pewnie chciał
ich załatwić pojedynczo, tylko że akurat oboje byli w pokoju
dziewczynki.
Alex wyprowadził ich z błękitnego pokoju z powrotem na korytarz.
Tym razem ślady prowadziły do różowej sypialni z fioletowymi
lambrekinami i plakatami Hannah Montany i Jonas Brothers na ścianach.
- Z tego, jak widzicie, dużo trudniej coś wywnioskować. -Alex
wskazał mozaikę kałuż i plam krwi oraz numerków na podłodze. - Tylko
na podstawie stanu zwłok zgaduję, że chłopca dorwał pierwszego.
- Dlaczego?
- Bo zadał tylko jedną śmiertelną ranę. Spójrz na łóżko. Dopiero po
tych słowach D. D. zdała sobie sprawę, że kołdra
wcale nie ma koloru purpury. Niegdyś zapewne różowa, teraz
pokryta była wielką szkarłatną plamą w tym samym odcieniu co krople na
przylegającej ścianie.
- Dzieciaki wiedziały, co się święci - dodał Alex nieco łagodniej,
mniej profesorskim tonem. - A że w pokoju nie ma żadnych szaf,
wcisnęły się w kąt. Brat i siostra szykujący się do ostatniej walki. I w tej
właśnie chwili pojawił się sprawca. Musiał już wtedy nieźle wyglądać.
Umazany krwią po pierwszym morderczym ataku, nie mówiąc o drugim.
Maluchy stały ramię w ramię przy łóżku.
- Zgaduję, że chłopak złamał się pierwszy. Próbował go wyminąć,
wskakując na łóżko. Nie udało się. Sprawca podciął mu gardło, gdy mały
rzucił się do ucieczki. Game over. Siostra musiała krzyczeć. Ale co
ciekawe, strach wcale jej nie sparaliżował. Większość ludzi w takiej
sytuacji… - urwał nagle, po czym odchrząknął i po chwili ciągnął: - No
więc dziewczynka ucieka. Wykorzystuje moment śmierci brata i pędzi co
sił w stronę drzwi. Z całej czwórki tylko ona tak naprawdę ma szansę na
przeżycie. Sprawca dosięga jej. Rani. O tu, w tym miejscu. - Alex pokazał
ołówkiem okrągłą rozmazaną plamę. - Może celował w szyję, ale trafił
tylko w ramię. Cios sprawia jednak, że mała traci równowagę, stąd te
rozmazania tutaj i tutaj. Jakby się poślizgnęła. Biegnie jednak dalej,
biedaczka. W dramatycznym wyścigu o życie dociera do połowy
korytarza. A wtedy…
- Dopada ją - dopowiada D. D., po czym milknie na chwilę, a
następnie pyta: - Ale dlaczego nie zabija jej od razu, tylko wlecze ją na
tyły domu?
- Kto wie? Jest ostatnia, bezbronna. Może zdał sobie sprawę, że nie
musi się spieszyć. Albo chciał, żeby cierpiała. Udało jej się uciec. To go
wkurzyło.
- Pobudki seksualne? - spytała D. D.
- Musisz spytać koronera. Ubranie było nietknięte. Na pierwszy rzut
oka nic na to nie wskazuje.
- Myślisz, że to pasierbica?
- Podobna do matki jak dwie krople wody. Zupełnie nie przypomina
ojca.
- Więc może jednak mamy motyw seksualny? Podobała mu się,
chciał ją tylko dla siebie.
Alex spojrzał na nią w milczeniu.
- Chodź, pokażę ci resztę.
W głębi domu znajdowało się wyjście na osłoniętą werandę,
doskonałe miejsce, by w letni wieczór schronić się przed chmarą
komarów. Tutaj nie dotarli najwyraźniej z remontem: potargane
moskitiery, odchodząca wykładzina podłogowa… Może to i lepiej.
Zniszczona podłoga i tak zalana była krwią, a jedyny mebel w postaci
zniszczonego futonu stał się, według Alexa, miejscem spoczynku całej
rodziny.
- Położył ciała jedno obok drugiego. Najpierw matkę, potem
najstarszego syna, następnie córkę, a później najmłodszego chłopca -
wyjaśnił Alex, wskazując na przesiąknięty krwią materac, nad którym
bzyczala już chmara much zwabiona zapachem śmierci.
- Koroner zabrał już ciała? - spytała D. D.
- Tak. Ze względu na upal i muchy zabezpieczenie zwłok było
kwestią priorytetową.
- Myślisz, że córkę zabił tutaj?
- Na futonie. Koroner będzie to musiał potwierdzić, ale moim
zdaniem przywlókł ją tutaj i udusił gołymi rękami. Patrick to tęgi gość.
Szybko załatwił sprawę.
- A potem przyniósł pozostałych?
- Tak mi się wydaje. Najpierw ją wykończył, a później zabrał się za
sprzątanie.
D. D. się skrzywiła. Wcale jej się to nie podobało.
- Skoro twierdzisz, że przyniósł tu wszystkie ciała, dlaczego tak
mało wokół krwi? Podłoga powinna być cała umazana.
- Więcej wyjaśni sekcja, ale myślę, że krwawienie już wtedy ustało.
Dlatego jest tak czysto.
- Jak szybko wykrwawia się człowiek?
- Zależy od obrażeń. Zgaduję, że trochę to trwało. Sprawca miał
jakąś swoją wizję i skrupulatnie się jej trzymał.
D. D. zmarszczyła czoło.
- Nie bardzo rozumiem. Zakładamy, że to robota ojca, tak?
Najpierw wyrzyna wszystkich członków rodziny, jednego po drugim, a
potem znosi ciała na ostatnie rodzinne spotkanie?
- To mogły być swego rodzaju przeprosiny.
- Że co?
- Jeśli założymy, że to sprawka ojca, zamordował najbliższe mu
osoby. Może wszystko zaczęło się pod wpływem impulsu. Pokłócił się z
żoną, później sprawy zaszły za daleko. A może nie. Może dokładnie to
sobie zaplanował. Zastanów się jednak, co charakteryzuje tego typu
gości: dlaczego tak naprawdę zabijają?
- Nie mam pojęcia. - D. D. zerknęła na niego pytająco. - Dlaczego?
- Bo wydaje im się, że oddają w ten sposób swojej rodzinie
przysługę.
- Teraz już sobie przypominam, dlaczego jestem singielką. Alex
uśmiechnął się niewyraźnie.
- Ich sytuacja nie była wesoła. Założę się, że jak zaczniemy kopać,
okaże się, że domowe finanse wyglądały gorzej niż na pierwszy rzut oka.
Może groziła im eksmisja, lada dzień mogli się znaleźć na ulicy.
Ciśnienie rośnie. Ojciec dochodzi do wniosku, że najlepszym
rozwiązaniem będzie się zabić, nie chce jednak zranić rodziny. I tak
wpada na pomysł, by wszyscy pożegnali się z tym światem. Samobójstwo
byłoby zbyt okrutne. Więc zrobi to dla nich: uśmierci wszystkich.
- Kurwa mać - zaklęła D. D., wpatrując się w upaćkaną krwią
podłogę i odganiając kolejną natrętną muchę.
- No więc morduje wszystkich po kolei, a następnie przynosi ich
tutaj i układa jedno obok drugiego. Może się potem nad nimi modli. Robi
rachunek sumienia albo wygłasza wcześniej przygotowaną mowę.
„Kocham was, chciałem jak najlepiej, do zobaczenia wkrótce”. A później
wyciąga dwudziestkędwójkę i przykłada sobie do skroni.
- Palnął sobie w łeb? - odezwał się Phil. - Tchórz.
- Tak. Ale spaprał robotę.
- To znaczy, że…? - D. D. dopiero po chwili pojęła sens jego słów.
- Tak. Operują go właśnie w Massachusetts General. Jeśli dopisze
im szczęście, odratują go. A wtedy dobierzemy mu się do dupy.
- Tatuś wciąż żyje - burknęła D. D. do siebie pod nosem, patrząc na
ślady krwi i odganiając wygłodniałe muchy. Na jej twarzy pojawił się
uśmiech drapieżnika, który zwietrzył zwierzynę. - Czyli jednak będzie
zabawa.
Minęli właśnie salon i kierowali się w stronę drzwi frontowych,
kiedy w głowie zaświtała jej pewna myśl. Zatrzymała się w pół kroku.
Phil też przystanął.
- Hej, profesorku, mam jeszcze jedno pytanie. Alex zmarszczył brwi
i czekał.
- No dobra, załóżmy, że gość morduje swoją żonę, czternastolatka,
dziewięciolatka i dwunastolatkę, a potem strzela sobie w głowę.
- Na chwilę obecną taką właśnie przyjmuję hipotezę.
- Opartą na analizie śladów krwi.
- Tak, opartą na wstępnej analizie śladów krwi.
- Imponujące - skwitowała. - Świetna robota. W sali wykładowej
musisz wymiatać.
Alex nie odezwał się słowem, najwyraźniej był tak sprytny, na
jakiego wyglądał.
- Ale nikt nie wziął pod uwagę jeszcze jednego niezwykle istotnego
dowodu.
- Jakiego?
- Jadalni.
Alex i Phil równocześnie spojrzeli w stronę pokoju jadalnego. Phil
pierwszy zadał pytanie:
- To znaczy?
Alex zorientował się od razu i tylko zaklął po nosem:
- O cholera!
- No właśnie, nic nie jest nigdy tak proste, jak byśmy sobie życzyli -
zauważyła D. D., po czym zwróciła się do Phila: - Mamy pięć ciał, tak?
Cztery trupy i jedną osobę w stanie krytycznym. Pięć ciał pięciorga
członków rodziny.
Phil kiwnął głową.
D. D. wzruszyła ramionami.
- To dlaczego stół nakryty jest na sześć osób?
Rozdział 4
DANIELLE
Chcecie wiedzieć, co oznacza bycie pielęgniarką na dziecięcym
oddziale psychiatrycznym? Zapraszam do Bostońskiej Kliniki Pediatrii
mieszczącej się na ostatnim piętrze Kirkland Medical Center. Z okien
rozciąga się jeden z najpiękniejszych widoków na panoramę Bostonu.
Lubimy myśleć, że nam się należy, skoro to do nas trafiają najtrudniejsi
jego mieszkańcy.
W czwartkowy wieczór siedziałam w holu, obserwując nowo
przyjętą pacjentkę. Lucy trafiła do nas po południu. Mieliśmy zaledwie
dwadzieścia cztery godziny, by przygotować się na jej przybycie. To za
mało, ale zrobiliśmy, co w naszej mocy. Większość dzieciaków zajmuje
pokoje dwuosobowe, Lucy dostała jedynkę. Zwykle sale wyposażone są
w dwa łóżka, stoliki nocne i szafy na ubrania. U Lucy był jedynie materac
i koc, nic więcej.
Dość boleśnie przekonaliśmy się, że nasze szyby z nietłukącego się
szkła nie zawsze wytrzymują bliskie spotkanie z rozwścieczonym
dzieckiem uzbrojonym w dziewięciokilowy stolik nocny.
Lucy była dzikim dzieckiem. Długotrwała okrutna przemoc
fizyczna, której doświadczyła, odarła ją z resztek człowieczeństwa. Nie
nosiła ubrań, nie używała sztućców, nie przestrzegała podstawowych
zasad higieny osobistej. Nie mówiła, nikt nigdy nie nauczył jej korzystać
z nocnika. Z kartoteki wyczytałam, że większość życia spędziła
zamknięta w niedziałającej lodówce podziurawionej kulami pistoletu w
celu zapewnienia dostępu świeżego powietrza. Chwile, które spędzała
poza lodówką, były jeszcze gorsze od tych w zamknięciu. W efekcie
dziewięciolatka zachowywała się jak dzikie zwierzę. I jeśli nie będziemy
ostrożni, może sprawić, że właśnie tak zaczniemy ją traktować.
Tuż po przyjęciu powitała oddziałową, załatwiając się na własną
dłoń, a potem spożywając odchody. Dwadzieścia minut później na oczach
jednego z pomocników wybebeszyła poduszkę, a wypełnienie zaczęła
sobie wpychać w różne otwory. Poduszka została zabrana; Lucy nie
pozwoliła nam jednak pozbierać wypełnienia. Godzinę później rozcięła
sobie paznokciem ramię i pomazała ściany własną krwią.
Pierwsze spostrzeżenie dotyczące nowej pacjentki: każda forma
uwagi rodzi potrzebę samookaleczenia. Gdy na scenie pojawia się
widownia, Lucy musi zadawać sobie ból.
Około czwartej po południu podjęliśmy decyzję o ograniczeniu jej
kontaktów z pozostałymi pacjentami. Zdecydowaliśmy również o
przydzieleniu jej specjalnego nadzoru. Inne dzieci są monitorowane co
pięć minut przez dyżurującego pomocnika, który odnotowuje miejsce ich
pobytu. Lucy miała być jednak dyskretnie obserwowana przez członka
personelu w dwudziestominutowych odstępach.
Dziś ja byłam tą szczęściarą.
Udało nam się położyć dzieciaki do łóżek dopiero około jedenastej.
Te, które bały się ciemności, spały na materacach na oświetlonym
korytarzu. Inne potrzebowały samotności i zupełnego mroku, jeszcze
inne muzyki albo białego szumu, a jedno tykania zegara, które miało
symulować bicie serca utraconej matki. Dostosowywaliśmy wszystko do
ich potrzeb.
W pierwszą noc pobytu Lucy nie robiłam nic szczególnego.
Siedziałam tyłem przy drzwiach do jej sali i czytałam bajkę pozostałym
dzieciom. Od czasu do czasu zerkałam na jej odbicie w jednym z
zamontowanych na suficie wypukłych luster, które pełniły rolę systemu
monitorującego, bo umieszczone w strategicznych punktach korytarza
odbijały wnętrza sal małych pacjentów.
Wyglądało na to, że dziewczynka przysłuchuje się bajce. Leżała
skulona na podłodze i uważnie przyglądała się własnej wyciągniętej w
górę dłoni, którą lekko falowała w powietrzu. Przypominała kotkę z
zaciekawieniem studiującą swoją łapę. Gdy zaczynałam czytać szybciej,
ona szybciej poruszała ręką. Gdy zwalniałam, jej ruchy również stawały
się wolniejsze.
A po dwudziestu minutach nagle zniknęła. W zniekształconym
lustrzanym obrazie udało mi się dojrzeć jej stopę wystającą spod
materaca. Gdy przestała się ruszać, odwróciłam się i rozejrzałam po sali.
Wyglądało na to, że nakrywszy się materacem, wreszcie zasnęła. Od
czasu do czasu jej noga drgała, jakby coś jej się właśnie śniło.
Rozsiadłam się wygodniej na podłodze, oparłam o ścianę. Po
korytarzu kręciło się co najmniej sześcioro innych pracowników. Noc na
oddziale to czas na papierkowe zaległości. Musimy nadganiać robotę, gdy
tylko mamy ku temu okazję.
Nie zanosiło się, by dzieci pospały długo. Niektórzy pacjenci z
psychozą maniakalno-depresyjną jedli co trzy godziny, choć w ogóle nie
było tego widać po ich kościstych sylwetkach. Inni zwyczajnie nie mogli
spać.
Noc budziła stare demony. Była źródłem nowych lęków. Pod-
świadomą pożywką dla wszelkiego zła, które kiedykolwiek im wy-
rządzono. Dzieci budziły się z płaczem. Dzieci budziły się z krzykiem.
Niektóre wyrywały się ze snu w pełnej gotowości bojowej. Zwierzęca
reakcja na zagrożenie: walcz albo bierz nogi za pas. A nie wszyscy byli
stworzeni do ucieczki.
Już po otwarciu pierwszej kartoteki moje powieki zrobiły się
ciężkie. Dużo ostatnio pracowałam. Dyżur za dyżurem. Musiałam się
czymś zająć, zwłaszcza o tej porze roku.
Zostały cztery dni. Za cztery dni minie dwadzieścia pięć lat. A
potem zacznie się kolejny rok. Będę robić swoje. Spełniać powinność
jedynej ocalałej.
Ciekawe, co by pomyślała Lucy, gdyby wiedziała, że sama przez
lata spałam skulona pod materacem.
W dniu osiemnastych urodzin uwiodłam szeryfa Wayne’a. Wcale
tego nie planowałam. Wpadłam na niego przypadkowo w Bostonie trzy
dni wcześniej. Zabrał żonę, dorosłą już córkę i dwójkę wnucząt do parku
Public Garden, by pooglądać słynne bostońskie łodzie w kształcie
łabędzi. Był piękny, słoneczny wiosenny dzień. Tulipany kołysały się
lekko na wietrze, a dzieciaki piszczały z uciechy, ganiając za kaczkami i
wiewiórkami po rozległych zielonych trawnikach.
Szeryf Wayne nie poznał mnie. Musiałam się zmienić przez te
ostatnie dziewięć lat. Zapuściłam długie ciemne włosy z opadającą na
oczy przerośniętą grzywką. Miałam na sobie dżinsowe biodrówki i żółty
top w paski kupiony w Urban Outfitters. Cioci udało się zrobić ze swojej
siostrzenicy prawdziwą bostońską modnisię. A przynajmniej obie
wierzyłyśmy w to święcie.
Poznałam go, choć widziałam z tyłu. Nie po posturze, ale po
sposobie chodzenia. Po równych, zdecydowanych krokach stawianych na
ścieżce, kiedy zaganiał rozbrykane dzieciaki do dumnie kroczącego
rodzinnego stada.
Zauważył mnie, gdy stałam na uboczu, gapiąc się na nich. Nie
poznał mnie jednak od razu. Wrócił do towarzyszących mu kobiet i
dopiero po chwili go olśniło. Coś musiało mu się wydać we mnie
znajome, bo odwrócił się nagle i tym razem przyjrzał mi się dokładniej.
- Danielle - odezwał się.
Jego głos, który przez te wszystkie lata pobrzmiewał w moich snach
jako cichy szept dający poczucie bezpieczeństwa pośród krwi i przemocy,
coś we mnie złamał. Zrobiłam krok w przód. Potem kolejny.
Jego żona i córka też już mnie dostrzegły. Córka wyglądała na
zakłopotaną. Żona, Sheila, musiała mnie pamiętać. Stała nieruchomo, a w
jej oczach widniało nieme współczucie.
Szeryf Wayne wziął sprawy w swoje ręce, przedstawił mnie żonie,
córce i wnukom. Szybko załagodził sytuację, w końcu miał w tej kwestii
doświadczenie - z pewnością nieraz rozdzielał osiłków podczas barowych
bijatyk. Równie dobrze mogłam być córką jakiegoś starego znajomego
spotkaną znienacka po latach. Wymieniliśmy kilka zdawkowych uwag o
pogodzie i urokach parku. Opowiedział mi o swoim drugim dziecku: synu
mieszkającym w Nowym Jorku. Pozachwycaliśmy się chwilę jego
wnuczką wstydliwie schowaną za nogami mamy i wnukiem, który
uwielbiał gonić wiewiórki.
Wspomniałam, że jesienią zaczynam studia. Szeryf Wayne uścisnął
moją dłoń z niemą aprobatą. Spójrzcie tylko, co ze mnie wyrosło.
Spójrzcie na jedyną ocalałą.
I poszli dalej krętą ścieżką w stronę łodzi z łabędziami. A ja
wpatrywałam się w pustkę, którą po sobie zostawili. I wiedziałam już, że
muszę znów zobaczyć szeryfa Wayne’a.
Ze muszę go mieć.
Zadzwoniłam nazajutrz. Miło było pana znów spotkać. Śliczna
córka, urocze wnuki. Tak naprawdę mam kilka pytań. Nie, nie musi pan
odpowiadać teraz. Może moglibyśmy się spotkać? Zjeść razem kolację.
Tylko ten jeden raz.
W jego głosie nie słyszałam entuzjazmu. Ale był przyzwoitym
gościem, dlatego nie potrafił mi odmówić.
Podałam mu adres kawalerki, którą wynajęłam tej jesieni w ramach
przygotowań do rozpoczęcia studiów. Dałam do zrozumienia, że
przyjedzie po mnie i udamy się do miasta. Dobrze wiedziałam, co robię.
Złożyłam swój futon. Wyciągnęłam karciany stolik i nakryłam go
ulubionym kwiecistym obrusem. Na wzorzystym tle starannie ułożyłam
czerwono-żółtą kamionkową zastawę. Rozłożysty bukiet fioletowych
kwiatów na środku. Dwie długie, stożkowe białe świeczki w
kryształowych świecznikach, które mama dostała w prezencie ślubnym i
odpakowywała zapewne z radością i optymizmem.
Nie mogła wiedzieć. Wciąż to sobie powtarzam. Nie mogła
wiedzieć.
Włożyłam dżinsy biodrówki i zapinany na guziki biały top. Ciemne
włosy zostawiłam rozpuszczone. Całość wyglądała zupełnie nieźle.
Niczym ciemna burza na tle jasnego światła.
Pod spodem miałam kusy biustonosz w kolorze szampana i
koronkowe stringi. Może i nie mam figury modelki, ale wiem, jak
podkreślić swoje walory.
Kiedy szeryf Wayne przyjechał, na jego twarzy rysowała się
konsternacja. Uroczy stolik na środku małego pokoiku. Zapach
bulgoczącego sosu do spaghetti i gotującego się makaronu.
Nie dałam mu czasu na zastanowienie.
Proszę wejść, zapraszam do środka, powiedziałam na wstępie z
promiennym uśmiechem i młodzieńczym entuzjazmem. Prze-
praszam, że tak tu ciasno. W mieście żyje się inaczej. Nim zdążył
choćby mrugnąć, porwałam jego płaszcz, powiesiłam na stojaku i nie
przestając szczebiotać, wróciłam do kuchni. Wiem, wiem, mieliśmy
wyjść na miasto, tyle że trochę się stresowałam rozmową w miejscu
publicznym, więc mam nadzieję, że się nie pogniewa, ale upichciłam na
szybko makaron z sosem. Żadna ze mnie kucharka, dopiero się uczę, bla,
bla, bla.
I cóż miał biedak powiedzieć? Cóż zrobić?
Zapewnił, że podoba mu się mieszkanie. Sos pachnie wyśmienicie.
Oczywiście, że możemy zostać. Jeśli tu czuję się swobodniej.
Posadziłam go przy stole. Nalałam pełniutki kieliszek czerwonego
wina. Tylko jemu, ja nie powinnam pić. Dodałam muzykę w tle. Nie
wyglądał na fana rocka industrialnego w stylu Nine Inch Nails, więc
postawiłam na spokojny jazz.
Zaczęliśmy od sałatki. Siedział sztywno ze wzrokiem wlepionym w
talerz, nawet nie dotknąwszy kieliszka. Ładnie się postarzał. Wciąż był
słusznej postury, masywny, ale nie otyły. Siwe włosy, szeroka twarz,
bujny wąs. I ta niezwykła oszczędność w ruchach, która tak mnie
urzekała.
Pytał o ciotkę, o szkołę, o plany na przyszłość. Przedstawiłam mu
okrojoną wersję mojego nowego, lepszego życia. Właśnie to chciał
usłyszeć po tym, jak wyniósł mnie z domu ojca, mocno obejmując moje
kościste ramiona i ciepłym głosem szepcąc mi do ucha: „Nie patrz,
kochanie. Jesteś już bezpieczna, jesteś bezpieczna”.
Odcedzilam makaron penne. Polałam go czerwonym sosem. A
potem przeszłam do rzeczy.
Nie pytałam o ojca. Wydobyłam natomiast z jego wspomnień te
radosne, pogodne chwile rozbrzmiewające śmiechem mamy.
Wspominaliśmy psoty Johnny’ego i miłość Natalie do zwierząt. Okazało
się, że moja siostra zaopiekowała się raz dzikim królikiem potrąconym
przez samochód i pomogła mu wrócić do zdrowia. Chciała zostać
weterynarzem. Dowiedziałam się tego od szeryfa Wayne’a. A mój brat
uwielbiał się wspinać na najwyższe drzewa i wołać potem mamę, by
zobaczyć, jak zamiera na chwilę w przerażeniu z rękami uniesionymi do
góry.
Te obrazy musiały go ruszyć. Dotknęły go nawet boleśniej niż mnie,
bo ci ludzie pozostali żywi w jego pamięci, podczas gdy dla mnie już
dawno przemienili się w duchy.
Wina ubywało. Czy ktoś może go winić?
Zaoferował, że pozmywa naczynia. Obserwowałam jego krzątaninę
w moim maleńkim aneksie kuchennym, ruchy coraz mniej
skoordynowane na skutek silnych emocji i wypitej butelki chianti.
Wstawił naczynia do zlewozmywaka. Przepłukał talerze i odłożył na
suszarkę. Potem patelnię. Swój kieliszek. Moją szklankę po wodzie. Dwa
widelce. Dwie łyżki. Dwa noże.
Kiedy wrócił do stołu, na jego zmizerowanej twarzy odbijał się
bagaż całego wieczoru. Chciał coś powiedzieć, ale nie dałam mu szansy.
- Ciii… - wyszeptałam. - Ciii…
Po czym odpięłam pierwszy guzik bluzki, potem drugi, później
trzeci, centymetr po centymetrze odsłaniając nagą, opaloną skórę i
kolejne fragmenty koronkowego biustonosza.
- Nie… - prosił. - Nie powinnaś… To nie w porządku.
- Ciii… - powtarzałam.
Usiadłam na nim okrakiem. Pozwoliłam, by rozpięta bluzka zsunęła
się na ramiona. Rytmicznie poruszałam biodrami, ocierając się o jego
krocze. Znów zaczął protestować, ale udałam, że nie słyszę. Przejechałam
palcami po krótko przystrzyżonych włosach. Delikatnie dotknęłam
silnych ramion. I poczułam, jak jego ciało zaczyna reagować. Na
opadającą na ziemię białą koszulkę, na wygięte w luk plecy, na kobietę
oddającą mu się bez reszty.
- Danielle… - wydusił z siebie ostatnią błagalną prośbę.
- Ciii…
Przyciągnęłam jego twarz do swoich piersi. Kiedy poczułam, jak
wargami obejmuje przykrytą koronką brodawkę, żądza, która mną
zawładnęła, najczystsza żądza, sięgnęła głębiej niż jakikolwiek smutek.
Posiadłam go, posiadłam mężczyznę, który niegdyś mnie ocalił, i
przez krótką chwilę miałam go dla siebie.
Dopiero po latach, gdy skończyłam studia i zajęłam się zawodowo
psychiatrią, zrozumiałam, jak wielką krzywdę wyrządziłam tamtej nocy
szeryfowi Wayne’owi. Zraniłam go i naznaczyłam bólem, zmuszając, by
dźwigał brzemię moich ran. To przeze mnie ten porządny facet będzie
musiał dzień w dzień patrzeć w oczy żonie, dzieciom i wnukom,
pamiętając o tym jednym dniu, kiedy zawiódł jako mąż, ojciec, stróż
prawa.
Potem nie słyszałam więcej jego głosu w snach. Zostałam sama
wśród krwi i prochu. Nikt mnie już nie ratował z domu ojca.
Chyba sobie na to zasłużyłam.
Rozdział 5
O 23.53 zakończyli prace na miejscu zbrodni. Przynajmniej na dziś.
Wszyscy detektywi wrócili do biura na naradę. Nawet gdy zaczynają
sprawę razem, do zamknięcia jej będzie potrzebna jedna konkretna osoba.
Ktoś, na kogo można wskazać palcem. Jedna głowa, która zawiśnie na
stryczku w razie niepowodzenia.
Zaszczyt ten przypadł D. D. i choć wybór był dla wszystkich
oczywisty, pani sierżant i tak czuła się w obowiązku wyrazić w kilku
słowach oficjalną zgodę:
- W imieniu własnym i zespołu dziękuję za wiarę w nasze
możliwości.
Z tyłu sali rozległy się gwizdy, poleciały kulki z papieru. D. D.
chwyciła te, które wylądowały najbliżej, i odrzuciła z powrotem.
- Oczywiście zakładam, że do jutra zamkniemy sprawę. Kolejna
fala gwizdów i komentarz jakiegoś mądrali, że jutro
będzie tak naprawdę za sześć minut. D. D. podniosła kolejną kulkę
zmiętego papieru i cisnęła mu ją prosto między oczy.
- W takim razie niech reszta ucieka ochraniać prawych
mieszkańców Bostonu - przedarł się jej głos przez wrzawę. - Przejmu-
jemy dochodzenie.
Zastępca naczelnika przewrócił oczami, kiedy siadała, ale nie
odezwał się słowem. To była długa noc i wyjątkowo paskudne miejsce
zbrodni. Detektywi musieli jakoś rozładować emocje.
- Trzeba zwołać konferencję prasową - podsumował krótko.
- Z samego rana - zapewniła go D. D.
- Jakie jest nasze oficjalne stanowisko w tej sprawie?
- Nie wiem - rzuciła, biorąc kurtkę z poręczy krzesła i kiwając na
Phila, żeby się zbierał. - Zapytaj mnie, jak wrócimy ze szpitala.
***
Kiedy D. D. i Phil dotarli do szpitala, mijała właśnie trzecia godzina
od operacji mózgu, którą przeszedł Patrick Harrington, do niedawna
ojciec trójki dzieci.
Dyżurna pielęgniarka na wstępie poinformowała ich, że stan
pacjenta wyklucza rozmowę.
- Pozwoli siostra, że sami to ocenimy - rzuciła w odpowiedzi D. D. i
oboje z Philem machnęli jej przed nosem odznakami.
Na kobiecie nie zrobiło to jednak większego wrażenia.
- Kochaniutka, facet jest w śpiączce farmakologicznej, a z głowy
sterczy mu manometr mierzący ciśnienie śródczaszkowe. Nawet
jakbyście mi tu machali przepustkami do nieba, pacjent nie będzie z wami
rozmawiał, bo nie jest w stanie - ostudziła zapał policjantki.
- W takim razie kiedy dojdzie do siebie? - spytała sierżant.
Pielęgniarka zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów. D. D.
odwzajemniła badawcze spojrzenie. Szpitale miały swoją politykę
prywatności. Na temat ochrony danych osobowych powstało w końcu
kilka ustaw. Ale sierżant Warren z doświadczenia wiedziała, że wszystko
zależy od ludzi. Niektóre oddziałowe jak buldogi chroniły swych
pacjentów. Inne skłonne były spojrzeć na sprawę z szerszej perspektywy,
jeśli tylko odpowiednio się ją przedstawiło. Kobieta zerknęła w kartotekę.
- Na moje oko - odpowiedziała - nie mam bladego pojęcia.
- A jak poszła operacja? - włączył się do rozmowy Phil. Pie-
lęgniarka podniosła wzrok i na widok plamy z keczupu na jego koszuli
lekko się uśmiechnęła.
- Chirurg usunął ciało obce. To powinno pomóc.
D. D. pochyliła się nad jej stanowiskiem. Teraz, kiedy z mowy ciała
rozmówczyni można było wyczytać, że trochę się rozluźniła, nadszedł
czas, by ją przycisnąć. Zerknęła na identyfikator.
- Słuchaj no, Terri. Słyszałaś, co Patrick zgotował swojej rodzinie?
- Była jakaś awantura - odpowiedziała poważnym tonem. -Może nie
smakowała mu kuchnia żony. Sporo tu mamy takich przypadków. Faceci
powinni chyba polubić przypalone jedzenie.
- To było coś więcej niż małżeńska sprzeczka. Mówimy tu o
dzieciach. Trójce. Wykończył wszystkie.
Terri się zawahała, po raz pierwszy zdradzając cień
zainteresowania.
- Zabił własne dzieci?
- Dziewięciolatka, dwunastolatkę i czternastolatka. Wszyscy nie
żyją.
- O Boże!
- Tak przynajmniej myślimy. Ale dobrze byłoby mieć pewność. Jest
różnica między ojcem, który wyrżnął całą swoją rodzinę, a pozostającym
na wolności psychopatą. Chyba rozumiesz, że musimy zrobić, co w
naszej mocy, by znaleźć odpowiedzi na wszystkie pytania. A skoro tylko
Patrick ocalał…
Siostra Terri westchnęła ciężko. Powoli ustępowała.
- Słuchajcie, nie wybudzę nieprzytomnego faceta ze śpiączki nawet
dla samego naczelnika. Mogę jednak poszukać doktora Poora. To on
przyjmował pacjenta. Może będzie wiedział coś więcej.
- Doskonale.
- Radzę się rozgościć. Lekarze słuchają tylko Boga, a nie jakichś
tam pielęgniarek, więc to może chwilę potrwać.
- Założę się, że macie swoje sposoby, by ich troszkę popędzić.
- Oj, kochaniutka, chciałybyśmy.
D. D. i Phil kupili sobie po kawie w szpitalnym barze ulokowanym
w podziemiach i rozsiedli się wygodnie w poczekalni na niskich
krzesłach, które miało się ochotę postawić w rzędzie i zrobić z nich
prowizoryczne łóżko. D. D. zajęła się swoją kawą. Nieźle spała zeszłej
nocy. I to jej będzie musiało na jakiś czas wystarczyć.
Przypomniał jej się Chip i na chwilę powróciła przemożna ochota
na seks, ale że chwilowo kompletnie się na to nie zanosiło, postanowiła
się skupić na sprawach bieżących.
- I co myślisz o naszym profesorku? - spytała Phila.
- Pytasz o mojego nowego partnera? - Phil wzruszył ramionami. -
Wydaje się w porządku. Bystry, nie wychyla się, mówi, kiedy naprawdę
ma coś sensownego do powiedzenia. Już w tym bije na głowę połowę
naszego wydziału.
D. D. się uśmiechnęła.
- Sprawdzałeś go?
- Podzwonię rano.
- Dobra.
Zapadła cisza. Phil jeszcze dmuchał w swoją kawę, D. D. już
próbowała sączyć gorący napój.
- Miałaś plany na wieczór? - odezwał się w końcu. -Nie pytaj.
- Hej, a to nie dzisiaj miałaś tę wielką randkę ze znajomym żony
Charliego? - Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Ostrzegam, nie zaczynaj.
- Poszliście najpierw na kolację, prawda? Wiesz co, D. D.? Dalej się
niczego nie nauczyłaś. Jak dają ci wreszcie wolny wieczór, daruj sobie
jedzenie na mieście. Przechodź od razu do rzeczy, zanim znajdzie cię
pager.
- Jak ty to sobie wyobrażasz? Mam zaciągnąć nieznajomego kolesia
do domu i rzucić się na niego? Cześć, jak się masz, sypialnia jest na końcu
korytarza?
- Wierz mi, faceci nie będą narzekać.
- Faceci to świnie.
- Fakt.
D. D. przewróciła oczami.
- Ile to już lat jesteście z Betsy po ślubie, dziewięćdziesiąt? Co ty
wiesz o randkach w dwudziestym pierwszym wieku?
- Słucham opowieści innych.
Dalsze przekomarzania przerwało nadejście lekarza. W otwartych z
impetem dwuskrzydłowych drzwiach stanął mężczyzna o umęczonej
twarzy i odstających kępkach brązowych włosów. Obie ręce wciskał w
kieszenie długiego białego kitla.
- Państwo pozwolą - zaczął.
- Dzień dobry, doktorze. - D. D. i Phil podnieśli się z krzeseł.
Kiwnąwszy, by szli za nim, poprowadził ich przez poczekalnię i
kolejne dwuskrzydłowe drzwi do labiryntu sterylnych korytarzy.
- Potrzebuję kawy. Napiją się państwo? Mają tu całkiem niezłą jak
na szpitalne warunki.
- Już mamy, dziękujemy - odpowiedziała D. D. Oboje z Philem
musieli przyspieszyć, by dotrzymać mu kroku. - Panie doktorze, mamy
kilka pytań w sprawie pacjenta przywiezionego dziś wieczorem na ostry
dyżur. Nazywa się Patrick Harrington.
- Obrażenia.
- Słucham?
- Obrażenia. Z czym do nas trafił? Nie mam czasu na nazwiska.
- Postrzał w głowę z broni małego kalibru.
- Aaa… - Lekarz pokiwał energicznie głową, skręcił w lewo, potem
w prawo i wypadł na schody prowadzące do szpitalnej kafejki. - Postrzał
w lewą skroń, zgadza się? Kula utkwiła w środku, więc obstawiam
dwudziestkędwójkę. Dziurawiąc czaszkę, za bardzo straciła na prędkości
i nie przebiła się na wylot. W zeszłym tygodniu miałem dwie rany po
czterdziestceczwórce. Rozrywa głowę na kawałki. Dilerzy chyba
naoglądali się za dużo „Brudnego Harry’ego”.
Weszli do baru. Doktor Poor od razu dopadł do ekspresu z kawą.
Pewnie nie po raz pierwszy dzisiejszego wieczoru.
- Interesuje nas Harrington - przypomniała sierżant. Lekarz kiwnął
głową, dolał sporą porcję wysokoprocentowej
śmietanki, wsypał cztery torebki cukru, zamieszał i przykrył kubek
wieczkiem.
- Jasne. Jedna rana postrzałowa głowy. Po przyjęciu wyczyściliśmy
ją, zbadaliśmy czaszkę i oceniliśmy uszkodzenia głowy. Osłabiona
reakcja na bodźce, kiepski wynik oceny stanu świadomości w skali
Glasgow. Wysłaliśmy go natychmiast na tomografię, a stamtąd na salę
operacyjną. Tam usunęliśmy pocisk z lewej tylnej części płatu
czołowego. Wydaje mi się, że dyżurnym neurochirurgiem byl doktor
Badger. To świetny fachowiec, jeśli to wam coś pomoże.
- Jakie są rokowania? - spytał Phil. Lekarz machnął tylko ręką.
- Z urazami głowy są generalnie trzy problemy. Po pierwsze
krwotok. Po drugie sam uraz. Po trzecie późniejszy obrzęk. Pacjent jak
dotąd przetrzymał krwotok i uraz. Wciąż jednak utrzymuje się obrzęk,
który niesie ryzyko infekcji, a infekcja może prowadzić do
ponownego krwotoku. Nawet najlepszy neurochirurg nie zrobi nic
więcej z raną postrzałową głowy. To jakby ciąć nożem pudding. Pudding
nie ma siłą rzeczy najmniejszych szans.
- Kiedy odzyska przytomność? - dopytywała D. D.
- Nie mam bladego pojęcia. Musiałbym zerknąć do kartoteki. Jeśli
dobrze pamiętam, pacjent jest w śpiączce farmakologicznej, w jego stanie
to chyba najlepsze rozwiązanie.
- Ale my musimy zadać mu kilka pytań. - D. D. zaczynała się
niecierpliwić.
Lekarz zmarszczył brwi.
- Połowa jego mózgu wygląda jak Kanał Panamski. Jak wam się
wydaje, co ten człowiek byłby teraz w stanie wam powiedzieć?
D. D. i Phil wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Wieści
lekarza nie były dla nich wielkim zaskoczeniem, a jednak oboje odczuli
lekki zawód.
- Mógłby pan opisać ranę wlotową?
D. D. przygryzła dolną wargę. Wiedziała, do czego zmierza Phil.
Dla nich byłoby lepiej, gdyby sprawca umarł na miejscu zbrodni. Biuro
koronera od razu zabezpieczyłoby jego ręce oraz ranę na skroni. W
prosektorium zbadano by ślady prochu na dłoniach i porównano z raną
wlotową. W ten sposób w niespełna dwadzieścia cztery godziny mogliby
zdobyć dowód na to, że Patrick I larrington targnął się na swoje życie.
Ale na tym nie koniec. Dokładnej analizie poddano by również
ślady krwi na jego ubraniu. Rach, ciach i proszę, krew na ciuchach
badanego A pasuje do ran zadanych ofiarom B, C, D i E, potwierdzając
tym samym, że Patrick Harrington wykończył całą swoją rodzinę, a
potem strzelił sobie w łeb.
Sprawa zamknięta, detektywi mogą się zająć kolejną.
Tymczasem sanitariusze popędzili z podejrzanym prosto do
szpitala, gdzie potargali jego odzież i rzucili ją na ziemię, a następnie
starannie wyczyścili jego ręce i rany. I tym samym zmarnowali szanse na
zebranie dowodów, próbując ratować żałosne życie drania.
A teraz policjanci mogli polegać wyłącznie na tym, co zapamiętał
przyjmujący go lekarz. D. D. wolałaby mieć do czynienia z koronerem.
Doktor Poor zdjął wieczko z plastikowego kubka, podmuchał na
jego gorącą zawartość i zaczął grzebać w pamięci.
- Musiałbym sprawdzić w kartotece, ale rana miała średnicę kilku
centymetrów i ślady osmolenia przy brzegach.
- Strzał z małej odległości - wtrącił się Phil. Lekarz kiwnął
potakująco głową.
- Tak właśnie bym obstawiał.
Phil zaczął coś zapisywać, a wtedy lekarz pokręcił głową.
- Chcecie wiedzieć, czy gość się zastrzelił? O to chodzi, prawda? O
ustalenie, czy sam pociągnął za spust?
- Zgadza się - potwierdził ostrożnie Phil.
- Patrząc na wyniki tomografii, powiedziałbym, że to mało
prawdopodobne.
- To znaczy? - odezwała się D. D.
- To kwestia trajektorii pocisku. Zastanówcie się chwilę. Rana
wlotowa znajduje się na lewej skroni, a kula utkwiła w tylnej części płatu
czołowego. To dość prosta linia. Gdyby odtworzyć ten strzał… - Lekarz
odstawił kawę, złożył palce na kształt pistoletu i spróbował wygiąć
nadgarstek tak, by oddać prosty strzał w lewą skroń. - Oczywiście
teoretycznie jest to możliwe, ale dość nietypowe. Zwłaszcza że facet był
nabuzowany adrenaliną i endorfinami uwolnionymi na skutek stresu i
wyczekiwania. Większość ran postrzałowych zadanych własnoręcznie
ma zakrzywioną trajektorię. Może w ostatniej chwili samobójcom drżą
ręce i dlatego wykrzywiają lufę w dół lub w bok? Dlatego taki czysty,
prosty strzał… - W jego głosie pobrzmiewał wyraźny sceptycyzm. Doktor
Poor podniósł kubek z kawą i upil łyk. -Z drugiej jednak strony niełatwo
ustalić trajektorię kuli, która przeszyła mózg.
- Dlaczego? - spytała D. D.
- Bo na skutek urazu rośnie ciśnienie śródczaszkowe, które z
czasem deformuje kanał postrzałowy. A wtedy widzimy miejsce, gdzie
kula weszła i gdzie wyszła, lecz nie wiemy, czy nie zmieniła po drodze
trasy. To mało prawdopodobne, ale możliwe.
- Widuje pan dużo takich ran, doktorze? - spytała D. D.
- Powiedziałbym, że wystarczająco dużo.
- Czy w takim razie, patrząc przez ich pryzmat, może pan coś dodać
od siebie? Nie proszę o naukowe uzasadnienie, ale o własne odczucia.
Tak między nami.
Lekarz znów zaczął wymijająco:
- Przy tego typu próbie samobójczej nie ma jakichś określonych
schematów. No, może tylko statystyki, które potwierdzają, że w
większości przypadków mamy do czynienia z mężczyznami. Ale znowu
typ broni, miejsce postrzału… Zbyt wiele niewiadomych na takie osądy.
D. D. skrzywiła się niezadowolona. Miała nadzieję na konkrety,
lecz odpowiedź Poora przyjęła bez większego zaskoczenia. Lekarze nie
lubili, gdy przypierano ich do muru.
- Zwrócił pan może uwagę na jego dłonie? - spróbowała z innej
strony.
- Nie, byłem zbyt zajęty głową.
- Mówił coś, odzyskał choć na chwilę przytomność?
- Przy mnie nie. - Lekarz wziął kubek w obie ręce i skierował się ku
drzwiom wyjściowym. Wyszli za nim, tym razem dużo wolniej.
Odwrócił się do nich po chwili.
- Spróbujcie spytać siostry oddziałowej. Sprawdźcie, kto go
przyjmował. Może dowiecie się więcej.
Zniknął na schodach.
A oni wrócili na izbę przyjęć, by poszukać siostry Terri.
Patrick Harrington trafił pod skrzydła siostry Rebeki Moore, która
zaczęła właśnie drugi dyżur z rzędu. By odpowiedzieć na pytania
policjantów, musiała zostawić na chwilę wymiotującego t rzylatka.
D. D. wzdrygnęła się na zapach wymiocin. Phil pozostał jednak
niewzruszony. Miał czwórkę dzieci i często żartował, że pracuje w
wydziale zabójstw, aby uciec od prawdziwej masakry czekającej go w
domu.
- Była siostra dziś wieczorem przy przyjęciu postrzelonego pacjenta
- zaczęła D. D. - Może nam siostra o nim opowiedzieć?
- Rana postrzałowa głowy? - spytała pielęgniarka.
- Właśnie.
- Przywiozła go karetka. Zbadałam go, a ponieważ miał ranę głowy,
wezwałam doktora Poora. Ten przekazał go doktorowi Badgerowi i
mężczyzna od razu trafił na salę operacyjną.
- Był przytomny, kiedy go przywieziono?
- Nie, proszę pani.
- Czy na izbie przyjęć choć na chwilę odzyskał przytomność?
- Nie. Chociaż chwileczkę, otworzył na moment oczy, kiedy
wkładali go do tomografu.
-I?
- Poruszał ustami, jakby chciał coś powiedzieć.
- Słyszała pani, co mówił? - ostrym tonem spytał Phil. Pielęgniarka
wzruszyła ramionami.
- Nie jestem pewna. Powiedział coś jakby „hussy”.*
* Hussy - ang. dziwka (przyp. tłum.).
Rozdział 6
VICTORIA
Brakuje noża. Jest czwarta nad ranem. Wygrzebałam się z łóżka,
żeby zrobić remanent. Evan budził się o jedenastej, dwunastej, drugiej i
trzeciej. Teraz powinien pospać do piątej. Przynajmniej taką mam
nadzieję.
Nie spalam, ale to nic nowego. Najtrudniejsze są pierwsze tygodnie
bez snu. Teraz, po tak długim czasie od ostatnich trzech przespanych
ciągiem godzin, najbardziej wytrącają mnie z rytmu te noce, kiedy mogę
się wyspać. Dopiero wtedy czuję się nieprzytomna i kompletnie nie
umiem się pozbierać. Jakby mój organizm przypominał sobie nagle, co do
tej pory tracił, i zwyczajnie się buntował.
Nie mam czasu na takie protesty, więc wymyślam sobie różne
nocne zajęcia. Kilka razy w tygodniu podliczam na przykład sztućce.
Musiał zabrać nóż z suszarki. Staram się dokładnie pilnować tego
typu rzeczy, ale rzadko jestem w pełni sił. Moja koordynacja ruchowa
spadła do poziomu, przy którym kilka razy dziennie wypadają mi z rąk
różne drobne przedmioty. Czasem, gdy ludzie do mnie mówią, widzę, jak
poruszają ustami, lecz nie mogę wyłowić sensu ich słów.
Evan oglądał raz program o komandosach, którzy w ramach
szkoleniowego „tygodnia piekła” musieli wytrzymać ponad
dziewięćdziesiąt sześć godzin bez snu. Chciało mi się wyć do telewizora.
Dziewięćdziesiąt sześć godzin, kurwa jego mać. Spróbujcie tak przez
osiem lat.
Wydaje mi się, że wybuchłam wtedy histerycznym śmiechem.
Takie chwile mi się zdarzają.
Teraz próbuję jakoś obudzić swoje umiejętności logicznego
myślenia. Jeśli Evan wziął nóż z suszarki, miał trzy do pięciu minut. Nie
zostawiam go samego na dłużej. Musiał gdzieś schować nóż, sprytu mu
przecież nie brakuje. Ale gdzieś blisko, nie zdążyłby zejść na dół i wrócić,
nie mógł też wyjść na korytarz, bobym go usłyszała. Tak więc nóż jest
gdzieś niedaleko, schowany w kuchni, jadalni, w okolicach drzwi albo w
salonie. Powinnam go znaleźć -muszę się tylko skupić.
Podnoszę się z podłogi. W kuchni panuje półmrok, jedynym
źródłem światła są zamontowane pod wiszącymi szafkami małe lampki.
Polubiłam tę spowitą ciemnościami samotność wczesnych porannych
godzin, kiedy mój syn w końcu śpi, a ja mam te cenne trzydzieści,
czterdzieści, pięćdziesiąt minut dla siebie.
Znajduję latarkę i na palcach wychodzę do przedpokoju. Tam
przystaję i nasłuchuję dźwięków z góry. Widzę światło sączące się
delikatnie spod progu drzwi do pokoju Evana. Każe sobie zostawiać
zapaloną górną lampę i włączone radio. Nie potrafi spać w ciemnościach,
panicznie się boi upiora czającego się w mroku.
Czasem upiór do niego mówi. I czasem każe mu mnie zabić.
Kocham swojego syna. Wciąż mam w pamięci tę chwilę, gdy
pozwolono mi w końcu wziąć go w ramiona. Pamiętam niekończące się
noce i dni, które spędzałam, kołysząc go, czując, jak jego usteczka
łapczywie zaciskają się na mojej piersi, czując ciężar jego drobniutkiego
ciałka, gdy zaspokoiwszy głód, zapadał w sen. Pamiętam zapach zasypki
dla niemowląt. Delikatne, jedwabiste w dotyku włoski Evana. Ciche
westchnienie, kiedy się do mnie przytulał.
Evan urodził się dziesięć tygodni przed terminem. Chciałabym móc
powiedzieć, że tak się czasem po prostu zdarza, jednak według lekarzy to
ja zawiniłam.
Przed pojawieniem się Evana wiedliśmy z Michaelem cudownie
puste i płytkie życie. Mieszkaliśmy w Cambridge w olbrzymim domu w
stylu kolonialnym, który przerobiliśmy od piwnicy po dach, żeby pasował
do historycznych rezydencji z sąsiedztwa. Jako wiceprezes dużej
instytucji finansowej w Bostonie Michael pracował do późna. Ja,
rozchwytywana dekoratorka wnętrz, błyszcza-
lam w tym czasie na salonach okolicznej śmietanki towarzyskiej.
Projektowałam kuchnie dla lekarzy, wystroje okienne dla prawników i
kanapy na zamówienie dla znanych sportowców.
Oboje z Michaelem dorastaliśmy w biedzie. Teraz nasze dni kręciły
się wokół tego, ile markowych ciuchów kupiliśmy i ilu obiecujących
sportowców poznaliśmy. Lekką ręką wydawałam dwa tysiące dolarów u
kosmetyczki albo urozmaicałam sobie czas szukaniem rzadkich antyków,
podczas gdy Michael zapełniał swój kalendarz godzinami strategicznych
lunchów i numerami siedzeń na kolejnych sportowych imprezach. Letnie
weekendy spędzaliśmy w Cape Cod, a zimowe w naszym domku
letniskowym w White Mountains.
Moja ciąża stała się jeszcze jedną okazją do kultywowania naszych
konsumpcyjnych zapędów. Zamówiłam ciążowe swetry z kaszmiru w
Pea in the Pod, wyprawkę niemowlęcą w Burberry, no i oczywiście
angielski wózek. Zajęłam się urządzaniem pokoju dziecięcego i
ćwiczeniem jogi. Zamieniłam kawę na bezkofeinową zieloną herbatę.
Moje dziecko musiało mieć wszystko co najlepsze. Wszystko.
Michael podarował mi diamentowy naszyjnik z dwukaratową
zawieszką w kształcie koła symbolizującą nieprzemijalność, by dopełnić
idealnego obrazka eleganckiej brzemiennej żony. Stworzył też nową
tradycję sobotnich wypadów do najmodniejszych bostoń-skich knajp,
gdzie uraczeni czterodaniową kolacją, ze śmiechem przypominaliśmy
sobie nawzajem, że już niedługo takie wieczory będą należeć do
przeszłości. On popijał dżin z tonikiem, ja sączyłam sok żurawinowy.
Siedzieliśmy tak do drugiej nad ranem tylko dlatego, że mogliśmy, w
głębi serca nie odczuwając ani odrobiny żalu, że nasze życie wkrótce się
zmieni.
Kochaliśmy się. Naprawdę. I jak wiele innych świeżo upieczonych
małżeństw święcie wierzyliśmy, że przetrwamy wszystko. Że nie ma
takich wyzwań, którym nie moglibyśmy sprostać, przeszkód, których nie
zdołamy pokonać, jeśli tylko będziemy razem.
I wtedy bez mojej wiedzy w moim łonie zaczęła siać spustoszenie
śmiertelna bakteria. Na zewnątrz wyglądałam zdrowo. Tryskałam
energią. Promieniałam. A w środku podtruwalam swoje nienarodzone
dziecko.
Niewiele pamiętam z drogi do szpitala. Zaczęłam krwawić. Bardzo
mocno. Dobrze, że moja sąsiadka Tracey miała na tyle zdrowego
rozsądku, by od razu wezwać pogotowie. Cały czas siedziała przy mnie
na tyłach karetki. Trzymała mnie za rękę, kiedy sanitariusze rozcinali
ciążowe zamszowe spodnie, wykrzykując przerażające polecenia. A
gdzie jakieś słowa podtrzymujące na duchu, jakieś zapewnienie, że to nic
poważnego, że z dzieckiem wszystko w porządku, żebym się nie
martwiła?
W szpitalu straciłam przytomność. Michael przyjechał chwilę po
karetce. Sąsiadka opowiadała mi potem, że tak mocno ściskał moją rękę,
aż lekarze musieli siłą odrywać jego palce, by zabrać mnie na salę
operacyjną.
A później, gotów czy nie, na świat przyszedł Evan Michael Oliver.
Ważył ledwie półtora kilograma. Kiedy zobaczyłam go po raz
pierwszy, był nie większy niż świeżo urodzony kociak. Leżące na środku
izolatki maleńkie, pomarszczone ciałko gęsto oplatały przeróżne rurki i
przewody. Spod delikatnego meszku przebijała siateczka żył nadająca
skórze sinawy odcień.
Potrzebował inkubatora zapewniającego ciepło, respiratora
pomagającego w oddychaniu i sondy podającej niezbędne składniki
odżywcze. Wymagał stałego pomiaru ciśnienia oraz monitorowania
oddechu i pracy serca. Do tego drenaż, wenflon i inne rurki i rureczki,
które doraźnie wpinano i odpinano. Tak wspomagano prawidłowy rozwój
organów wewnętrznych walczącego z infekcją Evana.
Zył w swoim zamkniętym świecie niczym siedząca na wystawie
porcelanowa lalka. Mogliśmy na niego patrzeć, ale nie wolno było go
dotykać. Staliśmy więc nad nim ramię w ramię przepełnieni okropnym
uczuciem, które dopada cię, gdy wiesz, że jest naprawdę ŹLE. I
niezależnie od opinii specjalistów szykowaliśmy się na najgorsze.
Szpitalna psycholog zaproponowała, że skontaktuje się z naszymi
rodzicami. „Nie musicie przechodzić przez to sami. Zwróćcie się do
ludzi, którzy są wam bliscy, do rodziny, przyjaciół”.
Michael nie odezwał się słowem, przybrawszy kamienny wyraz
twarzy. Kobieta zrozumiała, że nie ma sensu drążyć tematu,
i zostawiła nas samym sobie. To nie jej wina, że nie mieliśmy
rodziny ani przyjaciół - a przynajmniej nie takich, o jakich jej chodziło.
Moja matka nigdy mi nie wybaczyła, że byłam piękniejsza od niej, a
rodzeństwo Michaela więcej czasu spędzało w więzieniu niż na wolności.
Już dawno zerwaliśmy z nimi wszelkie kontakty. Mieliśmy siebie i jak
stale się nawzajem zapewnialiśmy, w zupełności nam to wystarczało.
Pierwszego dnia chciałam krzyczeć. Wpuścili mnie na OIOM
noworodkowy tylko na kilka minut, przez resztę czasu byłam skazana na
swoją pustą szpitalną salę. Leżałam na boku ze zdradzieckim brzuchem
rozlanym na prześcieradle. Siostry przynosiły mi leki. Doradca
laktacyjny uczył mnie odciągać pokarm. Zalecono mi dużo snu i
odpoczynku. Przez większość czasu leżałam jednak w ciemnościach,
odtwarzając w głowie ostatnie trzydzieści tygodni. A może to przez ten
łyczek szampana upity w sylwestra? Albo przez opary farby, którą
wybrałam do dziecięcego pokoju? Gdzie popełniłam błąd? Gdybym tylko
wiedziała i mogła cofnąć się w czasie do tej właśnie chwili…
Michael krążył między oddziałem intensywnej opieki noworodków
a moją salą blady ze zmęczenia. Nie do końca wiedział, kto potrzebuje go
bardziej: żona, która przeszła właśnie operację, czy ledwo oddychający
syn. Nic nie mówił. Nie płakał. Po prostu chodził w tę i z powrotem,
spędzając po dziesięć minut w każdym pokoju, jakby dzięki temu
wszystko miał pod kontrolą. W ciągu jednej nocy jego ciemne włosy
przyprószyła siwizna. Silne niegdyś ramiona wyraźnie opadły. Ale dalej
chodził od sali do sali, z oddziału na oddział. Mężczyzna wypełniający
swoją misję.
Myślałam, że Evan będzie cały czas spał. Że całą energię zużywa na
wzrost. A jednak gdy pielęgniarki zmieniały mu wenflon albo podłączały
sondę, budził się i wpatrywał w nas szeroko otwartymi oczkami, jakby
chciał wchłonąć jak najwięcej z tego nowego, dziwnego świata. „Mały
wojownik - mówiły wówczas pielęgniarki, śmiejąc się z jego zaciekłego
wymachiwania piąstkami, nawet jeśli utrudniało im pracę. - To dobry
znak, kochaniutka. Twardziel z niego”.
A wtedy Evan kopał swymi chudziutkimi nóżkami jakby na
potwierdzenie ich słów.
W końcu pozwolono mi dotknąć jego policzka. A później pewnego
pięknego dnia mogłam go wreszcie przytulić do piersi. Michael stał obok,
ściskając moje ramię niemalże na granicy bólu.
Evan otworzył oczy. Nienaturalnie duże na tle maleńkiej,
pomarszczonej twarzyczki. I patrzył na nas.
Zrobiliśmy wówczas to, co robią wszyscy rodzice na OIOM-ie dla
noworodków.
Obiecaliśmy poświęcić wszystko - nasz wspaniały dom, markowe
ciuchy, kariery. Wszyściuteńko. Nasze całe życie. Przyrzekliśmy, że
zrobimy i oddamy wszystko, co trzeba.
Byle tylko nasz syn żył.
Nie umiem znaleźć noża. Przeszukałam podłogę, sprawdziłam
doniczkę z fikusem i postrzępione zasłony. Zdejmuję z kanapy poduszki i
wpycham ręce we wszystkie zagłębienia. Świecę latarką pod meblami.
Znam jego ulubione kryjówki. Ale nie odnajduję w nich noża.
Evan go ma.
Jestem tego pewna.
Przechytrzył mnie.
Za chwilę wzejdzie słońce. Widzę jaśniejący powoli horyzont nocy
i przez krótką chwilę mam ochotę płakać ze zmęczenia.
- Mamusiu…
Odwracam się. Za mną stoi Evan. Ma na sobie swoją ulubioną
piżamę z nadrukiem z „Gwiezdnych wojen”, ręce trzyma z tyłu.
Oddycham zbyt głośno. W dłoniach ściskam latarkę, kieruję więc
światło na jego bladą twarz. Nie chcę dać po sobie poznać, jak bardzo
mnie przestraszył.
- Evan, pokaż mi ręce.
- Chcę zobaczyć Chelsea.
- Nie teraz.
- Czy jest już rano, mamusiu?
- Nie, kochanie. Jeszcze ciągle noc. Co tam masz z tyłu, kochanie?
- Możemy się zobaczyć z Chelsea? - ponawia pytanie.
- Teraz nie - powtarzam spokojnym tonem, nie przestając
wpatrywać się w jego ręce w oczekiwaniu na kolejny ruch.
- Chcę iść do parku - oznajmia.
- Rano pójdziemy, kochanie.
- Chcę poznać dzisiaj jakiegoś nowego kolegę.
- Evan, obróć się. Czas wracać do łóżka.
Evan gwałtownie wyciąga przed siebie otwarte dłonie, pokazując,
że są puste. Na jego twarzy rysuje się niewinny wyraz, ale kiedy
przyglądam mu się uważniej, widzę to. Cień czający się w głębi oczu. I
kącik jednej strony ust uniesiony leciutko w tłumionym uśmiechu.
Wie, czego szukam.
Wie, że to ma, i że nie wiem, co robić.
Cień w jego oczach porusza się, a ja czuję, jak przechodzą mnie
dreszcze. Nie tylko Evan boi się upiora.
Biorę głęboki wdech, gaszę latarkę i kładę rękę na ramieniu syna.
Mięśnie jego ciała rozluźniają się pod wpływem mojego dotyku. Pozwala
zaprowadzić się na górę. Podążamy w stronę wylewającego się z jego
pokoju światła. Kładę go z powrotem do łóżka. Prawie już śpi, powieki
opadają mu ciężko, kiedy odgarniam z jego czoła kilka złotych
kosmyków.
- Kocham cię jak stąd do końca świata i z powrotem - szepce,
cytując naszą ulubioną książeczkę.
Głaszczę go po policzku.
- Ja też cię kocham.
- Nie chcę cię skrzywdzić - mówi już prawie przez sen, po chwili
zaś otwiera niebieskie oczy i dodaje: - Ale zrobię to.
PIĄTEK
Rozdział 7
Nazajutrz D. D. spala do siódmej, co stanowiło nie lada luksus przy
tego typu intensywnych śledztwach. Po nocnej wyprawie do szpitala
potrzebowała tych dwóch dodatkowych godzin. Do tego dzisiejszy dzień
mieli w całości poświęcić na przesłuchiwanie przyjaciół i członków
rodziny, którzy nie lubili, gdy detektywi pukali do ich drzwi przed
dziewiątą.
Wzięła prysznic, wypiła dwie filiżanki espresso i oficjalnie
rozpoczęła dzień. Neil zgodził się towarzyszyć koronerowi przy sekcji
zwłok. To oznaczało, że ona i Phil powinni się zająć sąsiedztwem
Harringtonów.
Wpadła na chwilę do biura, by przewertować czekające na biurku
raporty, w tym zapisy wczorajszych wstępnych przesłuchań sąsiadów.
Dwa nazwiska rzucały się w oczy: Patricia Bruni i Dexter Harding. Oboje
przyznawali się do dość bliskiej zażyłości z Harringtonami. Bruni
należała do tego samego Kościoła, Dexter grywał z Harringtonem w
pokera.
Zawsze to jakiś punkt zaczepienia, pomyślała D. D. Chwyciła kopie
i pognała do Dorchesteru. Tam, pod domem zabezpieczonym taśmami,
umówiła się z Philem.
Okolica była dziś cicha. Bardziej ponura. A może tak jej się tylko
wydawało. Zawsze czuła się nieswojo, wracając na drugi dzień na
miejsce zbrodni, gdzie krew zdążyła już zaschnąć, a wszelkie dźwięki i
zapachy pozostawały tylko mglistym wspomnieniem. Dom przypominał
wydmuszkę tego, czym niegdyś był. A przecież chwilę wcześniej
mieszkała tu rodzina. Być może śmiali się, kochali, byli zwyczajnie
szczęśliwi. Albo i nie. Tak czy siak, wypełniali życiem te puste ściany. A
teraz nie żyją. Tak po prostu.
Zaparkowała za chevroletem tahoe, po czym dostrzegła
czekającego na chodniku Phila. Towarzyszył mu oczywiście profesor
Alex Wilson.
Zmarszczyła brwi, czując niezrozumiałą irytację. Kiedy otworzyła
drzwi i w twarz uderzył ją ostry sierpniowy skwar, skrzywiła się jeszcze
bardziej. Przypięła przepustkę do dżinsów, żałując, że zamiast niebieskiej
bawełnianej koszuli z krótkim rękawem nie włożyła przewiewnego topu,
i zabrała się do roboty.
Ubrani w ciemne garnitury mężczyźni stali blisko siebie,
najwyraźniej świetnie się dogadując. Gdy podeszła, obaj podnieśli głowy.
Phil dość nieudolnie próbował ukryć wciąż tlący się na jego twarzy
uśmieszek, co z miejsca wydało jej się podejrzane.
- Cześć - przywitała partnera, po czym odezwała się do Alexa: - A
tobie jeszcze mało?
- Powiedzmy, że jestem masochistą.
- Dzisiaj tylko przesłuchujemy sąsiadów, żeby stworzyć profile
psychologiczne członków rodziny. Nie nazwałabym tego materiałem z
miejsca zbrodni.
Alex wzruszył ramionami.
- Nigdy nie wiadomo, kiedy trafi się okazja, by nauczyć się czegoś
przydatnego.
Jakoś jej to nie przekonało. Profesorek włożył dziś ciemne spodnie,
niebieską koszulę i grafitową marynarkę. Zważywszy na upał, powinien
się pocić jak pies. A jednak wcale nie wyglądał na zgrzanego, co trochę ją
irytowało, bo sama czuła już pierwsze krople potu spływające po plecach
i gromadzące się w zagłębieniu kręgosłupa.
- No dobra - skwitowała i wyciągnęła papiery. - Na dzisiaj mamy
dwa główne cele: Patricia Bruni i Dexter Harding. Żeby oszczędzić czas,
ja wezmę Bruni, a wy Hardinga.
Phil z Alexem wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
- No co? - warknęła.
- Chyba lepiej byłoby przesłuchać ich wspólnie i podzielić się
wrażeniami.
- Trzech na jednego? I wierzycie, że nie poczują się osaczeni i
cokolwiek nam powiedzą?
- W takim razie ty zajmiesz się przesłuchaniem - wyjaśnił Phil. - A
my wycofamy się na dalszy plan, wtopimy się w tło.
- A później zbierzecie laury?
- Właśnie. - Phil zabrał jej z rąk pierwszą kartkę. - Patricia Bruni
mieszka cztery domy dalej. Idziemy.
Ruszył, nim zdążyła zaprotestować. Alex się zawahał, w końcu
jednak dołączył do D. D.
- Słyszałem, że spędziliście ciekawą noc w szpitalu - zaczął.
- No, nie bardzo.
- Mnie udało się zdążyć na mecz Red Soxów.
- Nie oglądam bejsbolu.
- Wolisz futbol?
- Wolę wydział zabójstw. Nie wiem, czy pamiętasz, ale pracy w
terenie nie kończy się o szesnastej. - Nawet ona słyszała opry-skliwość w
swoim głosie, lecz Alex tylko wyszczerzył zęby w uśmiechu. Coś knuli z
Philem, czuła to.
- Co myślisz o włoskiej kuchni? - spytał.
- Lubię dobrze zjeść - odpuściła w końcu trochę.
- Świetnie. Ale tym zajmiemy się później.
Doszli właśnie pod dom Patricii Bruni, kolejny dwupiętrowy
budynek z dużym gankiem. D. D. nie wiedziała, jak rozumieć ten
komentarz.
- O co ci chodzi? O lunch? - spytała.
- Powiedzmy - rzucił z tym samym enigmatycznym uśmieszkiem i
wszedł za nią na schody.
Patricia Bruni okazała się zasuszoną czarnoskórą staruszką znaną w
sąsiedztwie jako Miss Patsy. Wyznawała zasadę, że każdego gościa,
policjanta czy nie, należy uraczyć szklanką mrożonej herbaty. D. D. miała
dobre przeczucia co do Miss Patsy, i to nie tylko dzięki mrożonej
herbacie. Z doświadczenia wiedziała, że zasuszone staruszki zawsze
wiedzą najwięcej o swoich sąsiadach.
Miss Patsy zaprosiła ich do środka, by schronili się przed upałem, i
zaprowadziła na najniższy poziom chłodzony klimatyzatorami
włączonymi na cały regulator. Dom był skromnie urządzony.
Składał się z sześciu pokoi zagraconych meblami i upstrzonych
porcelanowymi figurkami Hummel. Staruszka najwyraźniej lubowała się
w małych, łatwo tłukących się przedmiotach.
D. D. zajęła antyczny fotel naprzeciw kobiety i z rozbawieniem
obserwowała Alexa i Phila głowiących się, jak usiąść na załamującej się,
garbatej dwuosobowej kanapie. Alex w końcu zdecydował się
przycupnąć na brzegu. Starszy i cięższy Phil niechętnie poszedł w jego
ślady. Kanapa zajęczała, ale wytrzymała ciężar.
- Przyszliście w sprawie Harringtonów? - spytała bez owijania w
bawełnę Miss Patsy, przygładzając kosmyki mocno skręconych loków. -
Już wczoraj próbowałam wytłumaczyć tamtemu policjantowi, żebyście
nie myśleli czasem, że tam chodziło o jakieś narkotyki. Patrick i Denise
byli porządnymi ludźmi. Chrześcijanami. To szczęście mieć takich
sąsiadów.
- Długo tu mieszkali? - spytała D. D., sącząc mrożoną herbatę. Była
słodka i zimna. To wystarczało, by z miejsca pokochać tę kobietę.
- Kupili dom zeszłej jesieni - odpowiedziała Miss Patsy, po-
twierdzając wcześniej zasłyszane przez nich informacje. - Przed nimi
mieszkali tam państwo Duffy. Balowali całe noce. Rozrywkowe
towarzystwo, jeśli wiecie, co mam na myśli.
- Handlarze narkotyków? - spróbowała D. D.
- Nie ja to powiedziałam - odparła staruszka, potakując energicznie
głową.
- No dobrze. Państwo Duffy się wyprowadzili. W domu zamieszkali
Harringtonowie. Często ich pani widywała?
- Tak, proszę pani. Tuż po przeprowadzce Denise zjawiła się u mnie
z chlebem dyniowym. Przedstawiła siebie i dzieciaki, jedno po drugim.
Cieszyła się z kupna domu i prosiła, by polecić im jakiś przyjazny
rodzinom kościół.
- I poleciła pani?
- Tak. Pierwszy Kościół Kongregacjonalistyczny. Oni bardzo dbają
o swoich członków, a do tego można tam dojść na piechotę. - Staruszka
przysunęła się bliżej i dodała: - Nie wolno mi prowadzić, wie pani. W
zeszłym roku miałam mały wypadek. Pomyliły
mi się pedały. Ale nic się nie stało, już naprawili ścianę apteki. Nic
nie widać. Wygląda jak nowa.
Od strony kanapy dobiegło krztuszenie. Mrożona herbata zaleciała
Alexowi nie tam gdzie trzeba. Phil pospieszył koledze z pomocą,
poklepując go energicznie po plecach.
D. D. zignorowała obu.
- Jak często ich pani widywała?
- Co najmniej raz w tygodniu w kościele. Latem częściej. To
spokojna okolica. W dzień dzieciaki bawią się na ulicy. A ja lubię wypić
sobie herbatę na werandzie i obserwować, jak maluchy jeżdżą na
rowerach i takich tam. To dobre dla zdrowia.
- A dzieciaki Harringtonów? W co się bawiły?
- Chłopcy grali w piłkę. W berka. Dziewczynka przesiadywała z
psiapsiółkami. Wie pani, to ten wiek. Denise się żaliła, że Molly nic, tylko
by jeździła do centrów handlowych. Ale od czasu do czasu w
chłodniejsze wieczory wszyscy razem grali w „zdobądź flagę” albo w
chowanego po ogródkach sąsiadów. Całkiem tu miło w naszym
sąsiedztwie.
- A latem? Co dzieci robiły w wakacje?
- Chodziły na letnie zajęcia w YMCA. Ojciec oczywiście pracował
przy domu. Czasem dzieciaki mu towarzyszyły. Siedzieli sobie wszyscy
na werandzie. Trudno się remontuje w takim upale. - Staruszka się
powachlowała.
- Harringtonowie często się spotykali ze znajomymi? Widywali się
z resztą sąsiadów?
-Tak, proszę pani. Cieszyli się z przeprowadzki i bardzo chcieli
wszystkich poznać. Odniosłam wrażenie, że ich poprzednie miejsce
zamieszkania nie było tak bezpieczne. Denise mówiła, że tamta dzielnica
nie nadawała się do wychowywania dzieci. Mówiłam już, że bardzo im
się tu podobało?
- Kłócili się czasem? - spytała D. D. bez ogródek. - Znaczy Patrick i
Denise? - Chodzi pani o jakieś wrzaski w środku nocy?
- Tego typu rzeczy.
- Nie - stanowczo zaprzeczyła Miss Patsy.
- Słyszeliśmy, że Patrick stracił pracę. Musiało być krucho z kasą?
- Nikomu nie jest łatwo. Takie czasy - zauważyła staruszka. - Ale
skoro wciąż rzucali dolara czy dwa na tacę, to chyba nie byli jeszcze na
skraju nędzy.
- Słyszała pani, żeby kłócili się o pieniądze? A może popijali, żeby
na chwilę zapomnieć o kłopotach?
- Przy mnie nigdy nie sięgnęli po nic mocniejszego niż piwo czy
wino. To naprawdę odpowiedzialni ludzie.
- Narkotyki?
- Już mówiłam. Nie ma sensu drążyć tego tematu. Przynajmniej nie
w przypadku Harringtonów. - Staruszka prychnęła, co miało najwyraźniej
sugerować, że nie może tego samego powiedzieć o wszystkich sąsiadach.
- Zauważyła pani jakieś siniaki u Denise albo dzieciaków? Często
coś sobie łamali? Zdarzały im się jakieś dziwne wypadki?
- Jak upadki ze schodów albo wpadanie na klamki?
- Właśnie.
- Nie, proszę pani. Patrick nie bił swoich bliskich. Choć
najmłodszemu nieraz się należało. Bóg jeden wie, jak często prowokował
ojca. Ale Patrick nigdy nie stracił panowania nad sobą. Był dobrym
człowiekiem. W kościele modlił się o cierpliwość. Wiedział, że będzie jej
potrzebował.
D. D. wymieniła spojrzenia z Philem i Alexem.
- Co dokładnie ma pani na myśli? - spytała.
- Mieli problemy z najmłodszym, przybranym synem. Buzia
aniołka, ale w sercu diabeł.
- Młodszy chłopak był adoptowany? - D. D. spojrzała w papiery. -
Oswald?
- Tak. Ozzie miał trzy latka, kiedy zmarła jego matka. Ciało odkryto
dopiero po kilku miesiącach. Przez cały ten czas chłopak przebywał z nią
w domu, żywiąc się tym, co znalazł w kuchennych szafkach. Na końcu
jadł już tylko mąkę, kartonowe pudełka i lemoniadę w proszku. Denise
opowiadała, że jak przyszli po niego z opieki społecznej, wpadł w szał i
darł się wniebogłosy. Trafił na jakiś czas na oddział psychiatryczny dla
dzieci. Nawet nie wiedziałam, że takie istnieją.
Wreszcie coś nowego. D. D. widziała kątem oka Alexa i Phila
nadstawiających z zaciekawieniem uszu.
- Wie pani może, co to był za szpital?
- Pamiętam tylko, że w Bostonie. Wyszedł dopiero w zeszłym roku,
kiedy się tu wprowadzili.
- Chyba często ze sobą rozmawiałyście? - zachęciła ją D. D. - Lubiła
wpadać, by posiedzieć na werandzie przy mrożonej herbacie?
- O tak. - Miss Patsy kiwnęła potakująco głową. - Tego lata
odwiedzała mnie nawet kilka razy w tygodniu. Czasem przynosiła
herbatniki, czasem ciasto. To była dobra kobieta. I jeśli chcecie znać moje
zdanie, to tak, chciała się pewnie na chwilę oderwać od rodziny. I
absolutnie nie sugeruję, jakoby kłóciła się z mężem. -Pokiwała
ostrzegawczo palcem. - Ciężko harowała, a po pracy czekała na nią trójka
dzieciaków, w tym jedno naprawdę wymagające. Chyba nie można mieć
jej za złe, że szukała chwili spokoju przy mrożonej herbacie w
towarzystwie starszej pani, prawda?
- Chyba nie. A nie wspominała o… jakichś dodatkowych zajęciach?
Może i nie kłóciła się z Patrickiem, ale na przykład ktoś wpadł jej w oko?
Albo to on kogoś poznał? Tak czasem bywa. Może prosiła o kobiecą
radę?
- Nigdy o niczym takim nie wspominała - odpowiedziała staruszka,
krzyżując ręce na kolanach. Zamilkła na chwilę, po czym spojrzała D. D.
głęboko w oczy. - Ozzie to zrobił? W sąsiedztwie gadają, że zarżnięto ich
jak prosiaki. Zawsze mówiłam, że ten mały zrobi pewnego dnia coś
strasznego. Chociaż… - westchnęła - nigdy nie myślałam, że sprawy zajdą
aż tak daleko.
- Dlaczego pani myśli, że Ozzie byłby do czegoś takiego zdolny?
Staruszka prychnęła.
- O mój Boże, od czego tu zacząć? Chłopak włóczył się całymi
dniami, od świtu do nocy, jeśli tylko mu na to pozwolili. W kościele
musiał siedzieć w specjalnym pomieszczeniu dla najmłodszych dzieci, bo
nie mógł wytrzymać całej mszy. Nigdy nie widziałam takiego
wiercipięty. Jego po prostu nosiło. Podciągał nogawki spodni, za chwilę
je zsuwał. To wstawał, to siadał, obracał się co chwilę w lewo, w prawo.
Miałam wrażenie, że niewygodnie mu we własnej skórze i zrobiłby
wszystko, by z niej wyskoczyć. A do tego żadnych hamulców. Jeśli ktoś
zostawił otwarte drzwi, wchodził
bez pukania jak do siebie. Kilkoro sąsiadów zastało go na swoim
tarasie. Rozsiadał się jak pan na swoich włościach. No i ten wypadek u
pana Hardinga. Chłopak twierdził, że grill przewrócił się „przez
przypadek”, ale w ogóle by mnie nie zdziwiło, gdyby sam wrzucił
rozżarzone węgle na drewniany taras. Potrafił być okrutny, kiedy myślał,
że nikt go nie widzi. Mówiłam już o wiewiórkach?
- Nie. Nie mówiła pani o wiewiórkach.
- Lubił rzucać w nie kamieniami. Bóg jeden wie, ile razy
krzyczałam, żeby zostawił te biedne stworzenia w spokoju. A on co
zrobił? Któregoś razu przyłapałam go w swoim ogródku, jak dorwał jedną
na karmniku. Musiał się na nią zaczaić, gdy jadła. Zaczął wywijać
zwierzątkiem w powietrzu, a potem z całej siły walnął nim o słup. To było
okropne, po prostu okropne. Roztrzaskany łebek i krew wszędzie wokół…
A on stał uśmiechnięty. Normalni chłopcy nie śmieją się w ten sposób,
pani sierżant. I nie zlizują krwi ze swoich rąk.
D. D. nie przychodził do głowy żaden komentarz. Phil i Alex też
chyba nie bardzo wiedzieli, co powiedzieć.
- Kiedy to się stało? - spytała wreszcie D. D.
- W maju albo czerwcu. Jakoś na wiosnę. Potem nie wypuszczali go
już z domu samego. Zazwyczaj pilnował go starszy brat, Jacob.
Wspaniały chłopak. Silny i szybki. Gra w futbol i podobno świetnie
rzuca. Ojciec chwalił się, że zrobi karierę jako rozgrywający. Zwykle
udawało mu się zapanować nad Ozziem.
Miss Patsy przerwała, uświadomiwszy sobie, że wciąż mówi o nim
w czasie teraźniejszym. Urywanymi haustami wciągnęła do płuc
powietrze.
- Och - westchnęła tylko i w tym jednym słowie zamknął się cały
smutek po rodzinie, której już nie było.
D. D. dała kobiecie chwilę. Upiła łyk mrożonej herbaty. Szklanka
była już prawie pusta. Podobnie jak kubki Phila i Alexa.
Ten ostatni nachylił się w ich stronę, najwyraźniej chcąc o coś
zapytać. D. D. skinęła przyzwalająco głową. Alex odchrząknął.
- Miss Patsy - zwrócił się łagodnie do staruszki - była pani wczoraj
w domu?
- Tak, proszę pana.
- Co dokładnie pani słyszała?
- Nic szczególnego. Ale byłam w środku. Miałam włączoną
klimatyzację. Ten szum prawie wszystko zagłusza.
- Rozmawiała pani tego dnia z rodzicami albo z którymś dzieckiem?
- Nie. Jak się krzątałam po werandzie wieczorem, widziałam
Denise, która zamiatała ganek. Pomachałam do niej, a ona mi
od-machała.
- Wspominała coś może o spodziewanych gościach? -Nie.
- Zauważyła pani jakieś nieznane samochody w okolicy?
- Tak, co najmniej kilka. Jak zawsze o tej porze roku, kiedy wszyscy
urządzają grille. - Uśmiechnęła się słabo. - Tu, w Dorchesterze, lubimy
się udzielać towarzysko.
- Przychodzi pani do głowy ktoś, kto mógłby żywić jakąś urazę do
Patricka albo Denise? Weszli z kimś w konflikt? Jakie mieli relacje z
byłymi partnerami?
- Patrick był wdowcem, a Denise nigdy nie mówiła o swoim byłym
mężu. Odniosłam wrażenie, że się ulotnił. Nie był chyba amatorem
rodzinnego życia. No i nigdy nie widziałam, żeby ktoś zabierał dzieciaki
na weekend.
D. D. coś sobie zanotowała.
- Czasy nie są łatwe - zaczęła delikatnie, patrząc staruszce w oczy. -
Wygląda na to, że Patrickowi i Denise sporo zwaliło się na głowę. Trójka
dzieciaków, w tym jedno z problemami. Do tego dwupiętrowy dom do
remontu, utrata pracy. Masa kłopotów jak na jedną rodzinę. Różne rzeczy
się zdarzają, gdy ludzie żyją w ciągłym stresie.
- Harringtonowie to dobrzy ludzie - powtórzyła stanowczo Miss
Patsy.
- A kiedy pani ostatnio rozmawiała z Denise albo z Patrickiem?
- Dwa dni temu. Denise wpadła koło dziewiątej na kieliszek wina.
Mówiła, że Jacob zaczął trenować futbol i od razu wybrali go do
pierwszego składu. Miała zabrać Molly na zakupy szkolne w weekend. -
Miss Patsy wzruszyła ramionami. - Rozmawiałyśmy o normalnych
sprawach, jak co dzień. Nie wiem. Wyglądała na szczęśliwą.
D. D. zapisała sobie „pieniądze” ze znakiem zapytania. Wstała,
wyciągając wizytówkę.
- Dziękuję, że poświęciła nam pani tyle czasu. Jeśli coś się jeszcze
pani przypomni, proszę do mnie zadzwonić. No i oczywiście dziękujemy
za rewelacyjną mrożoną herbatę.
Staruszka kiwnęła głową i podniosła się z krzesła. Phil zaoferował,
że odniesie naczynia do kuchni.
- Czy to prawda, że wszyscy nie żyją? - spytała, odprowadzając ich
do drzwi. - Patrick, Denise, Jacob, Molly i Ozzie?
- Patrick jest w szpitalu. W stanie krytycznym.
- Biedak. Oj, biedak - wyszeptała.- Trudno powiedzieć, co byłoby
dla niego gorsze: umrzeć i dołączyć do bliskich w niebie czy samotnie
ocaleć. Niełatwy wybór. Chyba jednak nie mamy pojęcia, co tak
naprawdę dzieje się za zamkniętymi drzwiami domów naszych sąsiadów,
prawda?
- Prawda - westchnęła D. D. - Bladego pojęcia.
Rozdział 8
Kiedy skończyli przesłuchiwać Dextera Hardinga, minęło już
południe i D. D. umierała z głodu. Alex zaproponował więc przerwę na
lunch, wspominając o świetnej włoskiej knajpce w pobliżu. Phil burknął
coś o czekającej w biurze stercie papierkowej roboty i w sekundzie się
ulotnił.
Nagłe zniknięcie partnera zapaliło czerwoną lampkę w głowie D.
D., ale postanowiła nie drążyć tematu, w końcu chodziło o włoską
kuchnię.
Kiedy podjechali pod restaurację, powitały ich zielone markizy oraz
kuszący aromat czosnku i świeżo pieczonego chleba. D. D. wzięła dwa
głębokie wdechy i poczuła się, jakby znalazła nowy dom.
Alex zamówił lasagne, D. D. kurczaka pod parmezanem. Gdy
kelnerka przyniosła świeże pieczywo i oliwę z oliwek, D. D. natychmiast
porwała ciepłą kromkę i zaczęła odsłuchiwać wiadomości w poczcie
głosowej. Patricka wciąż utrzymywano w śpiączce farmakologicznej.
Sekcja zwłok żony, której asystował Neil, nie przyniosła żadnych
rewelacji. Po lunchu mieli się zabrać za dziewczynkę.
W końcu dotarła do wiadomości od Chipa, audytora śledczego, z
którym prawie poszła do łóżka. Zastanawiał się, czy D. D. nie miałaby
ochoty powtórzyć kolacji. Może i tak, ale biorąc pod uwagę, jak
zapowiadał się jej dzień, Chip będzie musiał się wykazać niemałą
cierpliwością.
- No dobra - ogłosiła pół bochenka później, próbując ukradkiem
wytrzeć oliwę ściekającą jej po brodzie. - Mamy za sobą nockę na
miejscu zbrodni i poranek przesłuchań dwójki sąsiadów. Ty tu jesteś
profesorem, więc co o tym wszystkim myślisz?
- Możemy zostawić quiz na później? - spytał łagodnie. On również
odsłuchiwał wiadomości. Po chwili odłożył telefon na bok i sięgnął po
koszyk z pieczywem.
- Proszę cię. Mieliśmy zamknąć sprawę jakieś pięć godzin temu.
Będziesz się musiał nauczyć pracować znacznie szybciej, jeśli chcesz
nadążyć za moim zespołem.
Uniósł brew rozbawiony. Kurczę, facet jest nawet przystojny,
pomyślała. Grafitowa marynarka świetnie podkreśla błękit oczu i
szpakowate włosy. Przystojniak, który wie, gdzie można dobrze zjeść.
Hm.
- No to zacznijmy od tego, co mamy - rozpoczął głębokim ba-
rytonem typowym dla wykładowców akademickich. - A mamy miejsce
zbrodni: cztery osoby dźgnięte nożem i jedną postrzeloną w głowę z
małej odległości. Ślady krwi sugerują, że zabito ich jedno po drugim. Na
pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że Patrick Harrington
wykończył swoją rodzinę, a potem popełnił samobójstwo.
- Na pierwszy rzut oka - zgodziła się D. D.
- Fajnie by było, gdyby ten cały Patrick mógł się jakoś usto-
sunkować do naszej teorii, ale na to się na razie nie zanosi, bo koleś leży
na OIOM-ie i przypomina warzywo.
- Jak na ironię - prychnęła D. D., sięgając po kolejną kromkę.
- W tej sytuacji zostają nam zeznania przyjaciół i sąsiadów. Mamy
uroczą Miss Patsy…
- Wyjątkowo uroczą - zgodziła się D. D.
- Pyszna mrożona herbata - dodał Alex. - Ale jak na mój gust za
dużo łatwo tłukących się figurek.
- Strach kichnąć w takim domu, bo może cię to słono kosztować.
- Miss Patsy bardzo lubiła Patricka i Denise. Uważała ich za
przykładnych rodziców, dobrych chrześcijan, którzy jakoś sobie radzili z
kłopotami, kiedy na nich spadły. Z drugiej strony nie przepadała za ich
adoptowanym synem Ozziem, któremu zdarzały się różne dziwne
wybryki.
- Zlizywanie krwi z palców?… Brrr - wzdrygnęła się D. D.
- Mamy też drugiego sąsiada, który dołożył kilka elementów do
naszej układanki. Finanse wyglądały znacznie gorzej, niż my-
ślała staruszka. Za dwa miesiące mieli zostać bez grosza.
Nieciekawie. No ale według Dextera Hardinga Patrick miał plan. W dwa
tygodnie chciał skończyć remont piętra. Liczył, że w ciągu sześciu
kolejnych uda mu się znaleźć najemcę, a dwa czynsze płatne z góry plus
kaucja oznaczały spory zastrzyk gotówki w ciągu najbliższych dwóch,
góra ośmiu tygodni. Mamy więc rodzinę w finansowych tarapatach, ale z
planem awaryjnym. Gdyby wszystko poszło zgodnie z nim,
wykaraskaliby się z tego.
- A to oznacza, że choć Patrickowi nie brakowało stresów,
niekoniecznie musiał mieć od razu myśli samobójcze. Bo po co się
martwić na zapas? Kłopoty miały się zacząć dopiero za osiem tygodni,
jeśli nie znajdzie lokatora, nie dostanie pieniędzy i tak dalej.
- Na logikę tak - zgodził się Alex. - Ale pamiętaj, że facet żyje w
ciągłym stresie. Żona żyje w ciągłym stresie. Może przy kolacji ktoś
powiedział o jedno słowo za dużo: córka przepuściła jakąś większą kwotę
na zakupach, strój piłkarski starszego syna okazał się droższy, niż
zakładali… Czasem wystarczy iskra, by zaprószyć ogień.
- Patrick nie potrafi znieść myśli, że mogą stracić dach nad głową,
że jego dzieci trafią do sierocińca - dorzuciła D. D. -1 nagle dochodzi do
wniosku, że najlepiej zabić całą rodzinę. I nasz wzorowy sąsiad i
chrześcijanin zmienia się w mordercę.
Pojawiła się kelnerka z daniami na owalnych talerzach polanymi
czerwonym sosem. Sam zapach wystarczył, by ślinianki D. D. zaczęły
pracować jak oszalałe. Nabiła na widelec solidny kawałek kurczaka
zatopionego w serze i odpłynęła.
- No i tym samym wracamy do dzieciaka - zdołała wydusić z siebie
po trzecim kęsie. - Którego? - spytał Alex, unosząc brew.
Bez pośpiechu zabierał się za swoje lasagne. Facet ma cierpliwość,
zauważyła D. D. Trudno, żeby nie miał, skoro analizuje miejsca zbrodni.
Ciekawe, co go skłoniło, by zamienić pracę w terenie na salę wykładową i
czemu teraz zmienił zdanie, pomyślała.
- No, Ozziego - wyjaśniła. - Tego, który dla zabawy zabija
wiewiórki. A o kim myślałeś? Chyba nie podejrzewasz najstarszego?
Dexter Harding wyjawił im jeszcze jedną ciekawostkę. Rodzina
Harringtonów nie liczyła pięciu członków, lecz sześciu. Pa-
trick miał syna z pierwszego małżeństwa, który obecnie przebywał
w Iraku. Na cześć szeregowego Williama Edwarda Harringtona, znanego
jako Billy, Denise ustawiała czasem szóste nakrycie. Taka ich wersja
dodatkowego wigilijnego talerza dla niezapowiedzianego gościa.
Ale o niezapowiedzianych gości już się chyba nie musieli martwić.
A Billy Harrington dostanie wkrótce smutne wieści z domu.
- Powinniśmy przynajmniej potwierdzić, że chłopak rzeczywiście
stacjonuje w Iraku.
-No ba!…
Alex uśmiechnął się szeroko.
- Smakuje ci?
- Pycha.
- Widać.
- A jak twoje lasagne?
- Prawie tak dobre jak mojej babci. D. D. przyjrzała mu się
podejrzliwie.
- Chcesz, żebym uwierzyła, że przy nazwisku Wilson masz jakieś
pojęcie o czerwonym sosie?
- Mama pochodziła z rodziny Capozzoli.
- O, w takim razie zwracam honor. Jeśli babcia nazywała się
Capozzoli, musiała się znać na robieniu sosów.
- Ona mnie wszystkiego nauczyła.
D. D. przerwała jedzenie, zamierając z widelcem w połowie drogi
do ust.
- Umiesz gotować?
- To moja pasja. Nie wyobrażam sobie niedzielnego popołudnia bez
świeżego makaronu i bulgoczącego w rondlu sosu bolognese.
D. D. z trudem przełknęła ślinę.
- Musisz wpaść kiedyś na kolację - zachęcił.
I wtedy ją olśniło. Szepty, porozumiewawcze spojrzenia…
- Phil mnie sprzedał. Powiedział ci, że najłatwiej dobrać się do
moich majtek przez żołądek?
-1 nawet nie kosztowało mnie to trzydziestu srebrników
-potwierdził Alex. - Co nie zmienia faktu, że powinnaś wpaść na kolację.
- Nie umawiam się z kolegami z pracy.
- Nie jestem kolegą z pracy. - Uśmiechnął się. - Tylko na miesiąc
wskakuję w skórę detektywa.
- Każda randka z kolegą z pracy - ciągnęła, jakby nie usłyszała
ostatniego zdania - kończy się na rozmowie o sprawach zawodowych.
- Możemy pogadać o jedzeniu. O tym, co ja lubię przyrządzać i co ty
lubisz jeść.
- Lubię wszystko. -Tym lepiej.
Przyjrzała mu się sceptycznie.
- Dziś mam akurat dobry humor, ale nie daj się oszukać, zwykle
jestem zołzą.
- Dziś jestem akurat szarmancki, ale nie daj się oszukać, zwykle
rządzi mną testosteron.
- Czemu akademia? - spytała. - Dlaczego rzuciłeś pracę w terenie?
- Miałem żonę. Staraliśmy się o dziecko. Pomyślałem, że lepiej
byłoby unormować trochę czas pracy.
- I co się stało? Przejadł jej się sos bolognese?
- Miała problemy z zajściem w ciążę. A skoro nie mogła zostać
matką, stwierdziła, że żoną też nie chce być. Rozstaliśmy się za obopólną
zgodą dwa lata temu.
- A ty ciągle uczysz.
- Lubię to.
- Więc co tu z nami robisz?
- To też lubię.
- Jak uroczo - skrzywiła się D. D.
- Co nie zmienia faktu, że powinnaś wpaść na kolację.
- Nie piszę się na dzieci - ostrzegła. - Jestem za stara i mam
zwichniętą psychikę.
- Super, bo szczerze mówiąc, miałem raczej nadzieję na mnóstwo
seksu.
D. D. się roześmiała szczerze rozbawiona i odrobinę połechtana.
Śmiech dobrze jej zrobił po osiemnastu godzinach pracy przy sprawie
morderstwa. Lunch również.
- Zastanowię się - obiecała w końcu. Wzięła kolejny kęs, pogryzła i
przełknęła. - A wracając do sprawy, co z dziewięcioletnim Ozziem
Harringtonem?
- Dzieciak był dziwny - przyznał.
- Dzieciak nie żyje.
- Znęcanie się nad zwierzętami, próby podpalenia i założę się, że
również moczenie nocne świetnie pasują do podręcznikowego seryjnego
mordercy.
- Dexter utrzymuje, że wypadek przy grillu był rzeczywiście
wypadkiem.
- Dexter cały chodził na samo wspomnienie imienia Ozziego. Mały
przyprawiał go o gęsią skórkę. Facet próbował być po prostu uprzejmy.
- Mówił, że Denise i Patrick dawali sobie z nim radę. Poza tym
chłopiec był wpatrzony w starszego brata, Jacoba, jak w obrazek. Mało
prawdopodobne, by to Ozzie wykończył ich tak jedno po drugim.
- W tym problem - zgodził się Alex. - Dziewięciolatek z
zaburzeniami psychicznymi mógłby z powodzeniem załatwić całą
rodzinkę. W środku nocy pojawić się ze strzelbą lub kijem bejsbolowym i
pokój po pokoju… Gdyby taki był scenariusz, stawiałbym na młodego i
jeszcze uznałbym, że Patrick miał sporo szczęścia, skoro uszedł z tego
cało.
- Ale my mamy kolację i nóż. Patrick jest solidnej postury.
Czternastoletni Jacob też nieźle zbudowany. Nie mieliby problemu z
obezwładnieniem dziewięcioletniego chudzielca.
- Byłoby też więcej śladów walki - zgodził się Alex. - Mam tu na
myśli nie tylko dziewczynę. Ozzie był najmłodszy. Reszta na pewno
podjęłaby walkę. Zresztą wcale nie jestem pewien, czy dziewięciolatek
miałby wystarczająco siły, by zadać śmiertelny cios Denise. Będziemy
mieli pewność dopiero po otrzymaniu wyników badań, ale wydaje mi się,
że kąt zadania ciosu sugeruje kogoś wyższego od niej.
- Metodologia nie trzyma się tu kupy - dodała D. D. - Jak niby Ozzie
miałby to zrobić? Najpierw strzelić do ojca? A potem chwycić nóż
kuchenny, zadać jeden śmiertelny cios matce, później
bratu, a następnie gonić siostrę po całym domu, by ostatecznie ją
udusić? I na koniec poderżnąć sobie gardło? Trudno samemu popełnić
harakiri.
- Znam takie przypadki.
- Serio?
- Pamiętam sprawę z dziewięćdziesiątego siódmego. Pewien
specjalista do spraw reklamy i marketingu, pogrążony w głębokiej
depresji, sam sobie podciął gardło. Mieliśmy wątpliwości, czy to w ogóle
możliwe, ale koroner potwierdził to na podstawie kąta cięcia. Nie pytaj
mnie, jakim cudem. Medycyna sądowa ociera się czasem o wudu.
-No dobra. Ozzie poderżnął sobie gardło. Po czym zniósł wszystkie
ciała w jedno miejsce? To nie ma sensu. Ślady krwi pokazują, że gardło
zostało rozpłatane w pokoju siostry. Poza tym chłopak nie mógł mieć tyle
siły, by przeciągnąć ciała matki i ojca przez cały dom.
- I w ten sposób wracamy do Patricka - zgodził się Alex. - To jedyna
sensowna opcja.
D. D. odsunęła na bok pusty talerz.
- To dlaczego jakoś nie jestem do niej przekonana?
- Bo czasem się okazuje, że tak naprawdę wcale nie znamy swoich
sąsiadów. - Alex wzruszył ramionami.
Westchnęła, w duchu przyznając mu rację.
- Przeanalizujemy ich sytuację materialną… założę się, że
znajdziemy długi i niepopłacone rachunki… zobaczymy, jak naprawdę
wyglądały finanse. Odwiedzimy szkołę dzieciaków, gabinet dentystyczny
Denise, złożymy wizytę byłemu pracodawcy Patricka, dopracujemy
profile ofiar.
- Powinniśmy jeszcze wpaść na oddział psychiatryczny, gdzie
leczono Ozziego. Pamiętasz, staruszka wspominała, że spędził trochę
czasu w szpitalu.
