Download as docx, pdf, or txt
Download as docx, pdf, or txt
You are on page 1of 6

Drewniany samolot wirował jak liść klonu.

Pilot rozpaczliwie szarpiąc za ster próbował odzyskać


kontrolę nad maszyną, jednak ta odmawiała posłuszeństwa. Statek powietrzny jeszcze przez chwilę
leniwie opadał, a następnie skrył się za wysoką linią drzew, i tylko odległy huk i komin dymu świadczył
o jego losie.

Josif oderwał oczy od lornet nożycowych i pomasował zesztywniały kark. Wody w manierce zostało
niewiele, a jego zmiennik jeszcze się nie pojawił. Pewnie śpi, leniwiec – pomyślał z zawiścią
obserwator i wrócił do lustrowania terenu przez potężne metalowe ślepia.

Front stał już od kilku miesięcy i według Josifa postoi jeszcze drugie tyle. Obie strony okopały się po
czubki głów – oni na skraju puszczy, nasi za ruinami wsi. Z jednej strony oni mieli gorzej, bo potężne
drzewa utrudniały logistykę. Naszym jednak doskwierał brak osłony – artyleria miała ich jak na dłoni.
Oba okopy oddzielał pas ziemi niczyjej – zrytej pociskami, pełnej gnijących resztek, stalowych wraków
potężnych maszyn i drutu kolczastego. Chwilowo było cicho – słychać było szum drzew, szmer rzeki,
brzęczenie much i rozmowy żołnierzy na tylnych liniach. Ambientu dopełniali artylerzyści obu stron,
od czasu do czasu wymieniając uprzejmości – ot, frontowa sielanka jak z obrazka.

Josif poczuł klepnięcie w plecy – nareszcie zmiennik się pojawił. Obserwator zsunął się z
podwyższenia i wymienił parę zdań z nowo przybyłym.

-Jak sytuacja?

- Cisza i spokój, żadnych ruchów po ich stronie.

- Zauważyliście coś podejrzanego?

-Nie.

Obaj kombatanci zasalutowali, a następnie Josif powędrował w kierunku swojej kompanii. Po drodze
zahaczył o źródełko celem napełnienia już prawie pustej manierki – na szczęście kolejka była krótka,
więc niedługo czekał. Z przyjemnie ciężką manierką skierował swoje kroki ku poczcie batalionowej –
Wendel poprosił o podrzucenie mu paczki od rodziny z gór. Ziemianka była tego dnia wyjątkowo
pusta – słychać było tylko ciche nucenie i stukot drewnianej protezy o deski podłogi.

- Witajcie Antoni! Jak wam dzień mija? – Josif powitał weterana.

Pomarszczoną twarz Antoniego rozjaśnił uśmiech, a w oczach skrytych za oprawkami okularów


pojawiły się iskierki.

- A, Josif! Witaj! Całkiem dobrze, a wam?

-Jak na froncie Antonii, jak na froncie.

Chłopak podsunął kwit staremu poczmistrzowi.

-Wendel prosił żeby w jego imieniu odebrać.

Weteran szybko zlustrował papier i zniknął za labiryntem półek, aby po chwili wynurzyć się z
pokaźnych rozmiarów paczką, którą wręczył obserwatorowi.

-Jakieś wieści ze świata? – Spytał, uginający się pod ciężarem przesyłki Josif.
Antonii pogładził sumiaste wąsy.

-Podobno mają przybyć uzupełnienia, razem z dzisiejszą dostawą. Reszta same plotki – tu zniżył głos-,
ale podobno Ekscelencja dał do zrozumienia Sztabowi, że oczekuje pozytywnych informacji z frontu.

-Czyli szykują kolejny szturm… oby tym razem zrobili przygotowanie artyleryjskie – westchnął Josif.

-Podobno wraz z uzupełnieniami ma przybyć transport amunicji artyleryjskiej… jak i nowa kadra
oficerska.

Josif odetchnął z ulgą.

