Mala Ksiezniczka - Frances Hodgson Burnett

You might also like

Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 148

Frances Hodgson Burnett

Mała księżniczka
Przełożyła Wacława Komarnicka
Ilustrował Antoni Uniechowski
Tytuł oryginału angielskiego „A Little Princess”
Wydanie polskie 1968
Rozdział I. SARA.
Pewnego pochmurnego dnia zimowego, kiedy gęsta, żółta mgła zalegała ulice Londynu tak
szczelnie, iż zapalono latarnie, a szyby wystawowe sklepów jarzyły się oświetleniem
gazowym, jakby to był już wieczór, mała, osobliwie wyglądająca dziewczynka jechała wolno
ulicami miasta, siedząc w powozie przy boku swego ojca.
Podwinęła pod siebie nogi, przytulona do ojca, który obejmował ją ramieniem, i wielkimi,
zamyślonymi oczami patrzała przez okno powozu na przechodzących ludzi.
Była tak jeszcze mała, że wyraz jej oczu pozostawał w rażącej sprzeczności z drobną
twarzyczką. Tak dojrzały wyraz nie pasowałby do twarzy dziecka nawet dwunastoletniego,
Sara Crewe zaś miała zaledwie siedem lat. Ale Sara zawsze marzyła i myślała o rzeczach
dziwnych i sama nie pamiętała już takiego okresu, w którym by nie myślała o dorosłych i o ich
dorosłym świecie. Zdawało jej się, że żyje już od bardzo, bardzo dawna.
W tej chwili przypominała sobie podróż, którą odbyła właśnie z Bombaju wraz z ojcem,
1
kapitanem Crewe. Myślała o wielkim statku, o snujących się po nim bezszelestnie laskarach ,
o dzieciach bawiących się na rozgrzanym pokładzie i o kilku młodych żonach oficerów, które
wciąż starały się wyciągać ją na słówka i śmiały się z tego, co mówiła.
Przede wszystkim myślała o tym, jakie to dziwne, że najpierw była w Indiach, zalanych
palącymi promieniami słońca, potem na oceanie, a teraz jedzie osobliwym wehikułem przez
nieznane ulice miasta, gdzie w dzień ciemno jest jak w nocy. Wszystko to było tak trudne do
pojęcia, że przysunęła się bliżej do ojca.
- Tatusiu - odezwała się stłumionym głosikiem, zbliżonym do szeptu - tatusiu...
- Co, kochanie? - spytał kapitan Crewe obejmując mocniej córkę i zaglądając jej w oczy. -
O czym myślisz, Saro?
- Czy to jest to miejsce? - szepnęła Sara przysuwając się do niego jeszcze bliżej. - Tak,
tatusiu?
- Tak, mała Saro. Dotarliśmy wreszcie do celu. - I chociaż Sara miała tylko siedem lat,
wyczuła, że wielki smutek ogarnął ojca, gdy to mówił.
Zdawało jej się, że dużo lat upłynęło już od chwili, kiedy zaczęła przygotowywać się w
myśli do pobytu w „tym miejscu“, jak je nazywała. Matki, która umarła przy jej urodzeniu,
nigdy nie znała ani za nią nie tęskniła. Młody, przystojny, zamożny, uroczy ojciec był dla niej
jedynym bliskim człowiekiem na świecie. Bawił się z nią zawsze i kochali się ogromnie. Że
jest bogaty, Sara wiedziała tylko ze słów innych osób, które rozmawiały o tym, sądząc, że
dziewczynka nie słucha, słyszała też, jak mówiły, że ona również będzie bogata, kiedy
dorośnie. Mieszkała zawsze w pięknym domu, pełnym służby, która witała ją niskimi
ukłonami, zwracała się do niej per „Missi sahib“ i pozwalała dziewczynce robić, co jej się
żywnie podobało. Miała moc zabawek, oswojone zwierzęta i nianię-Hinduskę, która ją
ubóstwiała. Dziewczynka zrozumiała z czasem, że wszystko to mają ludzie bogaci, a zresztą
nic ponadto o tych sprawach nie wiedziała.
W ciągu jej króciutkiego życia niepokoiła ją tylko jedna rzecz, a mianowicie owo „miejsce“,
do którego miano ją kiedyś zawieźć. Klimat Indii był bardzo szkodliwy dla dzieci, toteż
odsyłano je stąd możliwie jak najwcześniej - przeważnie do Anglii, do jakiejś szkoły.
Widziała, jak odjeżdżały inne dzieci, słyszała, jak ,ich matki i ojcowie rozmawiają o
otrzymywanych od nich listach. Wiedziała, że sama też będzie musiała w końcu tam pojechać,
i chociaż opowiadania ojca o podróży i o nowym kraju budziły niekiedy jej ciekawość, trapiła
się jednak myślą, że on nie będzie mógł z nią tam zostać.
- Czy nie mógłbyś pojechać tam razem ze mną, tatusiu? - zapytała, kiedy miała pięć lat. - Czy
ty byś nie mógł też chodzić do szkoły? Pomagałabym ci w lekcjach.
- Ależ nie będziesz tam zbyt długo, mała Saro - odpowiadał stale. - Pojedziesz do ładnego
domu, w którym będzie dużo małych dziewczynek, będziesz się z nimi bawić, a ja ci będę
przysyłał mnóstwo książek i ani się obejrzysz, jak wyrośniesz na mądrą dorosłą pannę i
wrócisz tutaj, żeby się opiekować swoim tatusiem.
O tym myślała z przyjemnością. Prowadzić ojcu dom, jeździć z nim konno i siedzieć u
szczytu stołu podczas wydawanych przez niego obiadów proszonych, odbywać z nim długie
rozmowy i czytać książki z jego biblioteki - tego pragnęłaby najbardziej w świecie; jeżeli
więc dla osiągnięcia celu musi pojechać do Anglii, trzeba się z tym pogodzić. Nie przepadała
za towarzystwem innych małych dziewczynek, ale spodziewała się, że mając dużo książek,
jakoś sobie poradzi. Książki lubiła nade wszystko i lubiła układać różne bajki o pięknych
rzeczach, które potem samą sobie opowiadała. Czasem też opowiadała je ojcu, któremu
podobały się tak samo jak jej.
- Cóż, tatusiu - powiedziała cicho - skoro jesteśmy na miejscu, to musimy chyba z rezygnacją
poddać się losowi.
Roześmiał się na ten staroświecki, górnolotny zwrot i ucałował ją. W gruncie rzeczy nie
mógł się wcale zdobyć na rezygnację, choć wiedział, że musi ukrywać to przed córką. Mała
Sara była mu nieocenioną towarzyszką i zdawał sobie dobrze sprawę, jak się będzie czuł
osamotniony, kiedy powróci do domu w Indiach ze świadomością, że mała figurka w białej
sukience nie wybiegnie już na jego spotkanie. Przytulił więc ją mocno do siebie, kiedy powóz
wjechał na wielki, posępny plac, przy którym stał dom będący celem ich podróży.
Był to wielki, posępny dom, zupełnie taki sam jak wszystkie sąsiednie domy, z tą tylko
różnicą, że na drzwiach frontowych widniała mosiężna tablica z wygrawerowanym czarnym
napisem:
MARIA MINCHIN
PIERWSZORZĘDNY ZAKŁAD NAUKOWY
DLA MŁODYCH PANIEN
- Jesteśmy, Saro - rzekł kapitan Crewe siląc się na jak najweselszy ton.
Wyniósł ją z powozu, po czym weszli na ganek i zadzwonili. Sara częstokroć myślała
później, że dom ten właściwie niezmiernie przypomina pannę Minchin; Był bardzo dostojny i
dobrze umeblowany, ale wszystko w nim było brzydkie i zdawało się, że nawet fotele są
żylaste i kościste. W hallu wszystko było twarde, wypolerowane na glans i nawet czerwony
cyferblat wysokiego zegara stojącego w kącie miał minę surową i odpychającą. Podłogę
salonu, do którego ich wprowadzono, pokrywał dywan z kwadratowym deseniem, krzesła i
fotele były kanciaste, a na ciężkim marmurowym gzymsie kominka stał ciężki marmurowy
zegar.
Sara usiadła na sztywnym mahoniowym krześle i rozejrzała się szybko wokoło.
- Nie podoba mi się tutaj, tatusiu - powiedziała. - Ale przypuszczam, że żołnierze - nawet ci
najodważniejsi - też niechętnie idą w bój.
Kapitan Crewe wybuchnął śmiechem. Był młody, wesoły i wypowiedzi Sary bawiły go
niezmiernie.
- Och, moja mała Saro! - zawołał. - Co pocznę; kiedy nie będę miał nikogo, kto
przemawiałby do mnie tak uroczyście? Chyba nikt w świecie nie jest tale poważny i uroczysty
jak ty!
- Ale dlaczego poważne słowa tak cię śmieszą? - spytała Sara.
- Bo tak je zabawnie wypowiadasz - odparł śmiejąc się jeszcze serdeczniej. Wtem jednak
chwycił ją w ramiona i ucałował bardzo mocno. Nie śmiał się już wcale i mogłoby się nawet
zdawać, że w oczach jego błysnęły łzy.
W tej właśnie chwili do pokoju weszła panna Minchin. Była rzeczywiście ogromnie
podobna do swego domu - wysoka, posępna, dostojna i brzydka. Miała wielkie, zimne, rybie
oczy i szeroki, zimny, rybi uśmiech. Uśmiech ten stał się jeszcze bardziej szeroki, gdy ujrzała
Sarę i kapitana Crewe, słyszała bowiem o młodym oficerze wiele rzeczy z jej punktu widzenia
bardzo dodatnich, od damy, która poleciła mu jej pensję. Słyszała między innymi, że jest to
bogaty ojciec, który skłonny jest wydawać na swoją małą córeczkę dużo pieniędzy.
- Wielki to zaszczyt dla mnie, że będę mogła zaopiekować się tak pięknym i obiecującym
dzieckiem, panie kapitanie - rzekła ujmując rękę Sary i głaszcząc ją. - Lady Meredith
opowiadała mi o jej niezwykłych uzdolnieniach. Zdolne dziecko to wielki skarb w tego
rodzaju zakładzie jak mój.
Sara stała spokojnie, nie odrywając oczu od twarzy panny Minchin. Myśli jej biegły, jak
zwykle, dziwnym szlakiem.
„Dlaczego ona mówi, że jestem pięknym dzieckiem? - myślała. - Nie jestem wcale piękna.
Córeczka pułkownika Grange'a, Izabela, jest rzeczywiście piękna. Ma dołeczki, rumiane
policzki i długie, złote włosy. Ja mam krótkie, czarne włosy i zielone oczy, a poza tym jestem
chuda i wcale nie mam rumieńców. Jestem jedną z najbrzydszych dziewczynek, jakie
kiedykolwiek widziałam. Ona zaczyna od kłamstwa“.
Sara myliła się jednak sądząc, że jest brzydka. Istotnie, nie przypominała w niczym Izabeli
Grange, najpiękniejszej dziewczynki w pułku, ale miała swoisty, oryginalny urok. Była smukła
i wiotka, wysoka jak na swój wiek, o wyrazistej, pociągającej twarzyczce. Włosy miała gęste,
kruczoczarne i lekko podwinięte na końcach, oczy szarozielone, to prawda, były to jednak
ogromne, cudowne oczy o długich, czarnych rzęsach i chociaż jej samej nie podobał się ich
kolor, wiele osób uważało, że są piękne. Ale Sara była przekonana, że jest brzydka, i
pochlebstwa panny Minchin wcale jej nie ucieszyły.
„Skłamałabym, gdybym powiedziała, że ona jest piękna - myślała - i wiedziałabym, że
kłamię. Jestem chyba równie brzydka jak ona - tyle że na swój sposób. Po co więc ona to
powiedziała?“
Kiedy poznała lepiej pannę Minchin, dowiedziała się, czemu przełożona tak powiedziała.
Odkryła po prostu, że panna Minchin mówiła to samo każdemu ojcu i każdej matce, którzy
oddawali dzieci do jej szkoły.
Sara stała obok ojca i słuchała jego rozmowy z panną Minchin. Kapitan Crewe postanowił
oddać córkę na tę pensję za radą lady Meredith, której dwie córki tu się kształcą, a kapitan
Crewe ma wielki szacunek do rozumu i doświadczenia lady Meredith. Sara musi mieć
oddzielny pokój i ma korzystać z większych nawet przywilejów niż inne pensjonarki
posiadające oddzielne pokoje. Będzie miała własny apartament - sypialnię i salonik, ma
trzymać kuca i powóz i mieć własną pokojówkę, która zastąpi nianię, co opiekowała się nią w
Indiach.
- O jej edukację jestem najzupełniej spokojny - dodał ze śmiechem kapitan Crewe,
poklepując rączkę Sary. - Trudność będzie polegała na tym, żeby nie uczyła się za prędko i za
dużo. Wciąż tylko ślęczy nad książkami. Nie czyta ich, proszę pani, ale po prostu połyka jak
mały wilczek. Wciąż domaga się nowych książek do połykania, i to książek dla dorosłych -
niemieckich i francuskich na równi z angielskimi - wszelkiego rodzaju, historycznych,
biograficznych, poezji... Proszę odciągać ją od książek, jeżeli będzie czytała za dużo. Niech
jeździ konno na swoim kucu albo niech pójdzie i kupi sobie jakąś nową lalkę. Powinna więcej
bawić się lalkami.
- Tatusiu - odezwała się Sara - gdybym co kilka dni kupowała sobie nową lalkę, tobym ich
miała w końcu za dużo i nie mogłabym ich lubić. Lalki powinny być bliskimi przyjaciółkami.
Emilka będzie moją najbliższą przyjaciółką.
Kapitan Crewe spojrzał na pannę Minchin, panna Minchin spojrzała na kapitana Crewe.
- Kto to jest Emilka? - zapytała.
- Powiedz sama, Saro - rzekł z uśmiechem kapitan Crewe.
Szarozielone oczy Sary przybrały wyraz powagi i wzruszenia.
- To lalka, której jeszcze nie mam - odpowiedziała. - Lalka, którą tatuś ma mi kupić.
Pójdziemy razem jej poszukać. Nazwałam ją Emilka. Będzie moją przyjaciółką, kiedy tatuś
wyjedzie. Będę z nią mogła o nim rozmawiać.
Rybi uśmiech panny Minchin stał się wręcz przymilny.
- Cóż za oryginalne dziecko! - zawołała. - Co za urocza istotka!
- Tak - rzekł kapitan Crewe przyciągając Sarę do siebie. - To moja najdroższa istota.
Niechże jej pani dobrze strzeże.
Sara przez kilka dni jeszcze mieszkała z ojcem w hotelu - pozostała z nim bowiem do chwili
jego odjazdu do Indii. Odwiedzili wspólnie mnóstwo wielkich sklepów i kupili mnóstwo
rzeczy. Jeśli chodzi o ścisłość, kupili znacznie więcej rzeczy, niż Sarze było potrzeba, ale
kapitan Crewe był człowiekiem młodym, bogatym i niezbyt doświadczonym, a chciał, żeby
jego córeczka miała wszystko, co jej się podobało i co jemu się podobało, razem więc
nagromadzili garderobę niepomiernie zbytkowną dla siedmioletniej dziewczynki. Były tam
aksamitne suknie obramowane kosztownymi futrami, suknie koronkowe i ręcznie haftowane,
kapelusze z wielkimi strusimi piórami, gronostajowe okrycia i mufki, pudła małych
rękawiczek, co się zaś tyczy chusteczek do nosa i jedwabnych pończoch, nabyto ich taką ilość,
że uprzejme sprzedawczynie za kontuarami szeptały między Sobą, iż ta dziwna mała
dziewczynka musi być chyba jakąś zamorską księżniczką - może nawet córką indyjskiego
radży.
Znaleźli też w końcu Emilkę, zanim jednak wreszcie ją odkryli, zwiedzili wiele sklepów z
zabawkami i obejrzeli nieprzebraną liczbę lalek.
- Nie chciałabym, żeby wyglądała jak lalka - mówiła Sara. - Chciałabym wierzyć, że ona
naprawdę słucha mnie, kiedy do niej mówię. Cały kłopot z lalkami, tatusiu - tu Sara
przechyliła na bok głowę i ściągnęła brwi - cały kłopot z lalkami, że one zawsze tak
wyglądają, jakby nic nie słyszały.
Oglądali więc lalki duże i lalki małe, czarnookie i niebieskookie, lalki z ciemnymi lokami i
z blond warkoczami, lalki ubrane i lalki nie ubrane.
- Bo wiesz, tatusiu - powiedziała Sara, kiedy oglądali taką nie ubraną lalkę - jeżeli nie
będzie miała sukienek, kiedy ją znajdę, to będziemy mogli zabrać ją do krawcowej i zamówić
jej suknie na miarę. Będą wtedy lepiej leżały.
Po długiej serii niepowodzeń postanowili ruszyć piechotą i oglądać Wystawy, powóz zaś
miał jechać za nimi. Obejrzeli, nie wchodząc, wystawy dwóch albo trzech sklepów, gdy naraz,
kiedy zbliżali się do wcale niedużego sklepu, Sara drgnęła i chwyciła ojca za ramię.
- Spójrz, tatusiu! - zawołała. - Jest Emilka!
Twarz jej oblał rumieniec, szarozielone oczy zabłysły, jak gdyby dostrzegła bliską i bardzo
kochaną osobę.
- Ona czeka na nas! - powiedziała. - Chodźmy do niej prędzej.
- Mój Boże! - zawołał kapitan Crewe. - Czuję się tak, jak gdybyśmy powinni poszukać
kogoś, kto by nas jej przedstawił.
- Ty przedstawisz mnie, a ja przedstawię ciebie - odparła Sara. - Ale poznałam ją
natychmiast, kiedy ją zobaczyłam, więc może ona mnie też poznała.
Było to bardzo prawdopodobne. Oczy Emilki niewątpliwie patrzały bardzo rozumnie, kiedy
Sara wzięła ją na ręce. Była to duża lalka, ale nie tak duża, by nie można było nosić jej bez
wysiłku, miała wijące się w sposób naturalny, złotobrązowe włosy, spadające na ramiona, i
głębokie, jasne, szaroniebieskie oczy o gęstych, miękkich rzęsach, przy czym były to
prawdziwe rzęsy, nie zaś jakieś tam namalowane linijki.
- Oczywiście, tatusiu - mówiła Sara sadzając ją sobie na kolana i wpatrując się w nią z
zachwytem - to z pewnością jest Emilka.
Emilkę więc kupiono, a następnie zawieziono do sklepu konfekcji dziecięcej i tam
zamówiono dla niej wyprawę równie wspaniałą jak wyprawa Sary. Sprawiono jej także
suknie koronkowe, aksamitne i muślinowe, kapelusze, palta, piękną bieliznę przybraną
koronkami, rękawiczki, chusteczki do nosa i futra.
- Chciałabym, żeby zawsze wyglądała jak dziecko dobrej matki - powiedziała Sara. - Jestem
przecież jej matką, chociaż chcę, żeby została także moją przyjaciółką.
Kapitana Crewe bawiłyby ogromnie te sprawunki, gdyby nie smutek nękający mu ciągle
serce. Wszystko to bowiem oznaczało, że wkrótce już musi rozstać się ze swoją najdroższą
małą przyjaciółką. Wśród nocy wstał z łóżka i stanął nad posłaniem Sary, która spała z Emilką
w objęciach. Czarne jej włosy, rozrzucone po poduszce, zmieszały się ze złotobrązowymi
lokami Emilki; obydwie miały koszulki nocne przybrane koronką, obydwie miały długie rzęsy,
rzucające cień na policzki. Emilka tak bardzo przypominała żywe dziecko, że kapitan Crewe
poczuł zadowolenie z jej obecności. Westchnął głęboko i szarpnął wąsa z miną zupełnie
chłopięcą.
„Hej, moja mała Saro! - powiedział w duchu. - Nie wiesz na pewno, jak bardzo twój tatuś
będzie za tobą tęsknił“.
Nazajutrz zawiózł córeczkę do panny Minchin i zostawił ją tam. Miał odpłynąć następnego
ranka. Wyjaśnił pannie Minchin, że jego pełnomocnicy, panowie Barrow i Skipworth,
reprezentujący jego interesy w Anglii, w razie potrzeby udzielą jej zawsze porady, będą też
opłacali rachunki za utrzymanie Sary. Będzie pisywał do Sary. dwa razy na tydzień i prosi,
żeby nie odmawiano jej niczego, na co wyrazi ochotę.
- Jest rozsądną dziewczynką i nigdy nie żąda nic takiego, czego nie można byłoby jej dać -
dodał.
Następnie udał się wraz z Sarą do jej saloniku i tam się pożegnali. Sara usiadła mu na
kolanach, ujęła go drobnymi rączkami za klapy i długo patrzała mu w oczy.
- Uczysz się mnie na pamięć, mała Saro? - zapytał głaszcząc ją po głowie.
- Nie - odpowiedziała. - Umiem cię już dawno na pamięć. Jesteś w moim sercu.
Uścisnęli się i ucałowali, jak gdyby nigdy nie mieli się od siebie oderwać.
Kiedy powóz odjechał sprzed ganku, Sara siedziała na podłodze saloniku oparłszy
podbródek na rękach i odprowadzała go oczami, aż zniknął za zakrętem. Emilka siedziała przy
niej i również patrzała przez okno. Kiedy panna Minchin przysłała swoją siostrę, pannę
Amelię, żeby dowiedzieć się, co dziewczynka robi, okazało się, że drzwi są zamknięte na
klucz.
- Zamknęłam je - oświadczył spoza drzwi grzeczny, stłumiony głosik. - Chciałabym być
sama, jeżeli można.
Panna Amelia była gruba, przysadzista i okropnie się bała swojej siostry. Miała od niej
znacznie łagodniejszy charakter, ale zawsze bez szemrania spełniała jej rozkazy. Zeszła na dół
z miną wręcz przerażoną.
- Nie widziałam jeszcze nigdy takiej dziwnej dziewczynki - zwróciła się do siostry. -
Zamknęła się w pokoju i siedzi tam cichutko jak myszka.
- W każdym razie to lepiej, niż gdyby miała wrzeszczeć i kopać, jak to robią niektóre -
stwierdziła panna Minchin. - Spodziewałam się, że takie rozpieszczone dziecko narobi
wrzasku na cały dom. Bo przecież zawsze dotychczas robiła, to jej się podobało.
- Wypakowałam jej kufry - rzekła panna Amelia. - Nic podobnego w życiu nie widziałam -
sobole, gronostaje, bielizna przybrana prawdziwą koronką. Co o tym sądzisz?
- Sądzę, że to szczyt głupoty ubierać tak małą dziewczynkę - odparła ostro panna Minchin -
ale wszystko to będzie wyglądało bardzo korzystnie w pierwszej parze w niedzielę, kiedy
będziemy prowadziły dziewczynki do kościoła. Dostała wyprawę jak mała księżniczka.
A na górze w zamkniętym pokoju Sara i Emilka siedziały na podłodze i patrzały na róg, za
którym zniknął powóz, gdy tymczasem kapitan Crewe oglądał się za siebie i machał na
pożegnanie ręką, jak gdyby nigdy nie miał przestać.
Rozdział II. LEKCJA FRANCUSKIEGO.
Kiedy Sara weszła nazajutrz do klasy, wszystkie oczy spojrzały na nią z nie ukrywaną
ciekawością. Wszystkie bowiem pensjonarki - poczynając od Lawinii Herbert, która miała
blisko trzynaście lat i uważała się już za całkiem dorosłą, a kończąc na Lotce Legh, która
miała dopiero lat cztery i była najmłodszym dzieckiem w szkole - zdążyły już wiele o niej
usłyszeć. Wiedziały, że jest to pokazowa wychowanka panny Minchin i jej obecność przynosi
zaszczyt pensji. Niektóre widziały już nawet przelotnie jej francuską pokojówkę, Mariettę,
która przyjechała poprzedniego wieczora. Lawinia przechodziła obok pokoju Sary, kiedy
drzwi nie były zamknięte, i widziała, jak Marietta otwierała pudło przysłane późno ze sklepu.
- Pełno tam było haleczek z koronkowymi falbankami - szeptała do swojej przyjaciółki
Jessie, pochylona na pozór nad podręcznikiem do geografii. - Widziałam, jak je wykładała. A
panna Minchin powiedziała do panny Amelii, że suknie tej nowej są takie wspaniałe, że dla
dziecka to aż śmieszne. Sama słyszałam. Moja mama mówi, że dzieci powinno się ubierać
skromnie. Ta nowa teraz ma też na sobie taką halkę. Widziałam, kiedy siadała.
- I jedwabne pończochy! - szepnęła Jessie również pochylona nad geografią. - A jakie małe
nóżki! Nigdy nie widziałam takich małych nóżek.
- Phi - prychnęła zawistnie Lawinia - po prostu ma dobrze zrobione pantofle. Mama mówi,
że jak się ma zręcznego szewca, to największe stopy wyglądają jak małe. I moim zdaniem jest
całkiem nieładna. Ma taki dziwaczny kolor oczu!
- Nie jest ładna jak inni ładni ludzie - powiedziała Jessie zerkając spod oka na Sarę - ale ma
się ochotę wciąż na nią patrzeć. Ma okropnie długie rzęsy, a oczy prawie zupełnie zielone.
Sara siedziała spokojnie na swoim miejscu, czekając, aż jej powiedzą, co ma robić.
Posadzono ją w pobliżu stolika panny Minchin. Nie czuła się wcale onieśmielona
spojrzeniami tylu par oczu. interesowało ją tu wszystko i spokojnie odwzajemniała spojrzenia
dziewczynek, które na nią patrzały. Ciekawa była, o czym one myślą, czy lubią pannę Minchin,
czy chętnie się uczą i czy któraś z nich ma takiego tatusia jak ona. Tego ranka odbyła z Emilką
długą rozmowę o tatusiu.
- Jest teraz na morzu, Emilko - mówiła.. - Musimy żyć w wielkiej przyjaźni i opowiadać
sobie o wszystkim. Spójrz na mnie, Emilko. Masz najładniejsze oczy, jakie kiedykolwiek
widziałam, ale chciałabym, żebyś umiała mówić.
Sara miała wyobraźnię żywą i pomysłową i czuła, że będzie to dla niej wielką pociechą,
jeżeli zdoła chociażby wyobrażać sobie, że Emilka jest istotą żywą, która naprawdę słyszy i
rozumie. Kiedy Marietta ubrała ją w granatowy mundurek szkolny i przewiązała jej włosy
granatową wstążką, dziewczynka podeszła do Emilki siedzącej na własnym foteliku i włożyła
jej do rąk książkę.
- Poczytaj sobie przez ten czas, kiedy ja będę na dole - powiedziała, a widząc zdziwione
spojrzenie Marietty, zwróciła się do niej z poważną minką:
- Podejrzewam, że lalki potrafią robić rozmaite rzeczy, tylko nie chcą, żebyśmy o tym
wiedzieli. Może Emilka rzeczywiście potrafi czytać, rozmawiać i chodzić, ale robi to tylko
wtedy, kiedy ludzi nie ma w pokoju. To jest jej tajemnica, Bo gdyby się ludzie dowiedzieli, że
lalki to wszystko potrafią, toby je zmusili do pracy. Więc może umówiły się, że zachowają to
w tajemnicy. Dopóki się jest w pokoju, Emilka siedzi nieruchomo, ale jeżeli wszyscy wyjdą,
to może poczyta sobie albo wstanie i wyjrzy przez okno. Ale jak usłyszy, że ktoś z nas
nadchodzi, pobiegnie prędko z powrotem, usiądzie na fotelu i będzie udawała, że siedziała tak
przez cały czas.
2
„Comme elle est drôle! “ - pomyślała Marietta, a kiedy zeszła na dół, opowiedziała o tej
rozmowie starszej pokojówce. Ale czuła już sympatię do tej dziwnej małej dziewczynki z taką
inteligentną, drobną twarzyczką i takimi pięknymi manierami. Miała dotychczas do czynienia z
dziećmi, które nie były wcale tak grzeczne. Sara była osóbką bardzo miłą i tak wdzięcznie
mówiła: „Bardzo proszę, Marietto“ i „Dziękuję, Marietto“, że pokojówka była wprost
oczarowana. Marietta mówiła starszej pokojówce, że dziewczynka dziękuje jej, jakby
dziękowała prawdziwej damie.
3
- Elle a l'air d'une princesse, cette petite - mówiła. Słowem, była zachwycona swoją małą
nową panią i bardzo kontenta ze służby.
Sara od kilku minut już siedziała na swym miejscu w klasie, oglądana przez koleżanki, kiedy
panna Minchin dystyngowanym ruchem zapukała w blat stolika.
- Panienki - oznajmiła - pragnę przedstawić wam nową koleżankę.
Wszystkie dziewczynki wstały, Sara również.
- Mam nadzieję, że przyjmiecie życzliwie Sarę Crewe. Przyjechała do nas z daleka - aż z
Indii. Zaraz po lekcjach musicie się ze sobą zapoznać.
Uczennice dygnęły ceremonialnie, Sara dygnęła także, potem wszystkie usiadły i znów
patrzały na siebie.
- Saro - rzekła panna Minchin oficjalnym tonem, którego używała w klasie - podejdź do
mnie.
Wzięła książkę ze stolika i przewracała jej kartki. Sara podeszła grzecznie.
- Ponieważ twój ojciec zaangażował ci pokojówkę Francuzkę - zaczęła panna Minchin -
wnoszę, że pragnie, abyś przykładała się specjalnie do nauki francuskiego.
Sara poczuła się trochę zakłopotana.
- Zdaje mi się, że zaangażował ją - rzekła - bo myślał, że ona mi się spodoba, proszę pani.
- Obawiam się - odparła panna Minchin z nieco kwaśnym uśmiechem - że jesteś bardzo
rozpieszczona i wyobrażasz sobie zawsze, że wszystko, co się robi, robi się wyłącznie dla
twojej przyjemności. Ja natomiast odniosłam wrażenie, że twój ojciec chciał, żebyś się
nauczyła francuskiego.
Gdyby Sara była starsza albo mniej dbała o to, żeby być zawsze grzeczna i uprzejma,
mogłaby wyjaśnić sprawę w kilku słowach. W tej sytuacji jednakże poczuła, że rumieniec
zalewa jej policzki. Panna Minchin była bardzo surową, imponującą osobą i wydawała się tak
absolutnie pewna, że Sara nie ma pojęcia o francuskim, iż wyprowadzenie jej z błędu, jak
sądziła dziewczynka, byłoby impertynencją. W rzeczywistości bowiem Sara nie pamiętała
nawet, kiedy nauczyła się francuskiego. Ojciec często przemawiał do niej po francusku, kiedy
była jeszcze niemowlęciem, gdyż matka jej była Francuzką i kapitan Crewe przez miłość dla
niej kochał ten język. Sara nauczyła się więc francuskiego sama o tym nie wiedząc, jak to się
często zdarza z małymi dziećmi.
- Ja... ja nigdy się właściwie nie uczyłam francuskiego, ale... ale... - zaczęła nieśmiało
wyjaśnienia.
Jednym z tajemnych strapień panny Minchin była właśnie okoliczność, że ona sama nie znała
francuskiego, pragnęła więc ukryć ten kompromitujący fakt. Nie zamierzała kontynuować
dyskusji w tej sprawie, aby nie narazić się na jakieś drażliwe pytania że strony nowej
uczennicy.
- Dosyć - przerwała jej grzecznie, ale lodowato. - Jeżeliś się dotychczas nie uczyła, musisz
od razu zabrać się do nauki. Nauczyciel francuskiego, monsieur Dufarge, przyjdzie tu za kilka
minut. Weź tę książkę i przejrzyj ją, zanim on nadejdzie.
Sara znów spiekła raka. Wróciła na miejsce i otworzyła książkę. Spojrzała z poważną miną
na pierwszą stronę. Wiedziała, że uśmiech byłby niegrzeczny, a postanowiła sobie, iż będzie
grzeczna za wszelką cenę. Ale czuła się bardzo zaskoczona, że każą jej studiować stronę, na
której tłumaczono, że „le pére“ znaczy „ojciec“, a „la mére“ - „matka“.
Panna Minchin spojrzała na nią badawczo.
- Masz niezadowoloną minę, Saro - rzuciła. - Przykro mi, że nie masz ochoty uczyć się
francuskiego.
- Bardzo lubię francuski - odrzekła Sara próbując znowu wyjaśnić sytuację - ale...
- Nie powinnaś mówić „ale“, kiedy każe ci się coś robić - oświadczyła panna Minchin. -
Proszę, patrz do książki.
Sara wpatrywała się więc pilnie, w książkę i nie uśmiechnęła się nawet wówczas, gdy
przeczytała, że „le fils“ znaczy „syn“, a „le frére“ znaczy „brat“.
„Kiedy przyjdzie monsieur Dufarge - myślała - wszystko mu wytłumaczę“.
Monsieur Dufarge przybył wkrótce. Był to bardzo miły, rozumny Francuz w średnim wieku i
zainteresował się od razu, kiedy oczy jego padły na Sarę czytającą pilnie swoją książeczkę.
- Czy to moja nowa uczennica, madame? - zwrócił się do panny Minchin. - Mam nadzieję, że
będę miał z niej pociechę.
- Jej ojcu, kapitanowi Crewe, bardzo na tym zależy, aby rozpoczęła naukę francuskiego. Ale
mam wrażenie, że dziewczynka ma jakieś dziecinne uprzedzenie do tego języka. Najwyraźniej
nie ma chęci go się uczyć - odparła panna Minchin.
- Bardzo to dla mnie przykre, mademoiselle - zwrócił się dobrotliwie nauczyciel do Sary. -
Być może, kiedy zaczniemy naukę, uda mi się przekonać panienkę, jaka to piękna mowa.