- Wydawało mi się, że właśnie wykluczyliśmy Ozziego. Alex
wzruszył ramionami.
- Za tym wszystkim może się kryć coś jeszcze. Albo ktoś.
Rozdział 9
DANIELLE
Lucy uciekła kilka minut przed trzecią.
Powinnam była to przewidzieć. Dzień zaczął się względnie
spokojnie. Przed ósmą zjadła suche płatki Cheerios, nie rzucając przy tym
kubkiem w nikogo z przechodzących. O ósmej trzydzieści wypełzła na
chwilę ze swojego pokoju, by porwać zostawiony przez Benny’ego w
holu samochodzik Hot Wheel. Przycisnęła brodą do piersi swą zdobycz i
na czworakach czmychnęła w kąt sali. Tam postawiła autko na podłodze i
zaczęła turlać zabawkę niczym kot włóczkę.
Odkrywszy brak samochodziku, Benny uderzył najpierw w głośny
płacz. Szybko się jednak uspokoił, gdy zauważył, że jego autkiem bawi
się ta dziwna naga dziewczynka, uśmiechnięta teraz od ucha do ucha.
Lucy kompletnie zignorowała chłopca. Bawiła się dalej jakby nigdy nic.
Przynajmniej nie rzuciła w niego odchodami.
Ten postęp ucieszył mnie tak bardzo, że postanowiłam spróbować
zachęcić ją, aby się umyła.
Nie zmuszamy dzieci do kąpieli. Nie zmuszamy ich do jedzenia,
szczotkowania zębów czy wkładania ubrań. Zdajemy sobie sprawę, że z
powodu różnych zaburzeń sensorycznych strumień wody z prysznica
może być dla nich tysiącem wbijających się w skórę igieł. Respektujemy
to, że niektóre jedzą tylko mrożonki, inne papki, jeszcze inne produkty w
kolorze żółtym albo wyłącznie dania gotowe. Rozumiemy, że inne z
powodu słabo rozwiniętych umiejętności społecznych nie są w stanie
przejść przez korytarz bez wszczęcia bójki.
Higiena to trudny temat. Czas posiłków to trudny temat. Trudne jest
nawet codzienne wstawanie z łóżka.
Naszą strategią jest szerokie spojrzenie na każdy problem. Oto plan
zajęć. Chcemy, żebyś się dostosował, i chętnie ci w tym pomożemy.
Powiedz nam, czego potrzebujesz. Razem coś wymyślimy.
Niektórzy rodzice nas nienawidzą. Ich zdaniem nasz oddział
przypomina obóz letni, a jego pracownicy bez zająknięcia spełniają
wszystkie zachcianki ich dzieci.
Ale połowa ma za sobą równie traumatyczne wydarzenia jak ich
potomstwo. Dzieci przez lata kopały ich, biły, wyzywały i znęcały się nad
nimi psychicznie. Może z okazji Dnia Matki któryś dziesięciolatek
wręczył mamie laurkę z obrazkiem dźgniętej nożem kobiety i podpisem:
„Umieraj suko”. Niektórzy rodzice pragną, by ich syn poniósł stosowną
karę, by córce pokazano wreszcie, kto tu rządzi. W końcu jesteśmy
specjalistami. Powinniśmy nauczyć te dzieci, jak należy się zachowywać.
Tymczasem nie robimy tego. Pozwalamy im oglądać telewizję. Dajemy
konsole Game Boy, zajmujemy ich grami planszowymi i nie zabraniamy
jeździć na rolkach po korytarzu.
Działamy doraźnie. Pomagamy im się wyciszyć, przetrwać dzień
bez ataku. A gdy są wreszcie bardziej „skłonne” do współpracy,
próbujemy zrozumieć ich zachowanie, żeby opracować długotrwały plan
leczenia.
Zaczynamy od dwóch podstawowych pytań: jakie niepożądane
procesy zachodzą w ich głowach (np. zaburzenia poznawcze)? A jakie nie
zachodzą, choć powinny (np. deficyty poznawcze)? Sporo się można
dowiedzieć o dziecku, odpowiadając na te dwa proste pytania. Minęły
dopiero dwadzieścia cztery godziny od przyjęcia Lucy, muszę ją znacznie
lepiej poznać.
Napełniłam wodą olbrzymie wiadro i wniosłam do jej sali.
Udawałam, że w ogóle nie zauważam dziewczynki, nawet nie patrzyłam
w jej kierunku. Postawiłam kubeł na podłodze i odwróciłam się do niej
plecami.
Policzyłam do dziesięciu.
Skoro nie ruszyła do ataku, zdecydowałam, że czas na następny
krok: wyciągnęłam z kieszeni małą gąbkę, zamoczyłam ją w wodzie i
zaczęłam nią wycierać najbliższą ścianę. W dalszym ciągu
nawet na nią nie zerkałam. Skoro Lucy wybucha, kiedy zwraca się
na nią uwagę, trzeba ją ignorować.
Po kolejnej minucie zaczęłam nucić pod nosem spokojną melodyjną
piosenkę. Niektóre dzieci dobrze reagują na rytmiczną muzykę, byłam
ciekawa, czy Lucy do nich należy.
Nie poruszyła się, więc przeszłam do rzeczy. Zmyłam krew i
odchody ze wszystkich czterech ścian. A potem zabrałam wiadro i
wyszłam z sali.
Nadeszła chwila prawdy: czy Lucy zostawi swój pokój w czystości,
czy też nie wytrzyma i zdemoluje wszystko dookoła, poddając się temu
samemu wewnętrznemu pragnieniu, które nakazywało jej niszczyć samą
siebie?
Kiedy po kolejnych dwudziestu minutach nie stało się nic złego,
przyniosłam jej lunch: pokrojone warzywa, paluszek serowy, świeże
pieczywo i kubek wody. Obserwowałam jej odbicie w lustrze na
korytarzu. Najpierw zajęła się kromką chleba. Ścisnęła ją obiema rękami,
położyła na podłodze i obserwowała, jak na powrót pęcznieje. Potem
znów ją ścisnęła, a gdy udało jej się uformować kulkę, zaczęła ją turlać po
wykładzinie.
Bawiła się tak przez chwilę jedzeniem zamknięta w swym kocim
świecie. Zastanawiałam się, czemu akurat w kocim? Dlaczego wierzyła,
że kot zapewni jej bezpieczeństwo?
Po chwili wzięła chleb w obie dłonie i połknęła go. Oblizała ręce,
wychłeptała trochę wody z kubka. W ten sam sposób zajęła się
paluszkiem serowym. Warzyw nie zjadła, tylko schowała pod materacem.
Wiele dzieci tak robi, zwłaszcza te, które wielokrotnie doświadczyły
uczucia głodu. Postanowiłam nie sprzątać resztek, chciałam zobaczyć, co
zamierza z nimi zrobić.
Pół godziny później wróciłam do sali po talerz i kubek. Znów
trzymałam się do niej plecami. Grunt to nie robić z tego żadnych ceregieli
i proszę, już mamy pierwsze postępy.
Wróciłam do kuchni, gdzie napełniłam mniejszą miskę ciepłą wodą
i znalazłam czystą gąbkę. Tym razem po wejściu do jej pokoju usiadłam
do niej bokiem. Siedziała przy oknie zafascynowana wpadającym przez
nie snopem światła, które tworzyło na podłodze
jasny kwadrat. Wyciągnęła rękę, rozpostarła palce i przyglądała się
rzucanym przez nie cieniom tańczącym po podłodze. A potem odwróciła
się w stronę okna i wyciągnęła twarz do słońca, pozwalając, by otuliły ją
słoneczne promienie.
Przez moment na jej buzi rysowało się coś na kształt szczęścia.
Odczekałam chwilę. Dopiero gdy znudziła się grą światłocieni,
wzięłam do ręki gąbkę, zanurzyłam ją w wodzie i położyłam na swoim
nagim ramieniu. Ścisnęłam, pozwalając, by krople spłynęły po skórze.
Chciałam, by zauważyła tę nową intrygującą zabawę.
Bawiłam się w ten sposób dobrą chwilę. Wyciskałam gąbkę to tu, to
tam, zostawiając mokre plamy na ubraniu i podłodze. Kiedy się pracuje z
dziećmi, warto być czasem dziecinnym.
Po chwili zauważyłam, że Lucy mnie obserwuje. Nie miała odwagi
podejść bliżej, ale przyglądała mi się z zaciekawieniem. Przedłużyłam
więc pokaz o kolejne pięć minut. Wylałam sobie wodę na twarz,
skropiłam włosy. Po czym wstałam i wyszłam, zostawiając gąbkę i miskę
z resztą wody.
Pokusa, by zostać i popatrzeć, była naprawdę silna. Lucy jednak
była dzieckiem, a nie zwierzątkiem w zoo. Wyszłam. Na korytarzu od
razu dopadł mnie Jorge, jeden z naszych nowych pacjentów. Zgodziłam
się zagrać z nim w domino. Potem przyszedł czas na plastykę z Aimee,
dwunastolatką, która trafiła do nas po próbie samobójczej. Siedziała
skulona, rysując ciemny deszcz na tle czarnego nieba. Kiedy zachęciłam
ją, by dodała jakiegoś koloru, pobazgrała całość czerwoną kredką. Teraz
niebo krwawiło.
Przytuliłam ją i wróciłam na korytarz.
Lucy znów siedziała w promieniach słońca. Koło siebie miała
miskę, w ręku gąbkę.
Jej twarz była wreszcie czysta. Zmyła resztki odchodów,
przygładziła skołtunione włosy. Siedziała z buzią wyciągniętą w stronę
światła. Na widok ust delikatnie wykrzywionych w półuśmiechu
poczułam, że zaraz pęknie mi serce.
Kiedy znów do niej zajrzałam, zastałam pusty pokój. W
promieniach słońca stała tylko miska z gąbką. Lucy uciekła z klatki.
Na początku wcale mnie to nie zaniepokoiło. Przecież to oddział
zamknięty, więc nie mogła odejść daleko. Trzeba ją tylko znaleźć.
Skontaktowałam się z pomocnikiem, który odpowiadał za „raporty”
- co pięć minut odnotowywał miejsce pobytu każdego dziecka. Dziś
dyżurował Greg i to on krzątał się po korytarzach oddziału przez ostatnią
godzinę. Nie widział Lucy, bo dziewczynki nie obejmował nasz system
monitoringu, przydzielono jej przecież osobnego opiekuna - mnie - który
miał za zadanie kontrolować ją co dwadzieścia minut. Greg zaalarmował
resztę personelu i po chwili wszyscy szukaliśmy Lucy.
Dzieciaki się dołączyły. Ruszyła zabawa w chowanego na dużą
skalę. Starzy pacjenci znali zasady i palili się do pomocy. Ponieważ nie
mieliśmy kamer, szukaliśmy odbicia Lucy w lustrach na suficie. A one
mówiły, że nie ma jej ani w korytarzu głównym, ani w żadnej sali, ani w
pokoju zabaw. Wtedy się zaniepokoiliśmy.
Rozpoczęliśmy przeszukiwanie szaf, szafek, łazienek i schowków.
Zarówno kuchnia, jak i część administracyjna były zamknięte na klucz,
ale dla świętego spokoju sprawdziliśmy dokładnie każde pomieszczenie.
Gdy wybił kwadrans po trzeciej, a po Lucy nadal nie było śladu, u
członków personelu dało się wyczuć zdenerwowanie. A co dopiero u
dzieci.
Greg zajął się pacjentami, oferując im podwieczorek. Ekipa się
wykruszyła, część pracowników wróciła do swoich zajęć. Karen,
oddziałowa, odciągnęła mnie na bok.
- Kiedy ją ostatnio widziałaś?
- Kwadrans po drugiej.
- Co robiła?
- Siedziała w słońcu, bawiła się swoimi palcami, które rzucały cień
na podłogę.
Karen zmarszczyła czoło zaintrygowana.
- Kiedy zauważyłaś jej zniknięcie? - spytała.
- Za piętnaście trzecia - odpowiedziałam po chwili wahania. Karen
poparzyła na mnie.
- To pół godziny, Danielle, a nie dwadzieścia minut. Uzgodniliśmy,
że ktoś będzie ją sprawdzał co dwadzieścia minut.
Nie miałam żadnego usprawiedliwienia, więc skinęłam tylko
głową.
Karen przyglądała mi się przez moment. Większą część swojego
dorosłego życia spędziła, pracując z dziećmi z problemami i jej wzrok
zdawał się świdrować niczym rentgen. Po wyrazie jej twarzy wiedziałam
już, że skojarzyła miesiąc i dzień. Myślałam, że zorientowała się co
najmniej tydzień wcześniej.
Taka dola jedynej ocalałej. Nie sposób uciec przed rocznicami.
- Czy Lucy to dla ciebie zbyt wiele? - spytała bez ogródek. -Nie.
- Od początku chcemy ci pomóc, Danielle - rzuciła oschle. -Ale ty
też musisz chcieć i dać sobie pomóc. Zrozumiano?
- Poradzę sobie z Lucy - zapewniłam ją stanowczym tonem. Karen
jednak nie wyglądała na przekonaną. Westchnęła
w końcu głośno i spytała:
- Dziewczynka jest dalej naga?
- Była naga, kiedy ją ostatni raz widziałam.
- W takim razie nie mogła odejść daleko.
Karen zdecydowała się zawiadomić ochronę szpitala. Zamknięto
cały budynek, a ja czułam, jak kurczę się z każdą minutą. Zgubiłam
podopieczną. Złamałam regulamin w miejscu, gdzie łamanie regulaminu
było niedopuszczalne. A przecież choć moje życie osobiste nie stanowiło
powodu do dumy, pracę traktowałam naprawdę poważnie. Byłam
pielęgniarką oddaną. Czasami nawet świetną.
Najwyraźniej nie dzisiaj. Zwołano zebranie personelu i Karen
przydzieliła piętra do przeszukania. Ochrona też już wzięła się do roboty.
Dostałam parter i pierwsze piętro. Ruszyłam przed siebie, czując
zalewającą mnie falę mdłości. Gdzie mogła pójść? Co robi? I nagle wpadł
mi do głowy pewien pomysł. Pognałam w stronę ogrodu zimowego.
Po dziesięciu minutach znalazłam Lucy. Leżała w pełnym słońcu za
doniczką z palmą zwinięta w kłębek jak kot, z głową opartą na złożonych
dłoniach. Po drodze musiała narzucić na siebie zieloną koszulę
chirurgiczną, która przy jej drobnej posturze sięgała do kolan. Z
ciemnymi włosami zasłaniającymi świeżo umytą twarz prawie zlewała
się z podłogą.
Dałam znać na górę, że ją znalazłam.
A ponieważ nigdy wcześniej nie widziałam, żeby tak spokojnie
spała, usiadłam przy niej i czekałam. Po chwili dołączył do mnie Greg.
- Ale dzień - powiedział tylko.
- Najważniejsze, że nic jej nie jest.
- Co za pech. Musiała się wymknąć, kiedy wchodził ktoś z
zewnątrz.
Choć silił się na swobodny ton, oboje wiedzieliśmy, że nie obejdzie
się bez śledztwa. Wyjątkowy pech, skoro udało jej się przedostać przez
dwoje zamkniętych drzwi. Tym bardziej że nie pamiętałam podobnego
zbiegu okoliczności od początku pracy tutaj i nie potrafiłam zrozumieć,
jak mogła tego dokonać naga dziewięciolatka.
Polecą głowy. Może nawet moja.
Powoli ogarniał mnie strach. Nie mogłam stracić tej pracy.
Kochałam ją, zwłaszcza o tej porze roku, gdy - i tu Karen miała rację - nie
do końca byłam przy zdrowych zmysłach. A mimo to nikt mnie jeszcze
nie wyrzucił.
Greg dotknął mojego policzka. Dla odmiany wcale się nie
wzdrygnęłam. Pracowaliśmy razem od lat. Był przystojnym mężczyzną.
Ze swoim imponującym wzrostem i muskulaturą często służył
rozbrykanym chłopcom za ściankę wspinaczkową. Ubierał się jak trener
piłkarski i mówił najgłębszym barytonem na oddziale. Nawet
najtrudniejsze dzieciaki milkły na tembr jego głosu.
Pierwszy raz zaprosił mnie na randkę przed dwoma laty. Nie
zgodziłam się. Od tamtej pory wciąż próbował, a ja nie potrafiłam
zrozumieć, jak facet może tyle razy dostać kosza i wciąż wracać po
jeszcze. Ale może praca tutaj dziwnie wpływa na ludzi.
Nagle przypomniał mi się szeryf Wayne. Musiałam powstrzymać
napływające do oczu łzy. Nie będę płakać przy Gregu, to głupie.
Lucy w końcu się przebudziła. Podniosła głowę, zamrugała oczami,
zmierzyła nas uważnym spojrzeniem.
Chwyciliśmy ją szybkim ruchem, zanim zdążyła się na dobre
obudzić i stawić opór, i ruszyliśmy do windy.
Znów zbyt wiele myśli krążyło mi po głowie. Że to już za trzy dni.
Że to nie powinno mieć już w zasadzie żadnego znaczenia. Zwykła data w
kalendarzu, dzień, który mija jak każdy inny. Wiedziałam, że Karen mnie
rozszyfrowała. Zrozumiała, dlaczego biorę w tym okresie tyle nadgodzin.
Ponieważ ta data miała znaczenie, zawsze miała. I dlatego za jakieś
dwadzieścia cztery godziny z kawałkiem będę musiała zniknąć. Nie będę
się nadawała do pracy z dziećmi. Ani nawet do obcowania z dorosłymi.
A już na pewno nie będę odpowiednim towarzystwem dla takiego
porządnego gościa jak Greg, który chciałby mnie przytulić i zapewnić, że
wszystko będzie dobrze.
Raz do roku nie chciałam, żeby wszystko było dobrze.
Raz do roku chciałam dać upust własnej wściekłości.
Bo jestem jedyną ocalałą i cholernie mnie to wkurza.
Winda zabrała nas na szóste piętro. Przytknęłam identyfikator do
drzwi.
Karen już na nas czekała. Nie sama. W towarzystwie blondynki z
kręconymi włosami i ciemnowłosego mężczyzny w grafitowej
marynarce. Oboje trzymali w dłoniach policyjne odznaki.
- Danielle… - zaczęła Karen.
I w tej właśnie chwili poczułam, że wszystko zaczyna się od nowa.
Rozdział 10
VICTORIA
Co czuje ojciec, który opuścił własne dziecko? Czy budzi się co
rano, przywołując w pamięci pierwszy uśmiech syna? A może te chwile,
gdy malec wtulał się w jego ojcowskie ramię ze ściągniętymi w
zamyśleniu różanymi usteczkami, z niebieskimi oczętami rozglądającymi
się z powagą?
Czy pamięta, jak jego syn po raz pierwszy powiedział „tata”? Albo
jak Evan biegł co sił, by powitać go w progu po powrocie z pracy i opleść
rękami jego nogi?
Czy zamęcza się pytaniami z serii „co by było, gdyby”? Przecież
wyobrażał sobie, że pewnego dnia będzie trenował drużynę piłkarską
syna. Wierzył, że zabierze go na mecze Patriots albo Celtics. Marzył o
nauce golenia, prowadzenia samochodu, o męskich rozmowach.
Czy wie, że dni, a nawet tygodnie po jego odejściu Evan zasypiał z
płaczem, czekając na tatę, który więcej nie wrócił?
Kiedy wreszcie wypisano Evana ze szpitala, byliśmy przekonani, że
najgorsze już za nami. Nasz syn zaczął siadać w wieku trzech miesięcy.
Raczkować, gdy miał dziesięć. Pediatra był pod wrażeniem.
Evan jednak dużo płakał, czasem po kilka godzin z rzędu. Spał
kiepsko, nie było mowy o drzemce za dnia. Szukałam w książkach
sposobów na usypianie, radziłam się lekarza. Dzieci płaczą, zapewniał
mnie specjalista. Evan nie miał żadnych objawów kolkowych,
prawidłowo przybierał na wadze, co było kluczowe w przypadku
wcześniaków. Według lekarzy trochę grymasił, lecz za to nie brakowało
mu uroku. Wzięliśmy sobie z Michaelem te słowa do serca.
***
W końcu to nasz syn, nasze pierwsze rodzicielskie doświadczenie.
Grymaśny, ale uroczy.
Michael naprawdę mi wtedy pomagał. Po powrocie z pracy
przejmował płaczącego Evana i cierpliwie spacerował z nim po całym
domu. Zachęcał mnie, żebym wykorzystała ten czas dla siebie. Poczytała
książkę albo wzięła kąpiel z bąbelkami. Razem jakoś damy radę.
W wieku czternastu miesięcy Evan zaczął chodzić. W nocy lepiej
spał, może dlatego, że za dnia biegał po domu jak mały samochodzik.
Niekończące się noszenie i kołysanie zamieniłam na szalone pościgi.
Evan sprawiał wrażenie, jakby nie miał kontroli nad własnym ciałem.
Wpadał na ściany, zlatywał z krzeseł, podchodził pod rozbujane
huśtawki. Na placu zabaw stanowił zagrożenie dla siebie i innych.
Nie czuł strachu przed nieznajomymi. Nie wierzył, że któreś
dziecko może mieć ochotę bawić się w pojedynkę. Podbiegał do grupki
maluchów i rozpychał się, by przejąć ich wiaderka i łopatki. Miał przy
tym uśmiech o mocy miliona watów i roziskrzone niebieskie oczy.
Wyglądało na to, że już w wieku czternastu miesięcy świat jest dla niego
za mały. Tyle miał do zrobienia, tyle do zobaczenia i powiedzenia.
Pewna starsza pani przysiadła kiedyś obok mnie na ławce w parku
tylko po to, by posłuchać jego zaraźliwego śmiechu, gdy turlał się w
stercie liści.
- To stara dusza - powiedziała mi na odchodnym. - Bardzo stara.
Proszę mu się bacznie przyglądać. Słuchać go. On wszystkiego panią
nauczy.
Mniej więcej w tym okresie Evan przestał nosić odzież. Dotychczas
płakał, gdy próbowaliśmy go ubrać w coś innego niż bawełna. Teraz nie
chciał już wkładać nic. Znajdowałam koszulki, skarpetki, majtki i
pieluchy porozrzucane po całym korytarzu, czasem nawet na huśtawce w
ogrodzie. Ubierałam go z powrotem. A on znów wszystko z siebie
zrzucał.
Wychodziliśmy coraz rzadziej, w parku miejskim nie wszyscy mieli
ochotę oglądać nagie półtoraroczne dziecko.
Zauważyliśmy też nowe niepokojące zachowania. Zaczął się na
przykład wspinać na blat kuchenny, żeby pobawić się nożami. Lubił
trzymać je za ostrza, tak jakby musiał przeciąć sobie rękę, by
zrozumieć, jak bardzo są ostre. Podobnie było z kuchenką.
Gotowałam dopiero po powrocie Michaela do domu. Evan miał obsesję
na punkcie palników. Im częściej powtarzaliśmy mu, że są gorące, tym
bardziej chciał dotknąć palcami rozżarzonych pierścieni.
Czułam się, jakbym mieszkała ze słoniem w składzie porcelany.
Któregoś dnia potłukł wszystkie jajka w kuchni, bo chciał sprawdzić, jaki
dźwięk wydają pękające skorupki (rozmawiałam wtedy przez telefon).
Dzień później rozbił na łazienkowych kafelkach wszystkie butelki
perfum, żeby zobaczyć, jak daleko rozprysną się odłamki szkła (byłam w
toalecie na dole). Innym razem zaczął się wspinać na gablotkę z
porcelaną. Dobrze, że przezornie pozamykałam wszystkie szafki na
kłódkę (brałam prysznic, ale nagle zdałam sobie sprawę, że go nie słyszę,
i wybiegłam jak oparzona w samym tylko ręczniku).
Wybraliśmy się do specjalisty. Usłyszeliśmy pierwszą diagnozę:
zaburzenia integracji sensorycznej - jego mózg prawidłowo odbierał
bodźce od wszystkich pięciu zmysłów, nie umiał natomiast uszeregować
ich pod względem ważności.
A to oznaczało nieustającą nadmierną stymulację - jego stan lekarz
porównał do pełnej szklanki, dla której każdy nowy dźwięk, zapach,
dotyk, smak jest kolejną kroplą wypełniającą i tak już przepełnione
naczynie. Niektórych rzeczy Evan w ogóle nie tolerował: odgłosu zamka
błyskawicznego, dotyku dżinsu. Na punkcie innych miał obsesję, jakby
piętrzący się w jego głowie bałagan myśli przyciągał wszystko co ostre,
gorące, sprawiające ból. Był niczym ćma wabiona płomieniem.
Zaczęliśmy leczenie. Michael zdecydował, że potrzebuję pomocy.
Zatrudniliśmy pierwszą nianię - pierwszą z czternastu, jak się wkrótce
okazało.
Wychodziłam na spacery, żeby zebrać myśli i odświeżyć ciało.
Potem wracałam do swojego szalonego, żywiołowego, dzikiego dziecka.
A ono rzucało się na mnie z otwartymi ramionami. Rozświetlało świat
swym zaraźliwym śmiechem. Siłowaliśmy się, łaskotali, godzinami
graliśmy w chowanego.
Później Evan krzyczał, gdy kazałam mu myć zęby. Wpadał w dziki
szał, gdy podawałam mu makaron na talerzu nieodpowiedniego koloru.
Wybijał szybę kijem golfowym Michaela, gdy prosiłam, by włożył buty.
Bił mnie po twarzy, gdy kazałam mu kłaść się do łóżka.
Pierwsza niania zrezygnowała. Potem druga i trzecia.
Kiedy Evan był szczęśliwy, jego radość nie miała granic. Kiedy
wpadał we wściekłość, jego złość przybierała niewyobrażalne rozmiary.
A kiedy był smutny, jego rozpacz sięgała dna.
Postawiono kolejną diagnozę: zaburzenia nastroju, tło nieokreślone.
Kiedy skończył cztery lata, zaczęliśmy mu podawać klonidynę, lek
stosowany u pacjentów z ADHD. Miała ograniczyć impulsywne
zachowania, złamać upór. Liczyliśmy na to, że Evan trochę się dzięki
temu wyciszy i odzyska kontrolę nad sobą.
I na chwilę klonidyna pomogła. Nasz syn zaczął lepiej sypiać w
nocy. W dzień był spokojniejszy. Wyglądało na to, że z klonidy-ną i przy
odrobinie uwagi ze strony nauczycielek uda mu się jakoś przetrwać
przedszkole.
Nasz syn potrzebuje tylko trochę czasu, powtarzaliśmy sobie z
Michaelem. Czasu, by terapia ograniczyła jego nadpobudliwość. Czasu,
by się nauczył sobie z nią radzić. Mieliśmy swoje problemy, ale którzy
rodzice ich nie mają?
Evan zaczął chodzić do przedszkola. Przeszkadzał nauczycielce.
Wybuchał śmiechem w nieodpowiednich momentach. Krzyczał, kiedy
kazano mu kończyć zabawę, na którą miał akurat ochotę, i odmawiał
udziału w nielubianych zajęciach.
W ciągu pierwszych ośmiu tygodni wzywano nas do przedszkola
kilkanaście razy. Siedzieliśmy zażenowani. Zadbani, wykształceni
rodzice, którzy nie mają pojęcia, dlaczego ich syn jest małym bandytą.
Kochaliśmy go. Wyznaczaliśmy mu granice. Walczyliśmy o niego.
A Evan i tak robił, co chciał, i był gotowy na wszystko, byle
postawić na swoim.
Trzecia i czwarta diagnoza: ADHD i zaburzenia lękowe, tło
nieokreślone. Pod naciskiem personelu przedszkola zaczęliśmy mu
podawać lek antydepresyjny Lexapro, który reguluje poziom serotoniny
w mózgu. Powiedziano nam, że to uspokoi naszego syna, pomoże mu się
skupić.
„Mózg waszego dziecka przypomina centrum miasta w godzinach
szczytu - wyjaśniał specjalista. - Wyobraźcie sobie, że ktoś każe wam stać
bez ruchu w tłumie maszerującej ulicami parady. Dookoła wyją klaksony,
ludzie was popychają. Evan was kocha. I chce być grzeczny. Ale nie
potrafi się wydostać z tej parady, żeby choć na chwilę być sobą”.
Posłusznie wykupiliśmy receptę. To takie amerykańskie, prawda?
Twoje dziecko nieodpowiednio się zachowuje, przeszkadza, nie umie się
dostosować? Daj mu prochy!
Dwa tygodnie później Evan, malując w przedszkolu samochód
wyścigowy, wstał nagle i znienacka wbił ołówek w ucho siedzącej obok
pięciolatki.
I w ten oto sposób skończyło się dla Evana przedszkole.
Później dowiedzieliśmy się, że Lexapro miał w przypadku naszego
syna działanie paradoksalne. Czyli odwrotne do zamierzonego. Czasami
środki przeciwbólowe potęgują jeszcze ból. A leki uspokajające
zwiększają nadpobudliwość. Lexapro miał uspokoić naszego syna.
Tymczasem wysłał go na orbitę jeszcze silniejszych emocji.
Znaleźliśmy mu nowego lekarza. Ponoć najlepszego specjalistę w
Bostonie. Zatrudniłam nianię numer dziewięć i zabrałam się za uczenie
Evana w domu.
Michael wracał coraz później. Tłumaczył, że z czegoś trzeba
zapłacić za leczenie, tak jakbym nie czuła mgiełki perfum otulającej jego
płaszcz albo nie zauważała, jak gorączkowo sprawdza swoją komórkę w
oczekiwaniu na nowe SMS-y.
Zastanawiałam się, czy jest młoda i piękna, z lśniącymi blond
włosami bez rozdwojonych końcówek. Może jej łona nigdy nie strawiła
trucizna. Może mogła zabrać swojego synka do sklepu bez obawy, że
chłopiec zacznie ciskać produktami w innych klientów. Albo do
restauracji, nie martwiąc się, że wyrzuci makaron na podłogę i poodbija
na niej upaćkane czerwonym sosem dłonie.
Może wysypiała się w nocy, rankiem czytała gazety i tryskała
humorem w trakcie dyskusji na różne dorosłe tematy.
A może tylko chichotała, powtarzając Michaelowi, jaki jest
wspaniały.
Starasz się być dobrym rodzicem. Kochasz bezwarunkowo.
Walczysz do ostatku sił. Wciąż nie tracisz wiary, choć nadzieja me jest
twoim sprzymierzeńcem.
I do ostatniej chwili nie możesz uwierzyć, że to nie wystarczy.
Jest piątek, dochodzi szesnasta. Na niebie gromadzą się ciemne
burzowe chmury. Po fali intensywnych sierpniowych upałów wiele osób
powita je z ulgą. Mnie jest wszystko jedno. Wyszłam z domu pięć minut
później, niż należało, i teraz pędzę samochodem, zeby nadrobić stracony
czas.
Mam tylko dwie godziny. Dwa razy w tygodniu. Nie mogę przecież
tak po prostu podrzucić gdzieś Evana. Michael płaci alimenty, stać mnie
więc na opłacenie opieki specjalnie wyszkolonej osoby, która zajmuje się
Evanem dwa razy w tygodniu. W jeden z tych dni robię zakupy, jadę do
apteki, banku, załatwiam wszystkie te sprawy, których nie mogłabym
załatwić z Evanem. To było wczoraj. Dziś jadę do restauracji Friendly’s.
Tam czeka na mnie córka.
Chelsea siedzi na tyłach knajpy naprzeciw Michaela. Mój były mąż
ma na sobie cienką letnią marynarkę, a pod nią koszulę w odcieniu
soczystego błękitu od Johnston and Murphy. Marynarka świetnie
podkreśla jego muskulaturę. Najwyraźniej nie zrezygnował z
cotygodniowych treningów bokserskich. Pewne przyzwyczajenia z
młodzieńczych lat towarzyszą nam później przez resztę życia.
Kiedy zauważa mnie przedzierającą się przez zatłoczoną salę,
chowa smartfona i wstaje.
- Cześć, Victorio - wita mnie.
- Cześć, Michael - odpowiadam.
Nasze powitanie co tydzień wygląda tak samo. Bez zmian.
- Będę o wpół do siódmej - mówi bardziej do Chelsea niz do mnie,
nachylając się i całując ją w policzek.
A potem wychodzi i zostaję sama z córką. Chelsea ma sześć lat.
Ciemne włosy Michaela i moje delikatne rysy twarzy. Wygląda dorośle
jak na swój wiek, jest wyższa mz jej rówieśnicy, bardziej dojrzała. To
efekt posiadania takiego brata jak Evan.
- Zamówiłaś już? - Zajmuję miejsce Michaela i kładę torebkę na
czerwonym winylu.
Kręci głową.
- Popatrzmy, co tu mają dobrego. - Moje słowa brzmią sztucznie.
Jak zresztą co tydzień. Mam jeden dzień, by udowodnić mojej córce, że ją
kocham. A ona ma pozostałych sześć, które temu przeczą.
Chelsea zamyka swoje menu. Milczy. Po chwili podskakuje na
dźwięk pękającego gdzieś w pobliżu balona.
Na rozprawie rozwodowej ustaliliśmy, że Michael zapewni jej
pomoc psychologa, lecz nie wiem, czy wywiązuje się z tego obowiązku.
Po wszystkich specjalistach, których przerobiliśmy z Evanem, nie ma o
lekarzach zbyt dobrego zdania.
Ale Chelsea to nie Evan. To urocza dziewczynka, która przez
pierwsze pięć lat swego życia nigdy nie wiedziała, czy brat uściska ją
serdecznie, czy też rzuci się na nią w psychotycznym ataku szaleństwa.
Już w wieku dwóch lat nauczyła się, kiedy uciekać i zamykać się w
najbliższej łazience. Nim skończyła trzy latka, umiała wykręcić numer
policji. I dziewięć miesięcy temu była w domu, gdy Evan znalazł łom i
powybijał wszystkie okna.
Nazajutrz po tym incydencie Michael i Chelsea się wyprowadzili.
Zostaliśmy z Evanem sami.
- Jak tam w szkole? - pytam.
Wzrusza ramionami. Muszę uszanować jej humory, sięgam więc po
kubek z kredkami. Biorę podkładkę i zaczynam rysować. Po chwili
Chelsea idzie w moje ślady. Przez chwilę malujemy razem w milczeniu, a
ja wmawiam sobie, że to wystarczy.
Podchodzi kelnerka. Zamawiam sałatkę. Chelsea bierze frytki.
Dalej kolorujemy.
- Będę sypać kwiatki - oświadcza niespodziewanie. Przerywam i
szukam żółtej kredki, by domalować kwiatki
w moim ogrodzie. Ślub? Dopiero pół roku temu dostaliśmy rozwód.
Wiedziałam, że Michael się z kimś spotyka, ale… przecież to nie przystoi.
To jakby urządzać huczną imprezę w środku pogrzebu.
- Będziesz sypała kwiaty? - upewniam się.
- Na ślubie tatusia i Melindy. Na Boże Narodzenie. Dostanę zieloną
aksamitną sukienkę.
- Będziesz… będziesz pięknie wyglądać.
- Tata mówi, że Melinda zostanie moją nową mamusią. -Przerywa
rysowanie i patrzy na mnie.
- Macochą. Po ślubie będziesz miała mamę i macochę.
- Macochy też lubią jeść we Friendly’s?
Nie mogę. Przestaję rysować i wpatruję się w obrus.
- Kocham cię, Chelsea.
Podnosi kredkę i wraca do malowania.
- Jestem wściekła - rzuca swobodnym tonem. - Nie chcę nowej
mamy. Sara ma macochę i mówi, że to nic dobrego. I nie lubię zielonego
aksamitu. Będzie mi za ciepło. Sukienka jest okropna.
Nie odpowiadam.
- Mam ochotę porwać ją na kawałki - ciągnie. - Albo wziąć
nożyczki i ją pociąć. Ciach, ciach, ciach. Albo wylać na nią farbę. Plask,
plask, plask. Nie musiałabym jej wtedy wkładać. -Podnosi na mnie wzrok
i pyta: - Mamusiu, czyja się zmieniam w Evana?
Serce mi krwawi. Biorę ją za rękę. Chciałabym jej powiedzieć tyle
rzeczy. Że jest wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju, piękna. Że kocham
ją od momentu, gdy pojawiła się na tym świecie. Że nie jest niczemu
winna. Ani chorobie brata, ani „wyborowi Zofii”, którego musiała
dokonać jej matka.
- Chelsea, nie jesteś taka jak brat. Evan… tylko w jego głowie dzieją
się takie rzeczy. Jego mózg inaczej pracuje. To dlatego czasami jest taki
wściekły i nie panuje nad sobą. Ale ty nie masz takiego problemu. Twój
mózg nie jest jego mózgiem. Tyto ty. I masz prawo być wściekła.
Wszyscy czasami wpadamy w złość.
- Nie lubię Melindy - dodaje Chelsea, tym razem płaczliwie. - Tatuś
siedzi ciągle w pracy. Już nie jest taki fajny jak kiedyś.
- Przykro mi.
- Śluby są głupie. Macochy są głupie. Głupie, głupie, głupie.
- Przykro mi.
- Dlaczego nie możemy oddać Evana? Tatuś mówi, że gdybyśmy
oddali Evana…
Nie odpowiadam. To właśnie poróżniło mnie z Michaelem. On
chciałby, żeby dzieci dało się naprawić, tymczasem ja pogodziłam się z
faktem, że nasz syn cierpi na chorobę, której na razie nie potrafi wyleczyć
żaden lekarz. Evan jest przecież w dalszym ciągu naszym synem i nie
możemy się go tak po prostu pozbyć tylko dlatego, że ma problemy.
Kelnerka przynosi nasze jedzenie. Stawia na stole dwa owalne
talerze. Grzebię w swojej sałatce. Chelsea dziubie widelcem frytki.
- Evan tęskni za tobą - odzywam się po chwili. - Bardzo chciałby
pójść z tobą do parku.
Chelsea kiwa głową. Chwilami byli sobie naprawdę bliscy. Kiedy
Evan się uspokajał, wpadał w dobry nastrój. Dawał jej się wtedy
przebierać, pozwalał nawet, by go czesała. Bawili się w chowanego i w
kapelę rockową, wyciągając wszystkie garnki z kuchni. W takich
momentach Evan był naprawdę niesamowity i myślę, że za tym starszym
bratem Chelsea tęskni. Zdaję sobie jednak sprawę z niezliczonych
wspomnień, które wolałaby wymazać z pamięci.
Michael zostawił mnie przez Chelsea. Jego zdaniem nie zgadzając
się na umieszczenie Evana w zamkniętej placówce, narażałam życie
naszej córki. Ale czy podjął właściwą decyzję? Czy może to ja miałam
rację? Nigdy się tego nie dowiemy. Życie nie stawia przed nami łatwych
wyborów, a ja nie wyobrażam sobie, że mogłabym poświęcić swojego
syna, nawet dla córki.
Więc jesteśmy tu razem, a ja kocham ją tak mocno, że ściskający mi
serce ból nie pozwala przełknąć ani kęsa. Siedzę naprzeciw cichej
dziewczynki i próbuję przelać na nią całą swą miłość. Może jeśli
uformuję ze swoich uczuć piłeczkę i rzucę nią w Chelsea, raz, drugi i
trzeci, wreszcie to poczuje? Może choć na chwilę uwierzy, że kocham ją
mocniej niż Evana? I że dlatego właśnie musiałam pozwolić jej odejść?…
Chelsea sobie poradzi. A Evan mnie potrzebuje.
Malujemy dalej. Ignoruję sałatkę. Ona je frytki. Opowiada mi, że
próbowała gry na skrzypcach na obozie muzycznym. I że pokłóciła się z
Sarą, według której Hannah Montana jest lepsza od Cheetah Girls, ale
się w końcu pogodziły, wspólnie uznając wyższość High School
Musical. Za dwa tygodnie zacznie się szkoła. Denerwuje się pierwszym
dniem. Pyta, czy zrobimy razem szkolne zakupy. Odpowiadam, że się
postaram. I tak wie, że mi się nie uda; widzę to po wyrazie jej twarzy.
Kelnerka zbiera talerze. Chelsea ożywia się na dźwięk słowa
„lody”. Wybiera porcję z bakaliami i bitą śmietaną. Ja pozostaję przy
niedojedzonej sałatce, choć coś słodkiego pewnie dobrze by mi zrobiło.
Przydałoby mi się kilka dodatkowych kilogramów. Może powinnam
przejść na lodową dietę. Zjadać po pięć litrów lodów dziennie, póki nie
dobiję do stu pięćdziesięciu kilo. I tak nikomu to nie zrobi różnicy.
Użalanie się nad sobą prowadzi donikąd, nachylam się więc i biorę
córkę za rękę. Dzisiaj mi na to pozwala. A za tydzień, kto wie?
Wkrótce będzie miała drugą mamę. Jakąś kobietę, której nigdy nie
widziałam na oczy. Próbuję ją sobie wyobrazić i umysł podsuwa mi
obrazek dwudziestokilkuletniej blondynki. Młodszej, ładniejszej,
radośniej szej. Pomoże Chelsea wybrać ubrania do szkoły, może zaplecie
jej warkocze. Jako pierwsza usłyszy o szkolnych dramatach, podpowie,
jak sobie radzić z rówieśnikami. Zbliżą się do siebie. Może przyjdzie taka
chwila, kiedy Chelsea nie będzie już chciała przyjść do Friendly’s.
Mam ochotę ponarzekać na swój los, lecz co to da? Zawsze
wiedziałam, że Chelsea musi dorosnąć, ruszyć naprzód. I że ja muszę jej
na to pozwolić. Tylko nigdy nie przypuszczałam, że będzie wtedy miała
zaledwie sześć lat.
Pojawia się Michael. Nic nie mówi, ale dobrze wiemy, co to
oznacza. Zostawiani pieniądze i zaczynam zbierać swoje rzeczy. Kiedy
odchodzę od stolika, Michael jest już praktycznie przy wyjściu, a Chelsea
drepcze z ociąganiem w jego kierunku, próbując zmniejszyć dystans
między gnającym naprzód ojcem a matką, która została z tyłu.
Doganiam ją i wychodzimy przez szklane drzwi na zewnątrz. Niebo
się wreszcie poddało, deszcz leje strumieniami. Przystajemy na chwilę
pod rozpiętym nad wejściem płóciennym daszkiem, przygotowując się na
sprint do samochodów. Michael wykorzystuje tę chwilę, by powiedzieć:
- Chelsea pewnie ci wspominała o ślubie.
- Gratulacje - mówię. A potem złośliwie dodaję: - Kiedy zabierasz
Evana na przymiarkę fraka?
Gdybym była słabsza, siła jego spojrzenia powaliłaby mnie na
ziemię.
Ale wytrzymuję je, nie odwracając wzroku. Prowokuję go, by
wyrzekł się swego pierworodnego syna, który wciąż pyta, kiedy tatuś
wróci do domu.
- To nie ja cię opuściłem - odpowiada Michael cicho niskim głosem
tak, by Chelsea nie usłyszała. - To ty mnie opuściłaś w chwili, gdy
zdecydowałaś, że jego potrzeby są ważniejsze od wszystkich innych.
- Przecież to dziecko.
- Które potrzebuje całodobowej specjalistycznej opieki.
- W szpitalu zamkniętym?
- Są jeszcze inne sposoby. Ale ty nawet nie chciałaś rozważyć
żadnego. Zdecydowałaś, że i tak wiesz najlepiej. Że ty i tylko ty możesz
mu pomóc. I my z Chelsea przestaliśmy się liczyć. Nie możesz mieć teraz
pretensji, że idziemy naprzód.
Mimo to mam pretensje, ciśnie mi się na usta, mam.
Michael daje znak Chelsea, że czas już iść. Moja córka spuściła
głowę wyraźnie przygaszona. Widzi, że się kłócimy, nawet jeśli nie
słyszy konkretnych słów, i boli ją to.
Obejmuję ją. Czuję jedwabiste włosy i drobne ciałko. Wdycham
zapach szamponu kokosowego i mazaków. Ściskam ją mocno, bo musi
mi to wystarczyć na cały tydzień. Potem ją puszczam.
Ruszają razem biegiem w stronę samochodu przez zalany deszczem
parking. Rękami próbują chronić głowy przed rzęsistą ulewą. Po chwili są
już w bmw Michaela. Samochód odjeżdża, jego tylne światła powoli
nikną w szarości ulewy.
Nie wiem, co czuje ojciec, który opuścił swojego syna. Wiem tylko,
co czuje matka, która opuściła córkę. Znam ból ziejącej rany po sercu,
które już dawno wyrwało się z piersi.
Wychodzę na deszcz, teraz już bez pośpiechu. Pozwalam, by
zmoczył mi włosy, by moja biała bluzka nasiąkła wodą. Ogromne krople
biją mnie po twarzy.
Byle do poniedziałku, przypominam sobie. Jeszcze trzy dni.
Wracam do domu, do Evana.
Rozdział 11
D. D. nigdy nie była w dziecięcym szpitalu psychiatrycznym i
raczej nie miała ochoty tego zmieniać. Jednakże ze wszystkich członków
rodziny Harringtonów najbardziej intrygującą postacią pozostawał Ozzie.
Były pracodawca Patricka wypowiadał się o swym podwładnym w
samych superlatywach. Szefowi Denise niemal odebrało mowę na wieść
o morderstwie. Zdołał wydusić coś o „wspaniałej kobiecie”, „oddanej
matce” i „sercu wielkim jak dzwon” między jednym tłumionym szlochem
a drugim.
Phil zdał relację z sytuacji finansowej Harringtonów, która zgadzała
się z ich przypuszczeniami. Zostało im na koncie ostatnie osiemset
dolarów. Zbliżał się termin wysokiej raty kredytu, nie mówiąc już o
dziesięciu tysiącach debetu na kartach kredytowych. Do tej pory nigdy
nie zalegali z płatnościami. Ale to miało się wkrótce zmienić.
Do przyszłych wpływów należało zaliczyć dodatek socjalny
Ozziego i wypłatę Denise, która otrzymała ostatnio niewielką podwyżkę.
W realiach Dorchesteru powinni sobie poradzić, gdyby rzeczywiście
udało im się wynająć piętro. Phil zamierzał przespacerować się z Alexem
po domu i ocenić, czy się na to zapowiadało.
A co by było, gdyby Harringtonowie stracili dom? Pierwsza żona
Patricka nie żyła. Denise nie utrzymywała z byłym mężem żadnych
kontaktów. Czy mieli jakąś rodzinę, która przyjęłaby ich pod swój dach?
Czy mogli liczyć na pomoc kościoła?
D. D. chciała znaleźć odpowiedzi na te pytania. Więcej, chciała się
dowiedzieć, czy te same wątpliwości trapiły Patricka i Denise. Czy
małżonkowie mieli opcję awaryjną typu „zawsze przecież możemy
zamieszkać z twoim bratem Joe”? Czy też żyli na bombie ze
garowej tykającej w rytm „cholera, za chwilę wszyscy wylądujemy
w przytułku”?
Osiemnaście godzin po tragicznym wezwaniu D. D. miała cztery
trupy i jedną osobę w stanie krytycznym. I tylko dwoje podejrzanych:
ojca rodziny w średnim wieku i jego dziewięcioletniego chorego
psychicznie syna. Za ojcem przemawiała tężyzna fizyczna. Za synem
historia choroby.
Właśnie ona sprowadziła D. D. i jej nowego nieodłącznego
towarzysza Alexa na zamknięty oddział psychiatryczny Bostońskiej
Kliniki Pediatrii przy Kirkland Medical Center.
Wystarczyło kilka kroków, by sierżant Warren ze zdziwieniem
odkryła, że wnętrze szpitala znacznie odbiega od jej wcześniejszych
wyobrażeń. Sufit rozpościerał się nad ich głowami na wysokości prawie
trzech metrów. Jasnozielone wykładziny i ściany w niebieskim
pastelowym odcieniu skąpane były w promieniach słońca wpadających
do środka przez ogromne okna. Krzesła obite materiałem w żółte
kaczuszki, wiadra z klockami Lego na drewnianych stołach - to miejsce
przypominało raczej poczekalnię w luksusowym gabinecie
pediatrycznym. Z tą tylko różnicą, że wizyty dzieciaków trochę się tu
przedłużały.
D. D. odwracała się właśnie do Alexa, kiedy tuż obok przemknęła
ze świstem czarnoskóra dziewczynka na rolkach. Wystające spod
czerwonego kasku warkoczyki trzepotały pod naporem powietrza.
Sekundę później jej śladem podążył młodszy chłopczyk w zwisających w
kroku niebieskich spodniach dresowych. Nie do końca łapiąc
równowagę, gnał przed siebie ile sił.
D. D. i Alex odskoczyli na bok.
- Becca, Arnie, pamiętajcie, tylko do pachołka! - zagrzmiał z głębi
korytarza męski głos.
Chłopiec i dziewczynka przystanęli na ułamek sekundy, odwrócili
się do mężczyzny - ona z gracją, on dość nieporadnie - po czym rzucili się
pędem w przeciwnym kierunku, w ostatniej chwili omijając policjantów.
- Przepraszam - krzyknął do nich mężczyzna bardziej rozbawiony
niż zagniewany. Stał na środku korytarza przy pomarańczowym
pachołku. Z krótko przystrzyżonymi włosami, w niebieskich
spodniach dresowych i białym podkoszulku podkreślającym
muskulaturę wyglądał jak trener z siłowni. W ręce trzymał podkładkę z
przypiętymi dokumentami i identyfikator, na szyi dyndał mu pęk kluczy.
Jego podopieczni ruszyli w stronę ogromnego okna po przeciwnej
stronie korytarza. Odprowadził ich wzrokiem.
-Wolniej, Arnie! Spokojnie, kolego, nie musisz wygrać za
pierwszym razem.
Dla bezpieczeństwa D. D. postanowiła przykleić się plecami do
ściany. Alex również. W ten sposób zdołali pokonać dwoje zamykanych
na klucz drzwi i przez przestronny hol dostać się do recepcji, a potem na
oddział. Tam musieli poczekać na pielęgniarkę, Danielle Burton, która
poszła po kartotekę Ozziego, zostawiając ich w świetlicy.
Rozejrzeli się wokół. Ustawione po lewej stronie dębowe stoły
służyły prawdopodobnie za stołówkę oraz miejsce gier i zabaw
plastycznych, natomiast ustawione na wprost telewizora przytulne
kanapy po prawej spełniały zapewne rolę sali telewizyjnej.
Nagle zza pierwszej z nich wyłoniła się ciemnowłosa głowa, a za
nią dwie kolejne. Trzy pary chłopięcych oczu wlepiły się w D. D. i Alexa,
a następnie trzy małe ciałka wdrapały się od tyłu na sofę.
- iHola! ÓCómo estä? - odezwał się najmłodszy. Podbiegł tak
blisko detektywów, że jego bose stopy dotykały
czubków butów D. D. Na jego twarzy malowała się ciekawość. Po-
zostali dwaj chłopcy schowali się w jego cieniu. D. D. oszacowała wiek
lidera na siedem, może osiem lat. Chłopczyk miał nogawki spodni
zrolowane do samych kolan i teraz nerwowo podwijał i odwijał prawą.
- Bien - odparła. -ćYtu?
- IQue bueno! Znaleźliście Lucy? ćDónde estä?
D. D. nie wiedziała, kim jest Lucy. Zerknęła na Alexa, lecz
wzruszył ramionami.
Wtedy otwarły się drzwi i w progu pojawiła się Danielle Burton.
Cała trójka dopadła ją z pytaniem:
- ćDónde estä, Lucy? ćDónde, dónde? - Najmłodszy ciągnął ją przy
tym za koszulkę, domagając się odpowiedzi.
- Esta bien, esta bien - uspokoiła go pielęgniarka, mierzwiąc mu
atramentową czuprynę. - Lucy esta aqui. Tranquüo, dobrze?
- Dobrze - zgodził się chłopiec.
- Poznajcie Jimmy’ego - przedstawiła Danielle herszta. -A to jego
banda: Benny i Jorge. Jeśli kiedykolwiek przyjdzie wam ochota na
wybuchową zabawę resorakami Matchboxa, macie przed sobą ekspertów.
Alex podłapał temat. Schylił się do poziomu chłopca i spytał:
- Który lubisz najbardziej?
- Monster car - krzyknął malec i rozłożywszy szeroko ramiona,
puścił się biegiem po korytarzu, udając manewrujący samochód
wyścigowy. Zdaniem D. D. bardziej przypominał samolot, ale jego
kolegom zupełnie to nie przeszkadzało, natychmiast podchwycili nową
zabawę i już po chwili cala trójka szalała między stołami.
- Nie biegamy - upomniała ich pielęgniarka.
Chłopcy zwolnili odrobinę. Kobieta najwyraźniej uznała, że to
wystarczy. Poprowadziła Alexa i D. D. na lewo, w stronę wąskiego
korytarza prowadzącego do sal lekcyjnych.
Znalazła wolne pomieszczenie i zaprosiła ich do środka.
Pierwszą osobą, z którą rozmawiali policjanci, była siostra od-
działowa. Nie miała im jednak zbyt wiele do powiedzenia i poradziła, by
zwrócili się właśnie do Danielle, która szczęśliwym trafem stanęła
wówczas w progu.
Kiedy sierżant Warren wyciągnęła odznakę, na twarzy pielęgniarki
odmalowała się mieszanina strachu i złości. Kobieta cała zesztywniała.
Oddziałowa kazała Danielle zająć się detektywami. Ale D. D. czuła,
że pielęgniarka nie ma najmniejszej ochoty na ich towarzystwo, i szczerze
wątpiła, by zechciała odpowiedzieć na jakiekolwiek pytania, gdyby nie
polecenie przełożonej. Danielle odsunęła tymczasem krzesło, usiadła,
powierciła się chwilę i znów wstała.
- Przyniosę wody - oznajmiła. - Mają państwo na coś ochotę? Kiedy
pokręcili odmownie głowami, wyszła. Detektywi rozsiedli się na
krzesłach.
- I jak pierwsze wrażenie? - spytała szeptem D. D.
- Zdenerwowana - orzekł Alex.
- Nic dziwnego, w końcu chce ją przesłuchać policja.
- Powiedziałbym, że wyjątkowo zdenerwowana.
- Też odniosłam takie wrażenie.
Danielle wróciła z kubkiem przykrytym wieczkiem i słomką w
dłoni. Usiadła naprzeciw detektywów, zachowując bezpieczną odległość.
Była młodsza, niż się D. D. spodziewała. O atletycznej budowie ciała, z
ciemnymi włosami związanymi w kucyk. Dość atrakcyjna. Tylko
nienaturalnie spięta, nawet zważywszy na okoliczności.
- Na pewno niczego państwo nie potrzebują? - zapytała, skubiąc
położoną na stole papierową teczkę z dokumentami.
- Dziękujemy - odpowiedziała D. D. - Ciężki dyżur?
- Miewamy gorsze.
- Ile tu macie dzieci? - D. D. zaczęła od neutralnych pytań. Nie
zamierzała się spieszyć. Była naprawdę ciekawa, czy i w którym
momencie kobieta zacznie okazywać zdenerwowanie.
- Piętnaścioro. Sporo, ale bywało gorzej.
- Gorzej?
- Zdarza się, że mamy więcej dzieci, niż jesteśmy w stanie
opanować - odpowiedziała po chwili namysłu. - I nie chodzi tu o
konkretną liczbę, raczej o panującą na oddziale dynamikę. Czasem
ósemka, która akurat sobie nie podpasuje, potrafi dać nam nieźle w kość.
Z drugiej strony dawaliśmy radę nawet przy osiem-naściorgu. Co nie
znaczy, że chciałabym ten wyczyn powtórzyć.
- Jak długo tu pani pracuje?
- Mówcie mi po imieniu, proszę. Jestem Danielle.
- W porządku, Danielle. Jak długo tu pracujesz?
- Osiem lat.
- To szmat czasu, biorąc pod uwagę charakter pracy. Pielęgniarka
wzruszyła ramionami.
- To nowoczesny oddział i komfort pracy jest na pewno lepszy niż w
tradycyjnych szpitalach psychiatrycznych. Niektórzy pomocnicy
medyczni są tu od dwudziestu lat.
- Pomocnicy medyczni? - spytał Alex.
- Tacy jak gość, którego mijaliście na korytarzu. Ten z głębokim
barytonem. - Trener - skojarzyła D. D.
- Ma na imię Greg. To właśnie pomocnik medyczny. Dba o
bezpieczeństwo dzieciaków, opiekuje się nimi, organizuje im zajęcia.
Zresztą podobnie jak ja, tyle że nie ma dyplomu. Żeby pracować jako
pomocnik, nie trzeba kończyć żadnej specjalnej szkoły. Wystarczy
kreatywność i energia do pracy z maluchami.
- W czym niby jesteście tacy nowocześni?
- Nie faszerujemy naszych pacjentów prochami.
- Prochami?
- Nie odurzamy ich do nieprzytomności. Większość i tak jest na
silnych lekach. Tylko doraźnie używamy środków uspokajających, takich
jak Benadryl, żeby wyciszyć dzieci, które mają zły dzień. Ale robimy to
tak, by dało się z nimi pracować, a nie żeby leżały jak warzywa.
Danielle zaczęła przygryzać słomkę. D. D. pozwoliła, by na chwilę
zapadła cisza.
- Nie wiążemy dzieci, kiedy mają atak, a w większości szpitali to
standardowa procedura - dodała w końcu pielęgniarka. - Personel
twierdzi, że to dla dobra dziecka, ale umówmy się: to niezłe
skurwysyństwo. Trafiła raz do nas pięciolatka z rękoma wybitymi z
barków, bo rodzice wymyślili genialny sposób, by móc w spokoju zająć
się piciem. Kładli dziewczynkę na brzuchu i związywali jej razem ręce i
nogi. Z powodu odwodnienia dziecko trafiło wreszcie na pogotowie i co
zrobił lekarz dyżurny? Kazał je związać, gdy dostało ataku paniki.
Spróbujcie sobie wyobrazić, jak musiała się czuć ta mała. Wreszcie
uwolniona od rodziców, ale w dalszym ciągu spętana jak bydlę.
Osiemdziesiąt procent dzieciaków, które do nas trafiają, ma za sobą
traumatyczne przeżycia. A my powinniśmy im zaoszczędzić kolejnych.
D. D. była pod wrażeniem.
- Czyli nie dajecie im prochów, nie wiążecie ich - podsumowała. -
To co robicie, kiedy zaczyna się samowolka rodem z „Władcy much”?
- Rozwiązujemy problemy przez współdziałanie. To metoda
opracowana przez doktora Rossa Greene’a, specjalistę w leczeniu
impulsywnych dzieci. Podstawowe założenie jest takie, że dziecko będzie
się odpowiednio zachowywać, jeśli potrafi to zrobić. Czyli
jeśli dziecko nie umie się podporządkować, to dlatego, że nie wie
jak. Może ma niską tolerancję frustracji, deficyty poznawcze albo
ograniczony sposób myślenia. Przy użyciu tej metody pomagamy im się z
tym uporać.
D. D. zastanowiła się chwilę nad słowami pielęgniarki. Zdarzyło jej
się w przeszłości próbować takich rozwiązań. I kompletnie tego nie
kupowała. Zerknęła na Alexa, który też nie wyglądał na przekonanego.
- Czyli dzieciak dostaje szału, a wy… - tym razem odezwał się jej
partner. - Tłumaczycie mu, że tak nie wolno? Kochanie, nie rzucaj,
proszę, tym krzesłem w okno? Nie, Georgie, nie dusimy małej Jane?
Danielle w końcu się lekko uśmiechnęła.
- Ha, większość rodziców podchodzi do naszych metod równie
sceptycznie. Dać przykład?
- Dać - poprosiła D. D.
- Trafiła raz do nas dziesięciolatka z niekontrolowanymi
wybuchami złości i drobnymi podpaleniami na koncie. Dwie godziny po
przyjęciu na oddział podeszła do Grega, trenera, i zdrowo mu przyłożyła.
Bez słowa. Najpierw biła, potem myślała.
- I co zrobił Greg?
- Nic. Facet waży prawie sto kilo, a dziewczynka niecałe
czterdzieści. Ledwie go zakłuło. Odsunął się dopiero, jak mała próbowała
poprawić kopniakiem w jądra.
- I daliście sobie z nią radę bez leków i wiązania? - zdziwił się Alex.
- Wyrywała się z wrzaskiem, kiedy dwóch pielęgniarzy próbowało
ją odprowadzić do sali. Ale gdy reszcie dzieciaków zaczęła się udzielać
nerwowa atmosfera, oddziałowa kazała zniknąć mężczyznom z pola
widzenia i dziewczynka natychmiast się uspokoiła i grzecznie sama
wróciła do swojego pokoju.
- Bała się mężczyzn - domyśliła się D. D. - Jej problemem byli
mężczyźni.
- Właśnie. Ciemnowłosi mężczyźni słusznej postury, którzy w
większym bądź mniejszym stopniu przypominali jej ojczyma, jak się
później okazało. To oni stanowili punkt zapalny. Ta wiedza
dała nam niezły punkt wyjścia. Gdybyśmy ją odurzyli i związali, nie
dowiedzielibyśmy się niczego.
- No dobra - zgodził się Alex - żadnych prochów, żadnego wiązania.
A gdzie rozmowa?
- Kiedy się uspokoiła, omówiłyśmy całą sytuację. To, co zrobiła.
Wyjaśniłam jej, że są jeszcze inne sposoby reagowania na obecność
mężczyzn niż próba ich zabicia. Jedna pogadanka nie załatwiła
oczywiście sprawy, trochę to trwało, ale po to tu jesteśmy: żeby pomóc
dzieciom zrozumieć, co się dzieje w ich głowach, i nauczyć je, jak sobie
radzić z lawiną emocji. Te dzieci chcą wyzdrowieć. Chcą się nauczyć
panować nad sobą. I chcą pracować, jeśli tylko im się pokaże, jak mają to
robić.
- Dziewczynka wyzdrowiała?
- Pod koniec jej pobytu byli z Gregiem najlepszymi kumplami. Kto
by pomyślał?
- A Ozzie Harrington? - spytała D. D. - Z nim też wam się udało?
Przyjęliście rozwścieczonego lwa, a wypisaliście łagodnego baranka?
Danielle znieruchomiała. Opadła na krzesło i kciukiem skub-nęła
pierwszą stronę kartoteki. Po chwili zmierzyła D. D. czujnym, twardym
spojrzeniem kobiety, która niejedno przeszła. Zaciekawienie D. D. rosło.
- Powiedzcie, co się stało - poprosiła w końcu Danielle ze
spuszczonym wzrokiem.
- Nie oglądałaś wiadomości? - spytała D. D.
- Nie. Pracowałam.
- To dlaczego myślisz, że stało się coś złego?
- Ozzie nie żyje - stwierdziła.
- Skąd ten pomysł?
- Bo Karen kazała mi z wami porozmawiać. Gdyby żył,
oznaczałoby to pogwałcenie jego praw.
- To prawda. Ozzie nie żyje - potwierdziła D. D. po chwili namysłu.
- Tylko on czy zrobił krzywdę komuś jeszcze?
- A jak myślisz?
- Cholera jasna!… - zaklęła Danielle i otworzyła kartotekę.
***
- Oswalda przyjęliśmy zeszłej wiosny po epizodzie psychotycznym,
który nastąpił jakieś pół roku po tym, jak trafił do rodziny zastępczej.
Jego przybrani rodzice wyszli któregoś wieczoru, zostawiając jego i
dwoje własnych dzieci pod opieką niani. W połowie kolacji rozdzwoniły
się ich komórki. Telefonowała opiekunka, która z dwójką ich dzieciaków
zabarykadowała się w łazience. Uzbrojony w młotek Ozzie krzyczał zza
drzwi, że wszystkich pozabija. Rodzice kazali dziewczynie zadzwonić po
policję i sami ruszyli do domu. Dotarli na miejsce w chwili, gdy dwaj
funkcjonariusze próbowali obezwładnić Ozziego. Sanitariusze
zaaplikowali mu środki uspokajające i odwieźli go na pogotowie. Tam
skierowano chłopaka do nas. Został przyjęty na oddział w stanie bliskim
katatonii. To częste u dzieci, które doświadczają silnej traumy. Przez
pierwszych czterdzieści osiem godzin trzymaliśmy go na ativanie,
studiując historię choroby. Rozpoznano u niego kilka schorzeń: ciężką
postać ADHD, zespół zaburzenia więzi, upośledzenie zdolności
niewerbalnego uczenia się, zaburzenia nastroju na tle nieokreślonymm
oraz opóźnienia w rozwoju. Psychiatra ubolewał, że z powodu śmierci
matki trzy pierwsze lata jego życia pozostawały zagadką.
- To znaczy? - spytała D. D.
- Stwierdzono u niego opóźnienia w rozwoju mowy i słabo
rozwinięte umiejętności społeczne. W wieku ośmiu lat prezentował też
cechy autystyczne: unikał kontaktu wzrokowego, potrafił godzinami
siedzieć i kołysać się, mamrocząc pod nosem jakieś niezrozumiale słowa.
- Coś jak Rain Man? - wtrąciła D. D. z zainteresowaniem.
- To akurat jedna z wielu postaci cierpiących na zaburzenia ze
spektrum autyzmu - odparła sucho Danielle. - Słowo spektrum sugeruje
złożoność zagadnienia. A Hollywood nie jest najlepszym źródłem
wiedzy. Zresztą okazało się, że nie były to objawy autyzmu, ale techniki
samouspokajania się, często rozwijane przez zaniedbywane dzieci. Ozzie
był dzikim dzieckiem.
- Czyli nie Rain Man, tylko Tarzan? - wtrącił Alex. Danielle
spojrzała na niego z wyrzutem.
- To dzieci wychowane bez opiekuna, który by zaspokajał ich
potrzeby - wyjaśniła rzeczowo - co zaburza ich cykl rozwojowy. Dziecko
płacze. Nikt nie reaguje. Dziecko przestaje więc płakać. Przestaje też
mówić, odczuwać przywiązanie, traci poczucie przynależności do
otaczającego je świata. Cofa się mentalnie, co w przypadku Ozziego
doprowadziło do zaniku mowy i umiejętności funkcjonowania w
społeczeństwie.
- Przecież jego matka zmarła, kiedy miał trzy lata. I te kilka tygodni,
gdy przebywał w domu z jej ciałem, nie mogło aż tak wpłynąć na jego
psychikę.
- Patolog sądowy oszacował, że zgon nastąpił osiem do dziesięciu
tygodni wcześniej. Przez ten czas Ozzie żywił się suchymi płatkami
śniadaniowymi, surowym makaronem i wszystkim, co udało mu się
znaleźć w szafkach. Nieźle opanował sztukę wspinaczki, dzięki czemu
mógł się dostać do kranu przy zlewie. Zresztą opieka społeczna
stwierdziła, że jego umiejętności przeżycia były wyjątkowo rozwinięte
jak na trzylatka. Matka mogła chorować przed śmiercią. Może od dawna
zdany był sam na siebie, co by wyjaśniało cechy dzikiego dziecka.
- Czyli nie miał łatwo na starcie - podsumowała D. D. - Ale wreszcie
zajęły się nim odpowiednie instytucje i…
- Zaliczył siedem albo osiem rodzin zastępczych, zanim trafił do
Harringtonów.
- Dlaczego właśnie do nich?
- Spytajcie opiekę społeczną. Mnie się wydaje, że Denise i
Patrickowi naprawdę zależało na chłopcu. Niektórzy rodzice po prostu
chcą adoptować dzieci wymagające szczególnej opieki. Zetknęli się już
gdzieś z podobnym problemem, może mieli chorego brata czy siostrę albo
zostali przeszkoleni w opiece nad takimi osobami. Część z nich wierzy, że
jest w stanie zmienić świat na lepsze i chce spróbować.
- A Denise i Patrick?
- Chyba nie mieli pojęcia, w co się pakują - wyjaśniła Danielle z
rozbrajającą szczerością. - Co nie zmienia faktu, że wyglądali na takich,
którzy naprawdę chcą mu pomóc. Sprawiali wrażenie dość religijnych,
wiecie, takich, co chcą wypełniać wolę Boga na ziemi.
Słowa pielęgniarki pasowały D. D. do dotychczasowego obrazka
rodziny.
- A jak wyglądał ten atak psychotyczny Ozziego? - spytała.
- Zerwał z siebie ubranie, chwycił młotek i zaczął dewastować
mieszkanie, grożąc, że wszystkich pozabija.
- Czyli dostał niepohamowanego ataku złości.
- Właśnie. Gdyby ktoś stanął mu wtedy na drodze, nie zawahałby
się zrobić mu krzywdę - odpowiedziała pielęgniarka poważnym tonem. -
Dziecko potrafi wpaść w taki amok, że jego dusza opuszcza ciało. Nie
trafisz do niego słowami, miłością, logicznymi argumentami. Bo jego tu
nie ma, szybuje gdzieś po orbicie. Potem nie pamięta własnych słów i
czynów. Nie ma pojęcia, że roztrzaskało głowę psu i potargało na strzępy
ukochanego misia. Najlepiej się wówczas schować. Po takim incydencie
cała rodzina potrzebuje pomocy psychologa, zwłaszcza rodzeństwo.
W głowie D. D. pojawiła się myśl: przesłuchać psychologa
Harringtonów. Różne rzeczy wychodzą podczas terapii…
- Ale wreszcie trafił do was. I co dalej? - dociekała. Danielle
wzruszyła ramionami.
- Podaliśmy mu aripiprazol, często stosowany w leczeniu
schizofrenii i zaburzeń afektywnych dwubiegunowych. Opanowaliśmy
sytuację na jakieś osiem tygodni, ale potem zaczął cierpieć na akatyzję i
musieliśmy odstawić lek.
- Na akatyzję?
- Skarżył się, że małe ludziki weszły mu pod skórę i miażdżą kości.
To jest właśnie akatyzja. Do niej dołączyła perseweracja.
- Perse… co?
- Perseweracja. Coś jak nerwica natręctw, tylko na poziomie myśli.
Jeśli w jego głowie pojawiło się pragnienie: „Chcę czerwony samochód”,
nie potrafił się go pozbyć. Przez kolejne sześć czy siedem godzin
powtarzał: „Chcę czerwony samochód. Chcę czerwony samochód. Chcę
czerwony samochód”. A teraz zamieńcie sobie „czerwony samochód” na
„czerwone wino”. Widzicie, jak niebezpieczna może być perseweracj a?
D. D. wpatrywała się w pielęgniarkę szeroko otwartymi oczyma.
-1 on przez to wszystko przechodził w wieku siedmiu czy ośmiu lat?
- Tak, przechodził przez to w wieku ośmiu lat. Mamy wielu takich
pacjentów. Rodzicom wydaje się, że najgorsze, co może spotkać
pięciolatka, to rak. Mylą się. Najgorsze, co może go spotkać, to choroba
psychiczna. Lekarze wiedzą, jak sobie radzić z nowotworami. Ale jeśli
chodzi o leczenie chorób psychicznych, medycyna wciąż jest jeszcze w
powijakach… Mamy tak mało leków, a dzieci szybko się na nie
uodparniają. Kiedy kończą osiem lat, zaczyna nam brakować opcji. A one
do końca życia powinny być na środkach przeciwpsychotycznych.
Problem w tym, że nie mamy im czego przepisać. Jednego dnia
stabilizujemy ich stan. Drugiego wracają w mroczną otchłań.
- Tak było z Ozziem? - spytała D. D.
Danielle otworzyła kartotekę i przebiegła ją wzrokiem.
- Przerwaliśmy podawanie aripiprazolu, ale wtedy zaczął się
skarżyć na pojawiające się w jego sali duchy, które każą mu zabijać ludzi.
Przywróciliśmy więc zmniejszoną dawkę, próbując zminimalizować
skutki uboczne i wyregulować procesy chemiczne zachodzące w mózgu.
Przez jakiś czas obserwowaliśmy poprawę.
- Przez jakiś czas? A potem?
- Nie wiemy.
- Nie wiecie?
Pielęgniarka pokręciła głową.
- Rodzice wypisali go ze szpitala na własne żądanie. Wbrew naszym
zaleceniom. Przeprowadzili się, kupili nowy dom. Denise uznała, że czas,
by z nimi zamieszkał.
Alex uniósł dłoń.
- Czekajcie no chwilę. Młody widzi w oknach duchy, które każą mu
zabijać, a rodzice zabierają go do domu?
- Bywa i tak.
- Powiedz mi, Danielle, ale tak między nami, obie przecież
próbujemy zrozumieć, co się tak naprawdę wydarzyło… Dlaczego
uważasz, że Ozzie byłby zdolny kogoś skrzywdzić? Skąd twoja pewność,
że ta historia ma tragiczny finał? Dlaczego tak naprawdę zabrali go do
domu?
Danielle nie odpowiedziała od razu. Otwierała i zamykała usta, lecz
ostatecznie odezwała się dopiero, gdy D. D. straciła już wszelką nadzieję.
- Denise znalazła jakiegoś duchowego uzdrowiciela - rzuciła
szorstko. - Szamana, który obiecywał wyleczyć Ozziego. Bez chemii, bez
leków. Prowadząc go w stronę światła.
- Serio?
- Zupełnie serio. Chłopak cierpiał na ciężkie psychozy, a ona
wymyśliła sobie, że uzdrowi go specjalista od dobrej i złej energii.
Próbowaliśmy ją od tego odwieść, ale się uparła. Skoro my nie umieliśmy
pomóc jej dziecku, znalazła kogoś, komu miało się to udać.
- No to chyba się przeliczyła - wtrącił Alex.
- Czemu? Teraz wasza kolej. Powiedzcie, co się stało.
- Nie wiemy, ale rodzina nie żyje.
- Rodzina?… Cała rodzina? - Danielle pobladła. Przymknęła
powieki. Widać po niej było szok, nawet panikę. Po chwili otworzyła
oczy, ponownie je zamknęła i znów otworzyła, chociaż już z pokerową
twarzą. - Mówili o tym w wiadomościach - wyszeptała. - O rodzinie z
Dorchesteru. Coś mi się o uszy obiło, chyba w radiu. Ozzie to zrobił?
- Ktoś to zrobił - poprawiła ją D. D.
- Myślałam, że to sprawka ojca. Tak sugerował reporter.
- Tego próbujemy się dowiedzieć. Danielle spuściła wzrok,
pokręciła głową.
- Cholera, a mówiliśmy im. Ostrzegaliśmy Denise… Musicie…
Andrew Lightfoot. Z nim powinniście porozmawiać. Jeśli chcecie
wiedzieć, co się stało z Ozziem Harringtonem, spytajcie Andrew
Lightfoota. Aroganckiego skurwysyna.
Rozdział 12
O 10.37 rano zmarł Patrick Harrington. Ta wiadomość wkurzyła D.
D. Samemu Harringtonowi też chyba nie była na rękę.
Sierżant Warren wciąż okupowała swoje biurko. Nie odpowiadając
na telefony Chipa. Nie smakując nowych potraw w towarzystwie Alexa.
Piątkowy wieczór spędzała tak jak zwykle - przekopując się przez stertę
raportów, by odgadnąć, co się wydarzyło pewnego tragicznego wieczoru
w Dorchesterze, kiedy to pięć osób straciło życie.
Gdyby nie dowody, stawiałaby na chłopaka. Sama nie wiedziała
dlaczego. Tragiczne dzieciństwo, epizody psychotyczne, mordowanie
wiewiórek i zlizywanie ich krwi z własnych dłoni… Gdyby to ona miała
wskazać sprawcę, wybrałaby Ozziego Harringtona. Miała nawet własną
interpretację ostatniego słowa wypowiedzianego przez Patricka
Harringtona. A jeśli nie było to „hussy”, jak sugerowała pielęgniarka? A
jeśli powiedział „Ozzie”?
Może to nie było oskarżenie żony, lecz ostatnia próba wskazania
winnego?
Wszystko do siebie pasowało, dopóki nie przyjrzała się raz jeszcze
miejscu zbrodni. A tu fakty mówiły same za siebie. Po pierwsze:, ten, kto
zadał śmiertelne ciosy, mial najprawdopodobniej ponad metr
siedemdziesiąt. Po drugie: niby jak Ozzie miałby poderżnąć sobie gardło
w pokoju siostry, a potem wynieść własne ciało na werandę? Po trzecie:
Danielle Burton wyraźnie podkreślała totalne zniszczenie, jakie siał
wokół siebie Ozzie podczas pierwszego ataku psychotycznego. A w
domu Harringtonów widać było metodyczne działanie. Ktoś zamordował
jednego mieszkańca po drugim z wyjątkową precyzją i konsekwencją.
I tu wracała do Patricka Harringtona. Był z serii tych, co pragną
naprawiać świat. Chciał przenieść bliskich do lepszej dziel-
nicy. Uratować chore dziecko. Odnaleźć szczęście w drugim
małżeństwie i nowej rodzinie. Nagle jednak stracił pracę. Remont się
przedłużał. Przybrany syn zaczął zabijać zwierzęta. Może ciśnienie
powoli narastało, pogłębiając przepaść między oczekiwaniami a
rzeczywistością?
Nie da rady zbawić świata? To opuści go, zabierając ze sobą tych,
których kocha.
Dla D. D. brzmiało to całkiem sensownie. Ława przysięgłych
pewnie dałaby się przekonać. Problem w tym, że Phil z Alexem dość
dokładnie obejrzeli piętro i wyglądało na to, że zabrakło mu raptem kilku
dni do skończenia remontu. Sprawdzili więc gazety i znaleźli ogłoszenie
wynajmu w dzisiejszym numerze „Boston Globe”. A więc facet kończy
wreszcie odnawianie dwóch pięter pod wynajem i co? Nie czeka nawet
jednego weekendu na potencjalnego lokatora, tylko nagle decyduje, że
pozabija całą rodzinę?
Impuls, twierdzi Alex. Zbrodnia w afekcie.
Do D. D. jakoś to nie przemawiało. Przejrzała właśnie zeznania
ośmiorga świadków, z których wyłaniał się obraz wyjątkowo prawego
człowieka. Jak przykładny mąż i ojciec rodziny może w pięć minut stać
się bezwzględnym mordercą?
Cholera, potrzebowała pizzy pepperoni.
W sumie tak naprawdę potrzebowała seksu. Biurko świetnie by się
nadało. Wystarczyłoby zmieść na ziemię papiery. Wyskoczyć z dżinsów,
zedrzeć z Alexa wykrochmaloną błękitną koszulę i dać czadu. Czuła, że
byłby namiętnym, cierpliwym kochankiem. Przydałby się jej namiętny,
cierpliwy kochanek. Silne męskie palce ściskające jej tyłek. Napierające
na nią umięśnione ciało. Rozkoszowałaby się tą jedną chwilą, gdy dla
odmiany może być kobietą, a nie sierżant D. D. Warren, supergliną.
Czy zegar biologiczny ogłupia tak każdą kobietę? Wypala jej mózg,
każe zapomnieć o etyce zawodowej, otumania?
Nie wyjdzie za mąż. Nie urodzi dzieci. Nie będzie dzisiaj uprawiać
seksu na biurku. Więc równie dobrze może się skupić na cholernych
raportach, bo one są sensem jej życia. Tylko to jej zostało. Pięć trupów w
Dorchesterze. I nie było nikogo, kto mógłby jej opowiedzieć, co się
właściwie wydarzyło.
Popracowała jeszcze dziesięć minut, w końcu zaklęła jednak pod
nosem i postanowiła wracać do domu. Czas na zimny prysznic, odgrzaną
chińszczyznę i porządną drzemkę.
Kiedy wjeżdżała na międzystanową I-93, zadzwoniła jej komórka.
Odebrała natychmiast, warcząc do słuchawki swoje nazwisko.
Telefonował Phil i nie miał dobrych wieści.
- Mamy następną.
- Następną co?
- Rodzinę. Zamordowaną. Facet dostał kulkę między oczy.
Przyjeżdżaj. I weź sobie kamforę.
D. D. nie należała do fanów maści kamforowej czy nasączanych
wacików używanych na miejscu zbrodni. Niektórzy jej koledzy wcierali
w dłonie sok z cytryny, a potem przytykali je sobie do nosa. Inni wpychali
do ust pół opakowania gum miętowych, przekonując, że nadmiernie
pobudzone kubki smakowe otępiają trochę zmysł węchu.
D. D. była w tej materii staroświecka. Uważała, że miejsce zbrodni
trzeba poczuć wszystkimi zmysłami.
Pożałowała własnych poglądów, gdy tylko weszła do środka.
- A to co, do kurwy nędzy? - rzuciła, jedną ręką natychmiast
zasłaniając nos i usta, drugą odganiając muchę.
Na środku zagraconego pokoju zauważyła Alexa. Odsunął od
twarzy chusteczkę i w heroicznym geście wyciągnął ją w stronę D. D.
Oczy jej łzawiły, ale machnęła odmownie ręką.
- Jezu drogi… - wymamrotała pod nosem. Stanęła w progu, by dojść
do siebie i opanować odruch wymiotny.
Dom przypominał śmietnisko. Podłogę pod jej nogami zaścielały
przesiąknięte tłuszczem pudełka po cheeseburgerach, puste opakowania
po frytkach z McDonalda, zużyte chusteczki higieniczne i - Boże, tylko
nie to - zasrana pielucha. Nagle pielucha się poruszyła i wypełzł spod niej
najbardziej upasiony karaluch świata, który przemknął po ubłoconym
dywanie, po czym zniknął pod otwartym kartonem z resztkami spleśniałej
pizzy pepperoni.
- Kurwa jego mać!… - D. D. cofnęła się za próg, potem na schody, a
wreszcie na teren przed domem, walcząc, by nie puścić
pawia na oczach członków ekipy technicznej albo, co gorsza,
dziennikarzy. Potrzebowała kilku głębokich wdechów rześkiego,
poburzowego sierpniowego powietrza, żeby uspokoić żołądek i
opanować napływające do oczu łzy.
Kiedy doprowadziła się wreszcie do ładu i zamierzała wrócić do
środka na rundę drugą, dostrzegła Bobby’ego Dodge’a nurkującego pod
żółtą policyjną taśmą. Mając do wyboru skakanie między karaluchami i
docinki detektywa z wydziału zabójstw policji stanowej Massachusetts,
ruszyła w stronę starego znajomego. I dawnego kochanka. Dziś
szczęśliwie żonatego.
- Mój teren - rzuciła na powitanie.
- Najmocniej przepraszam - odparł swobodnie. Zbyt wiele razem
przeszli, żeby poczuł się urażony, co strasznie D. D. wkurzyło. Deszcz
sprzed trzech godzin wreszcie zdołał obniżyć temperaturę do dwudziestu
kilku stopni. Wciąż jednak panowała duchota, dlatego Bobby przewiesił
sportową marynarkę przez prawe ramię, dumnie prezentując granatową
koszulę z krótkim rękawem ozdobioną złotą policyjną naszywką.
- A ty co tu robisz? - spytała bez ogródek.
- Byłem akurat w pobliżu? - Uśmiechnął się szeroko. Miał ładny
uśmiech i doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
- Nie masz czasem małego dzieciaka, którym trzeba się zająć?
- Ma na imię Carina Lillian - odpowiedział, sięgając do tylnej
kieszeni w poszukiwaniu zdjęcia. - Cztery kilo sto. Piękna, prawda?
Przesunął się trochę w stronę pobliskiej latarni i podsunął fotografię
wielkości portfela pod strumień światła. D. D. rzuciły się w oczy pulchne
różowe policzki, zmrużone oczka i wyraźnie spiczasta główka.
- Cała ty - zapewniła.
- Poród naturalny - oświadczył z dumą.
D. D. pomyślała, że nigdy już nie będzie miała ochoty na seks.
- A Annabelle? - spytała o jego żonę.
- Czuje się świetnie. Perfekcyjnie karmi piersią i pracuje nad
ustawieniem małej rytmu dnia. Cała rodzinka ma się dobrze. A co u
ciebie?
- Nie karmię perfekcyjnie piersią.
- Czyjaś strata - skomentował.
- Co robisz na moim miejscu zbrodni?
- Mamy swoje powody.
- A ja jurysdykcję.
- Dlatego pomyślałem, że razem się tu rozejrzymy.
- Proszę cię… Miałeś nadzieję, że dotrzesz tu przede mną i spokojnie
sobie wszystko obejrzysz.
- Plan A nie wypalił, czas na plan B - zgodził się.
- To jakie macie powody?
- Marihuana.
- Handel?
- Podejrzewamy, że również import. Omiotła go bacznym
spojrzeniem.
- Myślicie, że to porachunki gangów narkotykowych? Wzruszył
ramionami.
- Liczyłem na małą przechadzkę, żeby się przekonać.
- Cała rodzina nie żyje, wiesz?
- Mówili mi.
- Dużo trupów jak na marihuanę - stwierdziła D. D. -
Metamfetamina, rozumiem, heroina, okej, ale trawka?
- No tak, bo handlarze ziołem nie potrafią przecież porządnie
przyćpać - zażartował.
- Dobra - zgodziła się D. D. - Możesz wejść, ale nadal twierdzę, że
to moje miejsce zbrodni.
- A ja nadal biję się w piersi.
Tym razem D. D. weszła od razu do salonu. Alexa już nie było.
Zostały po nim tylko żółte numerki znakujące dowody. D. D. przytknęła
rękę do nosa i oddychała płytko przez usta. Znów poczuła odruch
wymiotny, więc uszczypnęła się mocno w ramię. Udało się. Ból
odciągnął jej uwagę od smrodu.
Bobby bezszelestnie trzymał się jej boku. Jako były policyjny
snajper umiał się jednocześnie wtopić w klimat miejsca i zdystansować
do niego, co niezmiennie fascynowało D. D. Teraz wyczuwała w nim
narastające napięcie. Był wstrząśnięty widokiem, lecz jak każdy dobry
glina próbował opanować gniew.
Na środku rojącego się od karaluchów pokoju stała brązowo-złota
kanapa w szkocką kratę. A na brązowo-złotej kanapie w szkocką kratę
leżało ciało białego mężczyzny kreującego się na rastamana. Na oko miał
ze dwadzieścia kilka, może trzydzieści lat. Spod kolorowej wełnianej
czapy spływały mu na ramiona przeraźliwie długie dredy, okalając twarz,
z której wyzierała para martwych brązowych oczu i dziura od kuli na
środku czoła. Przewieszoną przez oparcie prawą ręką prawie dotykał
podłogi. Pod zwisającymi ku ziemi palcami, na papierowej torbie
wypełnionej Bóg wie czym, leżał krótkolufowy pistolet. Sierżant Warren
stawiała na dwudziestkędwójkę.
- Mało krwi - odezwał się Bobby.
- Pewnie większość wsiąkła w kanapę - mruknęła D. D.
Niecały metr dalej zauważyła sunącą po dywanie zmiętą chusteczkę
higieniczną. Ciekawe, ile zasad obowiązujących na miejscu zbrodni
złamałaby, wyciągając swojego glocka i załatwiając to, co się pod nią
kryło.
Spod chusteczki wypełzł karaluch, zamarł na moment bez ruchu -
dałaby sobie rękę uciąć, że im się przyglądał - a potem zajął się na powrót
swoimi sprawami, nurkując pod kolejną kupkę śmieci.
- Chyba wykąpię się dzisiaj w wybielaczu - wycedziła D. D. przez
zęby.
- Lepiej w olejku eukaliptusowym - podpowiedział Bobby. -Wlej
trochę do wanny. Mnie zawsze pomaga - dodał. - A jaką mam gładką
skórę!
D. D. pokręciła głową. Odeszła od dredziarza i z rezygnacją
skierowała się w głąb domu.
Matka zginęła w przylegającym do salonu malutkim aneksie
kuchennym. W jej plecach tkwił nóż z czarnym zakrzywionym
trzonkiem, należący do kompletu z drewnianego stojaka na szafce. Cios
nie był czysty. Kobieta zdołała się przeczołgać na łokciach jakieś dziesięć
centymetrów, o czym świadczyły wyraźne krwawe ślady na oblepionej
tłuszczem podłodze.
W pomieszczeniu panował jeszcze gorszy smród niż w salonie. D.
D. dostrzegła gnijące jedzenie w zlewie, skwaśniałe mleko
na stole i pleśń na ścianie w narożu. Niejedno już w życiu widziała.
Niejedno słyszała. Ale wciąż nie mogła pojąć, jak można tak żyć.
Obok kuchni znajdowała się łazienka. Kabina prysznicowa tonęła w
śmieciach i pięciolitrowych wiadrach wypełnionych żółtą cieczą.
Zauważyła, że zapchana toaleta chyba nie działa, i natychmiast zerknęła
ponownie w stronę wiader, żałując własnego odkrycia.
Wyszli na korytarz. Przed drzwiami do pierwszego pokoju leżało
rozciągnięte ciało szesnasto-, może siedemnastolatka. Dostał dwa strzały.
Jeden w udo. Drugi typowy dla porachunków gangsterskich - trzy
centymetry nad lewym okiem.
W pokoju Alex pochylał się nad ciałem nastoletniej dziewczynki.
Miała na sobie krótkie spodenki i koszulkę na ramiączkach. Została
zapewne wyrwana ze snu. Zdążyła odkryć kołdrę i usiąść na łóżku, po
czym dostała kulkę tuż nad prawym okiem. Upadła na bok. Rękę wciąż
zaciskała na poplamionym różowym prześcieradle.
W tym pokoju panował względny porządek. Pomieszczenie było co
prawda niewiarygodnie malutkie, zagracone, lecz znacznie czystsze od
pozostałej części domu. Ściany pomalowano na różowo z pojedynczymi
wzorami zieleni i błękitu. Stworzyła sobie azyl, pomyślała D. D.,
przyglądając się kupce książek leżących w kącie.
- Trzecie dziecko macie za mną - odezwał się Alex.
- Trzecie dziecko?
- Na podłodze.
D. D. z Bobbym ostrożnie podeszli do łóżka. Rzeczywiście w
odległości jakiegoś metra między łóżkiem a ścianą leżała poduszka, a na
niej ciało dużo młodszego dziecka, trzy-, może czteroletniej dziewczynki.
Paluszki zaciśnięte na podartym kocyku, kciuk w buzi. Można by
pomyśleć, że śpi, gdyby nie krew na lewej skroni.
- Nie zdążyła się obudzić - poinformował Alex cichym głosem,
wyraźnie przygaszony i spięty.
- Na to wygląda - wyszeptała. - Co to jest?… Psie posłanie? Spała na
psim posłaniu?
- Najwyraźniej - potwierdził ponuro Bobby.
- A te ślady na rękach i nogach? Co to, do cholery? - D.D. zdołała
zrobić jeszcze krok, by przyjrzeć się serii świeżych czerwonych
nacięć i srebrnoszarych krzyżujących się blizn, którymi pokryte
były kończyny dziewczynki. Na samej nodze D. D. naliczyła kilkanaście
zrostów. Ktoś potraktował to dziecko żyletką, i to nie raz.
- Błagam, powiedzcie, że ktoś zadzwonił po pogotowie opiekuńcze
- wyszeptała, nim zdała sobie sprawę, że niczego to już teraz nie zmieni.
Wyszli z Bobbym z pokoju, rozejrzeli się jeszcze w sypialni
chłopaka i ruszyli w stronę ostatniego pomieszczenia. Było tylko
odrobinę większe od pierwszego. Małżeńskie łoże upchnięto pod ścianą.
Przy nim stała stara dębowa kołyska.
Bobby przystanął.
- Zostań tutaj - nakazała D. D. - Sama się tym zajmę. Minęła
Bobbyego, podeszła prosto do kołyski i zaglądnęła do
środka. Zmusiła się, by obejrzeć wszystko dokładnie, dając sobie
jakieś dwie, trzy minuty. Żywiła głębokie przekonanie, że choć tyle
należy się zmarłym. By nie skracać tych ostatnich chwil. Niczego nie
przeoczyć. Zapamiętać ich. Oddać im cześć.
A potem dorwać skurwysyna, który im to zrobił.
Wróciła na próg pokoju i głosem dużo spokojniejszym, niż sama się
po sobie spodziewała, oświadczyła:
- Niemowlę. Martwe. Nie zginęło od strzału. Prawdopodobnie je
uduszono. Na brzuchu leży poduszka.
- Chłopiec czy dziewczynka? - spytał Bobby.
- A jakie to ma znaczenie?
- Chłopiec czy dziewczynka? - warknął.
- Dziewczynka. Wychodzimy, Bobby.
Posłuchał jej. W tak małym zagraconym domu i tak nie miał innego
wyjścia. Każdym krokiem ryzykowali zniszczenie dowodów albo co
gorsza nadepnięcie na któreś z ciał. Lepiej wtopić się w parną letnią noc.
Przystanęli przed budynkiem. Dobrą chwilę łapczywie wdychali
ciężkie, wilgotne powietrze. Hałas przy podjeździe przybierał na sile.
Sąsiedzi, dziennikarze, gapie. Nic nie nakręca lepiej sąsiedzkiej imprezy
niż sierpniowa zbrodnia.
D. D. była oburzona. Wściekła. Przygnębiona.
To była jedna z tych nocy, kiedy praca ją przerastała.
- Najpierw facet, potem matka, na końcu dzieci? - spytał Bobby.
Pokręciła głową.
- Żadnych domysłów. Zaczekaj, aż technicy wszystko ustalą. Znasz
może Alexa Wilsona?
Bobby pokręcił głową.
- Był w środku. Wykłada kryminalistykę w akademii i przez miesiąc
towarzyszy naszemu zespołowi. Niegłupi gość. Myślę, że rano będzie
nam już mógł coś powiedzieć.
- Wolny? - spytał Bobby.
- Odwal się.
- Sama zaczęłaś.
- Niby jak? - spojrzała na niego zdziwiona.
- Nazwałaś go niegłupim. A przecież wychodzisz z założenia, że
facet z definicji nie może być mądry.
- Kiedyś ciebie uważałam za niegłupiego, więc i tym razem mogę
się mylić.
- Też za tobą tęskniłem - zapewnił ją.
Umilkli na chwilę, rozmyślając o tym, co przed chwilą zobaczyli.
- Myślisz, że to sprawka rastamana?
- Nie znaleźliśmy żadnych narkotyków.
- W domu nie - zgodził się Bobby. - Może rozejrzymy się na
zewnątrz?
Na tyłach budynku odkryli drewnianą szopę, która bardziej
przypominała wychodek. Od podłogi po dach wypchana była paczkami z
marihuaną.
- No i mamy towar - mruknął Bobby.
- Ale dalej nie kupuję wersji z porachunkami gangów - oznajmiła D.
D.
- Czemu?
- Odkąd to jeden diler załatwia drugiego i nie zabiera jego towaru?
Jeśli motywem rzeczywiście są narkotyki, ten towar nie ma prawa tu być.
- Może go nie znaleźli?
Rzuciła mu niedowierzające spojrzenie i wymownie zerknęła na
zegarek.
- My nie mieliśmy z tym problemu i dodam, że zajęło nam to mniej
niż minutę.
Bobby ściągnął usta.
- No ale jeśli nie porachunki gangów, to co?
- Nie mam pojęcia - przyznała D. D. Oboje zamilkli.
- To twoja sprawa. Jeszcze raz przepraszam.
Zajrzała w jego szare, pełne spokoju oczy, omiotła wzrokiem silne
ramiona, w których kiedyś jeden jedyny raz w życiu pozwoliła sobie
zapłakać.
- Niestety moja - odpowiedziała. Wrócili pod drzwi frontowe.
Bobby poszedł do swojego samochodu. D. D. znów weszła do
środka.
Rozdział 13
DANIELLE
Lucy zaczęła krzyczeć tuż po północy. Na dźwięk wysokiego,
rozpaczliwego pisku całą czwórką rzuciliśmy się korytarzem w stronę jej
sali. Popełniliśmy błąd, wbiegając do środka wszyscy razem. Widok
grupy dorosłych tylko spotęgował atak.
Rzuciła się z pięściami na okno. Kiedy odporne na wstrząsy szkło
ani drgnęło, zaatakowała przeciwległą ścianę, uderzając w nią głową.
Zawyła i puściła się pędem w stronę kolejnej ściany. Za duża zielona
koszula chirurgiczna, którą wciąż miała na sobie, falowała niczym
gigantyczna peleryna trzepocząca u kościstych kolan.
Uniosłam rękę, nakazując wszystkim, by stanęli nieruchomo.
Oficjalnie nie powinno mnie tu nawet być. Odbiłam kartę dobrych parę
godzin temu, ale nie wróciłam do domu. Zdałam sprawozdanie Karen,
ucięłam sobie pogawędkę z Gregiem, nadrobiłam trochę papierkowych
zaległości. Byłam zmęczona, wyczerpana ucieczką Lucy i
przesłuchaniem policjantów. Po wyjściu funkcjonariuszy popełniłam
błąd, szukając w Internecie relacji z wydarzeń w Dorchesterze. Oczami
wyobraźni zobaczyłam Ozziego w białym dwupiętrowym domu. A potem
Patricka, Denise, starszego brata i siostrę.
To zaś przywołało głos ojca:
- Malutka Danny. Moja śliczna mała Danny!
Zostało dwa i pół dnia. Sześćdziesiąt godzin. Odliczanie trwa.
- Jest w transie - wyszeptała stojąca za mną pomocnica Cecille.
Miała rację. Ciemne oczy Lucy pokryła szklana zasłona, dziewczynka
walczyła z czymś, co tylko ona widziała. Koszmar przeniósł
ją na pustkowia zawieszone gdzieś między jawą a snem. Jej
zachowanie było reakcją na naszą obecność, choć zupełnie nieświadomą.
Takich dzieci nie sposób dobudzić i prawie zawsze źle się to kończy.
Lucy rzuciła się na kolejną ścianę. Zaczęła uderzać w nią głową.
- Ativan - odezwał się stojący po przeciwnej stronie pokoju starszy
pomocnik Ed. Był przysadzistym, łysiejącym mężczyzną. Lubił gotować,
za co dzieciaki go uwielbiały.
- Co ty powiesz - burknęłam w odpowiedzi.
- Złapię ją - zdecydował, szykując swe masywne ciało do akcji.
Zamierzał ją unieruchomić w niedźwiedzim uścisku. Takie otulenie
silnymi ramionami często uspokajało dzieci, pomagało sprowadzić je na
ziemię. Od razu wiedziałam, że Lucy na to nie pójdzie.
- Nie - powstrzymałam go, chwytając za rękę. - Spróbuj jej dotknąć,
a dopiero wpadnie w szał.
- Już wpadła. Musimy ją uspokoić, zanim dołączy się reszta
dzieciaków. Jest środek nocy, Danielle. Wiesz, co się będzie za chwilę
działo.