-Świetnie, mam dosyć wykłócania się z tym burakiem od artylerii. Lufy mu się wytrą, psia jego mać.

Stary poczmistrz pokiwał ze zrozumieniem głową. Cały odcinek znał Grewola Donowa, dowódcę
krasnoludzkich wielkokalibrowych armat, oraz jego niechęć do zbytniego „przeciążania” obsługi
swoich piesków – 20 gąsienicowych armat kalibru 200, a od kiedy kompania straciła prawie
wszystkich oficerów podczas ostatniego szturmu, przykry obowiązek rozmowy z dowódcą
„bambusów” spadł na najstarszego stopniem Josifa.

Żołnierz pożegnał się ze starym przyjacielem, i taszcząc ze sobą potężne pudło, ruszył w kierunku
ziemianki 234 Kompanii Szturmowej. Dotarłszy na miejsce, nogą otworzył drzwi i zniknął w mrok
podziemnej pieczary. Gdy jego oczy przywykły do ciemności, zauważył adresata paczki, który
aktualnie siedział przy stole i grał w karty z obsługą Korwinowa. Czwórka graczy oderwała wzrok od
kart.

- Siema chłopaki. Wendel, mam twój tobół, po następny sam idziesz.

-Narzekasz, na pewno nie jest taki ciężki – mruknął krasnolud.

Chłopak bez słowa postawił paczkę przed pryczą przyjaciela i podszedł do stolika.

-Mają dzisiaj przyjść uzupełnienia i nowi idioci po szkole oficerskiej – rzucił i zerknął na stolik, – O co
gracie?

- Pięć butelek przedwojennej wódki. – Odparł Evan, niewysoki elf, celowniczy cekaemu. – Powiadasz
dostaniemy nowe dowództwo?

-Tak przynajmniej twierdzi Antoni- mruknął Josif i rozejrzał się po ziemiance- Gdzie reszta?

-Poleźli gdzieś – odparł Arnold, odpowiedzialny za dostarczanie amunicji do głodnej bestii, jaką był
cekaem Korwinowa – Część na strzelnicy, część w kantynie, część się szwenda po okopach.

Rozmowę przerwał głośny, metaliczny zgrzyt i świst. Ten odgłos mógł oznaczać tylko jedno – przyjazd
pociągu z zaopatrzeniem. Gracze porzucili karty i razem z Josifem truchtem pobiegli do bocznicy
kolejowej. Rozładunek jeszcze się nie zaczął, więc mieli chwilę na podziwianie pociągu – a był to
zacny pociąg. Potężna lokomotywa parowa stanowiła serce całego składu – długa na ponad 20
metrów, wysoka na 5, obita blachami pancernymi stanowiła szczyt techniki jakieś 10 lat temu, jednak
nadal spełniała swoją rolę. Za lokomotywą ciągnął się sznur wagonów towarowych
i osobowych, przeplatany z pancernymi wagonami uzbrojonymi w szybkostrzelne działka i dwie
armaty na każdy wagon. Taboru dopełniały odkryte wagony transportowe, z których pod czujnym
okiem maszynisty obsługa powoli staczała armaty – dzisiaj były to popularne „siedemdziesiątki piątki”
i para „sto piątek”. Szczególną uwagę żołdaków przykuła jednak para wagonów osobowych, których
kondycja wskazywała, że niedawno opuściły linię produkcyjną w Centralnej Fabryce Kolejowej.

-Czyli stary miał rację- wymamrotał Wendel , przyglądając się opuszczającym wagony oficerom.

-Idioci świeżo po szkole oficerskiej – wprawnie ocenił Josif

- Złote łany, lornetki i mapniki. Nie pożyją długo-skwitował Evan.

Josif zauważył postawnego oficera, szybkim krokiem zmierzającego w ich kierunku.

-Hej! Podejdźcie no!

Grupa z pewną dozą niechęci podeszła do zwierzchnika, który był już zajęty przeliczaniem rekrutów i
wpisywaniu cyfr do rozległej tabelki

-Jaka kompania? – rzucił, nie odrywając oczu od papieru.