Mała Sara wstała z miejsca. Była już bliska rozpaczy. Spojrzała błagalnie na pana Dufarge
swoimi wielkimi, szarozielonymi oczami. Wiedziała, że skoro zacznie wreszcie mówić,
nauczyciel od razu wszystko zrozumie. Zaczęła wyjaśniać z prostotą śliczną, płynną
francuszczyzną. Pani przełożona jej nie zrozumiała - ona, Sara, nie uczyła się właściwie
francuskiego, to znaczy nie uczyła się z książek, ale tatuś i inne osoby zawsze z nią w tym
języku mówili, a czytania i pisania po francusku nauczyła się tak samo jak czytania i pisania po
angielsku. Tatuś przepada za francuskim, ona więc też dlatego pokochała ten język. Jej droga
mamusia, która umarła przy jej urodzeniu, była Francuzką. Sara będzie się chętnie uczyła
wszystkiego, czego monsieur zechce jej nauczyć, ale usiłowała tylko wytłumaczyć pani
przełożonej, że zna już słówka z tej książki - zakończyła pokazując początkowy podręcznik.
Kiedy Sara zaczęła mówić, panna Minchin drgnęła gwałtownie i znieruchomiała lustrując
dziewczynkę przez lorgnon, dopóki ta nie umilkła. Twarz nauczyciela rozpłynęła się w
uśmiechu. Na dźwięk dziecinnego głosiku, mówiącego jego ojczystym językiem z taką prostotą
i swobodą, wydało mu się, że znalazł się nagle w kraju rodzinnym - który podczas
pochmurnych, mglistych dni londyńskich zdawał się bardzo, bardzo odległy. Kiedy Sara
skończyła, wziął od niej podręcznik ze spojrzeniem wyrażającym niemal rozrzewnienie.
Następnie zwrócił się do panny Minchin.
- Ach, madame - rzekł - doprawdy niewiele czego mogę nauczyć tę panienkę. Ona nie uczyła
się francuskiego, ona po prostu jest Francuzką. Akcent ma prześliczny.
- Powinnaś mnie była uprzedzić! - zawołała zdruzgotana panna Minchin.
- Ja... ja... próbowałam - wyjąkała Sara. - Widocznie niezręcznie zaczęłam...
Panna Minchin wiedziała dobrze, że Sara próbowała i nie była to jej wina, iż nie pozwolono
jej wytłumaczyć sprawy. Kiedy w dodatku spostrzegła, że wszystkie uczennice słuchają tej
rozmowy, Lawinia zaś i Jessie chichoczą zasłaniając się podręcznikami gramatyki francuskiej,
ogarnęła ją tłumiona wściekłość.
- Proszę o ciszę, panienki! - zawołała groźnie, pukając w stolik. - Proszę o ciszę!
Od tej chwili poczuła wyraźną niechęć do swej pokazowej wychowanki.
Rozdział III. ERMENGARDA.
Owego pierwszego poranka, kiedy Sara siedziała obok panny Minchin, zdając sobie sprawę
z tego, że cała klasa obserwuje ją pilnie, zauważyła wkrótce małą dziewczynkę, mniej więcej
w swoim wieku, która wpatrywała się w nią jasnoniebieskimi, niezbyt bystrymi oczami. Była
to tłusta dziewczynka, która bynajmniej nie sprawiała wrażenia mądrej, ale usta jej miały
wyraz dobroci. Płowe włosy splecione miała w warkocz przewiązany wstążką i owijała sobie
ten warkocz wokół szyi, gryząc jego końce i wpatrując się z podziwem w nową koleżankę.
Kiedy pan Dufarge odezwał się do Sary, na twarzy dziewczynki odbiło się przerażenie, a
kiedy Sara wystąpiła naprzód i wpatrując się w nauczyciela niewinnym, błagalnym wzrokiem,
odpowiedziała mu ni stąd, ni zowąd po francusku, gruba dziewczynka aż podskoczyła na
ławce i poczerwieniała ze zdumienia i zachwytu. Ponieważ sama od wielu tygodni zalewała
się łzami rozpaczy, bezskutecznie usiłując zapamiętać, że „la mere“ oznacza „matkę“, a „le
pere“ - „ojca“, nie mogła wprost uwierzyć, aby dziewczynka w jej wieku znała doskonale nie
tylko te słowa, lecz także wiele innych i potrafiła przeplatać je czasownikami, jak gdyby to
była dla niej igraszka.
Gapiła się więc na nią z takim podziwem i tak zajadle gryzła końce warkocza, że wreszcie
ściągnęła na siebie uwagę panny Minchin, która skorzystała od razu z okazji, aby dać upust
duszącej ją złości.
- Panno Saint John! - zawołała surowo. - Cóż to za zachowanie się? Proszę zdjąć łokcie z
pulpitu! Proszę wyjąć warkocz z ust! Proszę natychmiast usiąść prosto!
Panna Saint John znowu drgnęła, a gdy Lawinia i Jessie parsknęły śmiechem, zaczerwieniła
się jeszcze bardziej. Była teraz tak pąsowa, jak gdyby łzy miały trysnąć za chwilę z jej
biednych, tępych, dziecinnych oczu. Sara dostrzegła to i ogarnęło ją takie współczucie dla
udręczonej dziewczynki, że zapragnęła od razu zostać jej przyjaciółką. Taki już miała
charakter, że nie mogła patrzeć spokojnie, kiedy ktoś czuł się upokorzony lub nieszczęśliwy.
- Gdyby Sara była chłopcem i żyła o kilka stuleci wcześniej - mawiał często jej ojciec -
wędrowałaby po kraju z obnażonym mieczem w dłoni, śpiesząc na ratunek każdej uciśnionej
istocie. Zawsze ją podrywa do walki, kiedy widzi, że komuś dzieje się krzywda.
Tak więc Sara nabrała sympatii do grubej, powolnej, małej panny Saint John i zerkała na nią
spod oka przez cały ranek. Zauważyła, że nauka idzie małej bardzo opornie i z pewnością nie
grozi jej niebezpieczeństwo, aby miano ją kiedykolwiek traktować jako pokazową uczennicę,
przewracając jej tym w głowie. Była wprost wzruszająca w swej nieporadności. Akcent
francuski miała tak okropny, że pan Dufarge uśmiechał się mimo woli, a Lawinia, Jessie i
zdolniejsze dziewczynki albo śmiały się, albo też spoglądały na nieszczęsną ze zdziwieniem i
pogardą. Ale Sara się nie śmiała. Udawała, że nie słyszy, jak panna Saint John kaleczy
niemiłosiernie francuskie słowa. Zapalczywa z natury, czuła, że ogarnia ją furia, kiedy słyszała
chichoty i widziała zrozpaczoną twarzyczkę biednej dziewczynki.
- To doprawdy nic śmiesznego - mruknęła przez zęby, pochylając się nad książką. - Nie
powinny się śmiać.
Po lekcji podczas przerwy, kiedy uczennice podzieliły się na grupki, rozmawiając wesoło,
Sara ruszyła na poszukiwania panny Saint John. Znalazła ją skuloną na parapecie okna. Widać
było, że dziewczynka jest zgnębiona i zmaltretowana. Sara podeszła do niej od razu i zaczęła z
nią rozmawiać. Mówiła tylko to, co zwykle mówią sobie małe dziewczynki nawiązując
znajomość, ale w tonie jej było coś miłego i życzliwego, co wszyscy zawsze wyczuwali.
- Jak się nazywasz? - zapytała.
Aby wyjaśnić zdumienie małej Saint John, należy sobie przypomnieć, że nowa uczennica jest
przez pewien czas w szkole przedmiotem ogólnego zainteresowania, o tej zaś nowicjuszce
cała szkoła rozmawiała poprzedniego wieczora, powtarzano sobie najdziwaczniejsze plotki i
sprzeczne wiadomości, dopóki wszystkie dziewczynki nie posnęły z wyczerpania. Nowa
uczennica, która przyjechała aż z Indii i miała własny powóz, własnego kuca i własną
pokojówkę, nie była z pewnością zwykłym zjawiskiem.
- Nazywam się Ermengarda Saint John - odpowiedziała.
- Ja jestem Sara Crewe - rzekła Sara. - Masz bardzo ładne imię. Zupełnie jak z książki.
- Podoba ci się? - zapytała oszołomiona Ermengarda. - A mnie... mnie się podoba twoje
imię.
Największym nieszczęściem Ermengardy Saint John było to, że miała bardzo mądrego i
wykształconego ojca. Zdawało jej się niekiedy, że fakt ten ciąży na niej niby klątwa. Jeżeli się
ma ojca, który wszystko wie, który mówi siedmioma czy też ośmioma językami i ma w
bibliotece tysiące grubych ksiąg, które sądząc z wszelkich pozorów umie na pamięć, ojciec
taki spodziewa się po córce, że przynajmniej zna treść swoich podręczników szkolnych,
wymaga też, aby pamiętała te i owe fakty historyczne i potrafiła napisać francuskie ćwiczenie.
Ermengarda była więc dla pana Saint Johna ciężkim i nieustającym zmartwieniem. Nie mógł
zrozumieć, w jaki sposób jego własna córka może być tak tępa i niezdolna, że nie zdarza się
jej zabłysnąć nigdy i w żadnej dziedzinie.
- Wielki Boże! - powiadał nieraz, patrząc na nią. - Wydaje mi się chwilami, że jest równie
tępa jak jej ciotka Eliza.
Jeżeli owa ciotka Eliza uczyła się z wielkim trudem i bardzo wolno, zapominała natomiast z
błyskawiczną szybkością wszystkiego, czegokolwiek się nauczyła, to Ermengarda była do niej
uderzająco podobna. Była największym tępakiem w szkole i nikt nie zdołałby temu zaprzeczyć.
- Trzeba ją zmusić do nauki - mówił jej ojciec do panny Minchin.
W następstwie powyższego Ermengarda spędzała większą część życia w niełasce lub we
łzach. Uczyła się różnych rzeczy, ale natychmiast ich zapominała, a jeżeli już się jej zdarzyło
coś zapamiętać, to absolutnie nie rozumiała treści wyuczonej materii. Nic więc dziwnego, że
ujrzawszy po raz pierwszy Sarę, siedziała i wpatrywała się w nią z bałwochwalczym
podziwem.
- Ty mówisz po francusku, prawda? - spytała z szacunkiem.
Sara wdrapała się na parapet okna, który był bardzo szeroki i głęboki, podciągnęła nogi pod
brodę i objęła rękami kolana.
- Mówię po francusku, bo jestem osłuchana z tym językiem od niepamiętnych czasów -
odparła. - Ty byś też mówiła, gdybyś go wciąż słyszała.
- O, nie! - zawołała Ermengarda. - Ja nigdy nie nauczyłabym się mówić po francusku!
- Dlaczego? - spytała z zaciekawieniem Sara.
Ermengarda potrząsnęła głową tak gwałtownie, aż warkocz jej zatańczył w różne strony.
- Słyszałaś przecież dzisiaj na lekcji - powiedziała. - Ze mną to zawsze tak. Nie potrafię
wymawiać tych słów. Są takie dziwaczne.
Urwała na chwilę, po czym dodała z odcieniem szczerego podziwu:
- Ty jesteś mądra, prawda?
Sara spojrzała przez okno na posępny plac, gdzie wróble podskakiwały i świergotały na
mokrej żelaznej balustradzie i na okopconych gałęziach drzew. Zastanowiła się chwilę.
Słyszała nieraz, że jest „mądra“, i nigdy nie wiedziała dokładnie, czy tak jest rzeczywiście, a
jeżeli tak, to czemu to zawdzięcza.
- Nie wiem - powiedziała w końcu - nie umiem powiedzieć. W tej chwili jednak dostrzegła
żałosny wyraz okrągłej, pulchnej twarzyczki, roześmiała się więc i zmieniła temat.
- Czy chciałabyś zobaczyć Emilkę? - spytała.
- Kto to jest Emilka? - odpowiedziała pytaniem Ermengarda, zupełnie jak w swoim czasie
panna Minchin.
- Chodź do mojego pokoju, to się dowiesz - odrzekła Sara podając jej rękę.
Zeskoczyły z parapetu i pobiegły na górę.
- Czy to prawda - szepnęła Ermengarda, kiedy przechodziły przez hall - że masz własny
pokój tylko dla siebie?
- Tak - odpowiedziała Sara. - Tatuś poprosił pannę Minchin, żeby dała mi oddzielny pokój,
bo... no, bo, kiedy się bawię, to układam różne bajki i opowiadam je sama sobie, więc nie
lubię, żeby mnie ktoś słyszał. Jeżeli ktoś słucha, to mi wszystko psuje.
Dotarły tymczasem do korytarza prowadzącego do pokoju Sary i Ermengarda stanęła jak
wryta, gapiąc się na Sarę i nie mogąc złapać tchu.
- Układasz bajki? - wyjąkała. - Potrafisz to tak samo dobrze... jak... jak mówić po francusku?
Tak samo dobrze?
Sara spojrzała na nią z prostotą i zdziwieniem.
- Przecież każdy to chyba potrafi - rzekła. - Czyś nigdy nie próbowała?
Położyła ostrzegawczo rękę na ramieniu Ermengardy.
- Podejdźmy cichutko pod drzwi - szepnęła - a wtedy ja otworzę je nagle i może ją
przyłapiemy.
Mówiła to na pół ze śmiechem, ale w oczach jej lśniła tajemna nadzieja, która fascynowała
Ermengardę, chociaż ta nie miała najmniejszego pojęcia, o co chodzi, kogo Sara chce
przyłapać ani dlaczego. Ale cokolwiek Sara miała na myśli, Ermengarda była pewna, że jest
to coś niesłychanie ciekawego. Drżąc więc z podniecenia, posuwała się na palcach za Sarą.
Podkradły się bezszelestnie pod drzwi. Wówczas Sara nacisnęła nagle klamkę i pchnęła
gwałtownie drzwi. Oczom dziewczynek ukazał się czysto sprzątnięty, cichy pokój, ogień
płonący na kominku oraz cudowna lalka siedząca przed nim na fotelu i jak gdyby czytająca
książkę.
- O, wróciła na fotel, zanim zdążyłyśmy wejść! - zawołała Sara. - Oczywiście, one zawsze
nas uprzedzają. Są szybkie jak błyskawica.
Ermengarda przenosiła spojrzenie z lalki na Sarę i z powrotem.
- Czy ona... umie chodzić? - zapytała głosem przerywanym z emocji.
- Tak - odparła Sara. - A przynajmniej ja wierzę, że umie. To znaczy, udaję, że wierzę, że
ona umie chodzić. I przez to zdaje mi się, że to prawda. Czy nigdy sobie nic nie wyobrażasz?
- Nie - przyznała Ermengarda. - Nigdy. Ja... Opowiedz mi o tym.
Była tak oczarowana tą nową, dziwną koleżanką, że gapiła się wciąż na Sarę, nie zaś na
Emilkę - mimo że Emilka była najpiękniejszą lalką, jaką dotychczas widziała.
- Siadajmy, to ci opowiem - powiedziała Sara. - To takie łatwe, że kiedy się raz zacznie,
trudno przestać. Po prostu ciągnie się wciąż dalej i dalej. I to takie piękne. Emilko, słuchaj.
Przedstawiam ci Ermengardę Saint John. Ermengardo, przedstawiam ci Emilkę. Czy
chciałabyś ją potrzymać?
- Och, czy mogę?! - zawołała Ermengarda. - Pozwalasz mi naprawdę? Jest taka piękna! -
bąkała biorąc ostrożnie Emilkę w objęcia.
Nigdy w swoim krótkim, smutnym życiu mała Ermengarda Saint John nie marzyła nawet o
takiej godzinie, jaką spędziła z dziwną nową koleżanką, nim rozległ się gong wzywający na
obiad i musiały zejść na dół.
Sara siedziała na dywaniku przed kominkiem i opowiadała jej przedziwne rzeczy. Siedziała
skulona, ale zielone jej oczy płonęły, na policzkach kwitł rumieniec. Opowiadała historie z
podróży i zdarzenia z Indii, ale Ermengardę najbardziej fascynowały jej opowiadania o
lalkach, które chodzą i mówią, i potrafią robić wszystko, co zechcą, kiedy ludzi nie ma w
pobliżu, ale muszą trzymać swoje umiejętności w tajemnicy i dlatego błyskawicznie wracają
na swoje miejsca, gdy. tylko ktoś z ludzi wchodzi do pokoju.
- My byśmy tak nie potrafiły - mówiła Sara poważnie. - Widzisz, to jest taka magia.
W pewnej chwili, podczas opowiadania o poszukiwaniach Emilki, Ermengarda dostrzegła,
że twarz dziewczynki zmieniła się nagle. Przebiegła po niej chmura gasząc światełka w
wielkich, zielonych oczach. Westchnęła raptownie i jakoś smutno, a potem zacisnęła usta i
trzymała je zamknięte przez chwilę, jak gdyby siląc się na to, żeby czegoś nie zrobić.
Ermengarda miała wrażenie, że gdyby Sara była taka jak inne małe dziewczynki, to może by
wybuchnęła nagle płaczem. Ale nic podobnego się nie zdarzyło. - Czy... czy cię coś boli? -
odważyła się zapytać Ermengarda.
- Tak - odrzekła Sara po chwili milczenia. - Ale nie w ciele. - Potem dodała cichym głosem,
nad którym usiłowała zapanować: - Czy kochasz swojego ojca więcej niż kogokolwiek innego
na całym świecie?
Ermengarda aż rozchyliła usta z zakłopotania. Wiedziała, że dobrze ułożona dziewczynka,
wychowanka pierwszorzędnego zakładu dla panien, nie powinna się przyznać, że nigdy jej nie
przeszło nawet przez myśl, iż można kochać swego ojca, i zdobyłaby się na każdy rozpaczliwy
krok, byleby nie zostać z nim sam na sam choćby na dziesięć minut. Była więc rzeczywiście w
wielkim kłopocie.
- Ja... ja... bardzo go rzadko widuję - wyjąkała. - Siedzi zawsze w bibliotece... i coś czyta.
- Ja kocham mego tatusia dziesięć razy więcej niż cały świat - rzekła Sara. - To mnie
właśnie boli. Bo on odjechał.
Złożyła główkę na podciągniętych w górę kolanach i siedziała tak przez chwilę bez ruchu.
„Zaraz się w głos rozpłacze“ - pomyślała z przerażeniem Ermengarda.
Ale Sara nie rozpłakała się. Krótkie, czarne loki opadły jej na twarz i siedziała bez ruchu.
Potem odezwała się nie podnosząc głowy:
- Obiecałam mu, że będę się trzymać. I wytrzymam. Trzeba umieć znosić przeciwieństwa.
Pomyśl, co muszą znosić żołnierze! Tatuś jest żołnierzem. Gdyby była wojna, musiałby znosić
marsze, pragnienie, może nawet ciężkie rany. I nigdy by nie powiedział słowa - ani jednego
słowa skargi.
Ermengarda wpatrywała się w Sarę niezdolna przemówić, czuła jednak, że zaczyna ją
kochać. Sara była taka cudowna i zupełnie niepodobna do wszystkich innych koleżanek.
Po chwili Sara podniosła głowę, odgarnęła loki do tyłu i uśmiechnęła się dziwnym
uśmieszkiem.
- Jeżeli będę wciąż mówiła - rzekła - i opowiadała ci różne rzeczy o wyobrażaniu sobie,
łatwiej mi będzie to znosić. Nie zapomina się, ale jednak znosi się łatwiej.
Ermengarda nie wiedziała, czemu coś ścisnęło ją w gardle i oczy zapiekły, jakby napłynęły
do nich łzy.
- Lawinia i Jessie są „najlepszymi przyjaciółkami“ - powiedziała lekko zachrypniętym
głosem. - Chciałabym, żebyśmy też mogły być „najlepszymi przyjaciółkami“. Czy się
zgodzisz? Jesteś mądra, a ja jestem najgłupsza dziewczyna w szkole, ale tak... tak strasznie cię
lubię!
- Bardzo się z tego cieszę - odparła Sara. - Jestem wdzięczna, kiedy mnie ktoś lubi. Tak.
Będziemy przyjaciółkami. I powiem ci coś - dodała nagle rozpromieniona - mogę ci pomagać
we francuskim.
Rozdział IV. LOTKA.
Gdyby Sara była innego rodzaju dzieckiem, życie, które pędziła przez następne cztery lata w
Pierwszorzędnym Zakładzie panny Minchin, bez wątpienia nie wyszłoby jej na dobre.
Traktowano ją raczej jako dostojnego gościa aniżeli jako zwykłą małą dziewczynkę. Gdyby
była dzieckiem upartym, samolubnym, mogłaby po tych olbrzymich porcjach pochlebstw i
obłudy stać się rzeczywiście nieznośna dla otoczenia. Gdyby była leniwa, niczego by się nie
nauczyła. Panna Minchin w głębi duszy mocno jej nie lubiła, ale była zbyt wyrachowana, aby
zrobić lub powiedzieć coś takiego, co mogłoby skłonić tak pożądaną wychowankę do
opuszczenia szkoły. Wiedziała doskonale, że jeśli Sara napisze do ojca, że jest jej w szkole
niedobrze, kapitan Crewe odbierze ją stamtąd natychmiast. Zdaniem panny Minchin
dziewczynkę należało nieustannie chwalić i pozwalać jej robić, co jej się żywnie podoba,
wówczas bowiem przywiąże się ona niezawodnie do miejsca, w którym ją tak traktowano.
Toteż Sarę chwalono nieustannie za zdolności do nauki, za dobre maniery, za uprzejmość
4
wobec koleżanek, wreszcie za hojność, jeżeli dała żebrakowi choćby szóstkę ze swej dobrze
wypchanej sakiewki. Najprostszy jej postępek wynoszono pod niebiosa jako cnotę, i gdyby nie
miała mocnego charakteru i sprawnego mózgu, mogłoby się jej z pewnością przewrócić w
głowie. Ale sprawny mózg mówił jej wiele rozsądnych prawd o niej samej i jej sytuacji, toteż
dziewczynka często rozprawiała o tym z Ermengardą.
- Dużo rzeczy zdarza się ludziom przypadkiem - mawiała. - Mnie spotkało mnóstwo miłych
przypadków. Tak się złożyło, że lubię uczyć się i czytać książki i że jak się czegoś nauczę, to
potem długo pamiętam. Tak się złożyło, że mam pięknego, miłego, mądrego ojca, który w
dodatku może mi dać wszystko, czego zapragnę. Być może nie mam wcale miłego
usposobienia, ale jak się ma wszystko, czego dusza zapragnie, i wszyscy są dla człowieka
dobrzy, to jak można mieć przykre usposobienie? Nie wiem - dodała z całą powagą - jak mam
się przekonać, czy jestem rzeczywiście miła, czy może wstrętna. Może jestem wprost okropna,
ale nikt się o tym nigdy nie dowie, bo nie jestem wystawiona na żadne próby.
- Lawinia też nie jest wystawiona na żadne próby - odparła spokojnie Ermengarda - a jest
wystarczająco wstrętna.
Sara potarła w zamyśleniu czubek nosa.
- Hm - mruknęła w końcu - może... może to dlatego, że Lawinia tak szybko rośnie.
Przypomniała sobie bowiem, jak panna Amelia mówiła, że Lawinia rośnie za szybko i może
to się odbija ujemnie na jej zdrowiu i usposobieniu.
Lawinia była rzeczywiście przykra i złośliwa. Pożerała ją zazdrość o Sarę. Do chwili
przybycia nowej uczennicy zajmowała zawsze przodujące miejsce w szkole. Działo się to po
prostu dlatego, że potrafiła zatruć życie każdej koleżance, która nie chciała jej słuchać.
Młodsze dziewczynki traktowała jak swoje niewolnice, przed rówieśnicami natomiast
zadzierała nosa. Była dość ładna i uważano ją za najlepiej ubraną panienkę na pensji, toteż
ilekroć wychowanki panny Minchin wychodziły poza mury szkoły, Lawinia szła zawsze w
pierwszej parze aż do chwili, kiedy na horyzoncie ukazały się aksamitne okrycia i strusie
pióra Sary, które panna Minchin umieściła niezwłocznie obok siebie na czele pochodu. Już to
samo zabolało Lawinię dość mocno, z czasem jednak poczuła się jeszcze gorzej. Stało się
bowiem jasne, że Sara stopniowo zajmuje przodujące miejsce w szkole, i to nie dlatego, że
potrafi być dokuczliwa i zła, lecz przeciwnie, dlatego że nigdy dokuczliwa nie bywa.
- Jedno trzeba przyznać Sarze Crewe - oświadczyła pewnego razu szczerze Jessie,
wprawiając tym swoją „najlepszą przyjaciółkę“ w istną furię - ona nigdy nie zadziera nosa, a
wiesz przecież, że miałaby po temu dość powodów, Lawie. Obawiam się, że ja sama
zadzierałabym nosa, no, choć troszeczkę, gdybym miała tyle pięknych rzeczy i gdyby wszyscy
tak koło mnie skakali. To wprost niesmaczne, jak się panna Minchin nią popisuje, kiedy
przyjeżdżają rodzice.

- „Kochana Sara musi zejść do salonu i porozmawiać z panią Musgrave o Indiach“ -


powiedziała Lawinia przedrzeźniając złośliwie sposób mówienia przełożonej. - „Kochana
Sara musi porozmawiać po francusku z lady Pitkin. Ma taki cudowny akcent“. No, w każdym
razie nie nauczyła się francuskiego tutaj na pensji. I nie ma w tym jej zasługi, że go zna tak
dobrze. Sama mówi, że wcale się nie uczyła. Po prostu osłuchała się z francuskim, bo jej
ojciec zawsze mówi po francusku. A ten jej ojciec, oficer w Indiach, ważna mi figura!
- No - odparła wolno Jessie - w każdym razie polował na tygrysy. Zabił tego, którego skóra
leży w pokoju Sary. Dlatego Sara tak ją lubi. Kładzie się na tej skórze, głaszcze jej łeb i
rozmawia z nią, jak gdyby to był żywy kot.
- Zawsze się głupio zachowuje - ofuknęła ją Lawinia. - Mama mówi, że to jej ciągłe
wyobrażanie sobie różnych rzeczy to idiotyzm. Mówi, że ona wyrośnie na dziwaczkę.
Była to szczera prawda,. że Sara nigdy nie zadzierała nosa. Pełna życzliwości dla
wszystkich, hojną ręką dzieliła z każdym swoje przywileje i dobytek. Młodsze dziewczynki,
przyzwyczajone do nieustannych rozkazów i lekceważącego traktowania ze strony starszych
koleżanek, nie zaznały nigdy najmniejszej przykrości od tej najbardziej spośród nich
podziwianej. Wrażliwa na cudzą niedolę, śpieszyła zawsze z pomocą, kiedy któraś z małych
upadła i rozbiła kolano - podnosiła ją, uspokajała i znajdowała zwykle w kieszeni cukierka
albo jakiś inny kojący środek. Nie szturchała ich nigdy i nie wyrażała się nigdy pogardliwie o
ich młodzieńczym wieku.
- Jak się ma cztery lata, to trudno - powiedziała kiedyś surowo do Lawinii, która właśnie
dała klapsa Lotce i zwymyślała ją od nieznośnych smarkul - ale za rok będzie się miało pięć, a
jeszcze za rok sześć. A do dwudziestu lat brakuje jej tylko . szesnastu - dodała otwierając
szeroko swoje poważne oczy.
- Mój ty świecie! - odparła ironicznie Lawinia. - Jacy to jesteśmy mocni w arytmetyce!
Nie sposób wszakże było zaprzeczyć, że szesnaście i cztery dawało w sumie dwadzieścia -
a dwadzieścia lat był to niedosięgły wiek, o. którym nie ważyły się marzyć najśmielsze nawet
dziewczynki.
Młodsze więc dzieci ubóstwiały Sarę. Nie raz i nie dwa urządzała ona w swoim pokoju
herbatkę dla tych pariasów społecznych. Na przyjęciach tych wolno było bawić się z Emilką i
używać osobistego serwisu Emilki - tego w błękitne kwiatki. Nikt dotychczas nie widział
jeszcze takiego prawdziwego serwisu dla lalek. Od pierwszej więc herbatki Sara uznana
została przez całą klasę podwstępną za boginię i królową.
Lotka Legh uwielbiała ją tak gorąco, że gdyby Sara nie miała dość mocno rozwiniętego
instynktu macierzyńskiego, uwielbienie to bez wątpienia musiałoby jej ciążyć. Lotkę oddał na
pensję lekkomyślny młody tatuś, który nie miał pojęcia, co począć z dzieckiem. Jej młoda
matka umarła, a dziecko od pierwszych chwil życia traktowano jak ulubioną lalkę czy może
rozpieszczoną małpkę lub pieska pokojowego. W wyniku tego, mała była stworzeniem wręcz
nieznośnym. Kiedy czegoś chciała albo nie chciała, zaczynała wrzeszczeć wniebogłosy, a
ponieważ zawsze chciała tego, czego jej nie było wolno, i nie chciała niczego, co było dla niej
dobre, przenikliwe jej wrzaski słychać było zwykle to w tej, to w owej części domu.
W jakiś bowiem niezbadany sposób zorientowała się, że małe dziecko, które straciło matkę,
zasługuje na powszechne współczucie i litość. Zapewne musiała słyszeć rozmowy dorosłych
na ten temat wkrótce po śmierci matki. Potrafiła więc bardzo zręcznie ciągnąć z tej wiedzy
korzyści.
Sara po raz pierwszy wzięła ją pod swoją opiekę, kiedy przechodząc korytarzem, usłyszała,
jak panna Minchin i panna Amelia starają się wspólnymi siłami uspokoić rozwrzeszczane
dziecko, które jednak nie zwraca na ich wysiłki najmniejszej uwagi. Mała darła się tak głośno,
że panna Minchin musiała - w sposób oczywiście pełen godności - krzyczeć, żeby ją słyszano.
- Czemu ona płacze? - pytała mocno podniesionym głosem.
- Oo! Oo! Oo! - usłyszała Sara. - Nie mam wcale ma-am-y!
- Ojej, Lotuniu! - piszczała panna Amelia - Przestań, kochanie! Nie płacz! Uspokój się,
proszę cię!
- Oo! Oo! Oo! - darła się nieujarzmiona Lotka. - Nie-e ma-am wca-a-ale m-a-amy-yyyy...
- Powinna dostać klapsa - orzekła panna Minchin. - Dostaniesz klapsa, wstrętna
dziewczyno!
Lotka odpowiedziała na to jeszcze głośniejszą serią wrzasków.
Panna Amelia rozpłakała się. Głos panny Minchin górował nad tym wszystkim jak wybuchy
grzmotów, aż nagle przełożona zerwała się z fotela i w bezsilnej furii wyszła z pokoju,
pozostawiając pannę Amelię na łasce losu.
Sara zawahała się pod drzwiami, niepewna, czy ma wejść do środka, niedawno bowiem
nawiązała przyjazne stosunki z Lotką i sądziła, że być może zdoła ją uspokoić. Kiedy panna
Minchin wyszła i ujrzała Sarę, po twarzy jej przebiegł skurcz irytacji. Uświadomiła sobie, że
głos jej, słyszany przed chwilą z pokoju, nie brzmiał zapewne zbyt mile ani dystyngowanie.
- O, Sara! - zawołała usiłując przywołać na usta coś na kształt przymilnego uśmiechu.
- Zatrzymałam się - wyjaśniła Sara - bo poznałam głos Lotki... i pomyślałam sobie, że
może... nie wiem oczywiście na pewno... ale może uda mi się ją uspokoić. Czy wolno mi
spróbować, proszę pani?
- Jeśli potrafisz, to proszę. Taka jesteś zdolna - odparła panna Minchin sznurując usta.
Widząc jednak, że Sarę dotknął jej ironiczny ton, zmieniła go od razu. - Ale ty jesteś zdolna
we wszystkich dziedzinach - dorzuciła przymilnie. - Przypuszczam, że poradzisz sobie nawet z
tym dzieckiem. Proszę, wejdź - zachęciła Sarę odchodząc.
Kiedy Sara weszła do pokoju, Lotka leżała na podłodze, krzycząc i kopiąc nogami, nad nią
zaś pochylała się zrozpaczona i zgrzana panna Amelia. Lotka jeszcze w swoim własnym
pokoju dziecinnym, w domu, przekonała się, że wrzaski i kopanie nogami doprowadzają ją w
końcu do pożądanego celu. Biedna, pulchna panna Amelia próbowała teraz daremnie to tego,
to owego środka.
- Biedne maleństwo! - mówiła. - Wiem, że nie masz mamy, moje biedactwo... - ale zaraz
zmieniła ton: - Lotko, jeżeli się natychmiast nie uspokoisz, dostaniesz w skórę! Mój
aniołeczku! No, już, już! Ty wstrętne, niedobre dziecko, zaraz ci dam klapsa! Zobaczysz!
Sara podeszła do nich cicho. Nie wiedziała jeszcze, co zrobi, czuła jednak instynktownie, że
w każdym razie lepiej jest nie mówić tak sprzecznych rzeczy w sposób tak bezradny i
histeryczny,
- Panno Amelio - powiedziała półgłosem - panna Minchin pozwoliła mi, żebym spróbowała
ją uspokoić. Zgadza się pani?
Panna Amelia spojrzała na nią z rozpaczą.
- Myślisz, że potrafisz? - jęknęła.
- Nie wiem jeszcze - odparła wciąż szeptem Sara - ale spróbuję.
Panna Amelia podniosła się z klęczek z ciężkim westchnieniem, nóżki zaś Lotki zaczęły
młócić o podłogę ze zdwojoną siłą.
- Jeżeli wysunie się pani cicho z pokoju - zaproponowała Sara - ja tu z nią zostanę.