Wiedziałam, lecz używanie siły w stosunku do tak skrzywdzonego
dziecka jak Lucy… Nie mogłam na to pozwolić.
- Wszyscy na zewnątrz - rozkazałam. - Wychodzimy. Tylko
pogarszamy sytuację.
Lucy znów waliła wściekle pięściami w okno. Jej bezsilność
sprawiała mi fizyczny ból. Zachowywała się, jakby wiedziała, że i tak nie
sforsuje szkła, że i tak stąd nie ucieknie, a mimo to musiała spróbować.
Ile czasu okładała pięściami drzwi lodówki? Ile godzin i dni
spędziła w pozycji embrionalnej, walcząc z bólem rozrywającym
skurczone kończyny?
Te dzieci były twardsze od nas. Te dzieci były od nas
odważ-niejsze. Dlatego kochaliśmy je tak bardzo.
Wycofaliśmy się powoli na oświetlony korytarz. Atak Lucy
wywołał już efekt domina. Dzieci zerwały się z łóżek i z szeroko
otwartymi z przerażenia oczyma wsłuchiwały się w kolejną falę pisków.
Jimmy biegał po korytarzu z rozpostartymi ramionami. Pod wpływem
stresu zawsze udawał szybujący samolot. W ślad za nim poszli Jorge i
Benny.
Dzieci, które potrafiły mówić, trajkotały jak najęte. Inne leżały
zwinięte w kłębek. Mająca skłonności samobójcze Aimee stała w progu,
czekając na koniec świata. Bynajmniej nie zdziwiona, przecież od dawna
wiedziała, że w końcu nadejdzie. Po chwili wtopiła się w ciemności
swojego pokoju. Cecille pognała za nią.
Lucy zaczęła zawodzić. Wysoki, pełen udręki dźwięk narastał, po
czym cichł i po chwili ponownie wybuchał ze wzmożoną siłą.
- Cicho, cicho, cicho! - krzyczał Jimmy ganiający po holu w
trzepoczącym szlafroku.
Lucy zawodziła jeszcze głośniej.
- Dość, dość, dość - podchwycili Jorge i Benny.
- Nocny seans - ryknął Ed. - Wszyscy do sali telewizyjnej. Popcorn
czeka.
Zaczął zaganiać zdezorientowane, oszołomione dzieci w stronę
świetlicy. Ruszyłam do szafki z lekami, po drodze starając się zgarnąć jak
najwięcej dzieciaków. Zmuszałam się, by iść powoli, choć chciałam biec
co sił w nogach.
Lucy nie przestawała zawodzić. Na przeciągłe, rozdzierające serce
wycie wszyscy bledliśmy, usilnie przywołując na twarz niewyraźne
uśmiechy.
Przed oczami miałam ojca. Stał w progu w aureoli światła
wpadającego z korytarza.
- Malutka Danny. Moja śliczna mała Donny!
Melodia tych ostatnich słów świetnie nakładała się na zawodzenie
Lucy. Tak brzmią pieśni za zmarłych.
Musiałam ją uciszyć. Wyrzucić jej głos z głowy.
Dopadłam w końcu szafki i chwyciłam ativan. Minęło mnie biegiem
dwoje dzieci. Chwyciłam jedno, potem drugie i pognałam w stronę
świetlicy. Pomocnicy włączyli film, toteż płynący z głośników dźwięk
zagłuszył trochę hałasy z drugiego końca korytarza.
Lucy krzyczała coraz głośniej, rzuciłam się więc pędem po resztę
rzeczy. Środek uspokajający to tylko połowa sukcesu. Prawdziwym
wyzwaniem jest jego podanie. Większość dzieci trzeba namawiać,
czasem nawet przekupywać. Lucy jednak nie rozumiała ludzkiej mowy.
Stanowiła dla nas zagadkę, tym większą teraz, kiedy jej przeraźliwy
krzyk niemalże rozsadzał mi głowę. Szyby w oknach powinny popękać, a
budynek runąć od tych pełnych udręki wrzasków.
- Malutka Danny. Moja śliczna mała Danny!
Chwyciłam trzy kawałki sera, magnetofon z muzyką relaksacyjną i
pognałam do jej sali.
Bez ceregieli wkroczyłam do środka przekonana, że w jej obecnym
stanie nie ma to większego znaczenia. Myliłam się. Musiała mnie
dostrzec kątem oka, bo natychmiast rzuciła się na mnie z pazurami.
Trafiła w ramię. Zatoczyłam się z cichym jękiem.
Przed oczami mignęły mi skołtunione ciemne włosy i pełne
desperacji oczy, nieproporcjonalnie duże w drobniutkiej, bladej twarzy.
Odruchowo zasłoniłam się magnetofonem. Uderzyła w niego mocno
prawą ręką. Musiało zaboleć. Przytknęła dłoń do piersi i zaskomlała.
Wcisnęłam „play” i z głośników popłynęły spokojne fortepianowe
dźwięki. Muzyka uspokaja dzikie bestie.
Ale nie Lucy.
Kopnęła mnie w goleń. Zaczęłam się wycofywać, próbując
wypracować jakąś bezpieczną odległość. Czekała w pełnej gotowości na
kłębach palucha, ani na chwilę nie spuszczając ze mnie wzroku.
Chciała wydłubać mi oczy, wbić palce głęboko w gałki i mocno je
ścisnąć. Mogłam to wyczytać z jej twarzy. Coś w niej wybuchło. Ktoś
wyciągnął zawleczkę. Traciła kontakt z rzeczywistością. Pragnęła krwi.
Potrzebowała jej.
Nie przestawałam krążyć po pokoju, unikając kątów i starając się
pozostać w świetle drzwi.
Byłam silniejsza.
Lucy jednak była szybsza. Zielona koszula i blade kończyny
zlewały się w jedną wirującą plamę.
Kolejny kopniak dosięgną! mojego kolana. Zachwiałam się,
upuściłam magnetofon. Lucy porwała go i cisnęła nim w okno. Choć
odbił się z hukiem od odpornej na stłuczenia szyby, George Winston grał
niestrudzenie dalej.
Lucy nie robiło to najwyraźniej różnicy. Zdążyłam złapać
równowagę i rzucić się w kierunku drzwi. Przejrzała mój plan. Odcięła
mi drogę i zagoniła mnie na powrót w głąb pokoju. Dzielił nas teraz
materac, co uznałam za sprzyjającą okoliczność. Zaczęłam go wolno
obchodzić, kierując się w stronę drzwi. Lucy po materacu ruszyła do
ataku.
Zupełnie się tego nie spodziewałam. Zdążyłam tylko unieść ręce do
góry i zarobiłam cios głową w brzuch. Siła uderzenia była tak wielka, że
przewróciłyśmy się obie na okno. Lucy atakowała teraz niczym dzikie
zwierzę, rozorując mi pazurami skórę i kopiąc bez opamiętania.
Próbowałam złapać jej ręce, unieruchomić ją.
Chwyciła mnie za ramię oburącz i mocno pociągnęła. Nagłe
szarpnięcie sprowadziło mnie do parteru. Natychmiast wskoczyła mi na
plecy, szarpiąc moje włosy. Po chwili jedną ręką dosięgła gardła i mocno
ścisnęła.
Uderzyłam z impetem plecami o ścianę, próbując ją zrzucić. Nie
zwolniła uścisku, zastosowałam więc ulubiony chwyt Grega,
przerzucając ją sobie przez głowę. Wylądowała bez tchu na podłodze.
Widziałam, jak otwiera szeroko oczy i wydaje z siebie bezdźwięczne
„och”. Zdawałam sobie sprawę, że unieruchomiłam ją tylko na chwilę,
wcisnęłam więc szybko ativan w pierwszy kawałek sera i pogniotłam w
palcach, formując kulkę. Poturlałam ją w stronę Lucy i pokuśtykałam w
kierunku wyjścia.
W progu stał przerażony Ed.
- Co tu się, u diabła…
- Cicho, jeszcze nie skończyła.
Jakby na potwierdzenie moich słów Lucy zaczęła powoli wstawać.
Zataczała się. Jej szkliste oczy pozbawione były życia. Chwiejnym
krokiem szła przed siebie. Nagle kopnęła niechcący rzuconą przeze mnie
kulkę serową, która poturlała się na środek pokoju.
Ten niespodziewany ruch zwrócił jej uwagę. Przystanęła,
przyglądając się jej uważnie.
Wstrzymałam oddech i zaczęłam ugniatać w dłoniach kolejne dwa
kawałki sera. Wykorzystać jej kocie wcielenie. To jej mechanizm
obronny. Niech zacznie myśleć jak kot.
Poturlałam kolejną kulkę w jej stronę. Lucy odprowadziła ją
wzrokiem, ale wróciła do pierwszej. Widziałam, jak jej cia-
ło instynktownie przyjmuje kocią pozycję. Trzecia kulka rzucona
wprost pod jej stopę wreszcie zadziałała. Lucy dopadła do niej, chwyciła
ją w obie ręce i zaczęła podrzucać w górę.
- Gdzie ativan? - spytał Ed. - Na Boga, Danielle…
- Zamknij się.
Nie chciałam, żeby ją rozpraszał. Miała się skupić na serze.
Pobawić się uroczymi serowymi kuleczkami. Poturlać je po podłodze. A
potem spałaszować.
Długo kazała mi czekać. Minęło pięć minut, sześć, siedem, osiem.
Jedna z kulek zaczęła się rozpadać na kawałki. Wstrzymałam oddech,
czekając, aż wypadnie z niej tabletka. Ale w tej akurat nie było leku. W
końcu Lucy przestała się bawić i zlizała małe kawałki cheddara z dywanu.
Potem poszła po kolejną kulkę i następną. Jedna, druga, trzecia.
Ser zjedzony. Tabletki podane. Odetchnęłam z ulgą i dopiero teraz
poczułam, że nogi mam jak z waty, a od ramienia promieniuje ból palący
niczym ogień. Po wierzchu dłoni spływała mi strużka krwi. Po policzku
również.
- Podałaś? Jak?… - zaczął Ed.
- Były w serze - wyszeptałam, ciągnąc go w stronę drzwi. - Za kilka
minut zaczną działać. To koniec, za chwilę odleci.
- Cholera, Danielle, potrzebujesz lekarza.
- W takim razie dobrze się składa, że pracujemy w szpitalu. - Nie
chciałam być złośliwa, lecz nie potrafiłam się powstrzymać. Wciąż
odczuwałam napięcie, byłam strzępkiem nerwów. Szkoda, że nie ma tu
Grega… - Chciałabym… potrzebuję…
Wtem przypomniałam sobie George’a Winstona, którego muzyka
wciąż rozbrzmiewała w pokoju Lucy, i zachciało mi się najpierw śmiać, a
zaraz potem płakać. I wiedziałam już, że sprawy mnie przerosły.
W łazience ochlapałam twarz wodą, wmawiając sobie, że z całą
pewnością nie słyszę w głowie śpiewnego głosu ojca.
Kiedy po piętnastu minutach wróciłam do pokoju Lucy,
dziewczynka leżała w kącie zwinięta w kłębek, z jedną ręką wyciągniętą
nad głowę. Poruszała nią delikatnie, obserwując tańczące na
ścianie cienie. Jej ruchy były ospałe, środek uspokajający zaczynał
działać.
Wkrótce zaśnie. Zastanawiałam się, jakie obrazy czyhają na nią pod
zamkniętymi powiekami. I skąd bierze siłę, by znów się podnieść.
Wślizgnęłam się skulona do sali. Usiadłam po turecku w niewielkiej
odległości. Głowa Lucy opadła, mięśnie wokół szczęki się rozluźniły, a
policzki straciły wściekłe rumieńce.
Wyglądała wreszcie jak dziewięciolatka, która dużo przeszła.
Miałam ochotę przygładzić odstający kosmyk włosów, ale
trzymałam ręce przy sobie.
- Już dobrze - szepnęłam. - Nie skrzywdzimy cię. I tego samego
oczekujemy od ciebie. Nie atakujemy, dobrze, Lucy? Tutaj się nie bije.
Nie gryziemy, nie kopiemy, nie ciągniemy za włosy. Tylko o to cię
proszę. Żebyś nas dobrze traktowała. A wtedy my też cię będziemy
dobrze traktować.
- Zły pan - odezwała się głosem tak delikatnym, tak dziewczęcym,
że dopiero po dłuższej chwili zdałam sobie sprawę, że właśnie
przemówiła.
- Lucy?
- Zły pan - powtórzyła.
Zupełnie mnie zatkało. Lucy umiała mówić!
- Wszystko już dobrze. Tu nie ma żadnych złych panów. Jesteś
bezpieczna.
Popatrzyła na mnie spod półprzymkniętych powiek. Ativan
zaczynał działać. Wyciągnęła rękę i chwyciła moją dłoń. Miała silne
palce i mocny uścisk, nawet pod wpływem środka uspokajającego.
- Zły pan - powtórzyła raz jeszcze, tym razem natarczywie i z
dzikością w głosie, świdrując mnie uważnym spojrzeniem.
- Już dobrze - spróbowałam ponownie.
- Nie - odpowiedziała żałośnie. - Nie. - Puściła moją dłoń, zwinęła
się w kłębek i zasnęła.
Zostałam przy niej, wpatrując się w chudziutkie, blade ciałko.
- Źli panowie umierają. Życie się jakoś układa - zapewniłam nas
obie. I poczułam, jak ciarki przechodzą mi po plecach.
SOBOTA
Rozdział 14
Kiedy obudziła ją reklama żeli intymnych, wiedziała już, że
sytuacja nie wygląda ciekawie. W spocie twierdzono, że jeden zapewnia
mężczyznom orzeźwiający chłód, drugi gwarantuje kobietom gorące
dreszcze, a gdy oboje się spotkają…
D. D. chciała się sama przekonać. Musiała się przekonać.
Kolejnych kilka minut spędziła półnaga, wpatrzona w ekran
telewizora, jakby za chwilę mieli powtórzyć filmik. Tylko tym razem to
ona i, powiedzmy, Alex Wilson leżeliby w zmiętej pościeli. Ona miałaby
na sobie jego jedwabny krawat. A on nic.
Cholera.
Życie jest do dupy.
Wskoczyła na bieżnię, w niecałe dwadzieścia pięć minut pokonała
pięć kilometrów, po czym łyknęła dwie filiżanki espresso i wyszła do
pracy.
O wpół do dziewiątej zajechała pod posterunek z pudełkiem
zawierającym kilkanaście pączków pod pachą. Większość jej zespołu
przestrzegała zasad zdrowego żywienia. To dobrze. W obecnym nastroju
potrzebowała co najmniej połowy dla siebie. Zaczęła od pączka z
budyniem, nalała sobie filiżankę świeżej kawy ä la wydział zabójstw i
zabrała się do roboty.
W sobotni poranek punktualnie o dziewiątej cała ekipa z Alexem
włącznie stłoczyła się w jej maleńkim gabinecie. Mieli jakieś pół godziny
na podsumowanie ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Potem D. D. musi
złożyć raport zastępcy naczelnika. Czy dwa ostatnie morderstwa należało
uznać za odrębne, nie powiązane ze sobą sprawy? A może za elementy
jakiejś większej, makabrycznej układanki? Opcja pierwsza oznaczała
dwa zespoły i dwa różne dochodzenia. Opcja druga - utworzenie
specjalnej grupy operacyjnej.
D. D. rozdała duże kubki z kawą, wskazała w połowie puste
pudełko z pączkami i stanęła przy białej tablicy. Alex usiadł naprzeciw.
Miał na sobie weekendowy strój: spodnie khaki i koszulkę polo w żywym
niebieskim kolorze, który świetnie podkreślał błękit jego oczu. Spodnie
doskonale opinały umięśnione nogi.
No i te dłonie z długimi zgrubiałymi palcami spoczywające na
kolanach…
- A gdzie reszta pączków? - spytał Phil.
- Spadaj - mknęła D. D. - Zaczynamy od wiktymologii. Mamy
Harringtonów w Dorchesterze…
- Biali chrześcijanie klasy robotniczej - streścił Phil, zajadając się
pączkiem z lukrem i syropem klonowym.
- Szkoła, praca, kościół, jakieś stowarzyszenia, poprzedni adres?
Phil wyrecytował przegląd geograficzny wszystkich znanych
im zajęć Harringtonów. D. D. pośpiesznie zanotowała odpowiedzi
na tablicy i podkreśliła je poziomą kreską. - No dobra, a teraz klan
Laraquette-Solis.
- Biali drobni handlarze narkotyków - odparł Phil.
- Czworo dzieci, każde z innego ojca - odezwał się Alex.
- Kłopoty z opieką społeczną - dodał Phil.
-1 urzędem imigracyjnym - dobiegł z tyłu pokoju głos Neila,
trzeciego członka zespołu. Jego skóra przybrała trupio blady odcień
typowy dla osób, które zbyt dużo czasu spędzają w świetle jarzeniówek.
Nic dziwnego, skoro przez ostatnie dwa dni praktycznie nie wychodził z
prosektorium, gdzie nadzorował sekcje zwłok Harringtonów. A przecież
mieli kolejnych sześć trupów… Neil pracował kiedyś jako sanitariusz, co
z automatu skazywało go na to niewdzięczne zadanie.
- Okazuje się, że Hermes Laraquette pochodził z Barbadosu.
-Zerknął w notatki i dodał: - Z białej biedoty, na którą tam mówią
red-legs, wywodzącej się od niewolników i przestępców. Poszukiwały go
służby imigracyjne. Przynajmniej oni mogą teraz zamknąć sprawę.
- Szkoła, praca, kościół, jakieś stowarzyszenia, poprzedni adres? -
poganiała D. D. Tu lista była krótka. Rodzina Laraquette-Solis
zamieszkiwała dzielnicę Jamaica Plains. Nie udzielali się w sąsiedztwie, a
pojęcie świadomości społecznej było im zupełnie obce. Przeprowadzili
się tam pół roku wcześniej i o ile Hermes lubił się przechadzać po okolicy
w kolorowej włóczkowej czapie, o tyle kobietę i dzieci rzadko widywano
na zewnątrz.
D. D. nie potrafiła tego zrozumieć. Jak można było przesiadywać w
tym smrodzie?
Przyjrzała się obu listom. Żadne podobieństwa nie rzucały się w
oczy.
- Wrogowie? - drążyła.
Nikt nie potrafił wskazać wrogów Harringtonów. U Laraquette’ow
sprawa wyglądała dokładnie odwrotnie… Ze względu na brudne interesy
Hermesa lista była długa, a na weryfikację wszystkich nazwisk
potrzebowaliby dobrych kilku dni. D. D. zrobiła adnotację: „Do
sprawdzenia”.
- No dobra. - Nie chciała tracić czasu. - Nie widzę, jak te dwa światy
miałyby się spotkać. Trudno mi wymyślić logiczne okoliczności, w
których obie rodziny mogłyby się poznać.
- Może działalność charytatywna? - podsunął Alex. - Może kościół
Harringtonów pomaga najbiedniejszym? Albo na własną rękę bawili się
w wolontariuszy?
- Do sprawdzenia. Harringtonowie lubili pomagać, a Laraquette’om
przydałaby się pomoc. Jakieś inne powiązania?
- Dzieciaki - kombinował Phil. - Chłopcy byli mniej więcej w tym
samym wieku. Może jakieś wspólne treningi sportowe, obóz, coś w tym
stylu? D. D. zapisała jego sugestię.
- Rodziny zastępcze, dzieci z problemami - kontynuował Phil. -
Adoptowany przez Harringtonów Ozzie zaliczył po drodze kilka rodzin
zastępczych.
- Myślisz, że ktoś dałby dziecko Laraquette’om? - D. D. po-
wątpiewała w tę teorię. - Ja bym stawiała, że opieka społeczna za-
stanawiała się raczej, jak ich dzieci wyciągnąć z tego bagna.
- Kolejna opcja - zauważył Phil. - Skoro Harringtonowie czuli
potrzebę pomagania dzieciom w trudnej sytuacji, a dzieciaki
Laraquette’ow bez wątpienia do takich należały…
- Tę wersję jestem w stanie kupić. Zadzwonimy do opieki
społecznej. Pewnie się za nami stęsknili. Jakieś inne pomysły?
W pokoju zapadła cisza. D. D. zrobiła jeszcze kilka notatek,
wyczyściła tablicę i przeszła do następnego punktu: miejsca zbrodni.
Zaczął Neil, wydziałowy guru w kwestii sekcji zwłok:
- Koroner potwierdził, że matka, Denise Harrington, starszy syn
Jacob i młodszy syn Oswald zginęli od jednego ciosu nożem. Co ciekawe,
żadna z ran nie nosi śladów wahania.
- Boże - wyrwało się Philowi, który był jedynym mężem i ojcem w
zespole. - Dziewczynka, Molly, dostała cios w lewe ramię. Ale przyczyną
śmierci było uduszenie gołymi rękami. Złamana kość gnykowa świadczy
o dużej sile sprawcy.
- Sile dziewięciolatka? - spytała D. D.
- Nie sądzę. - Popatrzył na nią wymownie, po czym zerknął w
notatki i dodał: - Za ojca, Patricka Harringtona, jeszcze się nie zabrali.
Lekarze twierdzą jednak, że umarł na skutek powikłań pooperacyjnych, a
dokładniej obrzęku mózgu.
- Czyli mamy trzy ofiary zadźgane, jedną uduszoną i jedną
postrzeloną. Dość nietypowo. Większość morderców trzyma się jednego
schematu, tak? - upewniła się D. D., patrząc na Alexa.
Kiwnął potakująco głową.
- Ktoś, kto zamierza zamordować całą rodzinę, wybiera pistolet,
leki albo/i tlenek węgla. Bywa i tak, że ojciec najpierw odurza członków
rodziny, żeby zminimalizować ich cierpienie, a potem strzela.
Molestowany nastolatek, który chce się zemścić, wybiera kij bejsbolowy
albo/i podpalenie. Nie słyszałem, żeby jeden sprawca zmieniał broń w
trakcie swego krwawego marszu.
- No właśnie: jeden sprawca - podchwyciła D. D. - To może
załóżmy na chwilę, że było kilku sprawców. Przecież nastoletni mordercy
miewają wspólników. Znamy przypadki, gdy zakochany chłopak pomógł
swojej dziewczynie pozbyć się rodziny, żeby mogli być razem. Pamiętam
też sprawę dwóch dziewczyn, lesbijek, które zamordowały dziadków
stojących im na drodze do szczęścia.
- Jasne, zdarzają się przypadki, że nastolatek podżega partnera do
zbrodni - zaczął tłumaczyć Alex. - Ale po wszystkim uciekają zazwyczaj
razem. Myślisz, że niby-wspólnik zabija nastolatka, który namówił go do
morderstwa, i sam się ulatnia?
- A może to wspólnik namówił nastolatka do złego?
- Tylko czemu? - spytał Alex.
- Niby skąd mam wiedzieć?
- Mało prawdopodobne - stwierdził Alex. - Istotną kwestią wciąż
pozostaje metodyczność działania. Żądna krwi para nastolatków nie
zostawiłaby po sobie takiego porządku. Szukamy sprawcy o
nieprzeciętnej sile i inteligencji. Cierpliwego, wyrachowanego i
zręcznego. Znajdź mi takiego nastolatka, to pogadamy.
- Słuszna uwaga. A co wiemy o nożu?
- Nóż znaleziony u Harringtonów pochodził z kuchennego
kompletu. - Phil skończył pączek i strząsał okruchy z zaokrąglonego
brzuszka. - Trzonek zbyt tłusty, żeby zostały na nim jakieś odciski.
- A spluwa?
- Zarejestrowana na Patricka Harringtona. Nosi jego odciski.
- Broń pochodziła więc z domu. Phil przytaknął.
- Dobra. A u Laraquette’ow?
Tym razem głos zabrał Alex, biorąc do ręki swoje notatki.
- Plan działania zróżnicowany. Czworo zastrzelonych: mężczyzna
w pokoju dziennym, nastolatek w korytarzu i dwie dziewczynki w swoich
sypialniach. Kobieta, Audi Solis, zadźgana nożem w kuchni. Niemowlak,
dziewczynka, uduszona w kołysce, najpewniej poduszką. Kolejność
jeszcze nie ustalona. Ojciec mógł wybić całą rodzinę, a potem zasiąść na
kanapie i strzelić sobie w łeb. Ale mógł też zginąć pierwszy, a morderca
wrócił do niego po wszystkim, żeby upozorować samobójstwo.
- Nóż? - spytała D. D.
- Z kompletu w kuchni - powtórzył Phil. - Żadnych śladów na
trzonie.
- Broń?
- Niezarejestrowana, numery seryjne spiłowane.
- Kradziona - wtrąciła D. D. - Czarny rynek.
- Najprawdopodobniej… Biorąc pod uwagę styl życia Hermesa…
- Niezła pukawka jak na handlarza marihuaną - podsumowała D. D.
Przerwała na moment, przypatrując się listom z informacjami o
zbrodniach. - Ciekawe, że przy obu morderstwach mamy
do czynienia z tymi samymi metodami: strzały z broni, dźgnięcia
nożem i uduszenie. Do tego w obu przypadkach narzędzia zbrodni
pochodziły z domu.
- To jeszcze o niczym nie rozstrzyga - podkreślił Alex.
- Prawda. Ale to dość interesujące. Sam mówiłeś, że tego typu
zbrodniarze działają według jednego schematu. A tu mamy dwie różne
sprawy, w których giną całe rodziny wymordowane w taki sam sposób i
przy użyciu znalezionych w domu przedmiotów. Jakie jest
prawdopodobieństwo przypadku?
- Naśladowca? - z tyłu pokoju odezwał się Neil. D. D. pokręciła
głową.
- Odpada. Nie ujawniliśmy mediom przyczyn zgonu. Wiedzą, że
Patrick Harrington został przyjęty do szpitala z raną postrzałową głowy.
Ale nic nie mówiliśmy o nożu, a już na pewno nie podaliśmy informacji,
że Molly Harrington została uduszona.
Neil nie odpowiedział.
D. D. odłożyła na bok niebieski mazak.
- Houston, mamy problem - oznajmiła w końcu.
Szef D. D. nie widział jeszcze powodów do paniki. Podobieństwa
między morderstwami Harringtonów i Laraquette’ów oczywiście istniały.
Mogły być jednak przypadkowe, a utworzenie specjalnej grupy
operacyjnej nie uszłoby uwagi mediów. Tylko czekać, aż jakiś
dziennikarzyna marzący o karierze Nancy Grace ogłosi, że sprawy są
powiązane, a po Bostonie krąży szaleniec mordujący całe rodziny.
Rozdzwonią się telefony. Burmistrz zażąda oficjalnego oświadczenia.
Sprawy się skomplikują.
Mieli sierpień. Ludziom doskwierał upał i łatwiej dawali się ponieść
emocjom. Im mniej się im powie, tym lepiej.
Zwłaszcza że zastępca naczelnika wpadł na jeszcze jeden genialny
pomysł. Przecież zespół D. D. mógłby się zająć obiema sprawami.
Łatwiej im będzie pokojarzyć kolejne zbiegi okoliczności, jeśli się
pojawią.
Trójka policjantów na dwa morderstwa z kilkoma ofiarami każde?…
D. D. nie omieszkała zauważyć, że przełożony chyba przecenia ich siły.
Ten zaś nie omieszkał zauważyć, że w zasadzie sierżant Warren ma
do dyspozycji nie trzy, a cztery osoby - przecież w sporządzaniu raportów
z miejsc zbrodni pomagał im profesor Alex Wilson.
D. D. zażądała minimum dwóch dodatkowych ludzi.
Zastępca naczelnika obiecał, że wydział narkotykowy odciąży ją w
rozpracowaniu Laraquette’ow.
I tak udało jej się uzyskać więcej niż zazwyczaj od wiecznie
zestresowanego ograniczonego budżetem szefa, więc uznała swoje
zwycięstwo.
Jej zespół przyjął tę decyzję bez zbędnych komentarzy. Będą jedli
przy biurkach i zaniedbywali rodziny. To rozumiało się samo przez się w
czasach, gdy dotacje rządowe malały, a liczba zabójstw rosła.
Detektywem zostawało się z powołania.
Skoro weekend zapowiadał się kiepsko, D. D. ogłosiła przerwę na
lunch. Sześć pączków nie starcza w końcu na długo. Na szczęście na dole
mieli policyjną kantynę słynącą z rewelacyjnej kuchni.
D. D. postawiła na kanapkę z pełnoziarnistego chleba z krwistą
wołowiną i wszystkimi dodatkami oraz pokaźny kawałek ciasta
cytrynowego. Phil, który jej zdaniem musiał mieć w sobie spory
pierwiastek kobiecy, zamówił sałatkę szefa. Neil wziął kanapkę z pastą
jajeczną, co uznała za dość osobliwy wybór osoby wracającej wkrótce do
prosektorium. Tyczkowaty rudzielec, zdeklarowany gej, pochłonął
kanapkę czterema kęsami i natychmiast podążył w stronę wyjścia, wesoło
pogwizdując. Wpadł mu chyba w oko nasz koroner, pomyślała D. D.
Spędzili ostatnio razem sporo czasu.
Alex usiadł przy niej z grillowanym kurczakiem i makaronem
penne. Była pełna podziwu, że przy temperaturze przekraczającej
trzydzieści stopni potrafi przełknąć ciepłe jedzenie. Całość posolił, dodał
suszone płatki chili, a na końcu obsypał parmezanem. Skosztował -
najwyraźniej efekt go zadowolił.
Wysokie wymagania kulinarne.
Nagi w jej łóżku. Chłodne orzeźwienie. Gorące dreszcze. D. D.
ugryzła solidny kęs kanapki.
- Nie wierzysz chyba, że te sprawy mają ze sobą coś wspólnego? -
spytał po minucie Alex.
Phil, który pałaszował sałatkę, każdy kęs dokładnie maczając w
dressingu i zostawiając na boku pomidory, podniósł na nią pełen
niedowierzania wzrok.
Odgryzła kolejny kawałek, przeżuła, połknęła.
- Nie wiem - odpowiedziała w końcu.
- To chyba czas się na coś zdecydować - stwierdził Phil. -Skoro
właśnie załatwiłaś nam obie sprawy.
- Zamordowani nie mają ze sobą nic wspólnego - odezwał się Alex.
- Biorąc pod uwagę różnice w miejscu zamieszkania, pracy, stylu życia,
jaka jest szansa, że obie rodziny znały tego samego psychopatę?
- Może ofiary były przypadkowe? - D. D. wzruszyła ramionami.
- Jeszcze mniej prawdopodobne, skoro mówimy o atakach na całą
rodzinę, i to w środku dnia. Przynajmniej w odniesieniu do Harringtonów.
Chaotyczny morderca może by i zadziałał pod wpływem impulsu, ale na
pewno nie tak metodycznie. A przygotowany morderca najpierw
rozpracowuje cele.
- Dennis Rader na początku swojej działalności zaatakował całą
rodzinę tuż po śniadaniu - przypomniała D. D. sprawę słynnego Dusiciela
BTK, który działał w Kansas przez wiele lat. - Zapukał do drzwi
frontowych, coś tam ściemnił, żeby się dostać do środka, i wyciągnął
broń. Celował w dzieci, dopóki rodzice nie pozwolili się związać. A
potem zaczął realizować swój chory plan.
- U nas brak śladów związania - przypomniał Phil.
- No i Rader najpierw śledził swoje ofiary - stanowczo podkreślił
Alex. - Rekonesans trwał nieraz całymi miesiącami. A my mamy dwa
morderstwa, które dzieli trzydzieści sześć godzin. Gdzie czas na
obserwację, poznanie każdego członka rodziny, wypracowanie strategii?
Skąd pewność, że w każdym z gospodarstw znajdzie się załadowana
dwudziestkadwójka, nie mówiąc już o jej znalezieniu?
- Łut szczęścia?
Alex rzucił jej pełne powątpiewania spojrzenie.
- Jeśli to seryjny morderca - tłumaczył nieugięty - gdzie czas na
świętowanie? Większość psychopatów daje sobie chwilę między
ofiarami, żeby się nacieszyć dobrze wykonaną robotą.
- Chore - rzuciła D. D. oschle, wkurzona, że Alex ma rację.
Wystarczało, że jest napalona. Napalona i głupia - to było ponad jej siły.
- Ale tak jest - ciągnął Alex. - Szanse, że jeden sprawca morduje
dwie rodziny w ciągu niecałych trzydziestu sześciu godzin, są naprawdę
niewielkie. Taka żądza krwi w połączeniu z tego typu skrupulatnością… -
Jego słowa zawisły na chwilę w powietrzu. -Nie potrafię sobie tego
wyobrazić. Nie pasuje mi to.
- A potrafisz sobie wyobrazić dwóch zupełnie ze sobą
niepowiązanych mężczyzn, którzy dzień po dniu mordują całe swoje
rodziny?
- Zbieg okoliczności?
- Nie ma szans.
- W takim razie co?
- Brakuje nam informacji. Hm, niech no pomyślę, co możemy
zrobić… Wiem, przeprowadźmy śledztwo!
Alex przewrócił oczami. D. D. zabrała się za resztkę ciasta cy-
trynowego.
- Chyba czas oczyścić nasze aury - ogłosiła po chwili.
- Hej, ja jestem przykładnym mężem i ojcem rodziny - odezwał się
Phil.
- To może zadzwoń do opieki społecznej i wypytaj o Oswalda
Harringtona i Laraquette’ow. Alex, idziesz ze mną.
- Aleja się rano kąpałem.
- Nie o takie oczyszczanie mi chodzi. Zajmiemy się swoim we-
wnętrznym pięknem.
- Pojedziemy do spa?
- Nie. Odwiedzimy ulubionego szamana Denise Harrington,
Andrew Lightfoota.
Rozdział 15
VICTORIA
Evan przydreptał do mojego pokoju o 4.14 nad ranem z żądaniem,
by zabrać go do parku. Prośbę ponawiał o 4.33, 4.39, 4.43, 4.58, 5.05 i
5.12.
Zegar pokazuje 5.26, jesteśmy w drodze do parku.
Mamy piękny poranek. Wczorajszy deszcz zmył najgorszą
wilgotność. Przyjemnie ciepłe powietrze delikatnie muska nasze policzki.
Ze śniadaniem w ręku pokonujemy sześć przecznic, oglądając malujące
się na niebie słońce. Jako mieszkańcy Massachusetts, czyli terenów
wysuniętych najbardziej na wschód, możemy podziwiać narodziny dnia
jako pierwsi. Zawsze sobie myślę, że to taki bonus za nasz specyficzny
akcent. Inne stany mają poprawną wymowę. A my mamy wczesne
wschody słońca.
- Widzę fiolet - krzyczy podekscytowany Evan, biegając wokół
mnie z palcem wbitym w horyzont. - I żółć, i pomarańcz, i fuksję.
Fuksja to jedno z jego ulubionych słów. Nie wiem dlaczego.
Zbliżamy się do parku. O tej godzinie spodziewałam się na placu
zabaw pustek, jednakże wokół dwóch podwójnych huśtawek i
imponującej konstrukcji do wspinania człapie jak kaczka maleńki
chłopiec, obserwowany czujnie przez mamę siedzącą na ławce obok.
Przystaję niezdecydowana. Evan wypruwa przed siebie.
- Przyjaciel! Mamusiu, mamusiu, nowy przyjaciel!
Zanim dochodzę do placu zabaw, Evan radośnie zatacza szóste
kółko wokół malca. Chłopiec nie jest może w siódmym niebie, ale
szczerzy zęby w uśmiechu, jakby po raz pierwszy zobaczył klauna.
Zachęcony Evan kręci szalone ósemki po całym placu. Chłopczyk
drepcze jego śladem.
Moje serce przyspiesza. Ogarnia mnie znajome przeczucie
zbliżającej się katastrofy.
A może Evan będzie się ładnie bawił z malcem? Może się polubią?
Evanowi tak brakuje towarzystwa innych dzieci. Może to zachęci go do
większej delikatności? Może.
Przysiadam na ławce obok mamy chłopca. Tak chyba wypada.
- Dzień dobry - wita mnie przyjaźnie młoda dwudziestodwu-, może
dwudziestotrzyletnia kobieta o kasztanowych włosach zebranych w
koński ogon. - Nie spodziewałam się tu nikogo o tej porze.
- Ja też - przyznaję, zmuszając się, by posłać jej równie promienny
uśmiech. Z wahaniem wyciągam rękę. - Victoria. A to mój syn Evan.
- Becki. A to Ronald. Ma trzy latka.
- Evan osiem.
- Ranny z niego ptaszek - śmieje się, obserwując sunącego na
zjeżdżalni Evana. Boso, bo zdążył już zrzucić klapki. Zastanawiam się,
kiedy ten sam los spotka granatowe spodenki i czerwony podkoszulek.
- Dopiero co się wprowadziliśmy - informuje mnie Becki. -I to
dosłownie. Wczoraj ciężarówka przywiozła resztę rzeczy. Nie mamy
jeszcze rozłożonych kanap ani zamontowanych klimatyzatorów. Dlatego
lepiej wyjść z nim teraz, kiedy jest jeszcze przyjemnie, a w tym
największym upale zrobić mu drzemkę.
Z placem zabaw graniczy boisko do piłki nożnej, porośnięte na
peryferiach gęstymi drzewami odgradzającymi je od sąsiednich domów.
Evan oddalił się trochę od chłopca i biega jak szalony wzdłuż białych
linii. Pozwalam sobie na chwilę relaksu i łyk kawy.
- A skąd jesteście? - pytam.
- Z Karoliny Północnej.
- Stąd ten śliczny akcent - rzucam bez zastanowienia, a Becki
uśmiecha się na komplement. Uświadamiam sobie, że nie tylko Iwan
spragniony jest towarzystwa. Od dawna nie utrzymuję żadnych relacji
społecznych. Nie mam klientów, współpracowników, bliskich sąsiadów.
Nie chodzę na plac zabaw, nie umawiam się z innymi mamami po szkole.
Dwa razy w tygodniu widuję zatrud-
nianego dorywczo pielęgniarza i raz w tygodniu rozmawiam z
sześcioletnią córką. Tak wygląda moje życie towarzyskie.
Cieszę się, że jeszcze potrafię uciąć sobie miłą pogawędkę.
- Co cię sprowadza do Massachusetts? - pytam, rozkoszując się
chwilą. Otwieram plastikową torebkę i częstuję ją bananowym muffmem.
Bierze jednego z wahaniem.
- Praca męża. Jest inżynierem projektu. Przenoszą go co kilka
lat. . „
- Masz szczęście, że trafiłaś do Cambridge. Fajne miejsce dla
dzieci. Na pewno ci się spodoba.
- Dzięki - odpowiada radośnie. - Szczerze mówiąc, wybrałam je ze
względu na uczelnie. Skoro Ronnie ma już trzy lata, może uda mi się
załapać na jakąś wieczorówkę.
Szukam wzrokiem Evana. Dopadł do bramki i wspina się po siatce.
Ronald drepcze na krótkich nóżkach w jego kierunku. Becki woła go i
chłopiec posłusznie wraca na plac zabaw.
- Przepraszam - wtrąca zakłopotana. - Przewrażliwiona ze mnie
matka. Czasem mi ucieka, więc nie lubię, gdy się za bardzo oddala. A
potrafi szybko biegać.
- Wiem coś o tym. Nie umiem dogonić Evana, odkąd skończył dwa
latka. Dzieci to same mięśnie i prędkość. Nie mamy z nimi szans.
Kiwa głową, zajadając muffina.
- Evan jest jedynakiem? - pyta po chwili.
- Ma siostrę - odpowiadam i dodaję: - Mieszka z ojcem. Becki zerka
na mnie zaintrygowana, lecz nie dopytuje. Odkładam muffiny i wyciągam
pojemnik ze świeżymi truskawkami.
- Planujesz drugie dziecko? - pytam.
- Tak, choć najpierw chciałabym zrobić w końcu dyplom. Ronnie
był małą wpadką. Oczywiście bardzo szczęśliwą wpadką -poprawia się,
delikatnie zarumieniona. - Ale myślałam, ze najpierw skończę studia.
- Pewnie.
Evan wciąż bawi się na boisku. Ronald wrócił na plac zabaw i
wspina się po drabinkach. Otwieram pojemnik z truskawkami, wyciągam
w stronę Becki.
- Właśnie przypomniałaś mi, że muszę zrobić zakupy - mówi,
wybierając jedną i wkładając ją do ust. - A właściwie gdzie tu jest jakiś
sklep spożywczy?
Kiedy zaczynam jej tłumaczyć drogę, Becki wykopuje z torebki
notes i już po chwili szkicuję jej odręczne mapy z najlepszymi
okolicznymi knajpkami, świetną księgarnią i pierwszorzędną piekarnią
przy Huron Avenue. Odnoszę dziwne wrażenie, jakbym opisywała jej
swoje dawne życie. Tu musicie konieczne coś zjeść, tu robić zakupy, tu
się bawić. To powinno się spodobać tobie, mężowi i waszym dzieciom.
Cambridge to takie wspaniałe miasto, historyczna majestatyczność
uzupełniona energią harwardzkiego miasteczka studenckiego. Może
mogłabym częściej przychodzić z Evanem do parku. Może mogłabym
znowu spróbować zajęć dla dzieci z problemami. Albo zabrać go na
basen. Basen dobrze mu robi. Zmusza do wysiłku fizycznego, zajmuje.
Wzięłabym książkę, posiedziała trochę w słońcu. Przygotowałabym nam
obojgu śmieszne owocowe drinki. Koktajl truskawkowy albo
bezalkoholową pińa coladę. Na wakacjach na półwyspie Baja piliśmy z
Michaelem najlepszą pińa coladę z soku ze świeżych owoców i rumu.
Zaczynaliśmy już o dziewiątej rano, rozkładając się na plaży i zagłębiając
stopy w mięciutkim białym piasku…
- Victoria?
Zatopiłam się w świecie fantazji. Popełniłam błąd, wspominając
lepsze czasy, pragnąc odrobiny życia poza klatką, w której jestem
zamknięta. Spanikowany głos Becki sprowadza mnie na ziemię. Przestaję
rysować drogę do najlepszej kafejki. Patrzę na plac zabaw. Wystarcza mi
sekunda, by zrozumieć jej zdenerwowanie.
Evan i Ronald zniknęli.
Zaczynam od banałów. Przecież nie mogli daleko odejść,
zagapiłyśmy się tylko na minutkę. Może niech ona sprawdzi na ulicy, a ja
pójdę przeszukać lasek?
Becki posłusznie biegnie w stronę chodnika, ja prosto w kierunku
drzew, wołając obu chłopców po imieniu. Nic.
Serce bije mi jak szalone, oddech robi się płytki. Może po prostu
bawią się w chowanego. Może Evan zauważył, że Ronnie się
oddala, i ruszył mu na ratunek. Może coś ich zaciekawiło. Dzieciaki
już tak mają. A przynajmniej niektóre.
Przechodzę wzdłuż całego zalesionego terenu, wołając, wołając i
wołając. I nic. Cisza.
A potem przychodzą mi do głowy rzeczy, które nie powinny
pojawiać się w głowie żadnej matki. Przypomina mi się dwójka
chłopców, którzy uprowadzili w Anglii małe dziecko z centrum
handlowego i zabili je przy torach kolejowych. Albo rodzima sprawa:
dwójka nastolatków uśmierciła siedmioletniego kolegę, wsypując mu
żwir do gardła - nie chcieli, by poskarżył rodzicom, że ukradli mu rower.
Albo sześciolatek, który podpalił trzylatka. I dzieciak mordujący sąsiadkę
chwytem z wrestlingu i upychający jej ciało pod materacem.
Przebiegam wzdłuż jednego krańca boiska, później wzdłuż
drugiego, wołając naszych synów. Przecież las nie jest aż tak głęboki.
Ponad koronami drzew widzę dachy sąsiednich domów. Poranek jest
cichy, odgłosy ulicznego ruchu stłumione. Chłopcy powinni mnie
słyszeć. I przynajmniej Ronnie powinien się odezwać.
Chyba że Evan mu nie pozwala.
Mój puls przyspiesza, pojawiają się mroczki przed oczami. Za
chwilę zemdleję. Nie mogę zemdleć. Muszę myśleć, myśleć, myśleć.
Evan nie odpowiada. Dlaczego nie odpowiada? Bo nie chce, żebym
go znalazła. Bo to Evan, a Evan lubi chore gierki. Jeszcze ze mną nie
skończył. Robi to, na co ma ochotę, cokolwiek to jest.
Nagroda. Do niej ostatecznie uciekają się rodzice. Evan nie reaguje,
ponieważ przerwanie mojego strachu/paniki/szaleństwa nie jest dla niego
wystarczającą nagrodą. Potrzebuję czegoś lepszego.
- Czas coś przekąsić! - wołam, jakby nic się nie stało. Biegamy obie
z Becki po boisku, nie potrafiąc znaleźć naszych dzieci. -Bananowe
muffiny i truskawki. Kto ma ochotę?
Evan kocha bananowe muffiny. To jedyny wypiek, na jaki mi
pozwala.
Becki podłapuje pomysł i dołącza się do nawoływań. Biegamy obie
wzdłuż linii drzew.
- Drugie śniadanie. Muffiny i truskawki. Chłopcy, dajcie spokój,
robi się późno!
Po coraz bardziej piskliwym tonie głosu dziewczyny wnioskuję, że
powoli ogarniają panika. Stracić dziecko z oczu na trzydzieści sekund to
jedno, ale nie móc go znaleźć przez kolejnych kilka minut…
Moja taktyka nie działa. Evan nie da się przekupić bananowymi
muffinami. Potrzebuję czegoś lepszego.
Podbiegam do Becki i odwracam ją tak, byśmy obie stały tyłem do
lasu.
- Evan czasem robi takie numery - zaczynam z nadzieją, że w moim
głosie nie słychać zdenerwowania. - Chowa się i nie wyjdzie, póki nie
będzie miał jakiegoś sensownego powodu.
- Co? - krzyczy przejęta.
- Masz komórkę?
- Tak. - Wygrzebuje z torebki telefon. Szybko wystukuję swój
numer.
- Biegnę teraz na drugi koniec boiska - tłumaczę. - Masz do mnie
zadzwonić. Nie patrz na wyświetlacz, tylko naciśnij zieloną słuchawkę.
Tak, żeby nie było widać, że dzwonisz. Kiedy odbiorę, możesz się
rozłączyć.
Becki wygląda na zdezorientowaną, ale kiwa potakująco głową,
posłuszna w swoim strachu, czekająca na cokolwiek, co naprawi jej
przewrócony do góry nogami świat. Biegnie na koniec boiska, wołając
Ronniego. Ja oddalam się w przeciwległym kierunku. Staram się nie
majstrować przy telefonie ani nie sprawiać wrażenia, jakbym czekała na
połączenie. Evan nie jest taki głupi.
Trzydzieści sekund później słyszę dzwonek. Nie odbieram od razu.
Czekam chwilę, dwie. Potem ostentacyjnie wyciągam go z torebki,
sprawdzam, kto dzwoni, przytykam do ucha.
- Cześć, kochanie. - Mój głos wciąż nie brzmi naturalnie. Może to i
lepiej. Szukam syna, więc niepokój jest uzasadniony. -Chcesz
porozmawiać z Evanem? Ale… nie wiem, gdzie on jest, kochanie. Hm…
czekaj chwilkę, sprawdzę. - Odsuwam telefon od ucha i wołam: - Evan,
Chelsea dzwoni. Evan. Siostra do ciebie.
Przechodzę na drugą stronę boiska. Powtarzam przedstawienie,
naprzemiennie udając rozmowę z Chelsea i wołając Evana, żeby
porozmawiał z siostrą. Becki przestała szukać. Stoi wpatrzona we mnie.
Dodała dwa do dwóch. I już wie, że jej nowi znajomi nie są
normalni. Że coś z nami nie tak i to coś może ją skrzywdzić.
- Chelsea musi kończyć - krzyczę. - Evan, teraz albo nigdy. Twoja
siostra dzwoni.
W chwili, gdy zamierzam się poddać, z końca boiska dobiega
szelest gałęzi. Pojawia się Evan. Wychodzi zza krzaków. Staje z ręką na
ramieniu Ronniego. Malec łka bezgłośnie, tak jak robi przerażone
dziecko. Nie próbuje uciekać, stoi nieruchomo w podartej koszulce, z
twarzą umazaną ziemią i wplątanymi we włosy gałęziami.
- Chelsea? - pyta Evan.
Patrzę mu w oczy. Bez wahania wyciągam telefon w jego stronę.
- Chelsea - powtarzam stanowczo.
Evan puszcza Ronniego. Chłopczyk pędzi w kierunku matki, która
po chwili tuli go w swych opiekuńczych ramionach. Evan podchodzi do
mnie i bierze aparat. Przykłada go do ucha tylko na sekundę, po czym
oddaje.
- Okłamałaś mnie.
- Dlaczego zaciągnąłeś Ronniego w krzaki?
- Oszukałaś mnie.
- Dlaczego zaciągnąłeś Ronniego w krzaki?
Mój anielski synek uśmiecha się od ucha do ucha.
- Nigdy ci nie powiem.
Policzkuję go. Do moich uszu dociera krzyk. Becki, jak sądzę.
Dopiero po chwili poznaję, że to mój krzyk.
Becki nie wzywa policji. A może powinna. Z przyciśniętym do
piersi Ronniem chwyta torebkę i ucieka z parku. Nie wzięła moich
naszkicowanych mapek. Pakowała się w takim pośpiechu, że leżą teraz
rozrzucone wokół ławki. Patrzę, jak wirują na wietrze. Pozostałość po
moim dawnym życiu.
Stojący obok mnie Evan pochlipuje, trzymając się za zaogniony
policzek. Niespodziewany akt przemocy z mojej strony zupełnie go
zaskoczył, zmieniając w zagubionego ośmiolatka uderzonego przez
własną matkę.
Powinnam się nienawidzić za to, co zrobiłam. Powinnam odczuwać
wyrzuty sumienia.
Tymczasem nie czuję nic. Zupełnie nic.
Po chwili wracam do ławki. Pakuję muffiny, truskawki, turystyczny
kubek z kawą. Układam wszystko w kwiecistej torbie. Podchodzę do
zjeżdżalni. Zbieram buty Evana, kładę je na pojemnikach. Evan przestał
płakać. Stoi zgarbiony z twarzą w dłoniach, szlochając żałośnie.
Mogłabym go tak zostawić. Zarzucić torbę na ramię i odejść, nie
oglądając się za siebie. Ktoś by go znalazł. Mnie by nie było, więc
zadzwoniliby po Michaela. Musiałby go zabrać. Evan by się ucieszył.
Pojechałabym do Meksyku. Popijałabym pińa coladę. Zagłębiała
stopy w gorącym piasku.
Ciekawe, jak ciepła jest woda o tej porze roku.
- Mamusiu - kwili Evan. - Mamusiu, chcę do domu. Idziemy więc
do domu. Tam podaję nam obojgu ativan i zasypiamy.
Evan siedzi na kanapie i ogląda SpongeBoba. Ile minęło czasu?
Trzy, cztery, a może sześć godzin? Trudno powiedzieć. A ja po kryjomu
w kuchni wykręcam numer, którego nie powinnam wykręcać. Zrobiliśmy
sobie przerwę. On potrzebował czasu. Przez ostatni miesiąc było między
nami dość dziwnie. Raz mnie nawet przestraszył.
Teraz nie ma to dla mnie znaczenia. Ani ostatnie zdarzenie, kiedy
jego oczy zaszły czarną mgłą, a ja poczułam na plecach zimne dreszcze.
Ani wypowiedziane dziwnym gardłowym głosem słowa, że musi wyjść.
Że ma jakieś sprawy do załatwienia. Ale zadzwoni w poniedziałek. W
poniedziałek będzie miał dla mnie niespodziankę.
Jest sobotnie popołudnie. Do poniedziałku zostało czterdzieści
osiem godzin. Nie wytrzymam. Potrzebuję go. Dobry Boże, potrzebuję
kogokolwiek.
Sygnał. Pierwszy, drugi, trzeci.
Już mam się rozłączyć, kiedy w słuchawce rozlega się głos:
- Słucham.
Na dźwięk jego głębokiego barytonu wszystko wraca. Stres,
trwoga, paniczny strach. Nie przed tym, że własny syn mnie zabije,
lecz przed rym, że pomimo moich wysiłków zrobi krzywdę komuś
innemu. Rośnie, przybiera na wadze, ma coraz więcej siły i sprytu. Jak
długo jeszcze pociągnę? Ile czasu minie, nim wygra tę rozgrywkę?
Szok i odrętwienie powoli ustępują. Wybucham niepohamowanym
płaczem.
- Nie dam rady - łkam do słuchawki. - Nie podołam. Nie mam siły.
- Cii, ciii - uspokaja mnie. - Pomogę ci, Victorio. Oczywiście, że ci
pomogę. A teraz weź głęboki wdech i opowiedz, co się stało.
Rozdział 16
Andrew Lightfoot mieszkał w Rockport, jakieś trzydzieści minut
jazdy na północ od Bostonu. Urocze miasteczko nad samym oceanem
kusiło turystów lokalnymi specjałami, takimi jak lody gałkowe,
czekoladki domowej roboty i słynne słodko-słone ciągutki. D. D. chętnie
by się przeniosła do Rockport. Ale musiałaby najpierw wygrać w
totolotka.
Nawigacja doprowadziła ich pod adres, który odnaleźli wcześniej w
rejestrze kierowców. D. D. pokonała długi wąski podjazd, przy którego
końcu ich oczom ukazał się dom. Alex zagwizdał z podziwem, a ona
wyciągnęła szyję, by lepiej dojrzeć budynek przez przednią szybę.
Posiadłość Andrew Lightfoota była ogromna. Z kamienistego
wybrzeża wyrastała oszałamiająca modernistyczna konstrukcja z
przeszklonymi wieżami z widokiem na bezkresny zielonoszary ocean.
- Jakieś trzy, cztery miliony - ocenił wartość domu Alex. -Ciekawe,
ile aur trzeba oczyścić, żeby się czegoś takiego dorobić?
- Nie wiem. Ale wystarczy jeden porządny huragan i po domu.
- Teraz używa się już chyba specjalnego szkła. D. D. nie wyglądała
na przekonaną.
- Nie sądzę, żeby projektanci zdawali sobie sprawę z siły tutejszych
huraganów.
Zaparkowała samochód tuż przy szumiącym wodospadzie, który
spływał po ozdobnych skałach. Całość otoczono murkiem z mniejszych
kamieni, wybrukowano dookoła kostką z japońskimi napisami i
przyozdobiono gdzieniegdzie malutkimi kwiatkami oraz kępkami trawy.
Bardzo „zen”, pomyślała D. D. i natychmiast poczuła się nieswojo.
Ruszyli krętą ścieżką prowadzącą do budynku. Przez olbrzymie
przeszklone drzwi wejściowe w ościeżnicy z drewna klonowego oraz
ponaddwumetrowe okna po obu stronach widać było nie tylko wnętrze
domu, lecz również ocean po drugiej stronie. W prawym oknie siedział
brązowy piesek, który spostrzegłszy ich nadejście, zaczął piskliwie
ujadać.
- Niezły pies obronny - zauważył Alex.
- Male psy gryzą częściej niż duże. Ale mają znacznie lepszy
marketing.
- To przez te różowe wstążeczki w sierści.
- Nie patrz na wygląd, tylko na zęby. Alex spojrzał na nią z
uśmiechem.
- Zabawne. To samo mówili mi o tobie.
D. D. wyszczerzyła groźnie zęby i zapukała do drzwi. Zwierzę
kręciło się wkoło, szczekając coraz bardziej histerycznie.
Po chwili usłyszeli dochodzący z wnętrza domu męski głos:
- Dziękuję, Tibbie. Już idę. Spokojnie, kochana. Spokojnie. W
przedpokoju pojawił się mężczyzna. Imponująca sylwetka
w aureoli światła wpadającego przez tylne okna. Drzwi się otwo-
rzyły i uzdrowiciel stanął naprzeciw nich. D. D. o mało nie spadła ze
schodka. W ostatniej chwili utrzymała równowagę, zmuszając swoje
ciało do pozostania w miejscu.
- W czym mogę pomóc? - zapytał grzecznie mężczyzna. Miał na
sobie cienki zielony podkoszulek opinający umięśniony tors i
wyrzeźbiony brzuch. Kremowe lniane spodnie podkreślały długie
muskularne nogi, a prosty rzemyk na szyi świetnie akcentował opaloną
szyję oraz zmierzwione końcówki rozjaśnionych słońcem włosów.
Luksusowy dom. Powalający mężczyzna. I zapach świeżo
upieczonego chleba.
- Andrew Lightfoot? - zapytała D. D., z trudem łapiąc oddech.
- Jesteśmy z bostońskiej policji - dodał Alex, kiedy mężczyzna
skinął potakująco głową. Po chwili spojrzał z zaciekawieniem na
milczącą partnerkę. - Sierżant D. D. Warren i detektyw Alex Wilson -
przedstawił siebie i koleżankę. - Możemy wejść?
- Oczywiście. - Lightfoot odsunął się, zapraszając ich do środka.
Nie wyglądał na zaskoczonego. W końcu wszystkie gazety trąbiły o
morderstwie Harringtonów, skoro więc z nimi pracował, mógł się
spodziewać wizyty funkcjonariuszy. Tibbie przestała szczekać, teraz jak
oszalała zataczała wokół nich kółka. Zatrzymała się na chwilę, by
obwąchać stopy Alexa, po czym warknęła na D. D. i znów wróciła do
detektywa.
- Tibbie - skarcił ją delikatnie Lightfoot. - Wybaczcie jej. To
tybetański spaniel. Ta rasa ma ponad dwa tysiące lat. Dawniej w
tybetańskich klasztorach używano jej jako psów obronnych. Dlatego
Tibbie nieufnie podchodzi do obcych. - Lightfoot uśmiechnął się do D. D.
i pochylił lekko w jej stronę, szepcząc: - A poza tym jest troszkę
rozpieszczona i zazdrosna o inne piękne kobiety. - Puścił jej oczko,
wyprostował się i ruszył w stronę wnętrza domu. -Proszę się rozgościć.
Właśnie upiekłem świeże rogaliki, zaraz kilka przyniosę. Kawa czy
herbata?
- Kawa - odparł grzecznie Alex.
D. D. zgodziła się z nim, kiwając głową.
Lightfoot zniknął, jednakże Tibbie została z nimi i wyraźnie
flirtowała z Alexem. Detektyw pochylił się i wyciągnął w jej stronę
otwartą dłoń. Powoli powąchała jego palce, po czym usadowiła się
wygodnie w jego ramionach.
- Fajna psina - powiedział Alex dumny i zadowolony z siebie.
Wszedł do olbrzymiego salonu, delikatnie kołysząc nową przyjaciółkę.
D. D. ruszyła za nim.
Wnętrze domu Lightfoota robiło równie wielkie wrażenie. Podłogi
pokryte zielono-szarymi kafelkami, potężne stropy porośnięte bujną
zielenią, oryginalne jasne kanapy i niskie krzesła, wreszcie najbardziej
imponujący element: rząd czterech olbrzymich okien z widokiem na
Atlantyk. Dziś były otwarte, dzięki czemu zamontowane na suficie wia-
traki wtłaczały do środka morską bryzę oraz delikatnie kołysały palmowe
liście. D. D. słyszała w oddali krzyk mew i czuła zapach morskiej soli.
Całkiem fajne życie, pomyślała. Ciekawe, jakim cudem duchowy
uzdrowiciel mógł sobie na to pozwolić.
Lightfoot wrócił do pokoju z bambusową tacą z rogalikami, trzema
kubkami oraz tłokowym zaparzaczem do kawy wypełnio-
nym po brzegi aromatycznym naparem. Postawił wszystko na
niskim stoliku obok fortepianu. Alex i D. D. ruszyli w jego stronę. Na
widok Tibbie umoszczonej wygodnie w ramionach Alexa gospodarz
uśmiechnął się z żalem.
- Nie wiem, czy zauważyłaś, ale wciąż tu jestem, moja droga
-odezwał się do zwierzaka. Suka uniosła głowę na dźwięk jego głosu i
ziewnęła przeciągle. Lightfoot się zaśmiał. - Tibbie ma nosa do ludzi
-poinformował Alexa. - Moim zdaniem zwierzęta z rodziny psowatych są
znacznie bardziej otwarte i świadome istnienia pól energetycznych. Stąd
taka skuteczność dogoterapii. Gdybyśmy tylko zdołali otworzyć swoje
umysły tak jak one, każdy z nas mógłby pomagać innym.
D. D. przyjęła filiżankę kawy i ciepły rogalik. Usiadła obok Alexa.
Lightfoot usadowił się naprzeciw nich, zarzucając swobodnie jedną nogę
na drugą. Wciąż wyglądał na rozluźnionego. Sympatyczny gospodarz
chwalący się swoim pięknym domem. Dziwne zachowanie jak na faceta,
którego klienci zostali właśnie brutalnie zamordowani.
- Wie pan, czemu tu jesteśmy? - zapytała D. D. Lightfoot złożył
palce w piramidkę i pokręcił głową.
- Wierzę jednak, że poinformują mnie państwo w odpowiednim
czasie.
Jego odpowiedź zaskoczyła sierżant Warren. Zerknęli z Alexem na
siebie lekko zdezorientowani. Dopiero po chwili weszli na powrót w
swoje role.
- Ogląda pan telewizję? - zarzuciła przynętę D. D.
- Nie posiadam ani jednego odbiornika - odparł swobodnie
Lightfoot.
- Nie interesują pana wiadomości? To zbyt przyziemne sprawy? Na
jego twarzy pojawił się uśmiech.
- Obawiam się, że w tej kwestii jestem uzależniony od Internetu.
Zwykle czytam wszystkie wiadomości, ale przez ostatnie kilka dni byłem
odcięty od świata. Miałem wyjątkowo wymagający przypadek. Musiałem
zniknąć z radaru. Tylko ja, wiatr i szum morskich fal.
- Wymagający przypadek? - zapytał Alex, nie przestając głaskać
psa.
- Mówi coś państwu nazwisko Jo Rhodes?
D. D. i Alex pokręcili głowami.
- Znana tancerka burleskowa zamordowana w latach dwudziestych.
Jej okaleczone ciało znaleziono powieszone w hotelowym pokoju.
Sprawcy nigdy nie schwytano. Natknąłem się na jej duszę w przestrzeni
astralnej. Skrywała olbrzymie pokłady gniewu. I jak pewnie mogą sobie
państwo wyobrazić, bardzo źle reagowała na mężczyzn. Początkowo ją
odepchnąłem. Ale później zacząłem o niej rozmyślać. No bo przecież to
straszna tragedia: najpierw ją zamordowano, a teraz jest uwięziona w
sidłach własnej nienawiści. Dlatego postanowiłem jej pomóc.
- I porozmawiał pan z jej duchem, żeby zidentyfikować mordercę? -
zapytała zdezorientowana D. D.
Lightfoot uśmiechnął się do niej.
- Nie. Pomogłem jej wyzbyć się gniewu. Zabójca zmarł dwadzieścia
lat temu, a ona wciąż nie potrafiła pójść naprzód, zagubiona w matni
własnych negatywnych emocji. Na szczęście po kilku sesjach udało jej się
odnaleźć światło w głębi siebie. I ruszyła w dalszą drogę. To było
naprawdę niesamowite doświadczenie. Ale i wyjątkowo wykańczające.
D. D. nie wiedziała, co odpowiedzieć. Odstawiła filiżankę z kawą.
- Panie Lightfoot…
- Andrew.
- Panie Lightfoot - powtórzyła - czym dokładnie się pan zajmuje?
- Jak by to powiedzieć… Parapsychologią.
- Parapsychologią?
- Inaczej magią. Wie pani, szósty zmysł, siły nadprzyrodzone, inne
płaszczyzny istnienia… Z doświadczenia wiem, że policja też z tego
korzysta, tylko używa innej terminologii. Nazywacie to instynktem albo
przeczuciem. Bez tego w waszym zawodzie ani rusz.
D. D. spoglądała na niego sceptycznie.
- Więc zajmuje się pan magią i dzięki temu stać pana na to
wszystko? - Wskazała ręką na przestronny salon.
- Zanim zacząłem pomagać ludziom, byłem bankierem
inwestycyjnym. Bardzo dobrym bankierem inwestycyjnym - wyjaśnił
bez skrępowania. - Jeździłem porsche, wyrywałem laski z dużym
biustem i kantowałem rywali. Dorobiłem się dziesiątek milionów
dolarów. Tylko że bogactwo materialne osiągnąłem za cenę duchowego
ubóstwa. Pieniądze nie dają szczęścia, choć muszę przyznać, że całkiem
miło było samemu się o tym przekonać.
- I co, tak po prostu pan z tego zrezygnował?
- Pewnego dnia w drodze do pracy minąłem wróżkę. Chwyciła mnie
za ramię i zapytała, dlaczego marnuję swój dar. Przekonywała, że
powinienem uzdrawiać zagubione dusze, a nie harować na Wall Street.
Zignorowałem ją. Staruszka chyba postradała zmysły, pomyślałem. Ale
tydzień później jadłem kolację z kumplem ze studiów, u którego
zdiagnozowano właśnie raka skóry. Wyciągnąłem rękę i chwyciłem jego
dłoń, tak tylko, dla zabawy. Poczułem piekące ciepło. Jakby moja dłoń
stanęła nagle w ogniu. A potem ramię, klatka piersiowa, twarz, włosy…
Kiedy zwolniłem uścisk, nie mogłem złapać tchu ani zebrać myśli.
Wyszedłem z restauracji chwiejnym krokiem, wypiłem osiem szklanek
wody i poszedłem spać. Następnego dnia zadzwonił kolega. Właśnie
wrócił od lekarza, z którym miał omówić szczegóły leczenia, tyle że
narośl na plecach zniknęła. Zbadano cztery różne próbki skóry. I nic.
Żadnych komórek rakowych. Następnego dnia rzuciłem pracę.
D. D. uniosła brew.
- Więc zrezygnował pan z pustego życia, którym rządził pieniądz,
by zrobić użytek ze swoich wrodzonych zdolności i bezinteresownie
pomagać ludziom. A skąd ludzie dowiadują się o Andrew Lightfoocie?
- Od znajomych. Albo z Internetu.
- Ma pan swoją stronę? Uśmiechnął się.
- AndrewLightfoot.com. Szczególnie polecam medytację online. Za pomocą sieci łączę ze
sobą tysiące umysłów i kieruję całą energię w
stronę wspólnego celu. To naprawdę potężne narzędzie.
-A jaki to cel?
- Przywołanie światła. I pokonanie ciemności.
- Ciemności?
- Energie działają w dwie strony. Pozytywna siła pociąga za sobą
negatywną. To tak na zdrowy rozsądek… - urwał, przyglądając się im
wyczekująco.
- Z tym jestem w stanie się zgodzić - przyznała D. D. Siedzący obok
niej Alex również skinął głową. Przeżuwał właśnie drugi rogalik, a na
jego kolanach wciąż leżał pies.
- A czy jest pani w stanie się zgodzić, że każdy z nas emituje własną
energię, niektórzy mocniej niż inni? Można to uznać za siłę albo
osobowość. Albo za wrodzoną charyzmę. Wybieramy na znajomych
osoby, w których towarzystwie czujemy się radośni i zrelaksowani.
Innych unikamy, bo ich obecność sprawia nam ból lub psuje humor.
Działają na nas negatywnie, czy to przez swój gniew, niepokój czy
nienawiść. Każdy przekazuje jakąś energię i każdy na takim czy innym
poziomie reaguje na nią.
D. D. wzruszyła ramionami.
- Okej, pozytywna i negatywna energia wiążą się z pozytywnymi i
negatywnymi ludźmi. Ale co pan do tego wszystkiego wnosi, panie
Lightfoot?
- Mam różnorodne umiejętności - zapewnił.
- Proszę mnie oświecić.
- W naszej rodzinie od strony ojca uzdrowiciele rodzą się od pięciu
pokoleń.
- Ojciec nazywał się Lightfoot? - Spojrzała z powątpiewaniem na
jego rozjaśnione słońcem włosy. Jakoś nie wyglądał na rodowitego
Amerykanina.
- To indiańskie imię mojego praprapradziadka - wyjaśnił.
-Doszedłem do wniosku, że w tym zawodzie będzie odpowiedniejsze.
Jasnej karnacji niestety nie zmienię. Matka jest Irlandką, to po niej.
- W jaki sposób leczy pan ludzi?
- Trzeba się otworzyć na energie. Najpierw wprowadzam się w
trans, później otwieram na negatywną energię. Wszelkie choroby
odbieram jako odłamki lodu, jakby się w czyimś wnętrzu zagnieździła
olbrzymia góra lodowa. Zbieram całą pozytywną energię z głębi siebie
oraz tę znajdującą się dookoła i kieruję ją do swoich rąk. Wtedy
przykładam dłonie i pozwalam pozytywnej energii wy-
palić negatywną. Ludzie mówią, że czują wtedy intensywne ciepło,
które pojawia się najpierw w jakimś konkretnym miejscu, a potem
promieniuje na całe ciało. Oczywiście uczę też swoich klientów tworzyć
pozytywną energię wokół siebie. I chronić się przed tą negatywną.
Zbierać znajdujące się wokół światło. Każdy w jakimś stopniu może się
nauczyć uzdrawiać siebie. A niektórzy po prostu mają do tego naturalne,
wrodzone zdolności.
- Czyli dotyka pan kolesia - powiedziała powoli D. D. - i informuje
go, że od tej pory jest zdrowy?
-Wiedziałem, że nie wierzy pani w takie rzeczy - odparł z
uśmiechem, po czym przekrzywił lekko głowę, obserwując ją uważnie
przez chwilę. - Niech zgadnę. Zasłużona pani detektyw. Pracuje ciężko,
gra ostro. Dumna ze swojej niezłomności, zawsze dopada sprawcę. I na
pewno się pani ze mną zgodzi, że najbardziej ufa swojej wewnętrznej
suce.
D. D. zmrużyła oczy, ale nie odpowiedziała.
Lightfoot pochylił się do przodu i odezwał tym samym niskim,
hipnotyzującym głosem:
- Może tu nie chodzi o znalezienie w sobie suki, pani sierżant. Może
kluczem do szczęścia jest odnalezienie swojego wewnętrznego anioła.
Odsunął się i oparł o krzesło. D. D. nie odrywała od niego wzroku,
zaciskając ręce w pięści. Pielęgniarka Danielle miała rację. Arogancki
skurwysyn. A mimo to… mimo to…
- Czy zaskoczy panią informacja, że mój ojciec pracował w policji?
- poinformował niespodziewanie Lightfoot. - Nie był wielkomiejskim
detektywem, tylko gliną z małego miasteczka. Ja oczywiście byłem
ambitnym synkiem, który nie mógł się doczekać świateł wielkiego
miasta. Po spotkaniu z wróżką zadzwoniłem do taty. Potwierdził moje
szamańskie korzenie, ale jakoś nie przypisywał naszemu dziedzictwu
zbyt wielkich zasług. Co z tego, że potrafił instynktownie czytać ludzką
naturę? Wiedział, kiedy ktoś kłamał. Wiedział, którzy mężczyźni bili
swoje żony i które matki znęcały się nad dziećmi. I przeczuwał, gdy miało
się stać coś złego. Potrafił to wyczuć, tę negatywną energię zbierającą się
w powietrzu niczym ładunek elektryczny. Miał wtedy na oku
potencjalnych
podejrzanych, w razie gdyby to miało jakoś pomóc. Ojciec pewnie
niejednokrotnie zastanawiał się nad swoimi zdolnościami, choć nie sądzę,
by w nie wierzył. Mieszkaliśmy w spokojnym miejscu, czy to oznaczało,
że jego instynkt uzdrowiciela był ograniczony? Czy wręcz przeciwnie,
mieszkaliśmy w spokojnym miejscu właśnie dzięki jego zdolnościom?
Na tym właśnie polega parapsychologia.
- Często pracuje pan z dziećmi? - zapytała nagle D. D.
- Pracuję z ludźmi w każdym wieku.
- Skupmy się na dzieciach - nalegała D. D. Rozłożył szeroko ręce.
- Co w takim razie chciałaby pani wiedzieć?
- Czy pańskie usługi obejmują również zaburzenia psychiczne? Wie
pan, maluchy z problemami i takie tam.
- Pomagałem wielu dzieciom, które zwykle określa się jako
„zaburzone emocjonalnie”.
- A jak pan je nazywa?
- Starymi duszami. To niezwykle mądre i wrażliwe istoty, wściekle
atakowane przez inne, znacznie silniejsze złe moce, które lgną do światła,
a szczególnie do starych dusz, i nie odpuszczą, dopóki ich nie zniszczą.
D. D. zastanowiła się chwilę nad jego słowami.
- Znowu mówimy o walce? O wojnie między światłem i ciem-
nością? Brzmi trochę jak „Star Wars”, nie sądzi pan?
- Raczej jak „Władca pierścieni” - odparł i znów się uśmiechnął. -
Pani też jest starą duszą.
- To przez tę wilgotność.
- Nie wierzy mi pani.
- Ani odrobinę. Choć to ciekawe, że ilekroć ktoś taki jak ja spotyka
kogoś takiego jak pan, okazuje się, że jest kimś wyjątkowym. Starą duszą.
Kolejnym wcieleniem królowej Saby. Wróżbita nigdy nie powie, że
tysiąc lat temu byłeś chłopem, choć zdecydowana większość ludzi w
tamtych czasach była właśnie chłopami. No a szaman najwyraźniej nigdy
nie oznajmi, że jesteś tylko nic nie znaczącą iskrą w kosmosie życia. Choć
przecież i w tym wypadku tak to właśnie wygląda.
- Musi pani znaleźć prawdę w głębi siebie.
- Co ty powiesz, Sherlocku?
Lightfoot zaśmiał się z zachwytem. D. D. spojrzała na opróżnioną
do połowy filiżankę kawy i ścisnęła mocno serwetkę w dłoni. Widziała,
że Alex ją obserwuje. I że dostrzega znacznie więcej, niżby chciała.
- No dobra, małe dzieci, stare dusze - burknęła. - O czym my tu
właściwie rozmawiamy?
Lightfoot znów złożył palce w piramidkę, ponownie przyjmując ton
wykładowcy:
- Wbrew pani twierdzeniom nie wierzę w reinkarnację. Uważam, że
wszystko dzieje się teraz, w tym samym czasie, tylko na nieskończenie
wielu płaszczyznach. Dusza zstępuje na ziemię, żeby zebrać konkretne
doświadczenia. Radość, ból, miłość, nienawiść i tym podobne. Czasem
stara dusza wraca w ciele małego dziecka. I te dusze są tak silne, że ich
energia przenika przez wiele płaszczyzn. I przyciąga ciemne moce. Każda
akcja woła o reakcję. Każda pozytywna energia wzywa negatywną.
Niestety dzieci nie mają wypracowanych mechanizmów radzenia sobie
ze złymi siłami. A że są wyjątkowo wrażliwe, wyczuwają wszystko, od
niepokoju matki, która martwi się, że zabraknie jej na życie, po strach
przyjaciela z sąsiedztwa, nad którym znęca się starszy kolega.
Nieustannie je atakują sprzeczne energie, szczególnie w nocy, kiedy złe
moce zyskują przewagę. Te dzieci sprawiają wrażenie przygnębionych,
impulsywnych, nadpobudliwych. Jednego dnia mały Johnny to
kochający, czarujący dzieciak z temperamentem dziesięć razy większym
niż jego maleńkie ciałko. A następnego potwór atakujący wszystkich,
którzy staną mu na drodze, nie wyłączając młodszej siostry. Fizycznie
takie maluchy są w ciągłym ruchu. Wiecznie zdzierają z siebie ubranie:
płaszcze, czapki, rękawiczki, buty, skarpetki. Intelektualnie są
wyjątkowo bystre. Niezwykłe umysły uwięzione w nieforemnej cielesnej
klatce. Emocjonalnie wszystko odbierają ze znacznie większą siłą. Jeśli
kochają, to na zabój. Jeśli nienawidzą, to z całych sił. Wszystko
odczuwają dużo intensywniej i nic ich nie uspokaja. Ani terapia, ani leki,
ani żaden z kilkunastu innych sposobów wypróbowanych przez ich
rodziców, zanim trafili do mnie. Bo problem nie jest fizyczny,
intelektualny ani emocjo-
nalny, tylko duchowy. A właśnie tę płaszczyznę ignorują w
dzisiejszych czasach specjaliści.
- Mówi pan o egzorcyzmach? - zapytała z niedowierzaniem D. D.
- Pani sierżant, nie wierzę w Boga. A w związku z tym nie wierzę
również w diabla.
- Ale wierzy pan w światło i ciemność.
- Oczywiście. I od tego zaczynam pracę z rodzicami. Uczę ich
podstawowych rytuałów i umiejętności. Przeprowadzam medytację,
duchowe oczyszczanie oraz ćwiczenia ochronne.
- Ćwiczenia?
- Chciałaby pani dostać ulotkę?
- O niczym innym nie marzę.
- Dam pani przed wyjściem. Oczywiście wszystkie informacje
można też znaleźć na AndrewLightfoot.com.
- Udostępnia pan swoje ćwiczenia? Za darmo?
- Dary są po to, żeby się nimi dzielić.
- No tak. Dary tak, negatywna energia nie.
- O, powoli zaczyna pani łapać, o co chodzi. Moje ćwiczenia to
bardzo proste mantry. Napisałem do nich słowa, bo wiem, że większość
osób o tradycyjnych poglądach potrzebuje pomocy, by zacząć. No więc
spotykam się osobiście z rodzinami, najlepiej w ich domu, żebym mógł
poznać obecne tam energie…
- W całym domu?
- Tak. W niektórych domach czuję się jak w lodówce. Negatywna
energia jest tam wszędzie. A to doprowadza starą duszę do obłędu.
- No dobrze, więc przychodzi pan do takiego mieszkania… i co
dalej?
- Zaczynam od wspólnej medytacji. Proszę każdego członka
rodziny, żeby skupił całą uwagę na swoim wewnętrznym świetle. Kiedy
już wszystkich wypełni miłość, zwykle przechodzę do ćwiczeń
ochronnych. Czasem próbuję też oczyścić aurę konkretnych osób,
zaczynając od matki. Więź pomiędzy nią a dzieckiem jest tak silna, że
wszelkie negatywne siły i emocje rodzicielki są natychmiast
przekazywane potomstwu. Lekarze często powtarzają, że jeśli chcesz
dotrzeć do dziecka, powinieneś zacząć od matki.
D. D. już to kiedyś słyszała.
- Czyli są mantry, palenie piór, układanie kryształków, tak?
Uśmiechnął się.
- Nie palę piór. Lubię kryształki, ale głównie dlatego, że wiele osób
je lubi. Talizman pomaga zacząć. Ja natomiast głównie mówię.
Opowiadam rodzinom o energiach i pomagam zrozumieć, w jaki sposób
ich dziecko odbiera świat. Uczę, jak wyzbyć się złości, jak znów znaleźć
w sobie tolerancję i miłość. Pomagam im poczuć pozytywne emocje i
odeprzeć te negatywne. Jeśli dotrą do prawdy w głębi siebie, na powrót
staną się dobrymi rodzicami. Te rodziny funkcjonują ostatkiem sił.
Małżeństwa wiszą na włosku. Więzi między rodzeństwem grożą
zerwaniem. Wszyscy wymagają leczenia, nie tylko „dziecko z
problemami”. A współczesna medycyna, zamiast zajmować się całym
łańcuchem, skupia się na jego najsłabszym ogniwie.
- A co z lekarzami? - wtrącił Alex. - Na pewno mają jakąś opinię na
temat pańskiej pracy z ich pacjentami?
Lightfoot pokręcił głową.
- Większość z nich nie ma. Moim zdaniem sfera fizyczna,
umysłowa i duchowa w żaden sposób się nie wykluczają. Każda z nich
potrzebuje uwagi. Ja zajmuję się sprawami duchowymi. Resztę
zostawiam lekarzom i terapeutom.
- Ale właśnie pan powiedział, że pomaga ludziom uleczać siebie -
zauważyła D. D. - Moim zdaniem to działka lekarzy.
- Przecież te dzieci nie cierpią na żadną chorobę - upierał się
Lightfoot. - Cierpią z powodu atakującej je negatywnej energii, którą
należy zablokować na poziomie duchowym.
- Albo podać im leki.
- Większość moich pacjentów faszerują nimi od dawna.
- I uważa pan, że nie pomagają.
- Oczywiście, że nie.
- I mówi pan o tym rodzinom?
- Jeśli pytają, tak.
- Zgaduję, że może się to nie podobać lekarzom.
- Dobrze pani zgaduje.
D. D. przyglądała mu się uważnie.
- Co jeszcze im pan zaleca poza „ćwiczeniami duchowymi”?
- Detoks. Jest pani detektywem, więc pewnie zainteresują panią
wyniki badań przeprowadzonych na więźniach. Wykryto u nich znacznie
wyższy poziom metali ciężkich we krwi niż u reszty społeczeństwa. A
wiadomo, że wysoki poziom rtęci zaostrza zmienność nastrojów i
potęguje gniew. Dlatego proponuję moim klientom zdrową
siedmiodniową dietę, by obniżyć poziom metali ciężkich i zmniejszyć
stan zapalny. Nakarm swoje ciało, a nakarmisz i duszę.
- Nakarm swoje ciało, a nakarmisz i duszę - powtórzyła D. D. -
Widzę, że chwytliwe frazesy to pańska specjalność.
- Prowadzę również warsztaty - odparł bez mrugnięcia. - Tu
również odeślę panią na AndrewLightfoot.com.
D. D. spojrzała na Alexa. Piesek wciąż spal spokojnie w jego
ramionach, a na twarzy jej partnera malowało się nieobecne spojrzenie
kogoś, kto próbuje sobie poradzić z naglą burzą myśli.
- A Harringtonowie? - zapytała w końcu D. D., wyczekując reakcji
na twarzy Lightfoota. - Na czym polegało ich leczenie?
- Niestety, nie mogę - odpowiedział zdecydowanie. Bez zde-
nerwowania czy niepokoju. Jedynie z wyraźną stanowczością.
- Czego pan nie może? - spytała ostrożnie D. D.
- Może i nie jestem typowym lekarzem, ale w dalszym ciągu
szanuję prawo moich klientów do prywatności. Jeśli chcą się państwo
dowiedzieć czegoś o konkretnym pacjencie, proszę jego zapytać.
D. D. postanowiła zarzucić przynętę.
- Jeśli wykręcę teraz numer Denise i Patricka Harringtonów,
powiem, że jesteśmy u pana, i poproszę o pozwolenie na przekazanie nam
informacji, czy to wystarczy?
- Sam musiałbym do nich zadzwonić - odpowiedział po chwili
zastanowienia. - Żeby się upewnić, że to właściwi Harringtonowie. Ale
tak, jeżeli wyrażą zgodę, porozmawiam z wami.
- W takim razie proszę do nich zatelefonować.
Lightfoot wstał, podszedł do antycznej chińskiej komody na drugim
końcu pokoju, uniósł bezprzewodową słuchawkę telefonu i wybrał
numer. D. D. spojrzała na Alexa, który głaskał Tibbie po uszach.
- Nie ma pojęcia - wyszeptał.
- Albo jest dobrym aktorem.
- Ma dużo uroku osobistego.
- Który działa zapewne na wiele osób.
- A na ciebie? - zapytał.
D. D. nie zamierzała odpowiadać na to pytanie. Lightfoot wrócił do
nich z telefonem w dłoni i przepraszającym spojrzeniem.
- Wygląda na to, że nie ma ich w domu - poinformował.
- Oczywiście, że nie ma.
- Wiedzieli państwo o tym?
- Wiedzieliśmy.
Z jego twarzy zniknął uśmiech.
- Pani sierżant, mam już dosyć tej rozmowy. Dowiem się w końcu,
czego tak naprawdę państwo chcą?
- Chcemy się dowiedzieć, dlaczego pomógł pan Ozziemu
Harringtonowi zabić swoją rodzinę.
Rozdział 17
- Wewnętrzne anioły, sranie w banie - prychnęla D. D. dwadzieścia
minut później w samochodzie, kiedy opuszczali podjazd domu
Lightfoota. Minęło właśnie południe. Ciśnienie jej wzrosło, a poziom
cukru drastycznie się obniżył. Wrzuciła bieg i włączyła się w letni ruch,
kierując się w stronę Rockport.
- Dokąd jedziemy? - zapytał Alex. Kurczowo trzymał się szyby
otwartego okna, odkąd odrobinę za szybko weszła w pierwszy zakręt.
- Coś zjeść - odparła, przyspieszając, by wyprzedzić pierwszego
niezdarnego kierowcę, a potem kolejnego. Jeśli ludzie chcą sobie
popatrzeć na ocean, niech zaparkują i pójdą na spacer, na miłość boską.
- Jestem za - odpowiedział Alex.
Dobre dziesięć minut szukała knajpki, którą dość mgliście
pamiętała z randki w Rockport przed pięciu laty. Później musiała kilka
razy objechać budynek, by znaleźć wreszcie wolne miejsce do
zaparkowania, przestrzeń niewiele większą od ich radiowozu. Alex uniósł
brew. D. D. wzięła sobie za punkt honoru poprawne ustawienie wozu „w
kopertę” za pierwszym podejściem.
- Wewnętrzne anioły, sranie w banie - wycedziła przez zęby,
otwierając drzwi i ruszając w stronę lokalu. Zamówiła tost z grillowanym
serem, mrożoną herbatę Snapple i prawie dwa kilogramy czekoladek.
- To dla całego zespołu - wyjaśniła, gdy Alex pokręcił głową na
widok rosnącej góry słodyczy. - Wszyscy ciężko pracują.
Jej partner zamówił dwadzieścia pięć deka białych czekoladek i
pralinek, bez kanapki. Najwyraźniej jadał lunch tylko raz dziennie.
Mięczak.
Zajęli ostatni wolny stolik, tak maleńki, że dwie osoby prawie
stykały się przy nim głowami. Alex odpakował swoje czekoladki.
Przeżuwał powoli, rozkoszując się smakiem. Trochę ją to uspokoiło.
Kiedy wreszcie rozluźniła ramiona, a połowa jej kanapki zniknęła z
talerza, odezwał się:
- Szaman chyba zalazł ci za skórę.
- Błagam cię!… I kto to mówi? Facet, który na do widzenia całował
psa po francusku?
- To ona zaczęła - odparł, dotykając bezwiednie ust. - A poza tym
Tibbie nie jest potencjalnym podejrzanym w sprawie o morderstwo.
- Lightfoot też nie uważa się za podejrzanego.
- A ty? Co o tym myślisz?
- Nienawidzę tej cholernej sprawy - warknęła D. D., odsuwając
kanapkę i otwierając opakowanie z czekoladkami. Wyciągnęła jedną z
masłem orzechowym. - Mam w dupie te jego szamańskie czary-mary.
- Czyżbyś nie wierzyła w przestrzeń astralną?
D. D. posiała mu pełne powątpiewania spojrzenie. Ich
niespodziewana wizyta zaskoczyła Lightfoota na tyle, że zdradził im
przynajmniej część informacji na temat Harringtonów. Twierdził, że
zaczął pracować z Ozziem prawie rok wcześniej. Początkowo spotykał
się z całą rodziną, później już tylko z chłopcem. Uczył go podstawowych
technik medytacji, odnajdywania wewnętrznego światła i i budowania
tarczy mającej chronić przed negatywną energią.
Jednakże najlepsze rezultaty przynosiły podobno nocne sesje w
domu Lightfoota. Szaman wprowadzał się w medytacyjny trans i za
zgodą rodziców Ozziego przemierzał przestrzeń astralną w poszukiwaniu
dusz członków rodziny. Podczas pierwszej sesji odkrył, że Ozzie jest
owocem gwałtu i dlatego gniew towarzyszył mu w życiu już od momentu
poczęcia. Lightfoot zaaranżował więc spotkanie duszy Ozziego z jego
ojcem gwałcicielem, aby zainicjować „proces gojenia ran”. A że chłopiec
cierpiał też podobno z powodu śmierci matki, Andrew umożliwił mu
spotkanie z duszą rodzicielki, aby mógł na własne uszy usłyszeć, że
kochała go z całego serca i nigdy nie chciała opuścić.
Po miesiącu nocnych sesji Ozzie zrobił olbrzymie postępy i
wyglądał na dużo spokojniejszego. Po kolejnym miesiącu opanował
sztukę głębokich wdechów oraz wyobrażania sobie siedmiu aniołów
przytulających go siedem razy. A po jeszcze kolejnym potrafił stworzyć
tarczę ochronną. Wtedy jego rodzice zaczęli (za zgodą lekarzy, jak
zapewniał Lightfoot) powoli odstawiać leki.
- Bardzo silna dusza - powiedział Lightfoot z nieskrywanym
zachwytem. - Pięknie jest widzieć, jak taka dusza na nowo się odnajduje.
D. D. nie omieszkała wspomnieć o zabitych przez Ozziego
wiewiórkach.
- To kolejna lekcja i możliwość wyciągnięcia wniosków - wyjaśnił
uzdrowiciel. - Nikt nie zdrowieje z dnia na dzień. Każdy krok do przodu
pociąga za sobą również kroki w tyl.
D. D. zauważyła, że Lightfoot uwielbia chwytliwe frazesy. I nie
miała wątpliwości, że załamane, zestresowane matki bez zastanowienia
chłoną każde słowo tego astralnego kaznodziei propagującego medycynę
alternatywną.
- Moim zdaniem nasz uzdrowiciel wierzy w to, co robi -oznajmiła. -
A jego charyzma w połączeniu z urokiem osobistym stanowią
niebezpieczną mieszankę. Silny mężczyzna. Słabi rodzice. I jeden wielki
stek bzdur.
Alex sięgnął po kolejną czekoladkę.
- Dlaczego bzdur?
- Żartujesz sobie, prawda? Przestrzeń astralna, duchowe
uzdrawianie, przytulanie aniołów… Mówimy o agresywnych dzieciach. O
dzieciach, które biją swoich ojców, strzelają do matek i dźgają nożem
rodzeństwo. Chyba potrzebują czegoś więcej niż ćwiczeń oddechowych.
- A dokładniej? - zapytał Alex. - Pamiętasz naszą rozmowę z
Danielle, tą pielęgniarką z oddziału psychiatrii dziecięcej? Współczesna
medycyna też nie wie, jak pomóc takim pacjentom. Za mało lekarstw, za
dużo skutków ubocznych. Ja tam nie wiem. Wprawdzie nigdy nie
próbowałem medytacji, ale gdyby moje dziecko miało tego typu
problemy, a lekarzom skończyłyby się pomysły… pewnie też bym
zadzwonił do Lightfoota. Medytacja na
pewno nikomu nie zaszkodziła. Tak jak nie szkodzi rosół, owoce z
ekologicznych upraw czy nocne wizyty w przestrzeni astralnej. I nie
możesz obwiniać rodziców o to, że starają się pomóc swojemu dziecku.
- Na tym właśnie polega zagrożenie - odpowiedziała chłodno D.D.
Alex przyglądał się jej uważnie.
- W ogóle tego nie kupujesz? A co powiesz na temat negatywnych i
pozytywnych osobowości, o których wspominał? Bo powiem szczerze,
że moja ciotka Jeanine mogłaby doprowadzić do samobójstwa nawet
przewodniczącego klubu optymistów. Ta kobieta to chodzące i mówiące
ucieleśnienie depresji. Potrafię sobie wyobrazić, że wysyła w kosmos
negatywną energię.
- No ale widzisz chyba różnicę między ludźmi z natury smutnymi
lub szczęśliwymi a nocnymi wyprawami po duchowych autostradach?
- Ja tam myślę, że dobrzy gliniarze też mają nadprzyrodzone
zdolności - oświadczył Alex.
- Nie nadprzyrodzone zdolności, tylko instynkt - odparła D. D.
- Wiele osób by powiedziało, że to dokładnie to samo.
- I nie miałyby racji. Rozwinięcie instynktu to część procesu
ewolucji. Podstawy darwinizmu. Przeżyje ten, kto pierwszy zidentyfikuje
oprawcę. A z tego zrodziły się pokolenia utalentowanych policjantów.
Alex pochylił się do przodu i koniuszkiem palca wytarł masło
orzechowe z kącika jej ust.
- Szaman chyba zalazl ci za skórę - powtórzył.
- Spadaj - ucięła D. D., nie przyznając się, że szaman rzeczywiście
zalazł jej za skórę. Bo jeśli odnalezienie dziecka w głębi siebie ma być
jedyną drogą do szczęścia, miała przesrane.
- Pobawimy się chwilę w policjantów - oznajmiła trzy minuty
później. - Mamy jakieś… - spojrzała na zegarek - … jakieś cztery godziny
do wieczornego wydania wiadomości, w którym poinformują o
morderstwie kolejnej rodziny, drugiej w ciągu ostatnich czterdziestu
ośmiu godzin. Jeśli nam się poszczęści, ze względu
na odległość ich miejsca zamieszkania oraz zupełnie różny status
socjoekonomiczny dziennikarze uznają to za tragiczny zbieg okoliczności
i napiszą co najwyżej kilka krótkich artykułów na temat potrzeby
zapewnienia lepszej opieki zestresowanemu społeczeństwu w tych
trudnych ekonomicznie czasach. Gorzej, jeśli ktoś powiąże ze sobą te
dwie zbrodnie i ogłosi, że na terenie obszaru metropolitalnego Bostonu
krąży seryjny morderca. Ludzie zaczną kupować broń, wzrośnie liczba
przypadkowych strzelanin, zginą małe dzieci. Która opcja wydaje ci się
bardziej prawdopodobna? Może się skusisz na mały zakładzik?
- Myślę, że właśnie tak wysyłasz negatywną energię - odparł Alex.
- I co mam ci powiedzieć? Robię to, w czym jestem dobra.
Alex otworzył usta, zawahał się i zamknął je, darując sobie
komentarz. Przez chwilę trwała cisza. D. D. nie bardzo wiedziała, jak
mają rozumieć.
- Lightfoot miał możliwość popełnienia zbrodni - zaczął w końcu
Alex, po czym zapakował pozostałe czekoladki. - Pracował z
Harringtonami przez ostatni rok. Ufali mu. Gdyby zapukał do drzwi w
czasie kolacji, na pewno by go wpuścili.
- Ale ich współpraca praktycznie się już zakończyła. Ozzie zrobił
„olbrzymi krok naprzód”, cała rodzina „podejmowała lepsze decyzje” i
„wiele się nauczyła”, i co tam jeszcze?
- „Słuchała swoich wewnętrznych prawd”.
- No właśnie. W końcu żeby być szczęśliwym, trzeba słuchać
swoich wewnętrznych prawd. - D. D. zamilkła, odsunęła pozostałą część
kanapki, lecz nie sięgnęła po kolejną czekoladkę. - Powinniśmy znaleźć
w Internecie zdjęcie Lightfoota, wydrukować je i pokazać sąsiadom.
Sprawdzić, czy rzeczywiście od jakiegoś czasu nie bywał u nich w domu.
W końcu niełatwo zapomnieć o Andrew-Lightfoot.com.
- Fakt, niełatwo - zgodził się Alex. - No dobra, miał możliwość
popełnienia zbrodni. A co z motywem?
- Nie mam pojęcia. Pomyślmy… może romans z Denise?
- Jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić.
- W takim razie z córką?
- Hm, ciekawe.
- Rodzice się dowiedzieli. Uwodzenie nieletnich dziewczynek to z
pewnością kiepska reklama dla oświeconego przewodnika duchowego.
Lightfoot musi coś z tym zrobić i znając przeszłość Ozziego, wybiera
zamordowanie całej rodziny…
- Ale nie wrobił Ozziego, tylko Patricka.
- No tak, racja. Jest więc bez wątpienia mistrzem manipulacji.
- Bez wątpienia?
D. D. zignorowała jego komentarz.
- W takim razie postanowił się skupić na Patricku. Oto jest sobie
ojciec z problemami finansowymi, wykończony psychicznie. Dziecko z
zaburzeniami to ciężka praca. Trzeba też zadbać o utrzymanie domu. A
do tego dowiaduje się, że jego córeczka uprawia wirujący seks z
miejscowym uzdrowicielem. Patrick postanawia porozmawiać z Andrew.
Szaman odwraca jednak kota ogonem i przekonuje go, że złe moce
wygrywają walkę i powinien się poddać.
- I nakłania faceta do zabicia całej rodziny?
- Czemu nie? Zamykamy sprawę, wytwórnia Lifetime robi z tego
film, a ja wreszcie mogę uprawiać seks. - D. D. zamilkła. Raczej nie
powinna była wypowiadać ostatniej części zdania na głos.
- Ze mną czy z Lightfootem? - zapytał Alex.
- Przy takim scenariuszu Lightfoot ląduje w więzieniu, więc raczej
nie z nim. - Super. W takim razie chodźmy go aresztować.
- Dobrze, tylko najpierw rozwiąż jeszcze jeden drobny problem:
morderstwo Laraquette’ow.
Alex skinął głową z poważną miną.
- Lightfoot twierdzi, że ich nie zna, i muszę przyznać, że raczej nie
wyglądają mi na osoby, które by korzystały z usług szamana…
- Choć na ziołach trochę się znają. - D. D. wzruszyła ramionami,
rozważając w głowie różne scenariusze, lecz bez większych rezultatów.
Zaczęła pakować czekoladki. - Może trochę kanapki? -zapytała Alexa,
wskazując swój talerz. Zawahał się, po czym sięgnął po nadgryziony
kawałek chleba. D. D. zdała sobie nagle sprawę z intymnej atmosfery: oto
siedzą ramię w ramię przy maleńkim stoliku w przytulnym lokalu w
uroczym miasteczku i dzielą się lunchem.
Znów poczuła się skołowana. Rozdarta pomiędzy życiem, które
prowadziła, i tym, które chciałaby prowadzić. A raczej między osobą,
którą była, i tą, którą chciałaby się stać.
- Gotowa? - zapytał Alex, skończywszy kanapkę.
D. D. skinęła głową, a jej partner z właściwą mu uprzejmością
chwycił jej tacę i ruszył w kierunku kosza na odpadki. Włożyła
czekoladki do reklamówki, wrzuciła do niej również zakupy Alexa.
Pomachali właścicielowi, a następnie wyszli na skąpaną słońcem ulicę i
zaczęli się przeciskać przez zastępy turystów.
-1 co teraz? - zapytał Alex, bezwiednie skręcając w stronę oceanu.