- 234 – Odparł Wendel

- Kto tu rządzi?

-Ja- wymamrotał Josif.

Oficer oderwał wzrok od kartki i obrzucił go zdumionym spojrzeniem, zastanawiając się jak taki młody
i nieuporządkowany żołnierz może dowodzić kompanią. Jako że nie płacono mu za myślenie,
powiedział tylko:

- Mam tu 50 rekrutów do was. Zapoznajcie ich z otoczeniem i zaprowadźcie do ziemianek.

-Tajest. –Odparł Josif.

Starszyna machnął ręką, I grupa 50 świeżych rekrutów stanęła przed weteranami. Stanowili
mieszankę mieszkańców całego królestwa – krasnoludy i jasnoskórzy mieszkańcy gór, wysocy elfowie
zamieszkujący rozległe lasy, rolnicy z rozległych równin i osadnicy z brzegów morza i pobliskich wysp.
Większość z nich z ciekawością patrzyła na rozległe okopy i otaczające ich uzbrojenie, od potężnych
armat okopanych tuż przed torami, do mechów przechodzących właśnie rutynowe naprawy.
Westchnięcie Josifa skłoniło ich do porzucenia obserwacji i skupienia się na ich dowódcy.

- Witajcie na froncie towarzysze – zaczął Josif. – Nazywam się Josif i chwilowo dowodzę 234
Kompanią Szturmową imienia Bitwy pod Garle, do której trafiliście. Jeśli zapisaliście się tutaj
dobrowolnie, jesteście szaleni. Jeśli trafiliście tu przypadkowo, macie pecha. Tak czy inaczej, witajcie
w piekle. Tyle względem formalności, teraz parę porad, żebyście nie zginęli od pierwszej lepszej
głupoty. Po pierwsze – Josif szybko zlustrował uzbrojenie najbliższego bojownika – widzę, że wydano
wam już większość wyposażenia. Pilnujcie go jak oka w głowie, bo zamienników jest jak na lekarstwo.
Po drugie, ściągnijcie te metalowe kubraki – Josif stuknął w metalowy pancerz na piersi pobliskiego
elfa – nie wiem, jaki idiota wymyślił to coś, bo poza odłamkami niczego to nie zatrzyma, a ciężkie to
jak diabli. Ty – zwrócił się do wysokiego elfa – pokaż no ten karabin.
Elf wyprostował się jak struna i podał swój karabin. Josif obrzucił okiem i sprawdził numer seryjny
wybity na stalowej stopce. Uśmiechnął się pod nosem i zwrócił karabin jego właścicielowi.

- Przynajmniej tutaj macie farta. Trafiła wam się broń z jednej z lepszych fabryk. Dbajcie o nią. Nie
chcecie dostać broni – tu splunął na ziemię, – jeśli nawet takie coś można nazwać bronią, skręcanej
przez niewykształconą wiejską dziewuchę. Amunicja i tak zeszła na psy przez tą wojnę, a w połączeniu
z kiepsko złożoną bronią celność można porównać do moździerza obsługiwanego przez bandę
pięciolatków. Innymi słowy, macie szczęście, jeśli nie wybuchnie wam to w twarz.

Josif przerwał i wziął głęboki oddech.

- Brakuje wam jeszcze jednego elementu. To – wyciągnął zza pasa pistolet maszynowy – jest pistolet
maszynowy kalibru 5.45, zaprojektowany przez Antoniego Helfa. Magazynek typu banan na 32
naboje, skupienie serii w 10 centymetrowym kręgu na dystansie 100 metrów. Innymi słowy, nie
użyjecie tego złomu poza szturmami, a nawet wtedy musicie podejść dość blisko żeby cokolwiek
trafić.