- O Saro! - wyjąkała panna Amelia bliska płaczu. - Nigdy jeszcze nie miałyśmy tutaj tak
nieznośnego dziecka. Będziemy chyba musiały odesłać ją do domu.
Wyszła jednak szybko na palcach z pokoju, niezmiernie uradowana, że ma do tego pretekst.
Sara stała przez chwilę nad rozwrzeszczaną dziewczynką, patrząc na nią bez słowa. Potem
usiadła przy niej na podłodze i czekała. W pokoju prócz wrzasków Lotki nie rozlegał się
żaden dźwięk. Było to coś zgoła nowego dla małej panny Legh, która była przyzwyczajona do
błagań, zaklęć i gróźb innych osób. Zainteresowało ją, że gdy ona tak leży, wrzeszczy i kopie
nogami, jedyna obecna przy tym osoba nie zwraca na to wcale uwagi. Otworzyła zalane łzami
oczka, żeby zobaczyć, kto to jest. Zobaczyła tylko inną małą dziewczynkę. Ale była to
dziewczynka, która miała Emilkę i inne śliczne rzeczy. Dziewczynka patrzała na nią spokojnie,
jak gdyby po prostu o czymś rozmyślała. Lotka, która ucichła na chwilę, żeby się o tym
wszystkim przekonać, postanowiła zacząć teraz od nowa, lecz cisza panująca w pokoju i
dziwna, zamyślona twarzyczka Sary sprawiły, że pierwszy wrzask wypadł słabo i
nieprzekonywająco.
- Nie-e ma-am wca-le ma-a-myyy! - oznajmiła, ale głos jej stracił znacznie na sile.
Sara spojrzała na nią jeszcze uważniej.
- Ja też nie mam mamy - powiedziała.
Oświadczenie to wywarło zdumiewający skutek.. Lotka opuściła nogi na podłogę i leżała
gapiąc się na Sarę. Kiedy wszystkie inne środki zawodzą, jakaś nowa myśl potrafi częstokroć
uspokoić krzyczące dziecko. Należy też zaznaczyć, że Lotka nie lubiła zgryźliwej panny
Minchin ani głupio-pobłażliwej panny Amelii, lubiła natomiast Sarę, chociaż mało ją jeszcze
znała. Nie chciała zrezygnować ze swych żądań, ale nie mogła już skupić na nich myśli,
poruszyła się więc i z gniewnym szlochem zapytała:
- A gdzie ona jest?
Sara zawahała się chwilę. Mówiono jej, że mania poszła do nieba, ale rozmyślała wiele o
tej sprawie i miała o niej własne zdanie.
- Poszła do nieba - powiedziała - Ale jestem pewna, że przychodzi czasem, żeby mnie
odwiedzić - chociaż ja jej nie widzę. Twoja także. Może one obie teraz na nas patrzą. Może są
obydwie w tym pokoju.
Lotka usiadła i rozejrzała się wokoło. Była ślicznym dzieckiem o kędzierzawych lokach, a
jej okrągłe oczka przypominały wilgotne niezapominajki. Jeżeli mama obserwowała ją przez
ostatnie pół godziny, może pomyśleć sobie, że jej córeczka nie jest dzieckiem, które powinno
się polecić opiece aniołka.
Sara mówiła dalej. Niektóre osoby uznałyby może, iż to, co opowiada, przypomina raczej
bajki, dla jej wyobraźni jednak wszystko to było tak realne, że Lotka mimo woli zaczęła
słuchać. Mówiono jej, że mamusia ma teraz skrzydła i koronę, i pokazywano obrazki
przedstawiające panie w pięknych, białych koszulach nocnych - podobno anioły. Ale Sara
opowiadała jakąś cudowną historię o ślicznym kraju, w którym mieszkają prawdziwi ludzie.
- Są tam całe pola kwiatów - mówiła, jak zwykle w takich wypadkach zapominając o całym
świecie i opowiadając jakby w transie - całe pola lilii... a kiedy wieje ciepły wiatr, roznosi
wszędzie ich zapach - i wszyscy wciąż wciągają go w nozdrza, bo ciepły wiatr wieje zawsze.
A małe dzieci biegają wśród lilii, zrywają całe naręcza, śmieją się i wiją wianki. A ulice lśnią
i błyszczą od świateł. I nikt nie jest nigdy zmęczony, choćby szedł nie wiem jak długo. Każdy
może zresztą latać, jeżeli tylko chce. I miasto otacza mur z masy perłowej i złota, ale jest dość
niski, żeby ludzie mogli opierać łokcie na nim, spoglądać w dół na ziemię, uśmiechać się i
przesyłać piękne pozdrowienia.
Gdyby Sara zaczęła opowiadać jakąkolwiek bajkę, Lotka bez wątpienia przestałaby płakać i
słuchałaby oczarowana, trudno jednak było zaprzeczyć, że ta bajka była stokroć piękniejsza od
wszystkich innych. Mała przysunęła się bliżej do Sary i piła chciwie każde jej słowo aż do
końca - który nastąpił niestety nazbyt prędko. Gdy Sara umilkła, Lotkę tak to zmartwiło, że
wydęła znów usteczka.
- Chcę tam pójść!- zawołała. - Nie mam... nie mam wcale mamy w tej szkole!
Sara dostrzegła czerwony sygnał i wyrwała się z marzeń. Ujęła pulchną rączkę i ze
śmiechem przyciągnęła do siebie dziewczynkę.
- Ja będę twoją mamą - powiedziała. - Będziemy się bawiły, że jesteś moją małą córeczką.
A Emilka będzie twoją siostrzyczką.
Na buzi Lotki znów ukazały się dołeczki.
- Naprawdę?
- Tak - zapewniła ją Sara zrywając się na równe nogi. - Chodźmy, to zaraz jej o tym
powiemy. A potem umyję ci buzię i uczeszę cię ładnie.
Lotka zgodziła się na to wszystko bez najmniejszego oporu i ruszyła z Sarą na górę, nie
pamiętając już wcale, że całą niedawną tragedię wywołał fakt, że nie dała się umyć i uczesać
przed obiadem, wobec czego wezwano pannę Minchin, aby użyła swego królewskiego
autorytetu.
Od tego dnia Sara została przybraną matką Lotki.
Rozdział V. RÓZIA.
Bez wątpienia najważniejszą umiejętnością Sary, umiejętnością, która zjednywała jej więcej
nawet zwolenniczek niż zbytkowne stroje i rzeczy, a nawet fakt, że była „pokazową
wychowanką“ (cechy tej najbardziej zazdrościła jej Lawinia i niektóre inne dziewczynki, choć
mimo woli ulegały jej czarowi), była umiejętność opowiadania bajek i nadawania
tajemniczego, bajecznego odcienia wszystkiemu, o czym mówiła.
Każdy, kto był w szkole z kimś, kto dobrze opowiada, wie, co to znaczy - jak takiego
chłopca czy dziewczynkę otacza zawsze tłum wielbicieli, którzy błagają szeptem o jakieś
opowiadanie, a nie opodal grona wybrańców tworzą się zawsze liczne grupki w nadziei, że
pozwoli im się w końcu podejść i słuchać także. Sara nie tylko umiała opowiadać bajki, ale
przepadała za ich opowiadaniem. Kiedy siadała lub stawała wśród koleżanek i zaczynała
improwizować, zielone jej oczy zapalały się, policzki okrywał rumieniec i sama o tym nie
wiedząc zaczynała odgrywać to, co opowiadała, podkreślając napięcie czy też urok sytuacji
tonem głosu, kołysaniem smukłej postaci, dramatycznymi ruchami rąk. Zapominała, że mówi
do słuchających dziewczynek, lecz żyła wprost wśród wróżek i gnomów albo królów,
królowych i pięknych dam, których przygody opisywała. Czasem po skończonym opowiadaniu
nie mogła z podniecenia złapać tchu, przykładała wówczas rękę do falującej, szczuplutkiej
piersi i śmiała się sama z siebie.
- Kiedy o czymś opowiadana- mówiła - nie wydaje mi się, że to zmyślone. Wszystko wydaje
mi się bardziej rzeczywiste niż wy - bardziej rzeczywiste niż klasa. Mam wrażenie, że jestem
wszystkimi osobami, które występują w opowiadaniu - jedną po drugiej. To bardzo dziwne.
Przebywała na pensji panny Minchin już od dwóch blisko lat, kiedy pewnego mglistego
popołudnia zimowego, wysiadając z powozu, otulona w najcieplejsze aksamity i futra i
wyglądając znacznie wspanialej, niż z tego sobie zdawała sprawę, dostrzegła niepozorną,
małą figurkę, stojącą na stopniach sutereny i wyciągającą w górę szyję, aby szeroko otwartymi
oczami wyjrzeć przez balustradę. Wyraz zaciekawienia i zarazem lęku malujący się na
umorusanej twarzyczce sprawił, że Sara spojrzała na nią uważniej i uśmiechnęła się przy tym,
była bowiem zawsze skora do uśmiechu.
Ale właścicielka umorusanej twarzyczki i szeroko otwartych oczu przeraziła się widocznie,
że przyłapano ją na przyglądaniu się uprzywilejowanym osobom. Skuliła się od razu i umknęła
czym prędzej do kuchni. Znikła tak nagle, że gdyby nie była takim zabiedzonym, nędznym
stworzonkiem, Sara z pewnością wybuchnęłaby śmiechem.
Tego samego wieczora, kiedy Sara siedziała otoczona grupą słuchaczek w kącie sali
szkolnej i opowiadała bajkę, ta sama figurka wsunęła się nieśmiało do pokoju, niosąc skrzynię
z węglem o wiele dla niej za ciężką, i uklękła przed kominkiem, żeby dorzucić do ognia i
wygarnąć popiół.
Była czystsza niż wtedy, kiedy wyglądała z sutereny, ale minę miała równie wystraszoną.
Bała się widocznie patrzeć na uczennice, żeby nie pomyślano, że podsłuchuje. Dokładała
ostrożnie węgla palcami, żeby nie robić hałasu, i wymiatała popiół jak najciszej.
Ale Sara po minucie poznała, że dziewczynkę ogromnie interesuje Wszystko, co się tu
dzieje, i że stara się jak najwolniej wykonywać pracę w nadziei, że pochwyci jakieś słówko.
Zaczęła więc mówić głośniej i wyraźniej.
Syreny płynęły wolno w przejrzystej, zielonej wodzie, Ciągnąc za sobą sieć rybacką, uwitą
z pereł - mówiła. - Księżniczka siedziała na białej skale i przyglądała się im.
Była to cudowna bajka o księżniczce, która pokochała księcia Wodnika i zamieszkała z nim
w lśniących pieczarach podwodnych.
Mała służąca przed kominkiem wymiotła już raz palenisko, a teraz zaczęła je wymiatać po
raz drugi. Potem przystąpiła do tej samej roboty po raz trzeci, ale tymczasem bajka tak
pochłonęła jej uwagę, że oczarowana zapomniała, iż nie ma prawa jej słychać, zapomniała
zresztą o całym świecie. Przycupnęła na dywaniku przed kominkiem i znieruchomiała z
miotełką w ręku. Głos opowiadającej prowadził ją za sobą do krętych grot podmorskich,
lśniących miękką, niebieską poświatą i wybrukowanych najczystszym złotym piaskiem.
Dziwne kwiaty i trawy kołysały się wokół niej, a z oddali dobiegały ciche dźwięki muzyki i
śpiewu.
Miotełka wypadła ze stwardniałej od pracy ręki. Lawinia Herbert obejrzała się.
- Ta dziewczyna słucha - powiedziała.
Winowajczyni chwyciła miotełkę, porwała skrzynię na węgle i wymknęła się błyskawicznie
z pokoju niby spłoszony królik, Sara zawrzała gniewem.
- Wiedziałam, że słucha - stwierdziła. - Czemu nie miałaby słuchać?
Lawinia podniosła dumnie głowę.
- Nie wiem, czy twoja mama byłaby zadowolona z tego, że opowiadasz bajki pomywaczkom
ale wiem, że moją mama nie pozwoliłaby mi na to - rzuciła pogardliwie.
- Moja mama! - powtórzyła Sara z dziwnym wyrazem twarzy. - Przypuszczam, że nie
miałaby mi tego ani trochę za złe. Wie, że bajki należą do wszystkich.
- Myślałam, że twoja mama nie żyje - odcięła się Lawinia. - Skąd więc może o czymś
wiedzieć?
- Myślisz, że nie wie? - spytała Sara cicho, ale surowo. Potrafiła czasem nadać głosowi
surowe brzmienie.
- Mama Sary wie o wszystkim - pisnęła Lotka. - Moja mama wie także - tylko że tu, u panny
Minchin, Sara jest moją mamą - ale moja druga mama też wie o wszystkim. Ulice się tam
świecą i lilie rosną na polach, i wszyscy je zrywają. Sara opowiada mi o tym, kiedy mnie
kładzie spać.
- Bezczelna - zwróciła się Lawinia do Sary - układasz bajki o niebie!
- W Piśmie świętym są znacznie wspanialsze bajki - odparła Sara. - Zajrzyj tylko, to się
przekonasz! Skąd wiesz, że to bajki? Ale mogę ci powiedzieć jedno - dodała z wcale nie
świątobliwym gniewem - nie dowiesz się nigdy, czy to bajki, czy nie, jeżeli nie zaczniesz
lepiej traktować ludzi niż teraz. Chodź, Lotuniu!
Z tymi słowy wyszła z pokoju w nadziei, że zobaczy jeszcze gdzieś małą służącą. Gdy
jednak zajrzała do hallu, dziewczynka znikła już bez śladu.
- Kto to jest ta mała dziewczynka, która rozpala ogień na kominkach? - zapytała wieczorem
Marietty.
Mariettą wybuchnęła od razu potokiem wymowy.
Ach, doprawdy panna Sara słusznie o to pyta. To nieszczęśliwa, opuszczona dziewczynka,
którą niedawno przyjęto na miejsce pomywaczki - chociaż poza zmywaniem robi całą brudną
robotę, jaka się nadarzy. Czyści buty i paleniska, dźwiga węgiel na górę po schodach, szoruje
podłogi, myje okna, a każdy nią pomiata i jej rozkazuje. Ma czternaście lat, ale z
niedożywienia jest taka mała, że wygląda na dwanaście. Prawdę mówiąc, Marietcie żal jej
okropnie. Taka jest wystraszona, że jak się ktoś do niej odezwie, oczy wychodzą jej na
wierzch z przerażenia.
- Jak jej na imię? - zapytała Sara, która siedziała przy stole oparłszy podbródek na ręku i
słuchała z przejęciem tego opowiadania.
Na. imię jej Rózia. Mariettą słyszy co pięć minut, jak ktoś ze służby woła: “Róziu, zrób to!“
i „Róziu, zrób tamto!“
Po wyjściu Marietty Sara siedziała przez dłuższy czas i wpatrywała się w ogień,
rozmyślając o Rózi. Ułożyła sobie bajkę, której Rózia była skrzywdzoną bohaterką. Wygląda
tak, jak gdyby nigdy nie jadała do syta. Ma głodne oczy. Sara miała nadzieję, że zobaczy znów
Rózię, ale chociaż kilka razy widziała ją przelotnie, jak dźwigała coś w górę lub w dół po
schodach, mała pomywaczka zawsze tak się śpieszyła i tak się bała, że ją ktoś zobaczy, iż nie
sposób było do niej się odezwać.
Ale w kilka tygodni później, innego mglistego popołudnia, Sara wszedłszy do swego
saloniku ujrzała wzruszający obrazek. W jej własnym fotelu, przed ogniem płonącym jasno na
kominku, spała mocnym snem Rózia - ze smugą sadzy na nosie i kilkoma podobnymi smugami
na fartuszku, w czepku, który zsunął się na bok, i z pustą skrzynią na węgle u stóp -
wyczerpana nawet ponad wytrzymałość przyzwyczajonego do pracy, młodego ciała. Przysłano
ją na górę, żeby posprzątała sypialnie na wieczór. Było ich bardzo dużo, a ona od świtu była
na nogach. Pokój Sary zostawiła sobie na sam koniec. Był tak odmienny od pozostałych pokoi,
nagich i brzydkich, gdyż przeciętne uczennice musiały się zadowalać jedynie przedmiotami
pierwszej potrzeby. Pokój Sary wydawał się szczytem zbytku małej pomywaczce, chociaż w
istocie rzeczy był to po prostu wesoły, schludny pokoik. Były tu jednak obrazki i książki i
różne osobliwości z Indii, stała kanapka i niski, wygodny fotel, Emilka siedziała na własnym
foteliku z miną królowej, a na kominku zawsze płonął ogień. Rózia zostawiła go więc sobie na
koniec pracy, bo na sam jego widok czuła się jakoś mniej zmęczona, a poza tym miała zawsze
nadzieję, że uda jej się wyrwać kilka minut, usiąść na fotelu, rozejrzeć się dokoła i pomyśleć o
szczęśliwym losie dziewczynki, co mieszka w takim zbytku i w zimne dni wyjeżdża na miasto
w pięknych kapeluszach i okryciach, które można tylko ukradkiem zobaczyć ze schodów do
sutereny.
Tego popołudnia, kiedy tu usiadła, przyniosło to tak cudowną ulgę jej biednym, bolącym
nóżkom, że poczuła ukojenie w całym ciele, a ciepło kominka jakby rzuciło na nią urok.
Wpatrywała się w rozżarzone węgle, aż wreszcie powolny, znużony uśmiech ukazał się na
umorusanej twarzyczce, głowa bezwiednie pochyliła się do przodu, powieki opadły i Rózia
zasnęła kamiennym snem. Była dopiero od dziesięciu minut w pokoju, kiedy Sara weszła, ale
spała tak mocno, jak gdyby na podobieństwo Śpiącej Królewny leżała tu od stu lat. Ale biedna
Rózia nie przypominała w niczym Śpiącej Królewny, o nie! Wyglądała po prostu jak brzydka,
niedożywiona, śmiertelnie wyczerpana mała służąca.
Sara wydawała się tak odmienna od niej niby istota z innej planety.
Wracała właśnie z lekcji tańca, a dnie, w których do szkoły przybywał nauczyciel tańca,
traktowano tutaj odświętnie, chociaż lekcje odbywały się co tydzień. Dziewczynki wkładały
swoje najładniejsze Sukienki, a że Sara tańczyła wyjątkowo dobrze, wysuwano ją zawsze na
pierwszy plan i Marietcie kazano stroić ją na te lekcje jak najpiękniej.
Miała więc tego dnia na sobie różową sukienkę, a Marietta kupiła żywych pączków
różanych i uwiła z nich wianek na czarne loki dziewczynki. Uczyła się dzisiaj nowego,
ślicznego tańca, w którym fruwała po sali jak wielki różowy motyl, a ruch i podniecenie
rzuciły odblask szczęścia na jej twarzyczkę.
Wbiegła do pokoju tanecznym krokiem - i naraz ujrzała Rózię śpiącą w przekrzywionym
czepku.
- O! - szepnęła Sara cichutko na jej widok. - Biedactwo!
Nie przyszło jej nawet na myśl, żeby gniewać się na małą służącą. Przeciwnie, była rada, że
ją tu zastała. Kiedy skrzywdzona bohaterka jej bajki zbudzi się, będą mogły porozmawiać.
Sara zbliżyła się cichutko i stała patrząc na dziewczynkę. Rózia chrapnęła przez sen.
- Chciałabym, żeby sama się obudziła - rzekła Sara. - Nie chcę jej budzić, ale panna
Minchin będzie się gniewać, jeżeli się dowie. Poczekam kilka minut.
Przysiadła na brzeżku stołu i wymachiwała smukłymi nóżkami, zastanawiając się, jak
najlepiej postąpić. Panna Amelia może wejść tu lada chwila, a wówczas Rózia z pewnością
dostanie surową reprymendę,
„Ale jest taka zmęczona - myślała. - Jest taka zmęczona!“
Płonący węgielek przeciął w tej chwili jej wahania. Oderwał się od wielkiego stosu i spadł
na kratę. Rózia drgnęła i z okrzykiem przerażenia otworzyła oczy. Nie wiedziała, że usnęła.
Usiadła tylko na chwilę i poczuła rozkoszne ciepło - a oto patrzała teraz spłoszona na
cudowną dziewczynkę, która siedziała tuż obok ha stole, niby różowa wróżka, i obserwowała
ją z zainteresowaniem.
Zerwała się i chwyciła za czepek. Poczuła, że zwisa jej nad uchem, i bezładnymi ruchami
starała się go naprostować. O, teraz będzie miała za swoje! Żeby tak zuchwale zasnąć w fotelu
takiej wytwornej panienki! Wyrzucą ją z miejsca, bez wymówienia!
Gardło jej zdusiło bezdźwięczne łkanie.
- Och, panienko! Och, panienko! - bąkała. - Najpokorniej przepraszam panienkę!
Najpokorniej!
Sara zeskoczyła ze stołu i podeszła do niej. - Nie bój się - powiedziała zupełnie takim
tonem, jakby mówiła do koleżanki. - Nic się złego nie stało.
- To niechcący, panienko - powtarzała Rózia. - Ale tu było tak ciepło, a ja taka zmęczona...
Nie chciałam być... impernencka!
Sara roześmiała się przyjaźnie i położyła jej rękę na ramieniu.
- Byłaś zmęczona i nie mogłaś nic na to poradzić - powiedziała. - Jeszcze teraz niezupełnie
się obudziłaś.
Biedna Rózia rozwarła szeroko oczy ze zdumienia. Nigdy jeszcze nikt do niej tak życzliwie
nie przemawiał. Przyzwyczajona była tylko do rozkazów i besztania, no i do szturchańców. A
ta dziewczynka - w różowej, wspaniałej sukni - patrzała na Rózię tak, jak gdyby ta wcale nie
była przestępczynią, jak gdyby miała prawo być zmęczona... a nawet zasnąć! Dotknięcie
miękkiej, szczupłej łapki było najbardziej zdumiewającym doznaniem w życiu Rózi.
- Panienka... panienka się nie gniewa? - wyjąkała. - Nie powie panienka pani przełożonej?
- Nie - zawołała Sara - oczywiście, że nie powiem!
Przerażenie malujące się na umorusanej sadzami twarzyczce obudziło w niej naraz
współczucie ściskające wprost serce. Wiedziona impulsem, pogłaskała znów dłonią policzek
Rózi.
- Przecież jesteśmy takie same - powiedziała - jestem tylko małą dziewczynką, tak samo jak
ty. To przypadek, że ja nie jestem tobą, a ty nie jesteś mną!
Rózia wcale tego nie zrozumiała. Umysł jej nie mógł ogarnąć tak dziwnych pojęć,
„przypadek“ oznaczał dla niej jedynie wypadek, nieszczęście, kiedy ktoś wpadł pod koła albo
spadł z drabiny i zawieziono go do szpitala.
- Przypadek, panienko? - powtórzyła z szacunkiem..
- Tak - odparła Sara patrząc na nią marząco. Ale zaraz zmieniła ton. Zorientowała się, że
Rózia jej nie rozumie.
- Czy już skończyłaś robotę? - zapytała. - Czy możesz zostać tu kilka minut?
Rózi znowu dech zaparło w piersiach.
- Tutaj, panienko? Ja?
Sara podbiegła do drzwi, otworzyła je, wejrzała i nasłuchiwała.
- Nie ma nikogo w pobliżu - oznajmiła. - Jeżeli załatwiłaś się już z sypialniami, to możesz
chyba chwilkę zostać. Myślałam, że... zjadłabyś może... kawałek placka.
Następne dziesięć minut wydały się Rózi jakimś majaczeniem. Sara otworzyła szafkę i dała
jej gruby kawał placka. Z radością patrzała, jak mała służąca pożera go wielkimi kęsami.
Rozmawiała z nią, zadawała jej pytania i śmiała się, aż lęk Rózi ustąpił wreszcie i odważyła
się nawet parę razy sama o coś zapytać, choć czuła, że to niesłychane zuchwalstwo.
- Czy to... - zaczęła patrząc tęsknie na różową sukienkę. Potem zakończyła niemal szeptem: -
Czy to panienki najlepsza?
- To jedna z moich sukienek do tańca - odparła Sara. - Podoba mi się, a tobie?
Rózia na chwilę straciła mowę z zachwytu. Potem odpowiedziała ściszonym głosem:
- Widziałam raz księżniczkę. Stałam na ulicy w tłumie przed Covent Garden i patrzałam, jak
państwo jedzie do opery. I była tam taka jedna, na którą wszyscy gapili się najwięcej. Mówili
do siebie: „To jest księżniczka“. To już była dorosła panna, ale też ubrana tak na różowo -
suknia i płaszcz, i kwiaty, wszystko. Przypomniała mi się od razu, jak zobaczyłam panienkę tu,
na tym stole. Wyglądała panienka kubek w kubek jak ona.
- Często sobie myślałam - powiedziała Sara tonem, który przybierała przy rozważaniach - że
chciałabym być księżniczką; ciekawa jestem, jakie się wtedy ma uczucie. Będę sobie chyba
wyobrażała, że jestem księżniczką.
Rózia znów spojrzała na nią z podziwem i znów jak poprzednio nic nie rozumiała z jej słów.
Obserwowała ją z bałwochwalczą niemal czcią.
Sara jednak wkrótce porzuciła rozmyślania i zadała Rózi nowe. pytanie:
- Róziu, czyś słuchała wtedy bajki?
- Tak, panienko - przyznała się Rózia, którą znów zaczął ogarniać lęk. - Wiem, że nie
powinnam była, ale to było takie piękne, że... że nie mogłam się powstrzymać.
- Przyjemnie mi było, żeś słuchała - powiedziała Sara. - Jak się opowiada bajki, nie ma nic
przyjemniejszego niż opowiadać je tym, co chętnie słuchają. Nie wiem, czemu tak jest. Czy
chciałabyś usłyszeć zakończenie?
Rózia znów miała trudności z oddychaniem.
- Ja? - zawołała. - Niby prawdziwa uczennica, panienko? Usłyszeć wszystko o księciu... i o
białych syrenach, co śmieją się i pływają... z gwiazdkami we włosach?
Sara skinęła głową.
- Obawiam się, że teraz nie ma już na to czasu - rzekła - ale powiesz mi dokładnie, o której
przychodzisz sprzątać moje pokoje, a postaram się zawsze być tutaj i będę ci opowiadała
codziennie po trochu aż do końca. To śliczna, długa bajka, a ja wciąż wstawiam do niej nowe
kawałki.
- Słowo daję - wyszeptała w uniesieniu Rózia - nic bym już nie dbała o to, jakie ciężkie są
te skrzynie na węgiel... ani jak mi dokucza kucharka, bylebym... bylebym mogła się tego
spodziewać!
- Możesz z pewnością - odparła Sara. - Opowiem ci calutką bajkę.
Kiedy Rózia schodziła na dół, nikt by nie poznał w niej dziewczynki, która przed paroma
godzinami kusztykała na górę, uginając się pod ciężarem skrzyni z węglem. Miała w kieszeni
zapasowy kawał placka, była sytą i ogrzana, lecz ogrzana nie tylko ogniem na kominku -
ogrzało ją przede wszystkim ciepło bijące od osoby Sary.
Kiedy odeszła, Sara znów wdrapała się na swe ulubione miejsce na brzeżku stołu, Stopy
oparła na krześle, łokcie na kolanach, podbródek na dłoniach.
- Gdybym była księżniczką, prawdziwą księżniczką - szeptała - mogłabym hojnie
obdarowywać ludzi. Ale chociaż jestem tylko księżniczką na niby, mogę jednak wynajdywać
różne drobne rzeczy, które możną dla ludzi robić. Takie rzeczy jak ta. Rózia była tak
uszczęśliwiona, jakby to był hojny dar. Będę więc wyobrażała sobie, że robienie czegoś, co
ludziom sprawią przyjemność, to jest rozdzielanie hojnych darów. Obdarowałam kogoś
hojnie.
Rozdział VI. KOPALNIE DIAMENTÓW.
Wkrótce potem nadeszła niesłychanie sensacyjna wiadomość. Zelektryzowała ona nie tylko
Sarę, lecz całą pensję i stała się głównym przedmiotem rozmów na długie tygodnie. Otóż
kapitan Crewe w jednym z listów donosił o niezwykle ciekawej nowinie. Pewien jego dawny
kolega szkolny i serdeczny przyjaciel odwiedził go niespodzianie w Indiach. Przyjaciel ten
jest właścicielem wielkiego obszaru ziemi, na którym znaleziono diamenty, i przystąpił
właśnie do budowy kopalni. Jeżeli wszystko pójdzie tak, jak się spodziewa, stanie się
posiadaczem bogactw, jakie trudno sobie wprost wyobrazić, a przez sentyment do przyjaciela
ze szkolnej ławy pragnie, aby ten został jego wspólnikiem i dzielił z nim ową niesłychaną
fortunę. Tyle przynajmniej Sara zrozumiała z listu ojca. Jakikolwiek inny plan finansowy,
choćby najbardziej obiecujący i wspaniały, nie zainteresowałby zapewne zbytnio ani jej, ani
innych dziewczynek, ale sam zwrot „kopalnie diamentów“ miał w sobie coś z bajki z Tysiąca i
Jednej Nocy, nikt. więc nie mógł pozostać wobec niego obojętny. Sara była zachwycona i
malowała przed Ermengardą i Lotką wizje krętych korytarzy podziemnych, gdzie lśniące
kamienie migocą w ścianach i sufitach, a ciemnoskórzy mężczyźni wyłuskują je ciężkimi
kilofami. Ermengardą słuchała z zapartym tchem, a Lotka naprzykrzała się co wieczór, żeby
opowiadano jej tę historię. od nowa. Lawinia natomiast traktowała rzecz całą bardzo
sceptycznie i powiedziała Jessie, że nie wierzy w ogóle w istnienie kopalni diamentów.
- Mamusia ma pierścionek z brylantem, który kosztował czterdzieści funtów - powiedziała. -
Ą ten brylant nie jest wcale duży. Gdyby istniały kopalnie pełne diamentów, ludzie byliby tak
bogaci, że to byłoby wprost śmieszne.
- Może Sara będzie taka bogata, że to będzie aż śmieszne - parsknęła śmiechem Jessie.
- Jest i tak śmieszna, chociaż nie jest bogata - syknęła Lawinia.
- Ty jej chyba nienawidzisz - oświadczyła Jessie.
- Nic podobnego - burknęła Lawinia. - Ale nie wierzę w kopalnie diamentów.
- Jednak ludzie muszą przecież skądś te diamenty wykopywać - odparła Jessie. - Lawinio -
dodała chichocząc znowu - czy wiesz, co mówi Gertruda?
- Nie mam pojęcia i nie chcę wiedzieć, jeżeli to znowu jest coś o tej wiecznej Sarze.
- Owszem, o Sarze. Sara lubi sobie wyobrażać, że jest księżniczką. Bawi się w to przez cały
czas - nawet w szkole. Powiada, że dzięki temu łatwiej jej przychodzi nauka. Chce, żeby
Ermengarda też została księżniczką na niby, ale Ermengarda mówi, że jest za gruba.
- Bo jest za gruba - stwierdziła Lawinia. - A Sara jest za chuda.
Jessie oczywiście znowu wybuchnęła śmiechem.
- Sara twierdzi, że to nie ma nic do rzeczy, jak się wygląda ani co się posiada. Chodzi tylko
o to, co się myśli i co się robi.
- Myśli pewnie, że mogłaby być księżniczką, gdyby nawet była nędzarką - rzekła Lawinia. -
Wiesz co, zacznijmy do niej mówić: „Wasza królewska mość“!
Było już po lekcjach i dziewczynki siedziały przed kominkiem w sali szkolnej, rozkoszując
się godziną, którą najbardziej lubiły. O tej porze panna Minchin i panna Amelia piły herbatę w
swoim salonie, do którego nikt nie miał wstępu. Toteż w tym czasie gawędzono swobodnie i
zwierzano się sobie nawzajem z tajemnic, zwłaszcza jeśli młodsze dziewczynki zachowywały
się dobrze, nie kłóciły się i nie hałasowały, co, musimy wszakże wyznać, miało miejsce dość
często. Kiedy wybuchał wrzask, starsze dziewczynki interweniowały zazwyczaj łajaniem i
klapsami. Do nich bowiem należało utrzymywanie porządku na sali, jeżeli zaś zaniedbały tego
obowiązku, groziło niebezpieczeństwo, że przyjdzie panna Minchin albo panna Amelia i
swobodny nastrój pryśnie. W chwili gdy Lawinia wypowiedziała ostatnie słowa, drzwi się
otworzyły i weszła Sara wraz z Lotką, która zazwyczaj chodziła za nią wszędzie jak piesek.
- O, już jest z tą obrzydliwą smarkulą! - szepnęła ze złością Lawinia. - Jeżeli ją tak kocha, to
czemu nie trzyma jej w swoim pokoju? To wstrętne stworzenie zaraz zacznie się drzeć.
Tak się złożyło, że Lotkę ogarnęła nagle chęć zabawy w ogólnej sali i uprosiła przybraną
mamę, żeby ta poszła z nią razem. Przyłączyła się teraz do grupki młodszych dziewczynek,
które bawiły się w kącie. Sara usadowiła się na parapecie okna, podwinęła nogi i zabrała się
do czytania. Była to książka o rewolucji francuskiej i dziewczynka pogrążyła się wkrótce we
wstrząsającym opisie więźniów Bastylii, którzy spędzili tyle lat w kazamatach, że kiedy
wybawcy ich stamtąd wyprowadzili, długie, siwe włosy i brody zasłaniały niemal twarze
nieszczęsnych. Zapomnieli już zupełnie o istnieniu świata zewnętrznego i nie wiedzieli, czy to
sen, czy jawa.