Na końcu ulicy majaczyło cienkie pasmo niebieskiej wody. Kusiła, by
pójść w jej stronę.
- Nie wiem - odparła D. D. wpatrzona w odlegle morze i zasłuchana
w krzyk mew.
- Sprawdzamy dalej Lightfoota?
- Pewnie tak - odpowiedziała bez przekonania.
- Może te dwie zbrodnie nie są ze sobą powiązane - podsunął Alex,
wyczuwając jej rezygnację.
- Nie mogę powiedzieć, czy są, czy nie, bo tego nie wiem
-przyznała. - Ale czuję, że są.
Alex zamrugał wymownie oczami. Dopiero po chwili się
zorientowała, o co mu chodzi.
- Cholera, zaczynam gadać jak Lightfoot.
- Przecież mówiłem, że gliny mają nadprzyrodzone zdolności.
- Nie no, mam dosyć. Chcę wrócić do domu i wziąć prysznic.
- Jestem za - odparł.
D. D. pokręciła jednak głową i ruszyła w stronę radiowozu.
- Nie, jedziemy na komendę.
- Bez prysznica?
- Bez prysznica. Wyciągniemy tablicę, jeszcze raz dokładnie
przejrzymy wszystkie raporty i przeanalizujemy każdy najmniejszy
szczegół, aż w końcu czegoś się dowiemy. Pieprzyć nadprzyrodzone
zdolności. Wiesz, co zmienia świat na lepsze? Stara dobra ciężka praca.
Rozdział 18
DANIELLE
- Co tam słychać na oddziale? - zapytał doktor Frank.
Rozsiadł się w dużym fotelu z uszakami obitym ciemnozieloną
tkaniną w złote gwiazdki. Taki sam czekał na mnie zamiast typowej
kozetki. Dzielił nas wiśniowy stół z dyktafonem oraz dwie porcelanowe
filiżanki, moja z kawą, jego z herbatą. Moglibyśmy posłużyć za element
ruchomej dekoracji w teatrze - szanowany psychoanalityk pochłonięty
rozmową ze swą pacjentką.
Uniosłam do ust filiżankę w róże i upiłam łyk. Doktor Frank zwykle
zaczynał sesję pytaniem o moją pracę. Jako że widywaliśmy się zaledwie
kilka razy w roku, za każdym razem trzeba było od nowa przełamywać
lody. A mój terapeuta od dawna wiedział, że wolę rozmawiać o
problemach swoich podopiecznych niż o własnych.
- Mam nową pacjentkę - odpowiedziałam, odkładając na stół
okropną kawę bezkofeinową. Nie miałam pojęcia, czemu po tylu latach
wciąż daję się na nią namówić. Niczego się nie uczę.
- Tak? - zachęcił mnie pełnym cierpliwości spojrzeniem.
- Ma na imię Lucy. Jest dzikim dzieckiem. To naprawdę
fascynujący przypadek. Dziewczynka się uspokaja, wcielając się w rolę
kota domowego. Bawi się jedzeniem, liże je, ucina sobie drzemki w
promieniach słońca… Kiedy jest kotem, da się z nią pracować. Ale jak
tylko opuszcza kocie wcielenie, staje się agresywna, brutalna, dzika… -
Uniosłam włosy, by pokazać ogromne zadrapanie na szyi oraz kolekcję
ciemnopurpurowych siniaków. - Tak się skończyło nasze wczorajsze
nocne spotkanie.
Doktor Frank milczał. Od mówienia byłam tuja.
- Założyliśmy, że jest niemową - kontynuowałam. - Tymczasem
zeszłej nocy odezwała się do mnie. Zauważyłam też, że przysłuchuje się
czasem naszym rozmowom. I ten wzrok… W jej głowie dzieje się cała
masa rzeczy, o których nie mamy pojęcia. Wydaje mi się, że Lucy potrafi
znacznie więcej, niż sądziliśmy początkowo.
- Mówiłaś, że jest twoją pacjentką?
- Tak. Ostatnio dość dużo czasu spędzam na oddziale, a zwykle ja
zajmuję się niemowami. To moja działka.
- Rozumiem.
Kolejna standardowa odpowiedź. Czasem miałam wrażenie, że
potrafię przewidzieć scenariusz naszej rozmowy jeszcze przed
pojawieniem się w jego gabinecie; pewnie dlatego nie chodziłam tam
zbyt często. I przestałabym go odwiedzać zupełnie, gdyby nie ciotka
Helen. Bardzo zależało jej na mojej terapii. Spotykaliśmy się więc z
doktorem Frankiem dla jej świętego spokoju.
Doktor Frank przyglądał mi się uważnie. Wiedziałam, do czego
zmierza, ale nie zamierzałam mu niczego ułatwiać. W końcu to on
zadawał pytania.
- O której skończyłaś pracę? - odezwał się w końcu.
- Wróciłam do domu kolo trzeciej nad ranem.
Spojrzał na zegarek. Dziesiąta. Dziesiąta w piękny sobotni poranek.
Powinnam siedzieć w parku nad rzeką Charles, a nie tutaj.
- A o której dziś wstałaś?
- Słucham?
- O której się obudziłaś?
Zaczęłam bezwiednie przytupywać, lecz zdołałam opanować
nerwowy tik.
- Nie wiem. Nie zwróciłam uwagi na godzinę.
- A śniadanie?
- Jadłam.
- Co jadłaś?
- Nie pamiętam. Bajgla. Jakie to w ogóle ma znaczenie? Zmierzył
mnie wzrokiem, gotów zadać kolejny cios.
- Ty mi powiedz, Danielle. Jakie to ma znaczenie? Teraz trzęsły mi
się już obydwa kolana. Zdradziły mnie.
- No dobrze - fuknęlam. - Niewiele sypiam. Pewnie żadna to dla
pana niespodzianka. Prawda, nie jadłam śniadania. A skoro już o tym
mowa, kolacji również. - I wcale nie powstrzymało mnie to przed
wychyleniem później kilku drinków. To też nie byłoby pewnie
zaskoczeniem.
Wbiłam w niego wzrok, czekając, aż powie, że nie mam prawa do
samodestrukcji.
- Masz sny? - zapytał spokojnie.
- Cały czas te same.
- Udaje ci się wyjść z domu?
- Nie. Tu też nic się nie zmieniło.
- Próbowałaś jakichś środków nasennych?
- Może mi pan wierzyć lub nie, ale tylko pogarszają sprawę.
- Rozumiem. - Uniósł do ust porcelanową filiżankę i upił niewielki
łyk, po czym delikatnie odstawił ją na spodek. - Ile dni zostało?
Wciąż nie odrywałam od niego wzroku. Dupek. Znal datę rocznicy
śmierci moich rodziców równie dobrze jak ja.
A jednak siedział naprzeciw ze starannie przyciętą siwą brodą, w
jasnoszarym garniturze i niespeszony wpatrywał się we mnie niebieskimi
oczami. W końcu wydusiłam z siebie:
- Dwa.
- Dwa dni - powtórzył. - I próbujesz sobie z tym poradzić,
przepracowując się, nie dosypiając, nadużywając alkoholu i nie
dojadając. Zapomniałem o czymś?
- O corocznej wyprawie na cmentarz z ciocią Helen.
- Naprawdę chcesz tam iść, Danielle?
Nie odpowiedziałam, przeszedł więc do pytania numer dwa:
- Chcesz poczuć się lepiej? Chcesz się przekonać, co sama potrafisz,
czy łatwiej ci się skupić na którymś z pacjentów, na przykład na Lucy?
Dalej milczałam. Pora na pytanie numer trzy.
- Porozmawiajmy o sprawach sercowych.
- No chyba pan żartuje.
Dał spokój. W końcu to moja sesja terapeutyczna. Ja tu rozdaję
karty. Mogę kłamać, ile chcę. Mogę zaprzeczać, ile chcę. I ukrywać
to, co chcę. Kolana znów zaczęły mi podskakiwać. Zastanawiałam
się, po co tu w ogóle przyszłam. Powinnam była zostać w domu. I nie
wychodzić więcej z mieszkania.
Bo w poniedziałek minie dokładnie dwadzieścia pięć lat od śmierci
mojej mamy, rodzeństwa i ojca. I od mojego cudownego ocalenia.
Przeżyłam, żeby opowiedzieć tę historię. Problem w tym, że nie miałam
nic do powiedzenia. Ćwierć wieku później wcale nie byłam mądrzejsza.
Wciąż nie rozumiałam, dlaczego mama, Natalie i Johnny musieli umrzeć.
Nie wiedziałam, dlaczego moje pierwsze życie musiało się
skończyć i czemu to drugie wciąż sprawia mi tyle trudności.
- Czytał pan może o tej zamordowanej rodzinie? - usłyszałam
własne słowa. - W czwartek wieczorem w Dorchesterze?
Terapeuta przytaknął.
- Wczoraj na oddziale zjawiło się dwoje detektywów. Okazało się,
że sprawa dotyczy naszego byłego pacjenta. Rodzice wypisali go w
zeszłym roku wbrew naszym zaleceniom. I wygląda na to, że w tym
przypadku to my mieliśmy rację.
Doktor Frank przywykł już do mojego sarkazmu.
Nie potrafiłam dłużej usiedzieć na miejscu. Byłam zbyt po-
irytowana, zbyt pobudzona. Zeszłej nocy znów miałam ten sam sen. Mój
przeklęty ojciec stojący przed moim przeklętym pokojem z przeklętym
pistoletem przyłożonym do swej przeklętej głowy. Przeklęty tchórz.
- Dziś rano wspominali o kolejnej rodzinie. W Jamaica Plains. Ale
tam poszło ponoć o narkotyki. Choć jeszcze na sto procent nie wiadomo.
Czwórka dzieci w różnym wieku, od noworodka po nastolatka. I nie żyją.
Tak po prostu. Tylko po co konkurencyjny diler miałby zabijać
niemowlę? Przecież takie maleństwo nie złoży zeznań, nikogo nie sypnie.
Mógł je przecież oszczędzić… Z drugiej strony - zaczynałam bełkotać -
może dziecko wcale nie chciało zostać ocalone? Może usłyszało strzały i
celowo zaczęło płakać? Może wiedziało już, że jego matka i rodzeństwo
nie żyją? Może chciało do nich dołączyć?
- A ojciec?
- Do diabła z nim.
- Nie tęskniło za ojcem?
- Nie - odparłam, choć na taką podręcznikową technikę z
wcielaniem mnie w skórę małego dziecka powinnam chyba raczej
wybuchnąć śmiechem. - Nikt nie ocalał. Nie sądzi pan, że to dla nich
lepiej? Że są szczęśliwsi? Może niebo istnieje? Może trafiła tam matka ze
swoimi dziećmi? I może w niebie dzieci nie muszą słuchać głosów w
swoich głowach, a rodzice krzyczeć, by ich usłyszano? Może wreszcie
potrafią się cieszyć sobą nawzajem? Ojciec nie miał prawa mnie tego
pozbawiać.
- Chciałabyś dołączyć do swojej rodziny? - zapytał ostrożnie doktor
Frank.
Nie potrafiłam spojrzeć mu w oczy.
- Nie. I to jest jeszcze gorsze. Nienawidzę ojca za zabicie moich
bliskich, a przecież powinnam być mu wdzięczna, że darował mi życie.
- Wcale nie musisz być mu wdzięczna - odparł terapeuta.
- Właśnie że muszę.
- Masz prawo żyć, Danielle. Masz prawo być szczęśliwa, zakochać
się i cieszyć życiem. I nie jemu to zawdzięczasz.
- Jemu.
- A może mamie? - zasugerował doktor Frank. Zmarszczyłam brwi.
- Mamie? A co ona ma z tym wspólnego?
- A może bratu?
Gapiłam się na niego zbita z tropu.
- A może Natalie? Albo szeryfowi Wayne’owi? Albo ciotce Helen?
- O czym pan, do cholery, mówi?
- Po prostu próbuję ci uświadomić, jak wiele osób miało wpływ na
twoje życie, a ty wciąż całą władzę nad nim oddajesz ojcu. Dlaczego?
- Odebrał życie. I darował życie. Niczym Bóg. Może dlatego stał się
dla mnie Bogiem.
- Bóg nie wypija ćwiartki whiskey, Danielle. Przynajmniej taką
mam nadzieję.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc na chwilę zapadła cisza.
Doktor Frank upił kolejny łyk herbaty. Ja zaczęłam się prze-
chadzać w pobliżu okna, spoglądając z drugiego piętra na
zatłoczoną Beacon Street, po której żwawo maszerowały tłumy turystów.
Może wybiorą się potem na spacer po ogrodach i popłyną łódką w
kształcie łabędzia albo amfibią. Tak wiele rzeczy można robić w
słoneczny sierpniowy poranek.
Te rodziny wyglądają na szczęśliwe. Ciekawe, czy dwadzieścia pięć
lat temu my też w oczach naszych sąsiadów wyglądaliśmy na
szczęśliwych.
- Myślisz, że twoje szczęście oznacza wygraną ojca? - zapytał
psychoterapeuta. - Że stajesz się jego dłużniczką?
- Nie wiem - odparłam. Co oczywiście oznaczało, że tak właśnie
uważam.
- Chcesz wiedzieć, dlaczego ojciec cię nie zastrzelił - powiedział
spokojnie doktor Frank. - Dwadzieścia pięć lat później wciąż wszystko
się do tego sprowadza. Dlaczego nie zabił cię tak jak pozostałych.
- Tak. - Odwróciłam się i spojrzałam na niego niepewnie. Zwykle
nie przechodził tak szybko do istoty mojego zagmatwanego,
nieuporządkowanego życia. Nie byłam więc pewna, co o tym myśleć.
- Może twoja matka krzyknęła coś do niego - zastanawiał się. -
Może zawołała go po imieniu i to odwróciło jego uwagę. Może błagała,
by cię nie zabijał.
- Nie mogła. Zginęła na miejscu. Od strzału w głowę.
- W takim razie może siostra. Była bliżej. Może poprosiła, by tego
nie robił?
- Strzelił jej prosto w twarz, kiedy stała w drzwiach swojej sypialni.
Nie sądzę, żeby mogła coś po tym powiedzieć.
- Twój brat jednak nie zginął od razu, zabrali go do szpitala.
- To prawda, żył jeszcze jakieś dwadzieścia minut. Ale zabawił się
w Supermana, próbując poszybować w dół schodów. Kula rozwaliła mu
kręgosłup, a upadając, skręcił kark. Jeśli błagał o coś ojca, to o kolejny
strzał, który raz na zawsze załatwiłby sprawę.
- Widzę, że znów przeglądałaś policyjne raporty. Zalaminowałam je
i zrobiłam z nich album. Doktor Frank i ciocia Helen odkryli to przed laty.
- Czy twoi bliscy cię kochali? - naciskał terapeuta.
Dziś nie odpuszczał. Nie znałam go od tej strony. Znów zaczęłam
nerwowo krążyć po gabinecie.
- Nie wiem.
- Nie wiesz czy nie chcesz wiedzieć?
- Nie… nie wiem.
- A ty ich kochałaś?
- Mamę i rodzeństwo - odpowiedziałam bez zastanowienia.
- Naprawdę? - Przekrzywił lekko głowę, przybierając typową dla
psychoterapeuty pozycję. - Danielle, zmarnowałaś tyle czasu i energii,
rozmyślając o ich śmierci. Jeżeli naprawdę ich kochałaś, czemu nie
poświęcisz więcej czasu i energii na rozmyślanie o ich życiu? Nie sądzisz,
że właśnie tego by chcieli?
- Ale jego też kochałam - usłyszałam swój szept.
- Wiem.
- I tak bardzo starałam się go zadowolić.
- Wiem.
- Tamtej nocy… myślałam, że jeśli będę posłuszna i zrobię, co mi
każe… że jeśli zdołam go uszczęśliwić, wszystko będzie w porządku.
- A co kazał ci zrobić, Danielle? Jesteś dorosłą kobietą i wy-
kwalifikowaną pielęgniarką z wieloletnim doświadczeniem. Nie wydaje
ci się, że możesz wreszcie wypowiedzieć to na głos?
Nie mogłam. Nie potrafiłam. Są rzeczy, o których dzieci nie umieją
rozmawiać. Nie mają odpowiedniego zasobu słownictwa, by opisać, co je
spotkało. Dziesięć centów za dotknięcie penisa tatusia. Dwadzieścia pięć
za wzięcie go do ust. Jak niby mała dziewczynka ma to wyjaśnić?
Pracowałam obecnie z dwu- i trzylatkami, które próbowały pokazać
światu swoje cierpienie, wpychając w siebie jedzenie i wymiotując. Nie
znały określenia „seks oralny” i tylko w ten sposób mogły
zademonstrować wyrządzone im okrucieństwo. Wypełniały więc usta
musem jabłkowym, po czym wypluwały go wśród krzyków matki
ganiącej je za zrobiony bałagan. Dzieci czują naturalną potrzebę, by
opowiedzieć o swoim bólu. To dorośli wszystko pieprzą.
- Nie uratowała mnie - powiedziałam beznamiętnym głosem. -
Chociaż siebie też nie.
-Kto?
- Mama. Kazała mi wrócić do pokoju. Obiecała, że wszystko będzie
w porządku. Że wszystkim się zajmie.
- Czym się miała zająć, Danielle?
- Ale zaczęli się kłócić. Słyszałam ich wrzaski. Wiedziałam, że
ojciec wrócił do domu pijany. Zresztą on zawsze był pijany.
- I co się później stało?
- Nie chcę iść w tym roku na cmentarz. Nie wiem, po co miałabym
to robić.
- Co się wydarzyło tamtej nocy, Danielle? Wróciłaś do pokoju. I co
dalej? Powiedz.
- Zastrzelił ich - odparłam. - Próbowałam go uszczęśliwić, a on ich
wszystkich zastrzelił. A potem zaśpiewał mi piosenkę, żebym
zapamiętała, że to wszystko moja wina.
- Nie zabiłaś swojej rodziny, Danielle. Dziewięciolatka nie jest w
stanie powstrzymać dorosłego mężczyzny. Chyba na tym etapie swojego
życia masz tego świadomość?
Skinęłam tylko głową, bo nawet dwadzieścia pięć lat po fakcie nie
umiałam się przyznać, że tamtego wieczoru to ja pierwsza trzymałam w
ręku broń ojca.
Doktor Frank zadawał kolejne pytania. Ja udzielałam zdawkowych
odpowiedzi. I tak trwała nasza zabawa. Uświadomiłam sobie, że niedługo
będziemy obchodzić srebrną rocznicę. Może powinnam kupić mu
prezent. Grawerowaną tabliczkę albo pamiątkową ramkę na zdjęcia. To
mój najdłuższy związek. I nie wiedziałam, co o tym myśleć.
Pod koniec spotkania znów mnie zaskoczył. Wrócił do
bezpośrednich pytań z początku sesji.
- Myślisz, że odniosłaś w życiu sukces? - zapytał.
- Słucham?
- Czy uważasz, że odniosłaś w życiu sukces? Jesteś dorosłą,
wykształconą kobietą. Masz godną podziwu pracę. Czy uważasz, że
odniosłaś w życiu sukces?
Musiałam się zastanowić nad odpowiedzią.
- Myślę, że pomogłam wielu dzieciom - odparłam wreszcie. -To na
pewno jakiś sukces.
- A nasze spotkania? Nasza relacja? Czy w jakikolwiek sposób ci
pomogły?
- Bez nich raczej nie dałabym rady - odparłam. Było to zgodne z
prawdą. A przynajmniej zbliżone do prawdy.
Pokiwał głową zadowolony. Przerzucił leżące na stoliku papiery.
- Muszę ci powiedzieć, że pod koniec roku przechodzę na
emeryturę.
- Naprawdę?
Uśmiechnął się, wskazując ręką na swoje siwe włosy.
- Przez wiele lat oddawałem się pracy zawodowej. Pora oddać się
swoim pasjom. Tak przynajmniej twierdzi moja żona.
Spróbowałam wyobrazić sobie panią Frank przekonującą go do
porzucenia pracy i uśmiechnęłam się.
- W takim razie serdecznie gratuluję.
- Zawsze możesz do mnie zadzwonić - odparł z powagą.
- Dziękuję.
Obydwoje wiedzieliśmy, że tego nie zrobię. Nasz związek musiał
się kiedyś zakończyć. A jego emerytura była idealną wymówką.
- Danielle - powiedział, gdy szykowałam się do wyjścia - martwię
się o ciebie.
To nagłe wyznanie zaskoczyło mnie. Jego chyba też, takie
przynajmniej sprawiał wrażenie. Szybko jednak odzyskał równowagę.
- Chyba zgodzisz się ze mną, że musisz pracować nad tym, by
zaakceptować pewne fakty. Przyznać się przed sobą do pewnych rzeczy.
Nie odpowiedziałam.
- Mam znajomą terapeutkę, którą mógłbym ci polecić. Może z
kobietą poczułabyś się swobodniej…
- Nie, dziękuję.
- Najbliższe dni będą dla ciebie trudne.
- Dam sobie radę. Zawsze sobie radzę.
- Zastanawiałaś się, czy nie przenieść się na ten czas do ciotki?
- Ciocia Helen musi sobie poradzić z własnym cierpieniem.
- Ale przecież dajecie sobie nawzajem siłę.
- Nie w tym okresie.
Doktor Frank westchnął zrezygnowany.
- Musisz uważać na alkohol.
- Dobrze. - Jutro po południu będę uważała, żeby cala zawartość
szklanki trafiła prosto do gardła.
- I wiesz co? Pewnie już o tym myślałaś, ale może w tym tygodniu
nie powinnaś oglądać wiadomości… Nowe informacje o zamordowanych
rodzinach tylko nasilą ból w tym i tak dla ciebie trudnym czasie. W
szczególności sprawa z Dorchesteru dotycząca twojego byłego pacjenta…
Tylko doleje oliwy do ognia. To nie twoja tragedia. I nie ma z tobą nic
wspólnego.
Bez słowa opuściłam jego gabinet. Każde wymówione słowo niosło
ze sobą tak wiele przemilczanych. Historię mojego życia.
Rozdział 19
Wydział narkotykowy spisał się na medal. Po powrocie do biura D.
D. zastała na biurku pełną kartotekę Hermesa Laraquette’a, pseudonim
Rastaman. Biały gość z taką ksywką musi mieć niejedno na sumieniu,
pomyślała. I nie pomyliła się. Długa lista grzechów Hermesa zawierała
głównie drobne przestępstwa: włamania, kradzieże i posiadanie
substancji zabronionych z zamiarem ich sprzedaży.
Szczęśliwie dla Hermesa wymiar sprawiedliwości poniósł sromotną
porażkę. W odniesieniu do połowy zarzutów adwokat z urzędu zdołał
doprowadzić do zmiany klasyfikacji czynu. A resztę oddalono. Po czym
koleś jakby zapadł się pod ziemię, zanim dorwał go urząd imigracyjny.
Według miejscowych informatorów przygruchał sobie niejaką Audi
Solis, pozostającą na zasiłku matkę trójki dzieci trzech ojców. Dziewięć
miesięcy później przy pomocy Hermesa została matką czwórki dzieci
czterech ojców. Hermes figurował jako ojciec w akcie urodzenia ViVi
Bellasary Laraąuette, która przyszła na świat dziewiętnastego marca.
Wtedy też Audi wystąpiła o zapomogę od państwa na najmłodszą
latorośl, a Hermes wrócił do tego, co potrafił najlepiej, czyli do
handlowania prochami.
Według bostońskich władz wykorzystywał rosnącą grupę
imigrantów, która pomagała mu w imporcie i eksporcie towaru. Mimo że
ilość szła w bele, Laraąuette wciąż był jedynie płotką w narkotykowym
oceanie Bostonu. A że z towaru sam korzystał, nie szykowało się na to, by
miał zbić na tym interesie kokosy.
Mieli więc drobnego dilera zastrzelonego na sofie. Matkę na zasiłku
zadźganą w kuchni. I ciała czwórki dzieci rozrzucone po dwóch
sypialniach.
D. D. odłożyła na bok akta wydziału narkotykowego i zabrała się za
resztę raportów, w tym za przesłuchania nauczycieli dzieci i
pracowników szkoły.
- Ishy czy Rochelle? - spytała Alexa, który przysiadł w kącie i
wpatrywał się w swoje szkice z miejsca zbrodni, jakby wróżył z liści
herbaty.
Odłożył papiery.
- Ishy - zdecydował.
D. D. podała mu wstępny portret wiktymologiczny siedem-
nastoletniego Ishy’ego Riversa, który zarobił dwie kulki w korytarzu.
Sama chwyciła papiery jedenastoletniej Rochelle LeBryant, dziewczyny,
która lubiła róż i powieści. Zostały dwie strony na temat czteroletniej Tiki
zastrzelonej na psim posłaniu i jeden akapit o pięciomiesięcznej ViVi
uduszonej w kołysce. Historia życia tej ostatniej była tak krótka, że nie
zajęła nawet strony.
Popijając kawę, w ciszy przerzucali kolejne kartki. Alex skończył
pierwszy. Zaczekał, aż D. D. upora się ze swoją częścią, i zaczął:
- Ishy Rivers: niekarany, żadnych spraw w toku - wyrecytował
cierpkim głosem. - Nie figuruje w kartotece nieletnich przestępców ani w
rejestrze kierowców. Przykładny nastolatek. Dwoje funkcjonariuszy
przesłuchało sąsiadów, którzy „nic o nikim nie wiedzą”.
- Zabawne. Tyle samo mieli do powiedzenia na temat młodszej
siostry Ishy’ego.
- Na szczęście szkolny psycholog okazał się bardziej pomocny,
choć trzeba zaznaczyć, że Ishy nie był częstym gościem placówki
oświatowej.
- Wagary?
- W drugiej klasie spędził w szkole sto trzy dni, czyli połowę tego,
co powinien. Miał nadrabiać zaległości w wakacje, ale się nie pojawił.
- Zgłoszono to? - spytała D. D., marszcząc brwi. Alex pokręcił
głową.
- Wygląda na to, że system postawił krzyżyk na Ishym mniej więcej
w tym samym czasie, gdy Ishy postawił krzyżyk na systemie. Pani
psycholog dość wcześnie zdiagnozowała u niego trudności
w nauce. Opisała go jako słodkiego dzieciaka z zaburzeniami
obsesyjno-kompulsyjnymi, które utrudniały mu kontakt z rówieśnikami.
Miał bzika na punkcie kart kredytowych. Zamęczał wszystkich pytaniami
o to, jakie mają karty, jakie numery figurują na ich przedzie i tyle.
Wyliczał wszystkie dotychczas wyprodukowane, w tym edycje czarne,
platynowe, srebrne i złote.
- Kradzież osobowości?
- Stawiała raczej na zespól Aspergera, któremu często towarzyszą
właśnie zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne. Wierzył w przesądy, bał się
nadepnąć na linię między płytami na chodniku, nie chciał wejść do
stołówki czy na salę gimnastyczną ze strachu, że krokwie spadną mu na
głowę… Ale poza tym był słodkim dzieckiem. - Alex podniósł raport. -
Powtórzyła to jakieś osiem albo dziewięć razy. Słodki dzieciak
borykający się z problemami szkolnymi bez żadnej pomocy czy wsparcia
ze strony najbliższych. A teraz oficjalne stanowisko pani psycholog: nie
wierzy, aby Ishy był zdolny do popełnienia morderstwa, przyznaje
natomiast, że jego obsesyjne zachowania mogły kogoś innego popchnąć
do przemocy.
- Ciekawe - podsumowała D. D., chwytając swój raport, by
uzupełnić malujący się obrazek. - Rochelle LeBryant. Lat jedenaście, za
miesiąc miała pójść do szóstej klasy. Niekarana, żadnych spraw w toku.
Też nie figuruje w kartotece nieletnich przestępców ani w rejestrze
kierowców. I podczas gdy Ishy tylko czekał, aż skończą się lekcje,
Rochelle z niecierpliwością wyczekiwała, aż się zaczną. Od jej
nauczycielki z piątej klasy wiemy, że miała stuprocentową frekwencję i
często przychodziła do szkoły godzinę wcześniej. Czytała w ciszy na
korytarzu, dopóki nauczycielka nie zlitowała się i nie wpuściła jej do sali.
Zdaniem wychowawczyni była cichą, poważną i bardzo zdolną
dziewczynką. Zawsze gotową do pomocy i nieznoszącą popełniać
błędów. Na szczęście nie zdarzały jej się często, bo była wyjątkowo
utalentowana i oczytana, znała lektury dla licealistów. Rochelle nie
opowiadała o sytuacji w domu, ale stan jej garderoby, wychudłe ciało i
szczątkowa higiena osobista mówiły same za siebie. Pani Groves wpadła
pewnego dnia na pomysł, by zostawić w łazience szampon, i od tamtej
pory co dzień przed lekcjami dziewczynka myła głowę w umywalce.
Nauczycielka zostawiała też czasem jakąś czystą odzież, Rochelle
jednak nigdy niczego nie wzięła. Miała swoją dumę. Podobnie było z
jedzeniem. Za to przyjmowała książki, tej przyjemności nie potrafiła
sobie odmówić. Ale zawsze je oddawała po przeczytaniu. D. D. odłożyła
raport.
- Pani Groves nie wierzy, by nastolatka była w stanie kogoś
skrzywdzić. Nie miała natomiast zbyt dobrego zdania o jej rodzicach.
„Brak zaangażowania”, „brak zainteresowania” i „brak miłości” to tylko
niektóre z zarzutów. Według niej dziewczynka wychowywała się w
zasadzie sama i w sumie w tych okolicznościach szło jej naprawdę nieźle.
- Cholera - skomentował Alex.
- No właśnie.
- A co z najmłodszymi?
- Jeszcze nie chodziły do szkoły, mamy więc tylko zeznania
sąsiadów.
- Niech zgadnę: nic o nikim nie wiedzą?
- Skąd wiedziałeś?
- Większość stanowiła zapewne klientelę Hermesa i jest wkurzona,
że nie dopadła towaru przed nami.
- Właśnie. Przez to rozgoryczenie nie będą współpracować z
porządnymi gliniarzami, którzy pierwsi położyli łapy na maryśce.
Zwykła zazdrość.
- Młodsza dziewczynka miała paskudne szramy - wtrącił Alex. - I
blizny na rękach, nogach, wokół twarzy.
- Phil powinien mieć jakieś informacje od opieki społecznej. - D. D.
też nie miała ochoty rozmawiać o czterolatce. Wspomnienie biednego,
wystraszonego ciałka skulonego na psim posianiu ściskało za serce.
Odruchowo uszczypnęła się w nos, jakby to mogło pomóc odgonić
niechciane obrazy.
- Trzymasz się? - spytał cicho Alex.
- Zawsze.
- To nie zarzut, tylko oferta pomocy.
- Jestem dobra w tym, co robię. - Bardzo chciała, żeby to wiedział.
- Zauważyłem.
- Nie potrzebuję faceta, żeby mnie naprawiał. Ani ratował.
- Zauważyłem. Skrzywiła się.
- Nienawidzę tego cholernego pagera.
- Kocham pracę na uczelni.
- I nie rzucisz jej nawet dla tego splendoru? - rozłożyła ręce,
wskazując piętrzące się akta i raporty.
- Nie. Miło popracować trochę w terenie, ale bez zapuszczania
korzeni. No i łatwiej mi zrozumieć szalony plan dnia koleżanki po fachu.
- Jest nieprzewidywalny - zgodziła się D. D.
- Planuje się, a potem odwołuje plany. Przygotowuje się kolacje,
które stygną nie zjedzone.
- Smutne - przyznała D. D.
- Ja też jestem dobry w tym, co robię.
- Zauważyłam.
- I nie potrzebuję kobiety czekającej z kolacją. Ani łechtającej moje
męskie ego.
- Zauważyłam. - Przerwała i zmierzyła go badawczym spojrzeniem.
- To czego chcesz?
- Zacznijmy od kolacji.
- Serio? - D. D. bez powodzenia starała się ukryć rozczarowanie.
- Ale jestem otwarty na inne opcje - dodał pośpiesznie Alex.
- Bo wiesz, widziałam ostatnio taką reklamę… - Zamilkła
przerażona, uświadomiwszy sobie, co chciała powiedzieć.
Alex uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Orzeźwiający chłód i gorące dreszcze? Nachyliła się do niego.
- Strasznie chciałabym to sprawdzić - wyznała. On też nachylił się
do niej.
- Strasznie chciałbym służyć pomocą.
Westchnęli oboje. Głośno. Po czym oparli się z powrotem na
krzesłach i wrócili do pracy.
Po minucie D. D. odchrząknęła.
- No to na czym stoimy? - spytała, starając się nadać swojemu
głosowi energiczne brzmienie. - Mamy dilera, mamuśkę na
zasiłku, nastoletniego wagarowicza, zdolną uczennicę i dwójkę
dzieci, o których nie wiemy nic. Osamotniona matka z dziećmi. Jakie są
szanse, że Hermes dopadł jakiś nowy towar, napalił się trawki, a potem
rzucił się na swoją rodzinę?
- Nie pasuje mi w tym wszystkim nóż - powiedział Alex. -Jak
zaczynasz nożem, kończysz nożem.
- Może dźgnął Audi pod wpływem impulsu? Zaczęli się kłócić w
kuchni, sprawy zaszły za daleko. Ishy to widział, rzucił się do ucieczki, a
Hermes zdecydował, że teraz to już musi iść na całość. Chwycił za broń i
zabrał się do roboty.
- A kiedy dotarło do niego, co zrobił…
- Chciał to wszystko skończyć. Udusił własne dziecko, położył się
na sofie i strzelił sobie w łeb.
- Mylicie się.
D. D. i Alex podnieśli wzrok na stojącego w progu Neila. Jego blada
twarz promieniała, piegi błyszczały.
- Mam wieści od koronera - wyrzucił z siebie jednym tchem. -
Hermes nie został zastrzelony. To znaczy zarobił kulkę, ale to nieważne,
bo wtedy już dawno nie żył. Samobójstwo zostało upozorowane.
Bywały chwile, kiedy D. D. naprawdę nie cierpiała swojej pracy.
Stresu, z którym wiązały się kilkunastogodzinne maratony. Ślęczenia nad
raportami. Cholernego pagera, który zawsze odzywał się w najmniej
odpowiedniej chwili…
Ale nie teraz. Przeniosła się z Alexem i Neilem do sali
konferencyjnej, gdzie można było wygodniej rozłożyć wszystkie papiery.
Neil chodził w tę i z powrotem wzdłuż stołu, strzelając informacjami
niczym z karabinu maszynowego.
- Hermes Laraquette dostał paralizatorem w klatkę piersiową.
Bliźniacze ślady sugerują, że dwukrotnie. Zdrowy mężczyzna wychodzi z
tego bez szwanku, ale że Laraquette niekoniecznie rozpieszczał swoje
serce zdrowym trybem życia, po ataku już się nie podniósł.
- Zabił go paralizator? - spytała D. D.
- Wywołał rozległy zawał. Po chwili koleś był już sztywny.
D. D. stała przy białej tablicy z mazakiem w dłoni. Odnotowała
rewelacje Neila.
- Czekaj no. Jeśli to był taser, to gdzie się podziało konfetti? Tasery,
nielegalne zresztą w Massachusetts, przy wystrzale
rozsypują wokół konfetti z własnymi numerami seryjnymi. Poli-
cjanci mogą po nich namierzyć dany paralizator, tak jak po pocisku czy
łuskach identyfikuje się broń palną. Chmura konfetti zostawia
niemożliwy do uprzątnięcia bałagan, tym bardziej w miejscu tak
skandalicznie zaśmieconym jak dom Laraquette’ow.
- Nie wiem - przyznał Neil. - Ale koroner miał pewność co do
tasera. Ślady nie pozostawiają ponoć wątpliwości.
D. D. postanowiła zostawić sprawę konfetti na później.
- No dobra, to daje nam cztery narzędzia zbrodni: taser, pistolet, nóż
i poduszkę. Co jeszcze mamy od koronera?
- Potwierdzenie, że dźgnięcie nożem było bezpośrednią przyczyną
śmierci kobiety. Jeden śmiertelny cios. Brak śladów wahania - ciągnął
Neil, nie przerywając marszu.
- Jak u Harringtonów - wtrąciła D. D.
- Ostrze o tych samych wymiarach - sprecyzował Neil. - To znaczy,
że w obu domach znajdowały się zestawy noży różnych wielkości i w obu
przypadkach został wybrany ten sam rozmiar.
- Największy - domyślił się Alex. - Który jeśli się zastanowić,
wydaje się dość logicznym wyborem.
- To fakt. - Neil się zadumał, przystając na chwilę, by potrząsnąć
drobniakami w kieszeniach.
- Czy koroner może poszukać śladów po taserze na ciele Patricka
Harringtona? - spytała D. D.
- Już wydałem stosowne polecenie. -Ico?
- Daj mu kilka dni. Przy dwóch takich masakrach i codziennych
żniwach miasta zaczynają im się robić korki.
- Sierpień - burknęła pod nosem D. D. - Zawsze gorący okres. A
dzieciaki? Chłopak został zastrzelony.
- Tak. Podobnie jak czterolatka i dwunastolatka - dodał Neil. - Z
niemowlakiem sprawa się komplikuje. Trudniej jednoznacznie
potwierdzić uduszenie. Chyba tylko na podstawie braku innych
urazów. Wysialiśmy poduszkę do analizy DNA. Może znajdą ślinę
dziecka, która powie nam coś więcej.
- Ile to potrwa? - spytała D. D, przeczuwając odpowiedź.
- Trzy do sześciu miesięcy - potwierdził tylko Neil.
- Pieprzyć to.
- Nie teraz, kotku. Już jestem wystarczająco pobudzony.
D. D. przewróciła oczami. Chudy rudzielec miał niezłą gadkę, ale
nic z tego nie będzie. Alex z kolei powinien mieć się na baczności.
- Co nam to daje? - spytała równie nabuzowana adrenaliną jak Neil.
Przyjrzała się zapisanej białej tablicy i chwyciła mazak. -Po pierwsze,
przepisujemy Hermesa z kolumny ewentualnych sprawców do kolumny
ofiar. W końcu gość nie mógł się najpierw śmiertelnie razić
paralizatorem, a potem do siebie strzelić.
- Zasadzka - odezwał się Alex.
D. D. spojrzała na niego i pokiwała głową.
- Też tak myślę.
- Sprawca zaczaił się na Hermesa, unieszkodliwił go i zajął się
resztą rodzinki - ciągnął Alex.
- Dlaczego myślisz, że zaczął od niego? - spytał Neil. - Hermes
mógł równie dobrze zaskoczyć go w trakcie.
- Gdyby tak było, po co paralizator? Napastnik palnąłby raz więcej z
pistoletu i po sprawie. A nie odkładałby jednego rodzaju broni i grzebał
po kieszeniach w poszukiwaniu innej.
- Fakt, fakt.
- Ja też myślę, że zaczął od Hermesa - przyznała D. D. - Przestępca
w pierwszej kolejności eliminuje największe zagrożenie, ojca rodziny,
rażąc go kilkakrotnie paralizatorem.
- Paralizatory bywają zawodne - wtrącił Alex. - A miał do czynienia
z ciężkim ćpunem. Widziałem gości, którzy po kilku strzałach wydzierali
się jak zarzynane prosięta.
D. D. przygryzła dolną wargę. Zastanowiła się chwilę.
-Tasery są w Massachusetts nielegalne, więc może nasz sprawca
miał taki bardzo nielegalny? Skoro i tak musiał go kupić na czarnym
rynku, może kupił supermocny? Jakiś z najwyższej półki, może
produkowany dla wojska? Ze specjalnymi kartridża-
mi, co by wyjaśniało brak konfetti. Nie macie pojęcia, co za półtora
patyka można dostać na czarnym rynku. Czemu nie supermocny
paralizator, który skutecznie i po cichu pozbędzie się twojego problemu,
nie zostawiając śladów?
Im dłużej D. D. nad tym myślała, tym bardziej wersja trzymała się
kupy.
- Wyższe napięcie wyjaśniałoby też rozległy zawał - ciągnęła. -
Hermes nie został porażony paralizatorem, tylko zdrowo z niego oberwał.
- Popatrzyła na Neila. - Koroner będzie mógł na podstawie śladów
oszacować napięcie?
- Pojęcia nie mam - odparł Neil. - Ale spytam.
- Dobra. Na czym stanęliśmy? Wiemy, że użyto tasera, i to
wystarczająco silnego, by zabić co najmniej jednego gościa. Załóżmy, że
taki był plan: obezwładnić ojca. Zostaje druga dorosła osoba. Matka.
Sprawca atakuje ją nożem w kuchni. Kolejną cichą bronią. Nie chce
zdradzić swojej obecności tak długo, jak to możliwe. W końcu jednak
ktoś go zauważa…
- Ishy, w korytarzu - wtrącił Alex.
- Tak. Teraz musi działać szybko. Ishy zaczyna krzyczeć, a w domu
jest jeszcze dwójka dzieciaków, które mogą zaalarmować sąsiadów.
Trzeba przyspieszyć i skończyć zabawę, nim sprawy wymkną się spod
kontroli…
- Więc chwyta za broń.
- Tę, którą zabrał Hermesowi? - spytała D. D.
- Brak numerów seryjnych, więc trudno stwierdzić - odpowiedział
Alex. - Ale ma spluwę i teraz zacznie brudną robotę. Strzela do Ishy’ego.
Psuje pierwszy strzał, drugi za to wykonuje perfekcyjnie. Wpada do
pokoju dziewczynek. Bum. Bum. Zmierza na koniec korytarza po
ostatniego członka rodziny.
D. D. pokiwała głową.
- No dobra, ale ostatnim członkiem rodziny jest pięciomiesięczne
niemowlę. Nie potrafi mówić, nie złoży obciążających zeznań. Po co je
zabijać? Neil i Alex zastanawiali się przez chwilę w milczeniu.
- Musi je zabić. Miała zginąć cała rodzina. Taki był scenariusz,
pamiętasz? Rodzina musi umrzeć, i to w taki sposób, by za
sprawcę uznano ojca. Dlatego dziecko też trzeba uśmiercić. A
potem przenieść Hermesa na sofę i odpowiednio wszystko upozorować.
Sprawca tak właśnie robi. O to mu chodzi.
- Na porachunki gangów mi to nie wygląda. - D. D. wolno
artykułowała słowa. - W takich wypadkach napastnikowi zależy, by to
jemu przypisano całość zasług. By wszyscy się dowiedzieli, że
wykończył rodzinę rywala. Ku przestrodze innym dilerom, którzy
wchodzą na jego teren. No i nie kombinowałby z czterema różnymi
rodzajami broni. Niepotrzebne zamieszanie. Tu nie zemsta jest motywem,
tylko coś głębszego, bardziej osobistego.
- Chciał powtórzyć tę samą inscenizację - wyszeptał Alex. D. D.
skrzywiła się niepewnie, zupełnie nie wiedząc czemu.
- Śmierć Hermesa wszystko spieprzyła. Miał tylko stracić
przytomność. Tak, by po wyeliminowaniu całej rodziny można go
przenieść na kanapę, wcisnąć mu pistolet w dłoń, przyłożyć do skroni i
zrealizować ostatni akt spektaklu. Ale Hermes miał atak serca i zepsuł
całe przedstawienie. Co jest dla nas pierwszą wskazówką.
- To musiał być pistolet Hermesa - powiedział niespodziewanie
Alex. D. D. i Neil zwrócili ku niemu pytające spojrzenia.
- Skąd wiesz?
- Bo broń musi pochodzić z domu. To część scenariusza i jeśli się
nad tym zastanowić, wszystko nabiera powoli sensu. U Har-ringtonów
napastnik najpierw atakuje Patricka. Załóżmy na chwilę, że traktuje go
paralizatorem. Potem wślizguje się do kuchni, chwyta nóż i zaczyna
zabawę. Na końcu odpowiednio wszystko pozoruje. Przenosi Patricka,
wkłada mu w dłoń pistolet i strzela.
- Ale Patrick uchodzi z życiem - przypomniała D. D.
- Cóż, przy dwudziestcedwójce zawsze trzeba się liczyć z takim
ryzykiem - odpowiedział Alex. - Pistolet jednak był zarejestrowany na
Patricka, pamiętasz? To wszystko, co miał, i założę się, że jego sąsiad
Dexter potwierdzi, że w trosce o bezpieczeństwo swoich dzieci Patrick
trzymał go pod kluczem. Więc zabójca musiał poczekać na dogodny
moment, by się do niego dostać. Hermes z kolei…
- Wetknął go zapewne za pas dżinsów - dokończyła D. D.
-Szczęście, że nie odstrzelił sobie jaj.
- Szczęście, że opychał się żarciem z fast foodów i dostał zawału.
- Czyli teraz pozostaje nam znaleźć jakieś powiązanie między
rodziną Harringtonów i Laraquette’ow - podsumowała D. D. -I
dowiedzieć się, czemu komuś sprawia frajdę mordowanie całych rodzin.
Wtedy go złapiemy. Najlepiej przed wiadomościami o piątej. Macie
jakieś pomysły?
Spojrzała na Alexa, ten na Neila. Neil zerknął z powrotem na nią.
- Obejrzyjmy jeszcze raz dowody - odezwał się w końcu Neil,
wzruszając ramionami. - Włosy, włókna, odciski palców, może znajdzie
się coś łączącego te dwa morderstwa.
- Sprawdźmy bilety parkingowe - podsunął Alex. - Zabójca musiał
gdzieś stanąć, a umówmy się, zaparkowanie w centrum graniczy z cudem,
zwłaszcza latem.
- Ślady butów pod oknami - rozkręcał się Neil. - Morderca musiał
badać teren.
- Jeszcze raz pogadajmy z sąsiadami - dodał Alex. - Przy tak
wymyślnym scenariuszu ktoś musiał go widzieć. Może ktoś zwrócił
uwagę na kręcący się w pobliżu samochód? Albo podczas porannych
spacerów na nową twarz, która pojawiała się i znikała? Sprawca musiał
się jakoś przygotować.
D. D. spisała wszystkie pomysły, dodając dwa własne: balistyka na
wypadek, gdyby naboje mogły jakoś połączyć oba morderstwa, i
ponowne oględziny ciała Patricka Harringtona. Jeśli nosiły ślady użycia
tasera, sprawy są powiązane. Bez dwóch zdań.
- Neil - zwróciła się do partnera w związku z tą ostatnią kwestią -
pogadaj z koronerem, dobra? Nie możemy czekać kilka dni, aż Ben mu
się przyjrzy. Potrzebujemy raportu najpóźniej na jutro rano, nawet gdyby
miała to być tylko wstępna opinia. To ważne. Bardzo ważne.
Neil przytaknął. Wtedy usłyszeli pukanie do drzwi. Do środka
wetknął głowę Phil.
- Stęskniliście się za mną? - spytał trzeci członek zespołu.
-Wszędzie was szukam. Co robicie w konferencyjnym?
- Tu jest więcej miejsca - odparła D. D. - Neil wrócił z
prosektorium. Okazało się, że Hermes Laraquette umarł od paralizatora, a
samobójstwo zostało upozorowane. Teraz musimy znaleźć
coś, co wiąże oba morderstwa, i możemy szukać jednego zabójcy,
który lubi wybijać całe rodziny… A co? Masz coś ciekawego?
- Najpierw przyznaj, że mnie kochasz.
- Mocniej czy słabiej od średnio wysmażonego cheeseburgera?
- Znacznie mocniej. Powiązałem nasze zbrodnie. Pamiętacie
czterolatkę Laraquette’ow z pociętymi nogami i rękami?
D. D. pokiwała głową. Takie rzeczy trudno zapomnieć.
- Do akcji wkroczyła opieka społeczna i dziewczynka trafiła do
pogotowia opiekuńczego. Nie zgadniecie, co się okazało. Blizny nie były
sprawką rodziców. Dziewczynka pocięła się sama. To forma
samookaleczenia, która ma coś wspólnego z silnym wewnętrznym
przymusem, depresją, strachem, bla, bla, bla. W skrócie: dziewczyna nie
może przestać się ciąć. Używa wszystkiego: od ostrych patyków przez
spinacze po zawleczki od puszek coca-coli. Jakieś dziewięć miesięcy
temu Tika dopadła jednorazową maszynkę do golenia i zabrała się za
swoją szyję. Matka znalazła ją zakrwawioną i zawiozła na pogotowie.
Tam uznali, że dziewczynka stanowi dla siebie bezpośrednie zagrożenie.
- Phil przerwał, czekając, aż napięcie sięgnie zenitu.
D. D. połączyła elementy układanki w chwili, gdy partner
powiedział:
- I tak czteroletnia Tika trafiła na dziecięcy oddział psychiatryczny
szpitala w Cambridge. Ten sam, w którym przebywał Ozzie Harrington.
Rozdział 20
VICTORIA
Czy jestem dobrą matką?
W ostatnich miesiącach naszego małżeństwa Michael często
powtarzał, że moje osobiste niepowodzenia rzutują na stan zdrowia
Evana. Że nie potrafię obiektywnie spojrzeć na jego problemy. Nie
dopuszczam do siebie myśli, że gdzieś indziej ktoś mógłby zająć się nim
lepiej niż ja. Podobno wierząc, że tylko ja mogę mu pomóc, popełniałam
jeden z najcięższych grzechów - grzech pychy. Zarzucał mi arogancję,
egoizm i przedkładanie własnych pragnień spełnienia się w roli matki nad
potrzeby naszego syna. Miałam też zaniedbywać męża i córkę, niszcząc
rodzinę, którą powinnam przecież pielęgnować i chronić.
Zdaniem Michaela to ja byłam winna napadom złości, wybuchom
agresji i przewlekłej bezsenności Evana. Gdybym tylko potrafiła być
lepszą matką, Evan byłby lepszym dzieckiem. Jasne, najlepiej go przecież
zamknąć w jakimś ośrodku, gdzie rodzice wpadają tylko od czasu do
czasu w odwiedziny, a młodsze rodzeństwo może zupełnie zapomnieć o
jego istnieniu.
„Przestań robić z siebie męczennicę - zwykł mawiać Michael. - Tu
nie chodzi o ciebie, tylko o to, co najlepsze dla niego. Cholera, przecież
mamy odpowiednie środki…” - dodawał, jakbyśmy nie rozmawiali o
naszym synu, tylko o projekcie przebudowy domu, który jeśli tylko
włożymy w niego wystarczająco dużo pieniędzy, zostanie wykonany
zgodnie z naszymi oczekiwaniami.
Żeby nie było wątpliwości: niełatwo zamknąć małego chłopca w
zakładzie. Niewiele placówek oferuje długoterminową opiekę. Te dobre
mają długie listy oczekujących. Gorsze przypominają więzie-
nia o zaostrzonym rygorze, w których wiele dzieci i tak w końcu
ląduje. Trzeci lekarz Evana po epizodzie z łomem zaoferował pomoc w
natychmiastowym załatwieniu miejsca w ośrodku opiekuńczym.
Umieszczenie dziecka z dnia na dzień w takiej placówce graniczyło
wówczas z cudem. Pan doktor miał nam przygotować coś w stylu listu
rekomendacyjnego od bogatego absolwenta, dzięki któremu dzieciak
dostaje się do dobrej szkoły średniej. Z tą tylko różnicą, że w tym
wypadku lekarz prosił o zamknięcie naszego syna w zakładzie
psychiatrycznym.
Polecany ośrodek znajdował się na terenie byłego klasztoru, słynął z
prostoty i wyznawał zasadę porządku w każdej sferze życia. Pojechałam
tam pewnego popołudnia bez wiedzy Michaela. Pokoje były maleńkie i
urządzone tak, by dodatkowo nie stymulować pacjentów. Wykute w
grubym kamieniu ściany blokowały dostęp promieni słonecznych,
zapewniając wieczny półmrok. Placówka stawiała na samodyscyplinę,
ciężką pracę oraz niezależność. Mnie jednak śmierdziała domem starców,
miejscem, do którego się idzie, żeby umrzeć. Nie potrafiłam wyobrazić
sobie siedmiolatka w takim otoczeniu. Nie widziałam Evana, z jego
pięknym uśmiechem i zaraźliwym chichotem, przechadzającego się po
tych ponurych korytarzach.
Został więc ze mną w domu. A mój mąż i córka wyprowadzili się na
dobre.
Nie wiem, czy jestem dobrą matką. Nie planowałam takiego
dziecka. I nie o takim życiu marzyłam. Jednakże wstaję codziennie rano i
daję z siebie wszystko. Czasem to za dużo. Innym razem zdecydowanie
za mało.
Ale nie jestem męczennicą.
Nie jestem, gdyż dziś o 14.00 zamierzam zrobić coś, co z pewnością
nie będzie dobre dla mojego synka. I szczerze mówiąc, mam to gdzieś.
Przygotowania rozpoczynam około południa. Najpierw
przyrządzam Evanowi kanapkę z masłem orzechowym i dżemem,
przemycam do niej pokruszoną tabletkę valium. Nie pytajcie, jak się tego
nauczyłam. Nie pytajcie, pod jaką presją musi żyć matka, by spę-
dzać popołudnie na rozdrabnianiu przeróżnych środków
uspokajających i mieszaniu ich z kolejnymi posiłkami. Wiem już, że
potrzeba czegoś słodkiego, na przykład miodu czy dżemu, który
zamaskuje gorzkawy smak leku. Po grzance z serem przez kilka godzin
próbowałam usunąć tłuste plamy z rozsuwanych szklanych drzwi.
Kładę przyszykowaną przekąskę wraz z jabłkiem pokrojonym w
plasterki i szklanką mleka na stoliku w salonie. Evan natychmiast się
ożywia. Lunch w pokoju gościnnym oznacza jedzenie przy włączonym
telewizorze, co nie zdarza się często. Poranny dramat na placu zabaw
powoli odchodzi w niepamięć.
Po chwili włączam jego ulubiony kanał historyczny. Mój synek
potrafi godzinami oglądać rozmaite programy historyczne, od opowieści
o Pompejach przez obrazy naturalnej wielkości glinianych żołnierzy
wykopanych z grobowca cesarza Chin po rekonstrukcje tragedii Titanica.
Uwielbia książki z cyklu „Magiczny domek na drzewie”, w których Jacek
i Ania podróżują w czasie, odwiedzając przeróżne miejsca. Lubi również
literaturę faktu - fascynują go biografie, albumy i litografie.
Ma to po ojcu. Kolejna rzecz, o której Michael nigdy się nie dowie.
W tej chwili w telewizji wyświetlają dokument o budowie tunelu
łączącego Francję z Wielką Brytanią. Na ekranie pojawiają się ciężkie
maszyny oraz mężczyźni w ubłoconych kaskach. Evan unosi do ust
pierwszą połowę kanapki i jak zahipnotyzowany wpatruje się w
odbiornik.
Ja natomiast udaję się do przedpokoju, by sprawdzić drzwi
wejściowe. Evan w wieku trzech lat nauczył się otwierać zasuwę i
uciekać, gdy przyszła mu na to ochota. Szybko rozpracował również
łańcuchy zabezpieczające oraz ciężkie rozsuwane szklane drzwi
prowadzące do ogrodu. Dlatego obecnie wszystkie wejścia do domu
zamykane są na klucz, który noszę na szyi. Jeśli kiedyś wybuchnie pożar,
a ja zgubię ów klucz, spłoniemy żywcem.
Ale przynajmniej mój synek nie wymknie się ukradkiem, gdy będę
brała prysznic.
Wchodzę do łazienki na piętrze i ściągam ubranie. Przez chwilę
przyglądam się swojemu odbiciu w lustrze, choć doskonale zdaję
sobie sprawę, że nie powinnam tego robić. Kiedyś byłam piękną
dziewczyną. Zgrabną blondynką, za którą oglądali się faceci. Bardzo
wcześnie zdałam sobie sprawę z władzy, jaką dawała mi uroda, i skrzętnie
z niej skorzystałam. Wychowałam się w przyczepie kempingowej, w
której jedyną izolację cieplną stanowiły powtykane w szpary gazety.
Marzyłam, by jak najszybciej się stamtąd wyrwać, a wygląd był moją
przepustką.
Zaczęłam startować w konkursach piękności i wygrywać niewielkie
kwoty, które zazdrosna matka kradła z mojego konta. Nie zrażałam się
jednak i dzięki temu udało mi się otrzymać stypendium w college’u.
Właśnie tam poznałam Michaela. Od początku dostrzegłam, jak wiele nas
łączy. Był atrakcyjny, zdeterminowany, zdesperowany. Życie dało nam
obojgu porządnie w kość, ale nie zamierzaliśmy dłużej tego tolerować.
Straciłam z nim dziewictwo w wieku lat dwudziestu, choć matka od
co najmniej sześciu lat wyzywała mnie od dziwek.
Płakałam tamtej nocy. Michael trzymał mnie w ramionach, a ja
czułam się wyjątkowa. Tytuły miss były niczym, dopiero przy nim
poczułam się jak księżniczka.
Teraz już nie przypominam pięknej bogini. Mam wychudłą twarz i
bladą, prawie przezroczystą skórę, która pokrywa kościste żebra i
wystające kości miednicy. Po lewej olbrzymi zielonożółty siniak, to
chyba po tym, jak Evan zepchnął mnie ze schodów. Na prawej nodze
świeże purpurowe krwiaki, a na przedramieniu czerwone pręgi. Z lustra
spogląda na mnie pobita stara kobieta. Chce mi się płakać.
Za pięknem, które odeszło zbyt wcześnie. Za młodością, która
przeminęła zbyt szybko. Za marzeniami, które miałam kiedyś nadzieję
zrealizować.
Kawałek po kawałku oddajesz siebie…
Ale ja chcę siebie z powrotem. O Boże, czasem tak bardzo
chciałabym odzyskać siebie!
Byle do czternastej. O czternastej wszystko będzie dobrze.
Odkręcam kurek, wchodzę pod prysznic i golę nogi.
***
Wracam na dól j akąś godzinę później. W moim świecie to niemalże
cała wieczność. Wtarłam w całe ciało ulubiony balsam o zapachu dzikiej
róży, wyczyściłam i opiłowałam paznokcie, wyszorowałam stopy
pumeksem i nałożyłam na włosy specjalną odżywkę. Jeśli nie wyglądam
ładniej, to przynajmniej trochę bardziej świeżo. Lepiej nie będzie.
Evan siedzi wciśnięty w kanapę, wpatrując się w dudniący na cały
regulator odbiornik. Program o podkopach pod kanałem La Manche
niepostrzeżenie dobiegł końca i teraz puszczają dokument o budowie
tunelu Boston Central Artery. Kanapka zniknęła, a oczy mojego synka
wyraźnie się szklą. Najpierw poranna dawka ativanu, a teraz valium.
Siadam obok i przeczesuję palcami jego jasne włosy. Porusza się i
spogląda na mnie.
- Ładnie - mamrocze, a ja sama się sobie dziwię, że potrafię się
uśmiechnąć mimo serca pękającego w piersi.
- Kocham cię.
- Jestem zmęczony - odpowiada.
- Chciałbyś odpocząć?
- Telewizja! - krzyczy. Widocznie lek nie zaczął jeszcze w pełni
działać.
- Dobrze, w takim razie za chwilkę.
Odwraca się, ponownie wbijając wzrok w ekran. Siedzimy obok
siebie: mój z każdą chwilą coraz mniej świadomy synek i ja,
poprawiająca biustonosz push-up.
Program przerywają reklamy. Spoglądam na zegarek - zostało
dziesięć minut. Teraz albo nigdy. Unoszę pilota i wyłączam odbiornik.
Czekam na protesty ze strony Evana, lecz nie nadchodzą. Moje dziecko
siedzi półprzytomne na sofie z otwartymi ustami i luźno opadającą
szczęką.
Nie sprzeciwia się, gdy obejmuję go ramieniem, biorę na ręce i
niosę na górę. Jak na ośmiolatka jest wyjątkowo lekki. Podobno to przez
ADHD i wieczne pobudzenie. Mógłby jeść tyle co Michael Phelps i
pewnie w dalszym ciągu traciłby na wadze.
Wnoszę go do pokoju, kładę ubranego na łóżku i przykrywam
kołdrą. To jego druga drzemka tego dnia. Później za to zapłacę.
Czeka mnie długa, bezsenna noc, bo mój synek jakoś będzie musiał
odreagować, najpewniej demolując dom.
Ale wierzę, że to, co czeka mnie o czternastej, jest tego warte.
Zerkam na zegarek. Zostały trzy minuty.
- Mamusiu - mamrocze Evan. -Tak?
- Kocham cię.
- Ja też cię kocham, dziecinko.
- Przepraszam.
- Za co?
- Za dzisiaj rano. Nic mu nie zrobiłem. Nie zrobiłbym mu krzywdy.
Ja tylko chciałem… mieć przyjaciela. Nikt mnie nie lubi. Nawet tatuś.
Nie odpowiadam, głaszczę go tylko delikatnie po policzku i
przyglądam się, jak jego długie rzęsy powoli opadają. Chcę mu
powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Ze znowu pójdziemy do parku.
Że na pewno znajdzie przyjaciół i że ojciec wciąż go kocha.
Wychodzę jednak z pokoju i zamykam drzwi na klucz.
Na dole rozlega się dźwięk dzwonka.
Po raz ostatni przeczesuję nerwowo ręką włosy, po czym ruszam w
stronę schodów.
Na progu domu stoi mój kochanek. Ubrany jest na sportowo,
wyrzeźbioną klatkę piersiową opina biały podkoszulek, wilgotne
kosmyki kręconych włosów luźno opadają mu na szyję. Pachnie mydłem
i słońcem, a ja mam ochotę zatrzymać czas i chłonąć unoszący się wokół
niego aromat. Woń młodości, wolności, beztroskich dni.
Zapach tego, co utraciłam. Bywają dni, kiedy wszystko bym za
niego oddała.
- Mam tylko godzinę - oświadcza.
Nie jestem zaskoczona. Początkowo w ogóle się nie spieszył. Była
gra wstępna, rozmowy w łóżku, przytulanie po stosunku. Potem coś się
zmieniło. Zgubił gdzieś nagle swój czar, stal się bardziej wymagający, a
nasz wspólnie spędzany czas zaczął przypominać bardziej transakcję
handlową aniżeli randkę.
Od razu dostrzegam jego podenerwowanie. Znów będzie brutalny,
może nawet agresywny. Kobieta, którą kiedyś byłam, bez zastanowienia
odesłałaby go do domu.
Ja natomiast otwieram szerzej drzwi i wpuszczam go do środka.
- Gdzie Evan? - sprawdza. Jego troska o mojego syna zasługuje na
uznanie. To dzięki niemu się poznaliśmy. Swego czasu myślałam, że to
jedyna dobra rzecz, która wyniknęła z całej tej sytuacji. Ale już nie jestem
tego taka pewna.
- Śpi - odpowiadam.
- Zamknięty?
- Nie będzie nam przeszkadzał.
Na jego twarzy pojawia się uśmiech, który natychmiast czuję
między udami. Prowadzi mnie do salonu, zgrubiałymi palcami ściskając
mój nadgarstek.
W ostatnim momencie przystaję i rozglądam się wokół, chcąc…
- A co z moją niespodzianką? - słyszę swój głos.
- To nie poniedziałek - odpowiada, po czym popycha mnie w stronę
sofy.
- No ale to przecież tylko dwa dni.
- A co, nie możesz się doczekać? - Obrzuca mnie spojrzeniem
pełnym kokieterii i grozy. W jego oczach dostrzegam cienie. Jak to
możliwe, że nigdy wcześniej ich nie zauważyłam? Niegdyś ja-
snoniebieskie tęczówki są teraz czarne jak noc. Upiór. Wciąż mnie
prześladuje i nie chce zostawić w spokoju.
Teraz jednak nie chcę już o tym wszystkim myśleć. Nie chcę nic
wiedzieć.
Popycha mnie na kanapę, na której kilka minut wcześniej leżał mój
syn w stanie bliskim katatonii. Teraz to ja opieram się o poręcz sofy, a
męskie ręce unoszą do góry moją spódniczkę, dotykają pośladków i
rozpinają rozporek.
Bije od niego zapach sierpniowego słońca, który przenosi mnie w
zupełnie inne miejsce. W miejsce, w którym wciąż jestem młoda, mój
mąż w dalszym ciągu mnie kocha i spacerujemy właśnie ulicami
Meksyku, trzymając się za ręce, oglądając zachód słońca i wierząc, że
najlepsze dni życia mamy jeszcze przed sobą.
W tym samym momencie palce innego mężczyzny penetrują moje
intymne miejsca, rozciągając je i przygotowując na zbliżające się
natarcie. Instynktownie wyginam plecy.
Po chwili jest już we mnie. Pierwsze mocne pchnięcie. I pomruk
zadowolenia.
- Zrobisz dokładnie to, co każę - informuje mnie.
Zamykam oczy i poddaję się.
Rozdział 21
DANIELLE
- Mogę wiedzieć, co ty tutaj robisz?
- Pracuję. Coś w tym dziwnego? - odpowiedziałam, wrzucając torbę
do swojej szafki.
- Nie ma cię w grafiku. - Karen, nasza oddziaiowa, nie dawała za
wygraną.
- Nagła zmiana - rzuciłam swobodnie. - Genn chciała się wybrać na
grilla z dzieciakami, więc zgodziłam się ją zastąpić.
Karen poprawiła okulary w drucianych oprawkach, po czym
skrzyżowała ręce na piersi, by pokazać, że czeka mnie nie lada
przeprawa.
- Zerkałaś ostatnio w lustro? - zapytała. - Bo jeśli tak, to z pewnością
wiesz, czemu nie będziesz dziś pracować.
Spojrzałam jej prosto w oczy, unosząc podbródek i prostując plecy.
Też potrafię być uparta. Szczególnie dziś.
Po wczorajszej wizycie u doktora Franka zasnęłam na kanapie.
Znów śnił mi się ojciec, ale tym razem nie stał w drzwiach. Był w moim
pokoju. Doktor Frank miał rację: z pewnymi sprawami ciągle się nie
uporałam, niektóre prawdy nigdy nie ujrzały światła dziennego.
Zepchnęłam je głęboko w odległe zakamarki świadomości, zamknęłam
na klucz i nie pozwalałam się stamtąd wydostać. Tylko że raz w roku
udawało im się uciec. Po cichu zakradały się pod drzwi, przez chwilę
walczyły z zamkiem, po czym sztywnym krokiem wędrowały po
ciemnych korytarzach mojego umysłu.
- Malutka Danny. Czas na zabawę…
Z racji zawodu wiedziałam, że podświadomości nie sposób
kontrolować. Mimo to zwyczajnie po ludzku zastanawiałam się,
czy właśnie tak czuje się osoba chora psychicznie. Serce waliło mi
jak oszalałe, nawet gdy siedziałam w bezruchu, a ręce drżały pomimo
sierpniowych upałów.
Nie mogłam wrócić do domu. Po prostu nie mogłam. A oddział był
jedyną namiastką rodziny, jaką miałam.
- Dam radę - próbowałam przekonać przełożoną, lecz zupełnie tego
nie kupowała.
- Po pierwsze - zaczęła - brałaś udział nie w jednym, a w dwóch
poważnych incydentach z udziałem tej samej pacjentki.
Spojrzałam na nią tępym wzrokiem. Może rzeczywiście
zwariowałam, bo nie miałam pojęcia, o czym mówi.
- Lucy - wyjaśniła na widok mojej niepewnej miny. - Wczoraj
uciekła. W ciągu piętnastu lat nigdy żadnemu dziecku nie udało się stąd
wydostać. Szpital domaga się oficjalnego dochodzenia w tej sprawie. Co
jest zresztą zrozumiałe. Nie do pomyślenia, żeby pacjent przedostał się
przez dwoje zamkniętych drzwi bez zwrócenia na siebie uwagi żadnej
pielęgniarki czy pomocnika. Mieliśmy cholerne szczęście, że tylko na
tym się skończyło.
- Ale znalazłam ją - broniłam się. - To ja się domyśliłam, gdzie
mogła pójść, i przyprowadziłam ją z powrotem.
- Zacznijmy od tego, że to ty miałaś jej pilnować. Zwiesiłam głowę
zawstydzona. - A wczoraj w nocy zaliczyłyście chyba kilka rund bokser-
skich. I wnioskując po siniakach i zadrapaniach na twojej twarzy, nie
wyszłaś z tego pojedynku zwycięsko.
- Poradziłam sobie całkiem nieźle…
- To nie była nawet twoja zmiana! Miałaś iść do domu, a nie pędzić
na łeb na szyję do wrzeszczącego dziecka!
- Lucy zaczęła histerycznie krzyczeć. Miałam siedzieć na tyłku i
czekać? Musieliśmy ją uspokoić, a ja miałam największe szanse.
- Danielle, zostałaś zaatakowana przez pacjentkę! Masz podrapaną
twarz i połowę szyi w siniakach. Tu nie chodzi o Lucy, nie o nią się
martwię! Udało ci się ją uspokoić, masz rację. Ale za jaką cenę? Za cenę
własnego zdrowia! Musimy zorganizować spotkanie zespołu. A ty
potrzebujesz opieki lekarza i psychologa. Tymczasem przychodzisz tu
sobie jakby nigdy nic. To nienormalne!
- Nic mi nie jest.
- Wyglądasz okropnie.
- Dwadzieścia pięć kurewskich lat. Oczywiście, że wyglądam
okropnie! - Za późno zorientowałam się, że krzyczę. Próbowałam
odzyskać równowagę, lecz moje serce waliło jak oszalałe i brakowało mi
tchu. Miałam ochotę uciec.
- Piłaś coś? - zapytała Karen.
- Nie. - Jeszcze nie.
- To dobrze. Cieszę się. Ale i tak nie możesz dziś pracować.
-Muszę dziś pracować. Pozbieram się i dam radę. Przecież
wiesz, że jestem dobra w tym, co robię.
- Danielle - odparła Karen ciepłym głosem. - Jesteś świetna w tym,
co robisz, kiedy jesteś w stuprocentowej formie. Ale teraz nie jesteś. A
nasze dzieciaki nie zasługują na ani jeden procent mniej.
Zamierzała odesłać mnie do domu. Nie mogłam w to uwierzyć.
Wolała mieć niedobór pracowników, niż pozwolić mi zostać.
- A teraz, proszę, idź na dół - dodała pogodnym tonem. - Powinien
zbadać cię lekarz. Nawet jeśli uważasz, że nic ci nie jest, może nam to być
potrzebne dla firmy ubezpieczeniowej. Daję ci pięciodniowy urlop.
Odpocznij. Porozmawiaj z którymś z naszych psychologów. Zajmij się
sobą. A potem możesz wrócić i zajmować się dzieciakami.
Nie mogę iść do domu, nie mogę iść do domu, nie mogę iść do
domu.
- Dobra, pójdę na dół - usłyszałam swój głos. - Zrobię badania.
Później tu wrócę, okej? Jeśli lekarz mi pozwoli…
- Danielle…
- Pomogę jej.
Uniosłam wzrok, a Karen się odwróciła. Za nią stał Greg. Żadna z
nas nie zauważyła, kiedy wszedł do pokoju, lecz z wyrazu jego twarzy
można było śmiało wyczytać, że słyszał znaczną część rozmowy.
Wyglądał dobrze. Ciemne włosy, wciąż lekko wilgotne po nie-
dawnym prysznicu. Szerokie ramiona wypełniające wąską przestrzeń,
czarna sportowa torba przewieszona przez ramię.
- Może pracować ze mną - zaproponował, zerkając na Karen. - Po
koleżeńsku. Wtedy będziemy mieć kogoś z wykształceniem
medycznym do pomocy, a jednocześnie nie będziesz się musiała
martwić, że Danielle jest sama.
Czułam niezmierną, żałosną wręcz wdzięczność. Ile razy dałam mu
kosza? A on wciąż był moim najlepszym przyjacielem.
Karen wyglądała, jakby chciała zaprotestować, w ostatniej chwili
jednak się zawahała. Pod surowym pancerzem kryło się miękkie serce.
Trzeba przyznać, że raz w roku pozwalała, by pewne rzeczy uszły mi na
sucho, choć zupełnie na to nie zasługiwałam.
- Najpierw na dół - zdecydowała, wbijając we mnie wzrok. -Jeśli
lekarz ci pozwoli, a Greg wciąż będzie miał ochotę bawić się w
przedszkolankę…
Zignorowałam jej docinki. Wiedziałam, że sprawdza, czy potrafię
kontrolować swoje emocje.
- Jasne, najpierw badania - zgodziłam się potulnie. - A potem
chętnie będę pracować z Gregiem. Stanowimy świetny zespół.
Zdawałam sobie sprawę, że niepotrzebnie robię mu nadzieję,
rzucam marne ochłapy. Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że
dostrzegam na jego twarzy slaby uśmiech, który nie sięgnął jednak oczu.
Może znał mnie znacznie lepiej, niż mi się wydawało.
Rozwiązawszy problem, Karen przecisnęła się obok Grega i udała
do swojego gabinetu. Zbliżała się północ, a miała jeszcze masę
papierkowej roboty do ogarnięcia przed pójściem do domu. Pielęgniarki
oddziałowe mało sypiają.
Kiedy zostałam sam na sam z Gregiem, wróciło skrępowanie.
Przyglądałam mu się, gdy otwierał swoją szafkę i wciskał torbę do
środka. Wyglądał na zmęczonego. Nie był w szczytowej formie. A może
to tylko ja nie byłam.
- Dzięki - powiedziałam w końcu. Nie patrzył w moją stronę.
- Noc jest młoda - odezwał się po chwili - więc jeszcze mi nie
dziękuj.
Policjanci przyjechali tuż po wpół do drugiej. Zadzwonili do drzwi
głównych najpierw raz, potem drugi i trzeci. Widzieli nas. My
widzieliśmy ich. Ale musieli poczekać.
Oddział był w kompletnej rozsypce. Jorge, który spał w pokoju z
Bennym, obudził się jakieś pół godziny po północy wyjątkowo
wzburzony. Ed zabrał go do innego pokoju, by poczytać mu bajkę, jednak
mniej więcej w połowie opowieści chłopiec wyrwał książkę z ręki
opiekuna, cisnął nią przez korytarz i uderzył Aimee prosto w głowę.
Dziewczynka przebudziła się z krzykiem, co z kolei postawiło na nogi
pozostałe dzieciaki, które po chwili rozbiegły się po całym korytarzu.
Teraz Aimee leżała skulona pod stołem w pozycji embrionalnej,
Jimmy i Benny gonili się wokół krzeseł, a dziewięcioletni Sampson stał
przed zamkniętym pomieszczeniem kuchennym, wrzeszcząc co sił w
płucach i domagając się jedzenia.
Kiedy przebadana przez stażystkę wróciłam na piętro, przypadła mi
w udziale próba schwytania pięcioletniej Bekki, która dorwała grę
planszową i uderzała nią każdego, kto miał nieszczęście stanąć na jej
drodze. Greg próbował właśnie rozdzielić Jorgego i Eda, a Cecille
pilnowała drzwi do pokoju Lucy - za nic nie mogliśmy dopuścić, żeby i
ona dołączyła do szalejącej wokół gromady.
Po trzecim dzwonku policjantów zdołałam wreszcie nacisnąć
znajdujący się nieopodal biurka recepcjonistki przycisk i wpuścić ich do
środka. Gdy wchodzili na oddział, akurat udało mi się wyrwać grę
„Candy Land” z rąk Bekki. Pierwsza do środka wkroczyła blondynka z
kręconymi włosami, a tuż za nią trzej mężczyźni w ciemnych garniturach.
- Mam nakaz rewizji - oznajmiła detektyw dowodząca. Ktoś cisnął
w naszą stronę książką. Trzeba przyznać, że bostońscy policjanci mają
całkiem niezły refleks - wszyscy zdążyli odskoczyć na bok.
- Co jest, kurde… - parsknął jeden z nich, kiedy jego umysł
zarejestrował wreszcie, co się stało.
- Nie wiem, czego chcecie, ale to będzie musiało poczekać
-poinformowałam ich szybko. - Trzymajcie się blisko ścian, niczego nie
dotykajcie. I uważajcie. Zdaje się, że Jorge przed chwilą wymknął się
Gregowi.
Miałam rację: prężny sześciolatek z wybałuszonymi oczami biegł
właśnie korytarzem prosto na nas, energicznie wymachując
kościstymi ramionami. Wyglądał, jakby próbował uciec od
wszystkich okropieństw, które spotkały go w życiu. Dobrze znałam to
uczucie.
Gdy przebiegał obok, chwyciłam go j edną ręką w talii, blokuj ąc
mu dalszą drogę. Manewr ten ćwiczyłam średnio raz w tygodniu.
- Hej, kolego, gdzie się pali? - zapytałam spokojnie, jakby tego typu
incydenty o pierwszej w nocy były na porządku dziennym.
- Zły człowiek, zły człowiek, zły człowiek! - krzyczał Jorge.
- Czyżby ci się przyśnił koszmar, chiąuito? Brzmi strasznie. Chodź
ze mną, spróbuję pozbyć się tych wszystkich złych ludzi.
- iMaldito, maldito, maldito! - powtarzał chłopiec, drepcząc obok
mnie korytarzem.
Ed i Greg rzucili w moją stronę pełne wdzięczności spojrzenia. Stali
właśnie w korytarzu, gdzie trzeba się było zająć małą Aimee, okiełznać
nakręconych niczym dwa zegarki Jimmy’ego i Benny’ego oraz zrobić coś
z wciąż domagającym się uwagi i jedzenia Sampsonem.
Po wejściu do pokoju Jorgego natychmiast zapaliłam światło, a
następnie powoli sprawdziłam wszystkie zakamarki. Uniosłam nawet
pościel, by udowodnić mu, że w jego łóżku nie czają się żadne potwory.
Jednakże gdy i to go nie przekonało, musiałam przejść do planu B.
Przeniosłam jego matę na korytarz i przygotowałam tam awaryjne
posłanie. Kiedy leżeliśmy obok siebie, wskazałam palcem srebrne
wypukłe lustra na suficie, tłumacząc, że w ich odbiciu z daleka będzie
mógł dostrzec zbliżających się złych ludzi.
- To taki twój osobisty system ochronny - powiedziałam mu. -
Dzięki niemu będziesz bezpieczny.
Ramiona Jorgego stopniowo się rozluźniały. Wtulił się we mnie, a
ja otworzyłam książeczkę z cyklu „Dora poznaje świat”. W połowie
lektury zauważyłam, że powieki wolno mu opadają. Na korytarzu
panowała wreszcie cisza, udało nam się przywrócić porządek.
Tylko w holu wciąż czekali detektywi w swoich rzucających się w
oczy ciemnych garniturach. Przed nimi stał Greg. Rozmawiali jednak
zbyt cicho, bym mogła cokolwiek usłyszeć. Greg zmarszczył brwi,
następnie pokręcił przecząco głową, po czym znów zmarsz-
czył brwi. Po chwili wskazał w moją stronę, a jasnowłosa
policjantka obróciła się i spojrzała na mnie wyczekująco.
Czując na sobie jej wzrok, dokończyłam pierwszą książeczkę, po
czym usadowiłam się wygodniej i sięgnęłam po następną. Cokolwiek
miała mi do powiedzenia, będzie musiała z tym poczekać. Przede
wszystkim dlatego, że wcale nie miałam ochoty tego usłyszeć.
- Malutka Danny - dudnił mi w głowie melodyjny głos ojca. Wiem,
wiem, wiem.
- Mamy pozwolenie na wgląd do wszystkich informacji dotyczą-
cych Oswalda Jamesa Harringtona - z kamienną twarzą oznajmiła
sierżant D. D. Warren dziesięć minut później. - A także informacji
dotyczących Tiki Rain Solis. Detektyw Phil LeBlanc będzie doglądał
procesu przekazywania danych. Pozostali chcieliby w tym czasie
porozmawiać z personelem.
Wpatrywałam się w nią pustym wzrokiem. W ręku wciąż trzymała
kilka urzędowych dokumentów. Ponieważ nie miałam nic lepszego do
roboty, zaczęłam je przeglądać. Rzeczywiście wyglądały na oficjalne
pisma.
- Muszę… muszę zadzwonić do Karen Rober, pielęgniarki od-
działowej - powiedziałam w końcu.
- Bardzo proszę.
- To naprawdę nie może poczekać do rana? W nocy zawsze mamy
mniej pracowników, trudno nam dodatkowo angażować się w inne
sprawy.
- Jestem pewna - odparła stanowczym tonem, który uzmysłowił mi,
że nie bez powodu zjawili się tutaj o wpół do drugiej. Gdyby przyjechali
w ciągu dnia, musieliby najpierw porozmawiać z zarządem, nie
wspominając już o szpitalnych prawnikach. Natomiast w środku nocy…
- Trzeba będzie poczekać, to trochę potrwa - oznajmiłam coraz
bardziej zaniepokojona. Nigdy wcześniej nikt nie wręczył mi żadnego
nakazu. Co powinniśmy im przekazać? Niby w piśmie wyraźnie
napisano, że wszystko, ale co to tak naprawdę oznacza? Nasi pracownicy
nie byli na to przygotowani. A co najważniejsze, j a nie byłam na to
przygotowana.
Musiałam się zobaczyć z Lucy. Udało jej się przetrwać załamanie
Jorgego. Ciekawe, czy śpi teraz skulona w świetle księżycowych
promieni.
- Przeniesiemy się do sali konferencyjnej - zakomunikowała
sierżant Warren.
- Do sali konferencyjnej?
- No, do tego pokoju, w którym byliśmy ostatnio.
- Masz na myśli salę lekcyjną?
- Nieważne, jak go nazywacie. I nie martw się o nas, znamy drogę. -
Ruszyła energicznie korytarzem, a dwaj detektywi natychmiast podążyli
za nią. Trzeci został ze mną. Miał około czterdziestki, wyraźny brzuszek i
trochę głupkowaty uśmiech. Wyglądał na dobrego policjanta. Choć bez
wątpienia tylko tacy mogli pracować z sierżant Warren.
- Detektyw Phil LeBlanc - przedstawił się. - Proszę mi tylko
pokazać, gdzie trzymacie papiery, a sam sobie poradzę.
Na szczęście nie byłam aż tak naiwna. Przekręciłam zamek w
drzwiach prowadzących do części administracyjnej, po czym wy-
szukałam w szafce dokumentację medyczną pacjentów wymienionych
przez sierżant Warren: Oswalda Jamesa Harringtona oraz Tiki Rain Solis.
Wyciągnąwszy akta, wskazałam funkcjonariuszowi kserokopiarkę, po
czym wybrałam numer Karen.
Odebrała telefon półprzytomna, jednakże na wieść o wizycie policji
natychmiast się przebudziła.
- Zaraz tam będę - zapewniła.
Słowo „zaraz”, zważywszy na odległość jej domu od szpitala,
oznaczało co najmniej godzinę.
- Potrzebujemy prawnika? Nie mam pojęcia, jakie są procedury.
- Jeśli nie chcesz, nie musisz odpowiadać na żadne pytania. I
przekaż to wszystkim na oddziale. Nie ma to jak pojawić się o wpół do
drugiej w nocy. Co za dupki.
- Sierżant Warren pewnie uznałaby to za komplement - za-
uważyłam. Chyba wywołałam wilka z lasu, bo w tej samej chwili na
końcu korytarza pojawiła się pani detektyw.
- Chcielibyśmy zacząć od ciebie - powiedziała. To nie była prośba,
lecz rozkaz.
- Cóż za niespodzianka - wymamrotałam pod nosem. Rozłączyłam
się. Jako osoba z najdłuższym stażem pośród
obecnych, będę musiała wziąć cały ten cyrk na swoje barki.
Szczęściara ze mnie.
- Okej - zgodziłam się.
- To dobrze - odpowiedziała Warren.
- Tylko przyniosę sobie szklankę wody.
- Poczekam.
- Proszę się rozgościć.
Odwróciłam się, wyszłam z pokoju i ruszyłam w stronę pomiesz-
czenia kuchennego. Ale w ostatniej chwili minęłam je i udałam się prosto
do pokoju Lucy. Zaglądnęłam do środka, spodziewając się, że drzemie
cicho w kącie. Jednakże Lucy wcale nie spała. Tańczyła.
Z wdziękiem poruszała się po pokoju, przeskakując z jednego
księżycowego promienia w drugi. Za duża szpitalna koszula zwisająca jej
z ramion unosiła się niczym nadmuchany balon, kiedy dziewczynka
obracała się, przeskakiwała po materacu i kręciła pod oknem piruety.
Znów była poruszającym się leniwie kotem. Może chciała łapkami
złapać promienie księżyca. A może po prostu lubiła się kołysać w przód i
w tył. Po chwili położyła otwarte dłonie płasko na szybie, po czym
znieruchomiała. Wiedziałam, że dostrzegła moje odbicie.
Co czuła po naszej ostatniej konfrontacji? Złość? A może strach?
Albo potrzebę buntu?
Odsunęła się od okna. Powoli, kręcąc się bez pośpiechu, przesuwała
się w moją stronę. Gdy była tuż obok, zesztywniałam. Dziewczynka
wyciągnęła rękę w moim kierunku i otworzyła bladą dłoń, na której leżała
zrobiona z pozbieranych z wykładziny zmechaconych włókien maleńka
kulka. Kocia zabawka domowej roboty.
Nie byłam pewna, co zrobić. Potrząsnęła nią, widząc moje wahanie.
Przyjęłam jej podarunek i mocno ścisnęłam go w dłoni. Lucy
odskoczyła w głąb pokoju, a jej długie blade kończyny błysnęły sre-
brzyście w świetle księżycowych promieni.
Schowałam pojednawczy prezent do kieszeni i pomaszerowałam do
sierżant Warren.
***
Po powrocie do sali lekcyjnej zdałam sobie sprawę, że zapomniałam
o wodzie. Poszłam więc znowu do kuchni, gdzie dopadł mnie Greg.
Benny i Jimmy wciąż nie potrafili się uspokoić. Przygotowałam więc dla
nich odpowiednie dawki benadrylu. Greg zabrał lekarstwa, a ja wróciłam
do sierżant Warren, jednakże zorientowałam się po jej minie, że znów nie
mam ze sobą szklanki.
Ponownie ruszyłam więc do kuchni. Tym razem udało mi się
znaleźć kubek i odkręcić kran, kiedy z części administracyjnej wyjrzał
detektyw LeBlanc. W kserokopiarce skończył się papier. Włożyłam
kartki do maszyny i zerknęłam na skopiowane dokumenty.
Zaproponowałam, że zaniosę je pozostałym detektywom, ale grzecznie
odmówił. Wzruszyłam więc tylko ramionami i ponieważ wyglądało na to,
że kartoteka Tiki została już skserowana, wzięłam oryginał ze sobą, by
mieć jakiś punkt odniesienia w rozmowie z policjantami.
Jednakże tuż przy drzwiach do sali uzmysłowiłam sobie, że woda
została na fotokopiarce. Zawróciłam więc po kubek i nareszcie mając ze
sobą wszystko co trzeba, dołączyłam do zniecierpliwionych detektywów.
Kiedy zajmowałam miejsce przy stole, siedząca pomiędzy dwoma
funkcjonariuszami sierżant Warren spojrzała znacząco na zegarek.
- Przyniesienie sobie czegoś do picia zawsze zajmuje ci piętnaście
minut? - zapytała.
- Nie. Czasem dwadzieścia. Dziś miałam szczęście, przerwano mi
tylko cztery albo pięć razy. Ale nie martw się, na pewno za chwilę ktoś
będzie czegoś potrzebował.
- Zwariowana noc - zauważył policjant siedzący po lewej.
Pamiętałam go z poprzedniej wizyty. George Clooney w roli
bostońskiego gliniarza.
- Urodziny - odparłam. - To się zawsze tak kończy.
- Urodziny? - zapytał.
- Priscilla skończyła dziś dziesięć lat. Urządziliśmy dla niej po
kolacji małe przyjęcie. Dzieciaki upiekły babeczki, rozwiesiliśmy
serpentyny i włożyliśmy kolorowe czapeczki. Maluchy były bar-
dzo podekscytowane, co oczywiście zawsze pociąga za sobą pewne
konsekwencje.
- Po co w takim razie urządzacie tego typu zabawy? - zapytała
sierżant Warren, marszcząc brwi. Ta kobieta mogłaby dowodzić Gestapo,
bez wątpienia świetnie by sobie poradziła.
- Bo większość tych dzieci nigdy nie była na przyjęciu
urodzinowym - wyjaśniłam. - Są zbyt biedne, zbyt chore albo
niewystarczająco kochane. Co nie zmienia faktu, że to dzieci, a dzieci
powinny obchodzić urodziny…
- A teraz nie będą spać do rana, znęcając się nad personelem i sobą
nawzajem?
Zmierzyłam ich powoli wzrokiem.
- Priscilla ma uszkodzony mózg, bo zbyt mocno potrząsano nią, gdy
była niemowlęciem. Kompletnie nie radzi sobie z liczbami. A dziś
odliczyła dziesięć świeczek i wsadziła wszystkie w jedną babeczkę. W
takich momentach mamy gdzieś to, że przez resztę nocy nasi mali
pacjenci będą roznosić oddział na strzępy. Ta jedna chwila jest naprawdę
tego warta.
Sierżant Warren przyglądała mi się uważnie. Nie potrafiłam
odgadnąć, czy moje słowa zrobiły na niej jakieś wrażenie. Ale przecież ta
kobieta na co dzień pracowała z trupami. Pewnie w pokera nie miałabym
z nią szans.
- A Tika Solis? Też urządziliście jej imprezę?
- Nie mam pojęcia - odparłam, otwierając przyniesione akta.
Sierżant Warren natychmiast zamknęła mi je z trzaskiem.
- Nie. Co pamiętasz, tak z głowy? -Nic.
- Jak to nic? Wzruszyłam ramionami.
- Kompletnie nic. Jej imię nic mi nie mówi.
- Ale pamiętałaś Ozziego Harringtona - zauważyła, nie kryjąc
poirytowania.
- Przez wiele miesięcy pracowałam z Ozziem w ramach zajęć
indywidualnych. Oczywiście, że go pamiętam.
- A Tiki sobie nie przypominasz?
- Nie potrafię nawet przywołać w pamięci jej twarzy.
Policjantka wpatrywała się we mnie, jakbym próbowała coś przed
nią ukryć.
- Mała się kaleczyła. Może to odświeży ci pamięć? Pokręciłam
przecząco głową.
- Potrzebuję więcej informacji.
- Nie no, proszę, maleńka dziewczynka, która się tnie… Kompletnie
nic ci to nie mówi?
- Nie. Teraz też mamy na oddziale dwa podobne przypadki.
- Dwa?
Zabrałam jej z ręki dokumentację.
- Dzieci są bezpośrednie. Czasem nie potrafią zwerbalizować
swoich emocji, ale to nie znaczy, że nie próbują się komunikować z
otoczeniem. Dziecko, które nienawidzi świata, odnosi się do niego z
nienawiścią. A zranione głęboko uzewnętrznia ból, kalecząc sobie ręce,
nogi i nadgarstki, by pokazać ludziom swoje cierpienie.
- Tika miała trzy latka, gdy przyjęto ją na wasz oddział. Nie była
nastolatką zaczytaną w wierszach Sylvii Plath - powiedziała sceptycznie
policjantka. - Trzy latka? - Dość wczesny wiek na samookaleczenia.
Takie przypadki nie zdarzają się zbyt często. Tym razem to ja
zmarszczyłam brwi. - Kiedy do nas trafiła?
Sierżant Warren nie odrywała ode mnie wzroku.
- Mniej więcej w tym samym czasie co Ozzie Harrington. Starałam
się przywołać w pamięci twarze byłych pacjentów.
Dla nas, pielęgniarzy, najważniejsza jest dynamika całej grupy.
Które dzieci miały kontakt z Ozziem? Jaka panowała wtedy atmosfera?
Przez ostatni rok mieliśmy mnóstwo pracy. Przyjmowaliśmy jedno
dziecko po drugim, coraz to gorsze przypadki.
- Chwileczkę… Taka maleńka? Z Mattapanu?
Sierżant Warren spojrzała w bok na rudowłosego detektywa.
- Przenieśli się do Jamaica Plains z Mattapanu - potwierdził.
Policjantka skinęła głową.
- W takim razie pamiętam ją - przyznałam. - Ale niewiele miałam z
nią do czynienia, pracowałam głównie z Ozziem. Poza tym Tika nie
bardzo słuchała kobiet. Znacznie lepiej reagowała na przedstawicieli płci
męskiej.
- To znaczy?
- Prawdopodobnie potrzebowała kogoś, kto zastąpiłby jej ojca. A że
nie znalazła takiej osoby w domu, szukała gdzie indziej. Polecenia Grega
i Eda wykonywała bez mrugnięcia okiem, natomiast moje lub Cecille
puszczała mimo uszu. Jesteśmy oddziałem pomocy doraźnej, nie do nas
należy zmienianie tego typu nawyków. Po prostu je akceptujemy. Więc
Tiką zajmowali się głównie mężczyźni.
- Czyli opiekował się nią ten trener z siłowni, co tam stoi, tak?
-Trener z siłowni?… A, Greg. Tak. Mogę? - wskazałam
palcem na papiery. Sierżant nareszcie pozwoliła mi je otworzyć.
Przejrzałam raporty, z których zdecydowana większość została
sporządzona przez Grega, Eda oraz Chestera, czyli przez męską część
zespołu. - Greg i Ed są tu dzisiaj - dodałam. - Może będą mogli wam
pomóc.
- Czy Tika i Ozzie mieli ze sobą jakiś kontakt? - zapytała Warren.
- Pewnie tak. W świetlicy, podczas zajęć grupowych czy przy
podobnej okazji.
Czegoś tu nie rozumiałam, czegoś, co powinno być oczywiste.
Ozzie i Tika. Tika i Ozzie. Aż nagle mnie oświeciło. Moje ręce kartkujące
dokumenty znieruchomiały. Wpatrzyłam się w trójkę detektywów z
przerażeniem.
- Chcecie powiedzieć, że… Tika nie żyje? - A dosłownie sekundę
później dodałam: - O Boże! Jamaica Plains. Rodzina zamordowana
wczoraj w Jamaica Plains… To była rodzina Tiki? Dwoje dzieci z tego
samego oddziału, dwie rodziny…
Nie chciałam myśleć, co to oznacza. I wtedy dopiero zrozumiałam,
kim jestem dla obecnych tu policjantów. Nie osobą postronną,
pielęgniarką udzielającą informacji o dwojgu pacjentów, lecz podejrzaną.
Wspólnym mianownikiem dwóch rodzin, które spotkał tragiczny los.
Do tego moja historia… Jeśli znają moją historię…
Nie potrafiłam złapać tchu. Przed oczami wirowały mi białe plamy,
a w głowie znów dudnił przeklęty glos ojca:
- Malutka Danny. Ooo, malutka Danny. Zamknij się, zamknij się,
zamknij się.
Ktoś zapukał do drzwi. Zmusiłam swoje ciało, by się odwróciło, po
czym uniosłam się z krzesła. Przecież jestem profesjonalistką. Wdech.
Wydech. Muszę jak najszybciej złapać dystans. W końcu pielęgniarki są
w tym dobre. Tym bardziej pielęgniarki opiekujące się osobami z
problemami psychicznymi.
Otworzyłam drzwi.
Po drugiej stronie stał Greg wyraźnie zaniepokojony.
- Widziałaś ją? - zapytał.
- Kogo?
- Lucy. Cholera, przeszukaliśmy cały oddział. Lucy zniknęła.
Rozdział 22
LUCY
Śpij maleńka, oczka zmruż. Noc nadciąga ciemna już. Gwiazdy
tańczą, księżyc świeci. W łóżkach śpią już wszystkie dzieci.
Cienie. Czuję ich oddech. Poruszają się.
Śpij maleńka, oczka zmruż. W górze czuwa Anioł Stróż. Ułóż
główkę, weź laleczkę, to opowiem ci bajeczkę.
Cienie. Chodź za mną, rozkazuje cień. Idę.
O królewnie, królewiczu, pięknej baletnicy. I o paziu, i o giermku,
cudnej anielicy.
Cienie. Dryfują po korytarzu, przenikają przez drzwi. Chodź za
mną, chodź za mną. Idę.
Śpij maleńka, oczka zmruż. Na podusi główkę złóż. Zamknij piękne
swe oczęta. Anioł taką cię pamięta.
Cienie. Szarpią, ciągną, rwą, chcą. Idę, idę.
Śpij małeńka… oczka zmruż…
D. D. przyglądała się Danielle coraz bardziej podejrzliwie.
- Sprawdzaliście ogród zimowy? - zapytała Grega pielęgniarka. - Za
palmami?
- Od razu poszliśmy tam.
- I przeszukaliście całe piętro? Szafy? Za meblami? Pod
umywalkami w łazienkach?
- Zajrzeliśmy w każdy kąt.
- Kiedy zauważyliście, że zniknęła?
- Jakieś dwadzieścia minut temu.
- Dwadzieścia minut?! Trzymaliście to w tajemnicy przez
dwadzieścia minut?!
- Byłaś zajęta. A poza tym przecież nie pierwszy raz szukamy
pacjenta. Cały zespól próbował ją znaleźć. Przetrząsnęliśmy cale piętro,
werandę, ogród zimowy i szpitalne korytarze. Bez rezultatów. Pora
zawiadomić ochronę, dlatego do ciebie przyszedłem.
- Pomożemy wam - powiedziała D. D.
Danielle i trener z siłowni odwrócili się, wbijając w nią wzrok. Jej
propozycja tylko dolała oliwy do ognia.
- Sami sobie radzimy z takimi rzeczami - odparła stanowczo
Danielle.
- Naprawdę? W takim razie gdzie jest dziewczynka? Danielle
przygryzła mocno wargę. Wyglądała, jakby miała
ochotę kogoś uderzyć. Najlepiej tę policjantkę. D. D. rozłożyła ręce.
- Musicie chyba przeszukać cały szpital i jeszcze pilnować swojego
oddziału, mam rację? Potrzeba wam ludzi. No więc jeśli jeszcze nie
zauważyliście, macie przed sobą cztery osoby, w dodatku z
doświadczeniem w poszukiwaniu zaginionych. Nie wygłupiajcie się,
dajcie sobie pomóc.
- Skoro tak ładnie prosisz… - wymamrotała Danielle. D. D. się
uśmiechnęła.
- W porządku - zakomunikowała bezzwłocznie, przejmując
kontrolę nad sytuacją.
Phil szedł właśnie korytarzem ze stertą papierów w dłoni. Kiwnęła,
by do nich dołączył, i już po chwili cała czwórka stłoczyła się wokół
pielęgniarki i pomocnika. - Kogo szukamy? Rysopis?