Josif przerwał i spojrzał na rekrutów. Stali na baczność, ich oczy wbite w Josifa jak w obrazek, ich uszy
chciwie łapiące każde jego słowo. Tacy młodzi, pomyślał żołnierz. Ilu z nich zginie w ciągu najbliższego
tygodnia? Pewnie połowa, jak nie więcej. Szkoda ich, większość z nich nie wróci już do domów. O ile
ta wojna kiedyś się skończy, I będą mieli gdzie wracać.

-Tyle gadania. Parami za mną, zobaczymy czy was nauczyli celnie strzelać – westchnął dowódca
i machnął ręką. Nowicjusze powoli zaczęli formować kolumnę, gdy nagle ich uszy zostały
zaatakowane przez straszliwy gwizd. Zaniepokojeni, zaczęli rozglądać się w poszukiwaniu źródła tego
dźwięku.

-Na ziemię! – krzyknął Josif, kryjąc się w najbliższym wgłębieniu.

Przerażeni rekruci posłusznie padli na ziemię. Chwilę później salwa dwunastu rakiet przeleciała nad
okopami i wybuchła niedaleko okopanej artylerii. Strefa wyładunku, jeszcze niedawno pełna
kręcących się tam oficerów, żołnierzy i obsługi taboru, teraz świeciła pustkami – żołnierze z oficerami
skryci za licznymi osłonami terenu, kolejarze pod grubą stalą wagonów pancernych. Jako pierwszy
głowę wystawił Josif. Powoli zilustrował okolicę, stwierdził, że pociski wybuchły wystarczająco daleko
od ich pozycji, i otrzepał mundur, podnosząc się z ziemi. Na ten widok reszta towarzystwa również
wychynęła z dziur, rozglądając się niepewnie dookoła. Ledwo Josif, przy wsparciu Wendela, zdołał
uspokoić roztrzęsionych rekrutów, ich uszy przeszył dźwięk trąbki.

-Cholera! Dobra, zmiana planów. Przetestujemy wasze umiejętności w boju. Evan, weź dwunastu
i obsadź cekaemy. Wendel, dziesięciu na moździerze. Reszta za mną, załadować karabiny. –Josif
szybko rozdał rozkazy i ruszył z małym oddziałem do okopów.

Rozstawienie rekrutów na pozycjach przebiegło dość sprawnie. Josif w duchu dziękował


wykładowcom, którzy uczynili jego życie łatwiejsze o chodź mały promil. Cały okop zamarł
w oczekiwaniu na wroga. Minuty leniwie płynęły, wiosenne słońce zaczęło przygrzewać. Gdy Josif
otworzył już usta, by wydać rozkaz zluzowania kompanii, z okopów wyłoniły się zgarbione sylwetki.
Rekruci chwycili mocniej swoje karabiny, ale Josif wstrzymał ich ręką. Jeszcze za daleko – powtarzał
szeptem do siebie, obserwując nadciągający atak przez szczerbinkę karabinu. Ciszę przerwało
stęknięcie rury moździerza, a po chwili wybuch miny, wybijającej dziurę w linii atakujących. Jednak
tyraliera dalej parła, przekraczając rozbitą maszynę kroczącą. Josif spokojnie naniósł muszkę na pierś
masywnego orka, uzbrojonego w potężny talerzowy karabin, i ścisnął spust. Pocisk ściął biegnącego
orka w biegu, a huk wystrzału sparaliżował całe natarcie na ułamek sekundy. Następnie gardłowy ryk
oficera zmusił pozostałych orków do szaleńczego biegu. Przez chwilę Josif przeraził się, że zdołają
pokonać zasieki i wedrą się do okopów, jednak już po chwili odezwały się karabiny pozostałych
rekrutów, a krótkie serie z okopanych gniazd zmusiły orków do szukania osłony w licznych kraterach.
Josif zdołał trafić jeszcze dwójkę przeciwników, zanim seria pocisków śmignęła tuż koło jego głowy,
trafiając jednego z nowicjuszy. Jego towarzysze rzucili się na pomoc, jednak Josif widział już zbyt
dużo, by łudzić się, że zdołają cokolwiek zrobić. Szybko zlokalizował źródło problemów – dwójkę
orków z towarzyszącym im kanciastym karabinem. Wycelował nieco ponad podwójną lufą broni
i ścisnął język. Cekaem zamilkł na chwilę, a następnie rozpoczął chaotyczne polewanie okopów
pociskami. Kolejny strzał uciszył broń na dobre. Utrata jedynej broni zespołowej uderzyła mocno
w morale atakujących, a ostateczny cios zadały lekkie bombowce poderwane z pobliskiego polowego
lotniska, zrzucając bomby na kryjących się „ogórków” i dziesiątkując ich ogniem broni pokładowej.
Orkowie najpierw pojedynczo, a potem całymi grupami porzucali ukrycia i na złamanie karku gnali do
własnych okopów, mimo ryczących oficerów próbujących ich utrzymać w szyku.