Sara myślą była tak daleko od szkolnej sali, że drgnęła przerażona, kiedy ostry wrzask Lotki
przywrócił ją do rzeczywistości. Najtrudniej było jej zachować pogodę, kiedy przerywano jej
nagle zajmującą lekturę. Ci, co lubią książki, znają uczucie irytacji, jakie ogarnia ich w takich
chwilach. Nie jest wówczas łatwo opanować chęć gniewnej reprymendy.
- Czuję się wtedy tak, jakby mnie ktoś uderzył - zwierzyła się kiedyś Sara Ermengardzie. - I
mam ochotę oddać uderzenie. Muszę przypomnieć sobie szybko, gdzie jestem, żeby się
powstrzymać od powiedzenia czegoś przykrego.
Musiała więc przypomnieć sobie szybko, gdzie jest, kiedy odłożyła książkę na parapet i
zeskoczyła ze swego wygodnego miejsca w kącie.
Lotka ślizgała się po posadzce i najpierw rozzłościła Lawinie i Jessie, bo przy tym
hałasowała, a na zakończenie przewróciła się i stłukła sobie kolano. Teraz podskakiwała
wrzeszcząc wśród grupki przyjaciółek i nieprzyjaciółek, które na przemian uspokajały ją i
łajały.
- Cicho bądź, ty bekso! Milcz! - nakazywała Lawinia.
- Nie jestem beksa! Nie je-estem be-e-eksa! - darła się Lotka. - Saro, Sa-ro!
- Jeżeli nie przestanie ryczeć, panna Minchin ją usłyszy! - zawołała Jessie. - Lotuniu,
kochana moja, dam ci pensa!
- Nie potrzebuję twojego pensa - szlochała Lotka, a spojrzawszy na swoje tłuste kolanko i
widząc na nim kroplę krwi, zaczęła wrzeszczeć ze zdwojonym zapałem.
Sara przebiegła pokój, uklękła przy małej i otoczyła ją ramionami.
- No, Lotko - szepnęła - Lotko, obiecałaś Sarze...
- Ona powiedziała na mnie beksa - płakała Lotka.
Sara pogłaskała ją wprawdzie, ale odezwała się tak dobrze znanym Lotce, stanowczym
tonem:
- Bo jak będziesz płakać, to będziesz beksa, kochanie moje. Przecież obiecałaś.
Lotka przypomniała sobie daną obietnicę, wolała jednak jeszcze pokrzyczeć.
- Nie mam wcale mamy - oznajmiła wszem wobec. - Nie mam ani kawałeczka ma-my.
- Owszem, masz - odparła wesoło Sara. - Zapomniałaś? Nie wiesz, że Sara jest twoją
mamą? Nie chcesz Sary na swoją mamę?
Lotka przytuliła się do niej i westchnęła uspokajając się,
- Chodź, posiedzisz ze mną na oknie - mówiła dalej Sara - a ją ci opowiem cichutko bajkę.
- Naprawdę? - chlipnęła Lotka. - Opowiesz mi... o... o kopalniach diamentów?
- Q kopalniach diamentów? - wtrąciła Lawinia. - Wstrętne, rozpieszczone stworzenie,
chętnie bym ją zbiła!
Sara wstała szybko. Należy pamiętać, że była bardzo pochłonięta lekturą książki o Bastylii i
musiała przypomnieć sobie nagle dużo rzeczy, kiedy się zorientowała, że powinna zająć się
przybraną córeczką. Nie była aniołem i nie żywiła sympatii do Lawinii.
- A ja bym chętnie zbiła ciebie - powiedziała gniewnie - ale nie chcę cię zbić! - dodają
usiłując się opanować. - Właściwie to mam ochotę cię zbić i sprawiłoby mi to przyjemność -
ale cię nie uderzę. Nie jesteśmy łobuzami ulicznymi. Obydwie jesteśmy dość duże, żeby mieć
trochę rozsądku.
Lawinia skorzystała od razu ze sposobności.
- Ach, tak, wasza królewska mość - powiedziała. - Jesteśmy pewnie księżniczkami. A
przynajmniej jedną z nas jest księżniczką. Pensja powinna teraz stać się szalenie modna, skoro
panna Minchin ma księżniczkę wśród wychowanek.
Sara zrobiła krok w jej kierunku. Miała taką minę, jak gdyby chciała uderzyć Lawinie. Może
nawet tak było rzeczywiście. Wyobrażanie sobie różnych rzeczy „na niby“ umilało jej życie.
Nie rozmawiała o tym nigdy z dziewczynkami, których nie lubiła. Nowy pomysł, że jest „na
niby“ księżniczką, przypadł jej ogromnie do gustu i była na tym punkcie bardzo wrażliwa.
Zamierzała trzymać rzecz w tajemnicy, a tu Lawinia wyśmiewała się z tego wobec całej
szkoły. Sara poczuła, że krew nabiega jej do twarzy i pulsuje w uszach, ale opanowała się
ostatnim wysiłkiem. Księżniczki nie wpadają w furię. Opuściła rękę i stała przez chwilę bez
ruchu. Kiedy się wreszcie odezwała, głos jej brzmiał zupełnie spokojnie. Podniosłą wysoko
głowę, a wszystkie dziewczynki zaczęły nasłuchiwać.
- To prawda - powiedziała. - Wyobrażam sobie czasem, że jestem księżniczką, żeby móc się
zachowywać jak prawdziwą księżniczka.
Lawinii nie przyszła na myśl stosowna odpowiedź. Kilka razy już się przekonała, że nie
potrafi znaleźć właściwej odpowiedzi, kiedy ma do czynienia z Sarą. Głównym powodem
było to, że reszta dziewczynek zawsze jakoś stała po stronie jej przeciwniczki. Teraz też
zauważyła, że słuchają z zainteresowaniem. Dziewczynki interesowały się zawsze
księżniczkami i miały nadzieję, że usłyszą coś więcej na ten temat, toteż przysunęły się bliżej
do Sary.
Lawinia zdołała zdobyć się na jedną tylko uwagę, która zresztą nie wywarła wielkiego
wrażenia.
- Mój ty świecie! - zawołała. - Mam nadzieję, że kiedy wstąpisz na tron, nie zapomnisz o
nas, prostaczkach.
- Nie zapomnę - odparła Sara.
Nie wyrzekła więcej ani słowa, lecz stała spokojnie, wpatrując się w Lawinie, aż tamta
wreszcie ujęła Jessie pod ramię i odeszła.
Od tego czasu dziewczynki, które zazdrościły Sarze, mówiły o niej „księżniczka Sara“,
ilekroć chciały szczególnie dosadnie wyrazić swoją dla niej pogardę, te zaś, które ją lubiły,
nazywały ją tak między sobą, traktując ten tytuł jako zwrot pieszczotliwy. Nikt nie zwracał się
do niej w ten sposób, ale wielbicielkom jej podobał się bardzo malowniczy, imponujący tytuł,
panna Minchin zaś, dowiedziawszy się o tym, wspominała nieraz o całej sprawie
odwiedzającym szkołę rodzicom, czując, że dodaje to pensji splendoru.
Tytuł książęcy nadawany Sarze wydawał się Rózi rzeczą najnaturalniejszą w świecie.
Znajomość nawiązana pochmurnego popołudnia, kiedy Rózia ocknęła się wystraszona z
drzemki na wygodnym fotelu, rozwijała się i zacieśniała, chociaż trzeba wyznać, że panna
Minchin i panna Amelia niewiele o niej wiedziały. Orientowały się, że Sara „jest dobra“ dla
pomywaczki, nic im jednak nie było wiadomo o pewnych kradzionych czarownych chwilach,
kiedy Rózia uprzątnąwszy błyskawicznie górne pokoje docierała wreszcie do pokoju Sary i z
westchnieniem radości stawiała na podłodze ciężką skrzynię z węglami. W chwilach takich
odbywało się opowiadanie bajek w odcinkach, a ponadto na widowni ukazywały się różne
smaczne rzeczy, spożywane od razu albo też chowane pospiesznie do kieszeni do zjedzenia
później, kiedy Rózia szła spać do swego pokoiku na poddaszu.
- Ale muszę ostrożnie to wszystko jeść, panienko - powiedziała pewnego razu - bo jeśli
zostawiam okruszki, to potem szczury po nie przychodzą.
- Szczury! - zawołała ze zgrozą Sara. - Czy tam są szczury?
- Mnóstwo, proszę panienki - stwierdziła Rózia niby rzecz samą przez się zrozumiałą. - Na
strychach zawsze są szczury i myszy. Ale można się przyzwyczaić do ich hałasu i szelestu. Ja
tak się już przyzwyczaiłam, że mi nie przeszkadzają, jeżeli tylko nie włażą do mnie na
poduszkę.
- Brr! - wzdrygnęła się Sara.
- Do wszystkiego się można przyzwyczaić - powiedziała Rózia. - A jak się urodziło
pomywaczką, to się musi. Ja tam wolę szczury od karaluchów.
- Ja bym też chyba wolała - rzekła Sara. - Przypuszczam, że ze szczurem można się z czasem
zaprzyjaźnić, ale wątpię, czy miałabym ochotę zaprzyjaźnić się z karaluchem.
Rózia czasami nie wszyła się spędzić dłużej ponad kilka minut w jasnym, ciepłym pokoju.
W takich Wypadkach zamieniano tylko parę słów i wsuwano małą paczuszkę do
staroświeckiej torebki, którą Rózia nosiła pod fartuchem na tasiemce. Szukanie i
wynajdywanie smacznych rzeczy do jedzenia, które można by zmieścić w niewielkiej paczce,
stanowiło obecnie nowe zainteresowanie Sary. Wyjeżdżając lub wychodząc na spacer,
oglądała zawsze pilnie wystawy sklepów spożywczych. Kiedy pierwszy raz przyszło jej do
głowy, że może kupić i przynieść do domu kilka małych pasztecików z mięsem, poczuła, że
dokonała odkrycia. Gdy je pokazała, oczy Rózi zabłysły.
- Och, panienko! - wyszeptała. - Jakie będą dobre i sycące. Najważniejsze, żeby były
sycące. Ptysie to pyszności, ale znikają, jak... rozumie panienka. A te paszteciki zostaną w
brzuszku.
- Hm - zawahała się Sara - nie wiem, czy to byłoby dobrze, gdyby miały zostać na zawsze,
ale mam nadzieję, że będą pożywne.
Były rzeczywiście pożywne - podobnie zresztą jak kanapki z wołowiną, kupowane w
garmażerii, oraz bułeczki i świeża kiełbasa. Rózia z czasem nie czuła się już wciąż tak głodna
i zmęczona, a skrzynia z węglem nie wydawała jej się tak nieznośnie ciężka.
Choćby bowiem skrzynia była nie wiedzieć jak ciężka, choćby kucharka była w jak
najgorszym humorze i choćby na barki małej pomywaczki spychano najcięższą pracę, nadzieja
na te kilka chwil po południu dodawała Rózi sił - nadzieja, że panna Sara będzie czekać na nią
w swoim pokoju. Już sam widok panny Sary wystarczyłby jej, nawet bez pasztecików z
mięsem. Jeżeli czasu było tylko tyle, aby zamienić kilka słów, słowa te były zawsze życzliwe,
wesołe i dodające otuchy; jeżeli czasu było więcej, następował odcinek bajki, o której można
było myśleć potem przed zaśnięciem, kiedy Rózia leżała w swoim łóżku na poddaszu. Sara -
która bezwiednie robiła tylko to, co sprawiało jej najwyższą przyjemność, gdyż natura
stworzyła ją do dawania - nie miała wcale pojęcia, czym jest dla biednej Rózi i jakim cudem
jej się wydaje. Jeżeli natura stworzyła nas do dawania, mamy otwarte dłonie i serca od
pierwszych chwil życia i chociaż mogą się zdarzać liczne chwile, kiedy dłonie nasze są puste,
serca są zawsze pełne i możemy rozdawać z nich hojnie przeróżne wspaniałości: ciepło,
dobroć, zachętę, pociechę, wesołość - a czasem wesoły śmiech bywa największą pomocą.
Rózia przez całe swoje krótkie życie spędzone na ciężkiej harówce nie wiedziała
właściwie, co to śmiech. Sara rozśmieszała ją i śmiała się z nią razem i choć żadna z nich o
tym nie wiedziała, śmiech ten był równie „pożywny“ jak paszteciki.
Na kilka dni przed swoimi jedenastymi urodzinami Sara dostała list od ojca. List ten nie był
utrzymany w zwykłym, chłopięco-wesołym tonie. Ojciec nie czuł się dobrze i miał dużo trosk
w związku z interesami dotyczącymi kopalni diamentów.
„Bo widzisz, moja mała Saro” - pisał - „twój tatuś nie jest wcale człowiekiem interesu,
toteż liczby i papierzyska męczą go bardzo. Nie rozumie ich dokładnie i rozmiary całej sprawy
go przytłaczają. Gdybym do tego jeszcze nie miał gorączki, to może bym nie przewracał się
pół nocy bezsennie na łóżku i nie spędzał drugiej połowy na niespokojnych snach. Gdyby moja
mała dziewczynka była przy mnie, z pewnością udzieliłaby mi jakiejś mądrej, poważnej rady.
Prawda, kochanie moje?“
Ojciec poczynił wspaniałe przygotowania do jej urodzin. Między innymi zamówił w Paryżu
nową lalkę, której garderoba miała być szczytem doskonałości i wykwintu. Na pytanie, czy
lalka jest stosownym prezentem, Sara odpisała z właściwą sobie oryginalnością.
„Jestem już właściwie bardzo stara” - pisała. - „Nigdy w życiu już pewnie nie dostanę lalki,
więc ta lalka będzie moja ostatnia. Jest w tym coś uroczystego. Gdybym umiała pisać wiersze,
napisałabym pewnie bardzo ładny wiersz pod tytułem »Ostatnia Lalka«. Ale nie umiem pisać
wierszy. Próbowałam, ale wychodziły mi takie nędzne, że sama się śmiałam. Nie
przypominały wcale utworów żadnego prawdziwego poety. Nikt nie może zająć miejsca
Emilki, ale będę bardzo ceniła i szanowała Ostatnią Lalkę, a moje koleżanki z pewnością będą
nią zachwycone. One wszystkie lubią lalki, chociaż niektóre starsze dziewczynki - te, co mają
blisko piętnaście lat - udają, że są już za dorosłe“.
Kapitan Crewe miał potworny ból głowy, kiedy czytał ten list w swoim domu w Indiach.
Siedział przy biurku, zarzuconym papierami i listami, które napawały go przerażeniem i
niepokojem, ale od wielu tygodni nie śmiał się już tak jak w tej chwili.
- Och! - zawołał. - Ona z roku na rok robi się coraz zabawniejsza. Daj Boże, żeby ten interes
doszedł nareszcie do skutku i żebym mógł pojechać do kraju i ją zobaczyć. Ileż bym dał, gdyby
jej małe rączki objęły mnie w tej chwili za szyję! Ile bym dał!
Urodziny miano obchodzić bardzo hucznie. W udekorowanej odświętnie sali szkolnej miało
się odbyć przyjęcie. Pudełka z prezentami miały być otwarte publicznie z zachowaniem
właściwego ceremoniału. Kiedy nastąpił ten z dawna oczekiwany dzień, cała pensja nie
posiadała się z podniecenia. Nikt nie zauważył nawet, jak minął ranek, tyle bowiem było
jeszcze przygotowań do zakończenia. Salę ozdobiono girlandami z ostrokrzewu, stoliki
usunięto, ławki zaś ustawiono pod ścianami i okryto pokrowcami ż czerwonego pluszu.
Kiedy Sara rano wyszła z sypialni do swego saloniku, ujrzała na stole małą, nieforemną
paczuszkę, owiniętą w gruby, brązowy papier. Wiedziała, że to prezent, i domyśliła się, od
kogo pochodzi. Otworzyła paczuszkę bardzo ostrożnie. Wewnątrz była kwadratowa
poduszeczka na szpilki, uszyta z niezbyt czystej czerwonej flanelki. Wpięte w nią starannie
szpilki z czarnymi główkami tworzyły napis: „Rzyczenia szczenścia“.
- O! - zawołała Sara. - Ileż to ją trudu musiało kosztować! Tak mi się podoba ta poduszeczka
- aż mnie coś ściska za serce!
Ale w następnej chwili osłupiała ze zdumienia. Na odwrotnej stronie poduszeczki przypięty
był bilet wizytowy, a na nim czarno na białym widniało: „Amelia Minchin“.
Sara obracała bilet w ręku.
- Panna Amelia! - powiedziała do siebie. - Jak to może być! W tej samej chwili usłyszała, że
drzwi uchylają się cicho, i do pokoju ostrożnie zajrzała Rózia.
Dziewczynka uśmiechała się zakłopotana i uszczęśliwiona zarazem. Rozejrzawszy się
wokoło, wsunęła się do wnętrza pokoju i stanęła przed Sarą, wyłamując nerwowo palce.
- Podoba się, panno Saro? - spytała. - Podoba się panience?
- Czy mi się podoba?! - zawołała Sara. - Róziu, kochana moja, przecież zrobiłaś to
własnoręcznie!
Rózia parsknęła histerycznie, lecz radośnie, oczy jej zwilgotniały ze wzruszenia.
- To tylko flanelka, i to nie nowa, ale chciałam panience coś dać, więc robiłam ją nocami.
Wiedziałam, że panienka może sobie wyobrazić, że to jedwab i brylantowe szpilki. Ja sama
starałam się tak sobie wyobrazić, kiedy ją robiłam. A ten bilecik, panienko... - Rózia zawahała
się. - To chyba nic złego, że go wyjęłam z kosza na śmieci? Panna Amelia go wyrzuciła. Nie
miałam własnego bileciku, a wiedziałam, że prawdziwy prezent powinien mieć bilecik, więc
przypięłam bilecik panny Amelii.
Sara rzuciła się na szyję Rózi i uściskała ją z całych sił. Nie umiałaby wytłumaczyć, czemu
coś dławiło ją w gardle, przeszkadzając jej mówić.
- Och, Róziu! - zawołała wreszcie zmienionym głosem - Kocham cię, Róziu, kocham cię,
kocham cię!
- Och, panienko! - wyjąkała Rózia. - Dziękuję panience pięknie, ale ta poduszeczka
naprawdę nie jest tego warta. Fla... Flanelka nie była nowa.
Rozdział VII. ZNÓW KOPALNIE
DIAMENTÓW.
Kiedy Sara tego popołudnia weszła do udekorowanej ostrokrzewem sali, kroczyła na czele
całego pochodu. Panna Minchin w swej najwspanialszej jedwabnej sukni prowadziła ją za
rękę. Za nimi szedł służący niosąc pudło z Ostatnią Lalką, pokojówka niosła drugie pudło,
orszak zaś zamykała Rózia w czystym fartuchu i nowym czepku, niosąc trzecie. Sara wolałaby
wejść zwyczajnie, bez tych ceremonii, ale panna Minchin wezwała ją do siebie na rozmowę i
sprecyzowała swoje życzenia w tej sprawie.
- Nie jest to zwykły dzień - oświadczyła - i pragnę, aby traktowano go jako dzień
wyjątkowy.
Kiedy więc Sarę wprowadzono uroczyście na salę, poczuła się mocno zażenowana, starsze
bowiem dziewczynki gapiły się na nią i trącały się łokciami, młodsze zaś zaczęły
podskakiwać radośnie na siedzeniach.
- Panienki, proszę o spokój! - nakazała panna Minchin uciszając gwar. - James, proszę
postawić pudło na stole i zdjąć wieko. Emmo, proszę postawić swoje pudło na krześle. Róziu!
- zwróciła się nagie do pomywaczki tonem ostrym i surowym.
Rózia z podniecenia zapomniała zupełnie, kim jest, i uśmiechała się do Lotki, która wierciła
się niecierpliwie na ławce. Omal więc nie upuściła pudła na dźwięk surowego głosu
przywołującego ją do porządku i dygnęła na znak prośby o przebaczenie tak śmiesznie, że
Lawinia i Jessie parsknęły śmiechem.
- Nie wolno ci gapić się na panienki - skarciła ją panna Minchin. - Zapominasz się. Postaw
to pudło.
Rózia usłuchała wystraszona, postawiła prędko pudło i spiesznie cofnęła się pod drzwi.
- Możecie odejść - oznajmiła służbie panna Minchin dając znak ręką.
Rózia przepuściła naprzód służących starszych rangą. Nie mogła się powstrzymać od tego,
żeby nie spojrzeć tęsknie na pudło stojące na stole. Spośród zwojów bibułki wyzierał rąbek
błękitnego jedwabiu.
- Bardzo panią przepraszam - zwróciła się nagle Sara do panny Minchin - ale czy Rózia nie
mogłaby zostać?
Było to wystąpienie bardzo śmiałe. Panna Minchin omal nie drgnęła ze zdziwienia. Potem
podniosła do oczu lorgnon i z niepokojem zlustrowała swą pokazową wychowankę.
- Rózia! .- zawołała. - Ależ, moja droga Saro!
Sara postąpiła krok naprzód.
- Chciałabym, żeby została, bo wiem, że przyjemnie jej będzie obejrzeć prezenty -
wyjaśniła. - Ona też jest przecież małą dziewczynką.
Panna Minchin była wyraźnie zgorszona. Przenosiła spojrzenie z jednej postaci na drugą.
- Moja droga Saro - rzekła wreszcie - Róża jest pomywaczką. Pomywaczki... hm... nie są
małymi dziewczynkami.
Pannie Minchin rzeczywiście nie przeszło nigdy przez myśl, że można patrzeć na
pomywaczki pod tym kątem. Pomywaczki były maszynami, które zmywały naczynia, nosiły
węgiel i paliły w piecach.
- Ale Rózia jest małą dziewczynką - powiedziała Sara. - I wiem, że byłoby jej przyjemnie.
Proszę, niech jej pani pozwoli zostać - przez wzgląd na moje urodziny.
- Jeżeli prosisz o to jako solenizantka, to pozwalam jej zostać - odparła panna Minchin z
wielką godnością. - Różo, podziękuj pannie Sarze za jej wielką dobroć.
Róża wtuliła się tymczasem do kąta, szarpiąc rąbek fartucha w pełnym napięcia
oczekiwaniu. Wyszła teraz, dygając grzecznie, ale w oczach jej, jak i Sary zamigotał
porozumiewawczy, przyjazny błysk, gdy wypowiadała spiesznie słowa podziękowania.
- O, dziękuję panience! Bardzo panience dziękuję! Tak bardzo chciałam zobaczyć tę lalkę.
Dziękuję panience. I dziękuję pani przełożonej - dodała odwracając się i dygając lękliwie
przed panną Minchin - za to, że pozwoliła mi na taki zaszczyt.
Panna Minchin znów skinęła ręką - tym razem w kierunku kąta przy drzwiach.
- Idź i stań tam - rozkazała. - Nie za blisko panienek.
Rózia rozpływając się w uśmiechach poszła na wskazane miejsce. Obojętne jej było, gdzie
jej każą stać, byle mogła być tu w pokoju, w którym dzieją się takie cuda, zamiast tkwić na
dole, w kuchni. Nie przestraszyła się nawet, kiedy panna Minchin chrząknęła znacząco i znów
zabrała głos.
- Panienki, pragnę powiedzieć wam kilka słów - oznajmiła.
- Ojej, chcę wygłosić mowę - szepnęła jedna z dziewczynek - Bodajby ją prędzej skończyła.
Sara znów poczuła zakłopotanie. Ponieważ była dziś solenizantką, mowa zapewne miała jej
dotyczyć. Nie jest zbyt przyjemnie stać w sali szkolnej i słuchać przemówienia o sobie.
- Panienki wiedzą zapewne - rozpoczęła mowę panna Minchin (gdyż była to prawdziwą
mowa) - że nasza kochana Sara kończy dzisiaj jedenaście lat.
- Nasza kochana Sara! - mruknęła Lawinia.
- Wiele z was, tu obecnych skończyło już jedenaście lat, lecz urodziny Sary są nieco
odmienne od urodzin innych dziewczynek. Kiedy dorośnie, zostanie dziedziczką wielkiej
fortuny i obowiązkiem jej będzie używać tej fortuny w sposób należyty.
- Kopalnie diamentów - parsknęła Jessie dusząc się ze śmiechu.
Sara nie słyszała tego, ale gdy tak stała wpatrzona w pannę Minchin, zrobiło jej się naraz
gorąco. Kiedy panna Minchin mówiła o pieniądzach, Sara czuła, że nienawidzi jej z całej
duszy - a oczywiście nienawiść w ogóle, a szczególnie w stosunku do osób dorosłych była
uczuciem bardzo brzydkim.
- Kiedy jej kochany tatuś, kapitan Crewe, przywiózł ją z Indii i oddał pod moją opiekę -
ciągnęła dalej panną Minchin - powiedział mi żartobliwie: „Obawiam się, że będzie bardzo
bogatą, proszę pani“. Odpowiedziałam na to: „Edukacja, którą otrzyma w moim zakładzie,
panie kapitanie, może być ozdobą największej fortuny“. Sara z czasem została moją najlepszą
uczennicą. Jej francuszczyzna i jej taniec przynoszą zaszczyt pensji. Jej maniery - dzięki
którym przezwałyście ją księżniczką Sarą - są nieskazitelne. Jeśli chodzi o życzliwość wobec
koleżanek, daje dzisiaj jej dowody urządzając dla was to przyjęcie. Mam nadzieję, że ocenicie
należycie jej hojność. Pragnęłabym, abyście dały temu wyraz mówiąc głośno, chórem:
„Dziękujemy ci, Saro!“
Wszystkie dziewczynki wstały jak owego poranka, który Sara pamiętała tak dobrze.
- Dziękujemy ci, Saro! - powiedziały, przy czym należy wyznać, że Lotką podskoczyła w
miejscu.
Sara była przez chwilę mocno zakłopotana. Dygnęła jednak, i to dygnęła bardzo wdzięcznie.
- To ja wam dziękuję - rzekła - za to, żeście przyszły na moje przyjęcie.
- Bardzo ładnie, Saro - pochwaliła ją panna Minchin. - Tak postępuje prawdziwa
księżniczka, kiedy lud ją oklaskuje. Lawinio - dodała miażdżąco - dźwięk, który przed chwilą
wydałaś, niezmiernie przypominał prychnięcie. Jeżeli zazdrościsz koleżance, prosiłabym,
żebyś wyrażała swe uczucia w sposób bardziej dystyngowany. A teraz, panienki, opuszczę
was. Możecie bawić się same.
Gdy tylko wyszła godnie z pokoju, mrożący wpływ, który wywierała zawsze na
dziewczynki, rozwiał się bez śladu. Ledwie drzwi zamknęły się za przełożoną, a już wszystkie
ławki były puste. Wszystkie dziewczynki, zarówno starsze, jak i młodsze, zerwały się z miejsc
i pobiegły do pudeł.
Sara pochyliła się rozpromieniona nad jednym z nich.
- To są książki, wiem - powiedziała.
Młodsze dziewczynki zaczęły szemrać zawiedzione, a Ermengarda spojrzała na Sarę z
przerażeniem.
- To twój tatuś przysyła ci książki na urodziny? - zawołała. - Widzę, że jest nie lepszy od
mojego. Nie wypakowuj ich, Saro.
- Ja za nimi przepadam - odparła Sara ze śmiechem, ale skierowała się do największego
pudła. Wyjęła z niego Ostatnią Lalkę, która okazała się tak wspaniała, że dziewczynki aż
jęknęły z zachwytu i cofnęły się, aby oglądać ją w niemym uniesieniu.
- Jest prawie tak duża jak Lotka - westchnęła którąś.
Lotka śmiała się, tańczyła i klaskała radośnie.
- Ubrana jak do teatru - zauważyła Lawinia. - Ma płaszcz obramowany gronostajami.
- O! - zawołała Ermengarda wybiegając naprzód. - Ma w ręce lornetkę teatralną - niebieską
ze złotem.
- Tu jest kufer - powiedziała Sara. - Otwórzmy go i obejrzmy jej ubrania.
Usiadła na podłodze i przekręciła klucz w zamku. Dziewczynki stłoczyły się wokół niej, gdy
wyjmowała jedną warstwę po drogiej i pokazywała koleżankom. Nigdy jeszcze w szkole nie
panowało takie podniecenie. Były tam koronkowe kołnierze, jedwabne pończochy i chusteczki
do nosa, pudełko na klejnoty zawierające naszyjnik i diadem, które wyglądały, jakby je
zrobiono z prawdziwych brylantów, długie futro fokowe z mufką, suknie balowe, spacerowe i
wizytowe, kapelusze, szlafroczki i wachlarze. Nawet Lawinia i Jessie zapomniały, że są już
zbyt dorosłe, żeby bawić się lalkami. Wydawały okrzyki podziwu i chwytały różne rzeczy do
rąk, żeby obejrzeć je z bliska.
- Wyobraźmy sobie - rzekła Sara stojąc przy stole i wkładając duży, aksamitny kapelusz
beznamiętnie uśmiechniętej właścicielce wszystkich tych wspaniałości - wyobraźmy sobie, że
ona rozumie mowę ludzką i dumna jest, że ją podziwiamy.
- Zawsze sobie coś wyobrażasz - rzuciła Lawinia z miną wyższości.
- Tak jest - odparła Sara wcale tym nie stropiona. - Bo ja to lubię. Nie ma nic milszego, jak
sobie coś wyobrażać. To prawie tak, jakby Się było wróżką. Jeżeli się. sobie coś bardzo
dobrze wyobrazi, wydaje się, że to prawda.
- Łatwo jest wyobrażać sobie różne rzeczy, kiedy się wszystko ma - powiedziała Lawinia. -
A czy potrafiłabyś wyobrażać sobie coś, gdybyś była nędzarką i mieszkała na poddaszu?
Sara przerwała układanie strusich piór Ostatniej Lalki i zamyśliła się.
- Przypuszczam, żebym potrafiła - rzekła. - Gdybym była nędzarką, musiałabym wyobrażać
sobie coś przez cały czas. Ale może to nie byłoby łatwe.
Częstokroć potem myślała o tym, jak to się dziwnie złożyło, że właśnie po tych jej słowach -
w tej samej chwili - do pokoju weszła panna Amelia.
- Saro - rzekła - adwokat twojego ojca, pan Barrow, przyjechał do pani przełożonej. Musi
porozmawiać z nią sam na sam, a że poczęstunek przygotowany jest w jej salonie, siostra
prosi, żebyście już tam poszły, wtedy będzie mogła przyjąć go tutaj.
Poczęstunek był oczywiście nie do pogardzenia, wiele oczu więc rozbłysło radością. Panna
Amelia ustawiła dziewczynki parami, zajęła miejsce na ich czele, mając Sarę przy boku, i
wyprowadziła je z sali. Ostatnia Lalka została sama. Siedziała na krześle, wśród swoich
wspaniałych strojów - suknie i płaszcze wisiały na oparciach krzeseł, stosy koronkowej
bielizny leżały na siedzeniach.
Rózia, która nie miała nadziei, że będzie mogła wziąć udział w podwieczorku, pozostała
jeszcze chwilę, żeby jeszcze raz rzucić okiem na te cuda.
- Wracaj do roboty, Róziu - rzekła panna Amelia. Rózia jednak schyliła się jeszcze, żeby
podnieść ostrożnie najpierw porzuconą mufkę, potem płaszcz i gdy stała patrząc na nie z
podziwem, usłyszała naraz za drzwiami głos panny Minchin. Przerażona, że ją oskarżą o
niewczesne zuchwalstwo, dała szybko nura pod stół, okryty serwetą sięgającą aż do ziemi.
Panna Minchin weszła do pokoju w towarzystwie zasuszonego, drobnego pana, który miał
minę trochę niepewną. Panna Minchin również miała minę trochę niepewną i patrzała na
zasuszonego pana z wyrazem irytacji i zdziwienia.
Usiadła sztywno i z godnością, po czym wskazała gościowi krzesło.
- Zechce pan usiąść, panie Barrow.
Pan Barrow jednak nie usiadł od razu. Uwagę jego przykuła Ostatnia Lalka i otaczające ją
stroje. Wsadził na nos binokle i spojrzał na nie z nerwową dezaprobatą. Ostatnia Lalka nie
wzruszyła się tym wcale. Siedziała wyprostowana na krześle i spoglądała na niego obojętnie.
- Sto funtów- zauważył z przekąsem pan Barrow - Wszystko z kosztownych materiałów i
robione u paryskiej krawcowej. Tak, ten młody człowiek nie liczył się z groszem.
Panna Minchin poczuła się dotknięta. Uznała słowa pana Barrow za krytykę swego
najlepszego klienta, a to już stanowiło czyn zuchwały i karygodny.
Nawet adwokaci powinni trzymać się w granicach przyzwoitości.
- Przepraszam pana - rzekła oschle - ale nie rozumiem.
- Prezenty urodzinowe dla jedenastoletniej dziewczynki! - rzekł pan Barrow tym samym
tonem krytyki. - Ekstrawagancja i szaleństwo!
Panna Minchin wyprostowała się i zesztywniała jeszcze bardziej.
- Kapitan Crewe jest panem wielkiej fortuny - rzekła. - Same już kopalnie diamentów...
Pan Barrow odwrócił się do niej gwałtownie.
- Kopalnie diamentów! - wybuchnął. - Nie ma żadnych kopalni diamentów! Nigdy ich nie
było!
Panna Minchin z wrażenia aż wstała ż krzesła.
- Co? - zawołała. - Co to znaczy?
- W każdym razie - odparł pan Barrow zgoła opryskliwie - byłoby znacznie lepiej, gdyby ich
nigdy nie było.
- Gdyby nie było kopalni diamentów? - jęknęła panna Minchin chwytając się oparcia krzesła
i czując, że wspaniały sen rozwiewa się jej przed oczami.