- Dziewięciolatki - zaczęła Danielle. - Szczupła, z długimi,
ciemnymi, rozczochranymi włosami. Ostatnio widziana w za dużej
zielonej koszuli chirurgicznej. Ale może też być naga. Nie zawsze chce
nosić ubrania. D. D. uniosła brew.
- Wspomniałaś coś o ogrodzie zimowym. Czy to znaczy, że już
wcześniej zdarzyło jej się uciec?
Danielle skinęła potakująco głową.
- Wczoraj. To dla nas bardzo nietypowa sytuacja - dodała. - Mamy
dwoje drzwi zamykanych na klucz. Nie przypominam sobie, żeby
któremukolwiek dziecku udało się choć raz opuścić oddział, a co dopiero
dwukrotnie, i to dzień po dniu.
- Musi mieć jakieś ukryte zdolności.
- Na to wygląda. - Danielle zmarszczyła brwi.
Kiedy wymienili z Gregiem pełne zakłopotania spojrzenia, u D. D.
natychmiast włączył się policyjny radar. Coś dziwnego działo się na tym
oddziale. A ponieważ to miejsce stanowiło wspólny mianownik dwóch
potwornych zbrodni, należało przewrócić je do góry nogami.
Poszukiwania zaginionej pacjentki były świetnym pretekstem do
przetrząśnięcia najmniejszego nawet zakątka i obejrzenia wszystkiego, na
co mieli ochotę. Znaleźć dziecko, odkryć wszystkie sekrety oddziału
psychiatrycznego. Noc zapowiadała się coraz ciekawiej.
- Trzeba zobaczyć nagranie z monitoringu - oznajmiła D. D.
- Nie mamy tu kamer.
- Jak to? W takim miejscu? Przy takich dzieciakach i Bóg wie jakich
rodzicach? Przecież w czasach idiotycznych pozwów takie kamery
chronią wasze tyłki.
- Nie mamy kamer - powtórzyła Danielle - tylko własny system
nadzoru nad pacjentami: codziennie wyznaczamy pielęgniarza, który co
pięć minut sprawdza i notuje miejsce pobytu każdego dziecka oraz
wykonywane w danej chwili czynności. Dzięki temu cały czas wiemy,
gdzie przebywają nasi podopieczni, i teoretycznie do takich sytuacji jak ta
nie ma prawa dojść. A jeśli na przykład pół roku później ktoś z rodziców
nagle oskarży nas o zaniedbanie, mamy pisemną dokumentację
potwierdzającą, że jego dziecko było wówczas bezpieczne i znajdowało
się pod stalą opieką zespołu. Do tej pory ten system się sprawdzał.
- Do dziś.
- Do momentu pojawienia się Lucy - wyszeptała pielęgniarka.
Zawahała się na chwilę, po czym dodała: - Lucy jest dzikim dzieckiem.
Nie ma żadnej świadomości społecznej, nie postrzega siebie jako
człowieka. Odkąd się u nas zjawiła, wciela się w postać domowego kota.
To ją jakby uspokaja. Ale jeśli tylko ktoś zniszczy tę iluzję, staje się
agresywna i nieprzewidywalna. - Danielle uniosła ciemne włosy,
odsłaniając fioletowe siniaki na szyi. - Można śmiało uznać ją za
niebezpieczną dla siebie i otoczenia.
- O kurde. - D. D. wzięła głęboki wdech. Jej wcześniejsza euforia
zaczynała powoli przygasać.
- Jeśli ją znajdziecie - kontynuowała Danielle, pozwalając, by
kosmyki włosów znów opadły na ramiona - nie zbliżajcie się do niej. To
nasza działka. Wierzcie mi, nie macie odpowiednich kwalifikacji.
Zrozumiano?
- Nie jesteśmy aż tak głupi - odparła D. D., co wcale nie musiało
oznaczać zgody. - Okej, w takim razie podzielmy się na dwuosobowe
zespoły. Sprawdzimy każde piętro, zaczynając od góry, a ochronę
poprosimy, żeby zaczęła od dołu.
- Idę z wami - powiedziała twardo Danielle.
- Ja też - dodał trener. Popatrzył ponuro na Danielle. -W końcu
tworzymy zespół, prawda?
Znowu wymienili spojrzenia. D. D. mogłaby się założyć, że łączy
ich coś więcej niż czysto zawodowe stosunki.
- Wkrótce dołączy też do nas Karen, pielęgniarka oddziałowa.
Powinna tu być… - Danielle zerknęła na zegarek - za jakieś dwadzieścia
minut.
D. D. skinęła głową.
- W porządku. Wy znacie to miejsce, więc podzielmy się
następująco: Danielle, pójdziesz ze mną, a… eee…
- Greg - przypomniał jej.
- Tak, Greg pójdzie z Neilem. A Phil i Alex będą trzecią parą. Kto
znajdzie dziewczynkę, powiadomi resztę. Jeszcze jakieś wskazówki?
- Trzeba sprawdzać miejsca, w których chciałby się schować kot -
powiedziała Danielle. - Lucy najlepiej się czuje w cichych zakamarkach,
do których dociera naturalne światło. Promienie słoneczne, księżycowe,
coś w tym stylu. Może się też skulić w jakimś przytulnym miejscu: w
szafie, pod biurkiem… Jak kot.
D. D. i Danielle zaczęły od oddziału psychiatrycznego, który
znajdował się na ostatnim piętrze. Greg i Neil mieli przeszukać siódme
piętro, a Alex i Phil szóste. Warren schowała do szafki skserowane przez
Phila dokumenty, po czym ruszyły z Danielle przed siebie.
Pielęgniarka prowadziła korytarzem. Za olbrzymim oknem
roztaczała się nocna panorama miasta. Minęły kilkoro dzieciaków, wciąż
lekko pobudzonych, przewracających się na matach. Pilnował ich jeden z
pielęgniarzy, z którym Danielle przywitała się po
imieniu. Ed poinformował ją, że Cecille zajmuje się Aimee, a
Tyrone siedzi z Jorgem w sali telewizyjnej.
D. D. odniosła wrażenie, że choć dochodzi trzecia w nocy, na
oddziale wciąż wszyscy pracują pełną parą.
Danielle przystanęła na końcu holu, wskazując pierwsze
wieloosobowe pokoje. Po kolei wchodziła do pomieszczeń po prawej,
natomiast D. D. - do tych po lewej. Dla sierżant Warren wszystkie
wyglądały identycznie z wyjątkiem jednego, w którym znajdował się
wyłącznie materac. Podobno właśnie tu spała zaginiona dziewczynka,
która miała skłonności do zamieniania mebli w broń.
Najpierw przeszukały wszystkie sale, później łazienki,
pomieszczenie kuchenne zamknięte na klucz, a następnie część
administracyjną. D. D. zaglądnęła pod każdy stół, a nawet przyłapała się
na tym, że wyjmuje i sprawdza pojemnik na papier w kserokopiarce.
- Myśl jak kot - szeptała cicho do siebie. - Myśl jak kot.
Nigdy nie miała kota. Co tam kot, bałaby się wziąć pod opiekę
nawet złotą rybkę. Po przeszukaniu pomieszczeń administracyjnych
udały się do świetlicy, sal lekcyjnych oraz poczekalni. A potem zaczęły
rozważać bardziej nietypowe możliwości - szyb wentylacyjny, płyty
sufitowe czy też ucieczkę przez okno. Ale okien nie dało się otworzyć,
mała dziewczynka na pewno nie zdołałaby dosięgnąć położonego dwa
metry nad ziemią sufitu, a szyb wentylacyjny był zbyt wąski, aby się nim
przeczołgać.
D. D. zadzwoniła do Neila. Skończyli właśnie z Gregiem sprawdzać
siódme piętro i przenieśli się na piąte. Phil wciąż był na szóstym, w
związku z czym sierżant Warren i Danielle postanowiły zjechać windą na
czwarte. Ruchy pielęgniarki były coraz bardziej niezgrabne, a twarz coraz
bledsza. Widać było, że martwi się o zaginioną dziewczynkę, choć za
wszelką cenę starała się to ukryć.
- Co się dzieje z dziećmi takimi jak Lucy? - zapytała D. D., kiedy
szły w kierunku dyżurki pielęgniarskiej. O tej porze znajdowały się tam
tylko dwie osoby i żadna z nich nie widziała zabłąkanego dziecka.
Obiecały mieć oczy szeroko otwarte, po czym wróciły do swoich
obowiązków, sierżant Warren i Danielle natomiast rozpoczęły
przeszukania kolejnych pokoi. - Mówiłaś, że Lucy jest dzi-
kim dzieckiem - kontynuowała D. D. - Co to dokładnie oznacza?
Podacie jej odpowiednią dawkę leków, przeprowadzicie właściwą terapię
i z dzikiego kuguara przemieni się w oswojonego kociaka?
- Nie do końca. - Danielle wsunęła głowę do pomieszczenia ze
środkami medycznymi. Ani śladu Lucy. Zdecydowanie szybszym
krokiem ruszyły więc dalej w poszukiwaniu kolejnego celu. - Lucy
ominęła najważniejsze etapy rozwojowe - wyjaśniła. - Dla
dziewięciolatki to praktycznie nie do nadrobienia. Kiedyś mieliśmy
trzyletniego dzikiego chłopca. Gdy był głodny, rozwalał lodówkę. Gdy
chciał pić, chłeptał wodę z muszli klozetowej. Gdy miał potrzebę
fizjologiczną, załatwiał ją w kącie pokoju. Dopiero po roku intensywnej
terapii zaczął reagować na swoje imię. Kolejny rok zajęło nauczenie go,
by przychodził na wezwanie. Mial zaledwie trzy latka. Lucy ma dziewięć.
Etapy rozwojowe ominięte w tym wieku nie są już zwykłymi
przeszkodami, lecz olbrzymimi górami. Lucy czeka naprawdę długa
wspinaczka.
- I zostanie u was, dopóki się z nią nie upora? - zapytała D. D.
Przekroczyły właśnie próg zaciemnionego pokoju, w którym na środku
łóżka chrapał krępy mężczyzna owinięty przeróżnymi rurkami i
przewodami. Używając wyłącznie światła z podłączonych monitorów,
przeszukały salę, zaglądając pod łóżko, za krzesło oraz pod prysznic.
Danielle pokręciła głową.
- Jesteśmy oddziałem doraźnym, pamiętasz? Lucy będzie
potrzebowała dożywotniej pomocy. Jedynym miejscem, które może jej
pomóc, jest szpital prowadzony przez zakon Shrine. Odwalają tam kawał
dobrej roboty, dlatego mają dosyć długą listę oczekujących.
D. D. czuła się nieswojo. Zdecydowanie lepiej radziła sobie z
dorosłymi kryminalistami niż z zaniedbanymi, zdemoralizowanymi
dziećmi, choć podejrzewała, że te drugie wyrastają na pierwszych.
Opuściły pokój chrapiącego mężczyzny i udały się do kolejnego
pomieszczenia. Danielle przesunęła krzesło, a sierżant zajrzała pod łóżko.
- Czy wszystkie dzikie dzieci uciekają? - zapytała. - To jakiś
naturalny instynkt? Zew natury?
- Na pewno mają silnie rozwinięte naturalne instynkty. Są bardziej
dzikie niż Tarzan. Ale nigdy nam się nie zdarzyło, by któ-
remuś z naszych pacjentów udało się uciec choć raz, a co dopiero
dwukrotnie.
- Co mogło Lucy do tego skłonić?
- Nie mam pojęcia. Jeszcze nie mieliśmy okazji się dowiedzieć, w
jaki sposób mała postrzega świat.
Przeszukały następną salę i ruszyły w stronę koedukacyjnej
łazienki.
- To znaczy? - zapytała D. D.
- No bo o to właśnie chodzi - odpowiedziała Danielle. Zatrzymała
się na środku korytarza, spoglądając wreszcie policjantce głęboko w
oczy. - W gruncie rzeczy nasze prace są bardzo podobne. Żeby schwytać
przestępcę, musisz myśleć jak on. Żeby dotrzeć do dzikiego dziecka, ja
również muszę zrozumieć jego sposób myślenia. I właśnie z tym
najczęściej nie dają sobie rady rodzice. Nie mają odpowiedniego
przeszkolenia, by wejść w skórę malucha cierpiącego na autyzm,
schizofrenię czy ADHD. Nie mają pojęcia, że kiedy mały Timmy nie chce
włożyć płaszcza, wcale nie robi im na złość, tylko dźwięk zasuwanego
zamka rozsadza mu uszy. Kochać dziecko i rozumieć je to dwie zupełnie
różne sprawy. I niestety jako pielęgniarka na oddziale psychiatrycznym
co do jednego nie mam wątpliwości: sama miłość nie wystarcza.
- Nie brzmi to zbyt optymistycznie - zauważyła D. D.
- Ale jeśli mnie się uda pomóc im teraz, ty nie będziesz ich później
musiała zamykać w więzieniu.
- No, tak trochę lepiej - przyznała D. D. - Gdzie, do cholery,
podziała się ta Lucy?
- No właśnie. Gdzie, do cholery, podziała się ta Lucy?
Spij maleńka, oczka zmruż. Noc nadciąga ciemna już. Gwiazdy
tańczą, księżyc świeci. W łóżkach śpią już wszystkie dzieci.
- Zrobisz, co mówię.
Śpij maleńka, oczka zmruż. W górze czuwa Anioł Stróż. Ułóż
główkę, weź laleczkę, to opowiem ci bajeczkę.
- Weź sznur.
O królewnie, królewiczu, pięknej baletnicy. I o paziu, i o giermku,
cudnej anielicy.
- Wejdź na krzesło.
Śpij maleńka, oczka zmruż. Na podusi główkę złóż. Zamknij piękne
swe oczęta. Anioł taką cię pamięta.
- A teraz pokaż mi, jak pięknie latasz. Śpij małeńka… oczka zmruż…
Nagle rozległ się dźwięk telefonu. D. D. sprawdziła, kto dzwoni, po
czym odebrała połączenie. -Co jest?
- Ktoś widział dziewczynkę - powiedział krótko Phil. - Szła w
stronę radiologii. Podobno miała ze sobą sznur.
- Sznur?!
- Tak, sznur.
Nie spodobała jej się ta wiadomość. Po twarzy Danielle wnio-
skowała, że nie tylko jej.
- Radiologia - powtórzyła. - Już tam idziemy. Zamknęła klapkę
telefonu, po czym ruszyły z Danielle holem.
- Windy są zbyt wolne - poinformowała ją pielęgniarka. -Tędy. Tu
są schody.
Popchnęła ramieniem drzwi i po chwili klatkę schodową wypełniły
ich dźwięczne, rytmiczne kroki. Ra-ta-tat-tat-tam. Idąca przodem
Danielle zakręciła na półpiętrze, D. D. podążyła jej śladem. Danielle
znów pchnęła energicznie drzwi, po czym znalazły się w słabo
oświetlonym korytarzu.
Ta część Centrum Medycznego Kirkland wydawała się wyjątkowo
spokojna. Puste krzesła, w recepcji ani żywej duszy. Trzecia w nocy.
Wszystkie zaplanowane wizyty zakończone, czasem może zaglądną tu
lekarze z ostrego dyżuru i tyle. Długie puste korytarze, po których
samotne dziecko może sobie krążyć do woli.
Po chwili znalazły się w pomieszczeniu, które prawdopodobnie
było poczekalnią. D. D. rozejrzała się wokół, dostrzegając kilkoro
zamkniętych drzwi i praktycznie nic poza tym. Nagle za plecami
usłyszały kroki - na oddziale pojawili się Alex z Philem.
- W którą stronę? Gdzie idziemy? - zapytała sierżant. Stała na
kłębach palucha gotowa do akcji.
- Trzeba myśleć jak kot. Jak kot - powtarzała Danielle. - Pracownie
rtg! Są małe, ciemne, często jeszcze ciepłe od pracujących urządzeń. -
Wskazała palcem na kilka sal, na każdej widniał inny numer. - Tutaj.
D. D. chwyciła za klamkę najbliższych drzwi, pozostali poszli za jej
przykładem. Pierwsze były zamknięte na klucz, otworzyła więc następne
i jej oczom ukazał się ciemny kokon. Kiedy włączyła światło, okazało się,
że to w rzeczywistości dwa pokoje. Jeden ze stołem, a drugi, mniejszy i
przeszklony, z pewnością był pomieszczeniem, z którego technik
radiologii obsługiwał urządzenia. Przeszukała obydwa. Nic. Wyszła z
powrotem do poczekalni, w której po chwili pojawili się również Phil,
Alex, a potem Danielle. Każde z nich kręciło przecząco głową.
Na oddziale znów rozległ się odgłos kroków. W ich kierunku
zbliżali się Greg i Neil.
- Są jeszcze jakieś pokoje? - zapytała D. D.
- Jasne - bąknęła niewyraźnie pielęgniarka. - Cale mnóstwo.
Pomieszczenia gospodarcze, recepcja, gabinety… Trochę tu tego jest.
- Okej, w takim razie niech to będzie nasz punkt wyjścia -wskazała
palcem miejsce, w którym stali. - Stąd zaczynamy i posuwamy się wkoło.
Niech każdy wybierze sobie jakąś salę.
Pracowali teraz w pośpiechu, by nie tracić czasu. Wnętrza były
małe, łatwe do przeszukania. Sprawdzenie wszystkich pomieszczeń
zajęło im zaledwie dwanaście minut, po czym wrócili do punktu wyjścia.
Spoglądali na siebie nerwowo. Na piętrze panowały cisza i spokój
przerywane tylko czasem odległymi zgrzytami i drganiem pogrążonego
we śnie budynku.
Pierwszy odezwał się Phil:
- I co teraz? Dozorca widział ją idącą tym korytarzem. Przecież nie
mogła tak po prostu zniknąć.
D. D. intensywnie myślała, przygryzając dolną wargę. Miała
przeczucie, że są we właściwym miejscu. Ciemnym, odosobnionym, z
wieloma zakamarkami. Jeśli ktoś chciał się ukryć w tym szpitalu, to na
pewno tutaj.
I wtedy…
Odwróciła się powoli, zerkając na zamknięty na klucz pokój, do
którego próbowała wejść na początku. Jedyne niedostępne pomieszczenie
na całym piętrze. I nagle po prostu wiedziała, że Lucy tam jest.
- Danielle - powiedziała cicho. - Potrzebujemy klucza do tych
drzwi.
Dozorca przyniósł klucz i podał go D. D., która naciągnęła już gu-
mowe rękawiczki i na wszelki wypadek starała się nie dotykać niczego
wokół.
Ciężkie drewniane drzwi uchyliły się ze zgrzytem. Policjantka
weszła powoli do środka i zapaliła światło.
Ciało dziewczynki zwisało na sznurze przywiązanym do haka na
środku sufitu. Obok stało biurowe krzesło na kółkach. Wątłe ciałko
otulone zieloną koszulą chirurgiczną kołysało się delikatnie jak na
wietrze.
- Zdejmijcie ją! Zdejmijcie ją! - Głos Danielle rozbrzmiał głośno tuż
za plecami D. D. - Greg, do cholery, zrób coś!
Ale Greg stal nieruchomo. Wiedział, podobnie jak D. D., że czas na
uratowanie dziewczynki minął bezpowrotnie. By rozwiać wszelkie
wątpliwości, policjantka podeszła do przodu i objęła dłonią kostkę Lucy.
Jej stopa była zimna, puls niewyczuwalny.
D. D. zrobiła krok w tyl, po czym odwróciła się do Neila.
- Jak już powiadomisz lekarza sądowego, pamiętaj, by przypomnieć
Benowi, że chcemy mieć cały nienaruszony węzeł. - Spojrzała na
Danielle i Grega. - Jeśli chcecie, możecie wrócić na oddział. Damy sobie
już teraz radę.
Jednakże żadne z nich się nie ruszyło. Greg otoczył Danielle
ramieniem, a ona lekko się do niego przysunęła.
- Zostaniemy - powiedziała głosem wyzutym z uczuć. - To
obowiązek ocalałych. Musimy dać świadectwo, opowiedzieć historię
dziecięcych koszmarów.
Rozdział 23
DANIELLE
Sześć miesięcy po pogrzebie ciocia Helen zabrała mnie do
kamieniarza, bym wybrała nagrobki dla rodzeństwa. Dla mamy zamówiła
już bladoróżowy marmur ze standardowym napisem zawierającym imię,
nazwisko oraz datę urodzenia i śmierci. Ale kiedy przyszedł moment
podjęcia decyzji co do pomników dla Natalie i Johnnyego, nie dala rady.
Odwróciła się na pięcie i wyszła.
W rezultacie mój brat i siostra przez pól roku leżeli w
nieoznakowanym grobie, dopóki ciocia Helen nie zdecydowała wreszcie,
że czas załatwić sprawę. Tym razem poszłam z nią. I tak nie miałam nic
lepszego do roboty.
Sklep z galanterią nagrobną był śmiesznym miejscem. Poza
pomnikami sprzedawano w nim również dekoracje ogrodowe, a także
małe fontanny. Właściciel miał na sobie dżinsowe ogrodniczki i sprawiał
wrażenie człowieka, który wolałby się zajmować sprzedażą roślin, niż
doradzać ubranej na czarno kobiecie oraz jej siostrzenicy o pustych
oczach w wyborze płyt nagrobnych dla dwójki dzieci.
- Chłopiec lubił bejsbol? - zapytał w końcu. - Mógłbym wyryć kij
bejsbolowy i piłkę. Może coś związanego z Red Soxami? Ludzie często
zamawiają motywy z Red Soxami.
Ciocia Helen się zaśmiała. Nie był to dźwięk przyjemny dla ucha.
W końcu wybrała dwa małe aniołki. W ogóle mi się nie podobały.
Aniołki? Dla mojego głupkowatego rodzeństwa, które uwielbiało
pokazywać mi język i zawsze mi uciekało, gdy graliśmy w berka? Nie
znosiłam ich.
Ale ponieważ w tamtym czasie nie spalam, nie płakałam i nie
mówiłam, ciotka sama musiała dokonać wyboru. Mama została okryta
bladoróżowym marmurem. Moje rodzeństwo stało się aniołkami. Może w
niebie są drzewa. Może Natalie ma sposobność ratować tam małe
króliczki.
Nie miałam pojęcia, jak wygląda niebo. Rodzice nigdy nie zabierali
mnie do kościoła, a ciotka prawniczka poszła w ich agnostyczne ślady.
Ojca nie pochowaliśmy. Ciocia nie chciała, by leżał w pobliżu jej
siostry. A ponieważ ona o wszystkim decydowała, został skremowany i
zapakowany w kartonowe pudełko, które kolejne dwanaście lat spędziło
zamknięte w schowku.
Czasem wykradałam z jej torebki klucz i odwiedzałam go. Podobało
mi się to pudełko. Było proste. Małe. Pod całkowitą kontrolą. Wyjątkowo
ciężkie, więc po pierwszej wizycie nie próbowałam go już podnosić. W
takiej właśnie formie chciałam zachować ojca, tak chciałam go pamiętać.
Jako coś niewiele większego od paczki chusteczek. Łatwego do
schowania.
Mogłam spoglądać na nie groźnie. Mogłam je uderzyć. Kopnąć.
Nawrzeszczeć na nie ile sił w płucach.
A ono nigdy nie mogło mnie skrzywdzić.
W dniu moich dwudziestych pierwszych urodzin strasznie się
upiłam, a potem otworzyłam schowek, zabrałam prochy ojca i w porywie
gniewu wysypałam zawartość pudełka do kanału ściekowego. Spuściłam
go prosto w otchłań bostońskich fekaliów i choć mocno zacisnęłam usta,
nosem musiałam wdychać mikroskopijne szczątki znienawidzonego
człowieka.
Niemal natychmiast pożałowałam tej decyzji. Kartonowe pudełko
więziło go, nie pozwalając mu uciec. Był w nim maleńki.
Teraz natomiast wydostał się, dryfował przeróżnymi rurami i
kanałami. Może jego prochy pochłaniały coraz więcej wody, powoli
nabrzmiewały, pozwalały mu znów urosnąć i zaczaić się groźnie w
podziemiach miasta. Aż pewnego dnia blada ręka pojawi się na
powierzchni, otworzy kratkę kanalizacyjną i ojciec znów będzie wolny.
Kartonowe pudełko trzymało go w zamknięciu.
A teraz wina za cale zło tego świata spoczywała na moich barkach.
***
- Mieliście pracować razem - warknęła Karen na Grega.
Było tuż po czwartej. Wszyscy byliśmy bladzi, zmęczeni i
poruszeni. Karen dowiedziała się o śmierci Lucy natychmiast po
przyjeździe. Stała obok nas, kiedy lekarz sądowy delikatnie opuścił
odziane w zieloną koszulę ciało na czekające już nosze. Po chwili Lucy
wyniesiono.
Dziecko jest niczym płatek śniegu. To pierwsze, czego uczą się
pielęgniarki mające pracować na oddziałach pediatrycznych. Dziecko jest
niczym płatek śniegu. Każde jest niezwykle i inne od pozostałych. Nie
można sobie pozwolić na utratę choćby jednego, bo nigdy już drugiego
takiego nie będzie.
Lewą rękę trzymałam w kieszeni, delikatnie tocząc palcami kulkę
ze zmechaconych włókien wykładziny - podarunek od Lucy.
- Malutka Danny. Moja śliczna mała Danny…
- Danielle rozmawiała z policją - odpowiedział szybko Greg.
- Dla mnie to wystarczający powód, żeby się rozdzielić. Poza tym
sporo się tu działo, mieliśmy naprawdę urwanie głowy!
- No, nie wątpię.
- Cholera, Karen, chyba nie myślisz, że…
- Nie ma znaczenia, co myślę. W takich sytuacjach pozory znaczą
tyle co fakty. A prawda jest taka, że jeden z naszych pracowników i jedno
dziecko zniknęli z radaru na co najmniej piętnaście minut. Greg, to ty
miałeś sprawdzać dziś pacjentów. Gdzieś ty się, do cholery, podziewał?
- Przecież sprawdzałem! I wcześniej u Lucy była Cecille.
Ustaliliśmy przecież: kontrole co dwadzieścia minut. Dokładnie tyle
upłynęło, zanim poszedłem do jej pokoju. A jeśli chodzi o Danielle, to jak
już mówiłem, była z detektywami. A przynajmniej tak mi się wydawało.
W tej chwili wszystkie oczy zwróciły się w moim kierunku.
Milczałam, w dalszym ciągu tocząc w palcach kulkę.
- Malutka Danny. Moja śliczna mala Danny…
- Mówiłaś, że poszlaś po szklankę wody - zwróciła się do mnie
Karen. - Widziałaś dziś Lucy? Byłaś u niej?
- Tak, widziałam ją. Tańczyła w świetle księżycowych promieni.
Wyglądała na szczęśliwą.
- Kiedy to było?
- Zanim poszłam do kuchni po wodę.
- Danielle, lepiej zacznij mówić. Szpital na pewno rozpocznie
dochodzenie w tej sprawie. Prokuratura pewnie też. Musisz nam
powiedzieć, co się stało.
- Poszłam do Lucy. Później nalałam sobie szklankę wody.
Spotkałam się z Gregiem i podałam mu leki dla Jimmyego i Bennyego.
Włożyłam papier do kserokopiarki. Później rozmawiałam z policjantami.
To wszystko, co dziś zrobiłam. Nic więcej.
- Przecież na to nie trzeba dwudziestu minut - zauważyła sierżant
Warren.
- Mnie tyle właśnie zajęło. - Wreszcie zebrałam się na odwagę, by
na nią spojrzeć. - Masz rację. Przydałby nam się monitoring.
Sierżant Warren poprosiła, bym poszła z nią; chciała mi zadać kilka
pytań. Nie zgodziłam się. Karen natomiast poinformowała mnie, że
udziela mi płatnego urlopu. Od zaraz. Miałam nie wracać, dopóki szpital
nie wyda oficjalnego pozwolenia. Na to również nie wyraziłam zgody.
Co nie miało żadnego znaczenia. Wszyscy zadawali mi pytania, ale
nikt tak naprawdę nie słuchał moich odpowiedzi.
- Ona się nie zabiła - powiedziałam, podnosząc glos. - Nie zrobiłaby
tego. Lucy by tego nie zrobiła.
Greg i Karen ucichli. Sierżant Warren spojrzała na mnie z
zainteresowaniem.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Bo ją widziałam. Wyglądała na szczęśliwą. Była kotem. Wszystko
było dobrze, kiedy była kotem.
- Może ktoś to przerwał. Iluzja zniknęła. Mówiłaś, że dziewczynka
była niestabilna, niebezpieczna i nieprzewidywalna.
- Ale nigdy wcześniej nie przejawiała skłonności samobójczych.
-Nieprawda - zaprotestowała Karen. - Przecież zaraz po
przyjęciu na oddział pokazała nam swoją potrzebę okaleczania się i
upokarzania. - Zwróciła się do sierżant Warren: - Pierwszego dnia
pocięła sobie rękę i pomazała krwią ścianę. To dziecko robiło
potworne rzeczy, ponieważ wyrządzono jej potworną krzywdę. Moim
zdaniem nic nie wiemy na pewno, do czego była zdolna lub nie.
- Ile razy mam powtarzać, że ona się nie zabiła? - upierałam się
ogarnięta coraz większą wściekłością, która najwyraźniej była mi
potrzebna. - Nie zrobiłaby tego. Ktoś pomógł jej uciec. Tylko w ten
sposób można wytłumaczyć to, że udało jej się przedostać przez dwoje
drzwi zamkniętych na klucz. Ktoś musiał jej pomóc. Po raz pierwszy
zrobił to wczoraj, może na próbę. A potem dziś. Jakkolwiek na to patrzeć,
oddział był w kompletnej rozsypce, brakowało personelu. A do tego
jeszcze przyjechała policja. Tyle się działo, że łatwo było odwrócić naszą
uwagę. Ktoś miał świetną okazję, by ją skrzywdzić, i z tej okazji
skorzystał.
- Ktoś… - powtórzyła sierżant Warren, spoglądając prosto na mnie.
- Przecież nie było mnie zaledwie pięć czy dziesięć minut!
- Osiemnaście. Patrzyłam na zegarek.
-1 przez część tego czasu byłam z jednym z waszych detektywów.
- Twierdzi, że przez jakieś dwie minuty.
-To w dalszym ciągu za mało czasu, by przeszmuglować dziecko na
radiologię i wrócić tutaj.
- Ktoś to jednak zrobił. Sama tak twierdzisz.
- Ktoś. Ale nie ja - broniłam się. - Ktoś inny.
- Naprawdę? Myślałam, że Lucy ufała tylko tobie. Więc kim
mógłby być ten ktoś inny?
Otworzyłam usta, lecz natychmiast je zamknęłam. Po chwili znów
je otworzyłam. I znów zamknęłam. Nie miałam, kurwa, pojęcia.
Lucy tańcząca w świetle księżycowych promieni. Lucy zwisająca z
sufitu. I nagle, zupełnie nie wiadomo skąd, widok mojej matki z dziurą na
samym środku czoła.
- Zajmę się tym, Danny. Idź spać. Wszystkim się zajmę.
- Malutka Danny. Moja śliczna mała Danny…
- Chcesz usiąść? - zapytała Karen ciepłym głosem. Pokręciłam
głową. - A może napijesz się wody? Greg, przynieś Danielle coś do picia.
Karen chwyciła mnie za dłoń i delikatnieją głaskała. Natychmiast ją
wyrwałam, krzyżując ręce na piersi. Nie chciałam, by ktoś mnie teraz
dotykał. Chciałam pozwolić, by wzbierająca fala wściekłości zalała mnie
rwącym strumieniem.
- Tika i Ozzie - odezwałam się wreszcie, spoglądając na Karen. -
Zapytaj sierżant Warren o Tikę i Ozziego.
D. D. wyjaśniła, co się stało. Karen pobladła.
- Ależ… ależ… to się w ogóle nie trzyma kupy - zaprotestowała
cicho. - Niemożliwe, żeby nasz oddział łączył ze sobą te dwie rodziny.
Nie składamy wizyt domowych. Pracujemy z dziećmi, nic jednak nie
wiemy o ich bliskich. Nie mamy pojęcia, gdzie mieszkają, co robią…
kompletnie nas to nie interesuje…
- Posiadacie za to takie dane - powiedziała sierżant Warren. Nie
było to pytanie, tylko stwierdzenie.
- W dokumentach, tak.
- A w holu widziałam wywieszoną informację dla rodziców.
Podobno mogą odwiedzać swoje dzieci, kiedy tylko zechcą.
- Tak, to prawda. Co wcale nie oznacza, że ich znamy. Czas, który
tu spędzają, to jedynie namiastka ich prywatnego życia. O ile w ogóle
przychodzą. Większość raczej się tu nie pojawia.
- A Harringtonowie? - naciskała D. D. Karen poprawiła okulary.
- Rodzice Ozziego, tak? Mama była tu kilka razy. Na początku
została na noc, później odwiedzała syna raz albo dwa razy w tygodniu.
- A reszta rodziny?
- Kompletnie ich sobie nie przypominam. Szkoda. Rodzice często
uważają, że przyprowadzenie pozostałych dzieci na oddział wpłynie
negatywnie na ich psychikę, podczas gdy rodzeństwo powinno mieć ze
sobą kontakt i widzieć, że brat lub siostra jakoś daje sobie radę.
D. D. zmrużyła lekko oczy.
- Rodzina Tiki tu bywała?
Karen pokręciła z zakłopotaniem głową.
- Greg? - zapytała.
Pielęgniarz właśnie wrócił z tacą, na której stały cztery szklanki
wody. Podał mi jedną, następną wręczył Karen, a kolejną zaproponował
sierżant Warren. D. D. odmówiła.
- Rodzina Tiki? - powtórzył. - Tej dziewczynki, która tu była jakiś
rok temu? Tej, co się kaleczyła?
- Właśnie - potwierdziła policjantka. - Rozumiem, że to pan z nią
pracował.
Greg skinął głową.
- Fajna mała. Miała fantastyczne poczucie humoru, jeśli już udało
się do niej dotrzeć. Ale też niską samoocenę, stany depresyjne, napady
lęku. Możliwe, że była wykorzystywana seksualnie, choć nigdy nikomu o
tym nie wspominała.
- A jej bliscy? - drążyła Warren.
- Nie odwiedzali jej.
- Nigdy?
- Nigdy. W aktach napisano, że matka „nie była nią zaintere-
sowana”. My również odnieśliśmy takie wrażenie.
- Według naszych dokumentów mieszkali w dzielnicy Mattapan -
zauważyłam, pamiętając rozmowę sierżant z detektywem
przypominającym George’a Clooneya. - Skąd ktoś od nas miałby
wiedzieć, że się przeprowadzili? Nasza praca na tym etapie dobiegła
końca. - Takie rzeczy bardzo łatwo sprawdzić. - Policjantka wzruszyła
ramionami.
- Tylko po co? My się nimi opiekujemy. Nie chcemy ich
skrzywdzić. Pomagamy im.
- Powiedz to Lucy.
- Kurwa mać! - wybuchnęlam.
- Osiemnaście minut. - Sierżant Warren wcale nie zamierzała się
poddać. - Pan trener przyniósł nam przed chwilą cztery szklanki wody w
ułamku tego czasu. Wytłumacz mi te osiemnaście minut.
- Spokojnie - wtrąciła się Karen, w końcu to ona była tu szefem. -
Weźmy wszyscy głęboki oddech. - Lucy nie poszłaby ot, tak sama na
radiologię - upierałam się konsekwentnie. - I skąd miałaby sznur?
- Tak jak wspominałaś, ktoś musiał jej pomóc.
- Przecież ona nikomu nie ufała. Jej zdolności interpersonalne były
upośledzone, prawie nie mówiła. Do diabła, nie wiem nawet, czy
potrafiłaby zawiązać węzeł. Cokolwiek się stało, nie ona to zrobiła. Ktoś
ją wyręczył.
- Ktoś, komu ufała - kontynuowała Warren, wpatrując się najpierw
we mnie, a później w kulkę w mojej lewej dłoni.
- Przecież nie zniknęłam na aż tak długo!
- Może powieszenie dziecka nie zajmuje aż tak dużo czasu.
- Pani sierżant! - zaprotestowała Karen.
- Cholera, przecież ja kochałam tę małą! - usłyszałam swoje słowa.
- Zaatakowała cię.
- Ale to nie było nic osobistego.
- Wygląda, jakby próbowała ci skręcić kark.
- To część naszej pracy!
- Dlaczego więc reszta personelu nie ma żadnych siniaków?
- Nie masz pojęcia o naszym oddziale. Jesteśmy dla tych dzieci
ostatnią deską ratunku, ostatnią linią obrony. Jeśli my nie potrafimy im
pomóc, nikomu się to nie uda.
- Naprawdę? - spytała policjantka w zamyśleniu. - Hm, jak to było…
już wiem. Cytując twoje słowa: Lucy miała niewielkie szanse na
normalne życie. Ominęła zbyt wiele ważnych etapów rozwojowych.
Skazana na zamknięcie w zakładzie do końca życia. Można więc
powiedzieć, że śmierć stanowiła dla niej wybawienie.
Karen westchnęła głośno. Usłyszałam własny krzyk:
- Zamknij się! Po prostu się, kurwa, zamknij!
Lucy tańcząca w świetle księżycowych promieni. Lucy wisząca pod
sufitem. Moja matka z dziurą na samym środku czoła.
- Zajmę się tym, Danny. Idź spać. Wszystkim się zajmę.
- Malutka Danny. Moja śliczna mała Danny…
Kolana mi się ugięły. Widocznie wzbierająca we mnie wściekłość
nie zdołała jednak stłumić bólu. Lucy pozbawiona wszelkich szans. Moja
matka, którą tak bardzo kochałam i której nie udało się mnie uratować.
Natalie i Johnny zaklęci na wieki w kamienne anioły.
Krew i proch. Śpiew i krzyk. Miłość i nienawiść.
Jak przez mgłę pamiętam pochylającą się nade mną Karen proszącą,
bym opuściła głowę między kolana. A później usłyszałam, jak mówi do
sierżant Warren:
-Nie powinniście tak na nią naciskać. Szczególnie teraz, gdy zbliża
się rocznica tego, co się przydarzyło jej rodzinie.
- Jej rodzinie?
A potem glos Grega pełen złości i troski:
- Zamierzacie ją aresztować?
- A powinniśmy?
- Idźcie już, proszę - powiedziała Karen. - Wyrządziliście
wystarczająco krzywd jak na jeden wieczór.
- Zamordowano dwie rodziny, których dzieci przebywały na
waszym oddziale, a jedną pacjentkę znaleźliśmy właśnie powieszoną.
Szczerze mówiąc, dla nas to dopiero początek.
- Zajmiemy się tym.
Greg i Karen otoczyli mnie, tworząc swego rodzaju tarczę
ochronną. Moja druga rodzina, którą prawdopodobnie zawiodłam tak
bardzo jak poprzednią. Zacisnęłam mocno powieki z nadzieją, że to
wszystko po prostu zniknie.
Jakby czytając w moich myślach, D. D. oznajmiła stanowczo:
- Jutro o tej porze będę wiedziała wszystko o każdym z was.
Możecie się więc zacząć przyzwyczajać do mojego uroku osobistego. Od
tej chwili należycie do mnie.
Rozdział 24
Pomimo odgrażania się D. D. jej jednostka opuściła oddział tuż po
piątej. Cala czwórka była już wówczas na nogach od trzydziestu sześciu
godzin. A biorąc pod uwagę miejsce zbrodni oraz liczbę osób, które
należało przesłuchać, czekały ich ciężkie dni. Zdecydowali więc, że
warto się przespać chociaż te cztery czy pięć godzin przed powrotem na
pole bitwy.
Alex, specjalista od badań kryminalistycznych, spędził całą noc na
oddziale radiologii. Niestety, w pomieszczeniu nie znaleziono żadnych
dowodów. Żadnych śladów krwi czy walki, podejrzanych zarysowań,
wgnieceń albo odłamków. Mieli sznur z węzłem. Ityle.
Neil, który zrobił sobie przerwę we flirtowaniu z koronerem, aby
przesłuchać wszystkich dozorców, też nie dowiedział się niczego
nowego. Tak, jeden z nich zauważył w oddali postać odzianą w zieloną
koszulę chirurgiczną. Tak, dostrzegł, że ciągnęła za sobą sznur. Tak,
wydało mu się to dziwne. Nie, nic nie zrobił, miał ważniejsze sprawy na
głowie.
Kamery znacznie ułatwiłyby sprawę, ale jak poinformowała Phila
ochrona, były tylko przy głównych wejściach i na porodówce. Radiologia
się nie załapała.
I dlatego mieli miejsce zbrodni, które za cztery godziny mogło już
nim nie być.
D. D. wezwała kilku dodatkowych ludzi z wydziału zabójstw, żeby
zajęli się szukaniem świadków. Zmusiła również kierownictwo szpitala
do umieszczenia na stale jednego ochroniarza na oddziale psychiatrii
dziecięcej. Później zeszła na dół do głównej recepcji, czując, jak ze
zmęczenia opadają jej ramiona, a kroki stają się coraz wolniejsze.
Przystanęła na chwilę na klatce schodowej prowadzącej na parking,
masując grzbiet nosa i czekając, aż przeminie najgorszy moment
wyczerpania. Nieważne, co mówią - prowadzenie spraw, których
ofiarami są dzieci, wcale nie staje się z czasem łatwiejsze. Z drugiej
strony obiecała sobie, że jeśli kiedyś przestanie to robić na niej wrażenie,
natychmiast rzuci pracę. Wyglądało jednak na to, że jeszcze nie musi
przechodzić na emeryturę.
To była naprawdę długa noc. Miała ochotę wrócić do domu, wziąć
długi, gorący prysznic, a potem walnąć się do łóżka.
Po chwili usłyszała dźwięk pagera. Sprawdziła numer, lecz nie
rozpoznała go. Jednakże ze względu na wczesną godzinę i z czystej
ciekawości wstukała wyświetlone cyfry w telefon i nacisnęła klawisz z
zieloną słuchawką.
- Martwię się o ciebie - usłyszała męski głos.
- Kto mówi?
- Andrew Lightfoot.
- Skąd ma pan mój numer?
- Dałaś mi swoją wizytówkę.
D. D. milczała przez chwilę, próbując przywołać w pamięci wizytę
u Lightfoota. W końcu przypomniała sobie, że na koniec rzeczywiście
wręczyła mu swój numer. Rutynowe działanie, zupełnie już o tym
zapomniała.
- Trochę za wcześnie na telefony, nie sądzi pan? - Oparła się o
ścianę klatki schodowej, skupiając całą uwagę na rozmowie.
- Wiedziałem, że nie śpisz. Śniłaś mi się.
Mogła zareagować na te słowa na wiele sposobów, ale ze względu
na beznadziejną noc i instynktowny brak zaufania do osób, które uważają
się za duchowych guru, nie zrobiła tego.
- Po co pan dzwoni, panie Lightfoot?
- Andrew.
- Mogę wiedzieć, po co dzwonisz? Chwila wahania. Interesujące.
- Dzieje się coś złego - powiedział wreszcie. - Nie do końca potrafię
to wyjaśnić. A przynajmniej nie tak, żebyś zrozumiała.
- Zakłócenie harmonii kosmosu? - zapytała szorstko.
- Właśnie.
Chyba oszalałam.
- Mów. Słucham.
- Tworzy się negatywna energia. Dziś w nocy, kiedy dryfowałem w
przestrzeni astralnej, natrafiłem na olbrzymie zasoby mrocznego,
mętnego gniewu. Czułem drgania. Wielkie wibrujące zło. Całe światło
zniknęło. Nigdy nie widziałem aż tylu cieni.
- Złe siły wygrywają?
- Dziś na pewno.
- Czy to się już wcześniej zdarzało?
- Ja osobiście nigdy się z czymś takim nie spotkałem. Czasem
podczas grupowych zajęć medytacji zdarza mi się natrafić na jakieś
wyjątkowo złowrogie moce. Tyle że zbiorowa siła w połączeniu z potęgą
światła pozwalają mi stawić czoło negatywnej energii i zepchnąć ją w
ciasne, pozbawione znaczenia miejsce. Ale dziś… dziś wydarzyło się coś
zupełnie odwrotnego. Ciemność wzywała ciemność. Pożywiała się,
rozrastała, aż w końcu pękła. Byłem sam, zupełnie nieprzygotowany. Nic
nie mogłem zrobić.
- Ktoś skopał ci tyłek na duchowej autostradzie?
- Nie śmiałbym się z takich rzeczy, D. D.
- Złe moce nie podlegają mojej jurysdykcji. Czego ode mnie
oczekujesz?
Ton jego głosu się zmienił.
- Jesteś zmęczona. Sporo dziś wycierpiałaś. Przepraszam.
Natychmiast poczuła się nieswojo.
- Skąd możesz to wiedzieć?
- Jestem uzdrowicielem. Czuję takie rzeczy. Kiedy się po raz
pierwszy spotkaliśmy, twoja aura była jasna, śnieżnobiała. Teraz zmieniła
kolor na niebieski. Niebieski nie jest dla ciebie, wolisz czerwony. Choć ja
osobiście uważam, że biały bardziej do ciebie pasuje.
D. D. znów potarła grzbiet nosa.
- Możesz mi w końcu powiedzieć, po co dzwonisz?
- Coś się zbliża.
- Zło chce przejąć kontrolę nad światem.
- Zło zawsze chce przejąć kontrolę nad światem. Ale tym razem
wygrywa.
- Dlaczego?
- Bo ma cel. I ten cel je napędza, dodaje mu siły. -A jaki to cel?
- Czegoś chce.
- No dobra - powiedziała znużona. - Czego?
Cisza. Może Andrew znów dryfował w przestrzeni astralnej. Nagle
przyszło jej do głowy pewne pytanie:
- Co słychać u Tiki?
- U Tiki? - powtórzył Andrew. Dobra reakcja.
- Danielle Burton twierdzi, że ją znasz. - D. D. zarzuciła przynętę. -
Z oddziału psychiatrii dziecięcej bostońskiego szpitala.
- Jest na mnie zła.
- Tika?
- Nie, Danielle. Chcę ją uleczyć, ale ona się broni. Trudno jest
przebaczyć. Dlatego Danielle woli mnie nienawidzić.
- Więc znacie się. Spędziliście ze sobą trochę czasu na oddziale?
- Nie złość się na Danielle - kontynuował. - Bez tych dzieciaków
kompletnie nie dałaby sobie rady. Bez ich miłości całkowicie
pochłonęłaby ją ciemność.
- Dlaczego tak uważasz?
- Ona powinna ci odpowiedzieć na to pytanie.
- Ale chcesz ją uleczyć. Powiedz mi wszystko, to spróbuję pomóc.
- Czy ty mnie uważasz za skończonego idiotę? - powiedział nagle.
W jego glosie po raz pierwszy słychać było zdenerwowanie. - Kiedyś
żyłem w twoim świecie, grałem w drużynie z najlepszymi zawodnikami.
Nikogo nie oszczędzałem. Od razu rozpoznam sceptyka. Od razu wiem,
kiedy ktoś wciska mi kit. Jesteś gliną. Nikogo nie chcesz leczyć. Twoja
praca polega na ocenianiu innych. I jesteś w tym cholernie dobra.
D. D. poczuła się urażona.
- Hej, bez przesady…
- Ona cierpi - kontynuował Lightfoot. - Czuję jej ból. Przyciąga
mnie, bo jest niepotrzebny. Ale nie każdy pozwala się uleczyć. Akceptuję
jej wybór. Tak samo pogodziłem się z tym, że nie uwierzysz w moje
słowa, dopóki nie będzie za późno.
- Za późno?
- Coś się zbliża. Ma niezwykłą siłę. I cel.
- Powiedz, czego chcesz, Andrew.
- Chcę, żebyś była ostrożna. Złe moce nie chcą czegoś. One zawsze
chcą kogoś.
Po tych słowach Andrew odłożył słuchawkę. Chyba nieźle go
wkurzyła. Jakoś nie żałowała, wziąwszy pod uwagę, że nieźle namieszał
jej w głowie.
Negatywna energia, złe moce, fale ciemności.
Przed oczami stanął jej pokój na oddziale radiologii i kołyszące się
na sznurze bezwładne ciało dziewięciolatki. D. D. nie musiała wcale
odwiedzać przestrzeni astralnej. W tym wymiarze miała wystarczająco
dużo roboty.
W końcu udało jej się dotrzeć do końca schodów. Pchnęła ciężkie
drzwi i ruszyła przed siebie wyludnionymi podziemiami. Przeszło jej
przez myśl, że nie ma dźwięku bardziej przepełnionego samotnością niż
odgłos kroków jednej osoby na pustym parkingu.
Była zmęczona. Cierpiała. W pewnych kwestiach Lightfoot miał
rację.
Minęła pierwszy słup i zauważyła czekającego przy jej samocho-
dzie Alexa Wilsona. Zatrzymała się. Zmierzyli się nawzajem wzrokiem.
Pod oczami miał sińce, a na policzkach kilkudniowy zarost. Jego niegdyś
perfekcyjnie wyprasowana biała koszula była pomięta.
- To, co mówiłam wcześniej… myliłam się - powiedziała D. D.
- To znaczy?
- Czasem potrzebuję w życiu mężczyzny, który się mną zaopiekuje.
Skinął głową.
- To normalne. A ja czasem potrzebuję kobiety, która połechtałaby
moje ego.
- Wyglądasz okropnie.
- Potraktuję to jako komplement. Chodź, odwiozę cię do domu.
Zostawiła swój samochód na parkingu. Później go odbierze.
Przez pierwsze pięć minut jechali w ciszy. Sierżant Warren oparła
głowę o ciepłą szybę i przymknęła oczy. Zaraz będzie świtać. A może
słońce już wstało. Pomyślała, że warto by to sprawdzić, ale
nie chciała jeszcze otwierać oczu. Potrzebowała tej chwili, ciemnej,
spokojnej, tylko dla siebie.
- Dzwonił Andrew Lightfoot - powiedziała w końcu, nie unosząc
powiek.
- Czego chciał?
- Ostrzec mnie, że zbliżają się złe siły.
- Czy te złe siły potrafią zawiązać pętlę? I gdzie możemy je znaleźć?
D. D. otworzyła oczy i oderwała głowę od szyby.
- Dobre pytanie. Szkoda, że sama na to nie wpadłam. - Westchnęła i
poprawiła się na siedzeniu. - Wspomniałam w rozmowie o Tice Solis, ale
nie chwycił przynęty. Za to na pewno zna Danielle. Prosił, żebyśmy nie
byli dla niej zbyt surowi. Nie każdego można uleczyć.
- Świetna wymówka dla uzdrowiciela. Oznacza, że niektórych może
liczyć podwójnie.
- Nie no, przecież to dar…
Na twarzy Alexa w końcu pojawił się uśmiech. Jechał w kierunku
dzielnicy North End.
- Zabójstwo czy samobójstwo? - zapytał wreszcie.
- Ty jesteś w tej kwestii ekspertem. Jak myślisz?
- Nie mamy żadnych dowodów.
- Tak, słyszałam. Nic nie znaleźli na miejscu zbrodni, dozorca też
nic nie widział. Beznadzieja.
- Nie o to mi chodzi. Ani na klamce, ani na włączniku światła, ani na
krześle nie było odcisków palców na tyle małych, żeby mogły należeć do
dziewięciolatki. Dziwne, jeśli się nad tym chwilę zastanowić. Dziecko
otwiera drzwi, włącza światło, ustawia krzesło… I nie zostawia przy tym
ani jednego śladu?
- Kurwa - odparła D. D., wkładając w to jedno słowo cały ogrom
zmęczenia.
Alex wyciągnął rękę i ścisnął jej ramię.
- Chyba nie tego się spodziewałaś po dzisiejszej nocy. Miała być
rutynowa rewizja, a skończyło się na oględzinach zwłok.
- Racja, nie myślałam, że sprawy tak się potoczą - zgodziła się. Dłoń
Alexa wróciła na kierownicę. D. D. wolałaby, żeby została na
poprzednim miejscu. - Nie no… to znaczy… Cholera. W jednej
chwili jestem na randce, a w następnej w domu z pięcioma trupami. Ale
na tym nie koniec, bo stamtąd trafiam do kolejnego domu, gdzie czeka
sześcioro nieboszczyków, a wreszcie na oddział psychiatrii dziecięcej, z
którego ucieka dziewięcioletnia pacjentka i wiesza się w trakcie naszej
wizyty. Jakie było prawdopodobieństwo, że tak to się skończy?
- Byłaś na randce? - zapytał Alex.
- Nic poważnego. Nie udało nam się dotrzeć nawet do pierwszej
bazy - zapewniła.
- Spotkasz się z nim znowu?
- Nie sądzę. To już raczej umarło śmiercią naturalną.
- Dobrze wiedzieć. Mów dalej.
- No więc mamy pięć trupów plus sześć trupów plus jednego
wisielca. Coś ich łączy. Musi łączyć. Bo tylko wtedy ma to jakiś sens.
Sens, którego na razie nie widać. No bo co wymordowanie całej rodziny
może mieć wspólnego z powieszeniem dziecka?
Alex nic nie odpowiedział, tylko znów dotknął jej ramienia.
- Kurwa - wymamrotała D. D. i odwróciła wzrok, spoglądając za
okno. Na niebie wschodziło właśnie słońce.
Będzie musiała zacząć obserwować swoich ludzi. Pilnować, żeby
się nie wypalili. Przede wszystkim Phila. Nie wierzyła, że po dzisiejszych
wydarzeniach można wrócić tak po prostu do domu i spokojnie położyć
dzieci do łóżka. Musi zwrócić na niego szczególną uwagę. Jeśli Phil nie
będzie chciał o tym rozmawiać, potraktuje to jako pierwszy sygnał
ostrzegawczy. A co z nią? Własnych symptomów nie znała. Ilekroć
trafiała jej się większa sprawa, prawie nie sypiała i zazwyczaj była nie do
zniesienia. Może tak naprawdę wypaliła się lata temu i teraz nie ma to już
większego znaczenia. Bóg wie, ile razy zdarzało jej się przez wiele dni nie
mieć żadnego fizycznego kontaktu z innym człowiekiem. Żadnych
uścisków, porannego przytulania, buziaków w policzek. Nie miała psa,
którego mogłaby wyprowadzić na spacer, ani kota do pogłaskania. Nawet
głupiej roślinki, której zielone liście mogłyby choć trochę ukoić jej
zszargane nerwy.
Zajrzyj w głąb siebie i znajdź swojego wewnętrznego anioła, mówił
Andrew Lightfoot.
Dupek, nie wytrzymałby ani jednego dnia w wydziale zabójstw.
- Myślę, że kluczem jest Danielle Burton - oznajmiła po chwili. -
Miała małe załamanie, kiedy z nią rozmawiałam, ale do akcji wkroczyła
Karen, jej szefowa, i ten jej chłopak, Greg. Karen wymknęło się coś o
tragedii, która dotknęła rodzinę Danielle. Ponoć z czystego współczucia
powinniśmy się z nią łagodnie obchodzić. Andrew Lightfoot powiedział
w sumie to samo.
- Ten trener to jej chłopak? - zainteresował się Alex.
- Raczej tak. Bez wątpienia łączy ich coś więcej niż praca. Alex
uśmiechnął się do niej.
- Odnoszę wrażenie, że z nami jest podobnie.
D. D. zaśmiała się i od razu poczuła, jak robi jej się lżej na sercu.
- Poważnie, mówię ci, ta dwójka ma się ku sobie. A Danielle skrywa
jakąś tajemnicę.
- Hm, a ja ci powiem, że tę tajemnicę znam.
- Że co?
- Dawno temu ojciec Danielle zabił jej matkę i rodzeństwo. Brak
pracy i morze whisky wystarczyły, by zastrzelił całą rodzinę. Oprócz
Danielle.
- Skąd o tym wiesz?
- Od Eda, jednego z pomocników. Opowiadał o tym, jak ciężko
musi być Danielle po tragedii z Lucy, zwłaszcza że zbliża się rocznica
śmierci jej rodziny.
- Jesteś pewien, że pistolet był jedynym narzędziem zbrodni? -
zapytała D. D. - Nie było noża? Ojciec nikogo nie zadźgał?
- Trzeba to sprawdzić.
- Bez dwóch zdań. - Plecy D. D. na powrót dotknęły oparcia fotela. -
Ciekawe. Mamy wreszcie coś osobistego. Właśnie o tym mówiłeś przy
sprawie Laraquette’ow, prawda? Sprawca działa według scenariusza. Te
morderstwa mają dla niego osobiste znaczenie. Albo dla niej.
- Danielle przeżyła masakrę, którą zafundował jej rodzinie ojciec.
Ale gdyby chciała odtworzyć tamte traumatyczne wydarzenia, ktoś chyba
powinien ocaleć, nie sądzisz?
D. D. wzruszyła ramionami.
- Co ja tam wiem? Jestem tylko sierżantem, nie kryminologiem.
Może żałuje, że ocalała. Może chce, by sprawę załatwić porządnie, do
końca. A może tak naprawdę jest silnym mężczyzną. To by wyjaśniło, jak
udało jej się powalić Denise i Jacoba Harring-tonów jednym zabójczym
ciosem.
- No tak, to by miało sens - zgodził się Alex.
- Tak czy inaczej, wszystkie drogi prowadzą na oddział intensywnej
opieki psychiatrycznej - zauważyła sierżant Warren. -A tam wszystko
zdaje się wskazywać na Danielle Burton.
- Warto to sprawdzić.
Byli już prawie w North End. Alex zwolnił, a D. D. znów poczuła,
że zalewa ją fala zmęczenia. Kolejny samotny powrót do
dwupokojowego królestwa. Kolejna bezsenna noc, kolejny poranek przy
jednej filiżance espresso. Od bardzo dawna uśmiechała się w domu
wyłącznie na widok włoskiego ekspresu do kawy.
- Wiesz, kto świetnie by sobie poradził z wymordowaniem całej
rodziny? - zapytał po chwili Alex. - Kto ma odpowiedni wzrost i budowę
ciała, komu nie brakuje siły i sprawności?
D.D. spojrzała na niego pytającym wzrokiem. -Kto?
- Któryś z oddziałowych pomocników. A zwłaszcza Greg, ten
trener.
Alex zatrzymał się przed jej budynkiem, blokując wyjazd innemu
samochodowi. D. D. spojrzała na ceglaną kamienicę przytuloną do
innych ponaddwustuletnich ceglanych zabudowań. Potem zerknęła na
Alexa.
- Chcesz wejść? - usłyszała własne słowa.
- Tak - odpowiedział po chwili wahania. - Chcę. Ale chyba będę
musiał odmówić. Bo wiesz, jeśli mamy to zrobić…
- Skoro mamy to zrobić…
- Okej, skoro mamy to zrobić… Chciałbym, żeby było jak trzeba. Z
domowym makaronem w sosie pomidorowym i przepysznym chianti.
Najpierw jedzenie, rozmowa, dobra zabawa… a potem… potem to samo
jeszcze raz i następny. Z wiekiem przybyło mi rozsądku. Wiem, że na
pewne rzeczy warto czekać.
- Ja już się naczekałam - odparła D. D. - Nie masz pojęcia, jak
długo.
- Ja też - uśmiechnął się.
D. D. westchnęła. Spojrzała w stronę swojego domu.
- A co powiesz na wejście na górę, ale bez żadnego bara-bara?
- Bez bara-bara?
- No wiesz, po prostu dwoje dorosłych ludzi prześpi się w tym
samym łóżku. W ubraniach.
- Hm, brzmi interesująco - odparł. D. D. westchnęła.
- Po prostu nie chcę być sama. Może ty też nie masz dziś ochoty na
samotny poranek. Pójdziemy więc do mnie i dotrzymamy sobie
nawzajem towarzystwa. Ja zostanę w bluzce, ty w koszuli i pójdziemy
spać.
- Przytulanie dozwolone? - zapytał.
- Mam nadzieję.
- Okej. Wchodzę w to.
- Poważnie?
- Poważnie - zapewnił Alex i odjechał spod domu w poszukiwaniu
miejsca do zaparkowania.
NIEDZIELA
Rozdział 25
VICTORIA
- Puk, puk.
- Kto tam?
- Hipopotam.
- Nie żartuj…
- No dobra, aligator.
Odpowiedź Evana kwituję obowiązkowym wybuchem śmiechu. To
jego ulubiony dowcip. Powtarza go już od trzech lat i wcale mu się nie
znudził. Zupełnie mi to nie przeszkadza. W sumie spodziewałam się
długiej, ciężkiej nocy. Myślałam, że porządnie da mi popalić, pobudzony
i rozgoryczony po solidnej dawce leków, którą zaaplikowałam mu dzień
wcześniej. Spał jednak do szóstej rano, chyba nigdy wcześniej nie
zdarzyło mu się przespać tylu godzin z rzędu.
Obudził się w zaskakująco dobrym nastroju. Pojechaliśmy na
przejażdżkę rowerową po okolicy, a potem kredą narysowaliśmy na
podjeździe samochód wyścigowy, z którego buchały płomienie.
A teraz, po wypiciu koktajlu ze świeżych malin, odpoczywamy w
cieniu ogródka. Wokół ćwierkają ptaki i skaczą wiewiórki, od których nie
odrywa wzroku kot sąsiadów.
Dzisiejszy Evan jest czarujący. Chce się wygłupiać, chce spędzać ze
mną czas. To właśnie jest syn, którego za wszelką cenę pragnę przy sobie
zatrzymać.
- Twoja kolej - mówi. Zastanawiam się chwilę.
- Puk, puk.
- Kto tam?
- Iguana.
- Jaka iguana?
- Iguana do przytulania! - Pochylam się i łapię go w niedźwiedzi
uścisk. Wybucha śmiechem i wyrywa się z moich ramion.
- Fuj, zarazki!
- Iguana do całowania! - Warczę groźnie, skradając się powoli w
jego kierunku.
Ostatnimi czasy niewiele zostało z pięknego trawnika w naszym
ogrodzie, ale nie przeszkadza mi to w bieganiu za moim ośmioletnim
synem po przerzedzonych kępkach. Evan ucieka, udając, że mi się opiera.
Kiedy gonię za moim roześmianym dzieckiem, uświadamiam sobie,
że nasza relacja wcale nie różni się od innych toksycznych związków. Po
każdym brutalnym wybuchu przychodzi chwilowa euforia towarzysząca
pojednaniu. Evan czuje skruchę po wczorajszym incydencie w parku. Ja
natomiast mam wyrzuty sumienia, że otumaniłam go lekami, aby pójść do
łóżka z facetem, który pragnie wyłącznie mojego ciała. A teraz i ja, i Evan
staramy się to sobie nawzajem wynagrodzić. Potrzebujemy tych chwil,
inaczej żadne z nas nie dałoby rady.
Wygrałaby ciemność.
Przez chwilę biegamy po ogródku. Poddaję się pierwsza, sapiąc, z
wypiekami na twarzy. Wilgotność jest dziś nie do zniesienia. Evan
również się spocił, idziemy więc do domu, by schłodzić się w
klimatyzowanym wnętrzu. Sadzam synka na kanapie, podaję mu
szklankę wody i włączam w telewizji SpongeBoba, po czym wracam na
taras i napełniam wodą dziecięcy basenik. To idealny dzień, by wybrać
się na plażę. Niestety, nie mam aż tyle odwagi, a może po prostu nie chcę
zniszczyć tej chwili. Basen wydaje się bezpieczniejszym rozwiązaniem.
Evan wrzuci do niego pewnie cały zastęp wozów strażackich oraz dwa
pistolety na wodę Super Soaker. Będzie pryskał wodą na wszystkie
strony. A ja usadowię się wygodnie na krześle i zamoczę nogi w zimnym
brodziku. To dopiero będzie ulga.
Kiedy basen jest już prawie pełny, w domu rozlega się dźwięk
dzwonka u drzwi. Zastygam w bezruchu kompletnie zaskoczona.
Rzadko miewamy gości. Do tego jest niedziela, a w niedzielę
wszyscy doręczyciele i kurierzy mają wolne.
Evana pochłonęły przygody SpongeBoba i Patricka. Ostrożnie
podchodzę do drzwi frontowych i spoglądam przez wizjer.
Na wycieraczce stoi Michael.
Trafienie kluczem do dziurki wymaga ode mnie nie lada wysiłku.
Skupiam całą uwagę na próbie zapanowania nad trzęsącymi się dłońmi.
Po chwili otwieram drzwi i staję twarzą w twarz z moim byłym mężem,
zagradzając mu jednak drogę do środka.
- Dzień dobry, Victorio - mówi sztywno. Ubrany w luźne letnie
ciuchy wciąż wygląda elegancko. Ma na sobie szorty w kolorze khaki
firmy Brooks Brothers oraz świeżo uprasowaną, zapinaną na guziki
koszulę w zielono-żółte paski. Wygląda jak z okładki męskiego
magazynu: przystojny finansista po pracy.
- Jakiś problem z Chelsea? - To jedyne pytanie, jakie przychodzi mi
do głowy.
- Nie, wszystko w porządku - odpowiada, po czym chrząka i
przełyka ślinę, wpatrując się w czubki swoich butów. Jest zdenerwowany.
Znam go na tyle dobrze, by to zauważyć. Ale dlaczego?
- Myślałem o tym, co powiedziałaś - zaczyna nagle. - O Evanie i
ślubie. - A co takiego mówiłam? - pytam głupio.
- Chelsea tęskni za Evanem. Jej zdaniem to nie fair, że tylko ona
będzie na weselu. W sumie zagroziła, że bez niego nie weźmie udziału w
ceremonii.
Twarz Michaela zalewa uroczy rumieniec. Doskonale zdaje sobie
sprawę, że pozwala sześciolatce manipulować sobą, lecz widocznie
pogodził się już z porażką. Jestem przyzwyczajona do innego Michaela.
Wściekłego. Zimnego. Sfrustrowanego. Nie wiem, co myśleć o tym
mężczyźnie.
Mój były mąż rozkłada ręce.
- Mogę wejść? Mogę się zobaczyć z Evanem? Porozmawiać? Wciąż
stoję w drzwiach, zagradzając mu drogę do domu, który
kiedyś był naszym wspólnym domem. Choć niejednokrotnie
błagałam go, by odwiedził swojego syna, teraz, gdy wreszcie to zrobił,
wolałabym, żeby go tu nie było. Jego nagłe pojawienie się na pew-
no pobudzi Evana i zniszczy nasz przyjemny poranek. Przez
ostatnie kilka godzin naprawdę dobrze się bawiłam. I nie chcę, żeby to się
skończyło.
Za późno. Słyszę za sobą kroki. Naturalna ciekawość świata mojego
synka popycha go w stronę drzwi. Kędy zdaje sobie sprawę z obecności
ojca, nieruchomieje. Odwracam się gotowa na wszystko. Nie wiem, jak
zareaguje.
- Tatuś? Tatuś, tatuś!
Evan mknie co sił w nogach przez przedpokój. Z prędkością
ośmioletniej błyskawicy dobiega do drzwi i rzuca się ojcu w ramiona.
Michael zatacza się przygnieciony silą niespodziewanego ataku, nie traci
jednak równowagi. Po chwili Evan trzyma ojca za ręce, tańcząc dookoła
niego, dotykając go, poszturchując i jednocześnie cały czas powtarzając:
- Tatuś tatuś tatuś tatuś tatuś tatuś tatuś tatuś.
Michael spogląda na mnie. Wzruszam ramionami. Evanowi nie robi
się tego typu niespodzianek. Michael bardzo dobrze o tym wie. A
przynajmniej powinien wiedzieć.
Muszę jednak przyznać, że mój były mąż zachowuje zimną krew -
stoi spokojnie, w ciszy, bez ruchu. Pozwala, by Evan podrygiwał na
palcach, krążył wokół niego, poszturchiwał go, podskakiwał, krzyczał,
dawał upust swoim emocjom. I dopiero po chwili, gdy euforia naszego
synka powoli opada, Michael poklepuje go delikatnie po ramieniu, po
czym mówi:
- Hej, ależ wyrosłeś.
- Wyrosłem. Jestem OLBRZYMI! -1 silny.
- TYLKO POPATRZ NA MOJE MIĘŚNIE! - krzyczy Evan, prężąc
się niczym zawodowy kulturysta.
Wzdrygam się.
- Evan - mówię najspokojniej, jak tylko potrafię. - Właśnie nalałam
ci wody. Nie chciałbyś pokazać tacie nowego basenu?
Bardzo podoba mu się ten pomysł. Wskakuje na paluszkach do
domu - wyraźna oznaka pobudzenia - po czym biegnie co sił w nogach w
stronę szklanych rozsuwanych drzwi do ogrodu. Z podekscytowania
zapomina je jednak otworzyć i wpada w szybę,
odbija się od niej i upada z zakrwawionym nosem na podłogę.
Natychmiast się podnosi i zakrywa prawą ręką broczący krwią nos, gotów
na kolejną próbę przedarcia się przez drzwi. Na szczęście poddaje się,
lekko ogłuszony.
- Boże święty! - krzyczy Michael, lecz nie wycofuje się, tylko
wkracza do akcji.
Zupełnie naturalnie wchodzimy w swoje dawne role, powtarzając
schematy, które tak głęboko weszły nam w krew, że działamy
automatycznie, bez słów. Ja zajmuję się pocieszaniem - natychmiast
podchodzę do Evana, biorę jego dłoń w swoje i szepczę kojące słowa,
oceniając obrażenia. Michael natomiast naprawia szkody - jest już w
kuchni, robi z ręcznika zawiniątko z lodem, po czym wraca do pokoju i
przykłada je Evanowi do nosa. Przypominają mi się czasy, kiedy
walczyliśmy ramię w ramię, próbując ujarzmić Evana, wychować
Chelsea, wygrać wojnę. Tyle że po pewnym czasie mój mąż miał po
prostu dosyć. No ale kto by nie miał?
Evan nie płacze. Wciąż jest tak uradowany niespodziewanym
powrotem ukochanego ojca, że nie ma czasu na łzy. Jego emocje dotarły
chyba ze trzy planety za Księżyc. A w przestrzeni kosmicznej nie ma lez.
Tylko czarne dziury na każdym kroku.
Musimy go zaciągnąć do basenu. Tam będzie mógł skakać, pryskać
wodą i wykrzyczeć całe napięcie, które zebrało się w jego kościstym
ciałku. Tylko wtedy powróci na ziemię, nie robiąc przy tym nikomu
krzywdy.
Michael chyba też przypomniał sobie o wodzie. Czułym ojcowskim
gestem przeczesuje Evanowi włosy (kolejny dawny nawyk), po czym
otwiera rozsuwane drzwi i wskazuje basen.
- Wszystko okej, stary?
- Jasne - odpowiada Evan nieco zachrypniętym głosem. Pewnie
wciąż ma w gardle resztki krwi. Jakby na potwierdzenie robi dwa kroki w
stronę ogrodu, po czym odwraca się i wypluwa czerwoną wydzielinę.
Już mnie to nie rusza. Widziałam znacznie gorsze rzeczy.
Michael prowadzi go do basenu. Evan zanurza się w płytkiej
wodzie, a jego ojciec odkłada na bok zawiniątko z lodem. Przeciera
synowi twarz, usuwając resztki krwi. Evan będzie miał olbrzymi
spuchnięty nochal. Ale jak już wspominałam, przeżyliśmy znacznie
gorsze chwile.
- Bitwaaaaaaa! - krzyczy Evan.
Podnosi z ziemi pierwszy pistolet, napełnia go wodą z brodzika i
ustawia się przed ojcem. Czekam na protest ze strony Michaela, na próbę
ochrony idealnie wyprasowanej koszuli. Jednakże mój były mąż chwyta
drugą zabawkę i przez następne dziesięć minut biega z synem, pryskając
go wodą. Wycofuję się do domu i obserwuję ich z bezpiecznego miejsca
osłonięta szklanymi drzwiami.
Może taka zabawa ma właściwości terapeutyczne. Może właśnie
tego potrzebują. Evan powoli się rozluźnia, jego krzyki z wrzasku
pobudzonego dziecka roztrzaskującego szyby zmieniają się w wesoły
szczebiot rozbawionego małego chłopca. Może wszystko się dobrze
skończy, może wcale nie będzie tak źle. Może to mój szczęśliwy dzień.
Michael przemókł do suchej nitki. Ze śmiechem przyznaje się do
porażki.
- Nie no, widzę, że urosłeś w siłę - chwali Evana. - Teraz muszę
postać chwilę w słońcu i wyschnąć.
Evan spogląda na niego niepewnie, zastanawiając się, czy ojciec
zamierza zaraz znów go opuścić. Ale gdy widzi, że Michael stoi
nieruchomo w ogródku tuż obok niego, odpręża się. Zaczyna się bawić
wozami strażackimi, a ja dołączam do mojego byłego męża.
- Uspokaja się - mówi łagodnie Michael. - Radzi sobie z emocjami
znacznie lepiej, niż myślałem.
- No, są takie dni - odpowiadam.
- A pozostałe?
- W zeszłym tygodniu musiałam mu pięć razy podać ativan.
Michael spogląda na mnie. I po raz pierwszy nie wydaje się
taki odległy, nie kipi złością. Wygląda na zmęczonego. Może to
moje zmęczenie maluje się na jego twarzy. A może to tylko pobożne
życzenie.
- Nie przyszedłem się kłócić - zaczyna swobodnie. Biorę głęboki
oddech. -1 tak zrobisz, co będziesz chciała. Pogodziłem się z tym.
Nieważne, czy jesteśmy małżeństwem czy nie, jesteś matką Evana i
zrobisz to, co uznasz za najlepsze, bez względu na moje zdanie.
- Robię wyłącznie to, co dla niego najlepsze - powtarzam uparcie.
- Tak, wiem, ale… Victorio… - Rozkłada ręce. - Dla twojego
własnego dobra… Jak ty możesz tak żyć? Każda przyjemna chwila
okupiona jest kilkoma, jeśli nie kilkunastoma innymi, kiedy masz ochotę
rwać włosy z głowy! Każdy dzień to zapobieganie wybuchowi, który i tak
prędzej czy później nastąpi. A potem zbieranie kawałków i sklejanie ich
w całość. W ogóle nie masz dla siebie czasu. Nie masz czasu dla swojej
córki. Chelsea bardzo za tobą tęskni. Jeden wieczór w tygodniu z mamą to
stanowczo za mało dla sześciolatki.
- Mówiłeś, że nie przyszedłeś się kłócić. Michael wzdycha i
opuszcza ręce.
- Próbuję znaleźć jakieś wyjście. Dla dobra Chelsea. Dla dobra
Evana. Dla dobra nas wszystkich.
- Masz jakiś pomysł?
- Psychoterapeutka, do której chodzi Chelsea, twierdzi…
- Chelsea chodzi na terapię? Michael wygląda na
zdezorientowanego.
- Oczywiście, że chodzi na terapię. Przecież to jeden z warunków
rozwodu.
- Nie wiedziałam… to znaczy myślałam, że masz na ten temat
odmienne zdanie.
- Na Boga, Victoria, nie jestem skończonym dupkiem. - Jego glos
staje się szorstki. Evan natychmiast spogląda w naszym kierunku; pręży
się i wygląda na gotowego włączyć się do walki. Po której stanąłby
stronie? Nie mam wątpliwości, że po stronie ojca.
Michael jednak szybko go uspokaja:
- Przepraszam, stary. Opowiadam mamie taką historię z pracy…
Hej, tam jest jeszcze jeden wóz strażacki. Myślisz, że może pomóc w
akcji ratunkowej?
Evan posłusznie udaje się w stronę basenu, z którego wyławia
najmniejszy samochód, a my wracamy do rozmowy.
- No więc ta terapeutka, doktor Curtin, zaproponowała, żebyś
przyprowadziła kilka razy Evana. Chce go poznać. A kiedy mały poczuje
się swobodnie, kiedy przyzwyczai do niej i do nowego oto-
czenia, zabierzemy też Chelsea. Będą mogli się spotykać pod jej
nadzorem, w bezpiecznym miejscu. Nie wiem, co powiedzieć.
- Kiedy? Jak… jak często? Michael wzrusza ramionami.
- Chyba zostają nam tylko weekendy, Chelsea zaczyna przecież
niedługo szkołę. Myślałem o dwóch spotkaniach w miesiącu.
Powiedzmy, że co drugi tydzień po godzinie. Zobaczymy, co z tego
wyjdzie.
- A jeśli coś pójdzie nie tak? Jeśli Evan będzie miał kolejny atak?
Michael wzrusza ramionami, jakby chciał zapytać, czego od niego
oczekuję.
- Byłoby nie w porządku - mówię - pozwalać im na spotkanie i po
chwili znów ich rozdzielić.
- Masz rację. Ale miejmy nadzieję, że obecność specjalisty, doktor
Curtin, pomoże zminimalizować liczbę nieprzyjemnych sytuacji. Choć z
drugiej strony, biorąc pod uwagę zmienne nastroje naszego syna… No nic,
musimy podjąć decyzję. Albo próbujemy, albo nie. Nie ma innej opcji.
Muszę to przemyśleć. Oczywiście Michael ma rację. Z dzieckiem
takim jak Evan nigdy nie można mieć pewności. Naszym zadaniem jest
odpowiednio go ukierunkować, tak by osiągnął sukces. Tylko że czasem
nie mam pojęcia, kim on tak naprawdę jest.
- Tęskni za siostrą - odzywam się w końcu. - Pyta o nią praktycznie
codziennie. - Spoglądam na niego. - Za tobą też tęskni.
Michael wbija wzrok w ziemię, wpatrując się w czubki swoich
skórzanych butów.
- Ja też tam będę co drugi tydzień.
- Uwielbia filmy na kanale historycznym - słyszę własne słowa. -
Wie prawie wszystko o Rzymianach. Pamięta daty, imiona
najważniejszych przywódców, główne bitwy. Jest bystry. Wyjątkowo
bystry. I strasznie samotny.
- Wiem.
- Jak… jak mogłeś nas zostawić? Jak mogłeś tak po prostu go
skreślić?
- Wiesz, Chelsea też jest samotna. Przeżyła ogromną traumę i
panicznie się boi, że pewnego dnia obudzi się równie zła i agresywna jak
jej starszy brat. To naprawdę olbrzymie obciążenie dla tak małej
dziewczynki, a dopóki tu mieszkała, nie miała szans, by sobie z tym
poradzić. Wszystko codziennie kręciło się wokół Evana. A Chelsea też
nas potrzebuje.
Wiem, że ma słuszność. Tym trudniej mi słuchać jego słów.
- A co o tym wszystkim myśli Melinda? - pytam złośliwie. Michael
sztywnieje na dźwięk imienia swojej narzeczonej, lecz
nie wycofuje się.
- Moje dzieci są jej dziećmi. Rozumie to.
- Więc zaczynasz od nowa. Nowa rodzina… Jaka ona jest? Młoda?
Chce mieć dzieci? Nie przeraża cię to?
Mój były mąż mierzy mnie wzrokiem.
- Tak, chce mieć dzieci. Przeraża mnie. Potwornie.
- To nie w porządku - mówię cicho.
- Masz rację… - Michael się waha. Przez ułamek sekundy mam
wrażenie, że jeszcze coś powie. Że dotknie mojego policzka. Ale ta
chwila szybko mija. Nie potrafię spojrzeć mu w oczy. Patrzę w stronę
ogrodu i próbuję powstrzymać napływające do oczu łzy. Tu nie chodzi o
mnie, tylko o Evana. O to, żeby znów widywał się z siostrą. I z ojcem.
Żeby Evan i Chelsea znów byli rodziną.
- Przyprowadzę go do gabinetu doktor Curtin - mówię po chwili. -
Jeśli dzięki temu będzie mógł się spotykać z siostrą i z tobą, zrobię, co w
mojej mocy.
- Dziękuję.
- To ja dziękuję - odpowiadam w imieniu Evana. I nie mówię już
nic, próbując zdusić łzy. Nie chcę, by wymknęło mi się coś głupiego,
jakieś „wiesz, ja też jestem samotna” albo „wciąż cię kocham”.
Michael podchodzi do Evana, aby się pożegnać. Mały nie przyjmuje
tego najlepiej. Udaje im się osiągnąć kompromis -ostatnia runda bitwy
wodnej, a potem Michael pójdzie, Evan zaś będzie mógł pooglądać kanał
historyczny.
Rozpoczynają walkę, a ja wchodzę do domu i idę na piętro do
łazienki, by spryskać twarz zimną wodą. Z lustra spogląda na
mnie kobieta z rozczochranymi włosami i ubłoconymi kolanami, w
upaćkanej krwią koszuli. Ale przecież to i tak nie ma znaczenia. Michael i
Melinda. Melinda i Michael. Dwa gołąbeczki całujące się na gałęzi.
Kiedy wracam na dół, mój były mąż i Evan wchodzą właśnie do
dużego pokoju. Obydwaj mają wypieki na twarzy i przemoczone koszule.
- To jak myślisz? - pyta Michael. - Mogę cię znów odwiedzić? Evan
mierzy ojca zamyślonym wzrokiem.
- Zostawiłeś mnie.
- Wyjechałem na troszkę dłużej, niż początkowo zakładałem.
- Odszedłeś.
- Ale wróciłem.
- Ale odszedłeś.
Michael poddaje się w końcu.
- Tak, stary, odszedłem. I codziennie za tobą tęsknię. Każdego dnia
żal ściska mi serce. I nie chcę, żeby tak dłużej było. Dlatego tu jestem…
- I znowu odchodzisz - zauważa Evan.
- Wrócę - obiecuje Michael. - Bo wiesz, ja już tutaj nie mieszkam.
Nie mogę zostać. Ale mogę wrócić. - Spogląda na mnie, prosząc o
wsparcie.
- Tata wróci, Evan. Zobaczysz - dodaję.
Evan nie wygląda na przekonanego, lecz jest tak zmęczony
wydarzeniami tego poranka, że pozwala się przekupić telewizją.
Włączam więc odbiornik, po czym odprowadzam byłego męża do drzwi.
Nic nie mówi, tylko odwraca się i całuje mnie delikatnie w policzek.
Stoję w drzwiach jeszcze długo po jego wyjściu, dotykając
opuszkami palców policzka - chyba z nadzieją, że w ten sposób
zatrzymam go przy sobie.
Zawsze myślałam, że to się stanie w środku nocy. Evan będzie
wrzeszczał ile sil w płucach, goniąc mnie po korytarzu lub schodach.
Może się potknę. A może po prostu będę o krok wolniejsza. Runę na
ziemię. I wtedy mnie dopadnie.
Wszystko odbywa się jednak zupełnie inaczej. Siedzę na kanapie
obok mojego synka, który z rozchylonymi ustami wpatruje się w ekran
telewizora. Wygląda, jakby zapadł w głęboką śpiączkę telewizyjną.
Rozluźniam się, czując senność po długich godzinach spędzonych na
dworze. Może zabiorę go dziś na lody. Może spróbujemy wyjść z domu.
Nagle czuję dźgnięcie. I ból. Wyciągam rękę, chcę rozmasować
bolące miejsce i wtedy dostrzegam wystający mi spod żeber trzonek noża,
a na nim zaciśniętą rękę mojego syna. Evan, mój śliczny Evan wpatruje
się we mnie.
- I ty, Brutusie? - warczy.
W tym momencie, widząc ciemną otchłań jego oczu, wszystko
rozumiem. Rozumiem, czemu wydaje się taki spokojny. W jego wnętrzu
nie toczy się już żadna walka. Poddał się. Pozwolił wygrać ciemności.
Spoglądam na ostry nóż. Obserwuję krew spływającą po bladych
palcach mojego syna prosto na poduszkę. Czuję przeszywający ból. Na
moich skroniach pojawiają się kropelki potu, zaczyna mi się kręcić w
głowie. Zdaję sobie sprawę, że z mojej jamy brzusznej wypływa nie tylko
krew, ale również inne płyny z przebitych organów wewnętrznych.
Ciekawe jakich.
Świat wokół mnie staje się coraz ciemniejszy, coraz bardziej
niewyraźny.
Taki ładny dzień, myślę sobie. Taki ładny dzień, a tak się skończył.
Podnoszę wzrok i spoglądam na swojego syna. I robię to, co
zrobiłaby każda matka.
Dotykam jego zakrwawionej dłoni i zanim zupełnie pochłonie mnie
ciemność, mówię:
-Wszystko będzie dobrze, Evan. Wszystko będzie dobrze. Kocham
cię. Zawsze będę cię kochała.
Rozdział 26
DANIELLE
Wysłano mnie na przymusowy płatny urlop. Nie powinno mnie
więc być na oddziale. Miałam pojechać do domu, wziąć prysznic, zjeść
coś, a potem przespać następne czterdzieści osiem godzin. Oczywiście
zamiast tego wałęsałam się po szpitalu.
Najpierw w pomieszczeniu administracyjnym zajęłam się
papierkową robotą, później niechętnie zrelacjonowałam ostatnie godziny
życia Lucy. Odtworzyłam minuta po minucie wszystkie wydarzenia
mające miejsce podczas mojej zmiany, począwszy od badań lekarskich,
na które wysłała mnie Karen, do załamania Jorgego. Przybycie
detektywów. Przedstawienie nakazu rewizji, przekazanie dokumentacji,
moje samotne wyjście po sławetną szklankę wody, a także krótką wizytę
w pokoju Lucy. Opisałam jej nastrój oraz kociego walca tańczonego w
świetle promieni księżyca. Później wspomniałam o włożeniu papieru do
kserokopiarki i opowiedziałam o przesłuchaniu przerwanym przez Grega,
który poinformował nas o zniknięciu Lucy, oraz o gorączkowym
przeszukiwaniu szpitalnych korytarzy. Odtwarzałam w pamięci
wszystkie wydarzenia po kolei raz, potem następny i znowu.
Wcale mi to nie pomogło. Nie potrafiłam się wprowadzić w stan
otępienia, który zazwyczaj towarzyszy tego typu tragediom. Nigdy
wcześniej nie straciliśmy żadnego dziecka. Mieliśmy próby samobójcze.
Słyszeliśmy o dramatach, które spotykały dzieci po opuszczeniu szpitala.
Ale nigdy żadne dziecko nie umarło na naszym oddziale. Nie miałam
pojęcia, jak złagodzić tępy ucisk w klatce piersiowej. Ostatni raz
płakałam tamtego pamiętnego tygodnia z ciotką Helen. Zrozumiała
wtedy, że nie ma tylu łez, abym mogła opłakać całą rodzinę.
Skończyłam raport, wyjęłam z kieszeni kulkę podarowaną przez
Lucy i przypięłam ją zszywaczem w prawym górnym rogu.
Była ósma rano. Dzieciaki już nie spały, przez okna wpadały na
oddział promienie słoneczne, a przydzielony nam ochroniarz tkwił przed
drzwiami.
Udałam się do szpitalnej kawiarni, by poczekać tam na Karen.
Moja szefowa zjawiła się po dziewiątej. Po wejściu do kawiarni
ruszyła prosto w moją stronę. Okulary niedbale zjeżdżające z nosa,
niechlujnie upięte włosy - widać było, że została wyrwana z łóżka w
środku nocy i jeszcze nie zdążyła tam wrócić. Poruszała się szybkim,
zdecydowanym krokiem, mierząc mnie pełnym spokoju wzrokiem.
Profesjonalistka pod każdym względem. Zarządzała oddziałem od
dobrych kilku lat i nie potrafiłam sobie wyobrazić lepszej osoby na tym
stanowisku.
Odsunęła krzesło, usiadła naprzeciw mnie, położyła na stole stertę
papierów, które zawsze nosiła ze sobą, i jednym palcem popchnęła
okulary na swoje miejsce. Zmierzyła wzrokiem mojego nadgryzionego
bajgla i prawie pustą filiżankę.
- Chcesz jeszcze kawy? - zapytała.
Pokręciłam głową. Mój żołądek raczej nie wytrzyma kolejnej dawki
kofeiny. A co dopiero moje nerwy.
Ruszyła w stronę półek z jedzeniem i po chwili wróciła z bananem,
muffinem oraz kubkiem gorącej herbaty Lipton. Zrobiła to z czystej
uprzejmości. Na oddziale mamy bowiem pomieszczenie kuchenne, w
którym mogłaby zjeść dokładnie takie samo śniadanie za darmo. Ale jest
coś w spotkaniu się z drugą osobą w kawiarni. Trzeba podzielić się
chlebem. Taka tradycja.
Obrała banana. Mnie udało się przełknąć odrobinę bajgla. Nie
mogłam już dłużej wytrzymać i odezwałam się pierwsza.
- Wiesz, że nic jej nie zrobiłam, prawda? - wydusiłam z siebie.
-Wiesz, że nigdy nie skrzywdziłabym Lucy ani żadnego innego dziecka?
- Nie mogę tego wiedzieć - odparła Karen, a ja poczułam okrutny
ucisk w żołądku. Po chwili dodała jednak: - Ale wierzę w to. I gdyby ktoś
poprosił mnie o opinię w tej sprawie, powiedziałabym, że nigdy umyślnie
nie skrzywdziłabyś żadnego dziecka.
Skinęłam głową, żałośnie wręcz wdzięczna za wiarę w moją
niewinność.
- Nie wiem, co się stało - wyszeptałam.
- Ja też nie wiem. Trzeba będzie zostawić tę sprawę policji.
- Kto się nią teraz zajmie? - zapytałam, mając na myśli ciało Lucy.
- Nie mam pojęcia - odpowiedziała Karen. - Jej rodzicom
zastępczym już postawiono zarzut znęcania się nad dzieckiem,
dziewczynka trafiła tutaj prosto od nich. Czyjej ciało przejmą służby
rządowe, czy one zorganizują pogrzeb? Nie wiem, nigdy wcześniej nie
zdarzyła nam się taka sytuacja.
- Sami powinniśmy się tym zająć - odrzekłam szybko. - Nasze
dzieci będą miały szansę pożegnać się z nią.
- Danielle, Lucy była u nas zaledwie kilka dni. I nie integrowała się
z innymi pacjentami. Oni nawet nie zdają sobie sprawy, że już jej nie ma.
- A co zamierzasz im powiedzieć?
- Ze względu na minimalny wpływ, jaki wywarła na ich życie…
niewiele. Oczywiście odpowiemy na wszelkie pytania, ale nie wydaje mi
się, żeby się jakieś pojawiły.
Ta uwaga jeszcze bardziej mnie przygnębiła. Osunęłam się
bezwładnie na krzesło.
- To nie w porządku - wyjąkałam. - Była dzieckiem,
dziewięcioletnią dziewczynką, a teraz nie żyje i nikt za nią nie tęskni. To
nie fair.
- Ja za nią tęsknię - oświadczyła spokojnie Karen. - I ty też. Miałam
wrażenie, że moje oczy płoną. Odwróciłam wzrok,
wbijając go w niebieskie linoleum.
- Idź do domu - powiedziała. - Pobiegaj albo odpocznij, krzycz
głośno albo medytuj, zrób to, czego potrzebujesz, aby dojść do siebie.
Jesteś cholernie dobrą pielęgniarką, Danielle. I dobrym człowiekiem. To
przejdzie. Zobaczysz, niedługo znowu poczujesz się lepiej.
- Ale ja chcę pracować.
- Nie ma takiej opcji.
- Potrzebuję tych dzieci. Praca z nimi pozwala mi się uporać ze
sobą.
- Powtarzam: nie ma takiej opcji.
- Będę tylko patrzeć. Nadrobię zaległości papierkowe. Zejdę
wszystkim z drogi. Obiecuję.
- Danielle, policja wróci tu lada chwila. Zamiast siedzieć na
oddziale, masz pojechać do domu i poszukać sobie dobrego adwokata.
- Aleja nie…
Karen uniosła do góry rękę.
- Mnie tego nie musisz powtarzać. Zajmij się sobą, Danielle. Jesteś
tym dzieciom potrzebna. Jesteś potrzebna nam wszystkim.
Wolałabym, żeby nie mówiła takich rzeczy. Przetarłam ręką oczy i
wbiłam wzrok w kawiarnianą podłogę.
- Mam w planach dwa zebrania personelu - powiedziała w końcu. -
O drugiej po południu dla dziennej zmiany i o jedenastej wieczorem dla
nocnej. Jeżeli chcesz na nie przyjść, oczywiście nieoficjalnie, bardzo
proszę. Musimy ustalić nowe procedury, żeby zapobiec tego typu
wydarzeniom w przyszłości. Organizuję też pomoc psychologów dla
członków zespołu. Zastanów się nad tym.
Skinęłam głową. Wiedziałam, że wyciąga do mnie rękę, i
doceniałam to.
W oddali spostrzegłam Grega, który wszedł do kafeterii i rozglądał
się po stolikach. Ruszył w moją stronę, jednakże po chwili dostrzegł
Karen i zawahał się. Ona też go zauważyła. Wyglądała, jakby na niego
czekała.
Pozbierała swoje papiery ze stolika, położyła na nich nie
zjedzonego muffina.
- Musisz się teraz zająć sobą - powtórzyła stanowczo, po czym
odeszła, robiąc miejsce Gregowi.
Podszedł prosto do mnie. Nawet nie spojrzał w stronę półek
zjedzeniem, nie odsunął też krzesła. Zatrzymał się tuż przede mną.
- Chodź do domu - powiedział.
- Sama myśl o tym przyprawia mnie o dreszcze - przyznałam
szczerze.
- Nie do swojego, Danielle. Do mojego. I tak też zrobiłam.
Greg dzielił czteropokojowe mieszkanie z dwoma kolegami.
Podobnie jak wiele innych lokali w okolicy zostało wydzielone z niegdyś
imponującej rezydencji z drewnianymi parkietami, sufitem wysokim na
blisko trzy metry oraz dużymi wykuszowymi oknami ozdobionymi
fasetami z wolimi oczami. Odrobinę zaniedbany budynek był niczym
starzejąca się matrona ze zdrowymi kośćmi, lecz zniszczoną cerą.
Skomplementowałam fasety, ale Greg tylko wzruszył ramionami - nie
bardzo interesował się architekturą.
Apartament był pusty. Greg wspomniał, że jego współlokatorzy
prawdopodobnie wybrali się nad rzekę. Był idealny dzień na tego typu
wypady - gorący, wilgotny, mglisty. Greg włączył klimatyzatory
zamontowane nad oknami i oprowadził mnie po domu. Zanim dotarliśmy
do końca korytarza, po plecach spływały nam strużki potu.
Po chwili otworzył ostatnie drzwi i wskazał ręką wnętrze.
- Mój pokój - oznajmił krótko.
Wyglądał znacznie schludniej, niż sobie wyobrażałam. Żadnych
ręczników ani ubrań poniewierających się po podłodze. Wystrojem
przypominał trochę pokój w akademiku. Drewniane łóżko z wezgłowiem
i podwójnym materacem. Lekko wykoślawiona stara komoda z drewna
klonowego bez jednego uchwytu. Równie wiekowe drewniane biurko,
trochę małe jak dla faceta rozmiarów Grega, dodatkowo optycznie
pomniejszane przez stojące przy nim masywne czarne krzesło biurowe.
Żadnych plakatów ani zdjęć. Ściany w kolorze kremowym, zielona
pościel na łóżku i ja-snobrązowe rolety na dużych słonecznych oknach. I
tyle. Miejsce, w którym można się przespać, ale nie żyć. Przystanek w
drodze do celu.
Spojrzałam na niego, zdając sobie po raz pierwszy sprawę, jak mało
o nim wiem.
- Żadnego zdjęcia dziewczyny na nocnym stoliku? - zapytałam.
- Nie mam nocnego stolika - odparł. - Ani dziewczyny.
- A rodzina?
- Siostra mieszka w Pensylwanii.
- Nigdy o niej nie wspominałeś.
- Nigdy nie pytałaś.
Fakt. Rzadko zadawałam komuś osobiste pytania. Jak na ironię, o
mojej przeszłości wiedzieli wszyscy. Ludzie zwykle najpierw poznawali
moją historię, a dopiero później mnie, potrafiłam to wyczytać z ich
twarzy, kiedy nas sobie przedstawiano: „O, to ta, której ojciec wszystkich
pozabijał…”. Dlatego o nic nie pytałam. Bo wtedy oni mogliby się
odwdzięczyć tym samym i musiałabym potwierdzić zasłyszane przez
nich plotki.
- Często ją widujesz? - zapytałam. - Siostrę?
- Ostatnio dość rzadko.
- Dlaczego? Wzruszył ramionami.
- Za dużo pracy. - Postawił torbę na podłodze przy ścianie.
Spoglądaliśmy na siebie nawzajem z zakłopotaniem, świadomi
znajdującego się w rogu pokoju łóżka.
- Niewiele ozdób - powiedziałam w końcu.
- No, niewiele.
- Nie planujesz tutaj zagrzać miejsca?
- Rzadko tu bywam - odpowiedział. - Mam dwie prace i odkładam,
by kiedyś kupić sobie dom. Chcę mieć ogrodzoną posesję, szczeniaka,
żonę i dwójkę albo trójkę dzieci. Taki mam plan. A to jest tylko takie
miejsce na teraz.
Nic nie powiedziałam. Świetne marzenia. Pasują do niego. Nie
marnował czasu. Tylko ten bagaż doświadczeń… Oczywiście mój, nie
jego.
Greg odchrząknął.
- Napijesz się czegoś?
- Jasne.
Wróciliśmy do kuchni. W zlewozmywaku piętrzyła się sterta
brudnych naczyń, blat kuchenny aż się prosił o umycie. Greg potrząsnął z
dezaprobatą głową, dając do zrozumienia, że za ten bałagan
odpowiedzialni są wspóllokatorzy. Zostawił wszystko nietknięte,
otworzył tylko starą, zniszczoną lodówkę i wyciągnął z niej napój
gatorade i colę light. Podał mi colę, zostawiając sobie gatorade.
- Przydałby się rum - zażartowałam, upijając łyk zimnego napoju.
Wpatrywał się we mnie przez chwilę, po czym sięgnął do szafki nad
lodówką, wyciągnął butelkę Captain Morgana i podał mi. Sprawdzał
mnie. Jak silne jest moje pragnienie autodestrukcji?
Po chwili oddałam mu nietkniętą butelkę. Odstawił ją z powrotem
na półkę. Wypiłam colę, a on skończył swój napój. I znów
wpatrywaliśmy się w siebie.
- Prześpię się na kanapie - powiedział w końcu. - Będziesz miała
pokój dla siebie. Włączyłem klimatyzację, temperatura powinna więc być
już znośna. Przyniosę ci czystą pościel.
- Zaprosiłeś mnie do domu, żebym spała sama? - zapytałam.