Josif odetchnął i zarzucił karabin na ramię.

-Koniec. – Rzucił do rekrutów – Dobrze się spisaliście. Do ziemianek w tamtą stronę. Odpocznijcie,
przejrzyjcie broń, rozejrzycie się. Nie powinni się pojawić przez następne trzy dni.

Chłopak ruszył w kierunku elfa, którzy przysiadł na skrzynce amunicyjnej i zapalił papierosa.

-Ilu? – spytał, przysiadając się.

Elf, nie przerywając kopcenia, pokazał jeden palec.

- U mnie dwóch. Ciekawe ilu u „węgla”

- Pięciu. Suń się – odparł osmalony krasnolud do dowódcy.

Zdziwiony chłopak przesunął się i podsunął mu papierosa. Ten przyjął go z wdzięcznością i zmęczony,
klapnął na skrzynkę.

-Idioci nie zauważyli niewybuchu i wrzucili kolejny pocisk – odparł Wendel, widząc pytający wzrok
przyjaciół.

-Przynajmniej będzie spokój – mruknął elf.

-Josifie Granowski! – zza zakrętu wyłoniła się młoda kobieta w czerwono – czarnym mundurze, z
charakterystyczną czerwono – czarną wysoką czapką z insygniami Królewskiego Korpusu Oficerskiego
– trzema złotymi gwiazdami otoczonymi kłosami zboża. Czysty mundur i zadbane ciało wskazywało,
że przybyła wraz z nowymi rekrutami.

-Wykrakałeś- syknął chłopak i podszedł do kobiety.

-Słucham.
-Jestem kapitan Julia Bronowa, z rozkazu generała Asimowa przejmuję dowództwo nad kompanią.
Zdajcie raport.

- Straciliśmy ośmiu ludzi i jeden moździeż. Brakuje amunicji do cekaemów. Armaty są na skraju
funkcjonalności, tak samo jak mechy.

-Dziwne – odparła kruczowłosa kapitan – raporty kapitana Borna malują zupełnie inny obraz.

- Z całym szacunkiem dla kapitana, ale pisanie raportów po wódce to niezbyt mądre posunięcie.

-Uznam, że tego nie słyszałam. Sierżancie, wyjaśnijcie, jakim cudem straciliście ośmiu nowych
rekrutów?

-Odparliśmy atak wroga. Kula nie wybiera, trudno uniknąć strat. Front stoi już tyle, że artylerzyści
strzelają już na pamięć.

-Sąsiadujące kompanie ponoszą o wiele mniejsze straty.

-Jeśli sugerujecie, że śmierć tych ludzi to moja wina, to jesteście w błędzie – warknął Josif.

-Kwestionujecie autorytet zwierzchnika – wycedziła Julia.

-Kwestionuję wiedzę i doświadczenie – zripostował sierżant.

Wyraźnie zdenerwowana kapitan obróciła się na pięcie i odeszła. Żołnierze odprowadzili ją wzrokiem,
następnie wzruszyli ramionami i ruszyli do kantyny.

To będzie ciężki tydzień – pomyślał Josif.

You might also like