- Kopalnie diamentów częściej oznaczają ruinę aniżeli bogactwo - rzekł pan Barrow. -
Kiedy ktoś ma ukochanego przyjaciela, a sam nie jest człowiekiem interesu, powinien trzymać
się z daleka od kopalni diamentów, kopalni złota czy jakichkolwiek innych kopalni, choćby
ukochany przyjaciel nie wiadomo jak go namawiał do ulokowania w nich pieniędzy.
Nieboszczyk kapitan Crewe...
Z ust panny Minchin wyrwał się okrzyk zgrozy.
- Nieboszczyk kapitan Crewe! - zawołała. - Nieboszczyk! Nie chce pan chyba powiedzieć,
że kapitan Crewe...
- Nie żyje, proszę pani - odrzekł szorstko pan Barrow. - Umarł wskutek febry tropikalnej i
trosk finansowych. Febra nie zabiłaby go może, gdyby nie doprowadziły go niemal do obłędu
troski finansowe, a troski finansowe być może nie zmogłyby go, gdyby im w tym nie
dopomogła febra. Kapitan Crewe nie żyje!
Panna Minchin znów opadła na krzesło. Słowa adwokata napełniły ją przerażeniem.
- Co to były za troski finansowe? - zapytała. - Co go trapiło?
- Kopalnie diamentów - odparł pan Barrow - serdeczni przyjaciele. I ruina.
Pannie Minchin dech zaparło w piersiach.
- Ruina! - wyjąkała.
- Stracił wszystko co do grosza. Młody człowiek miał za dużo pieniędzy. Ukochany
przyjaciel miał bzika na punkcie kopalni diamentów. Wsadził w nie cały swój majątek i cały
majątek kapitana. Potem ukochany przyjaciel zwiał - kapitan Crewe był już chory na febrę,
kiedy nadeszła ta wiadomość. Był to dla niego zbyt mocny wstrząs. Umarł nieprzytomny,
majacząc o swojej małej córeczce - i nie zostawił ani pensa.
Panna Minchin zrozumiała wreszcie. Nigdy w życiu jeszcze nie spotkał jej taki cios.
Pokazowa uczennica i pokazowy ojciec wymieceni zostali z jej pierwszorzędnego zakładu
naukowego jakby jednym podmuchem wiatru. Miała wrażenie, że ją znieważono i
obrabowano, a winowajcami są na równi kapitan Crewe, Sara i pan Barrow.
- Chce mi pan powiedzieć, że nie zostawił nic? - zawołała. - Że Sara nie odziedziczy
fortuny? Że ta dziewczynka jest żebraczką? Że mam teraz u siebie małą nędzarkę zamiast
bogatej dziedziczki?
Pan Barrow był wytrawnym człowiekiem interesu i pragnął wyjaśnić czym prędzej, że nie
zamierza ponosić żadnej odpowiedzialności.
- Bez wątpienia jest nędzarką - odparł. - I bez wątpienia musi zostać u pani, ponieważ nie
ma absolutnie żadnych krewnych, a w każdym razie nic nam o nich nie wiadomo.
Panna Minchin postąpiła krok naprzód. Zdawało się, że otworzy drzwi, wybiegnie i
przerwie wesołą i dość hałaśliwą zabawę, odbywającą się w tej chwili..
- To potworne! - oświadczyła. - Ona siedzi w tej chwili w moim salonie, wystrojona w
jedwabie i koronki, i urządza przyjęcie na mój koszt.
- Jeżeli urządza przyjęcie, to oczywiście na pani koszt, proszą pani - stwierdził spokojnie
pan Barrow. - Firma Barrow i Skipworth za nic już nie odpowiada. Nigdy jeszcze chyba żaden
majątek nie zniknął tak bez śladu. Kapitan Crewe umarł nie płacąc nawet naszego ostatniego
rachunku, a rachunek był pokaźny.
Panna Minchin zawróciła od drzwi ogarnięta coraz większym oburzeniem. Było to gorsze
jeszcze, niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić.
- To samo i mnie spotyka! - zawołała. - Byłam zawsze tak pewna jego wypłacalności, że
wykładałam olbrzymie sumy na tę dziewczynę. Zapłaciłam rachunki za tę idiotyczną lalkę i jej
idiotyczną garderobę. Dziewczynka musiała mieć wszystko, na co jej przyszła, ochota. Miała
powóz, kucyka, pokojówkę i ja za to wszystko ostatnio płaciłam.
Pan Barrow najwidoczniej nie zamierzał wysłuchiwać listy krzywd i strat panny Minchin.
Wyjaśnił stanowisko swojej firmy, zrelacjonował suche fakty i uważał, że spełnił swoje
zadanie. Nie żywił szczególnego współczucia dla podnieconych przełożonych pensji dla
panienek.
- Radzę pani nie płacić za nic więcej - zauważył - chyba że chce pani robić prezenty tej
młodej osobie. Nikt się pani za to nie odwdzięczy. Ona nie ma ani grosza.
- Ale co mam robić? - zapytała gniewnie panna Minchin, jak gdyby jej zdaniem to właśnie
pan Barrow winien był wszystko załatwić. - Co mam robić?
- Nic nie można zrobić - odrzekł pan Barrow zdejmując binokle i chowając je do kieszeni. -
Kapitan Crewe nie żyje. Dziewczynka została w nędzy. Nikt nie ponosi za nią
odpowiedzialności prócz pani.
- Nie ponoszę za nią odpowiedzialności i protestuję przeciwko temu!
Panna Minchin aż pobladła z wściekłości. Pan Barrow skierował się ku drzwiom.
- Nie mam z tym nic wspólnego, proszę pani...- powiedział obojętnie. - Firma Barrow i
Skipworth w każdym razie za nic nie odpowiada. Oczywiście bardzo nam przykro, że tak się
stało.
- Jeżeli myśli pan, że uda się wam mnie ją wkręcić, to się pan bardzo myli - syknęła panna
Minchin. - Obrabowano mnie i oszukano. Wyrzucę ją na ulicę!
Gdyby nie była tak wściekła, rozwaga nie pozwoliłaby jej posunąć się tak daleko. Ale na
myśl o tym, że ma ponosić ciężar wychowania dziewczynki przyzwyczajonej do zbytku, której
w dodatku nigdy nie lubiła, straciła nad sobą panowanie.
Pan Barrow wcale tym nie wzruszony szedł ku wyjściu.
- Nie robiłbym tego, proszę pani - zauważył - wyglądałoby to dość brzydko. O pani pensji
poczęłyby krążyć niemiłe plotki. Zubożała wychowanka, pozbawiona przyjaciół, wyrzucona
na bruk.
Był wytrawnym człowiekiem interesu i wiedział, co mówi. Wiedział również, że panna
Minchin ma głowę do interesów i jest dość bystra, aby go zrozumieć. Nie mogła sobie
pozwolić na postępek, po którym ludzie zaczęliby mówić o niej, że jest okrutna i bezlitosna.
- Niech ją pani lepiej zatrzyma i wyzyska jej możliwości - dodał. - To podobno zdolna
dziewczynka. Kiedy podrośnie, będzie mogła oddawać pani znaczne usługi.
- Już ja ją zmuszę do usług, zanim jeszcze dorośnie! - zawołała panna Minchin.
- Jestem tego pewien, proszę pani - rzekł pan Barrow z posępnym uśmieszkiem. - Jestem
tego najzupełniej pewien. Do widzenia!
Ukłonił się, zamknął za sobą drzwi, a panna Minchin stała przez dłuższą chwilę i
wpatrywała się w te drzwi w najwyższej wściekłości. Adwokat miał rację i ona zdawała
sobie dobrze z tego sprawę. Nie miała żadnego wyjścia. Pokazowa wychowanka znikła nagle,
zostawiając na swym miejscu małą nędzarkę, nie mającą nikogo na świecie. Pieniądze, które
na nią wyłożyła, były stracone i nie miała sposobu na ich odzyskanie.
Gdy tak stała dusząc się z poczucia krzywdy, do uszu jej dobiegł nagle wybuch wesołości z
jej umiłowanego salonu, którego użyczyła na dzisiejszą uroczystość. No, temu przynajmniej
mogła położyć kres.
Ale gdy ruszyła ku drzwiom, spotkała w nich pannę Amelię, która na widok zmienionej,
zagniewanej twarzy siostry cofnęła się przerażona.
- Siostro, co się stało? - zawołała.
Zamiast odpowiedzi panna Minchin zapytała zduszonym głosem:
- Gdzie jest Sara Crewe?
Panna Amelia osłupiała.
- Sara? - bąknęła. - Ależ jest z dziewczynkami w twoim pokoju.
- Czy ma w swojej obfitej garderobie jakąś czarną sukienkę? - pytała dalej panna Minchin z
gryzącą ironią.
- Czarną sukienkę? - panna Amelia zaczęła się wręcz jąkać. - Czarną?
- Ma suknie wszystkich innych kolorów. Czy ma jakąś czarną?
Panna Amelia zbladła.
- N-nie... tak... - odpowiedziała. - Ale ta sukienka jest na nią za krótka. Ma tylko starą,
czarną aksamitną sukienkę, ale z niej wyrosła.
- Idź i każ jej zdjąć te idiotyczne różowe szyfony, niech natychmiast włoży czarną sukienkę,
czy jest krótka, czy nie. Koniec ze strojeniem się!
Panna Amelia załamała pulchne ręce i wybuchnęła płaczem.
- Siostro! - chlipała. - Siostro! Cóż to się stało?
Panna Minchin nie marnowała słów po próżnicy.
- Kapitan Crewe nie żyje - oświadczyła. - Nie zostawił ani grosza. Ta rozpieszczona,
zmanierowana dziewczyna jest żebraczką i mam ją teraz na karku.
Panna Amelia opadła ciężko na najbliższe krzesło.....
- Wydałam setki funtów na jakieś głupstwa dla niej. Ani grosika z tego nie zobaczę. Przerwij
to jej idiotyczne przyjęcie. Idź i każ jej się zaraz przebrać.
- Ja? - wyjąkała panna Amelia. - Czy m-muszę zar-raz jej to p-powiedzieć?
- W tej chwili! - brzmiała gniewna odpowiedź. - Nie gap się na mnie jak gęś! Idź!
Biedna panna Amelia przyzwyczajona była do tego, że ją przezywano gęsią. Wiedziała
zresztą, że przezwisko to jest w znacznym stopniu słuszne i że osoby zwane gęsiami muszą
wykonywać wiele niemiłych poleceń. Nie było to bowiem rzeczą miłą wejść do pokoju
pełnego roześmianych dziewczynek i powiedzieć solenizantce, że została nagle nędzarką i
musi przebrać się w starą, czarną sukienkę, która jest na nią za ciasna. Ale należało spełnić
polecenie. Chwila była najwyraźniej nieodpowiednia do zadawania pytań.
Panna Amelia tak długo tarła oczy chustką, aż stały się zupełnie czerwone. Potem wstała i
bez dalszych słów wyszła z pokoju. Kiedy starsza jej siostra miała taką minę i mówiła takim
tonem jak teraz, najmądrzej było spełniać jej rozkazy bez komentarzy. Panna Minchin zaczęła
chodzić po pokoju. Mówiła na głos, sama sobie z tego nie zdając sprawy. W ciągu ostatniego
roku sprawa kopalni diamentów nasuwała jej wyobraźni przeróżne możliwości. Nawet
właścicielki zakładów naukowych dla młodych panien mogą zrobić majątek na akcjach, jeżeli
im dopomogą właściciele kopalni. A teraz zamiast spodziewanych zysków musiała rachować
bardzo realne straty.
- Księżniczka Sara, rzeczywiście! - powiedziała. - Z tą dziewczyną obchodzono się tak, jak
gdyby była królową!
Mówiąc to, mijała właśnie stół i drgnęła nagle na dźwięk głośnego szlochania, które spod
niego doleciało.
- A to co znowu? - zawołała gniewnie. Szlochanie rozległo się znowu. Panna Minchin
nachyliła się i podniosła fałdy serwety.
- Jak śmiesz! - zawołała. - Jak śmiesz! Wychodź natychmiast!
Spod stołu wylazła biedna Rózia. Czepek miała przekrzywiony na bok, twarz czerwoną od
tłumionego płaczu.
- Bardzo przepraszam panią przełożoną... to ja... - tłumaczyła się zrozpaczona. - Wiem, że
nie powinnam była... Ale oglądałam lalkę, proszę pani... i przestraszyłam się, kiedy pani
weszła... i schowałam się pod stół.
- Siedziałaś tam przez cały czas i podsłuchiwałaś - rzekła panna Minchin.
- Nie, proszę pani - protestowała Rózia dygając nieustannie. - Nie podsłuchiwałam...
Myślałam, że uda mi się wymknąć tak żeby pani nie zauważyła, ale mi się nie udało i
musiałam zostać. Ale nie podsłuchiwałam, proszę pani... za nic bym tego nie zrobiła. Tylko że
słyszałam - nie miałam na to rady...
Tu jednak zapomniała najwidoczniej o strachu, jaki budziła w niej ta groźna dama.
Wybuchnęła nowym potokiem łez.
- Och, proszę pani - łkała - pani mi na pewno wymówi... Ale tak mi szkoda biednej panny
Sary... tak mi jej szkoda!
- Wyjdź stąd! - rozkazała panna Minchin.
Rózia dygnęła znowu. Nie ocierała już łez, które spływały jej po twarzy.
- Tak, proszę pani, ja wyjdę, proszę pani - powiedziała drżąc cała - ale chciałam tylko panią
o coś zapytać... panna Sara... była taką bogatą panienką... wszyscy jej usługiwali, więc co
teraz zrobi, proszę pani, bez pokojówki? Proszę pani, bardzo proszę, niech mi pani pozwoli
usługiwać jej, jak skończę zmywać naczynia i szorować garnki! Będę się szybko sprawiała...
jeżeli pozwoli mi pani usługiwać jej teraz, kiedy jest biedna. Och - Rózia znowu wybuchnęła
łkaniem - biedna mała panna Sara... nazywano ją księżniczką!
Gniew panny Minchin doszedł do szczytu. Żeby ta pomywaczka stawała po stronie
dziewczyny, której - panna Minchin zdawała sobie teraz z tego sprawę wyraźniej niż
kiedykolwiek - przełożona nigdy nie lubiła, tego już było za wiele! Panna Minchin tak dalece
straciła nad sobą panowanie, że tupnęła nogą.
- O, nie, nic z tego! - oznajmiła. - Sara będzie sama sobie radziła i jeszcze usługiwała
innym. Wyjdź stąd w tej chwili, bo stracisz miejsce!
Rózia zarzuciła fartuch na głowę i uciekła. Zbiegła po schodach do kuchni, gdzie usiadła
wśród swoich rondli i garnków i rozpłakała się tak, jak gdyby serce miało jej pęknąć.
- To zupełnie jak te z bajek - szlochała. - Te biedne księżniczki, które musiały iść same w
świat.
Panna Minchin nigdy jeszcze nie wyglądała tak posągowo i groźnie jak wówczas, kiedy w
kilka godzin później Sara przyszła na jej wezwanie.
Sarze już po tych kilku godzinach zdawało się, że przyjęcie urodzinowe było chyba snem
albo też czymś, co zdarzyło się wiele łat temu, i to zupełnie innej, dziewczynce.
Wszelkie ślady uroczystości już usunięto, ze ścian sali szkolnej zdjęto girlandy ostrokrzewu,
ławki i stoliki ustawiono na zwykłych miejscach. Salon panny Minchin wyglądał jak zwykle -
uprzątnięto wszelkie ślady uczty, a panna Minchin włożyła znów codzienną suknię.
Wychowankom kazano zdjąć odświętne sukienki. Wykonały rozkaz, po czym wróciły na salę i
rozbiły się na grupki, szepcząc i rozmawiając z przejęciem.
- Powiedz Sarze, żeby przyszła do mojego pokoju - rzekła do siostry panna Minchin. - I
wytłumacz jej wyraźnie, że nie zniosę płaczu ani przykrych scen.
- Siostro - odparła panna Amelia - to najdziwniejsza dziewczyna, jaką w życiu widziałam.
Nie robiła żadnych scen. Tak samo jak wtedy, pamiętasz, kiedy kapitan Crewe odjechał do
Indii. Kiedy powiedziałam, co się stało, przez chwilę stała bez ruchu i patrzała na mnie bez
słowa. Oczy tylko robiły jej się coraz większe i zbladła okropnie. Kiedy skończyłam, stała
jeszcze przez chwilę, patrząc na mnie, potem podbródek zaczął jej drgać, obróciła się na
pięcie, wypadła z pokoju i pobiegła na górę. Kilka innych dziewczynek zaczęło płakać, ale
ona jak gdyby nie słyszała nic prócz tego, co ja mówiłam. Było mi nawet jakoś dziwnie, że mi
nie odpowiada, bo kiedy się kogoś zawiadamia o czymś nagłym i niezwykłym, to się liczy
przynajmniej na jakąś odpowiedź.
Nikt prócz Sary nie dowiedział się nigdy, co zaszło w jej pokoju, kiedy przybiegła na górę i
zamknęła drzwi na klucz. Ona sama zresztą niewiele pamiętała, wiedziała tylko, że chodziła
tam i z powrotem, powtarzając głosem, który jej samej wydawał się obcy:
- Tatuś nie żyje! Tatuś nie żyje!
W pewnej chwili przystanęła przed Emilką, która patrzała na nią ze swego miejsca na
foteliku, i zawołała z rozpaczą:
- Emilko! Czy słyszysz? Czy słyszysz - mój tatuś nie żyje! Umarł w Indiach - o tysiące mil
stąd.
Kiedy na wezwanie panny Minchin weszła do jej salonu, była blada i miała podkrążone
oczy. Wargi jej zacisnęły się, jak gdyby nie chciała wyjawić, co przecierpiała i jak bardzo
jeszcze cierpi. Nie przypominała w niczym różowej dziewczynki-motyla, która fruwała od
jednego skarbu do drugiego w udekorowanej sali. Przedstawiała sobą dziwną, niemal
groteskową figurkę. Włożyła bez pomocy Marietty dawno już odrzuconą, czarną aksamitną
sukienkę. Była ona za krótka i za ciasna i smukłe nogi dziewczynki przy krótkiej spódniczce
sprawiały wrażenie jeszcze dłuższych i szczuplejszych. Ponieważ nie znalazła czarnej wstążki,
krótkie, gęste czarne włosy okalały luźno twarz i podkreślały jeszcze jej bladość. Jednym
ramieniem przyciskała do siebie mocno Emilkę, owiniętą w kawałek czarnego materiału.
- Odłóż lalkę - nakazała panna Minchin.- Co to ma znaczyć, żeś ją tu przyniosła?
- Nie - odparła Sara. - Nie odłożę jej. To wszystko, co mam. Tatuś mi ją podarował.
Sara zawsze wprawiała pannę Minchin w zakłopotanie i to samo stało się też teraz. Toń jej
nie był niegrzeczny lecz brzmiała w nim zimna stanowczość, z którą pannie Minchin trudno
było walczyć - być może dlatego, że zdawała sobie sprawę z tego, w jak nieludzki i bezlitosny
sposób z nią postępuje.
- W przyszłości nie będziesz miała czasu na lalki- rzekła. - Będziesz musiała pracować i
starać się być użyteczna.
Sara wpatrywała się w nią swoimi dziwnymi, wielkimi oczami, nie powiedziała jednak ani
słowa.
- Wszystko musi się teraz zmienić - ciągnęła dalej panna Minchin. - Panna Amelia wyjaśniła
ci chyba, jak sprawy stoją.
- Tak - rzekła Sara. - Mój tatuś nie żyje. Nie zostawił mi żadnych pieniędzy. Jestem biedna.
- Jesteś nędzarką - stwierdziła panna Minchin, którą znów zaczęła ogarniać złość na
wspomnienie tego, co to dla niej znaczyło. - Okazuje się, że nie masz żadnych krewnych ani
domu i nikogo, kto by mógł się tobą zaopiekować.
Po szczupłej, bladej twarzyczce przebiegł skurcz, ale Sara znów nic nie odpowiedziała.
- Co się tak gapisz? - spytała ostro panna Minchin. - Czy jesteś aż tak głupia, że nic z tego
nie rozumiesz? Powiadam ci, że jesteś zupełnie sama na świecie i nie masz nikogo, kto by
cokolwiek dla ciebie zrobił, chyba że ja zdecyduję się zatrzymać cię tu z łaski.
- Rozumiem - odpowiedziała. Sara cicho, jak gdyby przełykając coś, co zawadzało jej w
gardle. - Rozumiem.
- Ta lalka - zawołała panna Minchin wskazując wspaniały prezent urodzinowy - ta
idiotyczna lalka z całą jej kretyńsko zbytkowną garderobą - ja zapłaciłam rachunek za tę lalkę!
Sara obróciła głowę ku krzesłu.
- Ostatnia Lalka - powiedziała. - Ostatnia Lalka.
Smutny jej głosik zabrzmiał bardzo dziwnie.
- Ostatnia Lalka rzeczywiście! - powtórzyła z przekąsem panna Minchin. - I należy do mnie,
nie do ciebie. Wszystko, co posiadasz, należy do mnie.
- Proszę, niech mi pani w takim razie wszystko odbierze - rzekła Sara. - Mnie nic nie
potrzeba.
Gdyby płakała, szlochała albo miała przerażoną minę, panna Minchin być może zdobyłaby
się na więcej cierpliwości. Lubiła wszystkich tyranizować i czuć swoją władzę, gdy jednak
patrzała na zaciętą, biada twarzyczkę Sary i słyszała jej dumny głos, doznawała wrażenia, że
władza jej równa się zeru.
- Nie rób takiej wyniosłej miny - powiedziała. - Czas na dumę minął. Nie jesteś już
księżniczką. Odeślę twój powóz i kucyka i zwolnię pokojówkę. Będziesz nosiła najstarsze i
najskromniejsze sukienki - twoje zbytkowne stroje nie są już odpowiednie do twego stanu.
Jesteś w tej samej sytuacji, co Rózia - musisz zarabiać na życie.
Ku zdumieniu przełożonej w oczach dziewczynki ukazał się nikły błysk - jak gdyby odcień
ulgi.
- Czy mogę pracować? - zapytała. - Jeżeli będę mogła pracować, to wszystko nie będzie
takie straszne. Co mogę robić?
- Możesz robić wszystko, co ci każą - brzmiała odpowiedź. - Jesteś bystra i łatwo się
uczysz. Jeżeli potrafisz być użyteczna, pozwolę ci tutaj zostać, Mówisz dobrze po francusku i
możesz pomagać w lekcjach młodszym dziewczynkom.
- Naprawdę? - zawołała Sara. - O, proszę niech mi pani pozwoli! Wiem, że potrafię je
uczyć. Lubię je i one mnie lubią
- Nie gadaj głupstw o tym, że cię ktoś lubi - ucięła panna Minchin. - Będziesz musiała też
robić inne rzeczy poza uczeniem młodszych dziewczynek. Będziesz załatwiała sprawunki i
pomagała nie tylko w klasie, ale i w kuchni. Jeżeli mi nie dogodzisz, to cię oddalę. Pamiętaj o
tym. A teraz idź.
Sara stała przez chwilę bez ruchu, patrząc na nią. Gdzieś w jej młodej główce kłębiły się
głębokie i dziwne myśli. Potem odwróciła się ku drzwiom.
- Czekaj! - zatrzymała ją panna Minchin. - Nie podziękujesz mi nawet?
Sara przystanęła. Głębokie, dziwne myśli przeszkadzały jej mówić.
- Za co? - spytała wreszcie.
- Za moją dobroć - odparła panna Minchin. - Za to, że masz u mnie dom.
Sara zrobiła kilka kroków w jej kierunku. Szczupła jej pierś falowała, w głosie brzmiały
nuty wcale nie dziecięcej zaciętości.
- Pani nie jest dobra - rzekła - Pani nie jest dobra i to nie jest dom.
Obróciła się na pięcie i wybiegła z pokoju, zanim panna Minchin zdołała ją zatrzymać lub
zrobić cokolwiek Patrzała tylko za nią skamieniała z wściekłości;
Sara szła na górę bardzo wolno, ale mimo to brakowało jej tchu. Przyciskała do siebie
mocno Emilkę.
- Chciałabym, żeby umiała mówić - szeptała do siebie. - Gdyby umiała mówić... gdyby
umiała mówić!
Miała zamiar pójść do swego pokoju, położyć się na tygrysiej skórze, przytulić policzek do
wielkiego łba, patrzeć w ogień i myśleć, myśleć, myśleć. Ale zanim dotarła do drzwi pokoju,
wyszła z nich panna Amelia, zamknęła je za sobą i stanęła przed nimi z miną zakłopotaną i
stropioną. W głębi duszy wstydziła się tego, co kazano jej zrobić.
- Masz... masz tu nie wchodzić - powiedziała.
- Nie wchodzić? - powtórzyła Sara cofając się o krok.
- To już nie jest twój pokój - odparła panna Amelia czerwieniąc się trochę.
Rzecz dziwna Sara zrozumiała od razu. Zorientowała się, że to jest początek zmian, o
których mówiła panna Minchin.
- Gdzie jest mój pokój? - spytała mając nadzieję, że głos jej nie zadrży.
- Masz spać na poddaszu obok Rózi.
Sara wiedziała, gdzie to jest. Rózia opowiadała jej dokładnie. Odwróciła się i poszła o dwa
piętra wyżej. Ostatnia kondygnacja schodów była wąska i pokryta wytartymi strzępami starego
chodnika. Sarze zdawało się, że odchodzi dokądś, zostawiając daleko za sobą świat, w którym
żyła tamta dziewczynka, która nie wydawała się jej już nią samą. Ta dziewczynka, w krótkiej
ciasnej, starej sukience, idąca po schodach na poddasze, była istotą całkiem odmienną.
Kiedy dotarła do drzwi poddasza i otworzyła je, znużone jej serce uderzyło raz mocniej.
Potem zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie i rozejrzała wokoło.
Tak, to był inny świat. Pokój miał ukośny sufit i był bielony wapnem. Bielono go zapewne
ostatni raz już dawno, bo wapno było mocno przybrudzone i w wielu miejscach odpadło. Był
tu zardzewiały kominek, stare żelazne łóżko, twarde, przykryte spłowiałym kocem. Stały tu też
różne meble, nazbyt już zniszczone, aby można było ich używać na dolnych piętrach. Pod
okienkiem w suficie, przez które widać było tylko prostokąt pochmurnego, szarego nieba, stał
stary stołeczek pod nogi z podartym obiciem. Sara podeszła do niego i usiadła. Nie była w
ogóle skłonna do płaczu i teraz też nie płakała. Położyła sobie Emilkę na kolanach, objęła ją,
przywarła do niej twarzą i siedziała tak złożywszy ciemną główkę na czarnej draperii, nie
odzywając się słowem, nie wydając dźwięku. Gdy tak siedziała w milczeniu, rozległo się
ciche pukanie do drzwi - tak ciche i nieśmiałe, że go z początku nie dosłyszała i ocknęła się
dopiero wtedy, kiedy drzwi uchyliły się lekko i zajrzała przez nie żałosna, zalana łzami
twarzyczka. Była to Rózia, która przez tyle godzin płakała ukradkiem i ocierała łzy fartuchem,
że teraz wyglądała doprawdy niesamowicie.
- Och, panienko - wyszeptała. - Czy mogę... czy mi panienka pozwoli... wejść tylko na
chwilkę?
Sara podniosła głowę i spojrzała na nią. Próbowała się uśmiechnąć, ale jakoś nie mogła.
Nagle - za sprawą jedynie miłości i żalu, wyzierających z wilgotnych oczu Rózi - twarzyczka
jej przybrała dziecinny wyraz. Wyciągnęła rękę, z piersi jej wyrwało się łkanie.
- Róziu - powiedziała - mówiłam ci, że jesteśmy takie same - dwie małe dziewczynki - tylko
dwie małe dziewczynki. Widzisz, że miałam rację. Nie ma już teraz żadnej różnicy. Nie jestem
już księżniczką.
Rózia podbiegła, uklękła przy niej, chwyciła jej rękę i przytuliła ją do swej piersi,
szlochając z miłości i bólu.
- Owszem, panienko, jest panienka księżniczką! - wołała przerywanym głosem. - Cokolwiek
się zdarzy... cokolwiek... zawsze będzie panienka księżniczką - nic tego nie może zmienić!
Rozdział VIII. NA PODDASZU.
Sara nigdy nie zapomniała pierwszej nocy spędzonej na poddaszu. Była to dla niej noc
nieludzkiego, niedziecięcego cierpienia, o którym nigdy z nikim nie mówiła. Nikt by jej nie
zrozumiał. Może nawet było to dobrze dla niej, że kiedy leżała bezsennie w ciemnościach,
nieznajome i dziwne miejsce, w którym się znajdowała, narzucało się od czasu do czasu jej
myślom. Może też dobrze było dla niej, że drobne jej ciało przypominało jej od czasu do czasu
o sprawach namacalnych, w przeciwnym bowiem razie udręka moralna mogłaby się okazać
zbyt wielka, aby dziewczynka zdołała ją znieść. Zresztą w ciągu tej nocy Sara ledwie zdawała
sobie sprawę z tego, że posiada w ogóle ciało, ani nie pamiętała o niczym, prócz jednej
rzeczy.
- Tatuś nie żyje! - powtarzała wciąż szeptem. - Tatuś nie żyje.
Dopiero w długi czas później uświadomiła sobie, że łóżko było tak twarde, iż przewracała
się na nim nieustannie, żeby jakoś się ułożyć, ciemności wydawały się gęstsze od
jakiegokolwiek znanego jej dotychczas mroku, a odgłosy wiatru buszującego wśród kominów
na dachu przypominały jęki i zawodzenia. Potem nastąpiło coś jeszcze gorszego. W ścianach i
pod podłogą rozległo się jakieś skrobanie, szamotanie i piski. Z opowiadań Rózi wiedziała,
co to oznacza. To szczury i myszy biły się albo bawiły ze sobą. Słyszała nawet parokrotnie
odgłos drobnych nóg przebiegających po podłodze i po wielu dniach, kiedy zaczęła powracać
do rzeczywistości, przypomniała sobie, że na pierwszy taki odgłos usiadła drżąc na łóżku, a
kiedy się znowu położyła, naciągnęła koc na głowę.
Zmiana w jej życiu nie nastąpiła stopniowo, lecz została dokonana jednym cięciem.
- Musi rozpocząć od razu takie życie, jakie ma odtąd pędzić - oświadczyła panna Minchin
pannie Amelii. - Musi wiedzieć od razu, czego się ma spodziewać.
Marietta opuściła dom nazajutrz rano. Przelotne spojrzenie, które Sara rzuciła do swego
dawnego saloniku mijając jego otwarte drzwi, przekonało ją, że tam też wszystko zostało
zmienione. Usunięto wszystkie jej meble i ozdoby, a w kącie umieszczono łóżko, aby
przekształcić pokój w sypialnię dla jakiejś nowej uczennicy.
Kiedy zeszła na śniadanie, ujrzała, że jej miejsce przy boku panny Minchin zajmuje Lawinia.
Panna Minchin rzekła ozięble:
- Przystępujesz dzisiaj do nowych obowiązków, Saro. Zaczniesz od tego, że usiądziesz z
młodszymi dziewczynkami przy mniejszym stole. Musisz pilnować, żeby były cicho, dobrze
się sprawowały i nie marnowały jedzenia. Powinnaś była wcześniej zejść na dół. Lotka
rozlała już herbatę.
Taki był początek, a z każdym dniem Sarze przybywało obowiązków. Uczyła młodsze
dziewczynki francuskiego i przesłuchiwała je z innych lekcji, ale to była jeszcze najlżejsza jej
praca. Przekonano się bowiem wkrótce, że może być ona użyteczna jeszcze w wielu innych
dziedzinach. Można było posyłać ją po sprawunki o każdej porze dnia i w każdą pogodę.
Można było kazać jej zrobić to, czego zaniedbał zrobić kto inny. Kucharka i pokojówki zaczęły
szybko naśladować w tym względzie pannę Minchin i z przyjemnością wysługiwały się „tą
małą“, z którą się przez tak długi czas wszyscy cackali. Żadna z nich nie odznaczała się zbyt
dobrym sercem ani miłym usposobieniem, toteż chętnie korzystały z tego, że jest ktoś, na kogo
można zrzucić winę za własne niedopatrzenie lub opieszałość.
Przez pierwszy miesiąc czy dwa Sara sądziła, że jeśli będzie spełniała gorliwie wszystkie
polecenia i znosiła w milczeniu połajanki, to udobrucha dorosłych, którzy zmuszali ją do tak
ciężkiej pracy. Żywiła w swym ambitnym, dumnym serduszku nadzieję, że przekonają się oni,
iż stara się zarobić na swe utrzymanie i nie pragnie łaski. Nadszedł jednak czas, kiedy
zrozumiała, jak płonne są te nadzieje. Im chętniej i gorliwiej robiła wszystko, co jej kazano,
tym bardziej wymagające i władcze stawały się wobec niej leniwe pokojówki, a złośnica-
kucharka tym częściej łajała ją za wyimaginowane przewiny.
Gdyby była starsza, panna Minchin powierzyłaby jej zajęcia z większymi dziewczynkami i
oszczędziłaby pieniędzy zwalniając jedną z nauczycielek, na razie jednak, dopóki Sara była
dzieckiem i wyglądała jak dziecko, mogła być bardziej użyteczna jako połączenie dziewczynki
na posyłki i służącej do wszystkiego. Można było jej dawać skomplikowane polecenia,
których wykonanie wymagało inteligencji i sumienności. Można jej było nawet powierzać
regulowanie rachunków; potrafiła też doskonale sprzątnąć pokój i ustawić wszystko w
należytym porządku.