Odpowiedział spokojnym głosem:
- Nie jestem twoim ojcem, Danielle. Nie zamierzam cię przelecieć.
Uderzyłam go. Mocno. Zanim którekolwiek z nas zdążyło się
zorientować. Dostał prosto w szczękę. Kostki mojej dłoni zachrzę-ściły
głośno, lecz głowa Grega prawie się nie poruszyła. Zaatakowałam więc
ponownie, tym razem celując w brzuch. Nawet nie jęknął. Wysportowany
drań.
Kompletnie straciłam panowanie nad sobą. Waliłam pięściami z
całych sił. Po bokach, klatce piersiowej, ramionach. Raz za razem. A on
stal nieruchomo niczym marmurowy pomnik, wokół którego lata
trzepocący skrzydłami gołąb.
- Nienawidzę cię, nienawidzę, nienawidzę! - usłyszałam swój
krzyk. Uniosłam kolano, by zadać cios na zakończenie. W ostatniej chwili
zablokował uderzenie, po czym złapał mnie za nadgarstki i przycisnął do
ściany. Teraz to ja byłam w defensywie, moje drobne ciało przygniatały
jego muskularne ramiona.
Pochylił się, przysuwając twarz tak blisko, że mogłabym policzyć
kropelki potu na jego górnej wardze. Miał oczy w kolorze ciemnego,
głębokiego brązu; czekolady ze złocistym okręgiem w środku.
Pomyślałam, że zaraz mnie pocałuje. I nie miałam pojęcia, czy w
obecnym stanie wzburzenia odwzajemnię pocałunek, czy też ugryzę
Grega w język.
- Nie przelecę cię - powtórzył.
- Ty dupku!
- Kiedy puszczę twoje ręce, przestaniesz mnie bić. Pójdziesz
korytarzem do mojego pokoju, prosto do łóżka. I porządnie się wyśpisz.
Rozumiesz?
- Gnojek!
- Lepiej ci?
Warknęłam. Wciąż trzymał mnie za nadgarstki. I nagle, kiedy
napierał na mnie całym ciałem, poczułam na biodrze coś twardego.
Pragnął mnie. Po raz pierwszy od wielu dni poczułam władzę.
Przysunęłam się bliżej niego, poruszając i kołysząc biodrami.
Złota obwódka wokół jego źrenic zmalała, na górnej wardze
pojawiła się kolejna kropla potu.
Uniósłszy prawą nogę, zahaczyłam ją z tyłu o jego biodro i
przyciągnęłam je bliżej. Pomyślałam, że seks z Gregiem będzie
najlepszym sposobem na ucieczkę przed własnymi myślami.
Nieznacznie pochylił głowę, przysunął usta do moich. Poruszałam
biodrami, aż poczułam jego erekcję dokładnie tam, gdzie chciałam.
Zaczęłam się ocierać o niego, najpierw powoli, delikatnie, po chwili coraz
szybciej, coraz mocniej.
Sapał. Ja również. Może nic więcej się nie stanie. Może będziemy
szczytować, ocierając się o siebie w kuchni. A potem otworzę butelkę
rumu. Opróżnię ją, wyjdę z tego pieprzonego mieszkania i wrócę sama do
domu.
I w tym momencie nie wiadomo skąd przed moimi oczami pojawiła
się Lucy, jej ciałko zwisające pod sufitem. Wtedy pękłam. Do oczu
napłynęły mi łzy. Chciałam je uwolnić. Potrzebowałam wyrzucić je z
siebie. Ale to i tak by nie wystarczyło. Nie mogło wystarczyć. Moja
matka, Natalie, Johnny. I Lucy.
Znów uderzyłam Grega, tym razem lekko. Ostrożnie. A potem
opadłam bez sił w jego barczyste ramiona, chowając twarz w zagłębieniu
na szyi słonym od potu.
Wziął mnie jak dziecko na ręce, zaniósł do pokoju i położył na
łóżku.
- Śpij.
Zamknął drzwi. Otulona mrokiem, znów poczułam zapach prochu i
krwi. Tym razem jednak to ja stałam przy łóżku mamy z bronią w ręku.
- Mówiłaś, że mi pomożesz. Mówiłaś, że go powstrzymasz, że
przestanie.
- Danielle…
- Mówiłaś, że mi wierzysz.
- Danielle…
Odgłos zatrzaskiwanych drzwi frontowych. Glos pijanego ojca
dudniący na schodach.
- Kochanie, wróciłem! Unoszę broń.
- Daniełłe!
Proch i krew. Śpiew i krzyk. Miłość i nienawiść. Historia mojego
życia. Otworzyłam oczy.
Leżałam skulona na materacu w ciemnym, chłodnym pokoju Grega.
I już nie udało mi się zasnąć.
Z letargu, w który zapadłam po kilku przepłakanych godzinach,
wyrwał mnie dochodzący z salonu dźwięk telefonu. Przeturlałam się na
bok, spuściłam nogi i sprawdziłam, czy utrzymają mój ciężar. Utrzymały.
Otworzyłam drzwi pokoju i doszedł mnie głęboki baryton Grega:
- Jasne, przyjadę. O której mają przywieźć dzieciaka? W jakim jest
stanie?
W milczeniu słuchał odpowiedzi. Rozmawiał z Karen. Na oddziale
miał się pojawić, nowy pacjent i z jakiegoś powodu Karen potrzebowała
tam Grega.
Weszłam do salonu i poczekałam, aż mnie zauważy. Jego włosy
wciąż były wilgotne po niedawnym prysznicu. Miał na sobie tylko
zawiązany na biodrach granatowy ręcznik. Na widok opalonego, pięknie
umięśnionego torsu zaschło mi w ustach…
Wycofałam się do łazienki i spryskałam twarz lodowatą wodą,
próbując odzyskać zimną krew. Przecież to tylko Greg. Kolega z pracy.
GREG.
Nigdy wcześniej się nie zastanawiałam, jak wygląda nago.
Odczekałam jeszcze minutę, po czym otworzyłam drzwi. Stal w
przedpokoju. Zdążył włożyć spodenki i białą koszulkę polo. Dzięki Bogu.
Tak było łatwiej dla nas obojga.
- Dzwoniła Karen - oświadczył. - Słuchaj, muszę jechać do pracy.
Możesz zostać, jeśli chcesz. Koledzy raczej późno wrócą.
- Która w ogóle jest godzina?
- Czwarta.
Zmarszczyłam brwi zaskoczona odpowiedzią. Może jednak w
którymś momencie przysnęłam.
- A co się dzieje?
- Nowy pacjent - odparł, idąc przedpokojem w kierunku swojej
torby. Ruszyłam za nim.
- Czemu cię potrzebują?
- Mały ma napady agresji. Karen stwierdziła, że będzie
bezpieczniej, jeśli się zjawię.
- Co takiego zrobił?
- Dźgnął nożem matkę.
- Kiedy?
- Wygląda na to, że dziś rano.
- Matka żyje?
- Nie mam pojęcia.
- Ile dzieciak ma lat?
- Osiem. Lekarze z ostrego dyżuru mówią, że jest w stanie katatonii.
Pewnie szok.
- A jak szok minie… - Zacznie się atak paniki. I dziecko znów
wybuchnie.
- Tak że prawdopodobnie czeka mnie nocka w szpitalu. -Greg
naciągnął nylonowe spodnie od dresu, przerzucił torbę przez ramię i stał
gotowy do wyjścia.
Wpatrywaliśmy się w siebie bez słowa. Na jego policzku widniał
ledwie widoczny siniak. Bez namysłu podeszłam do niego. Delikatnie
dotknęłam obrażenia opuszkami palców, po czym wspiąwszy się na
palce, pocałowałam ślad, który zostawiłam na jego skórze.
- Przepraszam - powiedziałam szczerze.
- Danielle…
-Tak?
- Nie zawsze wszystko kręci się wokół ciebie. Po prostu o tym
pamiętaj, dobra?
- Dobra.
Znów pocałowałam go w podbródek. Wzięłam głęboki oddech,
wciągając zapach świeżo umytej skóry, po czym się odsunęłam. Greg
wyszedł do pracy.
A ja miałam inne sprawy do załatwienia.
Rozdział 27
D. D. otrzymała posiłki. Znalezienie elementu łączącego sprawę
Harringtonów i Laraquette’ów w postaci oddziału psychiatrii dziecięcej, a
także śmierć dziecka na tymże oddziale zwróciły uwagę przełożonego. Z
wariatki szukającej dziury w całym sierżant Warren awansowała w jego
oczach na wyjątkowo utalentowanego detektywa. Zdecydowanie
pomogły też media - dwa okrutne, popełnione dzień po dniu masowe
morderstwa stanowiły łakomy kąsek, na który natychmiast rzucili się
dziennikarze. I choć nie udało im się jeszcze powiązać ze sobą tych
dwóch zabójstw, poświęcano im wystarczająco dużo uwagi, by komisarz
sobie uświadomił, że w jego najlepiej pojętym interesie leży jak
najszybsze zamknięcie obydwu spraw. D. D. dostała więc dziesięciu
dodatkowych ludzi do pomocy.
Do tego obudziła się w ramionach przystojnego mężczyzny.
Ze snu wyrwał ją dźwięk pagera, w związku z czym zamiast kilku
rund gorącego seksu czekało ją co najwyżej wspólne śniadanie w postaci
kilku lukrowanych pączków. Co nie zmieniało faktu, że nie miała równie
udanego poranka od ładnych kilku lat.
Uśmiechała się, gdy jechali z Alexem do szpitala, chyba nawet
pogwizdywała cicho, gdy przechodziła przez recepcję i wjeżdżała windą
na ósme piętro. Kiedy otworzyli przeszklone drzwi i przekroczyli próg
oddziału, ich oczom ukazał się Andrew Lightfoot rozmawiający z
ochroniarzem.
- Co ty tu, do cholery, robisz? - zapytała D. D.
- Pracuję - odparł krótko. - Nic nie czujesz? - Wyciągnął rękę w jej
kierunku, pokazując gęsią skórkę na przedramieniu. -Zła energia -
wyszeptał, gdy przechodzili obok niego. - Lepiej poszukaj swojego
wewnętrznego anioła, D. D. Bo powiem ci szczerze, że ta twoja
wewnętrzna suka nie ma pojęcia, co się tu dzieje.
***
D. D. i jej detektywi zajęli swoją ulubioną salę lekcyjną. Mieli
nakazy rewizji i zamierzali zrobić z nich użytek. W ciągu następnych
dwudziestu czterech godzin sierżant Warren planowała zebrać wstępne
zeznania wszystkich pracowników oddziału. Phil sprawdzał tymczasem
na posterunku przeszłość każdego członka zespołu, Neil natomiast
przygotowywał listę pozostałych osób - lekarzy, terapeutów, dozorców,
kucharzy, miejscowych uzdrowicieli - którzy regularnie bywali na
oddziale. Kolejni dwaj policjanci mieli się zająć odnalezieniem ludzi z
listy Neila, umówieniem ich na przesłuchanie i sprawdzeniem przeszłości
każdego.
Ich strategia przypominała strzelanie z karabinu maszynowego -
szybko i wściekle. D. D. bardzo to odpowiadało. Polowała na większą
zwierzynę i czuła się jak ryba w wodzie.
Dyrekcja szpitala wysłała oczywiście na miejsce jednego ze swoich
prawników, aby nadzorował wykonywane przez policjantów czynności.
A ponieważ było przepiękne niedzielne popołudnie i większość
znaczących wspólników kancelarii współpracującej z kliniką pływała
pewnie na swoich jachtach, na oddziale zjawiła się młoda panienka w
granatowej garsonce od Ann Tylor. Cóż, miała dziewczyna pecha.
Skrupulatnie przeczytała każdy nakaz, powoli analizując słowo po
słowie, po czym oddała dokumenty detektywom.
- W porządku - skwitowała krótko.
D. D. już ją lubiła. Widać było, że choć ładnie się prezentuje, nie ma
zbyt wiele doświadczenia. Taki mały ptaszek, którego sierżanci z
bostońskiej policji zjadają na lunch.
Detektywi zabrali się do roboty. Zaczęli od ustalenia godzin
przesłuchań i przygotowania kolejnych dokumentów do skserowania.
Usatysfakcjonowana D. D. udała się na poszukiwanie swojej pierwszej
ofiary: Andrew Lightfoota.
Znalazła go w pokoju nieżyjącej dziewczynki. Na środku wciąż
leżał materac, jedyny mebel w pomieszczeniu. Andrew siedział tuż przed
nim ze skrzyżowanymi nogami, boso. Oczy miał zamknięte,
a otwarte dłonie spoczywały nieruchomo na kolanach. Poruszał
ustami, ale nie wydawał z siebie żadnego dźwięku.
D. D. obeszła go dookoła i stanęła naprzeciw. Kiedy jej cień odbił
się na jego twarzy, Lightfoot uniósł powieki i wbił w nią wzrok. Nie
wyglądał na zaskoczonego jej nagłym pojawieniem się, co wkurzyło ją na
tyle, że od razu przeszła do ataku.
- Czemu nam nie powiedziałeś, że tu pracujesz?
- Bo nie pracuję.
D. D. uniosła jedną brew, wskazując ręką przestrzeń dookoła.
- Więc co to wszystko ma znaczyć? Andrew płynnie przeszedł do
pozycji stojącej.
- Karen po mnie zadzwoniła. Na oddziale panuje napięta atmosfera,
nastąpiło zaburzenie równowagi energetycznej. Poprosiła, żebym
przeprowadził ćwiczenia oczyszczające i pomógł personelowi. Dlatego tu
jestem.
- Karen? Pielęgniarka oddziałowa? To ona cię zatrudniła?
- Nie wszyscy są sceptykami - uśmiechnął się spokojnie. D. D.
znów ogarnęła złość.
- Jak długo się znacie?
- Dwa lata.
- Prywatnie czy zawodowo?
- Zawodowo.
- Jak się poznaliście?
- Przez rodziców dziecka, które trafiło na oddział. Poprosili o zgodę,
bym mógł z nim dalej pracować. Karen była pod wrażeniem rezultatów
mojej pracy, dlatego zaproponowała mi poprowadzenie podstawowych
zajęć medytacji oraz równoważenia energii dla personelu. Czasem też
poleca mnie rodzinom.
- Lubi cię?
- Wierzy w to, co robię.
- Jesteś bogaty i przystojny. To chyba nie bez znaczenia?
- Uważasz, że jestem bogaty i przystojny? - Lightfoot znów się
uśmiechnął.
- Raczej zadufany w sobie i arogancki - odparła D. D. Uśmiechnął
się jeszcze szerzej. - Cóż, natura ciągnie wilka do lasu - zgodził się.
- Spotykasz się z Karen?
- Tylko zawodowo. Pomagam jej pracownikom. Ona poleca moje
usługi.
- I poleciła cię Harringtonom?
- Nie, zrobił to ktoś inny.
- Kiedy ostatni raz widziałeś Ozziego?
- Trzy miesiące temu. -ATikę?
- Nie znam tego dziecka.
- Ale wiesz, że jest dzieckiem - zauważyła D. D. Lightfoot mierzył
ją przez chwilę wzrokiem.
- Rozmawiamy o dzieciach, więc było to logiczne założenie.
Wyglądasz na rozzłoszczoną. Powinniśmy opuścić ten pokój, nie ma na
ciebie najlepszego wpływu.
Nie czekając na jej odpowiedź, odwrócił się i ruszył w kierunku
drzwi, nie pozostawiając jej wyboru - musiała pójść za nim, co jak na
ironię, jeszcze bardziej ją rozzłościło.
- W takim razie chodźmy do sali lekcyjnej - zarządziła.
- Tu jest idealnie - powiedział Andrew, ignorując jej słowa.
Zatrzymał się na końcu korytarza przed olbrzymim oknem. -W słońcu.
Spędzasz za dużo czasu w świetle jarzeniówek, potrzebujesz więcej
witaminy D.
D. D. wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami.
- Jestem uzdrowicielem - powiedział cicho. - Nie mam na to
wpływu. I twój sceptycyzm niczego nie zmieni.
- Pracowałeś może z dzieckiem, które się cięło?
- Masz na myśli, że się kaleczyło? Ostatnio nie.
- Karen poleciła cię kiedyś takiej rodzinie? -Nie.
- A komu ostatnio zarekomendowała twoje usługi?
- Nie pamiętam. Nie zapisuję tego typu rzeczy - odpowiedział
ogólnikowo.
D. D. zmrużyła lekko oczy i obserwowała go przez chwilę.
Stojąc tak blisko, mogła dostrzec głębokie cienie pod oczami oraz
bladość pod opaloną skórą. Wyglądało na to, że nie tylko jej brakuje
witaminy D.
- Chyba późno poszedłeś wczoraj spać - skomentowała. Zawahał
się.
- Chodzę późno spać, odkąd pojawiłaś się w moim domu.
Zamierzałem zrobić sobie jeszcze kilka dni wolnego, ale nie ma na to
szans.
- Dlaczego?
Odwrócił się do okna i zapatrzył w słońce. D. D. z zaskoczeniem
odkryła, że jego ciałem wstrząsają delikatne dreszcze, a nagie ramiona
wciąż pokrywa gęsia skórka.
- Spędziłem dwie ostatnie noce w przestrzeni astralnej - powiedział
w końcu. - Jak już próbowałem ci wytłumaczyć przez telefon, coś się
zbliża. Czuję to. Spotkałaś się kiedyś z określeniem „mrok ciemniejszy
od nocy”?
D. D. skinęła głową, wciąż nie odrywając od niego wzroku.
- Nigdy nie wiedziałem, co ono znaczy. Teraz już wiem. Coś
strasznego czai się w pobliżu. A może nawet już tu dotarło. - Nagle
Lightfoot wyciągnął rękę i dotknął jej policzka.
D. D. z trudem łapała powietrze. Jego palce były niczym kostki lodu
na jej skórze. Tak zimne, że zdawały się parzyć. Instynktownie zrobiła
krok w tyl.
Andrew pokiwał głową.
- Negatywna energia jest niczym chłodny dreszcz. I choć jestem
uzdrowicielem i powinienem zwalczyć to zimno, ogrzać swoje dłonie,
odkąd wszedłem na oddział, nie potrafię sobie z tym poradzić. Jakieś złe
siły panoszą się wokół. Wszystko zaczyna się w pokoju Lucy, ale roznosi
się już po całym piętrze. Zimne, złośliwe moce. Mrok ciemniejszy od
nocy. Lucy była skazana na porażkę. I my chyba też jesteśmy. Dlatego
poprosiłem cię, żebyś opuściła ten pokój i stanęła ze mną tutaj, w słońcu.
- Bo jakieś astralne Wielkie Zło skrzywdziło Lucy? - zapytała
sierżant Warren.
-Jestem zmęczony - odparł Lightfoot. - Przez ostatnie noce zużyłem
w przestrzeni astralnej bardzo dużo energii. Potem w dzień prowadziłem
sesje terapeutyczne. A teraz próbuję się pozbyć złych mocy, które
zagnieździły się na tym oddziale. Jestem wykończony. To nie jest mój
najlepszy dzień. Przykro mi, że nie mogę zrobić więcej, by cię chronić.
- Słucham? - zapytała ze zdziwieniem D. D., rozglądając się
dookoła.
- Twój gniew rośnie - kontynuował Andrew. - Czujesz ból. W
innych okolicznościach pomógłbym ci się bardziej skoncentrować,
wzmocnić mechanizmy obronne. Ale nie dziś.
- Okej. - D. D. się zawahała, próbując naprowadzić rozmowę na
właściwy tor. - Opowiedz mi o Danielle Burton. Wspominałeś, że jej
cierpienie cię przyciąga.
- Jest takie stare powiedzenie, że lekarze są najgorszymi pacjentami.
To samo dotyczy pielęgniarek na oddziale psychiatrycznym. Znam
Danielle, odkąd zacząłem pracować z Karen. Chciałbym jej pomóc, ale
niestety, jest taką samą sceptyczką jak ty.
- Nie chce, żebyś ją uzdrowił? Lightfoot wzruszył ramionami.
- Dlatego mogę z tobą o niej rozmawiać. Nie jest moją klientką ani
w swoim mniemaniu nawet koleżanką. Martwię się jednak o nią. To stara
dusza - wyjaśnił. Sprawiał wrażenie nieobecnego, jakby widział coś,
czego nikt inny nie może dostrzec. - Od wieków powraca na ziemię.
Szuka, ale wciąż nie znajduje. Pielęgnuje w sobie nienawiść, choć tylko
miłość może ją uwolnić.
- Chyba pamiętam ten tekst z jakiejś piosenki - odparła D. D., nie
potrafiąc się powstrzymać. - Mówisz o reinkarnacji?
- Mówię o empirycznych doświadczeniach. Jej dusza wraca na
naszą płaszczyznę, ponieważ wciąż nie nauczyła się swojej lekcji i dopóki
tego nie zrobi, będzie skazana na jej powtarzanie. Niestety, ciągnie w ten
sposób za sobą również inne powiązane z nią dusze. Żadna z nich nie
może pójść do przodu, w nieskończoność powtarzają więc ten sam
schemat agresji. Próbowałem to wytłumaczyć Danielle, ale…
- Chodzi o jej ojca? - zapytała D. D.
- W pewnym sensie.
D. D. zmrużyła oczy. Interesująca odpowiedź, pomyślała. Za-
czynała sobie zdawać sprawę, że przy całej tej ezoterycznej paplaninie
Andrew dokładnie waży słowa.
Nagle dotarło do niej, o co chodzi.
- Masz na myśli tego instruktora z siłowni, Grega? Martwisz się o
ich relacje?
- On pyta. Ona odmawia. On jej potrzebuje. Ona go odtrąca. On
wciąż szuka miłości. Ona wciąż wybiera nienawiść. I tak kręcą się w
kółko i kręcą.
- Greg sprawia wrażenie miłego faceta - zauważyła.
- I tak kręcą się w kółko i kręcą - powtórzył. W jego głosie słychać
było zmęczenie i nutkę żalu.
D. D. obserwowała go przez chwilę. Czekała, aż pierwszy się
odezwie, lecz poddała się po kilku minutach.
- Nigdy nie tęskniłeś? - zapytała.
- Za czym?
-Za pieniędzmi, szybkimi samochodami, całą tą otoczką dawnego
życia?
- Nigdy.
- Nagłe przypływy adrenaliny. Podrywanie pięknych kobiet,
zarabianie grubego szmalu, wykańczanie swoich rywali… I tak po prostu
z tego zrezygnowałeś?
- Wall Street to zwykły plac zabaw. Nic więcej. Nie ma tam
żadnych ważnych nagród, żadnych znaczących konsekwencji. A tutaj… -
Wskazał drzwi prowadzące do pokoju Lucy. - Tu walczę, by rzeczywiście
coś wygrać.
I jakby chcąc udowodnić swoje racje, ruszył przed siebie
korytarzem. Przystanął przed pokojem zmarłej dziewczynki. Zanim
wszedł do środka, D. D. dostrzegła przechodzące przez jego ciało
dreszcze.
Lightfoot wrócił do duchowego oczyszczania, D. D. zaś
przechadzała się po oddziale w poszukiwaniu Karen Rober, pielęgniarki
oddziałowej. Znalazła ją w pokoju zabaw, z małym chłopcem, który z
pełnym zaangażowaniem rozgniatał owoce w miseczce. Kiedy podeszła
bliżej, malec uniósł wzrok. Pamiętała go z pierwszej wizyty na oddziale -
jeden z trójki maluchów bawiących się resorakami Matchbox i
biegających wokół stołu. Próbowała przypomnieć sobie jego imię, lecz
chyba jej umknęło. Nigdy nie była dobra w kontaktach z dziećmi.
- Chce pani koktajl owocowy? - zapytał, machając nogami i
potrząsając ramionami. - Mogę zrobić bananowy truskawkowy
malinowy jagodowy i może winogronowy ale nie pomarańczowy
bo pomarańcze trudno się rozgniata - wyrzucił z siebie na jednym
wydechu.
Znów skupił uwagę na owocach. Walii w nie mocno plastikową
łyżeczką, kołysząc się przy tym rytmicznie. D. D. zaczęła zauważać
kolejne szczegóły. Po pierwsze: wyraźne pobudzenie chłopca, mimo że
siedział przy stole. Bardzo wyraźne pobudzenie. Wyglądał jak granat
czekający na wyciągnięcie zawleczki.
Po drugie, nie tylko on był pobudzony. Dwójka dzieciaków szalała
po korytarzu na rolkach, popychając się przy tym i wjeżdżając w siebie
nawzajem, inny maluch siedział pod stołem i walił głową w ścianę.
A oni nazywali to przyjazną atmosferą.
Zdaniem D. D. w tę atmosferę wkradła się dzisiaj wyjątkowa
nerwowość. Ale co ona tam wie!…
Karen zauważyła dziecko uderzające głową w ścianę.
- Jamal - powiedziała ostro - wystarczy. Może przyłączysz się do
mnie i Bennyego? No chodź. Benny przyrządzi ci koktajl owocowy. Jaki
wybierasz smak?
- Pij pij pij pij pij - mówił śpiewnie Benny, podając Karen pierwszy
gotowy napój.
Pielęgniarka z uśmiechem na ustach przyjęła sok, dziękując
chłopcu.
- Pij Pij Pij Pij Pij
D. D. patrzyła zafascynowana, jak Karen upija spory łyk, ani na
ułamek sekundy nie przestając się uśmiechać. Benny przykla-snął
radośnie, a Jamal wyczołgał się wreszcie spod stołu i dołączył do zabawy.
Karen natychmiast przydzieliła mu własny owocowy projekt.
Następnie przywołała innego członka personelu i poprosiła, by przejął
opiekę nad dziećmi, sama natomiast dołączyła do czekającej w korytarzu
sierżant Warren.
- Nie wiem, ile pani płacą, ale z pewnością za mało - powiedziała D.
D.
Pielęgniarka uśmiechnęła się blado.
- Niech mi pani wierzy, karmili mnie już gorszymi rzeczami.
- Ale pani to naprawdę wypiła. Nie może pani jakoś udać?
- Ma pani dzieci, pani sierżant? -Nie.
- Więc jeśli kiedyś będzie je pani miała, to pani zrozumie. Krótka
odpowiedź, lekceważąca i oschła.
D. D. podjęła wyzwanie.
- To gdzie idziemy, do pani czy do mnie? - zapytała, wskazując na
część administracyjną oraz na pokój, w którym jej ekipa rozbiła
tymczasowy obóz. Karen uniosła brew, bez wątpienia pragnąc jej
przypomnieć, że z technicznego punktu widzenia cały oddział należy do
niej. W końcu jednak westchnęła tylko i wskazała ręką na część
administracyjną. Sięgnęła po zawieszony na szyi klucz, otworzyła drzwi.
Sierżant Warren ruszyła za nią.
- Jak długo zna pani Andrew Lightfoota? - zapytała D. D., kiedy
stanęły przed szeregiem klitek. Karen poprowadziła ją do niewielkiego
pomieszczenia dla personelu, w którym znajdował się stolik z krzesłami.
- Dwa lata.
To samo mówił Lightfoot.
- Jak się poznaliście?
- Przez rodzinę chłopca, który trafił na nasz oddział. Mały lubił
łapać żaby i wtykać w nie fajerwerki, które potem odpalał. A ściany domu
pokrywał rysunkami swojej matki zabijanej na przeróżne sposoby.
Niewiarygodne, jak wiele szczegółów potrafił oddać, używając
wyłącznie czerwonych kredek.
To też się zgadzało.
- Ile miał lat? - zapytała z zaciekawieniem D. D.
- Dziesięć.
- Przerażające.
Karen wzruszyła ramionami.
- Widziałam gorsze przypadki. W każdym razie pacjent nie
reagował na leki, a rodzice szaleli z rozpaczy. Pewnego dnia przy-
prowadzili Andrew Lightfoota. Początkowo byłam sceptyczna, ale
Andrew wykazał się olbrzymim spokojem i uprzejmością, a także
szacunkiem dla naszego personelu i innych pacjentów. I muszę przyznać,
że w ciągu trzech tygodni zauważyliśmy znaczną po-
prawę w zachowaniu chłopca. Coraz lepiej tolerował rzeczy, które
wcześniej od razu wywoływały u niego ataki złości. Widzieliśmy, jak
cały się spina, po czym zaraz zaczyna szeptać do siebie: „Szukaj światła,
siedem uścisków od siedmiu aniołów”, a następnie się rozluźniał. To było
nie lada osiągnięcie dla dziecka z tego typu zaburzeniami
psychotycznymi. Zaczęłam więc pytać Andrew o jego pracę. Nie tylko ja,
lekarze również.
- I co o nim sądzą? - zapytała D. D.
- Większość aprobuje jego metody. Medycyna chyba zaczyna
powoli zauważać rolę miłości i śmiechu w procesie leczenia. A stąd już
niedaleko do przyznania, że wiara i sprawy duchowe mogą mieć
dobroczynny wpływ.
- I aniołom udaje się wyleczyć dzieci? Karen się uśmiechnęła.
- Wie pani wszystko o kosmosie? Bo jeśli tak, jest pani znacznie
mądrzejsza od mnie.
D. D. zmarszczyła brwi.
- Z iloma pacjentami z waszego oddziału pracował Andrew?
- O to musi już pani zapytać jego. Rzadko rekomenduję jego usługi,
robią to głównie rodzice dzieci.
- Ale wygląda na to, że pracował z Harringtonami. Karen nie
odpowiedziała.
- Danielle wspomniała, że nie zgadzaliście się co do Ozziego.
Podobno zdaniem Lightfoota można go było wypisać, choć lekarze
uważali, że nie jest jeszcze gotowy.
Karen wzruszyła ramionami.
- To była niejasna sytuacja. Stan Ozziego uległ znacznej poprawie.
Ja osobiście chciałam mieć trochę więcej czasu, aby się upewnić, że
ostatnie zmiany w jego zachowaniu utrzymają się dłużej. Ale
Harringtonowie uważali, że dobrze mu zrobi domowe otoczenie.
Obydwie strony miały trochę racji. W każdym razie Ozzie już do nas nie
wrócił. Pozostaje mi więc wierzyć, że wybrana przez nich metoda
pomogła chłopcu. Że Lightfoot mu pomógł.
- Harringtonowie zostali zamordowani.
- Przez ojca. Tak przynajmniej słyszałam.
- Wcale nie mamy takiej pewności.
Karen zamilkła, rozłożyła bezradnie ręce i mrugała za okularami w
drucianych oprawkach.
- Chce pani powiedzieć, że… to Ozzie?
- Nie wykluczamy takiej wersji.
Nie próbowała bronić chłopca, westchnęła tylko cicho.
- Z takimi dziećmi nigdy nic nie wiadomo. To, że nie potrafią nad
sobą panować, nie wynika ze słabości czy lenistwa. Raczej z różnic
fizjologicznych, problemów z procesami chemicznymi w mózgu,
hormonami czy materiałem genetycznym. I niestety nie możemy dla nich
zbyt wiele zrobić, nie mamy wystarczająco dobrych narzędzi.
- Ale macie Lightfoota, przystojnego rycerza, który obiecuje
uratować zagubione dzieci, a tym samym obniżyć rachunki za środki
farmakologiczne. Musi wam to być na rękę.
Karen nie odpowiedziała, D. D. poszła więc o krok dalej:
- Sypiacie ze sobą?
- Raczej nie spodobałoby się to mojemu mężowi.
- Może nic nie wie.
- Moje sumienie również by mi na to nie pozwoliło. - Karen
pokręciła głową. - Rozumiem pani niedowierzanie. Ja też na początku
brałam jego wygląd i przeszłość za złą monetę. Musiałaby go pani jednak
widzieć z dziećmi… Jest wyjątkowo delikatny i cierpliwy. Nie tylko je
uspokaja, ale także uczy, jak same mają nad sobą panować. Nigdy nie
sądziłam, że będę popierać oczyszczanie energii w warunkach
klinicznych. Mam wielki szacunek dla jego osiągnięć.
D. D. zmarszczyła brwi nie do końca przekonana.
- A co z pozostałymi członkami personelu? Na przykład z Danielle?
Andrew jest przystojny, ona młoda i ładna.
- O to musiałaby już pani spytać ją.
- Nie jest w najlepszej formie - zauważyła D. D. Karen nie połknęła
przynęty, sierżant Warren kontynuowała: - Jej ojciec wymordował całą
rodzinę oprócz niej. To ciężkie brzemię, z którym trzeba iść przez życie.
A teraz Danielle pracuje z całym zastępem brutalnych dzieciaków. Jakby
potrzebowała tego typu wrażeń.
Karen milczała przez chwilę, po czym odparła:
- A czy większość policjantów nie kontynuuje przypadkiem
rodzinnych tradycji? Czy nie są synami, córkami, siostrzenicami i
siostrzeńcami innych funkcjonariuszy?
- Zwykle są.
- U nas jest podobnie. Wystarczy przyjrzeć się dokładniej naszym
pracownikom: większość ma za sobą traumatyczne, ściskające serca
doświadczenia. Nie dorastali w szczęśliwych domach, w związku z czym
walczą o normalne dzieciństwo dla innych. Dzieciństwo, którego sami
nigdy nie mieli. Jeśli spojrzeć na to w ten sposób, Danielle wcale nie jest
na oddziale wyjątkiem. Raczej wpisuje się w pewien schemat.
- Poważnie? A jaką historię skrywa Greg?
- Greg? - Pielęgniarka wydawała się zaskoczona wtrąconym nagle
do rozmowy imieniem. - Chyba żadnej. Przynajmniej nic mi
0 tym nie wiadomo. Rzadko mówi o swoim życiu osobistym.
- Jak długo tu pracuje?
- Pięć lat.
- Były jakieś skargi? Problemy?
- Nic - odpowiedziała bez zastanowienia Karen. - Jest cichy,
pracowity, świetnie się dogaduje z pacjentami. Lubią go i dzieci,
1 dorośli, co wcale nie jest tu regułą.
- Dorośli?
- Rodzice. Niektórzy pracownicy… - Karen się zawahała.
-Niektórzy pracownicy potrafią szybko nawiązać świetny kontakt z
maluchami, co niekoniecznie przekłada się na relacje z rodzicami.
Sierżant Warren zastanawiała się chwilę nad jej słowami. Greg był
przystojnym facetem. Silnym, zadbanym. Nie wątpiła, że matki
natychmiast obdarzają go sympatią.
- Jakie trzeba spełnić wymagania, by zostać u was pomocnikiem? -
zapytała, wyciągając z kieszeni kołonotatnik, by zapisać informacje,
które miała za chwilę usłyszeć. - Trzeba mieć jakiś certyfikat, zdać
egzamin państwowy? - drążyła, szukając w przeszłości Grega czegoś, co
Phil mógłby sprawdzić.
Karen pokręciła przecząco głową.
- Pielęgniarki muszą mieć dyplom i zdać egzamin, ale od
pomocników wymagamy jedynie średniego wykształcenia oraz mnóstwa
energii i wyobraźni w pracy z dziećmi.
- Chyba pani żartuje. Przecież większa część personelu to
pomocnicy. A pani mi mówi, że nie mają żadnych formalnych
kwalifikacji?
Karen spojrzała na nią.
- Pani sierżant, proszę się zastanowić: jakie zajęcia czy wykłady
mogłyby przygotować do pracy z takimi dziećmi?
No cóż, miała rację.
- Greg ma rodzinę? - zapytała D. D., marszcząc czoło.
- Nie wiem, nigdy o niej nie wspomina.
- Dziewczynę?
- Nie mam pojęcia.
- Więc interesuje się wyłącznie Danielle.
- Nie wtrącam się w życie osobiste moich pracowników -
odpowiedziała chłodno Karen.
- Naprawdę? Przecież wszyscy o tym mówią. Greg próbuje.
Danielle mówi nie. I tak w kółko. Jak dla mnie wygląda to na flirtowanie
w godzinach pracy. Nie sądzę, żeby się to pani podobało.
- Nigdy nie widziałam, by którekolwiek z nich zachowywało się
nieprofesjonalnie.
- Może powinna pani częściej wychodzić z części administracyjnej.
Karen posłała jej piorunujące spojrzenie. D. D. odczekała chwilę,
po czym stwierdziła, że dość już owijania w bawełnę. Czas przejść do
rzeczy:
- Nie sądzi pani, że to dziwne? Zamordowano dwie rodziny
związane z tym oddziałem, i to na kilka dni przed rocznicą zabójstwa
bliskich zatrudnionej tu osoby.
- Zgadzam się, to dziwne, ale…
- A potem - przerwała jej sierżant - zginęła tu dziewczynka. Ona
również pracowała z tą samą osobą, której rodzinę zastrzelono dokładnie
dwadzieścia pięć lat temu. Kolejny przypadek?
- Takie rzeczy się zdarzają.
- Naprawdę? Ile dzieci powiesiło się w waszym szpitalu? Ilu
wypisanych przez was pacjentów zostało zamordowanych?
Karen przestała odpowiadać na pytania. Wyglądała na równie
zmęczoną jak Lightfoot. Westchnęła, po czym sięgnęła po leżącą na
biurku stertę papierów. Wyciągnęła jeden z raportów i znów podniosła
wzrok na D. D.
- Kiedy zabito Harringtonów? - zapytała. - W środę? Czwartek?
- W czwartek wieczorem. Pielęgniarka zerknęła na dokument.
- Danielle była wtedy na oddziale. Miała nawet dwie zmiany z
rzędu, nocną w czwartek, a później dzienną w piątek.
- W jakich godzinach jest nocna?
- Od siódmej do siódmej.
D. D. zastanawiała się chwilę. Harringtonowie umarli praw-
dopodobnie w porze kolacji. A biorąc pod uwagę, ile czasu zajęłoby
wymordowanie całej rodziny, posprzątanie po sobie, a później dojechanie
z Dorchesteru do Cambridge…
- O której zjawiła się w pracy? - zapytała D. D.
- O szóstej trzydzieści.
- A w piątkową noc? Karen zacisnęła usta.
- Oficjalnie skończyła swoją zmianę o siódmej wieczorem. Ale
została na oddziale, odbyłyśmy krótkie spotkanie, a później gdzieś do
jedenastej zajmowała się papierkową robotą. Potem jeszcze próbowała
ujarzmić Lucy, która miała atak agresji…
- Stąd te siniaki na jej szyi - przypomniała sobie D. D.
- Właśnie. Więc choć formalnie nie była w pracy, wciąż przebywała
w szpitalu. I zgodnie z wymogami mam to wszystko udokumentowane.
Teraz D. D. zacisnęła usta. Danielle miała więc alibi na czas
obydwu zabójstw.
- I pracowała wczoraj, kiedy zniknęła Lucy - zauważyła D. D.
- Zgadza się.
- W takim razie proszę mnie poprawić, jeśli się mylę: powiada pani,
że Danielle pracowała na nocnej zmianie w czwartek, później na dziennej
w piątek, została do jedenastej wieczorem, a w sobotę
wieczorem znów była na oddziale? Nie za dużo godzin w tak
krótkim czasie?
- Nasz personel często pracuje w ten sposób, żeby mieć później
więcej wolnego. Czasem pracownik jest na oddziale całe trzy dni, a potem
przez pięć kolejnych ma czas na inne rzeczy.
D. D. spoglądała na nią z niedowierzaniem.
- Do tego Danielle jest pracoholiczką - dodała po chwili Karen. -
Szczególnie w tym okresie.
- Kto jeszcze zna jej przeszłość?
- Wszyscy.
- Wszyscy?
- Choć na naszym oddziale dramatów nie brakuje, jej historia w
dalszym ciągu robi na ludziach wrażenie. Rodzice naszych pacjentów też
prędzej czy później ją poznają. Tego rodzaju rzeczy szybko się
rozchodzą. Taka już ludzka natura.
- A Greg? Pracował w czwartkową albo w piątkową noc? Karen
znów spojrzała w papiery.
- W czwartek miał wolne, a w piątek dzienną zmianę, od siódmej
rano do siódmej wieczorem. No i oczywiście był na oddziale wczoraj,
kiedy Lucy… - urwała.
D. D. przetrawiła informacje. Więc Danielle miała alibi, Greg
natomiast nie. Dobrze wiedzieć. Po chwili spytała swobodnie:
- Jak pani sądzi, kto będzie następny?
- Słucham?
D. D. wzruszyła ramionami.
- Harringtonowie zginęli w czwartek w nocy, Laraquette’owie w
piątek, a wczoraj Lucy. - D. D. zerknęła na zegarek. - Zbliża się piąta.
Moim zdaniem mamy godzinę, dwie, może trzy, a potem czas na
niedzielną dawkę. Kolejne dziecko?… Kolejna rodzina?… Czas ucieka,
proszę obstawiać. Karen wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczami.
- Myśli pani, że to zabawa? - zapytała D. D. - Myśli pani, że nie
mam nic lepszego do roboty, tylko terroryzować ciężko pracujący
personel oddziału psychiatrii dziecięcej? Umierają rodziny. Giną dzieci.
Proszę więc zacząć mówić, co tu się, do cholery, dzieje, żeby mój zespół
mógł zapobiec kolejnym tra-
gediom. Jest piąta. Czas mija, do szóstej liczba ofiar może się
zwiększyć.
I wtedy, jakby ktoś usłyszał jej słowa, z oddziału dobiegł pierwszy
krzyk, a po nim następny i kolejny. Piskliwe, gorączkowe wrzaski, które
szybko zamieniły się w całą litanię przeraźliwych dźwięków.
- Świetlica - powiedziała szybko Karen. Natychmiast wstała,
ściągnęła z szyi pęk kluczy i ruszyła w stronę drzwi.
D. D. zerwała się gotowa do akcji. Z dochodzących z oddziału
krzyków dało się wyłowić konkretne słowa.
- Diabeł! - krzyczały dzieci. - Diablo. Esta aqui. Esta aqui. Diabeł
tu jest.
Rozdział 28
VICTORIA
Śnią mi się dalekie plaże. Jedwabisty biały piasek pod stopami.
Turkusowe fale uderzające w skały. I ciemnopomarańczowe słońce
ogrzewające moją twarz zadartą ku niebu.
We śnie idę obok mojego męża. Trzymamy się za ręce.
Nasze dzieci biegną przodem, śmiejąc się do siebie radośnie. Widzę
blond loki Evana połyskujące w świetle promieni słonecznych i
ciemniejszą czuprynę Chelsea pochylonej w stronę brata. Kopią patykiem
dołek w piasku na brzegu oceanu.
Naraz Evan popycha siostrę do dziury. Piasek się zapada, połyka ją
łapczywie. Evan biegnie w naszą stronę z głośnym śmiechem. Orientuję
się, że wcale nie trzyma w dłoni patyka, tylko długi, ostry nóż. Obiera za
cel Michaela i przyspiesza. Kiedy biegnie plażą, widzę ciemne moce
tańczące w jego oczach.
- Jesteś moja - mówi do mnie, wbijając ostrze w brzuch ojca. -
Zawsze będziesz moja.
I trzymając w ręku zakrwawiony nóż, rusza w moim kierunku…
Budzi mnie dziwne pikanie. Wysokie tony rozdzierają mi uszy.
Zaciskam mocno powieki z nadzieją, że to wytłumi koszmarne dźwięki.
Nie pomaga, unoszę je więc i natychmiast dociera do mnie kilka rzeczy
jednocześnie.
Leżę w szpitalnej sali. Mój bok rozrywa straszliwy ból. Otaczają
mnie monitory różnych urządzeń, do których podłączone są rurki i
przewody wychodzące z mojej prawej ręki. Zalewa mnie fala gorąca.
Jestem zdezorientowana. Nie mam pojęcia, co się stało.
Po chwili odkrywam, że kolo mojego łóżka drzemie na krześle
Michael.
Kiedy wpatruję się w niego kompletnie zaskoczona, powoli otwiera
oczy i spogląda na mnie. Odwraca na sekundę wzrok, lecz gdy zdaje sobie
sprawę, że nie śpię, zerka na mnie ponownie
- Victoria? - odzywa się lekko zachrypniętym głosem.
- Co z Evanem? - pytam przestraszona.
Mój były mąż wzdryga się, po czym wstaje z krzesła i podchodzi do
mojego łóżka. Ma na sobie te same szorty w kolorze khaki oraz koszulę
firmy Brooks Brothers, w których złożył nam wizytę. Czuję jeszcze
większą dezorientację. Jaki mamy dziś dzień? Co mi się stało?
- Jak się czujesz? - pyta, podchodząc bliżej i spoglądając w
monitory, jakby potrafił z nich coś wyczytać.
Przełykam ślinę. Raz, drugi, potem trzeci.
- Chce mi się pić.
- Zadzwonię po pielęgniarkę.
Przytakuję, a Michael wgniata przycisk przy łóżku.
- Co z Evanem? - pytam ponownie.
- W porządku. -Az Chelsea?
- Jest w domu. Z Melindą. Pamiętasz, co się stało?
Kręcę głową. Nie mam pojęcia. Dopiero po chwili wszystko wraca.
Widzę siebie siedzącą na kanapie obok syna zmęczonego całym dniem na
słońcu. Ogarnia mnie senność. A później mój bok przeszywa ból…
Natychmiast sięgam ręką do żeber. Oczywiście lewą stronę mojego
ciała pokrywają bandaże. Wcale nie muszę się dotykać, by poczuć ból
wokół opuchniętego, zakrwawionego brzucha. Mój syn dźgnął mnie
nożem.
- Przebita wątroba - informuje mnie Michael, jakby czytał w moich
myślach. - Operowali cię. Umarłabyś, gdyby pogotowie nie dowiozło cię
do szpitala na czas.
- Co z Evanem? - pytam po raz trzeci.
- Czy ty mnie rozumiesz, Victoria? Umarłabyś!
Do pokoju wchodzi pielęgniarka. Zbliża się szybkim krokiem,
ujmuje mój nadgarstek i sprawdza puls, choć niewygodne plastikowe
urządzenie, które mam na palcu, podaje jej zapewne te same informacje.
- Jak się pani czuje? - pyta, nie odrywając wzroku od monitorów.
- Chce mi się pić.
- Przyniosę pani kilka kostek lodu do ssania. Jeśli organizm dobrze
na nie zareaguje, będziemy mogli podać wodę. Co pani na to?
Kiwam potakująco głową. Kobieta wychodzi i po chwili wraca ze
szklanką wypełnioną do połowy lodem. Biorę jedną kostkę do ust i czuję,
jak mój żołądek zaczyna się buntować. Nigdy nie reagowałam dobrze na
znieczulenia. Chyba nie poradzę sobie z wodą.
- Niedługo zajrzy do pani lekarz - informuje pielęgniarka, po czym
wychodzi, a Michael i ja wpatrujemy się w siebie bez słowa.
- Dziękuję, że przyszedłeś - wyduszam w końcu z siebie. Nic innego
nie przychodzi mi do głowy.
Wzrusza ramionami.
- Ktoś musiał. Albo ja, albo twoja matka.
Obydwoje wiemy, co ma na myśli. Kompletnie bym się przy niej
rozsypała. Zawsze traktowała mnie jak rywalkę, a nie córkę. Nie
odwiedza ani mnie, ani swoich wnuków, nie ma więc pojęcia, jak nisko
upadłam.
- Co z Evanem? - znów próbuję.
- Wszystko w porządku.
- On nie chciał… - zaczynam.
Michael unosi do góry rękę, przerywając mi. Nigdy nie widziałam
na jego twarzy takiej wściekłości.
- Wiesz, dlaczego odszedłem? - mówi nagle. - Wiesz, dlaczego
zabrałem Chelsea i uciekłem z domu?
Kręcę głową. Przeraża mnie jego gniew.
- Bo zdałem sobie sprawę, że w pewnym momencie będę musiał
zabić swojego syna, żeby chronić żonę i córkę. Że to tylko kwestia czasu.
I uwierz mi, wcale nie miałem ochoty tego robić. Cholera, przecież ja też
kocham Evana. Zawsze go kochałem.
Nie wiem, co odpowiedzieć.
- Czy ty wiesz, jaką wyrządziłaś mu krzywdę? - kontynuuje, a siła
targających nim emocji wprowadza jego glos w drżenie. -
Ma osiem lat i musi żyć ze świadomością, że dźgnął nożem własną
matkę. Że prawie cię zabił. Do diabła, przecież to tylko dziecko! Jak on
ma sobie z czymś takim poradzić? Przy tym wszystkim, co się dzieje w
jego głowie? Znów nie wiem, jak zareagować.
- Myślałem, że nie żyjesz. Odebrałem telefon i z tonu głosu
pielęgniarki… Pędziłem tu samochodem przekonany, że umarłaś. Że Evan
cię zabił. A kiedy wbiegłem na ostry dyżur, policja i lekarze zasypali
mnie pytaniami. Nie mogłem się z tobą zobaczyć, bo właśnie cię
operowano. A Evan leżał w szpitalnym łóżku. Przywiązany! Mój syn,
moje dziecko…
Załamuje mu się głos. Odwraca wzrok, odchodzi w stronę ściany i
intensywnie się w nią wpatruje.
- Musiałem zadzwonić do Darrena - odzywa się w końcu. Mówi o
swoim dawnym koledze ze szkoły, adwokacie. - Evan potrzebuje porady
prawnej. Widzisz, do czego doszło, Victorio?
- Ale on nie chciał… - próbuję jeszcze raz. Michael natychmiast się
odwraca.
- Zamknij się. Po prostu się zamknij. Mam gdzieś twój ból. Nie
obchodzi mnie, że prawie umarłaś. Prawdę mówiąc, chciałbym, żebyś
cierpiała jeszcze mocniej. Mam ochotę przyłożyć ci tyle razy, ile będzie
trzeba, żebyś wreszcie raz na zawsze zrozumiała, że niszczysz naszego
syna! Evan chciał cię skrzywdzić. Celowo ukradł z suszarki ten
cholerny nóż. Sprytnie schował go w obiciu spodniej części kanapy,
żebyś go nie znalazła. A potem w dogodnym momencie ostrożnie go
wyjął i wbił ci prosto w żebra.
- Skąd to wiesz? Skąd możesz to wiedzieć?
- Bo mi powiedział.
Wpatruję się w niego z otwartymi ustami, nie dowierzając własnym
uszom.
- To go zniszczyło, Victorio. Odpowiedział na każde moje pytanie.
W jego oczach nie ma już światła. Ciebie dźgnął, ale zniszczył siebie. I
nie wiem, czy uda nam się go odzyskać. Naprawdę sądzisz, że to było
lepsze niż oddanie go do zakładu?
Jego gorzkie słowa sprawiają mi ból, zgodnie zresztą z
zamierzeniem. Czuję siłę jego bezradności. Głęboko skrywaną
wściekłość nagromadzoną przez te wszystkie lata, kiedy lekceważyłam
jego zdanie i nie pozwalałam mu uczestniczyć w procesie wychowywania
naszego syna, nie zgadzając się z jego rozwiązaniami i uparcie wierząc,
że tylko ja wiem, co jest najlepsze dla Evana. I znowu ten sam schemat. Ja
się opiekuję, Michael naprawia szkody. Od początku byliśmy skazani na
porażkę.
- Czy Evan… aresztowali go? - pytam, przesuwając się odrobinę na
łóżku i próbując znaleźć wygodniejszą pozycję. Jest mi niedobrze. Nie
wiem, czy to przez naszą rozmowę, czy przez znieczulenie.
- Jestem pewien, że nakaz aresztowania to tylko kwestia czasu. Na
razie ze względu na jego nie najlepszy stan psychiczny zostawiono go w
szpitalu.
Patrzę na niego zdezorientowana.
- W którym?
- Tutaj, na górze. Na ósmym piętrze mają zamknięty oddział
psychiatrii dziecięcej.
Otwieram szeroko oczy. Michael znów unosi dłoń.
- Nawet nie chcę o tym słyszeć. Poprosiłem Darrena, żeby się
przyjrzał naszej umowie rozwodowej. Wciąż mam prawo do opieki nad
Evanem i zważywszy na twój stan psychiczny i fizyczny, jeśli tylko
będzie trzeba, złożę w sądzie wniosek o przyznanie mi pełnych praw
rodzicielskich. Nasz syn mial napad psychotyczny, a teraz jest na
oddziale psychiatrycznym i nie pozwolę, żeby go stamtąd zabrano.
- Ale to przecież tylko dziecko…
- I dlatego umieszczono go na oddziale psychiatrii dziecięcej. A
skoro już tak ładnie pytasz, mają tam świetny program leczenia.
Rekomendowany przez specjalistów, uznawany za niezwykle skuteczny
u dzieci z problemami psychicznymi. Możesz odwiedzać Evana, kiedy
tylko zechcesz, oczywiście zakładając, że wydobrzejesz na tyle, żeby się
ruszyć z łóżka.
- Jesteś skończonym draniem.
- Żałuję tylko, że nie stałem się nim wcześniej - odpowiada. -Może
wtedy udałoby nam się tego uniknąć. - Nie jestem złą matką - szepczę po
chwili, choć te słowa muszą brzmieć idiotycznie w ustach kobiety, która
właśnie została dźgnięta nożem przez własnego syna.
Ale Michael zdaje się mnie rozumieć. Twarz mu łagodnieje,
ramiona lekko opadają. Wzdycha głośno, po czym masuje sobie skronie,
a następnie znów wzdycha.
- Nie jesteś złą matką. Ja nie jestem złym ojcem. A Evan, kiedy jest
sobą, nie jest złym dzieckiem. A mimo to znaleźliśmy się w takiej a nie
innej sytuacji.
- I co teraz będzie?
- Nie mam pojęcia.
- Nie wniosę oskarżenia - oznajmiam. - Bez tego nie mogą go
aresztować, prawda? - Wszystko mi się przewraca w żołądku. Chyba
zaraz zwymiotuję.
Michael kręci głową.
- To nie takie proste, Vic. Dźgnął cię, a potem opowiedział o
wszystkim policji. Na pewno spisano jego zeznania. Na ich podstawie
prokurator może wydać nakaz aresztowania. Darren twierdzi, że sędzia
prawdopodobnie przystanie na umieszczenie Evana w ośrodku
psychiatrycznym zamiast w poprawczaku. To pierwszy krok. Później
będzie trzeba przeciągać proces i skupić się na leczeniu. Jeśli wykażemy
w sądzie, że jego stan psychiczny ulega poprawie, może zostanie
potraktowany łagodniej. Może. Ale potrzebujemy czasu, Vic. Wszyscy
potrzebujemy czasu: Evan, ty, prokuratura. Długa droga przed nami.
Wzdrygam się na samą myśl, co to oznacza. Evan na oddziale
psychiatrycznym. Mój ośmioletni synek zamknięty na nie wiadomo jak
długo.
Teraz ja wbijam wzrok w ścianę.
Tak wiele chciałabym powiedzieć Evanowi! Że go kocham. Że
wciąż w niego wierzę. Nie zaprzeczam faktom. Widziałam ciemność w
jego oczach. Ale widziałam też światło. Przeżyłam chwile, kiedy Evan
był sobą, i nie oddałabym ich za żadne skarby świata.
Nagle zdaję sobie sprawę z czegoś jeszcze. Odwracam się i
spoglądam na mojego byłego męża.
- Mówiłeś, że mało brakowało, a nie dowieźliby mnie do szpitala na
czas. Skąd wiedzieli, co się stało? Kto wezwał pogotowie?
Michael wkłada ręce do kieszeni.
- Evan - odpowiada w końcu. - Zadzwonił pod 999 i poinformował
dyspozytora, że dźgnął swoją matkę. Mówił, że krwawisz i potrzebujesz
pomocy.
- Chciał mnie ratować.
- Może tak, może nie. Wiesz, co odpowiedział, gdy operator zapytał
go, co się stało?
Kręcę głową.
- Że diabeł kazał mu to zrobić. I lepiej, żeby się pospieszyli, bo
diabeł jeszcze nie skończył.
Rozdział 29
DANIELLE
Pierwszą rzeczą, którą zauważyłam, kiedy ciocia Helen otworzyła
drzwi, były jej oczy zapuchnięte od płaczu. Próbowała ukryć łzy. Wytarła
policzki i przeczesała palcami krótkie brązowe włosy. Niewiele to dało.
Twarz pozostała wilgotna, a skóra zaczerwieniona. Zauważyła, że ja
zauważyłam, i dała sobie spokój z udawaniem. Gestem zaprosiła mnie do
środka.
Minęły lata, odkąd zamieniła apartament w centrum na szeregowy
domek na przedmieściu. W pewnym wieku trzeba zacząć ograniczać
koszty. Wiele lat temu zrezygnowała z kariery korporacyjnego prawnika
na rzecz posady w organizacji non-profit. Przez trzydzieści godzin w
tygodniu walczyła o prawa maltretowanych oraz zagrożonych
maltretowaniem dzieci. Próbowała pozyskać na ten cel dotacje oraz
ulepszyć przepisy prawne dotyczące znęcania się nad nieletnimi. Nowe
zajęcie bardzo jej odpowiadało, głównie dlatego, że diametralnie różniło
się od poprzedniego. Zamiast bronić grube ryby, pomagała bezbronnym
maluchom.
Ktoś mógłby pomyśleć, że mamy o czym rozmawiać w te kilka
wieczorów w miesiącu, kiedy spotykamy się na wspólną kolację. Nic
bardziej mylnego. Żadna z nas nigdy nie wspominała o pracy. To
wynikało z jej specyfiki - takiej pracy nie można zabierać ze sobą do
domu, żeby nie zwariować.
- Kawy? - zapytała, prowadząc mnie do malej, choć bogato
wyposażonej kuchni.
- Whiskey - odparłam.
Niestety uznała moją odpowiedź za żart i nalała nam po szklance
wody. Żeby zrobić to, co zamierzałam, potrzebowałam czegoś znacznie
mocniejszego.
Zaniosła napoje do malutkiego, lecz pięknie urządzonego salonu z
podłogą pokrytą błyszczącym parkietem, kominkiem z białym gzymsem
oraz skośnym sufitem. Salon łączył się z zimowym ogrodem, z którego
roztaczał się widok na mokradła. Na początku lata siadałyśmy w nim dość
często, wypatrując czapli, jednakże z końcem sierpnia było tam zbyt
gorąco i duszno.
Przysiadłyśmy na narożnej sofie. Upiłam łyk wody, moje policzki
musnął chłodny powiew powietrza z sufitowego wiatraka. Ciocia Helen
nie od razu się odezwała. Trzęsły jej się dłonie zaciśnięte na filiżance. Nie
patrzyła na mnie, tylko uciekała wzrokiem, spoglądając w podłogę.
Znosiła tę porę znacznie gorzej niż ja. Może dlatego, że na ten jeden
tydzień w roku unosiła zaporę i pozwalała sobie na wylanie całego żalu.
Płakała, złościła się i wściekała. Rozładowywała emocje. A potem
zbierała do kupy wszystkie rozsypane kawałki i wracała do codziennego
życia.
Ja tak nie potrafiłam. Nigdy. Bałam się, że jeśli raz uniosę śluzę,
nigdy już nie uda mi się jej zamknąć. Poza tym odczuwałam głównie
gniew, głęboko zakorzenioną wściekłość. I dlatego właśnie rzadko
odwiedzałam ciotkę w tym czasie. Trudno było mi patrzeć na jej żal i
płacz, podczas gdy ja miałam po prostu ochotę rozwalić jej dom, by nie
pozostał kamień na kamieniu. Moja dzisiejsza wizyta z pewnością ją
zaskoczyła. Obracała szklankę z wodą w dłoniach, czekając, aż się
odezwę.
- Wszystko w porządku? - zapytałam w końcu. Głupie pytanie.
- Och, wiesz, jak jest - odparła, wzruszając lekko ramionami.
Odpowiedź znacznie lepsza od pytania. Doskonale wiedziałam.
Przełknęłam ślinę i wbiłam wzrok w rząd okien wpuszczających do
środka promienie słoneczne. Zupełnie niespodziewanie poczułam
piekący ból oczu, ciało zalała mi dławiąca fala emocji.
- Coś się stało - wydusiłam z siebie wreszcie.
Przestała bawić się szklanką i spojrzała na mnie z uwagą. I nagle
odniosłam wrażenie, że patrzę w niebieskie oczy mojej matki. Stałam w
drzwiach jej sypialni, trzymając za plecami broń ojca i zbierając w sobie
odwagę, by powiedzieć jej to, czego dotąd nie potrafiłam z siebie
wydusić. - On mnie skrzywdził - usłyszałam swój szept.
- Danielle? - odpowiedział głos ciotki. I jednocześnie głos mojej
matki. Dwóch kobiet, które zapewniały mnie o swojej miłości.
Oblizałam usta i zmusiłam się, by kontynuować:
- Ojciec. Kiedy się upił… przychodził w nocy do mojego pokoju.
- Ojej… Danielle…
- Mówił, że jeśli zrobię, co każe, nie będzie musiał tyle pić. Będzie
szczęśliwy. Wszyscy będziemy szczęśliwi.
- Ojej… Danielle…
- Na początku się zgadzałam. Myślałam, że jeśli go uszczęśliwię,
mama przestanie płakać po nocach. Że wtedy wszystko będzie w
porządku.
Ciotka milczała, wpatrując się we mnie smutnymi niebieskimi
oczami mojej matki.
- Ale wcale nie było lepiej. Było coraz gorzej. Ojciec pił jeszcze
więcej i coraz częściej do mnie przychodził. Nie potrafiłam tak dłużej.
Nie dawałam rady. Tamtej nocy poszłam do pokoju mamy, żeby jej o
wszystkim powiedzieć. I wzięłam ze sobą jego broń.
- Groziłaś Jenny? - zapytała zdezorientowana. - Chciałaś ją
zastrzelić?
- Nie. Groziłam, że zabiję ojca. Oznajmiłam mamie, że jeśli on nie
przestanie, to go zastrzelę. Tak to sobie sprytnie obmyśliłam. Całkiem
nieźle jak na kilkulatkę, nie?
- Och, Danielle… I co się później stało?
- Wrócił do domu, kiedy rozmawiałyśmy. Był pijany, wyzywał nas.
Słyszałyśmy jego kroki na schodach. Mama zażądała, bym oddała jej
broń. Powiedziała, że wszystkim się zajmie. Że mi pomoże. Obiecała.
Jeśli tylko oddam jej broń.
-1 co zrobiłaś?
- Oddalam. A potem pobiegłam co sił w nogach do swojego pokoju,
wskoczyłam do łóżka i naciągnęłam kołdrę na głowę. I nie wyszłam,
dopóki… no wiesz…
Ciocia wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze z ust.
Odłożyła szklankę z wodą na stolik, po czym wstała i podeszła do okna.
Zwykle siedziała w miejscu, ta nagła zmiana wybiła mnie z rytmu.
Zapatrzyła się na skąpane w słońcu mokradła; pew-
nie widok unoszących się w powietrzu ptaków byl znacznie
przyjemniejszy niż nasza rozmowa.
- Obwiniasz się za to, co zrobił twój ojciec - powiedziała łagodnie.
- Byłam tylko dzieckiem. To nie mogła być moja wina. Odwróciła
się i spojrzała na mnie przygaszonym wzrokiem.
Po jej policzku spłynęła pierwsza łza. Otarła ją, po czym
skrzyżowała ręce na piersi.
- Doktor Frank czegoś cię jednak nauczył.
- W końcu wydałaś na niego masę pieniędzy.
- Mnie też nienawidzisz? Czy błędy mojej siostry są również moimi
błędami?
- Wiedziałaś, co robił ojciec? Tak bardzo nalegałaś, bym chodziła
przez te wszystkie lata na terapię. Mama coś ci mówiła?
Powoli pokręciła głową. Na jej policzku pojawiła się kolejna Iza,
którą otarła szybko rękawem.
- Nie wiedziałam, że cię krzywdził. Miałam pewne przypuszczenia.
Doktor Frank też mi to sugerował. Ale wiesz, nie wszystko, co się działo
w twojej rodzinie, miało związek z tobą…
- Powiedziałam mamie. Próbowałam coś z tym zrobić i wszyscy
zginęli. Mama, Johnny, Natalie. A gdybym tego nie zrobiła… Gdybym
tylko wykonywała jego polecenia, gdyby udało mi się go uszczęśliwić…
- Twój ojciec był egoistycznym skurwielem. Nikt nie mógł go
uszczęśliwić. Jego żona, dzieci czy nawet kolejne szanse, które dawał mu
szeryf Wayne… Nie możesz się za to obwiniać.
- Ale to nie było w porządku. Przede wszystkim w stosunku do
Johnny’ego i Natalie. Mogę nienawidzić mamy. Za to, że od niego nie
odeszła. I że wzięła ode mnie broń. Gdyby tylko pozwoliła mi
zrealizować mój plan… Więc w najtrudniejszych momentach mogę sobie
wmawiać, że mama w jakimś sensie zasłużyła sobie na taki los. Ale
Natalie i Johnny… - głos mi się załamał. Wstałam i zaczęłam nerwowo
spacerować po salonie. - Zginęli, bo wychylili głowy ze swoich pokojów.
A ja przeżyłam, ponieważ byłam zbyt przerażona, żeby wyjść z łóżka. To
nie w porządku i choćby minęło nie wiem ile lat, nigdy nie będzie.
- Danielle, nie wiem, co się wtedy wydarzyło. Nie wiem, kto co
komu zrobił, i nie mogę ci powiedzieć, czy było to w porządku czy nie.
Ale mylisz się co do swojej matki. Miała dosyć. Dzień wcześniej
zadzwoniła do mnie. Prosiła o numer telefonu jakiegoś dobrego adwokata
specjalizującego się w rozwodach. Chciała wyrzucić twojego ojca na
bruk.
- Słucham?
Ciocia się zawahała, a po chwili odniosłam wrażenie, że podjęła
decyzję.
- Poznała kogoś. Mówiła, że to dobry człowiek, który chce jej
pomóc. Musiała tylko pozałatwiać wszystkie sprawy. A potem
zamierzała złożyć pozew rozwodowy.
Milczałam, wpatrując się w ciotkę szeroko otwartymi oczami,
kompletnie zaskoczona.
- Bardzo możliwe, że w ogóle nie powiedziała mu o twoich
oskarżeniach. Może po prostu tak ją rozwścieczyły, że postanowiła
natychmiast go przegonić. I zażądać rozwodu. A on…
Oczyma wyobraźni potrafiłam zobaczyć to, co się stało później.
Broń, którą przyniosłam do pokoju rodziców, leżącą na nocnym stoliku.
Matkę krzyczącą na pijanego ojca i nakazującą mu wynosić się z domu. I
ojca kompletnie zaskoczonego i rozjuszonego jej nagłym oporem i
nieposłuszeństwem. Ojca, który spostrzega swój pistolet, wyciąga po
niego rękę…
A potem Natalie zastanawiającą się, skąd dochodzi hałas. I
zaciekawionego strzałami Johnny’ego w korytarzu…
Kochałam ich. Nawet po tak wielu latach. Gdyby ktoś kazał mi
wybierać między ojcem, który mnie molestował, a najbliższymi,
wybrałabym rodzinę. Bez dwóch zdań.
- Danielle - zaczęła znów ciocia. - To nie twoja wina.
- Cholera, minęło dwadzieścia pięć lat, przestaniecie wreszcie mi to
powtarzać? - A zaczniesz w końcu w to wierzyć?
- Byliśmy rodziną. A w rodzinie każda akcja pociąga za sobą
reakcję. Gdyby ojciec nie zaczął pić, gdyby matka nie chciała go
zostawić, gdybym nie znalazła tej cholernej broni… Jakbyśmy byli
kostkami domina. Zaniosłam pistolet do pokoju rodziców i powie-
działam mamie, co mi robił tata. Przewróciłam pierwszą kostkę i
wszystko runęło.
- Ależ za wszystko odpowiedzialny jest twój ojciec! -
zdenerwowała się ciotka.
- Bo zabił twoją siostrę? - odparłam równie bojowo. - Czy dlatego,
że zrzucił na ciebie opiekę nad swoim bachorem?
Trzema krokami pokonała dzielącą nas przestrzeń i wymierzyła mi
policzek. Ten nagły cios zupełnie mnie zaskoczył. Wpatrywałam się w
nią zdziwiona jej nagłym wybuchem złości.
- Nawet się nie waż tak o sobie mówić! Na miłość boską, Danielle,
kochałam cię od chwili twoich narodzin. Tak samo jak kochałam Jenny,
Natalie i Johnny’ego. Bez zastanowienia przyjęłabym was wszystkich do
siebie, gdyby tylko dano mi taką możliwość. Mogłabym żyć w moim
mieszkanku z całą waszą czwórką. Ale Jenny miała plan. A ja, jako dobra
starsza siostra, wysłuchałam go i zaufałam jej, że sama potrafi poukładać
swoje życie. Bo tak to już jest w rodzinie. Jej błędy nie są moimi błędami.
Ani twoimi. Życie to nie bajka. Twój ojciec był skończonym draniem… A
teraz płacz, Danielle, wyrzuć to wszystko z siebie. A potem pozwól, by
rany zaczęły się wreszcie goić. Twoja matka na pewno by tego chciała.
Johnny i Natalie również.
Po tych słowach objęła mnie i mocno przytuliła równie szybkim i
niespodziewanym ruchem jak wymierzony wcześniej siarczysty policzek.
Nie odepchnęłam jej. Poddałam się jej zupełnie. Mojej ciotce, mojej
matce. Z biegiem czasu zlały się w jedną osobę.
- Kocham cię - wyszeptała mi do ucha. - Boże, Danielle, jesteś
najlepszą rzeczą, jaka przydarzyła mi się w życiu. Nawet w chwilach, gdy
łamiesz mi serce.
- Tak bardzo chciałabym ich odzyskać.
- Wiem, kochanie.
- Zapomniałam już, jak wyglądali. Kiedy próbuję przypomnieć
sobie ich twarze, widzę tylko twoją.
- Wcale nie musisz mieć ich przed oczami. Po prostu poczuj w sercu
ich obecność.
- Nie mogę - zaprotestowałam. - Za bardzo boli. Dwadzieścia pięć
lat później myśl o nich wciąż rozrywa mi serce.
- W takim razie pozwól sobie poczuć ten ból. Nikt nigdy nie mówił,
że rodzina nie przysparza cierpienia.
Nie mogłam. Nie potrafiłam. Znów byłam w sypialni rodziców,
podając matce pistolet. Ufając, że kobieta o oczach mojej ciotki wszystko
załatwi.
- Idź do łóżka, kochanie - szeptała. - Szybko, zanim cię zobaczy.
Wszystkim się zajmę, obiecuję.
Matka zabierająca mi pistolet. Odkładająca go ostrożnie na stolik
nocny, na którym zegar wyświetlał godzinę…
Zamarłam. Jeszcze raz od początku odtworzyłam tę scenę w głowie.
Mama kładzie pistolet tuż przed budzikiem, a na nim czerwone cyfry -
22.23. Ja biegnę korytarzem do swojego pokoju, wskakuję do łóżka, by
schować się pod kołdrą i kompletnie zablokować resztę wydarzeń tej
nocy.
Dwudziesta druga dwadzieścia trzy. O tej godzinie rozmawiałam z
mamą.
A według raportu policyjnego moja rodzina zginęła około pierwszej
w nocy. Co najmniej dwie i pół godziny później. Odsunęłam się od cioci
Helen.
- Muszę już iść.
- Danielle…
- Wszystko w porządku. To znaczy może i nie wszystko jest w
porządku, ale masz rację, kiedyś będzie. Kocham cię. Nawet jak
zachowuję się wrednie. To ogromne szczęście, że cię mam.
- Jutro - odparła, wciąż trzymając moje ręce w swoich dłoniach -
pójdziemy tam razem.
- Dobrze - zgodziłam się, po czym wyswobodziłam się z jej uścisku
i ruszyłam w stronę drzwi, chcąc jak najszybciej wydostać się z domu.
Wyszłam na podjazd i pobiegłam w stronę samochodu, wystukując
kolejne cyfry na klawiaturze komórki. Nawet po tylu latach nie znałam
jego numeru, udało mi się natomiast odnaleźć telefon do biura szeryfa. I
gdy tylko w słuchawce usłyszałam obcy głos, powiedziałam:
- Szukam szeryfa Wayne’a. Nazywam się Danielle Burton i muszę
się z nim jak najszybciej skontaktować.
Rozdział 30
Krew. D. D. zauważyła ją najpierw w świetlicy. Popryskany stół,
ochlapana ściana i prowadząca w głąb korytarza krwawa mozaika na
dywanie.
- O Boże - westchnęła. Myliła się. Nie trzeba było czekać do szóstej.
Ktokolwiek za tym stał, uderzył, kiedy gawędziła sobie z Karen w
pomieszczeniu administracyjnym. Cholera.
- Dzieci! - wykrzyknęła Karen. - Gdzie one są?
Po chwili w holu rozległ się kolejny przenikliwy, pełen wściekłości
wrzask:
- Nie, nie, nie! Odsuń się ode mnie! Zabiję cię! Wydrapię ci oczy!
Obydwie natychmiast ruszyły w tamtym kierunku. Zatrzymały się
mniej więcej w połowie korytarza, tuż przed otwartymi drzwiami do
znajdującej się po prawej stronie łazienki. W środku przed umywalką
stalą nieco starsza dziewczynka o olbrzymich ciemnych oczach i gładkich
kasztanowych włosach. W ręce trzymała nożyczki, a po jej dłoniach
spływały strużki krwi. Na zewnątrz czekał jeden z oddziałowych
pomocników z rozpostartymi szeroko ramionami, jakby chciał
uniemożliwić jej ewentualną ucieczkę.
- Nie dotykaj mnie, kurwa! Ukręcę ci jaja! Rozszarpię je na strzępy!
Z dalszej części korytarza dobiegały kolejne piski. D. D. pokręciła
głową kompletnie zdezorientowana. Na razie słyszała przeraźliwy jazgot
wściekłego do granic możliwości chłopca i widziała zakrwawioną
dziewczynę. Co tu się, do cholery, dzieje?
- Daj spokój, Aimee - prosił spokojnie pomocnik, kiedy sierżant
Warren i pielęgniarka oddziałowa zbliżyły się do drzwi. - Pora oddać te
nożyczki. Wszystko będzie dobrze, weź głęboki oddech
i powoli je odłóż. Przecież ze wszystkim sobie poradzimy, prawda?
Ty, ja, twoje ulubione kolorowanki…
- WYSSAM Z CIEBIE KREW! - ryczał w oddali dziecięcy głos.
Aimee wyciągnęła lewą rękę i przeciągnęła ostrzem nożyczek
wzdłuż przedramienia. Na jej skórze pojawiła się cienka strużka
krwi, w którą dziewczynka wpatrywała się z błogim zachwytem. Podobne
czerwone ślady widoczne były na obydwu rękach, policzkach oraz na szyi
tuż przy gardle. Jej skóra przypominała zszyty krwistą nicią patchwork o
dziwacznym wzorze.
Na końcu korytarza rozległ się naraz huk. Coś ciężkiego z drewna
trzasnęło o ścianę.
- NIE DOTYKAJ MNIE, NIE DOTYKAJ MNIE, NIE DOTYKAJ
MNIE!
Aimee spojrzała nagle tam, skąd dochodziły te odgłosy, po czym
przejechała ostrzem po kości obojczykowej.
- Na miłość boską, zabierzcie jej te nożyczki! - nalegała D. D. - Na
co czekacie?
Karen delikatnie położyła jej rękę na ramieniu, uciszając ją.
- Ed? - zapytała spokojnie.
- To nie Aimee zaczęła - odszepnął. - W sumie nie wiem, co się
stało. Przywieźli nowego pacjenta. Greg wprowadzał go właśnie na
oddział, kiedy nagle Benny wyskoczył ze świetlicy i walnął prosto w
ścianę. To pobudziło Jimmy’ego, który zaczął rzucać krzesłami. A
później już wszystko się posypało… Ja próbowałem nakłonić Jamala,
żeby wrócił do swojego pokoju, Cecille trzymała mocno Jimmyego, a
Greg starał się jak najszybciej odciągnąć tego nowego dzieciaka. Andrew
przyszedł sprawdzić, czy może nam jakoś pomóc, i dostał w oko od
Jorgego.
- NIE NIE NIE NIE NIEEEEEEEE!
- Od Jorgego? - zapytała Karen z niedowierzaniem. - Uderzył
Lightfoota?
- Solidny prawy sierpowy. Kto by pomyślał? Dobrze, że niełatwo
zwalić go z nóg. Andrew zajął się więc Jorgem, a kiedy udało mi się
wreszcie uspokoić Jamala, odkryłem, że podczas tego całego zamieszania
Aimee jakimś cudem dorwała nożyczki!
- Ale jak? Przecież trzymamy takie rzeczy zamknięte na klucz.
Ed oderwał na chwilę wzrok od Aimee i spojrzał na swoją szefową z
widocznym poirytowaniem.
- Nie widzisz, Karen, że to wszystko trochę nas wybiło z rytmu?
Jeszcze zanim Benny spróbował głową przebić gipsową ścianę, na
oddziale panowała napięta atmosfera.
- SUKA, DZIWKA, KURWA. OBERWĘ CI USZY. ZMIAŻDŻĘ
CI MÓZG. ZGNIOTĘ GO. ZROBIĘ Z NIEGO KOKTAJL. MÓZGOWY
KOKTAJL. Z BANANAMI. PYCHOTA!
- O nie!… - D. D. wreszcie zdała sobie sprawę, do kogo należy
dudniący wokół głos. Do Benny’ego. Do ciemnookiego chłopczyka, który
lubi rozgniatać owoce, bawić się autkami i udawać samolot.
Zrezygnowany wyraz twarzy Karen mówił, że znacznie wcześniej niż
sierżant Warren rozpoznała wrzeszczącego malucha. Ale w końcu
spędziła tu trochę więcej czasu.
Ed ponownie zwrócił całą uwagę na Aimee. Jej ciemne oczy
błyszczały, gdy przeciągała otwartymi nożyczkami po żyle na szyi.
- Hej, Aimee - odezwał się, tym razem znacznie bardziej sta-
nowczym tonem, starając się przyciągnąć jej uwagę. - Wiem, że w swoim
programie terapii zastrzegłaś, by w takich sytuacjach cię nie dotykano.
Wolisz rozmowę. Ale czas na rozmowę powoli dobiega końca. Pamiętasz
tutejsze zasady? Traktujemy siebie i innych z szacunkiem. A ty
wyrządzasz sobie właśnie krzywdę, co oznacza brak szacunku dla siebie.
Do tego kompletnie ignorujesz moje polecenia. Liczę do dziesięciu,
Aimee. A potem będę musiał cię złapać.
Kolejne trzaski. I krzyki, tym razem nie Bennyego, tylko innego
pacjenta. Niepokój i pobudzenie ogarniały powoli cały oddział. Aimee
spokojnie uniosła lewą rękę, po czym rozcięła sobie wewnętrzną część
dłoni. Przez chwilę wpatrywała się w nową ranę, po czym zrobiła kolejną.
- Zróbcie coś wreszcie! - syknęła D. D. prosto do ucha Karen,
przebierając niecierpliwie nogami i próbując utrzymać na wodzy
nieodpartą chęć wkroczenia do akcji. - Słuchaj, chwycę ją, a ty wyrwiesz
jej nożyczki. No już! Karen zacisnęła palce na jej przedramieniu.
- Rany nie są głębokie i szybko się zagoją. A jeśli raz utracimy jej
zaufanie, zniszczymy miesiące ciężkiej pracy.
- Przecież kiereszuje swoje ciało…
- Pięć, sześć, siedem… - odliczał Ed.
- Nie, nie, nie! - zawodziło na korytarzu jakieś dziecko. - Nie zrobię
tego! Do niczego mnie nie zmusisz! TY PIEPRZONA CIPO!
- Ciii…
- iDiablo, diablo, diablo!
D. D. czuła, że nie wytrzyma ani chwili dłużej. Musi powalić Aimee
na ziemię i zabrać jej nożyczki. A potem pobiec korytarzem i rozłożyć na
łopatki Benny’ego. Powinna być w kilku miejscach jednocześnie, tyle jest
przecież do zrobienia. Z oddali dochodziły kolejne ryki i zawodzenia. A
ciemnooka dziewczynka wciąż bawiła się nożyczkami…
- Osiem, dziewięć, dziesięć - skończył Ed.
Wyprostował ramiona, po czym zdecydowanym krokiem zbliżył się
do pacjentki. Aimee uniosła do góry nożyczki. Zawisły nieruchomo w jej
dłoni wprost nad sercem. D. D. nie miała wątpliwości, co zamierza
zrobić.
- Nieeeee! - krzyknęła i ruszyła w jej kierunku.
Blada ręka dziewczynki opadła z impetem w dół, zakrwawione
nożyczki przecięły powietrze.
- DOPADNĘ WAS WSZYSTKICH. WSZYSTKICH WAS
POZABIJAM. ZOBACZYCIE. TYLKO POCZEKAJCIE. JESZCZE
SIĘ ZEMSZCZĘ…
Ed chwycił Aimee za nadgarstki, wykręcając jej rękę za plecy
równie szybko i skutecznie jak niejeden policjant. Dziewczynka się
rozpłakała. Nożyczki upadły na ziemię. Aimee osunęła się na podłogę
kompletnie wyczerpana walką.
- Przyniosę bandaże - oznajmiła Karen.
A po korytarzu niosła się właśnie nowa seria przeraźliwych
krzyków.
Doprowadzenie oddziału do porządku zajęło godzinę. Dzieciom
podano lekarstwa, a następnie uspokojono je kojącą muzyką, prze-
kupiono Game Boyami i w końcu położono w spokojnych, cichych
pokoikach, gdzie odbyło się czytanie bajek. D. D. nie mogła sobie znaleźć
miejsca. Członkowie jej zespołu, wykluczeni z akcji ze
względu na brak doświadczenia, potraktowani jak osoby postronne
(którymi istotnie byli), krążyli w okolicy sal lekcyjnych, próbując czytać
akta, rozpraszani przyprawiającymi o dreszcze wrzaskami, hukami i
trzaskami roznoszącymi się po całym oddziale.
I ona, i Alex nie potrafili usiedzieć w miejscu. Przechadzali się po
korytarzu równie pobudzeni jak mali pacjenci.
- Negatywna energia - powiedział Alex. Ręce wetknął głęboko w
przednie kieszenie spodni i nerwowo pobrzękiwał trzymanymi w nich
monetami.
- Spadaj.
- No właśnie, twoja reakcja tylko to potwierdza. -1 tak spadaj.
- Nie potrafisz odnaleźć swojego wewnętrznego anioła?
- Uduszę cię gołymi rękami.
- Nie no, punkt dla szamana. Ostatni raz czułem tak beznadziejne
fluidy w Souza-Baranowskim. - Zakład karny Souza-Baranowski był
więzieniem w Massachusetts o zaostrzonym rygorze.
- To normalne w tego typu miejscach. Jedna osoba wariuje i cała
reszta idzie w jej ślady.
- Bo przekazują sobie nawzajem negatywną energię - dodał Alex.
- Ja cię naprawdę uduszę.
- Albo zaciągniesz mnie do pomieszczenia gospodarczego na szybki
seks.
Sierżant Warren znieruchomiała. Zatrzepotała rzęsami zaskoczona,
jak szybko pojawiła się ochota, by skorzystać z propozycji. Zedrzeć z
niego koszulę. Wbić mocno paznokcie w jego ramiona. Dosiąść go…
Wyraz jej twarzy musiał mówić sam za siebie, bo Alexowi oczy
pociemniały.
- Chciałbym wierzyć, że ta mina to moja zasługa, ale myślę, że to
kolejny punkt dla szamana. W centrum negatywnej energii przyciąga nas
energia pozytywna. Każda akcja woła o reakcję.
- A każdy akt zniszczenia powinno się równoważyć aktem
stworzenia?
- Właśnie. W pomieszczeniu gospodarczym.
- Zgoda.
Albo i nie. Drzwi na oddział się otworzyły i stanęła w nich Danielle
Burton. Zdecydowanym krokiem weszła do świetlicy i zatrzymała się,
spostrzegłszy plamy krwi. W tej samej chwili w korytarzu pojawił się
Lightfoot.
D. D. kiwnęła na Alexa i cichym krokiem ruszyli w ich stronę.
Przedstawienie czas zacząć.
- Co się stało? - zapytała Danielle. - Kto jest ranny? To coś
poważnego?
- Aimee dorwała nożyczki - odpowiedział Lightfoot, zbliżając się
do ciemnowłosej pielęgniarki. Zatrzymał się jakieś pół metra od niej i upił
spory łyk wody z butelki. Uważnie się jej przyglądał. Danielle
demonstracyjnie cofnęła się o krok.
- I co z nią? Wszystko w porządku? - dopytywała, wyraźnie
unikając jego wzroku.
- Powiedzmy, że nie najgorzej - mruknął, opuszczając butelkę z
wodą. - Wszystko na oddziale wywróciło się do góry nogami. Dzieciaki
wybuchały po kolei jak fajerwerki. Chciałbym tu dostrzec korzyści
edukacyjne, ale nie bardzo potrafię. Wokół panuje jakaś zla energia…
toksyczna. Spędziłem ładnych kilka godzin, próbując oczyścić pokój
zmarłej dziewczynki. Bez rezultatów. Jestem zbyt wyczerpany, by
poradzić sobie z tak wielkim skażeniem.
- Próbujesz oczyścić pokój Lucy? - zapytała ostro Danielle.
- Tak, na prośbę Karen.
- Przecież jej nie znałeś.
- Spotkałem jej duszę, kiedy dryfowałem w przestrzeni astralnej.
Prosila, żebym ci podziękował.
- Przestań. - Danielle odwróciła się i odeszła. Postawiła torebkę na
jednym ze stolików. Dopiero wtedy dostrzegła w korytarzu D. D. i Alexa.
- Nie macie przypadkiem własnych obowiązków?
- Właśnie je wykonujemy - odpowiedziała sierżant Warren.
Zarówno ona, jak i Alex nie ruszyli się z miejsca.
- Jak się czujesz, Danielle? - zapytał Lightfoot.
- Dobrze - odparła krótko.
- Nie powinnaś kłamać.
- A ty nie powinieneś udawać, że znasz mnie lepiej, niż ja siebie
znam.
- Jeżeli uważasz, że posuwam się za daleko, to przepraszam. Nie
miałem zamiaru sprawiać ci przykrości. - Przysunął się do niej. Jedną
rękę włożył do kieszeni białych lnianych spodni, drugą rytmicznie
uderzał butelką o nogę.
Choć Andrew zapewniał, że z Danielle łączą go wyłącznie sprawy
zawodowe, zdaniem D. D. to, jak na nią patrzył, zdradzało znacznie
bardziej osobistą relację. Jakby tylko czekał na moment, w którym będzie
mógł się do niej zbliżyć, rozkoszować się zapachem jej skóry.
Danielle najwyraźniej nie odwzajemniała jego uczuć. Żwawym
krokiem ruszyła w stronę szafek, otworzyła je i wyciągnęła środki
czystości. Nałożyła gumowe rękawiczki, sięgnęła po płyn dezynfekujący.
- Albo zabierasz się do sprzątania, albo spadaj stąd - poinformowała
Lightfoota. - Wybór należy do ciebie. - Odwróciła się do policjantów. -
To samo tyczy się was. To nie jest wieczorne przedstawienie, tylko
oddział psychiatryczny. Tu się pracuje. Więc do roboty. Albo do
widzenia.
D. D. spojrzała na Alexa. Wzruszył ramionami, przystając na
warunki Danielle, przeszli więc przez świetlicę i chwycili za chemikalia.
W końcu niewiele ich to kosztowało.
Andrew chyba doszedł do podobnych wniosków, bo wyciągnął rękę
po papierowe ręczniki.
- Twój ojciec bardzo chce z tobą porozmawiać… - zaczął, wbijając
ponownie wzrok w pielęgniarkę.
- Nie jestem zainteresowana.
- Nienawiść to bardzo negatywne uczucie, Danielle. Wypierając się
ojca, krzywdzisz przede wszystkim siebie.
- Przestań. Już o tym rozmawialiśmy. Zostaw te spirytystyczne
bzdury dla siebie, dobrze? Ja w to nie wchodzę. Na miłość boską, nie
sądzisz, że wyrządziłeś wystarczająco dużo szkód w przypadku Ozziego?
Lightfoot zmarszczył brwi. D. D. się ożywiła.
- Ozzie zrobił nieprawdopodobne postępy - odparł uzdrowiciel. -
Cala jego rodzina była na właściwej drodze do zbudowania bliskiej więzi
opartej na miłości…
- Cala jego rodzina nie żyje.
- Nie wiem, co się stało, ale to na pewno nie była wina Ozziego.
- Tak? A niby skąd wiesz? Jego dusza powiedziała ci o tym w
przestrzeni astralnej?
Dobre pytanie, pomyślała sierżant Warren.
- Niestety - zaczął Andrew - dusze zstępują na naszą płaszczyznę,
by zasmakować materialnego świata, ale kiedy odejdą, nie wykazują
większego zainteresowania naszą ziemską rzeczywistością. Dusza
Ozziego nie skupia się na śmierci cielesnej, przeszła już na kolejny
poziom i gromadzi teraz zupełnie inne doświadczenia. I tak właśnie
powinno być.
- Naprawdę? - odparła z przekąsem Danielle, zabierając się za
szorowanie najbliższego stolika. - Więc Ozzie, chłopiec, który został
brutalnie zamordowany, przeszedł już na kolejny poziom, a mój ojciec po
dwudziestu pięciu latach wciąż chce ze mną rozmawiać.
Lightfoot wzruszył ramionami.
- Dusza twojego ojca ciągle ma na ziemi niezamknięte sprawy. Jego
proces nauki jeszcze się nie zakończył. Dlatego nie może pójść dalej.
- A Lucy?
- Wczoraj mi się śniła - odpowiedział. - Tańczyła otulona
promieniami mojego umysłu. Od razu wiedziałem, że jest kimś
wyjątkowym, istotą o niezwykłej aurze, pełną miłości. Powiedziała, że
cię kocha. I poprosiła, żebym ci pomógł. Martwi się o ciebie, potrafi
wyczuć smutek wypełniający twoje serce.
- Tak? A powiedziała ci może, kto ją zabił? Czy to zbyt przyziemny
temat dla twojego nadzwyczajnego umysłu?
D. D. spojrzała na Lightfoota. Kolejne świetne pytanie.
- Śmierć jest tylko transformacją… - zaczął Andrew.
D. D. zauważyła, jak Danielle przewraca oczami. Poczuła, że chyba
darzy ją większą sympatią, niż powinna. Jej reakcja wcale nie stropiła
Lightfoota.
- Oddział jest w bardzo złym stanie. Musisz znaleźć w sobie
przebaczenie. Otworzyć serce i pozwolić, by wypełniła je miłość.
Zapomnieć o przeszłości. Jeśli tego nie zrobisz, ciemne moce wygrają…
- A teraz czas na wiadomość od naszego sponsora - przerwała mu
Danielle. - Witam serdecznie, czy to wypożyczalnia dusz? Mój partner
ma bzika na punkcie żmij, czy mogłabym na najbliższy piątkowy wieczór
wypożyczyć Kleopatrę?
- Ja nie żartuję - zapewnił szybko Andrew.
- Ja też nie.
- On ma niewiarygodną moc, Danielle.
- Kto?
- Ty mi powiedz.
Lightfoot zmierzył ją spojrzeniem. Danielle nie odwróciła wzroku.
Po chwili powoli odłożyła środek czyszczący.
- Słuchaj, jeśli chcesz komuś pomóc, bardzo proszę. Wybierz sobie
pokój. Którykolwiek. Dzieciaki cię potrzebują. Ja nie.
- Jest źle. A będzie jeszcze gorzej.
- W takim razie idź uprawiać swoje wudu. Sam przecież mówiłeś,
że życie to sztuka wyboru. Ja ciebie nie wybrałam.
Lightfoot zacisnął usta. W jego oczach pojawił się ciemny błysk.
Odwrócił się wolno i ruszył korytarzem przed siebie. Doszedłszy do
pokoju Lucy, spojrzał jeszcze raz przez ramię na Danielle, a następnie
zniknął w środku.
D. D. odetchnęła ciężko. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że od
jakiegoś czasu wstrzymuje oddech.
- Rozumiem, że nie wierzysz w jego czary - powiedziała.
- Nie. - Pielęgniarka podniosła środki czyszczące. - Ale niestety w
pewnych kwestiach trzeba mu przyznać rację. - Zaczęła szorować
zakrwawioną ścianę. - Coś dziwnego dzieje się na oddziale.
Rozdział 31
DANIELLE
- Przyszłaś, żeby się ze mną zobaczyć? - zapytała sierżant kilka
minut później. Skończyłyśmy sprzątanie i łączyłyśmy właśnie stoliki na
zbliżające się zebranie personelu. Drugi detektyw, sobowtór George’a
Clooneya, szorował zakrwawiony dywan. Sprytnie, znalazł sobie zajęcie,
dzięki któremu był na tyle blisko, by wszystko słyszeć. - Bo tak się
składa, że chciałabym z tobą porozmawiać.
- Przyszłam na zebranie - odpowiedziałam oschle, dołączając
ostatni stolik. - Karen mi pozwoliła.
- Zamierzałaś mi wspomnieć o rocznicy, Danielle? Pamiętasz, że
dwadzieścia pięć lat temu twój ojciec wymordował całą rodzinę?
Chciała mnie sprowokować. Doskonale zdawałam sobie z tego
sprawę, a i tak musiałam się pilnować, by nie złapać przynęty. Po chwili
dostrzegłam krople krwi na oknie w drugiej części pokoju, chwyciłam
więc płyn i ruszyłam w tamtym kierunku.
Przez ostatnie dwadzieścia pięć lat sądziłam, że całkiem nieźle
sobie radzę. Poszłam do college’u. Dostałam świetną pracę, którą
uwielbiałam. I przez trzysta sześćdziesiąt dni w roku trzymałam się jakoś.
Nie mełlam nieustannie w głowie wydarzeń tamtej nocy. Nie
wygrzebywałam z szafy zdjęć moich bliskich. Nie pamiętałam oddechu
ojca śmierdzącego whiskey i nie rozmyślałam o tym, jak ciężka musiała
być dziewięciomilimetrowa broń w ręku dziecka.
Pracowałam z naszymi małymi pacjentami. I z zasady nie
oglądałam się za siebie.
Poza tym jednym tygodniem przed każdą rocznicą.
Wtedy zalewała mnie fala wspomnień. Wracały wszystkie myśli, o
których na co dzień udawało mi się zapomnieć. A teraz do
306
datkowo doszły do tego nowe informacje. Mama chciała zostawić
ojca?… Poznała kogoś?… Może więc ojciec strzelił rozzłoszczony jej
romansem, a nie moim buntem?
Nie znałam odpowiedzi na to pytanie i po raz pierwszy w życiu
miałam ochotę porozmawiać z kimś o swojej przeszłości. Próbowałam się
skontaktować z szeryfem Wayne’em. Chciałam się dowiedzieć, o której
dokładnie przyjechał do naszego domu. Czy naprawdę od mojej rozmowy
z matką minęły dwie i pół godziny?
Recepcjonistka na komisariacie poinformowała mnie, że szeryf
Wayne zmarł dwa lata wcześniej. Odszedł spokojnie we śnie. Nie
potrafiłam w to uwierzyć. Myślałam, że będzie żył wiecznie. Był mi to
winien.
Teraz już tylko ja i ciotka Helen pamiętałyśmy uśmiech mojej
matki, chichot Natalie i wyszczerzone zęby mojego brata. To stanowczo
za mało. Potrzebowałam więcej świadków. I więcej informacji.
- Opowiedz nam o Lightfoocie - naciskała stojąca za mną D. D. -
Czy tylko mnie się wydaje, że na ciebie leci?
Przerwałam wycieranie okien i odwróciłam się na tyle, by spojrzeć
jej w oczy.
- Andrew i ja nie jesteśmy i nigdy nie byliśmy parą. Poszliśmy na
jedną randkę, podczas której bez przerwy wypytywał mnie o ojca. Może
jestem staroświecka, ale rozmowy na temat krwawej przeszłości mojej
rodziny jakoś mnie nie podniecają. W sumie więc to spotkanie było
zarówno początkiem, jak i końcem wszelkich naszych osobistych relacji.
- Interesował się wyłącznie twoim ojcem?
- Wydaje mi się, że uważa mnie za swego rodzaju wyzwanie. Jeśli
uda mu się sprawić, żebym wybaczyła ojcu i wpuściła do serca światło,
będzie sobie w stanie poradzić z każdym przypadkiem. I dobro zwycięży.
- Ale ty wcale nie chcesz przebaczyć ojcu?
- Wolę go nienawidzić. Nie potrzebuję się z nim bratać na duchowej
autostradzie Lightfoota.
D. D. uniosła brew.
- A on właśnie tego chce? Chce zaaranżować wasze spotkanie w
przestrzeni astralnej?
- Na to wygląda. Jeśli chcesz poznać szczegóły, musisz zapytać
jego, nie mnie. Ja nie kupuję tego steku metafizycznych bzdur.
- A Greg? Mial więcej szczęścia?
Tak gładko zmieniła temat, że nieomal odpowiedziałam na jej
pytanie bez zastanowienia. Ugryzłam się w język w ostatniej chwili.
- Ja i Greg jesteśmy przyjaciółmi.
- Którzy od czasu do czasu ze sobą sypiają?
- Zdecydowanie nie.
- Którzy wychodzą na piwo? Obnażają przed sobą swoje dusze?
- Raczej takimi, którzy czasem wyskoczą na pizzę. Mamy wy-
kańczającą pracę, nie zostaje nam zbyt wiele energii na randki.
- Ale dziś wyszliście stąd razem - odpowiedziała pani detektyw. - I
wyglądało to zupełnie naturalnie.
Jej uwaga zbiła mnie z tropu. Oczywiście zdawałam sobie sprawę,
że przesłuchano dziś wszystkich członków personelu, a przecież nie
wymknęliśmy się po cichu ze szpitala pod osłoną nocy. Na pewno wiele
osób widziało nas opuszczających razem oddział i każda z nich mogła o
tym wspomnieć.
- Greg zabrał mnie stąd - przyznałam w końcu. - Troszczy się o
przyjaciół.
- I odwiózł cię do domu?
- Nie, pojechaliśmy do niego.
- Wygląda mi to na coś więcej niż przyjaźń.
- Rozmawialiśmy. Wie, że to dla mnie trudny okres.
- No cóż, sama nie miałabym nic przeciwko wypłakaniu się na jego
ramieniu.
Nie potrafiąc się powstrzymać, odpowiedziałam:
- Chyba jest dla ciebie troszeczkę za młody, nie sądzisz?