Własna jej nauka należała już do przeszłości. Nie uczono jej niczego, wolno jej było jedynie
po dniu spędzonym na bieganiu i spełnianiu niezliczonych rozkazów iść do klasy ż plikiem
starych książek i uczyć się tam w samotności, choć i tego zezwolenia udzielono jej niezbyt
chętnie.
„Jeżeli nie będę powtarzała tego, czego się nauczyłam, mogę wszystko zapomnieć - mówiła
sobie dziewczynka. - Jestem już prawie pomywaczką, a jeżeli w dodatku będę pomywaczką,
która nic nie umie, stanę się podobna do biednej Rózi. Ciekawa jestem, czy rzeczywiście
mogłabym doszczętnie wszystko zapomnieć - czy zaczęłabym w końcu mówić niegramatycznie
i nie pamiętałabym nawet, że Henryk Ósmy miał sześć żon“.
Sytuacja jej wśród koleżanek zmieniła się radykalnie. Nie tylko nie była już przez nie
traktowana niby osoba królewskiego rodu, lecz jakby przestała w ogóle należeć do ich grona.
Była wciąż tak zapracowana, że nie miała prawie sposobności zamienić z którąś z nich choćby
kilku słów, widziała zresztą wyraźnie, iż panna Minchin dąży do tego, aby się nie
komunikowała z innymi wychowankami.
- Nie życzę sobie, żeby. ta dziewczyna rozmawiała z innymi dziećmi i była z nimi na stopie
zażyłości - mówiła ta czcigodna dama. - Dziewczęta lubią się roztkliwiać i jeżeli ona zacznie
opowiadać im romantyczne brednie o sobie, mogą uznać ją za skrzywdzoną bohaterkę i
fałszywie informować o całej sprawie rodziców. Lepiej niech żyję w odosobnieniu, zgodnie
ze swoją pozycją. Daję jej dom, a to jest więcej, niż ma prawo się po mnie spodziewać.
Sara niewiele się spodziewała i była za dumna, aby starać się o utrzymanie zażyłych
stosunków z koleżankami, które czuły się wobec niej nieswojo i niepewnie. Wychowanki
panny Minchin stanowiły bowiem grono dość tępych i ograniczonych osóbek.
Wszystkie były mniej lub bardziej bogate i przyzwyczajone do tego stanu, toteż gdy suknie
Sary stawały się wciąż coraz krótsze i coraz bardziej zniszczone, gdy stało się powszechnie
znanym faktem, że nosi dziurawe buciki i na rozkaz kucharki biega po warzywa, które przynosi
w koszyku przewieszonym przez ramię, młode te panny, rozmawiając z nią, doznawały
wrażenia, iż zwracają się do podkuchennej.
- Pomyśleć tylko, że to ona była tą od kopalni diamentów - zauważyła pewnego razu
Lawinia. - Wygląda teraz jak straszydło. I jeszcze bardziej zdziwaczała. Nigdy jej zbytnio nie
lubiłam, ale teraz nie znoszę wprost tego sposobu, w jaki patrzy na wszystkich, nic nie
mówiąc. Zupełnie jak gdyby chciała przejrzeć człowieka na wylot.
- Bo tak jest - odparła Sara, kiedy, się o tym dowiedziała. - Po to właśnie patrzę na niektóre
osoby. Lubię wiedzieć, kim są naprawdę. Zastanawiam się nad tym później.
Trzeba przyznać, że kilkakrotnie oszczędziła sobie przykrości, obserwując Lawinię, która
zawsze gotowa była do złośliwych psikusów i chętnie by dokuczyła dawnej pokazowej
wychowance.
Sara nigdy nie zniżała się do złośliwości i nikogo nie zaczepiała. Harowała jak niewolnica,
przemierzała mokre ulice dźwigając paczki i koszyki, zmagała się z dziecięcym roztargnieniem
młodszych dziewczynek ucząc je francuskiego. Wskutek ciężkiej pracy i coraz bardziej
zniszczonego ubrania wyglądała coraz gorzej, kazano więc jej jadać w kuchni. Traktowano ją
słowem tak, jak gdyby los jej nie obchodził nikogo na świecie. Dumne jej serce zacięło się w
bólu, ale nie zwierzała się nikomu z tego, co czuje
- Żołnierze nie skarżą się - mówiła zaciskając zęby. - Ja też nie będę się skarżyć, będę sobie
wyobrażać, że jestem na wojnie.
Zdarzały się jednak chwile, kiedy jej małe serce pękłoby chyba ż osamotnienia, gdyby nie
trzy osoby.
Pierwszą z nich była Rózia - właśnie Rózia. Przez całą ową pierwszą noc, spędzoną na
poddaszu, Sara czerpała jakąś mglistą pociechę ze świadomości, że po drugiej stronie muru, w
którym szamotały się i piszczały szczury, znajduje się jeszcze jedna młoda istota. A podczas
następnych nocy uczucie to przybierało wciąż na sile. Dziewczynki nie miały prawie czasu,
aby w ciągu dnia zamienić ze sobą choćby kilka słów. Każda miała własną pracę i wszelkie
próby rozmowy uznano by za marnowanie czasu, z uszczerbkiem dla ich obowiązków.
- Niech się panienka nie gniewa - szepnęła Rózia pierwszego ranka - jeżeli nie będę mówiła
grzecznie. Jakbym spróbowała, zaraz któraś z nich wsiadłaby na nas. Chodzi mnie o „proszę“ i
„dziękuję“, i „przepraszam“, ale nie śmiem tracić na to czasu.
Przed świtem jednakże wsuwała się zawsze cichutko do pokoiku Sary, zapinała jej sukienkę
i pomagała w tym i owym, zanim schodziła na dół, żeby rozpalić ogień pod kuchnią. A kiedy
zapadał wieczór, do drzwi Sary rozlegało się nieśmiałe pukanie, oznaczające, że jej
pokojówka gotowa jest znów dopomóc w razie potrzeby. W ciągu pierwszych tygodni po
okropnej wiadomości Sara była zbyt otępiała, aby móc rozmawiać, upłynął więc pewien czas,
zanim zaczęły widywać się na dłużej i odwiedzać się wzajemnie. Serce Rózi podpowiadało
jej, że ludzi, których niedawno dotknęło nieszczęście, najlepiej zostawić samych.
Drugą z tego tria pocieszycielek była Ermengarda, ale zaszło sporo nieporozumień, nim
Ermengarda odzyskała swoje miejsce przy boku Sary.
Kiedy umysł Sary zaczął znów reagować na świat zewnętrzny, dziewczynka zdała sobie
sprawę, że zapomniała zupełnie o istnieniu Ermengardy. Przyjaźniły się one dotychczas stale,
ale Sara zawsze miała wrażenie, że jest znacznie starsza od przyjaciółki. Nie dało się
zaprzeczyć, że Ermengarda była równie niemądra, jak kochająca. Lgnęła do Sary ufnie i
bezradnie, słuchała każdego jej słowa jak wyroczni i błagała ją nieustannie o opowiadanie
bajek. Sama jednak nie miała nigdy nic ciekawego do powiedzenia, a przy tym nie znosiła
książek bez względu na ich rodzaj. W rzeczy samej nie należała do osób, do których zwraca
się o pociechę człowiek dotknięty wielkim nieszczęściem, toteż Sara zapomniała o niej
zupełnie.
Tym łatwiej jej to przyszło, że Ermengardę nagle wezwano na kilka tygodni do domu. Po
powrocie, przez kilka dni nie widziała Sary, a kiedy ją wreszcie spotkała po raz pierwszy,
Sara szła korytarzem z wielkim naręczem bielizny do cerowania, którą miała zanieść do
sutereny. Dziewczynkę wyuczono już cerowania. Była blada, niepodobna do dawnej Sary i
miała na sobie dziwaczną, wyrośniętą sukienkę, której krótka spódniczką odsłaniała chude
nogi w czarnych pończochach.
Ermengarda nie była dość bystra, aby sprostać takiej sytuacji. Nie miała pojęcia, co
powiedzieć. Wiedziała, co się stało, ale nigdy sobie nie wyobrażała, że Sara może tak
wyglądać - tak dziwnie, nędznie, prawie jak służąca. Ogarnęła ją rozpacz, ale zdobyła się
tylko na krótki, histeryczny śmiech i zawołała - niemądrze i jak gdyby bezmyślnie:
- Och, Saro! To ty?
- Tak - odparła Sara; szczególna myśl przeniknęła jej nagle przez głowę, przywołując
rumieniec na bladą twarzyczkę.
Trzymała przed sobą stos bielizny, przytrzymując go podbródkiem, i surowe spojrzenie jej
wielkich oczu wprawiło Ermengardę w jeszcze większe zmieszanie. Doznała wrażenia, że
zamiast Sary ma przed sobą jakąś nową dziewczynkę, której nigdy dotąd nie znała. Może to
dlatego, że Sara tak nagle stała się biedna i musi cerować bieliznę i pracować jak Rózia?
- Och - wyjąkała. - Jak... jak się masz?
- Nie wiem - odrzekła Sara. - Jak ty się masz?
- Ja... ja... dziękuję... całkiem dobrze - powiedziała Ermengarda onieśmielona do reszty.
Gorączkowo szukała w myśli czegoś, co mogłaby powiedzieć, i naraz zdawało jej się, że
znalazła coś bardziej stosownego. - Czy... czy jesteś bardzo nieszczęśliwa? - wypaliła
raptownie.
I tutaj Sara popełniła niesprawiedliwość. Udręczone jej serce wezbrało gniewem i
pomyślała, że jeśli ktoś jest aż tak głupi, lepiej trzymać się od tej osoby z daleka.
- A jak ci się zdaje? - odpowiedziała pytaniem. - Myślisz, że jestem bardzo szczęśliwa?
Bo czyni bez słowa minęła Ermengardę i poszła dalej.
Zrozumiała z czasem, że gdyby w nieszczęściu swym nie zapomniała o całym świecie,
wiedziałaby, iż biednej, niemądrej Ermengardy nie należy winić za jej nieporadność i
niezręczność. Zawsze przecież była nieporadna, a im bardziej ją coś wzruszało, tym bardziej
traciła głowę.
Ale w owym okresie Sara była przewrażliwiona i dlatego uwierzyła w krzywdzące
przypuszczenie.
„Ermengarda jest taka sama jak inne - pomyślała. - W gruncie rzeczy nie chce wcale ze mną
rozmawiać. Wie, że nikt już nie chce“.
Tak więc przez kilka tygodni dzieliła je nieprzebyta bariera. Kiedy spotykały się
przypadkiem, Sara odwracała głowę, Ermengarda zaś była zbyt zakłopotana i onieśmielona,
by się pierwsza odezwać. Czasami kłaniały się sobie w przejściu, zdarzały się jednak
wypadki, kiedy się nawet nie witały.
„Jeżeli woli ze mną nie rozmawiać - myślała Sara - będę jej schodziła z drogi. Panna
Minchin mi to zresztą ułatwia, jak może“.
Panna Minchin ułatwiała to jej tak bardzo, że dziewczynki w końcu prawie się nie spotykały.
Koleżanki zauważyły w tym czasie, że Ermengarda stała się jeszcze tępsza niż dawniej, że jest
apatyczna i zgnębiona. Siadywała skulona na parapecie i patrzała w milczeniu przez okno.
Pewnego razu Jessie przechodząc zatrzymała się i spojrzała na nią z zaciekawieniem.
- Czemu płaczesz, Ermengardo? - zapytała.
- Wcale nie płaczę - odpowiedziała Ermengarda stłumionym, drżącym głosem.
- Owszem, płaczesz - stwierdziła Jessie. - Wielka łza stoczyła ci się właśnie po nosie. O,
jeszcze jedna.
- Bo jestem nieszczęśliwa - wybuchnęła Ermengarda - ale proszę, żeby się nikt do mnie nie
wtrącał!
Odwróciła się do Jessie tłustymi plecami, wyciągnęła chusteczkę i jawnie już ukryła w niej
twarz.
Tego wieczora Sara wróciła na poddasze później niż zwykle. Przetrzymano ją przy pracy aż
do godziny, kiedy uczennice kładły się spać, i potem dopiero poszła do pustej sali szkolnej,
żeby się pouczyć. Kiedy teraz doszła do szczytu schodów, ujrzała ze zdziwieniem smugę
światła, padającą przez szczelinę pod drzwiami pokoiku na poddaszu.
„Nikt przecież tam nie wchodzi prócz mnie - pomyślała szybko - ale ktoś zapalił świeczkę“.
Ktoś rzeczywiście zapalił świecę, która paliła się przy tym nie w kuchennym lichtarzu, lecz
w jednym z lichtarzy używanych w sypialniach wychowanek. Ów ktoś siedział na zniszczonym
stołeczku, ubrany w szlafroczek i otulony czerwonym szalem. Była to Ermengarda.
- Ermengardo! - zawołała Sara. Zdumienie jej graniczyło z przerażeniem. - Będziesz przez to
miała przykrości!
Ermengarda podniosła się ze stołeczka. Poczłapała przez pokoik w rannych pantoflach, które
były na nią za duże. Oczy i nos miała zaczerwienione z płaczu.
- Wiem, że będę miała przykrości, jeżeli mnie przyłapią - powiedziała. - Ale nic mnie to nie
obchodzi, nic a nic. Och, Saro, błagam cię, powiedz mi, co się stało? Dlaczego już mnie wcale
nie lubisz?
Coś w jej głosie sprawiło, że Sara znów poczuła nagle dobrze znane wzruszenie. Była to
dawna, szczera, kochająca Ermengarda, która prosiła ją niegdyś, żeby zostały „najlepszymi
przyjaciółkami“. Wyglądało na to, że Ermengarda wcale nie myślała tego, o co Sara
podejrzewała ją przez ostatnie kilka tygodni.
- Ależ lubię cię - odparła Sara. - Myślałam... widzisz, wszystko się teraz zmieniło.
Myślałam... żeś ty się też zmieniła.
Ermengarda szeroko otworzyła wilgotne oczy.
- Toś ty się zmieniła! - zawołała. - Nie chciałaś ze mną rozmawiać. Nie wiedziałam, co mam
robić. Toś ty się zmieniła, kiedy wróciłam z domu.
Sara zastanowiła się chwilę. Zrozumiała, że popełniła omyłkę.
- Zmieniłam się rzeczywiście - wyjaśniła - chociaż nie w ten sposób, co myślisz. Panna
Minchin nie życzy sobie, żebym rozmawiała z dziewczynkami. Większość z nich zresztą sama
nie chce ze mną rozmawiać. Myślałam, że... może ty też. Starałam się więc ciebie unikać.
- O Saro! - jęknęła Ermengarda ze zgrozą i wyrzutem. Spojrzały na siebie raz jeszcze i padły
sobie w objęcia. Należy wyznać, że ciemna główka Sary leżała przez kilka minut na ramieniu
okrytym czerwonym szalem. Kiedy, jak się jej zdawało, Ermengarda opuściła ją, czuła się
okropnie samotna.
Usiadły potem razem na podłodze. Sara otoczyła kolana. rękami, a Ermengarda, wciąż
owinięta szalem, wpatrywała się z uwielbieniem w wymizerowaną twarzyczkę przyjaciółki.
- Nie mogłam już znieść tego dłużej - mówiła. - Przypuszczam, że ty możesz żyć beze mnie,
Saro, ale ja nie mogę żyć bez ciebie. Byłam jak martwą. Więc dzisiaj wieczorem, kiedy
płakałam pod kołdrą, przyszło mi nagle do głowy, żeby przyjść tu po kryjomu i błagać cię,
żebyśmy były znów przyjaciółkami.
- Jesteś lepsza ode mnie - powiedziała Sara. - Byłam za dumna, żeby postarać się z tobą
pogodzić. Widzisz, teraz, kiedy nadeszły próby, okazało, się, że nie jestem wcale dobra.
Zawsze się tego obawiałam. Może - dodała marszcząc w zamyśleniu czoło - po to właśnie się
te próby nam zsyła.
- Nie widzę w nich nic dobrego - stwierdziła bez ogródek Ermengarda.
.- Ja też nie, jeśli mam być szczera - wyznała Sara. - Ale coś może chyba mieć swoje dobre
strony, nawet jeżeli my tego nie widzimy. Może nawet - dodała z powątpiewaniem - panna
Minchin też ma swoje dobre strony.
Ermengarda rozejrzała się wokoło z zaciekawieniem i lękiem.
- Saro - zapytała - czy myślisz, że będziesz mogła tu wytrzymać?
Sara też się rozejrzała.
- Jeżeli będę sobie wyobrażać, że wszystko tu wygląda zupełnie inaczej, to chyba
wytrzymam. Albo jeżeli będę sobie wyobrażała, że to taki pokój z bajki albo z powieści.
Mówiła wolno. Wyobraźnia jej zaczynała pracować. Dotychczas, od chwili nieszczęścia,
leżała odłogiem, dziewczynka bowiem była jak ogłuszona.
- Ludzie mieszkali już w gorszych miejscach. Pomyśl o hrabi Monte Christo w kazamatach
Château d'If. Albo o więźniach Bastylii!
- Bastylia - szepnęła Ermengarda wpatrując się w Sarę i ulegając znów czarowi jej słów..
Przypomniała sobie opowiadania o rewolucji francuskiej, które Sara zdołała utrwalić jej w
pamięci swoim dramatycznym sposobem relacji. Nikt prócz Sary nie zdołałby dokazać tej
sztuki.
W oczach Sary pojawił się dobrze znany Ermengardzie błysk.
- Tak - powiedziała obejmując znów kolana. - Mogę sobie wyobrażać mnóstwo rzeczy.
Jestem więźniem Bastylii. Przebywam tu od wielu, wielu lat i wszyscy o mnie już zapomnieli.
Panna Minchin jest dozorcą więziennym, a Rózia - oczy Sary zabłysły jeszcze żywiej - Rózia
jest więźniem z sąsiedniej celi.
Zwróciła się do Ermengardy. Wyglądała teraz zupełnie jak dawna Sara.
- Będę sobie to wyobrażać - rzekła - i będzie to dla mnie wielka pociecha.
Ermengarda patrzała na nią z zachwytem i podziwem.
- A będziesz mi o tym opowiadać?.- spytała. - Czy mogę zakradać się tu wieczorami, kiedy
się uda, i słuchać, coś sobie ułożyła przez dzień? Będziemy wówczas chyba jeszcze lepszymi
„najlepszymi przyjaciółkami“ niż dawniej.
- Tak - odparła Sara skinąwszy głową. - Przeciwności są próbą ludzi, a moje przeciwności
wypróbowały cię i pokazały, jaka jesteś dobra.
Rozdział IX. MELCHISEDEK.
Trzecią osobę tria stanowiła Lotka. Była jeszcze bardzo mała, nie wiedziała, co to znaczy
nieszczęście, i nie rozumiała zmiany, która zaszła w jej przybranej mamie. Słyszała pogłoski o
tym, że z Sarą dzieje się coś dziwnego, nie mogła jednak pojąć, czemu ukochana przyjaciółka
wygląda inaczej - dlaczego nosi starą, czarną sukienkę i przychodzi do klasy tylko po to, żeby
uczyć młodsze dziewczynki, zamiast siedzieć na swoim honorowym miejscu i sama się uczyć.
Wśród młodszych dziewczynek powstało wielkie poruszenie, kiedy odkryły, że Sara nie
mieszka już w swoim apartamencie, w którym przez tak długi czas zasiadała uroczyście
Emilka. Największym kłopotem Lotki był fakt, że ilekroć próbowała wypytać o to wszystko
Sarę, ta zbywała ją półsłówkami. Ażeby zrozumieć jakąś tajemnicę, kiedy się ma siedem lat,
musi ona być wyjaśniona bardzo dokładnie.
- Saro, czy jesteś teraz bardzo biedna? - zapytała poufnie pierwszego ranka, kiedy
przyjaciółka jej objęła naukę francuskiego. - Czy jesteś biedna jak żebraczka? - Wsunęła
pulchną łapkę do smukłej dłoni Sary i otworzyła szeroko okrągłe, pełne łez oczy. - Nie chcę,
żebyś była biedna jak żebraczka.
Widać było, że się zaraz rozpłacze. Sara więc pocieszyła ją skwapliwie.
- Żebracy nie mają gdzie mieszkać - odparła mężnie. - A ja mam.
- A gdzie mieszkasz? - nalegała Lotka. - W twoim pokoju śpi nowa dziewczynka i nie jest
już ładny.
- Mieszkam w innym pokoju - rzekła Sara.
- Czy jest ładny? - dopytywała się Lotka. - Chcę go zobaczyć.
- Nie wolno rozmawiać - powiedziała Sara. - Panna Minchin patrzy na nas. Będzie się na
mnie gniewać, że pozwalam ci na szepty.
Przekonała się już, że odpowiada za wszystko. Jeżeli dziewczynki nie uważały, jeżeli
rozmawiały lub wierciły się niespokojnie, wina za to spadała na Sarę.
Ale Lotka nie dała się zbyć tak łatwo. Postanowiła sobie, że skoro Sara nie chce powiedzieć
jej, gdzie mieszka, dowie się o tym w inny sposób. Naradziła się ze swoimi małymi
koleżankami, po czym zaczęła kręcić się wciąż przy starszych dziewczynkach i podsłuchiwać
ich rozmowy. Wreszcie korzystając z pewnych wskazówek, których tamte udzieliły jej
bezwiednie, wyruszyła pewnego popołudnia na wyprawę poszukiwawczą i wszedłszy na górę
po schodach, o których istnieniu dotychczas nie wiedziała, dotarła na poddasze. Było tu dwoje
drzwi obok siebie, Lotka otworzyła pierwsze z nich i ujrzała swoją ukochaną Sarę. Sara stała
na starym stole i wyglądała przez okno.
- Saro! - zawołała z przerażeniem. - Mamo Saro!
Była przerażona, gdyż pokoik był okropnie odrapany i brzydki, a poza tym zdawało jej się,
że jest odcięty od reszty świata. Krótkie jej nóżki były tak zmęczone, jak gdyby wdrapywała
się po setkach kondygnacji.
Sara odwróciła się na ten okrzyk i przeraziła się z kolei. Co teraz będzie? Jeżeli Lotka
zacznie płakać i ktoś to przypadkiem usłyszy, obydwie są zgubione. Zeskoczyła ze stołu i
podbiegła do dziewczynki.

- Tylko nie płacz i nie krzycz - błagała. - Wyłają mnie za to, i tak już łajano mnie dziś przez
cały dzień. Ten... ten pokój nie jest taki straszny, Lotuniu.
- Nie jest straszny? - wyjąkała Lotka rozglądając się wokoło i przygryzając wargę. Była
wciąż jeszcze rozpieszczonym dzieckiem, ale kochała swoją przybraną matkę, przez wzgląd
więc na nią postarała się nad sobą zapanować. A poza tym uważała, że każde miejsce, w
którym mieszka Sara, może okazać się ładne. - Dlaczego nie jest straszny, Saro? - zapytała
szeptem.
Sara uściskała małą i próbowała się roześmiać. Pulchne, dziecinne ciałko miało w sobie
kojące ciepło. Sara spędziła dziś ciężki dzień i wyglądała przez okno powstrzymując piekące
łzy.
- Widać stąd różne rzeczy, których nie widać z dolnych pięter - powiedziała.
- Jakie rzeczy? - pytała Lotka z owym zaciekawieniem, które Sara potrafiła obudzić w
starszych nawet dziewczynkach.
- Kominy... całkiem bliziutko - z wieńcami i chmurami dymu ulatującymi w niebo... wróble,
co podskakują i gawędzą ze sobą zupełnie jak ludzie... okna innych poddaszy, z których w
każdej chwili może wyjrzeć jakaś głowa. Można wtedy zgadywać, kto to jest. I tu jest tak
wysoko... Jak gdyby się było w innym świecie...
- Pozwól mi zobaczyć! - zawołała Lotka. - Podnieś mnie do góry!
Sara podniosłą ją. Stanęły obydwie na starym stole, oparły się na krawędzi okna w dachu i
wyjrzały na zewnątrz.
Ten, kto nigdy tego nie robił, nie może mieć pojęcia o tym, jak inny świat ukazał się ich
oczom. Dachówki po obu stronach zbiegały ukośnie w dół ku rynnom. Wróble, czujące się tu
jak w domu, ćwierkały i podskakiwały bez cienia lęku. Dwa ptaszki przycupnęły na
najbliższym kominie i kłóciły się zajadle, aż wreszcie jeden z nich dziobnął drugiego i
przepędził go precz. Okno poddasza obok było zamknięte, gdyż sąsiedni dom stał pustkami.
- Chciałabym, żeby ktoś tam mieszkał - powiedziała Sara. - To tak blisko. Gdyby tam na
poddaszu była też jakaś dziewczynka, mogłybyśmy rozmawiać ze sobą przez okno i odwiedzać
się - oczywiście, gdybyśmy się nie bały, że spadniemy.
Niebo wydawało się tu bez porównania bliższe niż z ulicy i Lotka była wprost zachwycona.
Z tego okna na poddaszu, spośród kominów, wszystko, co działo się na dole, wydawało się
nierzeczywiste. Trudno było wprost uwierzyć w istnienie panny Minchin, panny Amelii i sali
szkolnej, a odgłos pojazdów przejeżdżających przez plac dobiegał jak gdyby z innego świata.
- Och, Saro! -zawołała Lotka tuląc się do opiekuńczego ramienia przyjaciółki. - Podoba mi
się tu na poddaszu! Bardzo mi się podoba! Przyjemniej tu niż na dole!
- Spójrz na tego wróbla - szepnęła Sara. - Szkoda, że nie mam okruszków, rzuciłabym mu.
- Ja mam! - pisnęła oczarowana Lotka. - Mam w kieszeni kawałek bułki. Kupiłam ją sobie
wczoraj za mojego pensa i zostawiłam trochę na później.
Rzuciły kilka okruchów, ale wróbel odleciał na sąsiedni komin. Nie był najwidoczniej
przyzwyczajony do przyjaciół na poddaszu i niespodziewane okruszki przestraszyły go. Gdy
jednak Lotka zamarła w bezruchu, a Sara zaćwierkała bardzo cichutko - niemal tak, jak gdyby
sama była wróbelkiem - zrozumiał, że przestrach był nieuzasadniony. Przechylił na bok
główkę i ze swego miejsca na kominie spojrzał błyszczącymi oczkami na okruszki. Lotka z
trudem zachowała spokój.
- Czy przyjdzie? Czy przyjdzie? - pytała szeptem.
- Chyba tak - odpowiedziała również szeptem Sara. - Zastanawia się, czy ma się odważyć.
Tak, już leci!
Wróbelek sfrunął na dół i sunął w podskokach ku okruszynkom, o kilka jednak cali przed
nimi przystanął i znowu przechylił główkę na bok, jak gdyby zastanawiał się, czy Sara i Lotka
to nie są czasem wielkie koty, które rzucą się na niego nagle. Wreszcie jednak serce
podpowiedziało mu, że dziewczynki nie są takie straszne, na jakie wyglądają, podskoczył
więc jeszcze bliżej, chwycił w dziób największą okruszynkę i porwał ją na drugą stronę
swego komina.
- Teraz już wie - rzekła Sara - i zaraz wróci po następne.
Wrócił rzeczywiście i przyprowadził nawet ze sobą przyjaciela, który z kolei sprowadził
krewniaka, i wszyscy razem zaczęli ucztować, świergocąc i zatrzymując się co pewien czas,
żeby przechylić główki na bok i przyglądać się Lotce i Sarze. Lotka była tak zachwycona, że
zapomniała zupełnie o pierwszym wrażeniu, jakie wywarł na niej pokoik na poddaszu. W
dodatku, kiedy Sara zdjęła , wreszcie dziewczynkę ze stołu, zwróciła jej uwagę na inne uroki
pokoju, których istnienia Lotka nigdy by nie podejrzewała.
- Jest taki mały i tak wysoko nad wszystkim, co go otacza, że przypomina gniazdko na
drzewie. Ukośny sufit jest bardzo zabawny. Patrz, w tym końcu pokoju ledwo staniesz prosto.
Kiedy nadchodzi świt, mogę leżąc w łóżku wyglądać wprost przez to płaskie okno w dachu.
Tworzy wtedy jasny prostokąt. Jeżeli dzień ma być słoneczny, po niebie płyną różowe
obłoczki i wydaje mi się, że mogę dotknąć ich ręką. A kiedy pada deszcz, krople szeleszczą,
jak gdyby opowiadały mi coś miłego. Kiedy znów świecą gwiazdy, można leżeć i liczyć, ile
ich jest w tym prostokącie. I spójrz na ten mały, zardzewiały kominek w kącie. Gdyby go
wyczyścić do blasku i rozpalić na nim ogień, pomyśl, jak by tu było miło. Widzisz, w gruncie
rzeczy to śliczny pokoik.
Obchodziła pokoik trzymając Lotkę za rączkę i wskazując gestami wszystkie jego
wyimaginowane zalety i uroki, aż wreszcie Lotka też zaczęła je widzieć. Lotka zawsze
wierzyła we wszystko, co opisywała jej Sara.
- Widzisz - mówiła Sara - tutaj na podłodze mógłby leżeć gruby, puszysty, niebieski dywan
indyjski; a w tamtym kącie mogłaby stać mała kanapka zarzucona poduszkami; a nad nią
mogłaby wisieć półka pełna książek, żeby można było sięgnąć po nie, nie wstając z kanapy.
Tam przed kominkiem mogłaby leżeć skóra zwierzęca, a te brzydkie ściany mogłyby być
zasłonięte makatami i obrazami. Musiałyby to być małe obrazki, ale mogłyby być piękne; a tu
mogłaby stać lampa z różowym abażurem; a pośrodku stół z zastawą do herbaty; nad
kominkiem mógłby śpiewać pękaty mosiężny imbryk; i łóżko mogłoby być zupełnie inne.
Mogłoby być miękkie i okryte piękną jedwabną kapą. Byłoby tu pięknie. I może
potrafiłybyśmy tak oswoić wróble, żeby przylatywały i pukały w okno, prosząc, by je wpuścić
do środka.
- Och, Saro! - zawołała Lotka. - Chciałabym tu mieszkać!
Sara namówiła ją wreszcie do powrotu na dół i wyprowadziwszy małą na schody wróciła
do swego pokoiku, stanęła na środku i rozejrzała się dokoła. Czar tego, co opowiadała Lotce,
prysnął. Łóżko było twarde, okrywała je zniszczona, spłowiała kapa. Pobielane ściany były
odrapane, podłoga zimna i naga, krata kominka połamana i zardzewiała, a sfatygowany
stołeczek, jedyny mebel nadający się do siedzenia, przechylał się na bok, bo miał złamaną
nóżkę. Sara usiadła na nim i opuściła głowę na ręce. Sam fakt, że Lotka była tu i znów odeszła,
sprawił, że wszystko stało się jeszcze gorsze - podobnie więźniowie czują się bardziej smutni
i osamotnieni, kiedy odwiedzający ich goście odchodzą, a oni zostają w więzieniu.
- Jakże tu jest samotnie! - powiedziała. - Czasami zdaje mi się, że to najbardziej
osamotnione miejsce na świecie.
Siedziała tak przez długą chwilę, gdy naraz uwagę jej zwrócił lekki szelest w pobliżu.
Podniosła głowę, żeby przekonać się, skąd ten szelest pochodzi, i gdyby była nerwowa,
zerwałaby się na równe nogi. Wielki szczur siedział na tylnych łapkach i węszył coś z
ogromnym zainteresowaniem. Kilka okruszyn bułki Lotki upadło na podłogę i zapach ich
wywabił szczura z nory.
Wyglądał tak niesamowicie i tak bardzo przypominał karzełka czy gnoma z siwymi
bokobrodami, że widok jego zafascynował Sarę. Spojrzał na nią błyszczącymi oczkami, jak
gdyby o coś ją pytał. Miał się najwyraźniej na baczności i Sarze przyszła naraz do głowy
jedna z jej oryginalnych myśli.
„Chyba niełatwo jest być szczurem - pomyślała. - Nikt przecież szczurów nie lubi. Ludzie
zrywają się, uciekają i krzyczą: «Ojej, jaki wstrętny szczur!» Nie chciałabym wcale, żeby
ludzie na mój widok krzyczeli:, »Ojej, ta wstrętna Sara!« i żeby zastawiali na mnie pułapki,
udając, że. to coś smacznego. Być wróbelkiem to zupełnie co innego. Ale nikt przecież nie
pytał tego szczura, czy chce być szczurem.. Nikt nie zapytał: »Czy nie wolałbyś raczej być
wróbelkiem?«“
Siedziała tak spokojnie, że szczur zaczął nabierać odwagi. Bał się jej bardzo, ale może -
podobnie jak przedtem wróblowi - serce podpowiedziało mu, że nie jest to żadne groźne
stworzenie, które może nagle się na niego rzucić. Był bardzo głodny. Miał w norze żonę i
liczną rodzinę, a od kilku dni spotykały go same niepowodzenia. Kiedy wychodził, dzieci
płakały gorzko, gotów był więc narazić się na największe niebezpieczeństwo dla kilku
okruszyn, toteż ostrożnie opadł na przednie nogi.
- Chodź - powiedziała Sara; - Nie jestem pułapką. Możesz je wziąć, biedaku! Więźniowie
Bastylii oswajali szczury i przyjaźnili się z nimi. Może ja się też z tobą zaprzyjaźnię.
W jaki sposób zwierzęta rozumieją różne rzeczy, tego nie wiem, pewne jest jednak, że
rozumieją. Być może istnieje mowa, która nie składa się ze słów i którą rozumie każde żywe
stworzenie. W każdym razie szczur zrozumiał od tej chwili, że nic mu nie grozi - mimo że jest
szczurem. Zrozumiał, że ta młoda istota ludzka siedząca na czerwonym stołeczku nie zerwie
się, nie przestraszy go dzikim krzykiem ani nie zacznie ciskać w niego ciężkimi przedmiotami,
które mogłyby go zabić albo co najmniej okulawić. Był to doprawdy bardzo miły szczur i nie
chciał zrobić nikomu nic złego. Stał na tylnych łapach i węszył nosem powietrze wbijając
spojrzenie błyszczących oczek w Sarę, mając nadzieję, że ona to wszystko zrozumie i nie
zechce traktować go jak wroga. Kiedy w ów niewytłumaczony sposób pojął, że Sara też nie
żywi do niego nienawiści, przysunął się cicho do okruszyn i zaczął je zajadać. Jedząc zerkał
co chwilę na Sarę, zupełnie tak samo jak przedtem wróble, i miał przy tym tak skruszoną minę,
że wzruszyło to dziewczynkę.
Siedziała i obserwowała go nie poruszając się wcale. Jedna okruszyna była znacznie
większa od innych, właściwie trudno było nazwać ją okruszyną. Widać było, że szczur ma
wielką ochotę na ten kawałek bułki, leżał on jednak za blisko stołeczka, a szczur wciąż jeszcze
był trochę onieśmielony.
„Chce pewnie zanieść ten kawałek swojej rodzinie - pomyślała Sara. - Jeżeli wcale się nie
będę ruszała, może po niego przyjdzie“.
Zainteresowana tą sceną, wstrzymała niemal oddech. Szczur przysunął się nieco bliżej i
zjadł jeszcze kilka okruszyn, potem zatrzymał się i znów węszył delikatnie, zerkając z ukosa na
dziewczynkę. Wreszcie skoczył po kawałek bułki - znów podobnie jak to zrobił przedtem
wróbel - po czym w mgnieniu oka znalazł się przy listwie okalającej podłogę i znikł w
szczelinie między deskami.
- Wiedziałam, że chce zanieść ten kawałek dzieciom - powiedziała Sara. - Doprawdy sądzę,
że mogłabym się z nim zaprzyjaźnić.
Mniej więcej w tydzień później wypadł jeden z rzadkich wieczorów, kiedy Ermengardzie
udało się bezpiecznie wymknąć na poddasze. Znalazłszy się tam, pukała przez dwie czy trzy
minuty, ale Sara nie podchodziła do drzwi. W pokoju zresztą panowała taka cisza, że
Ermengarda zaczęła się zastanawiać, czy Sara nie śpi. Nagle jednak ku swemu zdumieniu
usłyszała śmiech Sary i jej głos mówiący do kogoś czule:
- Masz! Weź to i idź do domu, Melchisedeku! Wracaj do żony!
W chwilę potem Sara otworzyła drzwi i ujrzała Ermengardę patrzącą na nią z przerażeniem
w oczach.
- Z kim... z kim rozmawiasz, Saro? - wyjąkała.
Sara wciągnęła przyjaciółkę ostrożnie do pokoju, miała jednak taką minę, jak gdyby ją coś
ucieszyło i rozbawiło.
- Musisz przyrzec, że się nie przestraszysz i nie krzykniesz, bo inaczej ci nie powiem -
odparła.
Ermengarda miała ochotę krzyknąć od razu, ale się opanowała. Rozejrzała się po pokoiku,
nikogo jednak nie zobaczyła. A przecież Sara bez wątpienia z kimś rozmawiała. Przyszły jej
na myśl opowiadania o duchach.
- Czy to... coś, co mnie przestraszy? - zapytała lękliwie.
- Niektórzy boją się ich - rzekła Sara. - Sama bałam się z początku, ale teraz wcale się już
nie boję.
- Czy to był... duch? - zdławionym głosem spytała Ermengarda.
- Nie - odparła ze śmiechem Sara. - To był mój szczur.
Ermengarda jednym susem znalazła się na twardym łóżku Sary. Podciągnęła nogi i owinęła
je czerwonym szalem. Nie krzyknęła, ale z przerażenia oddychała głośno.
- Ojej! Ojej! - jęczała. - Szczur! Szczur!
- Bałam się właśnie, że się przestraszysz - powiedziała Sara. - Ale nie bój się. Ja go
oswajam. Zna mnie już i przychodzi na moje wołanie. Czy tak się boisz, że nie chcesz go
zobaczyć?
Przez ostatnie dni szczególna ta znajomość dzięki resztkom przynoszonym z kuchni zacieśniła
się bardzo i Sara zapomniała już prawie, że lękliwe stworzenie, które oswaja, jest zwykłym
szczurem.
Ermengarda była z początku tak wystraszona, że kuliła się tylko na łóżku i podwijała nogi,
ale spokój Sary podziałał na nią w końcu, a opowiadanie o pierwszej wizycie Melchisedeka
podnieciło wreszcie jej ciekawość. Przechylała się przez brzeg łóżka, i patrzała, jak Sara
klęka przy szparze w listwie.
- On... on nie wybiegnie szybko i nie wskoczy na łóżko? - spytała.
- Nie - odpowiedziała Sara. - Ma nie gorsze maniery od nas. Jest zupełnie jak człowiek.
Teraz patrz!
Zaczęła pogwizdywać delikatnie tak cichutko, że dźwięk ten można było słyszeć tylko w
kompletnej ciszy. Powtórzyła go kilka razy w wielkim skupieniu. Ermengarda pomyślała, że
Sara wygląda w tej chwili, jak gdyby odprawiała jakieś czary. I wreszcie, w odpowiedzi na
gwizd, że szpary wysunął się łepek z siwymi bokobrodami i błyszczącymi oczkami. Sara miała
trochę okruszyn w ręku. Wysypała je na podłogę, a Melchisedek przysunął się do nich i zjadł
je. Jedną okruszynę, większą od innych, zabrał i odniósł do domu.
- Widzisz - rzekła Sara - to dla jego żony i dzieci. Jest bardzo dobry. Zjada tylko małe
okruszki. Kiedy wraca do domu, słyszę zawsze, jak jego dzieci piszczą z radości. Rozróżniam
już trzy rodzaje pisków - pierwszy to dzieci, drugi pani Melchisedekowej, trzeci samego
Melchisedeka.
Ermengarda zaczęła się śmiać.
- Och, Saro! - zawołała. - Jesteś przedziwna... ale też i okropnie miła.
- Wiem, że jestem dziwna - przyznała Sara wesoło - i staram się być miła.
Potarła czoło drobną, spracowaną ręką, a na twarzy jej odmalował się wyraz zamyślenia i
czułości.
- Tatuś zawsze śmiał się ze mnie - powiedziała - ale sprawiało mi to przyjemność. Uważał,
że jestem dziwna, choć lubił, kiedy opowiadałam o tym, co sobie wyobrażam. Bo ja muszę
wciąż sobie coś wyobrażać, nie mogę się od tego powstrzymać. Gdybym sobie nic nie
wyobrażała, nie mogłabym chyba żyć. - Urwała i rozejrzała się po facjatce. - Jestem pewna, że
w każdym razie nie mogłabym tu mieszkać - dodała cicho.
Ermengarda słuchała jak zawsze z najwyższym zainteresowaniem.
- Kiedy ty o czymś mówisz - zauważyła - wszystko staje się rzeczywiste. Mówisz o
Melchisedeku, jak gdyby był kimś, jakąś osobą.
- Bo on jest kimś - odparła Sara. - Odczuwa głód i strach tak samo jak my, jest żonaty, ma
dzieci. Skąd wiemy, czy nie myśli tak samo jak my? Z oczu mu widać, że jest rozumny. Dlatego
nadałam mu imię.
Usiadła na podłodze w swej ulubionej pozie, obejmując rękami kolana.
- Poza tym - ciągnęła dalej - to szczur bastylski zesłany mi na przyjaciela. Mogę zawsze
zdobyć trochę suchego chleba, który kucharka wyrzuca. To zupełnie wystarcza, żeby go
wyżywić.
- Czy to już jest Bastylia? - zapytała Ermengarda z ożywieniem. - Czy stale wyobrażasz
sobie, że tu niby jest Bastylia?
- Prawie zawsze - odpowiedziała Sara. - Czasami staram się wyobrazić sobie, że to jakieś
inne miejsce, ale z Bastylią zwykle idzie mi łatwiej - zwłaszcza kiedy jest zimno.
Wtem rozległ się dźwięk, na który Ermengarda ze strachu omal nie spadła z łóżka. Były to
bowiem dwa wyraźne uderzenia w ścianę.
- Co to jest? - zawołała.
Sara wstała i odparła dramatycznym tonem:
- To więzień z sąsiedniej celi.
- Rózia! - szepnęła zachwycona Ermengarda.
- Tak. Słuchaj. Dwa uderzenia znaczą: „Więźniu, czyś tam jest?“
Sara zapukała trzykrotnie w ścianę, jak gdyby w odpowiedzi.
- To znaczy: „Tak, jestem. Wszystko w porządku“. Z tamtej strony muru rozległy się cztery
uderzenia.
- To znaczy - wyjaśniła Sara - „A więc, towarzyszu niedoli, możemy spać spokojnie.
Dobranoc“.
Ermengarda obserwowała tę scenę z zapartym tchem.
- Saro - wyszeptała w uniesieniu - to zupełnie jak w powieści!
- Bo to jest powieść - rzekła Sara. - Wszystko jest powieścią. Ty jesteś powieścią - ja
jestem powieścią. Panna Minchin jest powieścią.
Usiadła znowu i mówiła dalej, aż, Ermengarda zapomniała, że sama jest czymś w rodzaju
zbiegłego więźnia, i Sara musiała przypomnieć przyjaciółce, iż nie może zostać na całą noc w
Bastylii, lecz musi wreszcie zejść bezszelestnie na dół i wśliznąć się do swego opuszczonego
łóżka.
Rozdział X. PRZYBYSZ Z INDII.
Wyprawy na poddasze nie były jednak dla Ermengardy i Lotki rzeczą łatwą ani bezpieczną.
Dziewczynki nie miały nigdy pewności, czy zastaną Sarę, nigdy też nie było wiadomo, czy
panna Amelia nie zrobi inspekcji, żeby sprawdzić, czy wszystkie wychowanki śpią.
Odwiedzały więc facjatkę dość rzadko i Sara, na ogół biorąc, pędziła życie bardzo samotne.
Zresztą czuła się bardziej osamotniona na dolnych piętrach niż na poddaszu. Nie miała tam z
kim rozmawiać, a kiedy posyłano ją po sprawunki i szła przez ulice miasta, wynędzniała,
drobna, z ciężkim koszykiem lub paczką, przytrzymując ręką kapelusz, kiedy dął wiatr, i
czując, jak woda chlupie jej w bucikach, kiedy padał deszcz, doznawała wrażenia, że wśród
tłumów mijających ją przechodniów jest jeszcze bardziej samotna. Gdy była jeszcze
księżniczką Sarą i jeździła powozem po ulicach albo chodziła pieszo w asyście Marietty, jej
ożywiona, pogodna twarzyczka i malownicze stroje przyciągały częstokroć spojrzenia
przechodniów. Szczęśliwe, dobrze utrzymane dziecko zwraca zazwyczaj powszechną uwagę,
ale nędznie ubrane, zabiedzone dzieci nie stanowią widoku dość rzadkiego ani miłego, aby
ludzie mieli oglądać się za nimi z uśmiechem. Nikt też nie oglądał się teraz za Sarą i nikt jej
nie dostrzegał, gdy szła prędko po zatłoczonych chodnikach. Zaczęła teraz bardzo szybko
rosnąć, a ponieważ z odzieży miała tylko najskromniejsze resztki swojej dawnej garderoby,
wiedziała, że wygląda wręcz dziwacznie. Wszystkie jej kosztowniejsze suknie sprzedano, a te,
które jej zostawiono, miała najwidoczniej nosić dopóty, dopóki dadzą się włożyć. Niekiedy,
mijając okno wystawowe opatrzone w lustro, Sara omal nie wybuchała śmiechem na widok
swego odbicia, czasem jednak czerwieniła się, zagryzała wargi i odwracała głowę.
Wieczorami przechodząc koło domów z oświetlonymi oknami Sara rzucała okiem do
wnętrza ciepłych pokojów i zabawiała się układaniem opowiadań o ludziach, którzy siedzieli
tam przy kominkach lub wokół stołów. Lubiła zerkać do nieznanych domów w chwilach, gdy
okiennice były jeszcze otwarte. Przy placu, przy którym stał dom panny Minchin, mieszkało
kilka rodzin, które znała już dobrze z widzenia. Najbardziej lubiła jedną z nich, którą
nazywała w myśli „Wielką Rodziną“. Wielka Rodzina składała się z ośmiorga dzieci, tęgiej,
rumianej matki, tęgiego, rumianego ojca, tęgiej, rumianej babci i niezliczonej ilości służby.
Dzieci chodziły na spacer, jeździły w wózeczkach, pchanych przez dobroduszne niańki,
niekiedy wybierały się na przejażdżkę z mamą, wybiegały na ganek wieczorem, aby powitać
papę, uściskać go wśród podskoków radości, ściągnąć mu płaszcz i poszukać w kieszeniach
prezentów i łakoci, czasem też tłoczyły się przy oknach dziecinnego pokoju i wyglądały na
ulicę, popychając się i śmiejąc wesoło, słowem - zawsze bawiły się doskonale, jak zwykle
bywa w licznej rodzinie. Sara szczerze je polubiła i obdarzyła nawet romantycznymi
imionami, zapożyczonymi z książek. Całej rodzinie nadała dźwięczne nazwisko Montmorency;
pulchne, jasnowłose niemowlę ochrzciła mianem Etelberty Beauchamp Montmorency; trochę
starsze dziecko otrzymało imię Wioletty Cholmondeley Montmorency; mały chłopiec, który
chodził już i miał takie ładne, krągłe nóżki, nazywał się Sydney Cecil Montmorency, po nim
zaś w kolejności starszeństwa następowali Liliana Ewangelina Montmorency, Rozalinda
Gladys, Herbert Algernon, Weronika Eulalia i Klaudiusz Harold Hektor.
Pewnego popołudnia zdarzył się zabawny wypadek - choć może w pewnym sensie nie miał
on w sobie nic zabawnego.
Kilkoro członków rodziny Montmorency wybierało się widocznie na jakąś zabawę i kiedy
Sara mijała drzwi ich domu, dzieci wsiadały właśnie do czekającego na nie powozu.
Weronika Eulalia i Rozalinda Gladys w białych, koronkowych sukienkach z pięknymi szarfami
już wsiadły, a pięcioletni Herbert Algernon miał pójść za ich przykładem. Był taki ładny, miał
takie rumiane, policzki, niebieskie oczy i śliczną, krągłą główkę w lokach, że Sara zapomniała
zupełnie o swoim koszyku i o swojej zniszczonej sukience, zapomniała o całym świecie,
wiedziała tylko, że chce popatrzeć na malca. Przystanęła więc i patrzała.
Było to w okresie Bożego Narodzenia, toteż Wielka Rodzina nasłuchała się mnóstwa
opowiadań o biednych dzieciach, co nie mają tatusia ani mamusi, nikt więc nie urządza im
choinki i nie kładzie pod nią upominków, słowem - o nędznie ubranych, głodnych i
zziębniętych dzieciach. W opowiadaniach tych dobrzy ludzie - czasami mali chłopcy lub
dziewczynki o tkliwych serduszkach - zwracali niezmiennie uwagę na te biedne dzieci, dawali
im pieniądze lub kosztowne prezenty albo też zapraszali je do siebie na wspaniałe obiady.
Herbert Algernon nie dalej jak tego ranka wzruszył się do łez, gdy mu czytano jedno z tych
opowiadań, pragnął więc gorąco znaleźć takie biedne dziecko, aby dać mu posiadaną przez się
sześciopensową monetę i w ten sposób zabezpieczyć je na całe życie przed niedostatkiem.
Sześć pensów w jego oczach stanowiło olbrzymi i niewyczerpany majątek. Idąc po
czerwonym chodniku rozłożonym od drzwi domu do drzwi powozu, miał tę sześciopensową
monetę w kieszeni spodenek marynarskiego ubranka. I w tej samej chwili, kiedy Rozalinda
Gladys wsiadła do powozu i zaczęła podskakiwać na sprężynowych poduszkach siedzenia,
Herbert Algernon dostrzegł Sarę. W swej zniszczonej odzieży, ze starym koszykiem
przewieszonym przez ramię, stała na mokrych płytach chodnika i wpatrywała się w Herberta
Algernona z takim wyrazem oczu, jak gdyby była bardzo głodna.
Chłopiec pomyślał, że Sara pewnie od dawna nic nie jadła. Nie wiedział, że dziewczynka
spragniona jest po prostu ciepła i wesołości panującej w jego domu, o czym świadczyła jego
rumiana twarzyczka, i że chciałaby porwać go w ramiona i ucałować. Wiedział tylko, że
dziewczynka ta ma wielkie oczy, chudą twarz i chude nogi, jest biednie ubrana i trzyma w ręku
wielki, ordynarny koszyk. Sięgnął więc do kieszeni, namacał swoje sześć pensów i podszedł
do Sary.
- Proszę, biedna dziewczynko - powiedział. - Masz tu sześć pensów. Daję ci je.
Sara drgnęła. Zrozumiałą nagle, że wygląda zupełnie tak samo jak ubogie dzieci, które
widywała za dawnych, lepszych czasów. Czekały one zwykle na ulicy, aby przyglądać się jej,
kiedy wysiadała ze swego powozu. Ona też dawała im często drobne pieniądze. Zaczerwieniła
się więc, potem zbladła i przez sekundę czuła, że za nic nie zdoła przyjąć tej tak życzliwie
ofiarowanej monety.
- Nie, nie - powiedziała - dziękuję bardzo, ale nie mogę tego wziąć.
Głos jej brzmiał tak odmiennie od głosu zwykłego dziecka ulicy, a zachowaniem swoim tak
bardzo przypominała doskonale wychowaną panienkę, że Weronika Eulalia (która w
rzeczywistości miała na imię Janka) i Rozalinda Gladys (w rzeczywistości Nora) wychyliły
się z powozu i zaczęły słuchać.
Ale Herbert Algernon nie dał się odwieść od swego szlachetnego zamiaru. Wsunął Sarze
przemocą monety do ręki.
- Ależ musisz wziąć, biedna dziewczynko! - nalegał. - Możesz sobie za to kupić jedzenia. To
całe sześć pensów!

Miał dobrą; szczerą twarzyczkę i widać było, że spotka go okropny zawód, jeśli ona nie
przyjmie monety. Sara zrozumiała, iż nie wolno mu odmawiać. Duma równałaby się w tym
wypadku okrucieństwu. Sara postanowiła tedy dosłownie schować dumę do kieszeni, chociaż
policzki pałały jej ogniem.
- Dziękuję - powiedziała. - Dobre z ciebie, kochane dziecko.
Chłopiec uszczęśliwiony wdrapał się do powozu, Sara zaś odeszła siląc się na uśmiech,
choć oddychała z trudem, a oczy jej przesłaniała mgła. Wiedziała, że wygląda dziwacznie i
nędznie, dotychczas jednak nie uświadamiała sobie, iż można ją wziąć za żebraczkę.
Tymczasem dzieci w powozie Wielkiej Rodziny rozprawiały z ożywieniem o tym zdarzeniu.
- Donaldzie! - (Herbert Algernon bowiem miał w rzeczywistości na imię Donald) zawołała
z przerażeniem Janka. - Czemuś dał tej dziewczynce swoje sześć pensów? Jestem pewna, że to
nie jest żebraczka!
- Ona nie mówi jak żebraczka! - zawołała Nora. - I z twarzy nie wygląda wcale na
żebraczkę!
- A poza tym wcale nie żebrała - oświadczyła Janka. - Tak się bałam, że się na ciebie obrazi.
Bo ludzie, co nie są żebrakami, obrażają się, kiedy się ich bierze za żebraków.
- Nie obraziła się - powiedział Donald obstając przy swoim, mimo pewnego
zaniepokojenia, które obudziły w nim słowa sióstr. - Roześmiała się i powiedziała, że ze mnie
dobre, kochane dziecko. I to prawda! - dodał stanowczo. - Dałem jej całe swoje sześć
pensów.
Janka i Nora porozumiały się wzrokiem.
- Żebraczka nigdy by tak nie powiedziała - zawyrokowała Janka. - Powiedziałaby: „Pięknie
paniczowi dziękuję, pięknie dziękuję“ i może by jeszcze dygnęła.
Sara nic o tym nie wiedziała, ale od tego czasu dzieci z Wielkiej Rodziny interesowały się
nią równie żywo, jak ona nimi. Kiedy mijała ich dom, z okien pokoju dziecinnego zerkały na
nią zwykle ciekawe oczy, a przy kominku toczyły się długie dyskusje na jej temat.
- Jest zdaje się służącą na tej pensji - mówiła Janka. - Mam wrażenie, że nie ma nikogo z
krewnych. Pewnie jest sierotą. Ale z pewnością nie jest żebraczka, chociaż jest tak biednie
ubrana.
Od tego czasu dzieci nazywały ją między sobą „ta dziewczynka, która nie jest żebraczką“.
Była to oczywiście bardzo długa nazwa i czasami brzmiało to bardzo zabawnie, kiedy młodsze
dzieci wypowiadały ją jednym tchem.
Sara ze sporym nakładem pracy wyborowała dziurkę w sześciopensowej monecie i na
wąskiej, starej wstążeczce zawiesiła ją sobie na szyi. Sympatia jej dla Wielkiej Rodziny
wzrosła jeszcze - jak zresztą wzrastało stale jej przywiązanie do każdego, kogo mogła kochać.
Kochała coraz bardziej Rózię i cieszyła się z góry myślą o dwóch dniach w tygodniu, w które
to dni udzielała młodszym dziewczynkom lekcji francuskiego. Małe uczennice przepadały za
nią i walczyły ze sobą o to, by siedzieć jak najbliżej niej i trzymać ją drobnymi rączkami za
rękę. Zgłodniałe miłości serce Sary doznawało ukojenia, kiedy widziała, jak małe się do niej
garną. Zaprzyjaźniła się poza tym z wróbelkami tak bardzo, że kiedy stawała na stole,
wysuwała głowę i ramiona przez okno poddasza i ćwierkała, w odpowiedzi natychmiast
niemal rozlegał się furkot skrzydełek, świergot i stadko szarych ptaszków miejskich siadało na
dachówkach, gwarzyło ż nią i raczyło się rzucanymi przez nią okruszynami. Między
Melchisedekiem a nią doszło do takiej zażyłości, że szczur przyprowadzał czasem ze sobą
małżonkę, a niekiedy nawet to lub owo spośród swoich dziatek.
Natomiast Emilia, która zawsze siedziała na swoim miejscu i spoglądała beznamiętnie na
otoczenie, zaczęła teraz budzić w sercu Sary dziwne uczucie. Zakiełkowało ono po raz
pierwszy w chwili, gdy Sara czuła się szczególnie osamotniona i opuszczona. Chciałaby
wierzyć albo udawać, że wierzy, iż Emilka rozumie ją i jej współczuje. Niechętnie
przyznawała się nawet przed sobą, że jedyną towarzyszka nic nie czuje ani nie słyszy. Sadzała
więc ją czasem na krześle, sama siadała naprzeciw na starym czerwonym stołeczku, patrzała
na lalkę i wyobrażała sobie na jej temat różne rzeczy, aż własne jej oczy rozszerzały się
jakimś dziwnym strachem - zwłaszcza wieczorami, gdy wokół panowała cisza, zakłócana
niekiedy tylko nagłym chrobotem i piskiem rodziny Melchisedeka pod podłogą. Jedno ze
„zmyśleń“ Sary polegało na tym, że Emilka jest czymś w rodzaju dobrej wróżki, która może
wziąć ją w obronę. Wpatrywała się czasem w Emilkę tak długo, aż się doprowadzała tym do
stanu najwyższego napięcia nerwów, i wówczas zadawała jej pytania czując niemal, że lalka
zaraz jej odpowie. Ale Emilka milczała.
„Wprawdzie jeżeli chodzi o odpowiadanie - mówiła Sara próbując się pocieszyć - to ja
sama nie zawsze odpowiadam. Nie odpowiadam nigdy, jeżeli mogę tego uniknąć. Kiedy nas
ktoś znieważa, najlepiej jest nic nie odpowiadać - patrzeć tylko na tę osobę i myśleć. Panna
Minchin biednie z wściekłości, kiedy tak robię, panna Amelia ma wtedy przerażoną minę,
dziewczynki także. Jeżeli nie wpadamy w złość, ludzie wiedzą, że jesteśmy silniejsi od nich,
bo jesteśmy dość silni, żeby opanować wściekłość, a ich na to nie stać i mówią wówczas
rzeczy nierozsądne, których potem żałują. Nie ma nic mocniejszego od wściekłości - prócz
siły, która pozwala ją opanować. Ta siła jest mocniejsza. Dobrze jest nie odpowiadać
wrogom. Ja nigdy prawie im nie odpowiadam. Może Emilka bardziej jest podobna do mnie
niż ja sama. Może woli nie odpowiadać nawet przyjaciołom. Chowa wszystko w sercu“.
Chociaż jednak usiłowała czerpać pociechę z takich rozumowań, nie przychodziło jej to
łatwo. Kiedy po długim, ciężkim dniu, w ciągu którego posyłano ją tu i ówdzie, nieraz na
długie wyprawy podczas deszczu, wichru i zimna, wracała głodna, przemoczona do nitki i
musiała znowu iść dokądś, bo nikt nie raczył pamiętać, że jest tylko dzieckiem, że jej smukłe
nóżki mogą być zmęczone, a drobne ciało być może drży z zimna; kiedy zamiast
podziękowania czekały ją tylko szorstkie słowa i niechętne spojrzenia; kiedy impertynencka
kucharka traktowała ją brutalnie; kiedy panna Minchin była w najgorszym ze swych humorów,
a jej wychowanki wyśmiewały się między sobą ze zniszczonej odzieży Sary - i kiedy wówczas
Emilka siedziała tylko prosto na swoim starym foteliku i spoglądała na nią beznamiętnie,
dziewczynka nie zawsze potrafiła uśmierzyć ból zranionego, dumnego serca rojeniami na temat
lalki.
Jednego z takich wieczorów, kiedy wróciła na poddasze zmarznięta i głodna, z burzą
szalejącą w piersi, wzrok Emilki wydał jej. się tak obojętny, wypchane trocinami nogi i ręce
tak pozbawione wyrazu, że Sara straciła nad sobą panowanie. Nie miała nikogo na świecie,
nikogo prócz Emilki. A ta siedziała bez słowa.
-. Umrę już chyba - powiedziała Sara.
Emilka odpowiedziała tylko tępym spojrzeniem.
- Nie mogę tego dłużej znieść - rzekła nieszczęsna dziewczynka drżąc na całym ciele. -
Wiem, że umrę. Jestem zziębnięta, przemoczona do nitki, konam z głodu. Przeszłam dzisiaj
chyba tysiąc mil, a oni wszyscy w zamian za to łajali mnie tylko od świtu do nocy. I dlatego, że
nie udało mi się znaleźć tego, po co mnie posłała kucharka, nie dali mi kolacji. Jacyś
mężczyźni śmiali się ze mnie, bo pośliznęłam się w błocie przez to, że mam takie stare,
podarte buty. Jeszcze teraz jestem ubłocona od stóp do głów. A oni się śmiali. Czy słyszysz?
Spojrzała w bezmyślne, szklane oczy i spokojną, pogodną twarz lalki i naraz ogarnęła ją
wściekłość rozpaczy. Podniosła rękę i strąciła Emilkę z fotela, po czym wybuchnęła
niepohamowanym łkaniem - ona, Sara, która nigdy nie płakała.
- Jesteś tylko lalką! - zawołała. - Tylko lalką... lalką... lalką! Nic cię nie obchodzi.
Wypchana jesteś trocinami. Nie masz serca i nigdy go nie miałaś. Nic cię nie zdoła poruszyć.
Jesteś lalką!
Emilka leżała na podłodze z nogami zadartymi nad głową i czubkiem noska spłaszczonym
lekko od upadku, była jednak nadal spokojna, a nawet pełna dystynkcji. Sara ukryła twarz w
ramionach. Szczury pod podłogą zaczęły gryźć się, piszczeć i chrobotać. Melchisedek karcił
kogoś ze swej rodziny.
Łkania Sary ucichły stopniowo. Wybuch ten był u niej czymś tak niezwykłym, że sama była
nim zdziwiona. Po chwili podniosła głowę i spojrzała na Emilkę, która, zdawało się, zerkała
na nią spod oka i tym razem nawet jak gdyby z wyrazem współczucia. Sara nachyliła się i
podniosła lalkę. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia. Uśmiechnęła się nawet leciutko.
- To nie twoja wina, że jesteś lalką - powiedziała z westchnieniem rezygnacji - tak samo, jak
Lawinia i Jessie nie są winne, że są głupie. Nie jesteśmy wszyscy stworzeni na. jedno kopyto.
Może w swoim trocinowym sercu starasz się jak możesz; Ucałowała Emilkę, przygładziła jej
sukienkę i posadziła ją z powrotem na foteliku.
***
Sara pragnęła gorąco, żeby ktoś wynajął pusty dom obok. Zależało jej na tym tak bardzo
dlatego, że okno poddasza było tak blisko jej okna. Wyobrażała sobie, jak przyjemnie byłoby
zobaczyć któregoś dnia, że to okno się otwiera i z kwadratowego otworu wyłania się czyjaś
głowa i ramiona.
„Gdyby to była miła twarz - pomyślała - mogłabym powiedzieć na początek: »Dzień dobry«,
a potem mogłyby się zdarzyć przeróżne rzeczy. Ale oczywiście niewielkie jest
prawdopodobieństwo, żeby tutaj spał kto inny poza jakąś podkuchenną“.
Pewnego ranka skręcając na plac po wizycie w sklepie kolonialnym, u rzeźnika i u piekarza,
ujrzała ku swej radości, że w tym czasie przed sąsiednim domem zatrzymał się furgon pełen
mebli, drzwi frontowe otwarte są na oścież i mężczyźni w kombinezonach snują się tam i z
powrotem, nosząc ciężkie paki i meble.
- Wynajęto go! - powiedziała. - Naprawdę go wynajęto! Och, jakże bym chciała, żeby z okna
na poddaszu wyjrzała jakaś miła twarz!
Przyłączyłaby się chętnie do grupki gapiów, którzy stali na chodniku i przyglądali się
wnoszonym rzeczom. Miała nadzieję, że jeśli uda się jej zerknąć na niebie, zdoła może
odgadnąć, jacy są ich właściciele.
„Stoły i fotele panny Minchin są zupełnie podobne do niej - myślała. - Pamiętam, że przyszło
mi od razu do głowy, kiedy pierwszy raz ją zobaczyłam, chociaż byłam wtedy jeszcze mała.
Powiedziałam o tym później tatusiowi, a on roześmiał się i powiedział, że to prawda. Jestem
pewna, że Wielka Rodzina ma duże, wygodne fotele i kanapy, a przez okno widzę, że ich
tapety w czerwone kwiaty są zupełnie podobne do nich. Są ciepłe, wesołe i pełne życzliwości
dla wszystkich“.
Nieco później tego samego dnia Sarę posłano do zieleniarza po czosnek i gdy szła na górę
po schodach z sutereny, serce jej naraz zabiło prędzej. Kilka sztuk mebli wystawiono z furgonu
na chodnik. Był tam piękny rzeźbiony stolik z drzewa tekowego, kilka krzeseł i parawan z
ozdobnymi haftami wschodnimi. Na ten widok dziewczynkę ogarnęła szczególna, bolesna
tęsknota. Widywała często takie meble, w Indiach, a wśród rzeczy, które jej odebrała panna
Minchin, było właśnie rzeźbione biureczko z drzewa tekowego, przysłane w prezencie przez
ojca.
„To piękne rzeczy - pomyślała. - Wyglądają tak, jakby należały do kogoś miłego. Poza tym
wszystkie meble są dość kosztowne i dobrze utrzymane. Przypuszczam, że to jakaś zamożna
rodzina“.
Furgony z meblami zajeżdżały przed dom przez cały dzień. Wyładowywano je, po czym
ustępowały miejsca następnym. Kilka razy jeszcze tak się złożyło, że Sara miała sposobność
zobaczyć wnoszone rzeczy. Wszystko potwierdzało jej pierwsze domysły, iż przybysze są
ludźmi bardzo bogatymi. Wszystkie meble były piękne, a znaczna ich część pochodziła że
Wschodu. Z furgonów wyjmowano cudowne dywany, draperie, Ozdoby i książki w takiej
ilości, że bez wątpienia stanowiły obszerną bibliotekę! Między innymi wniesiono wspaniały
posąg Buddy, osadzony w prześlicznym ołtarzu.
„Ktoś z tej rodziny musiał być w Indiach - pomyślała Sara. - Przyzwyczaili się pewnie do
hinduskich rzeczy i lubią je. Cieszę się z tego. Będę miała wrażenie, że to moi przyjaciele,
nawet jeżeli żadna głowa nie wyjrzy nigdy z okna na .poddaszu“.
Kiedy niosła wieczorem mleko dla kucharki (nie było już doprawdy żadnego obowiązku,
którym by jej nie obarczano), była świadkiem pewnej sceny, dzięki której sytuacja stała się
jeszcze bardziej interesująca. Przystojny, rumiany pan, ojciec Wielkiej Rodziny, przeszedł
przez plac z zaaferowaną miną i wbiegł po stopniach sąsiedniego domu. Wbiegł tak, jak gdyby
czuł się tu zupełnie swobodnie i jak gdyby w przyszłości miał zamiar biegać po tych stopniach
wiele razy. Zabawił w domu przez długi czas, kilkakrotnie też wychodził i udzielał
wskazówek tragarzom, jak gdyby miał do tego pełne prawo. Nie ulegało wątpliwości, że
pozostaje w zażyłych stosunkach z nowymi lokatorami i występuje w ich imieniu.