- Cóż za cięta riposta, no proszę - skomentowała sierżant wyraźnie
rozbawiona moją złośliwością. - Plotka głosi, że Greg biega za tobą od
lat. I co, udało mu się wreszcie zaliczyć ostatnią bazę?
Nie zamierzałam odpowiadać na to pytanie. Głównie dlatego, że nie
miałam ochoty wspominać wspólnie spędzonego poranka. Odrzucałam
zaloty Grega latami, a kiedy już znaleźliśmy się u niego, to on odepchnął
mnie.
- Posłuchaj - powiedziałam zniecierpliwiona - ja się nie bawię w
związki. To nie dla mnie. Zajmuję się pracą z dziećmi, reszta mnie nie
interesuje. Koniec, kropka.
- No, nie do końca.
- To znaczy?
D. D. pochyliła głowę, spoglądając na mnie uważnie.
- Dwie rodziny związane z tym oddziałem zostały zamordowane
prawie dokładnie w dwudziestą piątą rocznicę śmierci twoich bliskich. A
wczoraj powieszono dziecko, którym się zajmowałaś. Dalej uważasz, że
nie ma to z tobą nic wspólnego?
Miałam wrażenie, że ktoś wbija mi w serce ostry przedmiot. Z mojej
twarzy odpłynęła krew.
- Ale… przecież moja przeszłość… to już zamknięta sprawa… Kto
mógłby chcieć mnie skrzywdzić?
- Dobre pytanie - zastanowiła się na glos sierżant Warren. -Kto
mógłby chcieć cię skrzywdzić?
Nie potrafiłam na to odpowiedzieć. To nie mogło mieć związku ze
mną. Chciałam krzyknąć: „Tym razem nie ja miałam w ręku broń.
Przysięgam, nie ja!”.
- Muszę przeczytać raport - wymamrotałam, po czym wybiegłam ze
świetlicy. Nie mogłam dłużej rozmawiać z policjantami. Nie chciałam, by
dostrzegli malujące się na mojej twarzy przerażenie. Ani żeby źle
zinterpretowali mój żal i wyrzuty sumienia.
Piętnaście minut później, około jedenastej trzydzieści, do świetlicy
zaczęli się schodzić członkowie personelu. Opóźnienie zebrania nie było
większym zaskoczeniem z racji wcześniejszych wydarzeń. Oddział wciąż
nie funkcjonował normalnie. Chyba nigdy nie zdarzyło nam się tyle
incydentów w tak krótkim czasie. Nie pamiętałam, żeby kiedykolwiek
nasz zespół był równie niespokojny jak pacjenci.
Siedziałam w pomieszczeniu administracyjnym, wyglądając przez
szybę na oddział. Policjanci zniknęli, mogłam więc śmiało dołączyć do
kolegów zajmujących miejsca przy stole, lecz odczuwałam dziwne
skrępowanie. Nie potrafiłam przestać myśleć o słowach sierżant Warren.
Może to rzeczywiście wszystko moja wina? Może to przeze mnie Lucy
zginęła?
Zdałam sobie sprawę, że czekam na Grega. Czekam, aż przyjdzie i
sprowadzi mnie z powrotem na ziemię.
Kiedy nie zjawił się po upływie kolejnych pięciu minut,
postanowiłam go poszukać.
Szłam korytarzem, mijając śpiące w kątach dzieci oraz szereg drzwi
prowadzących do różnych pomieszczeń. W niektórych panowała
ciemność, inne były jasno oświetlone. Ani śladu Grega. Po chwili
usłyszałam jednak baryton dochodzący z ostatniego pokoju po prawej.
Nie miałam wątpliwości, do kogo należy.
Zajrzałam do środka. Greg siedział na podłodze z wyciągniętymi
przed siebie nogami. Całą uwagę skupiał na jasnowłosym chłopczyku
skulonym niczym mała piłeczka. Głaskał go po głowie i mówił do niego
spokojnym głosem, namawiając, aby się wyprostował. Ale malec
zupełnie na to nie zważał.
Nowy pacjent, pomyślałam. Ten, który dźgnął dziś rano swoją
matkę. Zupełnie się w sobie zamknął, próbuje się odciąć od rze-
czywistości. Przecież to nie może się dziać naprawdę. Nie może się
znajdować w dziwnym obcym pomieszczeniu z ludźmi mówiącymi do
niego bez przerwy.
- Mamusia… - szeptał. - Chcę do mamusi.
Poczułam nagły skurcz w sercu. To były pierwsze słowa większości
przywożonych do nas dzieci. Nawet bitych przez matki do
nieprzytomności.
- Wiem - odparł spokojnie Greg.
- Zabierz mnie do domu.
- Nie mogę tego zrobić, kolego.
- Możesz zostać ze mną. Tak jak kiedyś. Znieruchomiałam. „Tak
jak kiedyś”? Cofnęłam się na korytarz, znikając z zasięgu ich wzroku.
- Musisz tu chwilę zostać, kolego. Pomożemy ci się uspokoić i
kontrolować swoje emocje, aż nabierzesz siły i pewności siebie. Nie
martw się. Tu jest całkiem fajnie. Zajmiemy się tobą.
- Ale mamusia… - znowu zaczął chłopiec. Greg nie odpowiedział.
- Zrobiłem jej coś złego - wymamrotał malec. - Miałem nóż i
musiałem go użyć. Naprawdę musiałem.
Sprawiał wrażenie rozżalonego. Greg w dalszym ciągu milczał,
pozwalając, by zamiast niego mówiła wypełniająca przestrzeń cisza.
- Jestem niegrzecznym chłopcem, bardzo niegrzecznym -wyszeptał
mały głosem tak niskim, że ledwie go słyszałam. - A takich
niegrzecznych chłopców nikt nie kocha.
- Zadzwoniłeś na pogotowie - odparł w końcu Greg. - Bardzo
rozsądnie. Dobrze, że to zrobiłeś.
- Krew jest lepka. Ciepła. Nie wiedziałem, że będzie jej tak dużo.
Chyba zniszczyłem kanapę. - Chłopiec wybuchnął nagle płaczem. - Greg,
myślisz, że mama mnie nienawidzi? Zadzwoń do niej. Musisz do niej
zadzwonić. Powiedz, że mi przykro. Że to był wypadek. Naprawdę nie
wiedziałem, że będzie tak strasznie krwawić. Nie wiedziałem!
Maluch podniósł niebezpiecznie głos, jego pobudzenie rosło.
Weszłam do środka. Greg właśnie cierpliwe tłumaczył:
- Evan, spokojnie, weź głęboki oddech…
- Zniszczyłem kanapę!
- Evan…
- Chcę do domu, do domu, do domu. Teraz już będę grzeczny,
obiecuję. Będę grzeczny. Żadnych noży. Tylko pozwólcie mi wrócić do
domu, do domu, do domu.
Chłopiec przeturlał się na drugą stronę, po czym wstał i ruszył
pędem w kierunku drzwi. Rozpostarłam ramiona i udało mi się we
właściwym momencie zagrodzić mu drogę. Odbił się ode mnie niczym
gumowa piłka i uderzył w sąsiednią ścianę. Nie podjął kolejnej próby
ucieczki, ale walnął z całej siły głową w kartonowo-gipsową płytę,
wydając z siebie pełen frustracji krzyk:
-Aaaaaaaaaaaaaaaaaaa!
- Benadryl? - zapytałam ruchem warg. Greg pokręcił przecząco
głową.
- Działa na niego paradoksalnie. Przynieś ativan. Pobiegłam
korytarzem po leki, słysząc w oddali stanowczy głos Grega:
- Evan, posłuchaj mnie, kolego. Spójrz na mnie. Evan…
Kiedy wróciłam, z rozciętego czoła chłopca spływała w stronę nosa
strużka krwi, a Greg próbował odwrócić jego uwagę swoim telefonem.
- Evan, Evan, popatrz na mnie. Zadzwonimy do twojej mamy.
Zobacz, już do niej dzwonię. Okej? Tylko spójrz na mnie, Evan. Zobacz. -
Greg nacisnął kilka przycisków.
Evan przestał uderzać głową w ścianę i bacznie mu się przyglądał.
Całym jego ciałem wstrząsały dreszcze; bezruch był dla niego nie lada
wysiłkiem. Mały kompletnie stracił kontrolę nad sobą, blady, z
zaciśniętymi z całych sił dłońmi spoglądał tępo w przestrzeń
przekrwionymi oczami. U większości dzieci napięcie towarzyszące
atakom psychotycznym powoduje co najmniej kilkudniowe wyciszenie.
Ale Evan wydawał się gotowy na kolejną rundę.
Znowu to poczułam, ten chłód unoszący się w powietrzu niczym
ciemna chmura zasłaniająca słońce. Żałowałam, że tu dziś przyszłam.
Coś było nie tak. Na oddziale panowała jeszcze gorsza atmosfera niż
wczoraj, kiedy znaleźliśmy powieszoną Lucy…
Telefon Grega odebrała recepcjonistka.
- Poproszę z Victorią Oliver - powiedział.
Evan zaczął tańczyć z przerażającą dzikością w niebieskich oczach i
spływającą po nosie krwią, która tworzyła plamy na kraciastej koszuli
- Mamusia, mama, maminka, mamcia!
- Weź lekarstwo - rozkazał mu Greg, gdy w słuchawce rozległ się
kobiecy głos. - Victoria?
- Halo?
- Evan, lekarstwo.
Chłopiec dopadł mnie z takim impetem, że niemal upadłam.
Podałam mu papierowy kubek z lekiem. Jednym łykiem wychylił jego
zawartość, tańcząc i spoglądając na Grega trzymającego w ręce komórkę.
- Victoria? - powtórzył Greg, przykładając aparat do ucha. -Mówi
Greg. Jestem w tej chwili z Evanem… I pomyślałem… Powinien usłyszeć,
że nic ci nie jest. No i ty pewnie też chciałabyś wiedzieć, że wszystko u
niego w porządku.
Nie dosłyszałam odpowiedzi. Evan kręcił się w kółko niczym
pokryty krwią jasnowłosy derwisz w niebieskiej koszuli.
Poczułam na ramionach i kręgosłupie powiew zimnego,
świszczącego powietrza…
- Oddział psychiatrii dziecięcej, na ósmym piętrze - mówił Greg. -
Tak, zamknięty. Intensywna terapia. To naprawdę świetne miejsce, Vic.
Wszystko będzie dobrze.
Vic?… Skąd wiedział, gdzie znaleźć matkę Evana? I że będzie
chciała z nim rozmawiać? Kontaktowanie się z rodzicem, który został
dźgnięty przez swoje dziecko kuchennym nożem, nie jest
najrozsądniejszym pomysłem. No chyba że ma się pewność, że taka
osoba nie będzie miała nic przeciwko i jest wystarczająco silna
psychicznie, by poradzić sobie z sytuacją. Albo gdy się taką osobę zna…
Było mi zimno. Bardzo zimno. Trzęsłam się jak osika.
- Czy możesz… chcesz? Tylko na sekundkę… Jest wykończony…
Nie, ty musisz się teraz zająć sobą, a my zajmiemy się nim. Victoria, Vic,
zaufaj mi… Evan cię potrzebuje, ale zdrowej… Właśnie tego potrzebuje
twój syn.
- Mamusia, mama, maminka, mamcia! - jęczał chłopiec, wciąż
kręcąc się w kółko.
Greg podał mu aparat.
- Jedno zdanie, Evan. Usłyszysz glos mamy, zobaczysz, że ma się
dobrze, i powiesz jej, że u ciebie też wszystko w porządku. Okej?
Evan wziął do ręki komórkę i przycisnął ją do ucha. Uśmiechnął się
na ułamek sekundy, słysząc głos matki. Jego ciało się rozluźniło, pięty
opadły na ziemię.
I wtedy, zanim zdążyłam się ruszyć, zanim Greg zdążył wyrwać mu
z ręki słuchawkę…
- Następnym razem cię dorwę, suko - warknął Evan. - Następnym
razem wytnę ci, kurwa, serce!
Cisnął telefonem w podłogę, po czym rzucił się na ścianę i zaczął
zaciekle walić w nią głową.
- Oj, Evan… - powiedział zmęczony Greg.
A ja wybiegłam z pokoju, by przynieść więcej ativanu.
Rozdział 32
VICTORIA
Puk, puk. Kto tam? Evan? Jaki Evan?
Evan, chłopczyk, który bardzo cię kocha.
Puk, puk.
Kto tam?
Evan.
Jaki Evan?
Evan, chłopczyk, który chce cię zabić. Puk, puk. Kto tam? Michaeł,
twój mąż, który żeni się z inną. Puk, puk. Kto tam? Chełsea, twoja córka,
która myśli, że już jej nie kochasz.
Puk, puk. Puk, puk. Puk, puk.
Leżę w szpitalnym łóżku, obserwując zieloną linię na monitorze
pracy serca. Z zatłoczonego korytarza dochodzą mnie różne dźwięki.
Spieszących się pielęgniarek, naburmuszonych rodziców, pracujących
urządzeń. Wbijam wzrok w śnieżnobiałą farbę pokrywającą najbliższą
ścianę. Potem w jasne metalowe poręcze łóżka. Następnie spoglądam na
ciężki czarny telefon leżący na kocu, którym jestem przykryta. Później
znów przenoszę wzrok na monitor, dziwiąc się, jak złamane serce wciąż
może bić.
Boli mnie bok. Bandaże są poplamione krwią. Gdzieś w środku
czuję jeszcze mocniejsze kłucie. Może wdała się jakaś infekcja. Wywoła
zakażenie, zaatakuje narządy wewnętrzne. Umrę w tej sali. I nie będę
musiała wracać do domu.
Puk, puk. Kto tam? Evan. Jaki Evan?
Evan, chłopczyk, który bardzo cię kocha.
Puk, puk.
Kto tam?
Evan.
Jaki Evan?
Evan, chłopczyk, który chce cię zabić.
I wtedy w mojej głowie rodzi się myśl. Na początku zakrada się
cicho, niepewnie, ale już po chwili rośnie w silę. Nie chcę tak dłużej żyć.
Nie chcę być tym, kim jestem. Nie chcę prowadzić takiego życia.
Potrzebuję zmiany. Zmiany podejścia. Muszę ruszyć naprzód, nawet
gdyby miało mnie to zabić, bo Bóg mi świadkiem, i tak głęboko w środku
od dawna powoli umieram.
Myślę o letnim piasku. Przypominam sobie chwilę, kiedy po raz
pierwszy trzymałam w ramionach dwójkę moich dzieci. I wyraz twarzy
Michaela tego dnia, gdy mnie zostawił.
Tak wiele niespełnionych marzeń. I miłości, którą rozdałam, a która
nigdy do mnie nie wróciła.
Puk, puk.
Kto tam?
Victoria.
Jaka Victoria?
Cóż, pytanie za milion dołarów. Jaka Victoria? Muszę się stąd
wydostać. I wtedy doznaję olśnienia: już nie mam wątpliwości, co
powinnam zrobić.
Rozdział 33
Medytacja okazała się skomplikowaną sprawą. Pewnie dlatego D.
D. nigdy jej nie próbowała. Po pierwsze: przyjęcie wygodnej pozycji -
większość osób usiadła na podłodze. Praktycy zapletli kończyny w
pozycję lotosu, natomiast mniej zaprawieni w medytacyjnych bojach
oparli się o ścianę z wyciągniętymi przed siebie nogami.
Po drugie: wybranie odpowiedniego miejsca, takiego, które
zapewnia wystarczająco przestrzeni. Nawet spóźnieni Greg i Danielle nie
usiedli razem. Greg usadowił się tuż przy wyjściu na korytarz, podczas
gdy Danielle przysiadła niedaleko stojącej D. D.
Pielęgniarka spojrzała na nią i rozchyliła lekko usta, jakby chciała
coś powiedzieć. Ale niemal natychmiast je zamknęła. Przymknęła oczy i
odwróciła głowę w kierunku stojącego na środku świetlicy Lightfoota,
który wydawał polecenia niskim, melodyjnym głosem.
Szaman siedział na stole z butelką zielonej mrożonej herbaty w
zasięgu ręki, opierając nadgarstki na kolanach, z palcami zwróconymi w
stronę sufitu.
Mówił rytmicznie stanowczym tonem. D. D. znów zauważyła, że
wygląda na zmęczonego. No ale w końcu było już po północy. Ona i jej
zespół byli równie wyczerpani, dzięki czemu medytacja stanowiła miłą
odmianę.
Karen, pielęgniarka oddziałowa, zajęła miejsce najbliżej po-
mieszczeń administracyjnych. Ściągnęła na tę okazję okulary. Obok niej
usiadł rosły mężczyzna o niedźwiedziej posturze; chyba Ed, jeśli D. D.
dobrze zapamiętała. Po jego lewej natomiast przysiadła młodsza
pomocnica o krótkich czarnych włosach - Sissy? Cecille? Sierżant
Warren nie była pewna jej imienia. Potem do
grupy dołączyło pięciu kolejnych pomocników i jeszcze jedna
pielęgniarka, Janet. Brakowało jedynie Tyrone’a, który miał właśnie
dyżur - co pięć minut odnotowywał miejsce pobytu każdego pacjenta oraz
członka personelu. A że w obecnej chwili dzieci spały, a wszyscy
pracownicy przebywali w jednym pomieszczeniu, przystanął w korytarzu
naprzeciw D. D. Przypominamy podpórki do książek na dwóch
przeciwległych końcach półki, przeszło jej przez myśl.
No dobra, to już wszyscy, pomyślała, czekając na dalszy rozwój
wypadków.
-Weźcie długi, głęboki wdech - zaintonował Lightfoot. -Poczujcie,
jak wciągacie powietrze do płuc głęboko, jak oddech rozchodzi się po
całym ciele aż po czubki palców, każda komórka organizmu się kurczy,
po czym wszystkie z wolna wypełnia świeży tlen. Jeszcze jeden
spokojny, długi wdech na raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem. I
wydech, trochę krótszy. Wypchnijcie z siebie powietrze na raz, dwa, trzy,
cztery, pięć…
D. D., oparta o ścianę z rękami skrzyżowanymi na piersiach,
zauważyła, że jej oddech dostosował się do hipnotyzującego rytmu
narzuconego przez Lightfoota. Kiedy się na tym przyłapała, zmusiła się
do krótkiego urywanego oddechu, który przyprawił ją o lekki zawrót
głowy.
Alex poszedł po pizzę. Policjanci mieli przed sobą długą noc;
wcześniejsze wydarzenia oraz obecne spotkanie nie pozwoliły im
przesłuchać pracowników. Karen obiecała, że natychmiast po
zakończeniu sesji Lightfoota przyśle po kolei wszystkich pomocników.
Zakładając oczywiście, że oddział będzie pod kontrolą. A zważywszy na
nowe wrzaski i uderzenia, które usłyszała jakieś dziesięć minut temu, D.
D. nie robiła sobie zbyt wielkich nadziei.
Oby Lightfoot okazał się tak dobry, jak mówią, w przeciwnym razie
zarówno pacjenci, jak i personel mogą mieć problem z przetrwaniem
dzisiejszej nocy.
Uzdrowiciel był mokry od potu, nad górną wargą zebrały się
widoczne kropelki. Choć innym zalecał powolny, równomierny oddech,
jego klatka piersiowa falowała szybko w płytkim oddechu, a ręka oparta
na kolanie wyraźnie drżała.
Tak wiele wysiłku kosztuje go odparcie negatywnej energii?
Znalezienie światła w ciemnościach?
O Boże, zaraziła się od niego tym spirytystycznym bełkotem.
- Rozluźnijcie każdy mięsień swojego ciała - mówił Lightfoot
zmęczonym głosem.
Siedząca naprzeciw niego Karen uniosła powiekę i zmarszczyła
brwi.
- Skupcie się teraz na palcach swoich stóp. Spróbujcie wyczuć
napięcie na podeszwie, ściągnięte drobne mięśnie wzdłuż łuku stopy,
skurczone ścięgna. To przez nie zaciskacie palce i wbijacie je w podłogę.
A teraz zlokalizujcie to napięcie. I pozbądźcie się go, wypchnijcie ze
swojego ciała. Poczujcie, jak palce się prostują, a nogi wygodnie układają
na podłodze. Pięty stają się miękkie i giętkie, rozluźniają się. Zobaczcie
światło ogrzewające wasze stopy, jasną poświatę promieniującą od pięty.
Skupcie na niej uwagę. Poczujcie, jak poświata pnie się w górę wzdłuż
kostek, łydek, wewnętrznej części kolan…
Jasna poświata miała jeszcze sporo do zrobienia. Wiele mięśni
trzeba było rozluźnić. Wiele części ciała potrzebowało światła.
Towarzystwo wokół D. D. poddało się Lightfootowi. Nawet Danielle
wyglądała na bardziej odprężoną, zmarszczki na czole jakby się
wygładziły, a smukłe nadgarstki luźno opadły na kolana.
Za to Andrew wyglądał strasznie. Obficie się pocił, jego ja-snożóltą
koszulę od Armaniego pokrywały ciemne plamy. W przerwach pomiędzy
przesuwaniem poświaty od jednej części ciała do drugiej dyskretnie
popijał mrożoną herbatę. Doszli dopiero do rozluźniania brzucha, a napój
w butelce prawie się skończył. D. D. nie sądziła, żeby Lightfoot
wytrzymał do końca. Czy w trakcie medytacji można zarządzić przerwę,
chwilę odpoczynku? Czy wybija to z rytmu jak sprawdzanie policyjnego
pagera podczas uprawiania seksu?
Kiedy znów na niego spojrzała, skrzywił się. Pomasował sobie
chwilę klatkę piersiową. Jeszcze raz się skrzywił. Mięsień na jego lewym
ramieniu zaczął drgać w jakimś dziwnym, szalonym tańcu, jednakże po
chwili się rozluźnił. Lightfoot upił kolejny łyk herbaty, zacisnął mocno
oczy i uspokoił się trochę.
- Skupcie uwagę na świetle - zaczął. - Poczujcie blask światła i
miłości. Niech rozpręży wasze oskrzela, wypełni całe płuca. A teraz
popchnijcie światło wyżej, prosto do serca. Niech je zaleje miłość. Niech
miłość pulsuje w waszych żyłach, usuwając z ciała wszelkie negatywne
emocje i wprowadzając wasze kończyny w stan błogiej lekkości. Światło
to miłość. Miłość to światło. Zalewa was, bije w waszym sercu, pulsuje
pod skórą. Wasze ręce chcą same wznieść się do góry unoszone miłością,
wypełnione radością.
Kilka par rąk w pokoju rzeczywiście się podniosło. Danielle i Karen
siedziały jednak bez ruchu. Pielęgniarka oddziałowa zarzuciła medytację,
wpatrywała się tylko w Lightfoota.
- Ciepło - mówił. - Miłość. Światło. Żar. Radość. Wstrzymuję się od
wszelkich osądów. Rozumiem, że ponoszę odpowiedzialność za swoje
czyny, i odpuszczam sobie wszystkie winy. Przebaczam też innym.
Jestem bytem wypełnionym światłem. I wzywam to światło… Wzywani
znajdującą się w tym pomieszczeniu miłość… - Usta wykrzywił mu nagle
grymas, odsłaniając zęby. Lightfoot opanował go szybko i kontynuował: -
Szukam miłości moich przyjaciół, kompanów, współpracowników… -
Glos znów mu się załamał. Ramiona drgnęły, spoczywająca na kolanie
lewa ręka podskoczyła. Po chwili Lightfoot wybałuszył oczy i zamrugał
kilka razy, nie próbując już niczego ukryć i zasłaniając ręką twarz przed
światłem lamp sufitowych.
Ta nagła przerwa zwróciła uwagę grupy. Danielle otworzyła oczy.
Greg również. Spoglądali niepewnie na uzdrowiciela.
Karen wstała, wkładając z powrotem na nos okulary w drucianych
oprawkach.
- Andrew? - zagadnęła, kiedy jego ciałem targnął kolejny silny
dreszcz.
D. D. odeszła od ściany - zdała sobie wreszcie sprawę, że dzieje się
coś dziwnego.
Lightfoot uniósł głowę w kierunku sufitu, zamknął oczy i spiął się
cały tak, jakby toczył jakąś wewnętrzną walkę.
-Wzywam ŚWIATŁO! - krzyknął nagle. - Jestem bytem
wypełnionym MIŁOŚCIĄ. Epatuję RADOŚCIĄ, SPOKOJEM i
ZADOWOLENIEM. Pozbywam się wszelkiej negatywnej energii.
Wstrzymuję się od wydawania osądów. Czuję miłość moich
przyjaciół i społeczności. Ich MIŁOŚĆ daje mi siłę, by ODEPCHNĄĆ
ciemne moce panoszące się w tym budynku. Koniec z NEGATYWNĄ
ENERGIĄ. Koniec ze złością i BÓLEM. Jesteśmy zjednoczeni światłem,
wypełniamy to miejsce MIŁOŚCIĄ. Wzywam ŚWIATŁO, ŚWIATŁO,
ŚWIAT… - Urwał nagle i zasłonił twarz obiema rękami. Sekundę później
pochylił się do przodu i opadł na podłogę, a jego ciałem wstrząsnęły silne
dreszcze. - Światło, światło! -wrzeszczał. - Wypala mi oczy, moje oczy…
- Wezwać ekipę reanimacyjną - rozległ się głos podbiegającej do
niego Karen. - Zadzwońcie na dół, niech wezmą sprzęt, na cito!
Klęczała przy nim, próbując unieruchomić mu głowę. Kołysał
ciałem, usiłował ją odepchnąć.
- Dajcie szpatułkę - zażądała Karen, starając się unieść mu powiekę,
by sprawdzić źrenice.
- Nie dotykaj mnie, nie dotykaj, nie dotykaj. Parzy…
Cały personel z lekkim opóźnieniem ruszył do akcji. Danielle i
Janet pobiegły po środki medyczne. Greg chwycił za telefon, podczas gdy
pozostali pomocnicy odsuwali stoły, by zrobić więcej miejsca.
Lightfootowi szyja i plecy wygięły się w luk, mięśnie się kurczyły i
rozluźniały pod opaloną skórą. Karen udało się wreszcie unieść jego
powiekę. Ku zaskoczeniu D. D. tęczówki były widoczne. Andrew
wpatrywał się w Karen przytomnie.
- Światło… - jęczał, pozwoliła mu więc zamknąć oczy. Andrew
znów wydał z siebie jęk, tym razem w jego glosie słychać było jednak
ulgę.
Danielle i Janet wróciły z potrzebnymi środkami. Karen sięgnęła po
szpatułkę i wsunęła ją Lightfootowi do ust. Natychmiast spróbował ją
wypluć.
- Nie dotykajcie mnie!
- Ręcznik - poprosiła Karen, przewracając go na bok. - Szybko,
zawiążcie mu oczy. Cecille, wyłącz światło. Wystarczy nam to z
korytarza.
Cecille wykonała polecenie przełożonej, Ed natomiast ruszył
korytarzem po ręcznik. Kiedy w pokoju zapanował mrok, Andrew się
rozluźnił.
- Boli. Nie chce przestać… - mamrotał. - W środku. Czuję to. Zimno,
zimno, zimno. Tak bardzo… piecze. Muszę walczyć. Jasna poświata,
światło, światło. Jestem zmęczony… taki zmęczony… Muszę znaleźć…
światło… Ed wrócił ze stertą ręczników. Poskładali jeden wzdłuż i
przykryli nim górną część twarzy Lightfoota, zasłaniając mu oczy. D. D. z
wysiłkiem oderwała palce Andrew od nadgarstków Karen i ułożyła je na
przygotowanym kolejnym ręczniku.
- Mów do mnie - domagała się głośno Karen. - Zostań z nami. Gdzie
cię boli?
- Nogi… ręce… plecy… całe ciało… mięśnie… strasznie boli… -
Znów zaczął się rzucać po podłodze. - Za głośno. Za jasno. Przestańcie,
przestańcie, przestańcie…
- Światło sprawia ci ból? - zapytała Karen.
- Wypala mi oczy.
- A hałas? - wtrąciła D. D.
- Aaaaaaaaaaaaa - jęknął, unosząc dłonie, by zasłonić uszy. Nagle z
impetem otworzyły się drzwi i do pomieszczenia wkroczył
ochroniarz, a za nim dwaj sanitariusze. Dostrzegli Lightfoota
wijącego się na ziemi w konwulsjach i natychmiast ruszyli w jego
kierunku.
- Objawy? - zapytał jeden z sanitariuszy.
- Zaczęło się jakieś trzy minuty temu. Drgawki, nadwrażliwość na
światło i hałas - relacjonowała Karen. - Ale jest przytomny, świadomy
tego, co się dzieje.
- Tętno?
- Dwieście dziesięć.
Pielęgniarz uniósł brwi. D. D. rozumiała jego zdziwienie. Taki puls
byłby zrozumiały, gdyby Andrew wspinał się właśnie na Mount Everest.
- Miewał w przeszłości napady padaczkowe? - zapytał sanitariusz,
sprawdzając podstawowe parametry życiowe.
- Nie wiadomo - odpowiedziała Karen dokładnie w chwili, gdy
Lightfoot wyjąkał:
- Nie. Nie padaczka… skurcze… skurcze mięśni. Sanitariusz spojrzał
na przykrytą ręcznikiem twarz chorego, a potem znów na Karen.
Pielęgniarka wzruszyła ramionami.
- Ciemność… - stękał Lightfoot. - Wypełniają mnie ciemne moce.
Tak zimno… piecze…
- Halucynuje - zauważył sanitariusz. Wyprostował się i kiwnął
głową na kolegę. Chwycili deskę ortopedyczną gotowi do akcji.
- Chwileczkę - przerwała im D. D.
Kiedyś o czymś podobnym czytała. Zaskakująca przytomność
umysłu pacjenta nawet w chwili ostrego napadu. Podeszła do stolika, na
którym siedział wcześniej Lightfoot, i powąchała mrożoną herbatę. Nie
poczuła niczego dziwnego. Dotknęła opuszką palca kropli płynu, która
została na brzegu butelki. Ostrożnie ją zlizała i natychmiast ze wstrętem
wystawiła język. Smakowała…
Jak herbata. Cytrynowa. Tylko ten gorzkawy posmak…
- Musicie to jak najszybciej oddać do laboratorium - poinformowała
sanitariuszy. - Wydaje mi się, że to strychnina.
- Trutka na szczury? - podpowiedział z korytarza Greg.
- W jego herbacie? - zawtórowała mu Karen, marszcząc brwi.
Członkowie personelu spojrzeli po sobie, a następnie wbili wzrok w
targane konwulsjami ciało Lightfoota. - Objawy pasują. - Popatrzyła na
pielęgniarzy. - Nadwrażliwość, skurcze mięśni, początkowa
przytomność…
- No tak. - Mężczyźni skinęli głowami. - Jak się nad tym
zastanowić… Ale w takim razie nie ma czasu do stracenia, następny etap
to niewydolność oddechowa. No, kolego, trzymaj się. Masz szczęście, nie
ma to jak zostać otrutym w szpitalu.
Przy pomocy pozostałych mężczyzn przenieśli Lightfoota na nosze,
po czym ruszyli w stronę windy.
Krótki dźwięk zasygnalizował, że właśnie przyjechała. Drzwi się
rozsunęły. Z kabiny wyszedł Alex niosący stertę pudełek z gorącą pizzą.
Spojrzał na sanitariuszy, następnie na przypiętego pasami do noszy
szamana, a później na przerażonych pracowników oddziału. Wszyscy
wpatrywali się w niego w milczeniu.
- Co się stało naszemu uzdrowicielowi? - zapytał.
- Dobre pytanie - odpowiedziała D. D.
Karen i jej podwładni może i znali się na pielęgniarstwie, lecz nie
bez powodu to D. D. zarabiała grubą kasę.
- Skąd Lightfoot wziął tę herbatę? - zapytała natychmiast po
odejściu sanitariuszy.
- Nie mam pojęcia. Wydaje mi się… wydaje mi się, że przyniósł ze
sobą. - Karen popatrzyła po swoich współpracownikach. Kręcili się po
świetlicy wciąż tylko częściowo oświetlonej, kopiąc porozrzucane na
ziemi ręczniki i wpatrując się w poprzestawiane meble. Niektórzy
pocierali ramiona, jakby było im zimno.
- Na pewno nie trzymacie mrożonej herbaty w pomieszczeniu
kuchennym?
-Nie.
- A kawiarnia na dole?
Karen pokręciła niepewnie głową.
- To herbata marki Koala - wtrąciła się Danielle. - Ta firma
produkuje wyłącznie naturalne, organiczne, „zielone” artykuły. Nie
sądzę, żeby można taką tutaj kupić.
- Dzięki Bogu, przynajmniej tyle - wymamrotała D. D., jako że
ostatnią rzeczą, którą miała ochotę się teraz zająć, było zamknięcie
szpitalnej kawiarni i wezwanie kontroli sanitarnej. - Czy Lightfoot miał
ze sobą jakieś rzeczy? Pojemnik z jedzeniem? Teczkę? - Przypomniała
sobie, że miał przewieszony przez ramię brązowy pasek, kiedy ona i Alex
zobaczyli go przy windzie. - A może torbę? - zastanowiła się głośno. -
Znajdźcie ją. Karen posłusznie poprowadziła sierżant Warren do
pomieszczenia administracyjnego, w którym Andrew zostawił brązową
skórzaną torbę. W środku D. D. znalazła grecki jogurt i paczkę ziaren
słonecznika. Wzięła jedzenie ze sobą, by oddać je do badania, i wróciła
do świetlicy. Pracownicy spoglądali na siebie nerwowo, zastanawiając się
pewnie, kto będzie następny.
- Ktoś jeszcze pil mrożoną herbatę? - zapytała D. D. Wszyscy
pokręcili przecząco głowami.
- A ktoś jadł dziś w szpitalu?
Cztery osoby uniosły do góry ręce. D. D. zauważyła, że nie było
wśród nich Grega ani Danielle.
- O której?
Zaczęli zmianę o siódmej wieczorem i około dziewiątej, może wpół
do dziesiątej zrobili sobie przerwę, by coś przekąsić.
- No to nic wam nie będzie - poinformowała ich D. D. -Strychnina
jest jedną z najszybciej działających trucizn. Objawy pojawiają się mniej
więcej pięć minut po spożyciu, więc jeśli wciąż trzymacie pion, nic wam
nie grozi. To by się zgadzało z tym, cośmy widzieli: Lightfoot otworzył
napój, upił kilka łyków, rozpoczął zajęcia z medytacji, wypił jeszcze
trochę i jakieś osiem minut później…
- Upadł w konwulsjach na podłogę - dokończyła Karen stłumionym
głosem. Wszyscy wpatrywali się teraz w stół, na którym siedział
wcześniej Andrew.
- Strychnina jest bezzapachowa - poinformowała sierżant Warren
zaniepokojonych pracowników. - Ale ma gorzkawy posmak. Jeśli więc
natraficie na coś, co będzie dziwnie smakować, natychmiast to odłóżcie.
Zadzwonię do laboratorium, żeby sprawdzono wodę na oddziale. I
wszystko, co jest w kuchni. Tyle że to trochę potrwa. Kiedy dzieci
powinny dostać następny posiłek?
- Dopiero na śniadanie - odparła Karen. - Ale niektórzy pacjenci
potrzebują nocnej przekąski.
D. D. zastanowiła się chwilę.
- Wybierajcie jedzenie w oryginalnych, nienaruszonych
opakowaniach. Małe porcje płatków śniadaniowych albo coś w tym stylu.
Rozumiecie, o co mi chodzi?
Wszyscy pokiwali w milczeniu głowami.
- Okej. Kto widział Lightfoota z herbatą?
Kobieta o krótko przyciętych włosach uniosła do góry rękę. Cecille.
- Przyszłam pierwsza. Andrew jeszcze nie było, ale butelka stała już
na stole. Może właśnie ją otworzył i wyszedł, bo czegoś zapomniał. Albo
poszedł wyrzucić nakrętkę.
- Nakrętka! - krzyknęła D. D. i pomaszerowała w stronę kosza na
śmieci. Zobaczyła ją na wierzchu, widniało na niej „Mrożona herbata
Koala”. Nałożyła rękawiczki i wyciągnęła ją. Nakrętka była metalowa,
butelka szklana. Niełatwo wstrzyknąć coś do środka. Nie. Najpierw
trzeba zdjąć nakrętkę. A dopiero potem dodać truciznę.
Oczywiście produkt mógł zostać skażony jeszcze podczas procesu
produkcji, może w ramach jakiegoś olbrzymiego ataku ter-
rorystycznego. Albo hałaśliwa suczka Lightfoota wymyśliła sobie
tego typu zemstę na swoim panu i w domu doprawiła jego herbatę.
D. D. sądziła jednak, że napój zatruto, kiedy już znalazł się w
świetlicy.
- Jak długo nie było Lightfoota? - zwróciła się sierżant Warren do
Cecille.
Kobieta wzruszyła ramionami.
- Nie jestem pewna. Niedługo. Kilka minut. Może pięć. Ludzie
zaczynali się powoli schodzić, nie zwróciłam uwagi…
D. D. rozejrzała się po pokoju. Pracownicy po kolei spuszczali
wzrok.
- Byłem z pacjentem - zgłosił nagle Greg. Spojrzał na Danielle. -
Ona też. Spóźniliśmy się.
Już podają alibi. Bardzo jej się to podobało. A wcześniej twierdzili,
że to detektywi psują atmosferę na oddziale.
- Nie rozumiem - powiedziała Karen. - Czemu ktoś miałby chcieć
go otruć? To wszystko to… to jakiś obłęd.
- Dobre pytanie - zauważyła D. D. - Może dlatego, że przyszedł tu,
by oczyścić oddział z negatywnej energii? By wszystko uspokoić? Idąc
tym tokiem rozumowania, może komuś jest to nie na rękę. Może ktoś nie
chce, by to miejsce było spokojne. Woli, żebyście biegali za
rozjuszonymi dzieciakami. Lightfoot otruty. Personel kompletnie
spanikowany. Misja zakończona sukcesem.
Karen przyglądała się jej szeroko otwartymi oczami.
- Przecież to czyste szaleństwo!
- Dwanaście trupów i jedna osoba na intensywnej terapii. Wszyscy
związani z waszym oddziałem. Ma pani rację, czyste szaleństwo.
- Mam dosyć tych oskarżeń! Nie jesteśmy takimi ludźmi…
- A dokładnie jakimi ludźmi nie jesteście? - zapytała z
zainteresowaniem D. D.
- Nie jesteśmy zabójcami. Doktorami Śmierć czy Aniołami Śmierci.
- Opiekunami uważającymi, że ich podopieczni, młodzi pacjenci z
zaburzeniami psychicznymi, i tak nie mają szans na normalne życie? -
przyszła jej z pomocą D. D.
Karen posłała jej piorunujące spojrzenie.
- Ja i mój personel robimy wszystko, żeby pomóc tym dzieciakom.
Nigdy byśmy ich nie skrzywdzili.
- Ludzie się zmieniają.
- Nie! - Karen aż poczerwieniała z wściekłości. - Nic pani nie
rozumie. To jest oddział psychiatrii dziecięcej. Wszyscy bardzo blisko ze
sobą współpracujemy. I odnosimy sukcesy właśnie dlatego, że tak dobrze
się znamy, że tak bardzo w siebie nawzajem wierzymy. Ufam moim
pracownikom do tego stopnia, że gdyby któryś z nich podał mi teraz coś
do picia, wychyliłabym całą zawartość bez cienia wahania.
D. D. odczekała chwilę, by zobaczyć, czy ktoś z jej podwładnych
podejmie wyzwanie, ale nikt się nie poruszył.
- A może to dowodzi pani winy? - zauważyła sierżant Warren.
- Przecież pierwsza pobiegłam mu z pomocą!
- Może wiedziała pani, co za chwilę się stanie.
- Jak pani śmie! Jestem pielęgniarką…
- Tak, tak, oczywiście - przerwała jej D. D. - Już to pani mówiła. Ale
fakt jest faktem: ktoś otruł Lightfoota i zgaduję, że ten ktoś stoi tu pośród
nas. No, chyba że negatywnej energii panującej na oddziale wyrosły
nagle ręce.
Nikt nie odezwał się słowem, co D. D. potraktowała jako dowód na
słuszność swoich racji. Kontynuowała:
- Według mnie sytuacja pogarsza się z minuty na minutę, w związku
z czym mój zespół weźmie teraz w obroty każdego członka pani
personelu. Nikomu nie wolno opuścić oddziału, zanim nie zostanie
przesłuchany przez któregoś z moich detektywów. Nie ma schodzenia do
kawiarni. Ani przerw na papierosa. Rozumiemy się? No to zaczynamy
imprezę. A kandydatem numer jeden będzie… - D. D. poszukała
wzrokiem swojego celu. - Pan trener z siłowni. Proszę za mną.
Rozdział 34
Greg nie wyglądał na uradowanego. Rosły mężczyzna dreptał
korytarzem do prowizorycznego centrum dowodzenia bostońskiej policji
ze wzrokiem wbitym w podłogę, powłócząc nogami w trampkach. D. D.
poczuła zalewającą ją falę gorąca i lekkie zawroty głowy. Fajnie, że wciąż
potrafi złamać nawet największego twardziela.
Wszedłszy do pokoju, zobaczyli rozłożone na stole pizze
przyniesione przez Alexa. Zapach roztopionego sera, świeżo upieczonego
ciasta i pikantnego pepperoni sprawił, że sierżant Warren poczuła
burczenie w brzuchu. Może i była pewna ironia w opychaniu się tuż po
tym, jak na oddziale otruto mężczyznę, ale D. D. umierała z głodu. Alex i
kilku innych detektywów już zajadali się ciepłym posiłkiem. Spojrzeli z
zainteresowaniem na D. D., która po wejściu do pomieszczenia bez chwili
zwłoki ruszyła w kierunku pachnącej pizzy, wybrała dwa kawałki z
największą ilością sera i dodatków i nałożyła je na papierowy talerzyk.
- Proszę się częstować - powiedziała do Grega.
- Nie, dziękuję.
- Coś do picia? Woda sodowa? A może mrożona herbata? Spojrzał
na nią z niechęcią, kręcąc głową.
- Założę się, że nasze jedzenie jest bezpieczniejsze od waszego -
oznajmiła.
- Akurat w tej kwestii zgadzam się z Karen - odparł sztywno.
- Lojalność wobec zespołu?
- I tak pani tego nie zrozumie.
- Oczywiście, że nie. Gliny. Co my możemy wiedzieć o pracy
zespołowej?
Drzwi do pokoju się otworzyły i do środka wkroczyła Danielle.
- Nie twoja kolej, sikoreczko - poinformowała ją D. D. z buzią pełną
pizzy. - Wracaj do swoich przyjaciół.
- Nie mogę - odpowiedziała Danielle. - Jestem na urlopie, więc
Karen przysłała mnie tutaj.
- Chcesz pogadać? Super. Alex zabierze cię do innego pokoju.
Alex… - D. D. przywołała go gestem.
- Nie - przerwała jej Danielle. -Tak.
- Nigdzie się nie wybieram.
D. D. zmarszczyła brwi, odłożyła papierowy talerzyk i energicznym
krokiem podeszła do pielęgniarki. Stanęły twarzą w twarz. D. D. była
wyższa od Danielle zaledwie o trzy centymetry, jednakże doskonale
wiedziała, jak tę przewagę wykorzystać.
- To zamknięta impreza. Do widzenia. -Nie.
- O co ci, kurwa, chodzi? Pielęgniarka odsunęła się zdenerwowana.
- O ciebie. O niego. - Spojrzała na Grega. - O cały ten pieprzony
oddział. Potrzebujecie odpowiedzi? Ja potrzebuję ich jeszcze bardziej. A
to znaczy, że Greg musi zacząć mówić.
D. D. odwróciła się w jego stronę.
- Wiesz, o co jej chodzi? Greg pokręcił głową.
- Oczywiście, że wiesz - odparła Danielle, nie spuszczając wzroku z
D. D. - Słyszałam, jak rozmawiałeś z nowym chłopcem. Znasz Evana.
Poznałeś go, zanim trafił na oddział. Jak to możliwe, Greg? Skąd go znasz
i dlaczego nic nam o tym nie powiedziałeś?
- Danielle…
- Na miłość boską! - wybuchła. - Zamordowano dwie rodziny. I
Lucy. A Lightfoot leży w szpitalu. Ile jeszcze osób musi zginąć? Dzieje
się coś złego. Ktoś robi krzywdę naszym dzieciakom. Musisz zacząć
gadać. Skąd znasz Evana?
D. D. oparła ręce na biodrach.
- No to teraz proszę nam wszystko wyśpiewać jak na spowiedzi.
Zdajesz sobie pewnie sprawę, że inaczej cię stąd nie wypuścimy.
Greg stal bez ruchu z zaciśniętymi ustami. Z jego twarzy nie można
było nic wyczytać. Wpatrywał się w Danielle. Ona też nie spuszczała z
niego wzroku.
- Znałem te rodziny - powiedział nagle. - Wszystkie.
Utrzymywałem z nimi kontakty poza oddziałem. To ja jestem
brakującym ogniwem.
- Jakieś dwa lata temu zacząłem sobie dorabiać - oświadczył kilka
minut później Greg. Siedział na stole obok Danielle, naprzeciw D. D. i
Alexa. Chociaż wcześniej nie chciał nic do picia, trzymał teraz w ręku
wodę sodową. Zarówno on, jak i Danielle własnoręcznie otworzyli sobie
puszki z wodą i ostrożnie spróbowali ich zawartości.
- Na początku pomagałem tylko jednej rodzinie, którą znalem z
oddziału. Czteroletnia córeczka tych ludzi cierpiała na schizofrenię.
Narzekali, jak trudno im znaleźć chwilę dla siebie, wyjść na randkę, na
spacer, do sklepu. Ich bliscy nie poradziliby sobie z dziewczynką, a lista
osób oczekujących na odpowiednio przeszkoloną pomoc była długa.
Współczułem im. Przede wszystkim matce. Widać było, że długo tak nie
wytrzyma. Zaproponowałem więc, że zaopiekuję się Marią któregoś
wieczora pod ich nieobecność. Nie przyjąłem za to pieniędzy - dodał
pospiesznie, zwracając się chyba bardziej do Danielle niż D. D. i Alexa. -
To była przysługa. Naprawdę chciałem ich odciążyć. Ale potem
zadzwonili do mnie znowu. Powiedzieli, że przydałaby im się pomoc, i
chcieli za nią zapłacić. Trzydzieści dolców za godzinę. Więcej niż dostaję
tutaj.
- Trzydzieści dolców za godzinę? - powtórzyła z niedowierzaniem
D. D.
- Niewielu jest ludzi, którzy mogą się tego podjąć - wyjaśniła
Danielle, spoglądając na D. D. i omijając wzrokiem Grega. - Niektórzy
się do tego nie nadają, inni nie mają odpowiednich kwalifikacji. Rodzice
dziecka specjalnej troski nie mogą zatrudnić nastolatki mieszkającej za
rogiem, w związku z czym stają się więźniami własnego domu. Mają
najbardziej wyczerpującą pracę na świecie i ani jednego dnia wolnego.
Co oznacza, że ci, których na to stać…
- Dobrze płacą - dokończyła D. D.
- Bardzo dobrze - dodał Greg, tym razem z trochę większą
pewnością siebie. - Do tego znają rodziny innych dzieci z podobnymi
problemami, a jak już się wieść rozniesie…
- Można sobie z tego zrobić niezłą fuchę na boku. - D. D.
zmarszczyła brwi. - Ale po co ta cala tajemnica?
- Bo można to uznać za naruszenie regulaminu. Za konflikt
interesów. Szpital płaci mi za opiekę nad tymi dziećmi. Umawianie się
dodatkowo z rodzicami…
- Czerpanie podwójnych zysków?
- Hm… Chodzi o to, że w przeszłości zdarzały się pewne nadużycia
ze strony pomocników. No wiecie, takie żerowanie na przytłoczonych
problemami rodzicach. I w związku z tym stworzono pewne zasady.
- A dokładniej zabroniono świadczenia usług na rzecz rodzin dzieci
przebywających na oddziale - sprecyzowała D. D.
- Zgadza się.
- Ty to jednak robiłeś. I to od dawna.
Greg się zaczerwienił i wbił wzrok w podłogę.
- Przysięgam, że nigdy nie zabiegałem o pracę. To oni dzwonili do
mnie, nie odwrotnie. Nigdy nikogo do niczego nie nakłaniałem.
Naprawdę.
- Dlaczego więc łamiesz regulamin? - zapytała D. D. - Twierdzisz,
że jesteś porządnym facetem. A to przecież niezgodne z zasadami
szpitala.
- Dla pieniędzy - powiedział łagodnie, nie patrząc na Danielle. -
Potrzebuję pieniędzy.
- Potrzebujesz? Czy lubisz je mieć? - naciskała D. D.
- Potrzebuję.
- Na co?
- Dla mojej siostry.
- A dokładniej?
- Jest w zakładzie psychiatrycznym. I spędzi w nim resztę życia. A
placówka, w której chciano ją umieścić, przypomina raczej więzienie. To
moja siostra. Nie mogłem jej tak zostawić.
- Więc znalazłeś jej inny ośrodek?
- Tak, prywatny. Oczywiście kosztuje fortunę. Część opłat jest
refundowana, resztę muszę sam dopłacać. Wychodzi dwadzieścia tysięcy
rocznie.
- Dwadzieścia tysięcy? - powtórzyła z niedowierzaniem sierżant
Warren.
- W przypadku opieki psychiatrycznej również obowiązują prawa
rynkowe. Zasada podaży i popytu. Zbyt mała podaż przy popycie
rosnącym z roku na rok. Możecie zapytać Karen. Kiedyś rocznie trafiało
do nas zaledwie kilkoro dzieci z poważnymi zaburzeniami
psychotycznymi. W tej chwili przyjmujemy tyle miesięcznie. I skoro my
nie wiemy, co z nimi robić, to co mają powiedzieć ich rodzice?
- A twoi rodzice? - zapytała D. D. - Nie mogą pomóc siostrze? -Nie.
- Dlaczego?
Greg zamilkł. Wbił wzrok w stół, przesuwając palcami po jego
brzegu.
- Danielle - powiedziała D. D. po upływie kolejnej minuty. -Idź na
spacer.
- Nie - odezwał się w końcu Greg. - Niech zostanie.
- W takim razie mów dalej. Westchnął, jakby rozważał coś w
myślach.
- Moi rodzice nie żyją - wydusił z siebie w końcu.
- Od jak dawna?
- Od osiemnastu lat.
D. D. dokonała szybko w głowie niezbędnych obliczeń.
- Więc ile miałeś lat… dwanaście?
- Czternaście.
- Okej. Umierają rodzice. Ty masz czternaście lat, a twoja
psychicznie chora siostra… starsza czy młodsza?
- Starsza. Szesnaście.
- Przejmuje nad tobą opiekę?
- Nie może.
- Bo ma problemy psychiczne.
- Nie. - Uniósł wzrok, znów westchnął, po czym podjął wreszcie
decyzję. - Bo zostaje aresztowana za zamordowanie rodziców. Otruła ich.
Strychniną.
* **
- Nie znam szczegółów - wyjaśnił Greg. - Byłem jeszcze dzieckiem,
a moja siostra… Nie wiem. Przez te wszystkie lata usłyszałem wiele
różnych wersji wydarzeń. Na sali sądowej adwokat utrzymywał, że
działała w obronie własnej. Sugerował, że ojciec się nad nią znęcał, a
matka nie reagowała, więc Sally zabiła ich oboje. Potem przeszła
poważne załamanie nerwowe. Zdiagnozowano u niej ostrą depresję i
osobowość typu borderline. Obrona próbowała dowieść, że te zaburzenia
były efektem maltretowania, i wszystko jeszcze bardziej się
skomplikowało. W końcu prokuratura zgodziła się oddalić zarzuty pod
warunkiem, że siostra zostanie umieszczona w zakładzie
psychiatrycznym. Dziadkowie, których ustanowiono naszymi
opiekunami, zgodzili się na ugodę zaproponowaną przez sąd, i tyle.
Siostrę zamknięto, a my udawaliśmy, że to wszystko nigdy się nie
wydarzyło.
- Gdzie to było? - zapytała D. D., skrzętnie wszystko notując.
- W Pittsburghu.
- Skąd siostra wzięła strychninę?
- Nie mam pojęcia.
- Jak ją podała?
- Nie wiem. Byłem wtedy na weekendowym obozie skautow-skim.
D. D. spoglądała na niego sceptycznie.
- Chcę znać dokładną datę, miejsce i nazwiska co najmniej dwóch
świadków, którzy potwierdzą twoje zeznania.
Greg podał jej nazwę miejscowości, w której odbywał się obóz, datę
oraz nazwiska dwóch opiekunów. Podobno nie po raz pierwszy proszono
go o te informacje.
- Czy ojciec znęcał się nad siostrą?
- Nigdy nie zauważyłem żadnych oznak maltretowania.
- Więc może twoja siostra chciała się po prostu pozbyć rodziców?
- Nigdy nie przejawiała agresji.
- No ale w którąś wersję wydarzeń musisz wierzyć. A czy B?
Sadystyczny ojciec czy siostrzyczka morderczyni? Nie powiesz mi
chyba, że nigdy się nad tym nie zastanawiałeś.
- Wciąż się zastanawiam - przyznał Greg. - I wciąż nie znam
odpowiedzi. Tak to jest z zaburzeniami psychotycznymi.
- Niemniej harujesz jak wół, nie mówiąc już o łamaniu regulaminu,
żeby zapewnić siostrze lepsze warunki życia. To musi coś znaczyć.
Greg milczał. Kiedy znów się odezwał, nie patrzył na D. D., tylko
na Danielle.
- Na pewne pytania dotyczące mojej rodziny nigdy nie znajdę
odpowiedzi. Ale może to po prostu nie ma znaczenia. Albo moja siostra
zabiła ojca, bo zrobił jej coś strasznego, albo dlatego, że coś strasznego
działo się z nią. W obydwu wypadkach to nie jej wina. I nie zmienia to
faktu, że jest moją jedyną rodziną. Tylko ona mi została.
Danielle nic nie mówiła. Kamienna twarz, spięte ciało. Wyglądało
na to, że przebaczanie nie jest jej najmocniejszą stroną.
- A dziadkowie? - zapytała D. D.
- Odeszli kilka lat temu. Zabójstwo, sądy, hospitalizacja siostry…
bardzo wiele ich to kosztowało. Nigdy tak naprawdę nie doszli po tym do
siebie.
- Więc zostajesz sam i pracujesz tutaj. Potem decydujesz się na
umieszczenie siostry w lepszym zakładzie, co oznacza zwiększenie
wydatków. Potrzebujesz więcej pieniędzy. Dużo więcej. Na szczęście
świat pełen jest zdesperowanych rodziców chorych psychicznie dzieci,
tak że okazji dorobienia sobie na boku nie brakuje. Zaczynasz pracę u
pierwszej rodziny… co potem?
- Polecają mnie następnej… a ta kolejnej… i tak dalej. A czasem na
oddziale jakoś to wychodzi w rozmowie.
- Więc może jednak - zasugerowała D. D. - nakłaniałeś bezradne
rodziny do skorzystania ze swoich usług?
- Nie - odparł stanowczo Greg. - Czasem pytali. Zupełnie naturalnie.
W końcu mam odpowiednie kwalifikacje do opieki nad tymi dziećmi. A
oni potrzebowali pomocy. Jeśli więc sami zaczynali rozmowę na ten
temat, odpowiadałem.
- To prawda, pytają - potwierdziła cicho Danielle. - Nieraz
słyszałam, jak nagabywali Karen, prosząc, by pozwoliła swoim
pracownikom zajmować się ich dziećmi po godzinach. Czasem
rozpaczliwie poszukują pomocy.
- Jak to się zaczęło z Harringtonami? - zapytała D. D.
- Znałem ich z oddziału. Ozzie był bardzo ruchliwym dzieckiem, a
wiadomo - Greg wzruszył ramionami - dla mnie to nie problem. Nie mam
nic przeciwko zapasom czy wyścigom i potrafię takie zabawy
kontrolować. Na tym polega moja praca. A Denise i Patrick właśnie tego
potrzebowali. Ustaliliśmy więc, że raz w tygodniu rano, w zależności od
mojego grafiku, zabiorę gdzieś Ozziego i trochę się z nim pobawię.
Czasem szliśmy do parku, czasem na rower. Zawsze robiliśmy coś
wymagającego wysiłku fizycznego. Oni mieli chwilę dla siebie, a Ozzie
mógł się wyładować. I wszyscy byli zadowoleni.
- Kiedy to się zaczęło i jak długo trwało? Greg zastanowił się
chwilę.
- Zaczęliśmy we wrześniu zeszłego roku. Nie pamiętam dokładnej
daty. Jakoś niedługo po tym, jak wypisali Ozziego ze szpitala.
Spotykaliśmy się przez dziewięć miesięcy, a potem Patrick stracił pracę,
więc nie było ich stać.
- I co wtedy zrobiłeś?
- To znaczy?
- Zwolnili cię - zauważyła D. D. - I co?
- Zwolnili? Nie mieli kasy. Przecież na takie rzeczy nie ma się
żadnego wpływu. Szczerze mówiąc, bardzo im współczułem. Byli
dobrymi ludźmi, a i tak mieli wystarczająco ciężkie życie. Ozzie jednak
zrobił widoczne postępy, więc doszedłem do wniosku, że jakoś sobie
poradzą.
- Co masz na myśli, mówiąc, że „Ozzie zrobił widoczne postępy”?
- No wie pani, z Andrew.
D. D. przechyliła lekko głowę. Przyglądała się badawczo Danielle i
Gregowi.
- No tak. Harringtonowie korzystali zarówno z usług szpitalnego
pomocnika, jak i uzdrowiciela. I może kogoś jeszcze? - Wpatrywała się w
Danielle. Ta pokręciła energicznie głową.
- Jestem dyplomowaną pielęgniarką. Nawet gdyby chcieli zrobić ze
mnie opiekunkę do dziecka, nie byłoby ich na mnie stać.
Twarz Grega przybrała natomiast odcień głębokiej purpury. D. D.
pochyliła się do przodu i spojrzała na niego uważnie.
- No dalej, wyduś to z siebie. Przyznaj się, to dobrze zrobi twojej
duszy.
- Bo… powiedzmy, że to nie był przypadek, że Harringtonowie
zatrudniali i mnie, i Lightfoota.
- Ciekawe. A dokładniej?
Danielle również wpatrywała się w niego szeroko otwartymi
oczami niczym osoba stojąca na torach kolejowych, która właśnie
dostrzegła zbliżający się pociąg.
- Andrew dowiedział się o moim dodatkowym zajęciu. Przy-
padkiem pracowaliśmy dla tej samej rodziny. No i się zorientował.
D. D. uniosła brew. A zatem Lightfoot miał haka na Grega. A Karen
tak się zarzekała, że wie wszystko o swoich pracownikach.
- No więc… - Greg przymknął oczy i wziął głęboki oddech.
-Andrew zaproponował, żebym polecał go swoim pracodawcom…
szczególnie tym zamożniejszym… A jeśli taka rodzina go zatrudni, to coś
mi odpali. Taką powiedzmy… prowizję.
- Czyli gotówka. Jeszcze więcej kasy.
- Pięćdziesiąt dolców.
- No, no, no - odparła D. D., po czym zwróciła się do Alexa:
-Widzisz? A Lightfoot tak pięknie nam opowiadał, jak to poświęca się dla
potrzebujących.
- Tak, oczywiście - prychnął sarkastycznie Greg. - Kasując przy tym
sto dolców za godzinę.
- Ktoś jeszcze jest w to zamieszany?
- To znaczy?
- Inni pomocnicy dorabiający sobie na boku? Terapeuci proszący o
polecenie ich usług?
- Nic mi o tym nie wiadomo. Z tym że oddział nie jest odpowiednim
miejscem do tego typu rozmów. Może ktoś pracuje dodatkowo, może nie.
Trzeba ludzi o to zapytać. Do rozmowy wtrącił się nagle Alex.
- Chwileczkę, więc Harringtonowie najpierw płacą tobie trzydzieści
dolców, żebyś zabrał Ozziego do parku, a potem stówę Lightfootowi za
terapię? Przecież nie byli milionerami.
- Rachunki wędrowały do ubezpieczalni, która refunduje kilka
godzin opieki nad dzieckiem w miesiącu. Tak że państwo
opłacało połowę mojego czasu, a Harringtonowie dokładali resztę.
A z Andrew nie jestem pewien, jak to załatwiali. Pewnie podciągali to
pod „usługi psychiatryczne”. Kiedyś widziałem jakieś papiery na
kuchennym stole. Nie przypominały faktur od uzdrowiciela, tylko od
lekarza. Był nawet podany tytuł naukowy przy nazwisku. Zgaduję, że w
ten sposób Andrew wykorzystywał system w przypadku rodzin takich jak
Harringtonowie.
- No dobrze, może i w takich sytuacjach jakoś to przechodziło -
odparł Alex, choć nie do końca przekonany. - A co z rodziną Tiki? Nie
było szans, żeby mogli sobie pozwolić na zapłacenie choćby części
twojego rachunku.
- Racja, nie mogli - zgodził się Greg. - I nie zapłacili. Zająłem się
Tiką cztery razy. Poznałem ją na oddziale, polubiła mnie. Czułem, że robi
postępy. Kiedy ją wypisano, jej ojciec zapytał, czy mógłbym do nich
czasem zajrzeć: matka w zaawansowanej ciąży, przydałoby się jej trochę
odpoczynku, bla, bla, bla… No więc kiedyś poszedłem. Jak pierwszy raz
przekroczyłem próg ich domu, omalże nie zwróciłem zjedzonego
wcześniej lunchu. Ojciec leżał nieprzytomny na kanapie naćpany trawką,
a matce tak od ciąży spuchły kostki, że nie potrafiła wstać z łóżka.
Ułożyłem jej nogi wygodnie na poduszce, przyniosłem szklankę wody i
zabrałem dzieciaki do parku. Bawiłem się z nimi jakieś cztery godziny.
Kiedy wróciłem, koleś wyglądał trochę lepiej. Podziękował mi wylewnie
i zaoferował działkę w ramach wynagrodzenia.
- Zapłacił ci w narkotykach? - zapytała szorstko Danielle. Greg
spojrzał na nią z oburzeniem.
- Oczywiście odmówiłem przyjęcia takiej zapłaty.
- O, więc jednak masz jakieś zasady, dobrze wiedzieć. Mężczyzna
poczerwieniał, wyprostował się, po czym ponownie zwrócił się do
policjantów:
- Nie przyjąłem od niego narkotyków - powtórzył. - Obiecał, że
zapłaci następnym razem. Chciałem odmówić, ale wtedy Tika podbiegła i
tak mocno mnie przytuliła i… sam nie wiem. Ten dom… wiedziałem, że
był strasznym miejscem, czasem jednak… trudno jest się tak po prostu
odwrócić i odejść.
- I co zrobiłeś? - dociekała D. D.
- Dałem im się rolować jeszcze przez trzy tygodnie. Przychodziłem,
zabierałem dzieciaki do parku i nigdy nie dostałem za to ani centa. Przy
czym żeby było jasne: tu nie zawsze chodzi o pieniądze. Gdybym wierzył,
że mogę pomóc Tice, przychodziłbym dalej. Ale ta rodzina… jej ojczym…
Od razu wiadomo, że takich jak oni lepiej unikać. Tacy ludzie wcale nie
chcą zmienić swojego życia. Chcą, żeby ktoś się nimi zajął. Żeby to inni
odbębnili ciężką robotę. I w tym momencie cokolwiek zrobisz, zawsze i
tak będzie za mało. I nigdy tak naprawdę nic nie wskórasz. Jeśli nie
odejdziesz, wycisną z ciebie ostatnią kroplę krwi. Nie masz większego
wyboru.
- A co z Lightfootem? Poleciłeś go?
- Raczej jemu poleciłem, żeby się od nich trzymał z daleka - odparł
sucho Greg.
-1 posłuchał cię?
Greg zawahał się na chwilę.
- Nie sądzę.
- Dlaczego tak uważasz?
-Wyglądał… wyglądał na zainteresowanego. Bo wiesz, rodzice byli
potworni, ale dzieciaki… Ishy, najstarszy syn, prawdopodobnie cierpiał
na jakąś formę autyzmu, był jednak cudownym chłopcem. Do tego
Rochełle, wyjątkowo inteligentna dziewczynka. A Tika… Tika była
trudna. Bardzo wrażliwa, obdarzona świetną intuicją. Andrew wydawał
się nimi zafascynowany. W szczególności Tiką. Cztery stare dusze,
powiedział mi kiedyś. Cztery stare dusze, które utknęły w ziemskiej
otchłani. - Cztery? - zapytał Alex.
- Plus to dziecko, które było w drodze - poinformował go Greg. -
Andrew twierdził, że spotkał je na duchowej autostradzie.
- Naprawdę? - zainteresowała się D. D.
- Tak. Wiedział nawet, że to będzie dziewczynka. Ja tam nie wiem,
ale czasami… czasami Andrew wiedział pewne rzeczy. I niekiedy
naprawdę pracował za darmo. Mógł sobie na to pozwolić. Jeśli więc
chciał zająć się rodziną Tiki… - Greg wzruszył ramionami.
- A chciał? - naciskała D. D.
- Nie wiem. Nie jesteśmy kumplami, którzy idą razem na piwo i
rozmawiają o takich sprawach.
D. D. i Alex wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Wiedziała, o
czym partner pomyślał. Lightfoot kłamał, mówiąc, że nie zna Tiki Solis.
Nie wspomniał też, że wyłudzał pieniądze z ubezpieczalni, wystawiając
lewe faktury za specjalistyczne usługi, do których wykonywania nie miał
żadnych uprawnień. Ciekawe, co jeszcze przed nimi ukrywał.
D. D. zwróciła się znów do Grega:
- Jesteś o niego zazdrosny? No bo wiadomo: tragiczna przeszłość,
chora psychicznie siostra, ciężka praca, żeby związać koniec z końcem. A
tu Lightfoot. Przystojny, łatwe życie, dom przy plaży… Jak miałbyś
wygrać z kimś takim?
- Wygrać? - zapytał Greg.
- Daje ci pięćdziesiąt dolców za polecenie go rodzinie, ale przecież
wszyscy wiemy, że zapłaciłby ci znacznie więcej, gdybyś oddał mu swoją
dziewczynę.
- Że jak? - wtrąciła się Danielle.
- No proszę cię. Przecież widać, jak na ciebie patrzy - powiedziała
D. D. - Jakbyś była deserem, który chce się jak najszybciej posmakować.
- Interesuje go wyłącznie historia mojej rodziny…
- Nieprawda - przerwał jej Greg. Danielle odwróciła się w jego
stronę.
- O co wam, do cholery, chodzi?
- On cię pragnie. Od samego początku. Każdy to widzi, wystarczy
na niego spojrzeć. I jedyne, czego nie rozumiem, to dlaczego ty nie
chcesz jego.
- Bo jest skończonym dupkiem - wyjaśniła Danielle.
- Dupkiem z kupą szmalu.
- Ty naprawdę masz jakiś problem - poinformowała go. Jej oczy
płonęły z wściekłości.
- A kto nie ma?
- Słuchaj, wybrałam się z nim raz na kolację. I tyle. Nie jestem
towarem, który faceci mogą sobie po prostu odsprzedać.
- Ale ze mną nigdy na kolację nie poszłaś - zauważył Greg. - A ile
razy cię zapraszałem? Dziesięć? Piętnaście? Dwadzieścia? Można więc
powiedzieć, że poświęciłaś więcej uwagi „skończonemu dupkowi”, jak
się o nim wyraziłaś, niż mnie.
Na twarzy Danielle pojawił się rumieniec. Opadła na krzesło i
odwróciła wzrok.
- Bo ciebie naprawdę lubię - wymamrotała. - A to robi różnicę.
- Dupek dostaje kolację, a facet, którego lubisz, figę z makiem.
- Jak już zdążyłeś zauważyć, każdy ma jakiś problem.
- Skoro teraz jestem dupkiem, który wykorzystuje zdesperowane
rodziny, mogę ci wreszcie postawić kolację?
- Wybaczcie - przerwała im D. D. - Przepraszam, że wam
przeszkadzam, ale zapomnijcie o kolacji. Następnym miejscem, które
odwiedzi Greg, będzie areszt. Znałeś wszystkie rodziny. Miałeś
możliwość powiesić Lucy i otruć Lightfoota. Wiesz, jak działa
strychnina. Do tego cała twoja rodzina została zamordowana, co jest
dziwnie zbieżne z naszymi dwoma zabójstwami.
- Nie do końca - przerwał jej Greg. - Moja siostra zabiła rodziców,
nie całą rodzinę.
- Racja - odezwał się Alex.
D. D. spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
- Poza tym mam alibi - kontynuował Greg. - Harringtonowie zginęli
w czwartek wieczorem, tak? Zajmowałem się wtedy Eva-nem Oliverem.
To ten mały, którego przywieźli dziś po południu.
- Chwileczkę. - Alex pochylił się do przodu. - Chłopiec, który dziś
trafił na oddział… to ten, który dźgnął swoją matkę nożem, tak?
- Zgadza się. Zajmuję się nim raz w tygodniu.
- I poznałeś jego rodzinę poza oddziałem? Greg skinął głową.
- A Lightfoot? On też z nim pracuje?
- Poleciłem go. Zapłacił mi pięćdziesiąt dolców.
Alex oparł się z powrotem o krzesło. Spojrzał na D. D., a potem na
Grega.
- Miałeś kiedyś kontakt z bronią palną, Greg? -Nie.
- A lubisz tasery?
- Słucham? Nie potrzebuję tego typu gadżetów.
- Nawet poduszki, żeby na przykład udusić dziecko?
- Że co? - Greg wyglądał na przerażonego. D. D. popatrzyła na
Alexa.
- Co o tym myślisz? - zapytała.
- Chciałbym zadać kilka pytań naszemu uzdrowicielowi - odparł. -
Na przykład dlaczego okłamał nas, mówiąc, że nie zna rodziny
Laraquette’ow, skoro wystawiał faktury za używanie swojego „daru”, i
jakie ma alibi na czwartkową i piątkową noc.
- W takim razie dobrze się składa, że wiemy, gdzie go szukać. - D.
D. odsunęła krzesło. Alex poszedł w jej ślady. - Nie ruszajcie się stąd -
powiedziała do Danielle i Grega. - Jeśli będziecie mieć szczęście, to po
powrocie może was nie aresztuję. Ale niczego nie mogę obiecać.
Posłała im wilczy uśmiech. A potem ruszyła z Alexem na kolejne
polowanie.
PONIEDZIAŁEK
Rozdział 35
VICTORIA
Budzi mnie dudnienie z głębi korytarza. Otwieram oczy. Czuję
ogarniające mnie mdłości i przewracam się na bok, by zwymiotować.
Po chwili nudności ustępują, a ja leżę zdezorientowana. Powoli
odwracam się z powrotem na plecy, wbijam wzrok w gładki sufit
szpitalnej sali i daję swojemu ciału chwilę, by przyzwyczaiło się do nowej
pozycji.
Pamiętam, jak bawiłam się z synem. Rozmawiałam z byłym
mężem. A teraz… to.
Czy powinnam płakać? Chciałabym. Taka byłaby naturalna reakcja
osoby, która została dźgnięta nożem przez własne dziecko. Ale łzy wcale
nie przychodzą. Czuję jedynie pustkę. Przez lata prowadziłam wojnę.
Walczyłam zaciekle. A potem przegrałam w trzydzieści sekund.
Tego, co się stało, nie można już cofnąć. To nowa rzeczywistość.
Mój syn jest brutalnym przestępcą, a ja byłam jego pierwszą ofiarą.
Przynajmniej ja, a nie Chelsea, myślę. I wtedy przychodzą łzy. Łzy
ulgi. Cichy, stłumiony szloch chwyta mnie za gardło. Nie tylko Michael
przez te wszystkie lata bał się, że pewnego dnia będzie musiał skrzywdzić
swojego syna, by ocalić córkę. Przynajmniej do tego nie doszło.
Przynajmniej tyle.
Przed oczami znów mam Evana. Widzę jego jasnobłękitne tęczówki
i słyszę zaraźliwy chichot, gdy biegamy wokół ogródka. Płacz przybiera
na sile.
Patrząc na niego, już do końca życia będę pamiętała, co zrobił. A i
on, spoglądając na mnie, będzie świadomy czynu, którego się dopuścił.
I nie można tego odwrócić. Choćby nie wiem jak się chciało.
Znowu wracają wcześniejsze myśli. Bolesne, uporczywe
przeświadczenie, że muszę się stąd wydostać. Nie mogę być dłużej tym,
kim jestem. Nie mogę tak żyć. Za bardzo boli.
Unoszę się, by usiąść. Nagły ruch powoduje ostry, przeszywający
ból w lewym boku. Z trudem łapię powietrze. Tracę siły, ale po chwili
zbieram się w sobie. Po tym wszystkim, przez co przeszłam, nie
zamierzam się poddać z powodu czegoś tak błahego jak ból fizyczny.
Zaciskam mocno zęby i zmuszam swoje ciało, aby się podniosło.
Nogi chwieją się pode mną. Chwytam stalową poręcz łóżka i
przytrzymuję się jej mocno.
Kiedy wreszcie mam pewność, że nie runę na ziemię, spoglądam na
stojące w pokoju urządzenia. Najpierw odłączam monitor pracy serca,
potem ściągam pulsometr. Następnie pozbywam się plastra
przytrzymującego wenflon, po czym wyciągam igłę. Na bladej skórze
pojawia się kropelka krwi, którą ocieram, silą woli próbując zmusić swoje
ciało, by więcej nie krwawiło.
Idę ostrożnie przed siebie. Pięć kroków. Nie dam rady. Z każdym
wdechem mam wrażenie, że kawałki szkła przecinają mi wnętrzności.
Mam zawroty głowy, wszystko mnie boli. Muszę się położyć. Spróbuję
znowu jutro. Okręcam się w stronę łóżka, lecz nie potrafię do niego
wrócić. Może jestem wariatką. Może nie tylko w Evanie coś dzisiaj pękło.
Nie mogę się poddać. I nie zamierzam tego zrobić.
Cholera, po tych ośmiu latach chyba mam prawo do przynajmniej
jednego załamania nerwowego.
Potrzebuję mocniejszego opatrunku. Czegoś do owinięcia żeber, co
uciśnie mocno zraniony bok.
Na szczęście przez wiele lat ukrywałam efekty napadów złości
Evana. Nastawiałam palce, sklejałam głębokie przecięcia klejem
Supergłue (widziałam na Discovery Channel, jak to robią) i owijałam
taśmą złamane żebra. Jeśli tylko mam pod ręką co trzeba, okazuję się
całkiem niezłą pielęgniarką.
A przecież jestem w szpitalu.
Wolnym krokiem ruszam w stronę korytarza, ściskając brzeg
szpitalnej koszuli. Według zegara ściennego minęła właśnie pół-
noc. Czyli niedzielę mamy już za sobą. Zaczął się poniedziałek.
Próbuję znaleźć siłę w tej myśli. Nowy, lepszy dzień. Jednakże stojąc na
środku zbyt mocno oświetlonego korytarza, czuję się samotna i
zagubiona.
Na oddziale panuje spokój, dyżurka pielęgniarek jest pusta. Idę
przed siebie. Mijam czworo drzwi, po czym natrafiam na wózek ze
środkami pierwszej pomocy. Znajduję bandaż oraz pudełko klamer
opatrunkowych, po czym wracam do pokoju i zamykam za sobą drzwi.
Muszę chwilę odpocząć, bo kręci mi się w głowie. Kładę na języku kostki
lodu i wdrapuję się na łóżko. Bolą mnie usta. Wkładam do nich więcej
lodu, a potem pomimo najszczerszych chęci zasypiam.
Kiedy się budzę, zegar na ścianie pokazuje, że minęły dwie
godziny. Ktoś okrył mnie kocem, na krześle obok leży duży szmaciany
worek. Pewnie przyniósł go Michael. Czuję ucisk w klatce piersiowej,
jakby mój były mąż zostawił mnie po raz kolejny. Wariuję. Naprawdę mi
odbija.
Nic mnie to jednak nie obchodzi.
Wciąż trzymam w dłoni znalezione materiały opatrunkowe. Trochę
podtrzymuje mnie to na duchu, przypominam sobie o swoim celu.
Wygrzebuję się z łóżka; tym razem nogi są zdecydowanie bardziej
posłuszne, a oddech miarowy.
Zsuwam cienką szpitalną koszulę, sprawdzając znajdujący się pod
nią bandaż. Pokrywają go rdzawe plamy. Zaschnięta krew. Stara, nie
świeża. Nie jest źle.
Powoli owijam żebra nowym opatrunkiem, zaciskając go tak
mocno, że aż muszę wyprostować kręgosłup. Mój oddech staje się szybki
i urywany. Na koniec zawiązuję bandaż, stabilizując żebra i zmniejszając
trochę ból.
Następnie przeglądam zawartość szmacianego worka - Michael
skompletował najpotrzebniejsze rzeczy: dres, bieliznę, skarpety, klapki,
przybory toaletowe. Nagle mam wrażenie deja vu. Po chwili zdaję sobie
sprawę, że identyczne rzeczy znajdowały się w torbie, którą wzięłam ze
sobą do szpitala, kiedy miałam rodzić Chelsea. Gdyby Evan nie był
wcześniakiem, na pewno wzięłabym je ze sobą również przy tej okazji.
Znów walczę ze sobą. Mam ochotę przejechać palcami po każdej
rzeczy z osobna, jakby była talizmanem przypominającym mi o życiu,
którego nie mogę porzucić, o kobiecie, którą pragnęłam być. Może lepiej
posiedzę sobie tutaj, ściskając w ręku spodnie od dresu i szlochając
żałośnie.
Czuję obrzydzenie na myśl o tym, że znów się nad sobą użalam.
Mam dosyć łez. Dosyć kochania mężczyzny, który mnie zostawił. I dosyć
opieki nad dzieckiem, które wbiło mi nóż między żebra, a później
zadzwoniło, by mi powiedzieć, że następnym razem dokończy swoje
dzieło.
Koniec z dotychczasowym życiem. Pora na nowy początek, nową
kobietę. Taką, która chodzi po białych piaszczystych plażach w długiej,
prostej purpurowej spódnicy z kieliszkiem margarity w dłoni. Może
poznam młodego przystojnego surfera. Będziemy się kochać pod
palmami, piasek powchodzi nam w różne dziwne miejsca. I będziemy
oglądać wschód słońca przy akompaniamencie skrzeczenia mew. Skupię
się wyłącznie na sobie, każda minuta będzie tylko moja. I będę
szczęśliwa.
Kompletnie postradałam zmysły.
I co z tego? Ubieram się.
Boli jak cholera. Ale ten ból pomaga mi wytrwać w postanowieniu.
Bielizna. Spodnie od dresu. Koszulka. Klapki. Myję zęby i przeczesuję
włosy. Świat stoi przede mną otworem.
Po plecach spływają mi strużki potu. Czuję palący ucisk w boku.
Wypijam wodę z roztopionych kostek lodu.
Nie mam ze sobą żadnych pieniędzy ani paszportu. Zdrowych
zmysłów też z pewnością nie mam. Taka mieszanka raczej marnie rokuje.
Przypominam sobie, że w zasadzie wcale nie lubię słońca. Mam
jasną karnację i skórę podatną na poparzenia. I wcale nie mam ochoty na
margaritę. Ani na żadnego surfera.
Chcę zobaczyć Evana.
Mówili, że jest na ósmym piętrze. Może uda mi się dostać tam na
chwilkę i popatrzeć, jak śpi…
Powiem mu, jak bardzo go kocham. Wyszeptam do ucha jak
dawniej. Kiedy był mały, robiłam to co noc.
Dotknę jego jasnych loków, tego niesfornego kosmyka opadającego
na czoło tuż nad prawym okiem. Jego miękkość przypomni mi wszystkie
chwile, gdy Evan przytulał się, całował mnie i zapewniał o swojej
miłości.
„Kocham cię jak stąd do końca świata i z powrotem”.
Wcale nie mam ochoty uciec. Pragnę tylko wziąć mojego synka w
ramiona. Chcę, by znów wszystko było w porządku.
Ósme piętro. Niedaleko. Dam radę. Krótka wycieczka windą do
mojego Evana.
Uchylam lekko drzwi i rozglądam się po korytarzu. Droga wolna.
Ruszam przed siebie, ku wolności.
Przechodzę obok dyżurki pielęgniarek, docieram do połowy holu,
potem jeszcze dalej. Jestem już prawie pod windą. Pięć metrów, cztery,
trzy… Dwa kroki i dosięgnę przycisku…
- Victoria?
Zatrzymuję się, słysząc głos za plecami. Odwracam się niechętnie.
Chyba ciąży nade mną jakieś fatum. Nie mogę zawrócić, myślę.
Potrzebuję synka. Potrzebuję wolności. Potrzebuję czegoś więcej niż ten
okrutny ból w klatce piersiowej.
- Victoria? - powtarza mój kochanek. Na jego twarzy maluje się
niepokój. - Dlaczego wstałaś? Powinnaś leżeć w łóżku.
- Czuję się znacznie lepiej, naprawdę.
- Victoria, twój bok…
Spoglądam w dół. Niespodzianka. Krwawię. Wyciąga rękę w moją
stronę.
- Chodź ze mną. -Nie.
- Victoria?
- Muszę iść na górę. Znaleźć Evana. Proszę. Proszę, pomóż mi.
Dopiero teraz zauważam, że trzyma w ręku duży czarny przedmiot.
Przypomina trochę pistolet. Ale nie do końca.
- Co to jest? - pytam.
Rozgląda się wokół. W zasięgu wzroku nadal nikogo nie ma.
- Coś, czego bardzo potrzebuję - odpowiada.
Celuje tym we mnie. Nagle czuję, jak przeszywa mnie prąd. A
potem…
Rozdział 36
D. D. i Alex postanowili, że nie pojadą windą, tylko pójdą
schodami. Musieli rozprostować kości, do tego pusta klatka schodowa
była idealnym miejscem do rozmowy.
- I co o tym wszystkim myślisz? - zapytała D. D., gdy zamknęły się
za nimi ciężkie drzwi przeciwpożarowe.
- O naszym trenerze?
- O nich wszystkich. Mamy pielęgniarkę Danielle, której historia
rodzinna wiąże się z naszymi zbrodniami. Łączą ją również osobiste
relacje z Lucy i Lightfootem.
- Z Lightfootem?
- Podoba mu się, nawet jeśli nic do niego nie czuje.
Alex zastanawiał się nad jej słowami, kiedy pokonywali pierwszą
kondygnację.
- Co oznacza, że jeśli zabójcy chodzi o Danielle, tłumaczyłoby to
metodologię dwóch pierwszych zbrodni oraz wybór dwóch ostatnich
ofiar.
- I wskazywałoby na Grega, który miał motyw.
- Nieodwzajemniona miłość.
- Właśnie. On od lat nie widzi świata poza Danielle, a nie udaje mu
się nawet namówić jej na wspólną kolację, choć dziewczyna przyjmuje
zaproszenie Lightfoota. Ma możliwości: zna Harringto-nów i
Laraquette’ow. Był na oddziale, kiedy zniknęła Lucy, i pracował też dziś,
kiedy otruto Lightfoota.
- Ale twierdzi, że ma alibi na dzień zabójstwa Harringtonów.
- Chyba nie będzie łatwo go potwierdzić, skoro matka została
dźgnięta nożem, a synek ma problemy psychiczne.
- A może to kolejny atak, tylko coś nie wyszło? - zgadywał Alex.
- To znaczy?
- Chłopiec dźgnął matkę nożem. Przypomina to trochę dwie
pierwsze zbrodnie.
D. D. pokręciła głową.
- Za mało osób. Tylko matka i dziecko. Brak ojca, który odgrywał
kluczową rolę w przypadku poprzednich zabójstw. Był potrzebny. To on
miał być głównym podejrzanym.
- Ojcowie są źli.
- Przynajmniej ci, którzy mordują swoje rodziny. Alex zdawał się
zgadzać z jej punktem widzenia.
- Problem w tym, że Lightfoot również znał obydwie rodziny.
Mamy więc dwóch podejrzanych. I obaj nas okłamali.
- Lightfoot twierdził, że nie zna Tiki Solis, co jest nieprawdą.
- A Greg powiedział, że nie znał jej rodziny, choć dla niej pracował.
- W sumie - zauważyła D. D. - Greg nigdy nie twierdził, że ich nie
poznał. Mówił tylko, że rzadko odwiedzali małą na oddziale.
Alex spojrzał na nią, marszcząc brwi.
- I co, odpuszczasz mu z powodu takiego drobnego szczegółu?
Może w takim razie powinienem nosić bardziej obcisłe podkoszulki i
zacząć mówić barytonem?
D. D. przewróciła oczami.
- Nie zrozum mnie źle, trener Greg to dalej najbardziej
prawdopodobna opcja. Przecież Lightfoot nie pracował tego wieczoru,
kiedy powieszono Lucy. I do tego ktoś go otruł.
Alex skinął głową.
- Tak się tylko zastanawiam… - odezwał się, gdy byli na piątym
piętrze. - Początkowo nie było żadnego związku pomiędzy rodzinami,
teraz mamy ich całą masę: oddział, zatrudniony tu pomocnik, a także
miejscowy uzdrowiciel. Pytanie nasuwa się samo: czy jest jeszcze ktoś, o
kim nie wiemy? Wygląda na to, że światek dzieci z zaburzeniami
psychicznymi jest niewielki i wszyscy się w nim znają. Może więc
istnieją jeszcze jakieś wspólne ogniwa: psychiatrzy, terapeuci, inni
opiekunowie, pielęgniarki?…
- Powinniśmy to skonsultować z Philem i Neilem. Neil
przygotowuje listę wszystkich osób, które regularnie odwiedzały od-
dział, a Phil sprawdza przeszłość pracowników. Jak połączymy
wyniki ich pracy…
- Może znajdziemy coś nowego.
D. D. spodobał się ten pomysł. Mieli jeszcze do przejścia cztery
piętra, wyciągnęła więc telefon.
Wybrała numer Phila. Po głosie poznała, że jest zmęczony i głodny.
Podobno w centrali nikt nie wpadł na pomysł, by zamówić pizzę. Z
drugiej strony nie siedzieli wśród dzieciaków grożących, że wydrapią im
oczy. No cóż, nie można mieć wszystkiego.
Philowi udało się zebrać podstawowe informacje: wykroczenia
drogowe, historię zatrudnienia, kartotekę kryminalną. Sprawdziwszy po
kolei wszystkich pracowników, których nazwiska przekazała mu Karen,
odkrył, że żaden nie był wcześniej aresztowany ani poszukiwany listem
gończym. Ed, krzepki pomocnik, czasem przekraczał dozwoloną
prędkość, a Danielle miała na swoim koncie kilka mandatów za złe
parkowanie. Greg natomiast był czysty jak Iza. D. D. poinformowała
Phila o makabrycznej przeszłości jego rodziny, obiecał więc porządnie
się temu przyjrzeć.
- Ale skoro Sally była nieletnia i sprawa nie trafiła do sądu, nie
wiem, czy uda mi się cokolwiek znaleźć w systemie - zastrzegł.
- Zacznijmy od ustalenia, czy Sally rzeczywiście istnieje, czy otruła
rodziców strychniną i czy przebywa obecnie w zakładzie, który kosztuje
Grega dwadzieścia tysięcy rocznie.
- Tyle na pewno mogę zrobić.
D. D. słyszała, jak Phil strzela palcami gotowy do działania.
Wyszukiwanie informacji było jego pasją.
- Rozmawiałeś może z Neilem? Jak mu idzie kompletowanie listy
pozostałych pracowników i współpracowników szpitala? - zapytała.
- Jakąś godzinę temu dostarczył mi spis dozorców, kucharzy,
dostawców i osób zatrudnionych na umowę zlecenie. Właśnie nad nimi
pracuję, ale już teraz jedno nazwisko jest co najmniej zastanawiające.
Chodzi o tego uzdrowiciela Lightfoota. Zgaduję, że to nie jest jego
prawdziwe nazwisko, bo nie ma go w systemie.
D. D. spojrzała na Alexa, po czym przypomniała sobie pierwsze
spotkanie z Andrew.
- Tak, wspominał, że wrócił do dawnego rodzinnego nazwiska.
Lepiej brzmi w tej branży.
- No to jeśli chcesz, żebym coś o nim znalazł, musisz mi dostarczyć
więcej informacji.
- W porządku. - D. D. zamknęła klapkę telefonu. - Mamy kilka
nowych pytań do Lightfoota - poinformowała Alexa. - Przede wszystkim
o jego prawdziwe nazwisko.
I pewnie poznaliby je bez większych trudności, gdyby nie to, że
kiedy dotarli na oddział, okazało się, że uzdrowiciel zniknął.
Rozdział 37
DANIELLE
- Dlaczego mi nie powiedziałeś? - zapytałam Grega.
- Nigdy nie pytałaś - odparł.
Siedzieliśmy obok siebie przy stoliku zamknięci w pokoju, którego
policjanci używali do przesłuchań, pod nadzorem jednego z detektywów.
Przydzielony nam opiekun siedział w drugim końcu pomieszczenia,
jedząc pizzę i przeglądając akta, co stwarzało pozory prywatności. Choć
pewnie i tak słyszał i notował każde nasze słowo.
- Zrozumiałabym - zapewniłam. Wiedziałam, że w moim głosie
słychać poirytowanie. Tajemnica Grega trochę mnie rozzłościła. To za
mną ciągnęła się mroczna przeszłość. On miał być otwartą książką. A
teraz musiałam stawić czoło faktom: Greg też miał za sobą tragiczne
wydarzenia. I był znacznie lepiej przystosowany do życia niż ja.
Przyglądał mi się w zamyśleniu.
- Dlaczego tak uważasz?
- Jak możesz w ogóle o to pytać?… Oboje jesteśmy po przejściach.
Mogłeś mi powiedzieć o swojej siostrze. Zrozumiałabym!
- Ale dlaczego tak sądzisz? - powtórzył pytanie. - Czy ja mogę
zakładać, że rozumiem, co czujesz? I odwrotnie? - Wzruszył ramionami. -
Jest taki cytat… „Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne,
każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”.
- „Anna Karenina”. To chyba jedyne zdanie, które przeczytałam.
Ale w dalszym ciągu… - Wyprostowałam plecy, wpychając ręce do
kieszeni, wciąż nadąsana. - Większość osób wie, kim byli ich bliscy. Albo
jacy byli. A my nie. Przeszłość naszych rodzin to
jeden wielki znak zapytania. Czy twój ojciec byl złym człowiekiem,
czy też siostra zmieniła się pod wpływem choroby? Czy mój był tyranem,
czy może zmienił go alkohol? Nie wiemy. Te pytania już na zawsze
pozostaną bez odpowiedzi. I to właśnie jest najgorsze.
- Tęsknię za rodzicami - odezwał się Greg po kilku chwilach
milczenia. - Ojciec był świetnym tatą. Matka dobrą mamą. Szkoda, że nie
mogą mnie teraz zobaczyć. Chciałbym, żeby wiedzieli, że choć jedno z
ich dzieci poradziło sobie w życiu.
Skinęłam ze zrozumieniem głową. Też się nad tym zastanawiałam;
tych kilka razy, gdy dopuściłam do siebie myśli o swojej rodzinie. Czy
mama byłaby ze mnie dumna? Czy Natalie i Johnny doceniliby moją
pracę z chorymi dziećmi? Może podczas uroczystości wręczenia
dyplomów siedzieliby na widowni, klaszcząc i wiwatując. Może z
zainteresowaniem słuchaliby opowieści o moich małych pacjentach i
razem ze mną cieszyli się z ich sukcesów.
Powinnam była pójść na kolację z Gregiem. To dobry człowiek.
Przyzwoity facet, któremu nie udało się zdobyć dziewczyny, bo
większość kobiet, ze mną włącznie, nie potrafiła tego docenić.
- Nie chcę, żebyś się nade mną użalała - powiedział ponurym
głosem. - Nie potrzebuję litości.
- Nie o tym myślałam.
- No bo popatrz na dzieciaki z oddziału. Większość nie ma ojców.
Ani żadnych innych opiekunów, którzy poświęcaliby im wystarczająco
dużo uwagi. Takie jest życie. I jeśli oczekujemy od nich, że sobie z tym
poradzą, to znaczy, że my również możemy stawić temu czoło.
- Powinieneś wpaść do mnie na kolację - powiedziałam. - Za jakieś
dwa tygodnie. Kiedy wrócą mi zdrowe zmysły. Kiedy sytuacja się
unormuje, opadnie kurz.
Greg zamrugał. Milczał przez chwilę. Potem znów mrugnął.
- Do ciebie?
- Nie mam współlokatorów. A zostało nam parę niedokończonych
spraw.
Wydał z siebie bezgłośne „Aha”. Trochę lepiej się poczułam. Ale po
chwili zmrużył lekko oczy i spojrzał na mnie badawczym wzrokiem.
- Naprawdę myślisz, że wrócą ci zdrowe zmysły? - zapytał. -I
opadnie kurz?
- Mam taką nadzieję.
- Dlaczego po prostu nie odpuścisz, Danielle? Przecież to już ponad
dwadzieścia lat. I jako twój przyjaciel muszę ci powiedzieć, że z roku na
rok jest gorzej. Jak to jest: zadajesz za dużo pytań czy wręcz odwrotnie,
za mało?
- Nie wiem. Może… - westchnęłam. Pilnujący nas detektyw
wyglądał na zajętego swoimi sprawami. A niech tam! Przysunęłam się
bliżej Grega, pochylając głowę, po czym wyszeptałam: - Przez bardzo
długi czas o nic nie pytałam. Byłam wściekła i wcale nie chciałam tego
zmieniać. Ale tym razem… zaczęłam wspominać tamtą noc. Przypominać
sobie pewne rzeczy. To ja przyniosłam broń do pokoju rodziców. Miałam
dosyć. Ojciec… krzywdził mnie. Chciałam, żeby to się wreszcie
skończyło. Mama zmusiła mnie, bym oddala jej pistolet. Powiedziała, że
wszystkim się zajmie. Obiecała mi. Następna rzecz, którą pamiętam, to
ojciec stojący w drzwiach pokoju, strzelający sobie prosto w głowę. Cały
ten czas żyłam w poczuciu winy. Opowiedziałam mamie o wybrykach
ojca, ona stanęła w mojej obronie, a on wpadł w furię. Ewidentnie moja
wina, prawda? Teraz jednak… niczego już nie jestem pewna. Ciotka
zdradziła mi, że rodzice mieli problemy małżeńskie zupełnie ze mną
niezwiązane. Poza tym mogę przysiąc, że kiedy wychodziłam z sypialni
rodziców, zegar wyświetlał dwudziestą drugą dwadzieścia trzy. A policja
przyjechała dopiero o pierwszej. Dwie i pól godziny później. Co się w
tym czasie wydarzyło? Pokłócili się? Mama przyznała się, że ma romans,
chciała wyrzucić ojca z domu? Dwie i pól godziny to strasznie dużo
czasu. Dwie i pól godziny…
Pokręciłam głową zdezorientowana.
- Zawsze się zastanawiałam, czy ocalałam, bo ojciec tak bardzo
mnie kochał, czy dlatego, że tak bardzo mnie nienawidził. Teraz mam
wrażenie, że całe moje życie sprowadza się do tych dwóch i pół godziny,
kiedy chowałam się w łóżku pod kołdrą.
- Danielle… - zaczął Greg.
- Pamiętaj, co mówiłeś o litości.
- Tak. A za dwa tygodnie jemy razem kolację.
- Właśnie. Za dwa tygodnie. Bez współlokatorów. Uśmiechnął się
szeroko. Ucisk w klatce piersiowej zelżał. Miałam ochotę dotknąć
siniaka, którego zostawiłam na jego szczęce.
- Nie jestem najlepszym materiałem na dziewczynę - przypo-
mniałam mu. W moim glosie słychać było zdenerwowanie. - Będę się
jednak starała. Czas wybaczyć. Zapomnieć. Tylko że to dla mnie zupełnie
nowe terytorium. Znacznie lepiej wychodzi mi pielęgnowanie w sobie
złości.
- Danielle…
- Moja rodzina nie żyje. Aleja wciąż tu jestem. I muszę wreszcie coś
z tym robić.
- Skończyłaś? -Tak.
- Słuchaj, ile się znamy?
- Kilka lat.
- Dokładnie pięć. A próbuję się z tobą umówić dopiero od dwóch.
Możesz się wściekać. Już to widziałem. I możesz być smutna. Bo ja to
wszystko rozumiem. A jeśli będziesz chciała przebaczyć i zapomnieć,
pomogę ci. Może też się czegoś przy okazji nauczę. I nie musisz się
zmieniać, Danielle. Nie dla mnie.
- Odważny jesteś. Uśmiechnął się.
- Nie, po prostu odporny. Nie jest to zbyt atrakcyjne i nie każda
dziewczyna to lubi. Ale mam nadzieję, że dla ciebie będzie okej.
- Niewiele miałam do czynienia z odpornymi facetami. Dla mnie to
całkiem atrakcyjne.
- Więc za dwa tygodnie… - Greg urwał, po czym wyprostował się i
pociągnął nosem. - Czujesz dym?
Wciągnęłam powietrze. Początkowo moje nozdrza rozpoznały
jedynie zapach sera i kiełbasy pepperoni, po chwili jednak…
- Rzeczywiście.
Nagle wokół rozległ się dźwięk alarmu przeciwpożarowego.
Zakryłam uszy, odsuwając krzesło.
Greg i obecny w pomieszczeniu detektyw zerwali się ze swoich
miejsc.
- Zostańcie tu… - zaczął policjant.
Greg natychmiast mu przerwał:
- Nie ma szans. Po wydarzeniach dzisiejszej nocy większość dzieci
jest pod wpływem silnych leków uspokajających. Nie wyjdą stąd o
własnych siłach, trzeba je będzie wynieść… - Podszedł do drzwi,
przyłożył do nich rękę. - Zimne - oświadczył. Otworzył je na oścież.
Korytarz wypełniały kłęby dymu, słychać było tupot stóp.
To z pewnością nie były ćwiczenia. Wymieniliśmy
porozumiewawcze spojrzenia z policjantem.
- Proszę wziąć pierwsze dziecko, na jakie pan natrafi -
poinformowałam go. - I sprowadzić po schodach na dół. Jest ich w sumie
czternaścioro. Będziemy tuż za panem.
Trzeba się było brać do roboty.
Karen kierowała ewakuacją. Znaleźliśmy ją przed głównymi
drzwiami na oddział, z listą w ręku i przekrzywionymi okularami w
drucianych oprawkach na nosie. Kiedy stanowczym, choć lekko
zdenerwowanym głosem odczytywała nazwiska pacjentów, u jej stóp
kłębiły się wypełniające cały korytarz chmury dymu. Wciąż nie było
jednak widać jego źródła. Nie czułam też ciepła, które zwykle towarzyszy
pożarowi.
Tuż obok niej stal Ed gotowy wyprowadzić na zewnątrz pierwszą
grupę dzieci - troje półprzytomnych maluchów, które wiodła właśnie
Cecille. Ustawiła je gęsiego, każde z ręką na ramieniu idącego przed nim
- dokładnie tak jak na ćwiczeniach. Dzieci w piżamach wlokły się noga za
nogą, wykonując wszystkie polecenia, zbyt zmęczone, aby się buntować.
Po chwili z impetem otworzyły się drzwi i na korytarz wybiegli
Jorge i Benny. Wpadli w idące korytarzem maluchy, przewracając Aimee
na podłogę, po czym wskoczyli na kanapę, zakrywając uszy rękoma i
piszcząc znacznie głośniej niż dzwoniący wokół alarm.
- Greg! - krzyknęła Karen. - Zajmij się Bennym i Jorgem. A ty -
spojrzała na mnie - weź…
- Evana - wtrącił Greg. - To ten nowy. Jakieś dwie godziny temu
podaliśmy mu podwójną dawkę ativanu. Zupełnie ścięło go z nóg.
- W porządku. - Karen odznaczyła na liście nazwisko Evana i
odwróciła się w moją stronę. - W takim razie idź po niego. A ty -wskazała
palcem na Grega - zajmij się tymi dwoma.
Greg zabrał się za ujarzmianie Bennyego i Jorgego, ja zaś ruszyłam
w stronę pokoju Evana.
Minęłam dwoje otwartych drzwi, zza których spoglądały na mnie
duże oczy osadzone w maleńkich twarzyczkach. Chciałam chwycić każde
dziecko i osobiście zabrać w bezpieczne miejsce. Ale wiedziałam, że to
nie wypali. Trzeba trzymać się planu.
- Wyjdźcie na korytarz i ustawcie się gęsiego. Zaraz przyjdzie po
was Ed - poinstruowałam je tylko, nie zatrzymując się nawet.
Na końcu korytarza dym stawał się znacznie gęstszy, coraz bardziej
szczypał w oczy. Kiedy weszłam do pokoju Evana, dopadł mnie duszący
kaszel, zasłoniłam więc usta dłonią. Pomimo hałasu chłopiec spal skulony
w pozycji embrionalnej, przykryty kocem po czubek głowy.
Chwyciłam go za ramię i potrząsnęłam nim mocno. Zero reakcji.
Znów złapał mnie atak kaszlu. Ściągnęłam z chłopca przykrycie,
delikatnie klepiąc go w policzek. W dalszym ciągu nic.
Z każdą chwilą w pokoju przybywało dymu. Oczy mnie piekły,
pojawił się również ucisk w klatce piersiowej.
Szlag!… Wsunęłam mu rękę pod plecy i podniosłam go do pozycji
siedzącej. Jego głowa opadła mi bezwładnie na ramię, usta miał otwarte.
Napięłam mocno mięśnie nóg i policzyłam do trzech, po czym uniosłam
Evana niczym przerośnięte niemowlę.
Zatoczyłam się pod ciężarem, zaciskając zęby. I kiedy myślałam
już, że się przewrócę, udało mi się w końcu złapać równowagę i
wygodniej ułożyć zwiotczałe ciałko w ramionach. Chłopiec nie był może
ciężki, ale dość wysoki i nieporęczny, jego zwisające bez życia
chuderlawe kończyny wciąż się o mnie obijały.
Kaszląc coraz mocniej, jedną ręką obejmowałam jego ramiona,
drugą podtrzymywałam biodra i tak chwiejnym krokiem wyszłam na
korytarz.
Wokół panowała ciemność, coraz mniej widziałam i z trudem
łapałam powietrze.
Po chwili potknęłam się i omal nie upadłam, na szczęście w
ostatniej chwili udało mi się chwycić Evana w pasie za piżamę i ruszyć
dalej. Pokoje po obu stronach korytarza świeciły pustkami. Jeden, dwa,
trzy, cztery, pięć.
Pozostali członkowie zespołu wykonali swoje zadanie. Minęłam
świetlicę i stanęłam przed Karen.
- Jest Evan. - Szefowa triumfalnie odhaczyła ostatniego pacjenta z
listy. - Mamy wszystkich. Schodami w dół, Danielle. Ja jeszcze tylko
wezmę kilka rzeczy z oddziału i zaraz do was dołączę.
Wokół wciąż rozlegał się dźwięk alarmu. Karen przytrzymała mi
drzwi. W holu na zewnątrz oddziału nie było dymu, mogłam więc wziąć
głęboki oddech, kiedy zmierzałam w stronę drzwi przeciwpożarowych.
Evan zdawał się cięższy. Czułam piekący ból w rękach i krzyżu.
Powinnam chyba zacząć chodzić na siłownię. Podnosić ciężary albo coś
w tym stylu.
Popchnęłam drzwi ewakuacyjne. Muszę jakoś pokonać te schody,
spokojnie, jedna kondygnacja po drugiej. Na dole czeka pomoc.
Minęłam siódme piętro przytulona dla równowagi do ściany. Po
chwili usłyszałam nad sobą zamykające się drzwi. Pewnie Karen schodzi
już za mną.
Ośmiolatek naprawdę sporo waży. Szóste piętro. Prawa noga,
potem lewa.
Kiedy dotarłam na trzecie, zatrzymałam się, by złapać oddech.
Nagle otworzyły się drzwi na oddział i oślepiła mnie smuga światła. Na
schodach pojawił się Andrew Lightfoot.
- Idealnie - powiedział. -1 przyniosłaś Evana. To dodatkowo ułatwia
sprawę.
- Andrew, nie powinieneś leżeć…
Nie skończyłam zdania. Andrew zrobił krok w przód i w moją
stronę poszybowały dwie czarne elektrody. Poczułam silny cios w klatkę
piersiową.
Evan upadł na ziemię, a ja zaraz po nim.
Rozdział 38
Kiedy pod główne wejście szpitala Kirkland Medical Center
zajechały wozy strażackie, D. D. i Alex od dobrych piętnastu minut
przepychali się przez rosnący tłum przemęczonych medyków i
zdezorientowanych pacjentów. Wokół roiło się od pielęgniarek
pchających wózki inwalidzkie wyposażone w zbiorniki z tlenem,
stażystów prowadzących szpitalne łóżka z pacjentami oraz ochroniarzy
starających się dopilnować, by nikt nie blokował wyjść ewakuacyjnych.
Otwierały się szklane drzwi. Ludzie tłumnie wylęgali na ulicę. Strażacy
wbiegali do środka. A wokół wciąż dudnił dźwięk alarmu.
Cale to zamieszanie niepokoiło D. D. Najpierw Andrew Lightfoot
został otruty. Potem, zgodnie z relacją zmęczonej pielęgniarki, zeskoczył
z noszy i wyszedł z oddziału. Godzinę później włączył się alarm
przeciwpożarowy, a teraz ewakuowany jest cały szpital.
Zbieg okoliczności?
Stała na parkingu i spoglądała na ośmiopiętrowy budynek,
zasłaniając rękoma uszy. Wciąż nie mogła dostrzec żadnych śladów
płomieni. Z przewodów wentylacyjnych na dachu wydobywał się jednak
dym. Pożar w ścianach? Awaria elektryki?
Odwróciła się do Alexa.
- Prawdziwy czy nie? - zapytała z nadzieją, że jej głos przebije się
przez panujący wokół hałas.
- Wygląda całkiem prawdziwie.
- No, a przecież nie ma dymu bez ognia. - Niech to!… D. D. czuła, że
coś jest nie tak. Postanowiła odszukać jakiegoś strażaka.
Pierwszy, którego dostrzegła, stał przy wozie i rozmawiał przez
krótkofalówkę. Chyba nie bardzo mu się podobało, że przeszkadza mu
cywil, zmienił jednak ton, kiedy pokazała swoją odznakę.
- Jak wygląda sytuacja? - krzyknęła, by ją usłyszał.
- Mamy doniesienia o dymie gdzieś na ósmym piętrze. Wygląda na
to, że wydobywa się z systemu wentylacyjnego.
- Pożar? - zapytała.
- Temperatura na to nie wskazuje - odparł, marszcząc brwi. - Co by
oznaczało, że mamy gdzieś w ścianach uśpiony ogień. Musimy uważać
przy otwieraniu przewodów wentylacyjnych, inaczej możemy mieć tu
niezłe fajerwerki. Nasi ludzie przeszukują cały budynek, ale do tej pory
nie udało im się znaleźć źródła.
- Kotłownia?
- Próbujemy się tam dostać.
- Dzięki. Dajcie znać, jak będzie wiadomo coś więcej. Wróciła do
Alexa.
- Szósty zmysł mi podpowiada, że coś tu śmierdzi - mruknęła.
- Mnie również.
- No widzisz, gliniarze jednak też mają nadprzyrodzone zdolności.
Cholerny Lightfoot. To ma coś wspólnego z oddziałem. Coś tam
podłożył. Wymusił ewakuację. Pytanie brzmi: po co? I czy dostał to,
czego chciał? - Gdzie są dzieci? - zapytał Alex, rozglądając się po zatło-
czonym parkingu. Otaczały ich tłumy dorosłych pacjentów: część leżała
na łóżkach, inni siedzieli na wózkach inwalidzkich, reszta stała o
własnych siłach. Brakowało jednak dzieci.
D. D. zatrzymała przebiegającego obok pielęgniarza, chwyciwszy
go za ramię.
- Przepraszam, policja! - krzyknęła. - Proszę mi powiedzieć, gdzie
mają zbiórkę dzieci z ósmego piętra?
Wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami kompletnie
zaskoczony pytaniem. Miał tyle rzeczy na głowie, że działał niczym w
transie. W końcu po chwili wskazał ręką na róg szpitalnego budynku i
powiedział szybko, spiesząc się po kolejnego pacjenta: -Tam. Przy placu
zabaw. - Po czym ruszył z powrotem do pracy.
D. D. i Alex zaczęli się przedzierać w kierunku wskazanego
miejsca.
- To Lightfoot - wykrztusiła D. D., znów zasłaniając rękoma uszy. -
Jestem tego pewna. Ale dlaczego? I jak to w ogóle możliwe?
- Musimy się dowiedzieć, jak się naprawdę nazywa - powiedział
Alex. - Właśnie o to chodzi. Nawet nie wiemy, kim tak naprawdę jest.
- Ktoś musi przecież wiedzieć.
- Greg.
- Szczerze mówiąc, myślałam raczej o Danielle.
Za rogiem budynku D. D. i Alex znaleźli czternaścioro stłoczonych
na trawie dzieci i siedmioro wyczerpanych dorosłych. Dźwięk alarmu
przeciwpożarowego był w tym miejscu nieco słabszy. Za to znacznie
dobitniej rozchodziło się wokół zawodzenie rozbudzonych maluchów. D.
D. z Alexem ruszyli w stronę stojącej nieopodal Karen, lecz drogę
zagrodził im Greg.
- Gdzie Danielle? - zapytał zdenerwowany.
- Właśnie miałam zapytać o to samo.
- Karen wysłała ją po Evana i odtąd jej nie widziałem. Odwrócili się
do Karen, która spoglądała na nich, marszcząc
brwi.
- Przecież niosła chłopca na dół. Widziałam, jak opuszczała oddział.
Poszła schodami tuż przede mną.
- Widziała pani, jak wchodziła na klatkę schodową? - próbowała
uściślić D. D.
- Tak. Wróciłam tylko po kilka rzeczy i ruszyłam za nimi. Sły-
szałam nawet kroki Danielle. Przynajmniej wtedy myślałam, że to ona.
- Które dziecko niosła?
- Evana Olivera. Dzisiaj przyjęto go na oddział…
- Zaraz, zaraz - przerwała jej sierżant Warren i zwróciła się do
Grega: - To ten mały, którego znasz? Ten, którym zajmowałeś się
prywatnie, a on dźgnął matkę nożem?
Greg przytaknął.
- I Lightfoot też ich znal, prawda?
- Tak, zapłacił mi prowizję.
- Słucham? - wtrąciła się Karen. - Pracowałeś dla matki naszego
pacjenta? O jakiej prowizji mówisz?
Greg skrzywił się i wepchnął ręce głęboko do kieszeni.
- Porozmawiamy, jak się to wszystko uspokoi.
Karen otworzyła usta, jakby chciała zażądać natychmiastowych
wyjaśnień, lecz D. D. zdążyła machnąć ręką, mówiąc:
- Dobra, dobra, wiem, że spowiedź dobrze robi duszy, ale mamy
teraz ważniejsze sprawy na głowie. Musimy znaleźć Danielle i Evana. I
Lightfoota. Czy ktoś ma jakiś pomysł, gdzie oni, do cholery, mogą być?
Spojrzała na pielęgniarkę oddziałową, potem na Grega, a następnie
na resztę zespołu.
Każdy po kolei kręcił głową.
- To ona jest celem - wyszeptał Alex prosto do ucha D. D. -Lightfoot
zrobił to wszystko, żeby dobrać się do niej. Tylko dlaczego? I gdzie?
D. D. rzuciła mu ponure spojrzenie.
- I ile czasu jej jeszcze zostało?
Rozdział 39
VICTORIA
Budzę się z ustami szeroko otwartymi jak do krzyku. Przez kilka
sekund leżę bez ruchu, próbując ustalić, gdzie jestem i co się stało. Serce
bije mi jak oszalałe. Czuję ból w boku. Jestem kompletnie
zdezorientowana, jakbym właśnie się obudziła z jakiegoś potwornego
snu.
Po chwili zauważam, że leżę we własnym łóżku. Okna są
zasłonięte, a zegar na stoliku nocnym pokazuje czwartą piętnaście.
Powoli się rozluźniam, jednakże zaraz zdaję sobie sprawę, że nie czuję
rąk ani nóg.
Wpadam w popłoch, próbuję usiąść.
I natychmiast uświadamiam sobie, dlaczego nie mogę. Ręce mam
związane za plecami. Nogi skrępowane w kostkach. Jestem spętana
niczym indyk przed Świętem Dziękczynienia. Ale przecież znajduję się
we własnym domu, w swoim łóżku…
I wtedy sobie przypominam. Idę szpitalnym korytarzem,
desperacko pragnąc zobaczyć swojego synka przebywającego na ósmym
piętrze, na oddziale psychiatrii dziecięcej. Dochodzę do windy.
Wyciągam rękę w stronę przycisku. Zaczynam wierzyć, że naprawdę mi
się uda.
I naraz pojawia się Andrew. Jego obecność wybija mnie z rytmu.
To, co było między nami, to nie był związek. On chciał wyłącznie mojego
ciała. A ja mu je oddawałam. Poza tym, pomijając sobotni epizod, w
ogóle nie chciał się ze mną spotykać. Ostatnio mówił, że musi coś
przygotować. Jakąś niespodziankę na poniedziałek.
No tak. Dziś jest poniedziałek.
Kiedy spotkałam Andrew pod windą, miał ze sobą jakieś
urządzenie, które poraziło mnie prądem. Ból przeszył mnie aż do kości.
Potem…
Obezwładnił mnie. A teraz jestem tutaj, sama w ciemnościach.
Słyszę dochodzący z dołu jęk.
Jednak nie sama.
Michael też jest tutaj.
O co tu, do cholery, chodzi?
Nagle przypominam sobie dwie historie z pierwszych stron gazet.
Rodziny z trudnymi dziećmi zamordowane we własnych domach.
Brakuje tylko Evana. Już wszystko rozumiem. Andrew go
przyprowadzi. I wtedy zacznie się masakra.
Jak w amoku próbuję wyswobodzić ręce. Nie ma czasu na ból w
boku. Ani na ten rozsadzający mi głowę. Muszę się stąd wydostać. Muszę
nas wszystkich stąd wydostać. Michaela, Evana. Popełniłam straszny,
przeokropny błąd.
Zanim jednak mam szansę to zrobić, słyszę otwierane na dole drzwi,
a następnie kroki w holu.
- Kochanie - dochodzi mnie śpiewny głos mojego kochanka. -
Wróciłem.
Rozdział 40
DANIELLE
Cholera, moja głowa. To była pierwsza myśl. Potem zdałam sobie
sprawę z kłującego bólu w rękach i skurczu mięśni w prawym ramieniu.
Musiałam się ruszyć, rozprostować kości, usiąść… Tylko że byłam
związana.
Osłupiałam, kiedy to odkryłam. Zamarłam, starając się
przypomnieć sobie, co się właściwie stało. Szłam po schodach, niosąc na
rękach Evana. Otwarły się drzwi i stanął w nich Andrew.
Cholera, ten drań zaatakował mnie paralizatorem! Nie mogłam w to
uwierzyć. Znów spróbowałam usiąść i uderzyłam czołem w twardą
metalową powierzchnię. Głowa mi opadła, a ja wsłuchiwałam się w szum
kół jadącego samochodu, wdychałam zapach spalin, czułam duchotę
niewielkiej przestrzeni. I wtedy rozszyfrowałam kolejny element
łamigłówki.
Najpierw mnie obezwładnił, a później wrzucił do bagażnika
samochodu.
Skurwysyn. Całe to otrucie było jednym wielkim oszustwem.
Dzięki temu mógł bez problemu opuścić oddział i przedostać się do innej
części szpitala, a potem zniknąć i wrócić, by… podłożyć ogień w
budynku? Zaatakować oddział?
Evan. Cholera. Co się z nim stało?
Szamotałam się rozpaczliwie w ciemnościach, przetaczając się z
jednej strony na drugą. Znalazłam coś, co przypominało metalową
skrzynkę na narzędzia, później miękki szmaciany worek. Ani śladu
Evana.
Może nic mu nie jest. Karen szła tuż za mną. Na pewno go znalazła
i wyniosła na zewnątrz.
Ta myśl mnie uspokoiła. Rozluźniłam się, poruszając palcami u rąk
i stóp. Pod sobą słyszałam melodyjne dudnienie, nad głową czułam ciężar
klapy bagażnika. Miałam wrażenie, że za chwilę zwymiotuję. Wzięłam
jednak głęboki oddech, przeglądając znajdujące się wokół przedmioty i
obmyślając najlepszy plan ataku.
Nie bałam się. Choć może powinnam. Przede wszystkim jednak
czułam wściekłość.
Już kiedyś schowałam się przestraszona. Oddałam swoje
bezpieczeństwo w cudze ręce i ukryłam się pod kołdrą. I wszyscy wiemy,
jak to się skończyło.
Tym razem obiecałam sobie, że nie poddam się bez walki. Andrew
zobaczy, na co mnie stać.
Samochód zaczął zwalniać, aż się zatrzymał. Chwilę później zgasi
silnik. Dojechaliśmy na miejsce. Łomot w głowie się nasilał. Zapach
spalin przyprawiał mnie o mdłości, nie mogłam też ruszyć prawym
ramieniem. Czucie w palcach u rąk i nóg straciłam jakieś osiem
kilometrów wcześniej, choć bardzo starałam się temu zapobiec.
Napięłam mięśnie, przygotowując się na Bóg wie co. Andrew
przyjdzie i otworzy bagażnik. A ja co niby zrobię… wyskoczę prosto na
niego? Będę wrzeszczeć ile sił w piersiach? Byłam związana i
zakneblowana. Nie mogłam się ruszyć. Nie mogłam krzyczeć. Nie
miałam przy sobie komórki. Ani żadnej broni. Nic nie mogłam zrobić.
Słyszałam otwierające się, a następnie zatrzaskujące drzwi
samochodu. Potem otwarły się kolejne drzwi. Prawdopodobnie od strony
pasażera. Andrew wyciągał coś z auta.
Całe ciało mi zesztywniało pod wpływem napięcia. Zacisnęłam
mocno powieki, choć i tak nic nie widziałam w ciemnościach.
Słyszałam zbliżające się kroki. Musiałam coś zrobić. Myśl!
Ale nic nie przychodziło mi do głowy. Byłam uwięziona i bezradna.
Odwaga towarzysząca mi jeszcze kilka minut temu zniknęła. Przed
moimi oczami stanął obraz zastrzelonej w korytarzu siostry. A później
brata i jego desperackiego biegu w stronę schodów. Chciałam płakać.
Opłakiwać ich zbyt wcześnie zakończone życie.
I własne. Bo nie miałam wątpliwości, że po dzisiejszej nocy nie
będzie już żadnych ocalonych.
Kroki się oddaliły. Długie, bezowocne sekundy mjaly jedna za
drugą. Moje ciało rozluźniało się kawałek po kawałku. Myśl, myśl, myśl!
Zarówno sierżant Warren, jak i Greg twierdzili, że Andrew żywi do
mnie jakieś uczucia. Czy mogę to wykorzystać? Może udałoby mi się
przekonać go, że też mi się podoba? Gdybym tylko dała radę jakoś go
udobruchać i przymilić się na tyle, by rozwiązał mi ręce… Miałabym
szansę ucieczki.
Znów usłyszałam kroki, tym razem coraz głośniejsze. I kiedy
jeszcze wcale nie byłam na to gotowa, klapa bagażnika się uniosła. Nade
mną w zupełnych ciemnościach zamajaczyła sylwetka Andrew. Nie
widziałam jego twarzy, lecz czułam na sobie wzrok.
- Rozumiesz już? - zapytał.
Pokręciłam przecząco głową zdezorientowana, z zakneblowanymi
ustami.
- Zrozumiesz. Pora stawić czoło przeszłości, Danielle. Próbowałem
ci to powiedzieć, ale nie chciałaś mnie słuchać. Musiałem więc użyć
radykalnych środków. I dlatego jesteśmy tutaj. Dwadzieścia pięć lat
później. W ten sam dzień. Czas wreszcie uświadomić sobie pewne rzeczy.
Wyciągnął ręce, chwycił mnie za ramiona i zmusił, bym się
podniosła. Zawyłam bezgłośnie z bólu, kiedy krew dotarła do
zdrętwiałych kończyn. Knebel skutecznie stłumił wszelkie dźwięki, które
zginęły w głębi mojego gardła. Andrew odchrząknął z zadowoleniem.
- Musisz uwolnić swoje zmysły - oznajmił, trzymając mnie pod
pachami i wyciągając moje ciężkie, zastygłe ciało z bagażnika. - Porzuć
wszelkie osądy. Słuchaj sercem, pamiętaj umysłem. On cię znajdzie. Od
lat próbuje się z tobą skontaktować.
Postawił mnie na krawężniku. „Uciekaj!”, huczało mi w głowie, ale
nogi ugięły się pode mną i po chwili upadlam wprost w ramiona mojego
porywacza. Andrew był silny. Pamiętałam, jak się chwalił, że przebiega
dziesięć kilometrów po miękkim piasku. Uniósł mnie z łatwością i
przerzucił sobie przez ramię jak strażak.
Próbowałam się bronić, chciałam kopać, lecz nogi odmówiły mi
posłuszeństwa.
Andrew ruszył w stronę dużego domu, którego nigdy wcześniej nie
widziałam. Popchnął drzwi wejściowe i wszedł do ciemnego
przedpokoju.
- Kochanie, wróciłem - zawołał.
Z góry doszedł mnie cichy szloch kobiety.
Pamięć potrafi płatać figle. Całe moje życie zdeterminowało jedno
wydarzenie, które jak sądziłam do dziś, trwało zaledwie czterdzieści
minut. Zapamiętałam z niego, że ojciec trzymał w ręku broń.
Zapamiętałam, że zamiast mnie zastrzelił siebie. Tak zapamiętałam.
Andrew wyciągnął mi knebel z ust. Chciałam krzyknąć, lecz
położył na nich palec.
- Cii, nie zapominaj o Evanie i jego rodzicach. Na pewno chciałabyś
ocalić choć tę rodzinę.
Wpatrywałam się w niego w milczeniu. Siedzieliśmy na piętrze
domu w różowym pokoiku, który bez wątpienia należał do małej
dziewczynki. Nigdzie wokół nie widziałam jednak po niej śladu, a łóżko
było zaścielone. Żywiłam więc gorącą nadzieję, że nie ma jej nigdzie w
pobliżu. Istniała też możliwość, że wystrój pokoju zaaranżowano
specjalnie dla mnie. Tego nie wiedziałam, wolałam więc nie drążyć
tematu.
Przyglądałam się Lightfootowi niczym mysz przyparta przez kota
do muru, desperacko szukająca możliwości ucieczki.
- To znaczy? - zapytałam w końcu. W ustach wciąż czułam smak
knebla. BrakowTało mi śliny, by wyraźnie wymawiać słowa. Oblizałam
wargi, lecz nic to nie pomogło.
Andrew położył między nami latarkę. Chciałam chwycić ją jednym
zwinnym ruchem i przywalić mu w głowę. Niestety ręce wciąż miałam
związane za plecami. Uwolnił mi natomiast nogi, siedzieliśmy więc po
turecku na podłodze. Opierałam się o ścianę z zasłoniętymi oknami, on
usadowił się pomiędzy mną a drzwiami.
Nie słyszałam już płaczu. W domu panowała przeraźliwa wręcz
cisza, która niepokoiła mnie jeszcze bardziej niż wcze-
śniejsze odgłosy. W tak cichych miejscach dzieją się najgorsze
rzeczy.
- Evan to stara dusza - stwierdził Andrew.
Wreszcie mówił jak Andrew, którego znałam, kiwnęłam więc
potakująco głową.
- Za dużo czuje, jest nasycony negatywną energią tego świata. Inne
dusze, znacznie bardziej okrutne, prześladują go w snach. Zakradają się
do jego budzącej się świadomości i zmuszają go do robienia złych rzeczy.
Do zabicia własnej matki. Trudno żyć w ten sposób. Taki miody chłopak,
a musi toczyć tak trudną walkę, w dodatku zupełnie dla innych
niewidoczną.
Już to wcześniej słyszałam, znów skinęłam więc głową.
- Nie jest jedyny, Danielle. Więcej dusz tkwi uwięzionych w
okrutnej otchłani. Nie mogą wrócić do tego świata po nowy bagaż
doświadczeń, ale też nie mogą się przedostać na inną płaszczyznę. Są
uwięzione w otchłani niedokończonych spraw. I to jest właśnie piekło,
które opisywali tacy pisarze jak Dante. To naprawdę straszna egzystencja,
Danielle. Bo nigdy się nie kończy. Stare, wrażliwe dusze uwięzione na
wieczność.
Nie miałam pojęcia, o czym mówi, lecz przytaknęłam po raz
kolejny. Nie miałam już knebla ani związanych nóg. Jeśli tylko uwolni mi
ręce, będę miała szansę.
- Ludzie boją się śmierci. Wierzą w prymitywny koncept nieba i
piekła. Ale to by zakładało, że istniejemy tylko w jednym wymiarze.
Kiedy człowiek dopuści do siebie myśl, że dusza może się poruszać
między wieloma duchowymi płaszczyznami, zrozumie najważniejszą
prawdę naszej egzystencji. Śmierć fizyczna nic nie znaczy, na ekranie
radaru naszej duszy jest małym punkcikiem. Ozzie i jego rodzina wcale
nie odeszli, po prostu przeskoczyli do innego wymiaru, by zdobyć nowe
doświadczenia. Ishy, Rochelle, Tika i mała Vivi też wcale nie umarli, po
prostu zostali uwolnieni od nieszczęsnego życia na ziemi.
- Zabiłeś Harringtonów i Laraquette’ow? - wykrzyknęłam
przerażona.
- Pomogłem im przedostać się na kolejną płaszczyznę egzystencji -
poprawił mnie.
- O Boże. Lucy też?
- Już ci przecież mówiłem, że jest teraz dużo szczęśliwsza. Dobrze
wiesz, co jej się tutaj przytrafiło. Na pewno potrafisz zrozumieć, że to
było dla niej najlepsze rozwiązanie.
- Powiesiłeś ją?
- Czytała w moich myślach, w moim sercu. Silna dusza, naprawdę.
Poczekałem więc, aż zrobiło się późno i cicho, a potem wyprowadziłem ją
z oddziału. Poszła za mną bez sprzeciwu. I tak jak mówiłem, jest znacznie
szczęśliwsza…
- Jesteś chorym skurwysynem! - przerwałam mu oburzona. - Nie
miałeś prawa! Może i poszła za tobą, ale co się stało na radiologii? Kto
zawiązał węzeł? Zamordowałeś ją! Nie uszanowałeś jej wyboru, by
istnieć na tej płaszczyźnie. Jak mogłeś!
Andrew wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami.
- Nie słuchasz mnie…
- I wcale nie zostałeś otruty, prawda? - Znów nie pozwoliłam mu
skończyć, całkowicie wyprowadzona z równowagi. - Udawałeś, żeby
wydostać się z oddziału. Jesteś oszustem! Od początku to wiedziałam!
- Zamknij się!
- Spierdalaj!
Nagle Andrew skoczył w moją stronę i zbliżył swoją twarz do mojej
na odległość zaledwie kilku centymetrów. Jego pałające gniewem oczy
przeszywały mnie na wskroś, przykuwając do podłogi. Chciałam, by
oszalał. Chciałam zobaczyć w jego oczach wściekłość. Jednakże
malująca się na jego twarzy determinacja przeraziła mnie do głębi.
- Uwierzysz. Odwiedzisz przestrzeń astralną. Otworzysz swój
umysł i serce. Albo wszyscy w tym domu zginą. Przestałaś już lek-
ceważyć moje słowa? Posłuchasz mnie uważnie, Danielle?
Skinęłam bez słowa głową. W jego niebieskich oczach płonął ogień.
Coś spalało go od środka. Wiara, pomyślałam. Bezsensowna wiara.
Kiedy znów się odezwał, mówił zwięźle i do rzeczy.
- Ukryłem w tym domu broń. W magazynku są cztery naboje. Gdzie
ona jest, wiem tylko ja i osoba, która zabiła twoją rodzinę.
Urządzimy sobie teraz mały wyścig. Kto pierwszy znajdzie broń,
będzie mógł jej użyć. Żeby było fair, dam ci dziesięć minut przewagi.
Możesz zmarnować ten czas, szukając telefonu. Ale uprzedzam, że go
odłączyłem. Prąd również. Poza tym matka Evana zabezpieczyła dom
tak, by jej syn nie mógł się z niego wydostać. Wszystkie drzwi są
zamykane na klucz. A klucz jest tylko jeden. -Andrew uniósł zawieszony
na szyi łańcuszek i pomachał kluczem. - No i zanim postanowisz wybić
jakieś okno lub zrobić coś równie głupiego, pamiętaj, że w ten sposób
opuścisz Evana, jego matkę Victorię oraz Michaela, ojca, który
wyświadczył mi przysługę, pojawiając się nagle w szpitalu. Po upływie
dziesięciu minut zastrzelę ich. Nie sądzę, żeby w tak krótkim czasie udało
ci się wybić okno, pobiec do sąsiadów i wezwać pomoc, szczególnie że
ręce będziesz miała związane. Jeśli postanowisz dalej zaprzeczać faktom,
zginą ludzie. Staw czoło swojej przeszłości, otwórz serce, a dostaniesz
szansę na przeżycie. Sama do tego doprowadziłaś, Danielle. Mimo
wszystko ja próbuję grać fair.
- Chcesz… oczekujesz, że odnajdę duszę mojego ojca w przestrzeni
astralnej i zapytam, gdzie ukrył broń? Mam z nim… porozmawiać?
Andrew przechylił lekko głowę.
- Czego boisz się najbardziej, Danielle? Że nie będzie chciał cię
ocalić? Czy wręcz przeciwnie?
- Kompletnie poprzewracało ci się w głowie.
- Właśnie takim myśleniem zaprzeczasz faktom. Pozwól, że dam ci
wskazówkę. Kto cię ocalił tamtej nocy, Danielle?
- Szeryf Wayne.
- A jak się dostał do domu? Ani na chwilę nie wyszłaś z pokoju, a
mieszkaliście na kompletnym odludziu. Kto usłyszał strzały? Kto
zadzwonił pod dziewięć dziewięć siedem?
Gapiłam się na niego w osłupieniu, kompletnie nie rozumiejąc jego
słów.
Andrew westchnął, pokręcił z rezygnacją głową, po czym wstał.
- Za bardzo się skupiasz na świecie materialnym. Nienawidzisz
siebie, bo nie udało ci się ocalić życia bliskich. A ja chcę, żebyś walczyła
o ich dusze. Nie wiesz, co tak naprawdę wydarzyło się
tamtej nocy. Nie znasz prawdy. Nie chcesz zobaczyć tego, czego nie
akceptujesz. I w ten sposób skazujesz ich wszystkich na potępienie.
Szczególnie mojego ojca.
- Twojego ojca? - zapytałam z niedowierzaniem.
- Szanownego szeryfa Wayne’a. Starą duszę uwięzioną w otchłani.
To dopiero jest prawdziwe piekło, Danielle. Właśnie tego powinniśmy się
wszyscy bać. - Spojrzał na zegarek. - Dziesięć minut. Możesz stawić
czoło przeszłości albo stracić przyszłość. Albo ocalisz duszę mojego ojca,
albo zużyję wszystkie cztery naboje. Zacznę od matki. Tak to zwykle
robię. Potem będzie Evan. Następnie ojciec. Ciebie zostawię na koniec.
Dobrze znasz taką kolejność. Powiedz mi, Danielle, ile rodzin jesteś
gotowa stracić?
Andrew zniknął w mroku korytarza. Siedziałam zastygła w
bezruchu, zbyt oszołomiona, by wykonać jakikolwiek ruch. Po chwili
usłyszałam cichy głos dochodzący z pokoju obok:
- Mama? - szeptał przestraszonym głosem Evan. - Mamusia?
Andrew oszalał, pomyślałam. Wszyscy dziś zginiemy.
Rozdział 41
Phil był geniuszem. D. D. przekazała mu telefonicznie najnowsze
informacje o Andrew Lightfoocie, który prawdopodobnie uprowadził
Danielle i Evana. Potrzebowała jego prawdziwego nazwiska i
przeszłości, i to szybko.
Detektyw wpisał adres uzdrowiciela do bazy licencjonowanych
maklerów giełdowych. Skoro Andrew zajmował się wcześniej
bankowością inwestycyjną, istniało duże prawdopodobieństwo, że wciąż
ma licencję choćby po to, by zarządzać własnymi aktywami.
Nie pomylił się. Przy wpisanym adresie pojawiło się nazwisko
Andrew Ficke, syn Wayne’a i Sheili Ficke. Sheila mieszkała w
New-buryport, niedaleko syna, Wayne natomiast, niegdyś zatrudniony na
stanowisku miejscowego szeryfa, zmarł dwa lata wcześniej.
D. D. wykręciła numer Sheili i poinformowała zdezorientowaną
kobietę, że jej syn pomaga policji w bardzo ważnym dochodzeniu, w
związku z czym muszą się z nim jak najszybciej skontaktować. Czy
byłaby na tyle uprzejma, by podać im miejsca, w których mógłby obecnie
przebywać?
Okazało się, że Andrew posiada dom nad morzem, jacht oraz
mieszkanie spółdzielcze w Nowym Jorku. Jeżeli dusze rzeczywiście
mogą wybierać swoje kolejne doświadczenia, następnym razem D. D.
chętnie powróciłaby na ziemię jako uzdrowicielka.
Mało prawdopodobne, by Andrew zabrał porwaną kobietę aż do
Nowego Jorku. Dom nad morzem też raczej odpadał - zbyt oczywiste
miejsce. Jacht z pewnością stanowiłby lepszą opcję, na morzu nikt by mu
raczej nie przeszkadzał. D. D. zamierzała zlecić miejscowym służbom
obserwację nabrzeża oraz poinformować straż przybrzeżną.
- Przepraszam, że dzwonię o tak późnej porze - powiedziała, nie
chcąc wzbudzić podejrzeń w Sheili i tym samym skłonić jej do
skontaktowania się z synem. - I jeszcze raz bardzo pani dziękuję za
informacje.
- A co to za sprawa? - zapytała Sheila.
- Słucham?
- Mówiła pani, że Andrew pomaga wam w rozwiązaniu jakiejś
sprawy. O co dokładnie chodzi? O ile oczywiście może pani o tym
mówić…
D. D. chciała odpowiedzieć, że nie może, jednak w ostatnim
momencie zmieniła zdanie.
- To dochodzenie w sprawie morderstw dwóch rodzin. Może
słyszała pani w mediach.
- No tak, to pasuje do Andrew. Tego typu sprawy fascynują go,
odkąd jego ojciec brał udział w podobnym incydencie.
- Jego ojciec?
- Tak, dawno temu. W osiemdziesiątym piątym, kiedy Wayne
pracował jako szeryf, jeden z jego ówczesnych zastępców upił się i
zastrzelił całą swoją rodzinę, a następnie popełnił samobójstwo. Przeżyła
tylko dziewczynka, Danielle Burton. To była okropna noc. Wayne
stworzył później album z materiałami dotyczącymi tamtych wydarzeń. Z
wycinkami z gazet i tego typu rzeczami. Przeglądał go praktycznie do
końca swoich dni. Chyba wciąż się zastanawiał, co można było zrobić
inaczej, by zapobiec tej tragedii. Szukał sygnałów, które przeoczył,
kroków, które powinien był podjąć, by ocalić tę biedną rodzinę.
- Gdzie jest teraz ten album? - zapytała natychmiast D. D. -Andrew
go wziął. Mój mąż pierwszy przybył na miejsce
zbrodni i wyniósł z domu dziewczynkę. Wiele gazet okrzyknęło go
bohaterem. Nie wiem, czy Wayne się z tym zgadzał, ale wszystkie
artykuły były bardzo pochlebne. Każdy syn chciałby mieć takie wycinki o
swoim ojcu.
- Czy Wayne wspominał tamtą noc? Mówił, co się wtedy wy-
darzyło?
- Nie. Nie potrafił rozmawiać o tych sprawach. Dlatego stworzył ten
album. Traktował go chyba jako formę terapii.
- A Andrew? Wypytywał ojca o szczegóły tamtej sprawy?
- Od czasu do czasu zadawał mu jakieś pytania. Ale kiedy mąż
przeszedł na emeryturę, zostawił wszystko za sobą i zajął się
wędkowaniem. Dobrze mu to robiło.
D. D. zakończyła rozmowę i zwróciła się do Alexa.
- Ojciec Andrew Lightfoota był szeryfem, który dwadzieścia pięć
lat temu zajmował się morderstwem rodziny Danielle Burton -
poinformowała go podekscytowana. - Jakie są szanse, że to przypadek?
- Jego ojciec był wtedy na miejscu zbrodni?
- Uznano go za bohatera. Wszedł w sam środek krwawej jatki i
uratował Danielle.
Alex zamrugał, po czym zamilkł, wpatrując się w nią w skupieniu.
- Więc… mamy Lightfoota, który był i jest powiązany z Danielle
oraz utrzymywał osobiste stosunki z dwoma zabitymi rodzinami. Do tego
jego ojciec był zamieszany w morderstwo. Cholera, przecież to
rekonstrukcja zdarzeń!
- Rekonstrukcja zdarzeń?
- Wymordowanie Harringtonów i Laraquette’ow. Tak sobie
wszystko wymyślił, żeby przypominały zabójstwa bliskich Danielle.
- Dlaczego? - zapytała D. D., niecierpliwie przeczesując palcami
włosy. - Pytanie za milion dolarów. I za grosz odpowiedzi.
- Nie mam pojęcia. - Alex chwycił ją za ramię. - Ale czekaj. Coś
nam na pewno umknęło. Ten chłopiec, Evan… Czyjego matka nie została
przypadkiem przyjęta dziś do szpitala z raną kłutą?
- Chyba tak.
- I gdzie ona teraz jest?
- Pewnie gdzieś na parkingu wśród ewakuowanych pacjentów.
Ruszyli z powrotem w stronę szpitala. Na miejscu wciąż stały
wozy strażackie oraz liczne służby mundurowe. Pacjenci, pracow-
nicy oraz zaciekawieni przechodnie stali w bezpiecznej odległości od
budynku, w którym zdawał się panować spokój. Nie było dymu. Ani
płomieni. Pożar, jeśli w ogóle byl, najwyraźniej opanowano.
- Niczego nie zakładajmy. - Alex puścił jej ramię. - Musimy ją
znaleźć i zapytać o Lightfoota.
- Przecież nie wiemy, jak wygląda.
- Ale Greg wie.
Personel oraz pacjenci oddziału psychiatrii dziecięcej czekali przy
pobliskich drzewach, aż będą mogli wrócić do szpitala. Większość dzieci
wybiła się ze snu i zaczynała rozrabiać.
Greg spojrzał na zbliżających się policjantów, po czym rozkazał
Jorgemu natychmiast zejść z drzewa, Jimmy’emu odłożyć patyk, a
następnie zwinnym ruchem złapał za ramię uciekającego Benny’ego.
- Musisz znaleźć matkę Evana - oznajmił bez wstępów Alex.
- W tej chwili? - Greg uniósł ramię, na jego bicepsie huśtał się
Benny. Jorge i Jimmy co sił w nogach biegli w ich kierunku z
rozpostartymi rękoma, udając samoloty.
- Brum, brum, brum! - krzyczeli.
- Tak, w tej chwili - odparł Alex, starając się, by jego głos przebił się
przez panujący wokół hałas. - Tu chodzi o rodziny, prawda? O całe
rodziny. Więc jeśli nie ma Evana…
- To gdzie są jego bliscy? - dokończył Greg.
- Właśnie.
Benny puścił wreszcie jego ramię i zeskoczył na ziemię, by
dołączyć do kolegów biegających wokół krzaków. Greg spojrzał na
dzieciaki, następnie na detektywów, a potem znów na maluchy. Nie było
wątpliwości, skąd wahanie.
- Cholera… - D. D. przymknęła oczy. No cóż, trzeba chwycić byka
za rogi. - Zajmę się nimi - poinformowała Grega. - A wy zlokalizujcie
matkę Evana.
Greg uniósł ze zdziwieniem brew.
- Na pewno?
- Na pewno. - D. D. spojrzała z powątpiewaniem na szalejących
chłopców. - Ale pospieszcie się. Nie żartuję! Dla naszego wspólnego
dobra gońcie co sił w nogach!
Rozdział 42
DANIELLE
Jak długo może trwać dziesięć minut? Kiedy jest się dzieckiem,
dziesięć minut wydaje się czasem całą wiecznością. Dla uczniów w
szkole to jedna piąta lekcji. A kiedy ma się związane ręce i błądzi się po
ciemnym domu…
Stałam w korytarzu, czekając, aż oczy przyzwyczają się do pa-
nującego wokół mroku. Bezkresna noc dobiegała wreszcie końca, na
niebie malowały się pierwsze nieśmiałe promienie wschodzącego słońca.
Za jakieś pół godziny w domu będzie już jasno. Zakładając oczywiście, że
ktokolwiek z nas przeżyje, by to zobaczyć.
Na piętrze znajdowały się cztery sypialnie. Prawdopodobnie jedna
należała do dziewczynki, druga do chłopca, trzecia do rodziców, a
czwarta była przeznaczona dla gości. Typowy kolonialny układ.
Mamrotanie wyraźnie pobudzonego Evana dochodziło z pokoju
przylegającego do dziewczęcej sypialni.
Nie wiedziałam, gdzie jest Andrew, oparłam się więc plecami o
ścianę i ostrożnie przesuwałam się w kierunku pokoju, który wyglądał na
główną sypialnię. Musiałam znaleźć rodziców Evana. Jeśli będą
przytomni, może w trójkę uda nam się…
Jak to się stało, że szeryf Wayne znalazł się w naszym domu? Nie
zapytałam go o to tej nocy, którą spędził w moim mieszkaniu. Przecież
był szeryfem. A szeryfowie zawsze się pojawiają na miejscu zbrodni.
Nigdy nie przyszło mi na myśl, żeby kwestionować jego obecność.
Ale nasz dom położony był na odludziu, najbliżsi sąsiedzi mieszkali
w odległości kilku kilometrów, a ja wcale nie zadzwoniłam pod 997.
Może zrobiła to mama? Albo moja siostra lub brat? Musiało istnieć
jakieś logiczne wytłumaczenie. Przecież zawsze istnieje.
Usłyszałam cichy szloch. Odwróciłam się w stronę najbliższych
drzwi i odkryłam duże, zaciemnione pomieszczenie zdominowane przez
okazałe meble. W mroku udało mi się rozpoznać wielkie łoże
przypominające kształtem sanie, po czym dostrzegłam leżącą na nim
kobietę. Płakała.
- Halo? - wyszeptałam łagodnie. Ucichła.
- Kto tam jest? - Mówiła równie cicho i ostrożnie jak ja.
- Jesteś mamą Evana? - Podeszłam bliżej i rozejrzałam się uważnie
po pokoju. W rogu stało pokaźnych rozmiarów lustro, za którym z
łatwością mógłby się ukryć Andrew. A może schował się za dużym
ozdobnym drzewem w doniczce albo w łazience, albo w garderobie?
- Nie ma go tu - wyszeptała kobieta, jakby czytała w moich
myślach. - Jestem Victoria.
- Danielle.
Zdecydowanym krokiem podeszłam do łóżka, a ona przeturlała się
na jego brzeg. Szybko oceniłam sytuację: nogi i ręce miała skrępowane
opaską zaciskową. Plastik był za gruby, abyśmy mogły się nawzajem
uwolnić. Potrzebowałyśmy jakiegoś narzędzia. Noża, nożyczek, klucza…
- Czego od ciebie chce? - zapytałam, zastanawiając się nad
kolejnym posunięciem.
- Nie mam pojęcia. Zatrudniłam go do pomocy przy Evanie, potem
zostaliśmy kochankami. Żaden tam płomienny romans, przez który
mógłby chcieć mnie porwać. Nie wiem, czemu to zrobił.
- Porwał cię?
- Tak, ze szpitala.
- Mnie też.
- Sypiacie ze sobą? - zapytała.
- Nie, nie wytrzymałam z nim nawet do końca kolacji. Ale podobno
to przeze mnie dusza jego ojca została zesłana do piekła. Potrzebujemy
nożyczek - wyszeptałam.
- W łazience. Pierwsza szuflada nad umywalką.
Byłam pod wrażeniem jej przytomności umysłu. Potrafiła działać
pod presją. Choć oczywiście biorąc pod uwagę historię choroby Evana,
nieraz pewnie miała okazję to przećwiczyć.
- Zaraz wrócę - obiecałam.
- Dzięki - wymamrotała.
Jej wdzięczność dodawała mi sił. Nie byłam sama. Razem
zabierzemy Evana, uciekniemy z domu i zadzwonimy po policję.
Odnalazłam szufladę, otworzyłam ją niezgrabnie i związanymi
rękoma zaczęłam grzebać w poszukiwaniu nożyczek.
Nagle usłyszałam głośne:
- Malutka Danny. Moja śliczna, mala Danny! Odruchowo
odskoczyłam pod ścianę. Po chwili znów rozległ
się dudniący głos, tak donośny, że głowa mi niemal pękała. Odbijał
się echem po całym domu, tak że nie mogłam zlokalizować, skąd
dokładnie dochodzi. Megafon, pomyślałam. Andrew stał gdzieś w domu
z megafonem. A to był jego chory pomysł na umilenie mi
dziesięciominutowej zabawy.
- Malutka Danny. Moja śliczna mała Danny! - śpiewał. - Jak
myślisz, Danielle, skąd znam tę piosenkę? I skąd wiem, że to ostatnie
słowa wypowiedziane przez twojego ojca?
Bo wspomniałam o tym policji, pomyślałam z żalem, odrywając się
od ściany łazienki. Powiedziałam o tym szeryfowi Wayne’owi.
Mama do niego zadzwoniła, uświadomiłam sobie i stanęłam jak
wryta. Mama zadzwoniła do szeryfa Wayne’a. W mojej głowie pojawiło
się odległe wspomnienie jej głosu, słów wypowiedzianych do telefonu:
„Potrzebuję cię, Wayne. Już dłużej tak nie mogę. Jest pijany, kompletnie
nad sobą nie panuje. Do tego dziś wieczorem przyszła do mnie Danielle.
Nie uwierzysz, co mi powiedziała moja córeczka. To się musi stać dzisiaj.
Proszę, Wayne. Kocham cię. Proszę”.
Ile mi zostało czasu? Siedem, osiem minut?
Wróciłam do szafki i znalazłam wreszcie w szufladzie nożyczki.
Boleśnie ukłułam się przy tym w palec. Ból był przyjemny. Odświeżył
umysł i pozwolił się skupić na bieżących sprawach.
Wróciłam cicho do pokoju.
- O czym on mówi? - zapytała Victoria.
- O śmierci moich rodziców. Ojciec zastrzelił całą rodzinę. A mnie
znalazł ojciec Andrew, miejscowy szeryf.
- Twój ojciec zabił wszystkich prócz ciebie?
- To właśnie historia mojego życia - odparłam. Jednakże Andrew
powoli dopinał swego, bo w mojej głowie krążyła myśl: „Czy aby na
pewno?”.
Victoria przewróciła się na brzuch, unosząc do góry związane
nadgarstki. Zdrętwiałymi palcami chwyciłam nożyczki.
- Andrew ukrył gdzieś w domu broń - powiedziałam. Starałam się
zlokalizować jej dłonie, siedząc odwrócona do niej plecami, z mocno
ograniczoną mobilnością. - Jeśli znajdę ją pierwsza, wygrywam. Jeśli to
on pierwszy do niej dotrze, wszystkich nas zastrzeli. Mam odwiedzić ojca
na duchowej autostradzie i zapytać, gdzie jest pistolet. I dodatkowo ocalić
duszę szeryfa Wayne’a. Niestety problem w tym, że nie wierzę w istnienie
przestrzeni astralnej. Do tego jestem pewna, że Andrew postradał zmysły.
Wreszcie udało mi się odnaleźć ręce Victorii. Dźgnęłam ją
nożyczkami dwa razy, siebie jakieś trzy albo cztery. Palce miałam śliskie
od cieknącej po nich krwi. Victoria zawyła cicho z bólu. Już miałam
wydać z siebie okrzyk pełen frustracji, gdy poczułam, jak ostrze ślizga się
po plastiku. Zacisnęłam nożyczki, otworzyłam i znów zacisnęłam…
puściło. Jedna z nas była wolna.
Ile zostało nam czasu? Sześć minut?
- Malutka Danny. Moja śliczna mala Danny!
- Joe, odłóż broń. Wayne, przestań. Nie tak. To nie miało być
tak.
Bolała mnie głowa. Znów miałam wrażenie, że moi bliscy stoją tuż
obok mnie. Jeśli tylko wystarczająco się skupię, zobaczę ich. Może nawet
będę mogła wyciągnąć rękę i dotknąć każdego.
Upuściłam nożyczki na łóżko. Victoria się podniosła, potrząsając
rękoma. Potem przecięła moje pęta i uwolniła własne nogi.
Stałyśmy obok siebie - dwie kobiety uzbrojone w jedną parę
nożyczek w ciemnym pokoju.
- Evan - powiedziała.
Słyszałam go, wciąż bełkotał niezrozumiałe słowa gdzieś w głębi
korytarza. Spojrzałam na zegarek na stoliku. Jakieś trzy minuty.
- Evan nam nie pomoże - odparłam.
- Mnie nie - zgodziła się Victoria. A po chwili dodała: - Ale tobie
może pomóc.
Rozdział 43
VICTORIA
Pamiętam historię, którą usłyszeliśmy kiedyś z Michaelem w
wiadomościach: dwaj mężczyźni w kominiarkach wdarli się do
ekskluzywnego domu jednorodzinnego w Bostonie, zamordowali całą
rodzinę i ukradli kasetkę z biżuterią. Evan miał wtedy dziewięć miesięcy.
Jako świeżo upieczona mama byłam przerażona brutalnością
włamywaczy oraz bezlitosną niesprawiedliwością losu. W trakcie reklam
Michael powiedział:
- Gdyby kiedyś nam się przytrafiło coś podobnego, zabierasz Evana
i uciekasz. Nie martwisz się o mnie. Ratujesz naszego syna.
I oto jestem w naszym domu, grozi mi niebezpieczeństwo.
Nieznajoma, którą poznałam kilka minut wcześniej, szuka mojego syna,
podczas gdy ja próbuję znaleźć męża.
Czas ucieka nieubłagalnie i nie mamy zbyt wielu opcji. Andrew nie
kłamał, informując Danielle, że mój dom to forteca, a każdy szczegół
został zaprojektowany tak, by nie wydostało się z niego chore psychicznie
dziecko.
Telefony zostały odłączone, prąd również. Nie mam pojęcia, co się
stało z moją komórką, laptop znajduje się na dole w salonie. Jesteśmy
odcięci od świata. Do tego Danielle twierdzi, że Andrew ma broń.
Niedługo zacznie strzelać, nie ma co do tego wątpliwości, a ja nie
mogę pozwolić, by Michael stał się jego pierwszym celem. Potrzebuję go.
Może i wygląda na przystojniaczka w garniturze, ale jest twardy. Potrafi
przyjąć cios i oddać z nawiązką. Może się zmierzyć z Lightfootem. Na
pewno będzie lepszy niż dwie kobiety i ośmiolatek.
Danielle rusza w stronę pokoju Evana. Ja pędzę w kierunku
schodów, ściskając w ręce nożyczki - moją jedyną broń.
Nie słychać już głosu Andrew. Nie słychać dudniącego hałasu w
korytarzu. Wszechobecna cisza wydaje się wyjątkowo niepokojąca. Co
Andrew teraz robi? Gdzie się ukrył? Jaki będzie jego następny krok?
Ręce mi się trzęsą. Chcę się zatrzymać, skulić niczym zwierzątko
wypatrzone na otwartej przestrzeni przez drapieżnego ptaka.
Ale nie zrobię tego. To mój dom, moje dziecko, mój były mąż. To ja
jestem odpowiedzialna za ten bałagan. I to ja muszę stawić mu czoło.
Bycie u siebie daje mi pewną przewagę - przez lata ćwiczyłam
poruszanie się po domu w taki sposób, by nie obudzić Evana w środku
nocy. Znam każdy skrzypiący schodek, każdą trzeszczącą deskę
podłogową. Najgorsze jest jednak to, że moja rana nie wygląda najlepiej.
Jestem pewna, że krwawię, a bólowi w boku towarzyszy również
pieczenie i swędzenie. Wygląda na to, że wdała się jakaś infekcja.
Zaciskam zęby, myślę o swoich bliskich i prę przed siebie.
Kiedy docieram na dół, zatrzymuję się na chwilę, by rozejrzeć się
wokół. Świt powoli rozświetla znajdujące się obok drzwi okna. W
ciemnościach udaje mi się dojrzeć każdy kąt przedpokoju, pustą
przestrzeń za kwiatem fikusa, łukowate przejście prowadzące do kuchni.
Ani śladu Andrew. Powoli oddalam się od schodów, idąc przy samej
ścianie. Serce mi bije coraz szybciej.
Nagle słyszę dochodzący z salonu jęk. Michael. Chcę jak
najszybciej do niego pobiec, lecz zmuszam się, by robić drobne, miarowe
kroki, nasłuchując uważnie. Panująca wokół cisza mnie przeraża.
Po chwili w przedpokoju rozlega się szelest. Nie jestem pewna, skąd
dokładnie dochodzi, może z położonej na parterze toalety, może z
gabinetu. Jednym szybkim susem wskakuję do salonu i chowam się za
meblościanką z telewizorem. Z tego miejsca mam widok na kanapę,
przed którą na podłodze leży Michael. Ma związane ręce i nogi. Kręci
niespokojnie głową, jakby próbował się wy-budzić z koszmaru.
Przez chwilę mam ochotę odejść. Zostawić go nieprzytomnego, w
błogiej nieświadomości. Oszczędzić mu widoku kul przeszywających
ciało żony i syna.
W korytarzu pojawia się światło latarki kierujące się w stronę
salonu, prosto na mnie.
Szybko przesuwam się na drugą stronę meblościanki i ukrywam za
zasłoną. To ulubiona kryjówka Evana.
- Maleńki Danny - nuci Andrew, gdy pojawia się w pokoju. - Och,
maleńki Danny.
Przerywa i wpatruje się w leżącego bezwładnie na ziemi Michaela.
Kiedy ten ani drgnie, Andrew wychodzi do przedpokoju.
- Czas minął! - woła. - Wiesz już, gdzie jest broń, Danielle? Boja
wiem!
Zaczyna się wspinać po schodach. Przy jego prawej nodze błyszczy
trzymany w ręce przedmiot. Nóż. Bardzo duży nóż rzeźniczy.
Andrew Lightfoot idzie po moje dziecko.
Wbiegam do salonu, upadam na kolana tuż obok męża i szybko
przecinam więzy. Michael znów wydaje z siebie jęk. Całuję go. Wiem, to
beznadziejna głupota ze strony kobiety, która wciąż nie pogodziła się z
odejściem ukochanej osoby. Następnie uderzam go mocno w twarz.
- Cholera, Michael, obudź się. Nasz syn cię potrzebuje.
Rozdział 44
- Victorii nie ma - oznajmił Greg dziesięć minut później, wciąż
jeszcze dysząc po przebieżce wokół szpitala. Alex był jakieś trzy kroki za
nim, oddychał znacznie ciężej. - Pielęgniarka twierdzi, że matka Evana
musiała opuścić salę tuż po północy - dodał. - I od tamtej pory nikt jej nie
widział.
- Dźgnięta nożem kobieta zniknęła ze swojego pokoju i nikt nie
zareagował?
- Na krześle leżała szpitalna koszula, a ubrania przyniesione przez
jej byłego męża zniknęły. Uznano więc, że pacjentka opuściła szpital na
własne życzenie wbrew zaleceniom lekarzy. Próbowano skontaktować
się z jej mężem, który się nią opiekował, ale nie odbiera telefonu.
- Jej eks był w szpitalu? Alex skinął potakująco głową.
- Przywiózł jej trochę rzeczy i rozmawiał z lekarzami.
D. D. zmarszczyła brwi i odwróciła się instynktownie w stronę
krzaków, wokół których biegało obecnie pięciu nadpobudliwych
chłopców. Inny pomocnik, Ed, pospieszył jej z pomocą. Istniało spore
prawdopodobieństwo, że D. D. nie zdoła okiełznać trójki niepokornych
dzieciaków. Istniało spore prawdopodobieństwo, że nikomu się to nie
uda.
- Wygląda więc na to, że Evan, jego matka, Danielle oraz Andrew
zniknęli ze szpitala w ciągu ostatnich dwóch godzin - podsumowała. -
Rozmawiałeś z ratownikami, którzy przewieźli Lightfoota na izbę
przyjęć?
- Victor i Noam - odparł Greg. - Powiedzieli, że jego stan zaczął się
stabilizować w windzie. Dowieźli go na izbę i zostawili tam na kilka
sekund, żeby załatwić formalności. Kiedy pojawiła się
pielęgniarka z pierwszą dawką leków, już go nie było.
Poinformowano ochronę szpitala, ale nikt go nie widział.
- Ochrona… - powiedziała w zamyśleniu D. D., po czym ożywiła
się. - Kamery! Musimy uzyskać do nich dostęp.
Alex przytaknął, lecz spojrzał znacząco na zegarek. Zapisy
monitoringu można oczywiście załatwić, jednakże dopełnienie
formalności i obejrzenie wideo zajmie co najmniej kilka godzin. A czas
ucieka…
- Andrew rekonstruuje zdarzenia - poinformował ich Alex. - Zabija
kolejne rodziny według tego samego scenariusza, który tylko on rozumie.
Jeśli założyć, że porwał Evana i jego matkę, niedługo zacznie
przygotowywać kolejną masakrę.
- Na lodzi? - zastanowiła się głośno D. D. - Miałby tam pełną
swobodę działania.
- Nie pasuje do pozostałych morderstw. To musi być coś bardziej
rodzinnego…
- Dom Lightfoota? - To też jakoś jej nie grało. Jego dom był
architektonicznym dziełem sztuki, a nie podmiejskim gniazdkiem
rodzinnym.
- A może dom Oliverow? - zasugerował Greg. - Evan mieszka z
matką w Cambridge. To jakieś dziesięć, może piętnaście minut jazdy
stąd. Andrew wie, gdzie to jest, w końcu pracował dla nich.
- Cholera. Alex - powiedziała D. D. - jedziemy do domu Evana. Po
drodze wezwę posiłki.
Zrobili krok w tył. Greg chwycił policjantkę za ramię.
- Chciałbym pojechać z wami… - zaczął, lecz zaraz machnął ręką w
stronę rozkrzyczanych dzieci. - Oczywiście nie mogę. Ale znajdziecie
Danielle, prawda? Dopilnujecie, żeby nic jej się nie stało? Przywieziecie
ją całą i zdrową? Jest dla mnie kimś… wyjątkowym.
- Daj mi jakąś godzinkę, dwie - odparła D. D. z wymuszonym
optymizmem. - Mam nadzieję, że będziesz mógł jej to powiedzieć
osobiście.
Rozdział 45
- Ciemno.
- Nie ma prądu. Evan, mam na imię Danielle, poznaliśmy się dziś
wieczorem. Jestem koleżanką Grega.
Powoli weszłam do pokoju i rozejrzałam się po ukrytych w mroku
kątach, pamiętając, że Andrew ukrywa się gdzieś w domu. Victoria
twierdziła, że jest na dole, ale oczywiście nie mogła mieć stuprocentowej
pewności. Próbowała teraz uwolnić Michaela; nasza drużyna zyskałaby
wtedy jeszcze jednego żołnierza. Ja natomiast miałam poprosić Evana, by
w naszym imieniu przeleciał się na duchową autostradę, znalazł anioła i
dowiedział się, gdzie jest broń. Co za bzdura.
- Ciemno - powtórzył Evan. W jego głosie nie wyczulam strachu,
raczej rozdrażnienie. Podeszłam do łóżka. Chłopiec leżał na boku, ręce i
nogi miał skrępowane opaskami zaciskowymi.
- Mogę cię uwolnić - zaproponowałam. - Masz gdzieś nożyczki?
- Nie wolno mi dotykać ostrych przedmiotów - odparł.
No tak, całkiem logiczne, jeśli się nad tym zastanowić. Przysiadłam
bezradna na skraju łóżka, starając się dostrzec twarz chłopca w półmroku
wstającego poranka.
- Ciemno - powtórzył po raz trzeci.
- Niedługo wstanie słońce. Pokręcił ponuro głową.
- Wcale to pani nie pomoże.
Zastanawiałam się, czy Andrew coś mu mówił. Czy go ostrzegał
albo próbował przeciągnąć na swoją stronę. Może i dobrze, że dzieciak
jest związany. W końcu nie wiadomo, czego się po nim spodziewać.
- Twoja mama mówiła, że Andrew ci pomagał - zaczęłam. -Że uczył
cię kontrolować krążącą wokół energię.
- Ciemność - poprawił mnie. - Trzeba się nauczyć nad nią panować.
- Ciemność? Czy tak nazywacie negatywną energię?
- Ciemność jest wszędzie wokół.
- No tak, nie ma prądu.
- Nie. Wokół pani.
Zajęło mi to chwilę, lecz w końcu zrozumiałam jego słowa. Wcale
nie mówił o oświetleniu. Mówił o mnie. Wyglądało na to, że to ja jestem
źródłem negatywnej energii. Chodzącą i mówiącą czarną dziurą.
Nic dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę towarzyszące mi zmęczenie i
strach.
- Evan, czy możesz mi powiedzieć, jak walczyć z ciemnością?
- Trzeba wezwać anioły - oświadczył. - Zamknąć oczy. Wyobrazić
sobie światło. Przywołać je do siebie. Siedem uścisków od siedmiu
aniołów. One pomogą.
- Możesz to dla mnie zrobić? Możesz przywołać anioły? Odnaleźć
światło i zadać im pytanie?
Evan w mroku zamrugał z zaciekawieniem.
- Andrew ukrył gdzieś w domu broń - powiedziałam cicho. -Anioły
wiedzą, gdzie ona jest. Musimy ją znaleźć. Możesz poprosić je o pomoc?
- Broń jest zła - odparł Evan.
- Andrew też jest zły. Pomóż nam, Evan. Twoi rodzice cię po-
trzebują.
Chłopiec uniósł do góry podbródek i spojrzał na mnie z powagą.
- Pomogę.
Ukryłam związanego Evana w szafie pod stertą poduszek i ubrań.
Dziesięć minut z pewnością dobiegało końca. Andrew nadchodził. Z
bronią lub bez. Przetrząsałam pokój Evana w poszukiwaniu jakiegoś
oręża. Lampy, budzika, ramki ze zdjęciem… Victoria miała jednak
wszystko pod kontrolą - w sypialni jej agresywnego syna nie było
niczego, co mogłoby przydać się w walce.
Myśl, myśl, myśl.
Ale serce łomotało zbyt mocno, a w uszach dudniło od nadmiaru
myśli.
Evan szepczący cicho:
- Wdech, raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem… wydech, raz,
dwa, trzy, cztery, pięć…
Ja nieuzbrojona na środku ciemnego pokoju. I kolejny dźwięk
gdzieś w głębi korytarza. Skrzypnięcie klepki podłogowej.
Andrew wspinający się po schodach.
Ojciec zbliżający się ze śpiewem do mojego pokoju. Z rozbryzganą
na policzkach krwią mojej matki, siostry i brata.
Tym razem nie będę leżała skulona pod kołdrą. Nie schowam się.
Chciałam walczyć. Musiałam walczyć.
Gdybym tylko miała tę cholerną broń…
I wtem w ułamku sekundy wszystko stało się jasne. Nie po-
trzebowałam Evana. Nie musiałam się udawać na duchową autostradę. Tu
chodziło o mojego ojca, prawda?
Wiedziałam już, gdzie jest broń.
Wyrzuciłam francę do kanału ściekowego. I od tamtej pory próbuje
się z niego wydostać.
Kiedy Andrew dotarł na szczyt schodów, już czekałam. Siedziałam
po turecku na podłodze, ręce oparłam na kolanach. Przymknęłam oczy,
wsłuchując się w cichy głos Evana dochodzący z pobliskiej sypialni.
Lekkie powiewy powierza muskały moje policzki. Ciepłe i zimne. Jasne i
ciemne.
Czułam się jakoś inaczej: delikatne mrowienie, zaczerwienione
policzki. I miałam w sobie siłę. Jakby towarzyszyły mi anioły.
Wspomnienia, pomyślałam. Wreszcie otworzyłam umysł. Dopuściłam do
siebie fakty, które znałam. I teraz odnosiłam wrażenie, że znów jestem w
swoim domu. Ale tym razem tuż obok znajdowała się moja mama i
rodzeństwo. Byliśmy razem. Czworo na jednego.
Przed oczami stanęły mi brutalne, bolesne obrazy.
- Nie znalazłaś broni - powiedział Andrew. - Przegrałaś.
Zrobił krok w przód, a ja otwarłam wreszcie oczy.
- Szeryf Wayne mnie ocalił - powiedziałam zdecydowanym głosem.
- Mój ojciec wcale się tamtej nocy nie zabił. Zastrzelił go szeryf Wayne.
- Roz… rozmawiałaś z nim? - Andrew wyglądał na skołowanego.
Zatrzymał się jakieś sześć kroków ode mnie, przycisnął do uda nóż.
- Mama się w nim zakochała. Spotkałeś ją w przestrzeni astralnej?
Pytałeś ją o to? Szeryf Wayne był dobrym człowiekiem, a ona bardzo go
za to ceniła.
Andrew natychmiast się ożywił, wiedziałam więc, że trafiłam w
sedno.
- Zadzwoniła do niego po rozmowie ze mną. Kiedy ojciec wrócił do
domu, chciała go wyrzucić, ale stawiał opór. Wybrała więc numer
twojego ojca, a swojego kochanka, by poprosić go o pomoc.
- Nie powinien byl opuszczać rodziny - odburknął Lightfoot.
- Nawet dobry człowiek ulega czasem pokusom. Nawet dobry
człowiek może pragnąć czegoś, czego nie powinien mieć. Wayne
przyszedł do naszego domu jako mężczyzna, nie jako przedstawiciel
wymiaru sprawiedliwości. Chciał porozmawiać z ojcem, przekonać go,
by sobie poszedł. Tyrani często załamują się pod presją, prawda? A jak
wiadomo, mój ojciec był pierwszorzędnym tyranem.
Andrew zaczynał się denerwować. Słyszałam szelest ostrza noża
ocierającego się o spodnie.
- Ale wszystko poszło nie tak. Ojciec nie chciał wyjść z sypialni,
więc szeryf poszedł na górę, by go stamtąd wyciągnąć. Zaczęli krzyczeć.
I wtedy tata zauważył pistolet na stoliku nocnym. Chwycił go i
wycelował w szeryfa. Tyle że matka wdarła się między nich, przyjęła kulę
przeznaczoną dla kochanka i upadła bez życia na podłogę.
I znów obrazy przewijające się w mojej głowie niczym stary film.
Czy tamtej nocy wyszłam jednak z pokoju? Czy widziałam więcej, niż mi
się wydawało? Czy może te wizje pochodziły z innego źródła? Znów
poczułam ciepło na policzku. I obecność mamy, Natalie i Johnny’ego.
Czworo przeciwko jednemu. Tak właśnie powinno było się to potoczyć
tamtej nocy. Dwadzieścia pięć lat temu.
- Ojciec się zawahał - mój głos zmienił się w szept - zaskoczony
śmiercią matki. Dzięki temu szeryf Wayne zdołał wybiec z domu do
samochodu. W schowku miał służbową broń. Trzęsącymi się dłońmi
próbował otworzyć kluczem drzwi. Kiedy mu się to wreszcie udało,
wyciągnął dziewięciomilimetrówkę i sprawdził magazynek.
Kolejne obrazy. I czwarta osoba dołączająca do mnie w korytarzu.
- Nie było go, gdy Natalie wychyliła głowę z pokoju, a Johnny
próbował uciec w dół po schodach. Ojciec szedł korytarzem w kierunku
mojego pokoju.
Znów poczułam zmienne powiewy powietrza. Cieple i zimne. Jasne
i ciemne. Coraz silniejsze.
- Szeryf Wayne ocalił mi życie - oświadczyłam donośnym głosem. -
Zastrzelił mojego ojca. Wyniósł mnie z domu. A potem zadzwonił po
posiłki, nikomu nie przyznając się, co tak naprawdę sprowadziło go do
nas tamtej nocy. Nie było przecież sensu ranić rodziny, wyjawiając
wszystkim swój wstydliwy sekret, skoro moi bliscy zginęli. A że to on
prowadził dochodzenie, napisał raport, w którym zdarzenie zostało
przedstawione jako dzieło jednego człowieka. Ojciec zastrzelił całą
rodzinę, a następnie popełnił samobójstwo… Poczucie winy towarzyszyło
mu przez całe życie, aż w końcu wyznał wszystko swojemu synowi na
łożu śmierci. To dlatego mnie odnalazłeś? Dlatego chciałeś, bym stawiła
czoło swojej przeszłości? Tak było, Andrew?
Chciałam zobaczyć, czy w jego oczach pojawi się jakiś błysk,
reakcja na wymówione głośno imię. Ale otaczająca go ciemność była nie
do pokonania.
Evan podniósł glos, wzywając ostatniego anioła i prosząc o światło.
- Nie musiałeś nikogo zabijać - powiedziałam. - Dusza twojego ojca
została uwolniona, gdy tylko wyznał swoją winę. Nie utknęła w pustce
pomiędzy światami. Za to dusza mojego ojca…
Andrew wykrzywił twarz. Zalała go nowa fala wściekłości, kiedy
odkrył, że wreszcie wszystko zrozumiałam. Uniósł w górę nóż.
Ja zacisnęłam palce na rękojeści broni znalezionej w łazience.
Prochy ojca wrzuciłam do kanalizacji, a jego stary pistolet tkwił
przyklejony taśmą do muszli klozetowej. W ciągu ostatnich kilku
sekund wszystko wreszcie zaczęło się układać w jedną całość.
Andrew ruszył w moim kierunku.
Jego oczy miały spojrzenie mojego ojca.
Mama zawsze pachniała pomarańczami i imbirem. W upalne dni
kupowała mi lody na patyku i siedziała przy mnie w nocy, gdy
chorowałam. Uwielbiała komiksy w niedzielnej gazecie i godzinami
przeglądała magazyn „Vogue”, zastanawiając się, które z drogich ubrań
chciałaby kiedyś mieć w swojej garderobie.
Ulubioną przekąską Natalie były świeże plasterki cytryny posypane
cukrem. Najpierw zjadała środek, a potem zakładała żółtą skórkę na zęby
i uśmiechała się do wszystkich. Tamtego lata zaczęła smarować nos
sokiem z cytryny, chcąc usunąć piegi zdobiące go od jakiegoś czasu.
Choć nigdy jej się do tego nie przyznałam, uwielbiałam jej piegi i
każdego dnia miałam nadzieję, że wkrótce pojawią się również na mojej
twarzy.
Johnny bardzo lubił grać w chowanego. Potrafił się wcisnąć w
każdą, najmniejszą nawet szczelinę. Nigdy nie mogłyśmy go znaleźć.
Któregoś dnia schował się za bojlerem i utknął. Natalie śmiała się z niego,
aleja widziałam, że nieźle się wystraszył. Trzymałam go za rękę, gdy
mama smarowała go olejem roślinnym. Później, po kąpieli, w ramach
podziękowania przyniósł mi swój ulubiony komiks.
Andrew zbliżał się do mnie. Sześć metrów, pięć, cztery…
Mój ojciec, ciemna moc łomocząca wokół niczym pociąg to-
warowy.
…trzy, dwa…
- Evan! - rozległ się w korytarzu męski głos. Po schodach wspinał
się Michael Oliver.
- Michael, Michael, policja! Już tu jest! - zawołała z dołu Victoria.
- Mamusia! - krzyknął ukryty w szafie Evan. - Mamusia, tatuś!
Andrew był już przy mnie.
- Uważaj! - wrzasnął Michael.
Na dole rozległ się brzęk tłuczonego szkła.
- Tato, tatku, tatusiu!
Miłość i światło. Światło i miłość. Walka na śmierć i życie.
- Giń! - warknął Andrew, unosząc nóż. Przypomniałam sobie
miłość mamy. Głupkowate uśmieszki
rodzeństwa. I tym razem się nie schowałam. Pociągnęłam za spust.
Siła odrzutu była tak duża, że poderwała w górę pistolet, który trafił
Andrew w podbródek i powalił go na plecy. Nie miałam pojęcia, czy
trafiłam. Nie widziałam krwi. Dzwoniło mi w uszach, a oczy rozrywał
piekący ból. Czułam też pulsowanie w prawej ręce oparzonej mosiężną
łuską.
Evan wciąż krzyczał. Ktoś z tupotem wbiegał po schodach.
- Policja! Rzucić broń!
Andrew próbował wstać z podłogi, potrząsając głową.
Dostrzegłam jednocześnie dwie rzeczy. Z jego prawego boku
sączyła się krew, a w ręce wciąż trzymał nóż.
Spojrzał na mnie i wyszczerzył zęby w uśmiechu. W tej samej
chwili Michael Oliver rzucił się na niego od tyłu.
- Ty skurwielu! Jak śmiesz krzywdzić moją rodzinę! Skurwielu!
- Rzuć broń! Na miłość boską, rzuć broń!
Sierżant Warren stała u szczytu schodów z rozwianymi jasnymi
lokami. Celowała do mnie z broni, wzrok natomiast wbiła w turlających
się po podłodze mężczyzn. Zaraz za nią wbiegł na górę jej partner, a
następnie Victoria, która próbowała tłumaczyć mężowi:
- Michael, policja… Policja już tu jest.
- Mamusia? - płakał zamknięty w szafie Evan.
- Rzuć broń, Danielle! - krzyknęła ponownie D. D. Położyłam
pistolet na podłodze, wciąż nie odrywając wzroku
od Andrew.
- Kopnij go za siebie - nakazała sierżant.
Wykonałam jej polecenie. Michael, siedząc na Lightfoocie, walił
jego głową o parkiet.
- Przestań! - wrzasnęła zdenerwowana D. D. - Policja! Wstań i
odsuń się! Ale już!
Jej glos musiał wreszcie do niego dotrzeć. Michael rozluźnił powoli
palce i puścił włosy Andrew, po czym nieśpiesznie uniósł
głowę, dygocząc i oddychając płytko. Na jego twarzy wciąż
malowała się wściekłość. Drugi policjant podszedł bliżej, gotowy
wkroczyć do akcji.
- Evan jest w szafie - powiedziałam. - Potrzebuje pomocy. Zajmiesz
się tym? Proszę.
Moje słowa chyba wreszcie podziałały, Michael odsunął się
bowiem od Lightfoota. Victoria przepychała się już między detektywami
do pokoju syna. Wróciła kilka chwil później, tuląc Evana w ramionach.
Wymienili z mężem spojrzenia. I ułamek sekundy później stali już
przytuleni, ściskając się mocno i kołysząc synka między sobą w
ramionach.
A ja poczułam nieznośnie głęboki ból w piersiach. Moja mama,
Natalie, Johnny.
Kocham was, kocham, kocham. I tak bardzo za wami tęsknię.
Na policzku znów poczułam delikatne muśnięcie. Później na prawej
skroni. Niczym trzepot skrzydeł motyla. Chciałam go zatrzymać,
przycisnąć mocno do siebie.
Kocham was, pomyślałam raz jeszcze. A potem pozwoliłam im
odejść. Powinnam to była zrobić wiele lat temu.
Drugi detektyw klęczał obok leżącego na brzuchu Lightfoota.
Sprawdzał jego puls osłaniany przez sierżant Warren, która nie
spuszczała broni wycelowanej w szamana.
Policjant zmarszczył brwi, spojrzał na D. D. i lekko pokręcił głową.
Dopiero wtedy zauważyłam to, cośmy wszyscy przeoczyli: coraz
większą kałużę krwi wypływającej spod Lightfoota. Kiedy Michael
powalił go na ziemię, Andrew trzymał w ręce nóż. Wyglądało na to, że
wreszcie znalazł swój cel.
- Wszyscy na zewnątrz - zarządziła stanowczym głosem D. D.
Przenieśliśmy się na podjazd, który powoli oświetlały pierwsze
promienie wschodzącego słońca. Michael i Victoria stali przytuleni, nie
wypuszczając Evana z objęć. Ja odeszłam na bok i odwróciłam głowę w
stronę światła.
EPILOG
VICTORIA
Znaleźliśmy dla Evana szkołę. W południowej części New
Hampshire. To miejsce z całodobową opieką i przyjazną, rodzinną
atmosferą. Dzieci mieszkają w domach z wyszkolonymi opiekunami,
którzy zastępują im rodziców. Na terenie kampusu znajduje się jezioro,
olbrzymie ogrody oraz las. Obowiązuje ścisły plan dnia obejmujący wiele
zajęć na świeżym powietrzu, podczas których dzieci uczą się ogrodnictwa
oraz korzystają z leczniczych właściwości natury.
Szkoła używa nawet technik medytacyjnych, by nadpobudliwe
dzieci rozwijały umiejętność panowania nad emocjami.
Evan trochę się boi, ale nie sprzeciwia się naszej decyzji. Możemy
go odwiedzać w weekendy. Jeżeli jego zachowanie się poprawi, pozwolą
nam zabierać go do domu na święta i wakacje. Wygląda na to, że jakoś
sobie z tym wszystkim poradzimy. Owszem, Evan musi przyjmować leki.
Nie będę go miała przy sobie. A przed naszą rodziną długa, pełna wyzwań
droga.
Nowa szkoła jest przepiękna. Evan się uspokoił. A rany powoli się
zabliźniają.
Prokuratura podjęła decyzję o wycofaniu zarzutów. Obrońca
utrzymywał, że nasz syn był pod ogromnym wpływem Andrew
Lightfoota, który jak już zdążono udowodnić, mial skłonność do agresji i
przemocy. Zresztą oskarżanie dziecka, które zostało porwane przez
swojego duchowego uzdrowiciela, z pewnością stałoby się nie lada
pożywką dla dziennikarzy. Wniosek został więc oddalony. Po tygodniu
na oddziale intensywnej opieki psychiatrycznej, dobraniu odpowiednich
leków i opracowaniu długofalo-
wego planu leczenia Evana wypuszczono do domu, w którym
zostanie do końca lata.
Miałam wystarczająco czasu, by wrócić do zdrowia i pójść z córką
na zakupy szkolnych ubrań i akcesoriów.
W zeszłym tygodniu Chelsea odwiedziła mnie i Evana dwa razy pod
uważnym nadzorem Michaela. Evan był nadmiernie pobudzony, uderzał
mocno palcami w drzwi, a potem potknął się o własne nogi i przewrócił
siostrę prosto na telewizor. Ale Chelsea wytrzymała to wszystko. Ja i
Michael również. I im większy zachowywaliśmy spokój, tym
spokojniejszy stawał się nasz syn. Drugiego wieczoru udało nam się
nawet zagrać w kalambury. Wygrała Chelsea. Kiedy ją przytuliłam z
gratulacjami, przywarła do mnie mocno i z oczu popłynęły jej Izy. Ja też
zaczęłam płakać.
Czasem tego właśnie nam trzeba.
Michael odłożył ślub. Powiedział, że ma teraz ważniejsze sprawy na
głowie. Zdawało mi się, że w jego oczach dostrzegłam iskierkę dawnego
pożądania. A może tylko poczułam ją u siebie.
Zamierzam znów się zająć dekorowaniem wnętrz. Doceniać każdą
sekundę spędzoną z moimi dziećmi. I znów być sobą - niezależną, piękną
i silną kobietą.
I jeśli mi się to uda, Michael na pewno mi się nie oprze.
D. D.
D. D. uwielbiała chwilę, gdy wszystkie elementy układanki wska-
kiwały na swoje miejsca. Andrew Ficke, znany jako Andrew Light-foot,
zmarł w domu rodziny Oliverow na skutek upływu krwi z przebitej
tętnicy udowej. Na szczęście dowodów jego winy nie brakowało.
Na przednim siedzeniu jego samochodu znaleziono wojskowy
paralizator elektryczny firmy Taser. O identycznym napięciu jak ten,
którym zaatakowano Patricka Harringtona, Hermesa Laraquette’a,
Danielle Burton oraz Victorię Oliver. Paralizator zawierał ponadto
specjalne wkłady, podobno dostępne na czarnym rynku, które nie
pozostawiają po sobie konfetti.
Podczas rewizji domu w Rockport odkryto również opaski
zaciskowe w takim samym rozmiarze, kolorze oraz o identycznej
wytrzymałości jak użyte do związania Danielle Burton i Oliverow.
Dodatkowo w bagażniku samochodu znajdowała się szmaciana torba,
która podświetlona ultrafioletem wykrywającym płyny ustrojowe
przypominała fajerwerki w Święto Niepodległości. Zebrano z niej krew
trzech różnych grup. Andrew musiał w niej trzymać poplamione ubrania
swoich ofiar.
Andrew Lightfoot znał wszystkich zamordowanych. Nie miał alibi
na czas żadnego z zabójstw, a odczyt zapisu monitoringu wykazał, że
przebywał w szpitalu w wieczór powieszenia Lucy. Śledczy zajmujący
się sprawą pożaru w szpitalu odnaleźli w systemie wentylacyjnym
piętnaście bomb dymnych, na kilku były odciski palców Lightfoota, co
bez wątpienia świadczyło, że przyczynił się do wszczęcia akcji
ewakuacyjnej.
Dla D. D. sprawa była zamknięta. Andrew trochę za poważnie
potraktował swój świat astralny, dochodząc do wniosku, że dalsze losy
duszy jego ojca są ważniejsze niż ziemska egzystencja niektórych osób.
Kiedy zabijał, albo wierzył, że tak naprawdę ocala swoje ofiary, albo po
prostu kierował się chęcią zemsty na Danielle, która odrzuciła jego
zaloty.
Alex nie do końca zgadzał się z nią w tej kwestii.
- Przecież był duchowym uzdrowicielem. Pomagał ludziom. Tak
przynajmniej twierdzili jego klienci…
- Chyba raczej wyznawcy.
- Klienci. I co, z dnia na dzień z szanowanego szamana stal się
seryjnym mordercą?
- Miał obsesję na punkcie Danielle. A ona nie chciała mieć z nim nic
wspólnego. W końcu ile razy można dostawać kosza?
- Zgodnie z zeznaniami Danielle chciał, by ocaliła duszę jego ojca.
Ale w jaki sposób zamordowanie dwóch rodzin miało do tego
doprowadzić? - Nie doprowadziło - zauważyła D. D., wzruszając
ramionami. - Brak umiejętności rozwiązywania problemów. Właśnie to
cechuje morderców. Facet chce rozwodu, ale nie ma ochoty dzielić się
majątkiem, więc zabija żonę. Czy naprawdę musiało do tego
dojść? Naprawdę nie było możliwości zakończenia małżeństwa bez
zmiany stanu konta? Na pewno była. Mordercy jednak nie widzą innej
opcji. I dlatego są mordercami. Siedzieli sami w gabinecie D. D. Pozostali
członkowie zespołu rozeszli się już do domów. Sprawa została
zamknięta. Poza tym wielokrotnie omawiali ten temat. Ale D. D. i
Alexowi zupełnie to nie przeszkadzało.
- Tak? - Alex odbił piłeczkę. - W takim razie ciekawe, w którym
momencie na zajęciach w szkole biznesu albo podczas nauki szamańskich
sztuczek dowiedział się, jak zarżnąć całą rodzinę? Jak zadać jeden
zabójczy cios dorosłej kobiecie i wysportowanemu nastolatkowi? Nie
mówiąc już o tym, jakim bezdusznym draniem trzeba być, żeby gonić
wrzeszczącą dziewczynkę po korytarzu, a później brutalnie ją
zamordować. Albo zastrzelić dziecko na legowisku dla psa i udusić
niemowlę w kołysce.
- To tylko dowód na poważne zaburzenia osobowości. No bo po-
myśl: facet prowadził podwójne życie. Jako Ficke, bankier inwestycyjny,
i jako Lightfoot, zbawiciel dusz. Ficke na pewno nie był miłym kolesiem,
pieprzył laski i rolował przyjaciół; wszystko w imię sztuki bankowej. A
potem pewnego dnia Ficke postanowił stworzyć siebie od nowa i narodził
się milszy, delikatniejszy Lightfoot. Może początkowo rzeczywiście
sądził, że ratuje życie swoich przyjaciół. Może naprawdę wierzył w swoje
nadprzyrodzone zdolności, skoro miał osiągnięcia. Ale jeśli się nad tym
zastanowisz, uzdrawianie to bardzo silne przeżycie. Ani się obejrzał, jak
nagły przypływ adrenaliny spowodowany newage’owymi ideami obudził
jego dawny instynkt drapieżcy. Andrew zaczął naciągać państwo,
wykorzystywać przytłoczone sytuacją matki chorych dzieci i karmić
swoje wewnętrzne ego. Lightfoot znów przeobraził się w Ficke’a, tylko
tym razem był uzbrojony w stek duchowych bredni pomocnych w
manipulowaniu ludźmi.
- Chciał Danielle - powiedział Alex.
- Oczywiście. Wszystko kręciło się wokół niej. Wokół dziewczyny,
którą kiedyś ocalił jego ojciec. Kobiety, która nie chciała go słuchać i
wykonywać jego poleceń. Andrew pragnął Danielle. A przecież Andrew
zawsze dostaje to, czego chce. A jeśli nie dostaje, to nikt inny nie może
tego mieć…
- Co oznacza, że jedna uparta kobieta potrafi doprowadzić faceta do
ostateczności.
- Taki mamy dar - przyznała skromnie D. D. - No ale cóż, sprawa
zamknięta. Zabójca nie żyje. Jest siódma wieczorem, a ja nie spałam od
czterech dni. Czemu, do cholery, jeszcze tu siedzimy?
- Bo jeszcze się nie zgodziłaś.
- Na co?
- Na indyjskie tikka masala z kurczakiem, które zamierzam ci
przygotować. Do tego świeże włoskie pieczywo i butelka chianti.
- A na deser tiramisu? - zapytała D. D.
- Nie, włoskie lody waniliowe.
Spojrzała na Alexa, który wpatrywał się w nią w milczeniu.
Westchnęła, wyjęła z kieszeni pager i położyła go ostrożnie na stole.
- Alex, zabierz mnie do domu. DANIELLE
W raporcie policyjnym wyczytałam, że Andrew Lightfoot wpadł w
obłęd i zamordował dwanaście osób rzekomo po to, by zwrócić moją
uwagę i ocalić duszę swojego ojca. Użyto słowa „rzekomo”, ponieważ
zabicie dwunastu osób to dość dziwny sposób, by ocalić czyjąś duszę.
Może właśnie dlatego uznano go za szaleńca.
Nie polemizowałam z policyjną wersją wydarzeń, choć osobiście
miałam trochę inne zdanie na ten temat. Nie poparte jednak dowodami. A
miesiąc wcześniej sama nawet bym w to nie uwierzyła. Tylko że pracuję z
dziećmi. A dzieci potrafią bezbłędnie odczytywać ludzką naturę. I
niegdyś uwielbiały Andrew Lightfoota. Dobrze na niego reagowały. I
nawet jeśli sama nie wierzyłam w jego nadprzyrodzone zdolności,
widziałam rezultaty jego pracy.
Nie sądzę, by zwykły szaleniec mógł pomóc małym pacjentom,
szczególnie tym nadwrażliwym, którzy z pewnością natychmiast
zwęszyliby podstęp. Moim zdaniem Andrew był kiedyś dobrym
człowiekiem. Ale w pewnym momencie swoich podróży po ducho-
wych autostradach napotkał negatywną energię, której nie zdołał się
oprzeć. Stanął twarzą w twarz z zepsutą duszą mojego ojca, bo chciał się
dowiedzieć czegoś więcej na temat swojego. I niestety duch mojego ojca
wykorzystał Lightfoota, by odnaleźć mnie i dokończyć zaczęte
dwadzieścia pięć lat temu dzieło.
Pewnych rzeczy nigdy się nie dowiem. W domu Evana Andrew
namawiał mnie, bym otworzyła serce i znalazła światło. Czy to dawny
Andrew próbował mnie ocalić? Czy może ojciec zakładał, że w
przestrzeni astralnej uda mu się mnie skrzywdzić?
Nie wiem.
Czy mój ojciec znów miota się gdzieś w otchłani, czekając na
kolejne wcielenie? Nie mam wątpliwości, że widziałam go tamtej nocy.
Jego oczy spoglądały na mnie z twarzy Andrew. Wiem też, że czułam
obecność mamy, Natalie, Johnny’ego, a nawet szeryfa Wayne’a. A może
po prostu chciałam ją czuć. Może właśnie wiara, że są obok, dodała mi sił.
Choć z drugiej strony znalazłam przecież broń, co jednak mogło
dowodzić, że ojciec maczał w tym palce. Albo po prostu miałam
szczęście. Nie mam pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. Jestem
trzydziestoczteroletnią sceptyczką, która nagle odkryła, że jakąś cząstką
siebie chce wierzyć w coś, czego nie da się pojąć rozumem.
Ostatnimi czasy czuję się jakoś inaczej. Częściej wspominam
rodzinę i sprawia mi to znacznie mniej bólu. Utraciłam matkę i
rodzeństwo, ale czuję ich obecność w moim życiu.
Może rzeczywiście przemienili się w anioły? A może zakończyłam
właśnie piąty etap żałoby?
Nie wiem.
A Andrew? Jeśli mój ojciec faktycznie przejął kontrolę nad jego
duszą, to czy uwolniło go zakończenie ziemskiego życia? Zapytałam o to
kiedyś Evana. Powiedział, że Andrew jest aniołem i że rozmawiał z nim
poprzedniej nocy. Opowiadał o tym ze spokojem, nie drążyłam więc
tematu. Wystarczy mi jego słowo.
Lucy została pochowana na koszt państwa. Zrobiliśmy również
zrzutkę na nagrobek. Zamówiłam pomnik w kształcie śpiącego kota, choć
zdaniem kamieniarza postradałam zmysły. Po pogrzebie na niebie
pojawiła się przepiękna tęcza. I choć wiem,
że tęcza to efekt promieni słońca oświetlających krople wody w
atmosferze, dla mnie była duchem Lucy, która postanowiła przesłać nam
ostatni uśmiech.
A może jednak wiem więcej, niż mi się wydaje.
Mam randkę.
Jest przystojny, porządny i obecnie bezrobotny. Karen zwolniła
Grega cztery tygodnie temu. Nie miała wyboru, w końcu złamał
regulamin oddziału. Greg rozważa rozpoczęcie studiów pielęgniarskich
albo otworzenie własnej firmy oferującej usługi wykwalifikowanych
opiekunów osób z problemami psychicznymi. Tymczasem pomaga
różnym rodzinom. A niedługo będzie miał kolejne zajęcie - uprawianie
seksu ze mną.
Czasami jeszcze bywam zła. Nie potrafię znieść myśli, że rodzic tak
łatwo może zniszczyć życie swojego dziecka. Wciąż trafiam na sprawy,
które lamią mi serce. I w dalszym ciągu trzymam się z daleka od kratek
kanalizacyjnych.
Ale wstaję co dzień rano i składam sobie tę samą obietnicę.
Że wpuszczę do serca więcej światła. Że będę kontynuować pracę z
trudnymi dziećmi. I że zakocham się w dobrym człowieku.
Jestem jedyną ocalałą i przeżyłam, by opowiedzieć historię
dziecięcych koszmarów.
Słowo od autorki i podziękowania
Kiedy słyszymy o pierwszoklasiście wydalonym ze szkoły za
znęcanie się nad kolegami, zwykle bez namysłu obarczamy winą
rodziców. Uznajemy, że zbyt mało interesują się swoją pociechą, a może i
sami używają w domu przemocy fizycznej. Jak wielkie było więc moje
zdziwienie, gdy dwa lata temu z takim problemem zaczęło się borykać
dziecko moich dobrych znajomych, troskliwych rodziców aktywnie
uczestniczących w procesie wychowawczym, a mimo to wciąż
czujących, że przegrywają walkę o własne dziecko.
Jestem niezmiernie wdzięczna tej rodzinie, że podzieliła się ze mną
swoimi doświadczeniami obejmującymi sesje terapeutyczne z
rozmaitymi specjalistami, niezliczone wizyty na zamkniętych oddziałach
psychiatrii dziecięcej, a także kontakty z duchowym uzdrowicielem,
który ich zdaniem zrobił najwięcej, by dotrzeć do dziecka. Opowiedzieli
mi swoją historię z nadzieją, że uda im się w ten sposób przybliżyć
społeczeństwu problemy nękające dzieci z zaburzeniami psychicznymi
oraz ich bezradnych rodziców.
Chcą, abyście wiedzieli, że nie każde dziecko, które nie potrafi
usiedzieć w miejscu, to od razu nieznośny bachor. I że nie każdy maluch,
który nie chce iść spać wieczorem, jest krnąbrny. A kilkulatek krzyczący
na całe gardło rozwydrzony.
To tylko dzieci. Bardzo się starają. Ich rodzice również.
Pragnę przekazać wyrazy głębokiego uznania dla Kathy Regan i
członków jej zespołu w Child Assessment Unit w Cambridge w stanie
Massachusetts - umożliwili mi obserwację pracy na prawdziwym
oddziale psychiatrycznym oraz niestrudzenie udzielali odpowiedzi na
moje pytania. Bez możliwości poznania
ich doświadczeń i metod nie mogłabym stworzyć fikcyjnego
oddziału psychiatrii dziecięcej w Kirkland Medical Center. I choć
pracownicy wymyślonego przeze mnie oddziału stosowali metodę
progresywną używaną oraz przynoszącą znakomite rezultaty w Child
Assessment Unit, sam szpital, jego pracownicy oraz ich działania są w
całości wytworem mojej (mocno zwichrowanej) wyobraźni i zupełnie nie
przypominają działań Kathy i jej zespołu z CAU.
Wszystkim zainteresowanym metodą progresywną stosowaną przez
CAU polecam książkę Kathy Regan „Opening Our Arms: Helping
Troubled Kids Do Weil”, natomiast więcej informacji na temat modelu
rozwiązywania problemów przez współdziałanie znajdziecie w książce
doktora Rossa W. Greene „Terapia dzieci impulsywnych. Model
rozwiązywania problemów przez współdziałanie”.
Za bardziej przyziemne szczegóły dziękuję mojej ulubionej
farmaceutce, Margaret Charpentier, która po raz kolejny pomogła mi
wybrać idealną truciznę. Trochę czasu minęło, odkąd razem
pracowałyśmy. Myślę, że efekty tej współpracy są świetne jak zawsze.
Gratulacje dla zwyciężczyni szóstej edycji konkursu z mojej strony
internetowej: „Kill a Friend, Maim a Buddy”. Tym razem padło na Audi
Solis. Mam nadzieję, że podobał jej się spektakularny finał. Po drugiej
stronie Atlantyku w konkursie „Kill a Friend, Maim a Maté”
szczęśliwcem została Jo Rhodes. Eleane Rhodes cieszyła się, że mogłam
ją zabić choć w taki sposób.
Chętnych informuję, że kolejny konkurs odbędzie się we wrześniu i
po szczegóły zapraszam na www.LisaGardner.com.
Od strony redaktorskiej podziękowania należą się Michaelo-wi
Carrowi, którego pióro tnie ostrzej niż skalpel. Płakałam tylko trochę, a
książce na pewno wyszło to na dobre. Wyrazy uznania dla moich
pierwszych czytelniczek: Kathleen, Barbary i Diany, które jak zawsze
odwaliły kawał dobrej korektorskiej roboty. I wreszcie najważniejsze
osoby - nie byłoby tej powieści bez Meg, Kate oraz wsparcia całego
zespołu wydawniczego. To dzięki wam dzieją się takie cuda.
Nie zapominam o swojej rodzinie. Wyrazy miłości dla mojego męża
i dla nie zawsze cierpliwej, ale niezmiennie uroczej córki.
I na koniec książkę dedykuję Michaelowi Clemonsowi, dobremu
człowiekowi, który odszedł zbyt wcześnie. Strasznie nam Ciebie brak.

You might also like