„Jeżeli ci nowi lokatorzy mają dzieci - rozmyślała Sara - to dzieci z Wielkiej Rodziny z
pewnością będą je odwiedzać i podczas zabawy być może wejdą kiedyś na poddasze“.
Wieczorem po skończonej pracy Rózia przyszła z wizytą do towarzyszki niedoli i przyniosła
jej nowiny.
- To jakiś pan z Indii będzie mieszkał w domu obok, panienko - oznajmiła. - Nie wiem, czy
jest czarny, czy nie, ale jest na pewno z Indii. Jest bardzo bogaty i bardzo chory, a ten pan z
Wielkiej Rodziny jest jego adwokatem. Miał dużo kłopotów i dlatego jest chory i smutny.
Modli się do bałwanów panienko. To poganin i bije pokłony przed drzewem i kamieniem.
Widziałam, jak tragarze nieśli bałwana, do którego on się modlił.
Sara roześmiała się.
- Wątpię, czy się modli do tego bałwana - rzekła. - Niektórzy ludzie lubią mieć takie posągi,
bo są one niesłychanie interesujące. Mój tatuś miał piękny posąg Buddy, ale się do niego nie
modlił.
Rózia wolała jednak sądzić, że nowy sąsiad jest „poganinem“. Byłoby to o wiele
romantyczniejsze niż taki zwykły pan, który chodzi do kościoła z książką do nabożeństwa.
Siedziała i rozprawiała do późna w noc o tym, jak on będzie wyglądał, jak będzie wyglądała
jego żona, jeśli ją ma, i jak będą wyglądały ich dzieci, jeśli mają dzieci. Sara zauważyła, że
Rózia w głębi duszy żywi niepłonną nadzieję, iż wszyscy będą czarni, będą nosili turbany, a
przede wszystkim - podobnie jak głowa rodziny - będą poganami.
- Nigdy jeszcze nie mieszkałam w sąsiedztwie pogan, proszę, panienki - mówiła Rózia. -
Chciałabym zobaczyć, jak też oni żyją.
Upłynęło wszakże kilka tygodni, zanim ciekawość Rózi została zaspokojona, a wtedy
okazało się, że nowy lokator nie ma ani żony, ani dzieci. Ponadto widać było wyraźnie, iż jest
to człowiek samotny, ciężko chory i bardzo nieszczęśliwy.
Pewnego dnia przed domem zatrzymał się powóz. Lokaj zsiadł z kozła i otworzył drzwiczki,
a wówczas z powozu pierwszy wysiadł ojciec Wielkiej Rodziny. Za nim wysiadła
pielęgniarka, następnie ze stopni ganku zbiegło dwóch służących. Gdy wszyscy oni razem
wynieśli z powozu nowego lokatora, okazało się, że jest to mężczyzna o wychudłej, pooranej
bruzdami twarzy i wyschniętym jak szkielet ciele, otulonym w futra. Wniesiono go na górę po
schodach, głowa zaś Wielkiej Rodziny szedł za nim z miną wielce zatroskaną. Wkrótce potem
zajechał powóz doktora. Doktor wbiegł spiesznie do domu - najwyraźniej wezwany do
chorego.
- Tu w sąsiednim domu mieszka taki żółty pan, Saro - szepnęła potem Lotka podczas lekcji
francuskiego. - Jak myślisz, czy to Chińczyk? W geografii jest powiedziane, że Chińczycy są
żółci.
- Nie, to nie jest Chińczyk - również szeptem odparła Sara. - Jest tylko bardzo chory. Pisz
5
dyktando, Lociu. „Non, monsieur. Je n'ai pas le canif de mon oncle“ .
Taki był początek historii o panu z Indii.
Rozdział XI. RAM DASS.
Nawet na owym posępnym placu zdarzały się niekiedy piękne zachody słońca. Widziało się
jednak tylko część takiego zachodu, skrawek nieba między kominami i to, co było powyżej
dachów. Z okien kuchennych nie widać go było wcale, można się go było jedynie domyślać,
gdyż brunatne cegły nabierały ciepłego odcienia, a powietrze różowiało na chwilę, czasem też
w którejś z szyb odbijał się szkarłatny promień. Istniało wszakże pewne miejsce, z którego
można było widzieć zachód w całej jego wspaniałości: gromady czerwonych i złotych
obłoków albo fioletowe chmury okolone olśniewającym blaskiem, albo małe, pierzaste,
płynące obłoczki, zabarwione na różowo, które podczas wiatru wyglądały niby stada
różowawych gołębi mknących po niebie z wielkim pośpiechem. Owym jedynym miejscem, z
którego można było widzieć to wszystko i gdzie można było oddychać czystszym powietrzem,
było oczywiście okno na poddaszu. Kiedy plac rozjaśniał się nagle czarownym światłem i
stawał się piękny mimo pokrytych sadzami drzew i balustrad, Sara wiedziała już, że na niebie
coś się dzieje. Jeżeli więc tylko mogła, wymykała się niepostrzeżenie z kuchni, skradała się
cichutko na górę, wdrapywała się na stary stół i wysuwała przez okno głowę i ramiona.
Wciągała wówczas głęboko powietrze w płuca i rozglądała się wokoło. Zdawało jej się
zwykle, że ma całe niebo i cały świat tylko dla siebie. Nikt nie wyglądał nigdy z innych okien
na poddaszach. Okienka były zwykle zamknięte, jeżeli zaś nawet zostawiono je otwarte dla
dopływu powietrza, nikt się do nich nie zbliżał. Sara stała tedy, niekiedy podnosząc twarz ku
błękitom, które wydawały się tak życzliwe i bliskie - zupełnie jak prześliczny, sklepiony sufit -
niekiedy obserwowała stronę zachodnią i wszystkie cuda, które się tam działy. Obłoki
topniały, przepływały lub zmieniały barwę z różowej na szkarłatną, fioletową, śnieżnobiałą,
perłową, tworząc niekiedy wyspy albo łańcuchy górskie; w których połyskiwały jeziora
turkusowe, bursztynowe i zielone. Niekiedy ciemne masywy zapadały się w głąb
niesamowitych, nieznanych mórz, innym razem smukłe skrawki bajecznych lądów łączyły się z
innymi bajecznymi lądami. Były tam miejsca, gdzie, zdawało się, można by biegać, wspinać
się lub stać i czekać, co nastąpi dalej - a potem, gdy wszystko zniknie, odfrunąć w
przestworza. W każdym razie tak się zdawało Sarze i nie znała nic piękniejszego od widoków,
oglądanych przez okno na poddaszu przy akompaniamencie cichego, przedwieczornego
świergotu wróbli na rozgrzanych dachówkach.
Taki właśnie zachód słońca wypadł w kilka dni po przybyciu pana z Indii do sąsiedniego
domu i na szczęście tego popołudnia praca w kuchni była skończoną, nikt nie kazał Sarze
nigdzie iść ani nie zlecił jej żadnej nowej roboty, toteż bez większych trudności wymknęła, się
z kuchni i pobiegła na górę.
Wdrapała się na stół i rozejrzała dokoła. Była to piękna chwila. Zachodnią stronę nieba
pokrywały potoki roztopionego złota, jak gdyby jakaś cudowna fala zalała cały świat.
Powietrze miało ciepłożółte, miękkie zabarwienie, a ptaki przelatujące nad dachami domów
wydawały się na jego tle zupełnie, czarne,
- Wspaniałe - szepnęła cichutko Sara. - Czuję wprost jakiś lęk - jak gdyby miało się lada
chwila zdarzyć coś niesamowitego. Zawszę mam to uczucie, kiedy zachód słońca jest taki
wspaniały.
Odwróciła się nagle, usłyszała bowiem nie opodal jakiś dźwięk. Był to dziwny odgłos,
przypominający piskliwe mamrotanie. Po chodził z okna w sąsiednim dachu. Ktoś widocznie
także przyszedł tutaj, ażeby oglądać zachód słońca. Z okna wyłoniła się głowa i górna część
ciała, nie należały one jednak wcale do małej dziewczynki - był to malowniczy, biało odziany
tors i ciemna twarz Hindusa o oczach połyskujących spod białego turbanu. „Laskar“ -
pomyślała Sara. Dźwięki zaś, które słyszała, wydawała mała małpka; Hindus trzymał ją czule
w objęciach, a ona piszczała i trajkotała tuląc się do jego piersi.
Hindus spojrzał również na Sarę, gdy ta odwróciła się ku niemu. Dziewczynkę uderzył od
razu wyraz smutku i tęsknoty malujący się na jego ciemnej twarzy. Poczuła instynktownie, że
Hindus przyszedł tu popatrzeć na słońce, bo tak rzadko widuje je w Anglii i spragniony jest
jego widoku. Przez chwilę patrzała na sąsiada z zainteresowaniem, potem uśmiechnęła się
życzliwie. Wiedziała z doświadczenia, jaką pociechą może być uśmiech, chociażby zupełnie
obcej osoby.
Hindusowi uśmiech ten sprawił wyraźną przyjemność. Poweselał od razu i odpowiedział
również uśmiechem, ukazując przy tym zęby tak białe i lśniące, że zdawały się światłem
zapalonym nagle na jego smagłej twarzy. Przyjazne spojrzenie oczu Sary wywierało zawsze
dobroczynny wpływ na ludzi znużonych i smutnych.
Pozdrowił dziewczynkę na sposób wschodni, przytrzymując małpkę jednym już tylko
ramieniem. Małpka była żywa i zawsze skłonna do figlów, jest też rzeczą możliwą, że
podniecił ją widok nieznajomej dziewczynki, w każdym razie wyrwała się nagle. z objęcia
Hindusa, skoczyła na dach, przebiegła po nim trajkocząc, jednym susem znalazła się na
ramieniu Sary, a stamtąd dała nura do jej pokoiku. Sara śmiała się zachwycona, wiedziała
jednak, że należy czym prędzej zwrócić zwierzątko właścicielowi - jeżeli laskar był jego
właścicielem - i zastanawiała się, jak to zrobić. Czy małpka pozwoli jej się złapać, czy też
będzie niegrzeczna, nie da się wziąć na ręce, a nawet gotowa jeszcze uciec po dachach i
gdzieś się zabłąkać? To by było fatalne. Być może małpka należy do pana z Indii i biedny
chory jest do niej przywiązany.
Zwróciła się do laskara, zadowolona, że pamięta jeszcze język hindustani, którego nauczyła
się w dzieciństwie, kiedy mieszkała z ojcem. Potrafi porozumieć się z Hindusem. Zapytała w
jego ojczystym języku:
- Czy ona pozwoli mi się złapać?
Nigdy chyba nie widziała wyrazu tak radosnego zdumienia jak ten, co odbił się na twarzy
laskara, gdy usłyszał rodzimy język. Biedakowi wydawało się, że to jego opiekuńczy bogowie
przyszli mu z pomocą i życzliwy głosik pochodzi wprost z nieba. Sara poznała od razu, że
Hindus musiał nieraz mieć do czynienia z europejskimi dziećmi. Wybuchnął potokiem pełnych
szacunku podziękowań. Jest sługą uniżonym Missi sahib. Małpka jest grzeczna i nie gryzie, ale
niestety trudno ją złapać. Będzie przeskakiwała z jednego miejsca na drugie jak błyskawica.
Nie jest zła, tylko nieposłuszna. Ram Dass zna ją jak własne dziecko i ona słucha go czasem,
ale nie zawsze. Jeżeli Missi sahib pozwoli, Ram Dass przejdzie po dachu do jej pokoju,
wejdzie przez okno i zabierze to niegodziwe stworzonko. Lękał się jednak najwidoczniej, że
Sara uzna tę propozycję za zuchwalstwo z jego strony i nie pozwoli mu wejść do swego
pokoiku.
Ale Sara zgodziła się od razu.
- Czy potrafi się pan tu dostać? - spytała.
- W mgnieniu oka - zapewnił ją Hindus.
- To proszę przyjść - rzekła Sara. - Małpka skacze po pokoju jakby wystraszona.
Ram Dass wysunął się ze swego okienka i przeszedł po dachu krokiem tak pewnym i lekkim,
jak gdyby przez całe życie nic innego nie robił. Wsunął się przez okno Sary i zeskoczył na
podłogę nie czyniąc przy tym najmniejszego szelestu. Wówczas zwrócił się do Sary i znów
pozdrowił ją na sposób wschodni przykładając rękę do piersi i czoła. Małpka na jego widok
pisnęła radośnie. Ram Dass zamknął szybko okno, po czym zaczęło się polowanie. Nie trwało
ono zbyt długo. Małpka wymykała się Hindusowi przez chwilę najwyraźniej tylko dla zabawy,
po czym trajkocząc skoczyła mu na ramię i objęła go chudymi rączkami za szyję.
Ram Dass jeszcze raz podziękował Sarze wylewnie. Dziewczynka zauważyła, że jego bystre
oko jednym spojrzeniem ogarnęło nędzny pokoik, przemawiał jednak do niej tak, jak gdyby
była córką radży, i udawał, że nic nie dostrzegł. Nie śmiał pozostać dłużej niż kilka chwil po
złapaniu małpki, te zaś kilka chwil poświęcił na dalsze zapewnienia o szczerej i głębokiej
wdzięczności za dobroć Sary. Ta psotnica, dodał głaszcząc małpkę, nie jest w gruncie rzeczy
taka zła, na jaką wygląda, i bawi czasem jego pana, który jest bardzo chory. Panu Ram Dassa
byłoby na pewno przykro, gdyby jego ulubienica uciekła i zaginęła. Skłonił się raz jeszcze, po
czym wyszedł przez okno i przemknął się po dachu równie zwinnie jak przed chwilą małpka.
Gdy odszedł, Sara stała nadal pośrodku swego pokoiku i myślała o wielu rzeczach, które
ożyły jej w pamięci na widok twarzy i zachowania się Hindusa. Było to dziwne, że ona -
popychadło, nie dalej jak godzinę temu lżone i łajane przez kucharkę - przed kilku laty
zaledwie znajdowała się w otoczeniu ludzi, którzy traktowali ją tak jak Ram Dass, którzy
kłaniali się, kiedy przechodziła, którzy omal dotykali czołami ziemi, kiedy do nich
przemówiła, którzy byli jej sługami i niewolnikami. Teraz wydawało się to snem, snem, który
minął i nigdy już nie wróci. Wiedziała, jaką przyszłość planuje dla niej panna Minchin.
Dopóki jest jeszcze za młoda, żeby móc być nauczycielką, ma pełnić funkcję służącej i
dziewczynki na posyłki, powinna jednak zachować w pamięci wszystko, czego się nauczyła, a
ponadto w jakiś niezbadany sposób powiększać zasób wiadomości. Winna spędzać większość
wieczorów na nauce. Egzaminowano ją zresztą w nieregularnych odstępach czasu i wiedziała,
że zostanie surowo napomniana, jeśli nie poczyni spodziewanych postępów. Sekret tej sprawy
nietrudno było rozszyfrować, choć Sara nie uświadamiała sobie tego. Panna Minchin
orientowała się doskonale, że Sara może obywać się bez nauczycieli, tak wielkie bowiem są
jej zdolności i pragnienie wiedzy. Wystarczało dać jej tylko książki, a pochłaniała je i w
końcu umiała je wprost na pamięć. Można było mieć pewność, że dziewczynka za kilka lat
stanie się bardzo użyteczną nauczycielką. Takie więc były plany dotyczące przyszłości Sary -
po dojściu do odpowiedniego wieku miała harować w klasie tak samo, jak teraz harowała w
kuchni. Oczywiście będzie musiała wówczas dostać trochę przyzwoitsze ubranie, będzie to
jednak ubranie jak najskromniejsze i brzydkie, żeby wyglądała w nim zawsze raczej na służącą
niż na nauczycielkę. Oto było wszystko, czego Sara mogła się spodziewać, stała więc teraz
bez ruchu, zastanawiając się nad tym.
Naraz olśniła ją pewna myśl, pod wpływem której rumieniec zabarwił jej policzki, a w
oczach zapaliły się błyski ożywienia. Wyprostowała chude ramiona i podniosła głowę.
- Cokolwiek się zdarzy - rzekła - nic nie zdoła zmienić jednej rzeczy. Jeżeli jestem
księżniczką w łachmanach, mogę być księżniczką w duszy. Nic łatwiejszego, jak być
księżniczką w szacie ze złotogłowiu, ale to znacznie większe zwycięstwo być wciąż
księżniczką, kiedy nikt o tym nie wie. Na przykład Maria Antonina... Była w więzieniu,
straciła tron, osiwiała, miała na sobie tylko prostą, czarną suknię, tłum lżył ją i przezywał
wdową Kapet. A przecież była w gruncie rzeczy znacznie bardziej królewska wtedy niż
wówczas, kiedy pędziła wystawne życie, otoczona przepychem. Mnie ona w tym właśnie
okresie podoba się najbardziej.
Nie była to zresztą nowa myśl. Sara od dawna już czerpała z niej pociechę w najcięższych
dniach i chodziła po domu z wyrazem twarzy, którego panna Minchin nie potrafiła zrozumieć i
który irytował ją Ogromnie, zdawało się bowiem, że dziewczynka żyje jakimś ukrytym życiem
wewnętrznym, stawiającym ją ponad resztą świata. Rzekłby kto, że Sara nie słyszy wcale
skierowanych do niej przykrych i szorstkich słów, a jeśli je nawet słyszy, nie dotykają one jej
najzupełniej. Niekiedy w trakcie jakiejś ostrej, władczej reprymendy panna Minchin
napotykała spokojne spojrzenie ponad wiek dojrzałych oczu, w których głębi czaił się jakby
uśmiech. Nie wiedziała, że Sara w takich wypadkach mówi w duchu:
„Nie wiesz, że przemawiasz w ten sposób do księżniczki i gdybym tylko zechciała,
mogłabym jednym skinieniem ręki posłać cię na śmierć. Ale daruję ci, gdyż jestem
księżniczką, a ty jesteś biedną, głupią, niedobrą starą kobietą, która postępuje tak, bo nie
potrafi inaczej“.
Takie monologi wewnętrzne zajmowały ją i bawiły niesłychanie, czerpała też z nich w
dziwny sposób pociechę, a to niewątpliwie, było dla niej z korzyścią. Gdy skupiła myśl na tym
temacie, nie dosięgały jej złośliwości otoczenia i dzięki temu sama nie stawała się szorstka i
złośliwa.
„Księżniczka musi być uprzejma i wytworna“ - mówiła sobie Sara.
Gdy więc służące naśladując ton swojej chlebodawczyni traktowały ją ordynarnie i
wydawały jej opryskliwe rozkazy, Sara podnosiła głowę i odpowiadała im z tak wyszukaną
grzecznością, że częstokroć wybałuszały na nią oczy.
6
- Ta mała przybiera takie tony, jakby pochodziła z Pałacu Buckingham - mówiła czasem
kucharka parskając śmiechem. - Już ja tam nieraz ją zbesztam, ale muszę przyznać, że ona
nigdy się nie odszczekuje. Zawsze jest grzeczna: „Dziękuję bardzo“, „Proszę bardzo“,
„Przepraszam. bardzo“. Sypie tu po kuchni tymi „proszę“ i „dziękuję“ jak gdyby nigdy nic.
***
Nazajutrz po przygodzie z Ram Dassem i jego małpką Sara była w klasie ze swymi małymi
uczennicami. Po skończonej lekcji składała zeszyty, myśląc w trakcie tego o różnych rzeczach,
7
które musieli robić królowie i książęta w przebraniu - Alfred Wielki na przykład przypalił
kiedyś ciastka i żona pastucha wycięła mu policzek. Jakże musiała się przerazić, kiedy
dowiedziała się, co właściwie zrobiła! Gdyby panna Minchin dowiedziała się, że ona, Sara,
której palce wyłażą niemal z dziurawych bucików, jest księżniczką, prawdziwą księżniczką!
Oczy Sary przybrały w tej chwili wyraz, którego panna Minchin najbardziej nie lubiła.
Przełożona znajdowała się w pobliżu; w przystępie furii, której nie zdołała opanować,
podbiegła do dziewczynki i uderzyła ją w twarz - zupełnie tak samo jak ongi żona pastucha
spoliczkowała króla Alfreda.
Sara drgnęła. Obudzona tak brutalnie z marzeń, stała przez chwilę nieruchomo. Potem, sama
nie zdając sobie z tego sprawy, zaśmiała się cicho.
- Czego się śmiejesz, zuchwała, bezczelna dziewczyno? - zawołała panna Minchin.
Sarze wystarczyło kilku sekund, aby odzyskać panowanie nad sobą i przypomnieć sobie, że
jest księżniczką. Twarz paliła ją od uderzenia.
- Myślałam o czymś - odparła.
- Przeproś mnie natychmiast - rozkazała panna Minchin.
Sara zawahała się przed odpowiedzią.
- Przepraszam panią za to, że się roześmiałam, jeżeli to było niegrzeczne - powiedziała - ale
nie przeproszę za to, że o czymś myślałam.
- O czym myślałaś? - nalegała panna Minchin. - Jak śmiesz w ogóle myśleć? O czym
myślałaś?
Jessie zachichotała i trąciła się łokciem z Lawinią. Wszystkie dziewczynki podniosły głowy
znad książek. Ożywiały się zawsze, kiedy panna Minchin napadała na Sarę. Sara zwykle
mówiła w odpowiedzi coś dziwnego i nigdy nie miała wystraszonej miny. Teraz też nie
wyglądała wcale na wylęknioną, chociaż twarz jej pałała, a oczy lśniły jak gwiazdy.
- Myślałam - odparła wyniośle, ale bardzo uprzejmie - że pani nie wie, co robi.
- Że ja nie wiem, co robię? - powtórzyła panna Minchin głosem zdławionym ze zdumienia.
- Tak - rzekła Sara. - I myślałam o tym, co by się stało, gdybym była księżniczką, a pani
uderzyłaby mnie w twarz - co zrobiłabym wówczas z panią. I myślałam, że gdybym była
księżniczką, pani nigdy by się na to nie odważyła, cokolwiek bym zrobiła czy powiedziała. I
myślałam o tym, jakby się pani zdziwiła i przeraziła, gdyby dowiedziała się pani nagle, że...
Miała wyimaginowany obraz tak wyraźnie przed oczami, że mówiła tonem, który wywarł
wrażenie nawet na pannie Minchin. Tej ciasnej, pozbawionej wyobraźni osobie zdawało się
przez chwilę, że zuchwalstwo dziewczynki musi mieć jakieś realne podstawy.
- O czym.? - krzyknęła. - Gdybym się o czym dowiedziała?
- Że jestem rzeczywiście księżniczką - odparła Sara - i mogę robić wszystko... wszystko, co
mi się spodoba.
Dziewczynki jak jedna otworzyły szeroko oczy. Lawinia wychyliła się z ławki, żeby lepiej
widzieć.
- W tej chwili idź do swojego pokoju! - zawołała panna Minchin przerywanym głosem. -
Wyjdź z klasy! Panienki, proszę zająć się lekcją!
Sara złożyła lekki ukłon.
- Przepraszam, że się roześmiałam, jeżeli to było niegrzeczne - powiedziała i wyszła z klasy,
gdzie tymczasem panna Minchin czyniła najwyższe wysiłki, żeby opanować wściekłość, a
dziewczynki pochylone nad książkami szeptały z ożywieniem.
- Widziałaś? Widziałaś, jak dziwnie wyglądała? - wybuchnęła Jessie. - Wcale bym się nie
zdziwiła, gdyby się w końcu okazało, że ona czymś takim jest. Wyobraź sobie tylko, co by to
było!
Rozdział XII. PO TAMTEJ STRONIE
MURU.
Kiedy się mieszka w jednym szeregu domów, myśli się niekiedy z zainteresowaniem o tym,
co też się dzieje po tamtej stronie ściany naszego pokoju. Sara zabawiała się często w ten
sposób, że usiłowała wyobrazić sobie, co kryje się za murem dzielącym Pierwszorzędny
Zakład Naukowy dla Młodych Panien od domu pana z Indii. Wiedziała, że klasa przylega do
gabinetu pana z Indii, i miała nadzieję, że mur jest dość gruby, aby wrzawa wybuchająca
niekiedy po lekcjach nie zakłócała choremu spokoju.
- Wiesz, lubię go coraz bardziej - zwierzyła się pewnego razu Ermengardzie - i nie
chciałabym, żeby przeszkadzały mu szkolne hałasy. Zaliczyłam go już do swoich przyjaciół.
Można uważać za przyjaciela człowieka, z którym się nawet nigdy nie rozmawiało. Jeżeli się
go obserwuje, myśli o nim i ma dla niego współczucie, wydaje się on w końcu jakby bliskim
krewnym. Jestem czasem wprost niespokojna, kiedy widzę, że doktor przychodzi dwa razy
dziennie.
- Ja mam niewiele krewnych - odpowiedziała Ermengarda z namysłem - i bardzo się z tego
cieszę. Nie lubię nawet tych krewnych, których mam. Moje obie ciotki wciąż mówią: „Bój się
Boga, Ermengardo, jakaś ty gruba! Nie powinnaś jeść słodyczy!“ A wuj zadaje mi zawsze
takie pytania: „Kiedy Edward Trzeci wstąpił na tron?“ albo „Kto umarł od tego, że przejadł
się minogami?“
Sara roześmiała się.
- Ludzie, z którymi się nigdy nie rozmawia, nie mogą zadawać takich pytań - rzekła - a
zresztą jestem, pewna, że pan z Indii nie zadawałby ich, gdyby nawet znał cię bardzo dobrze.
Ja go bardzo lubię.
Sara polubiła Wielką Rodzinę, bo robiła wrażenie szczęśliwej, pana. z Indii natomiast
polubiła, bo wyglądał na człowieka nieszczęśliwego. Widocznie nie odzyskał jeszcze zdrowia
po jakiejś bardzo ciężkiej chorobie. W kuchni - gdzie oczywiście służące w jakiś niezbadany
sposób miały o wszystkim dokładne informacje - wiele o nim rozmawiano. Nie był
oczywiście wcale Hindusem, lecz Anglikiem, który mieszkał tylko przez długie lata w Indiach.
Spotykały go w życiu wielkie niepowodzenia, groziła mu przez pewien czas katastrofa
majątkowa, sądził więc sam, że jest doszczętnie zrujnowany i zhańbiony bez ratunku. Był to
dla niego tak wielki wstrząs, że rozchorował się na zapalenie mózgu i o mało nie umarł. Nie
może odtąd powrócić do zdrowia, chociaż dzięki pomyślnej zmianie losu odzyskał cały swój
majątek. Kłopoty jego i niepowodzenia miały jakiś związek z kopalniami.
- Z kopalniami diamentów! - wyjaśniła kucharka. - No, ja to już nigdy nie ulokuję swoich
oszczędności w żadnych kopalniach, a w każdym razie nie w kopalniach diamentów - dodała
zerkając spod oka na Sarę. - Wszyscy coś o tym wiemy.
„Przeżywał to samo, co mój tatuś - pomyślała Sara. - I zachorował tak samo jak mój tatuś,
tyle że nie umarł“.
Czuła więc do pana z Indii jeszcze większą sympatię niż przedtem. Kiedy posyłano ją po coś
wieczorem, była z tego nawet zadowolona, bo zdarzało się czasem, że w sąsiednim domu nie
spuszczono jeszcze stor. Mogła wówczas zajrzeć do przytulnego pokoju i rzucić okiem na
swego przybranego przyjaciela. Gdy nikogo nie było w pobliżu, przystawała niekiedy i
trzymając się żelaznej balustrady życzyła mu dobrej nocy, jak gdyby mógł ją słyszeć.
„Być może czuje pan to, jeżeli nawet nie słyszy - myślała sobie. - Być może życzliwe myśli
docierają w jakiś sposób do ludzi poprzez okna, drzwi i mury. Być może, sam nie wiedząc
czemu, odczuwa pan trochę ciepła i radości, kiedy stoję tutaj na zimnie i życzę panu, żeby
znowu był zdrów i szczęśliwy“. - Tak mi pana okropnie żal - szeptała z przejęciem. -
Chciałabym, żeby miał pan „małą przyjaciółkę“, która pielęgnowałaby pana, jak ja
pielęgnowałam tatusia, kiedy go bolała głowa. Chciałabym sama być dla pana „małą
przyjaciółką“, kochany mój biedaku! Dobranoc... dobranoc... Życzę zdrowia i pomyślności!
Potem odchodziła, czując sama, że jest jej jakoś cieplej i weselej na duszy. Żywiła dla niego
tak gorące współczucie, że zdawało jej się, iż on musi je wyczuwać, gdy siedzi samotnie
przed kominkiem, zawsze niemal w ciepłym szlafroku, prawie zawsze z czołem wspartym na
ręce, wpatrując się ze smutkiem w ogień. Sprawiał na Sarze wrażenie człowieka, którego
wciąż jeszcze gnębi jakieś ciężkie zmartwienie, nie zaś takiego, co ma już troski i kłopoty
poza sobą.
***
Jeżeli istotnie tak było - jeśli pan z Indii miał jakieś zmartwienie, o którym nie słyszała
nawet służba - ojciec Wielkiej Rodziny, nazwany przez Sarę panem Montmorency, powinien
był jej zdaniem coś o tym wiedzieć. Pan Montmorency często odwiedzał pana z Indii,
odwiedzały go również pani Montmorency i wszystkie ich dzieci, chociaż nie tak często.
Widocznie lubił najbardziej dwie starsze dziewczynki - Jankę i Norę, te, co się tak przelękły,
kiedy ich braciszek Donald dał Sarze sześć pensów. Miał zresztą w ogóle słabość do dzieci, a
zwłaszcza do małych dziewczynek. Janka i Nora odwzajemniały mu się szczerą sympatią i
cieszyły się ogromnie, ilekroć wolno im było po południu pójść do niego z wizytą, mimo iż
musiały się podczas tych wizyt zachowywać bardzo grzecznie i spokojnie, gdyż pan z Indii był
bardzo chory.
- Biedny, tak źle się wciąż czuje - mówiła Janka - ale powiada, że z nami jest mu weselej.
Więc staramy się go rozweselać bardzo cichutko.
Janka była najstarsza z rodzeństwa i trzymała resztę dzieci w ryzach. Ona decydowała, kiedy
wolno prosić pana z Indii, żeby opowiadał o Indiach, ona pilnowała, czy gospodarz nie jest
już zmęczony, a wówczas dawała znak do odejścia i wołała Rama Dassa, żeby zajął swoje
miejsce przy chorym. Dzieci przepadały za Hindusem. Gdyby umiał mówić innym językiem
prócz hindustani, potrafiłby im opowiadać tysiące pasjonujących historii. Pewnego razu Janka
opowiedziała panu z Indii (który w rzeczywistości nazywał się Carrisford) o spotkaniu z
„dziewczynką, która nie jest żebraczką“. Opowiadanie to zainteresowało pana Carrisforda,
cała sprawa zaś jeszcze bardziej go zaciekawiła, gdy dowiedział się od Ram Dassa o
przygodzie na dachu. Ram Dass opisał mu bardzo plastycznie nędzny pokoik na poddaszu -
nagą podłogę, odłupany tynk, zardzewiałą, pustą kratę kominka, twarde, wąskie łóżko.
- Carmichael - zwrócił się pan Carrisford do ojca Wielkiej Rodziny po wysłuchaniu tego
opisu - zastanawiam się nad tym, ile też pokoików na poddaszu przy tym placu wygląda tak jak
ten i ile też nieszczęsnych małych posługaczek sypia na takim posłaniu, gdy ja przewracam się
bezsennie na puchowych poduszkach, przytłoczony ciężarem bogactw, które w większej swej
części nie należą do mnie.
- Drogi przyjacielu - odparł pogodnie pan Carmichael - im prędzej przestanie się pan
zadręczać, tym lepiej będzie dla pana. Gdyby posiadał pan nawet wszystkie skarby Indii, nie
zdoła pan usunąć niedostatku i nędzy na całym świecie, jeżeli zaś zacznie pan
przemeblowywać wszystkie poddasza przy tym placu, pozostaną jeszcze wszystkie poddasza
przy innych placach i ulicach, które należałoby doprowadzić do ludzkiego stanu. Tyle tylko
panu powiem!
Pan Carrisford siedział przygryzając wargi i wpatrując się w rozżarzone węgle na kominku.
- Jak pan sądzi - rzekł wolno, po dłuższej pauzie - jak pan sądzi, czy to możliwe... czy to
prawdopodobne, aby tamta dziewczynka - dziewczynka, o której ani na chwilę chyba nie
przestaję myśleć - znajdowała się w takich warunkach jak to biedactwo w sąsiednim domu?
Pan Carmichael spojrzał na niego niepewnie. Wiedział, że dla zdrowia fizycznego i
psychicznego człowieka nie ma nic gorszego od tego rodzaju bezpłodnych rozważań.
- Jeżeli dziewczynka ze szkoły madame Pascal w Paryżu jest tą, której pan szuka - odparł
uspokajającym tonem - to znajduje się ona zapewne pod opieką ludzi życzliwych i
odpowiedzialnych. Zaadoptowali ją dlatego, że była ukochaną przyjaciółką ich zmarłej
córeczki. Są to Rosjanie, jak twierdzi madame Pascal, bardzo zamożni i nie mają innych
dzieci.
- Że też ta wstrętna kobieta nie wie, dokąd oni zabrali dziecko! - zawołał pan Carrisford.
Pan Carmichael wzruszył ramionami.
- To sprytna Francuzka, kuta na cztery nogi. Była zapewne szczęśliwa, że może się pozbyć
dziewczynki, która po śmierci ojca została zupełnie bez środków do życia. Kobiety jej typu
nie troszczą się o przyszłość dzieci, które mogą stać się dla nich ciężarem. Przybrani zaś
rodzice znikli nie pozostawiając po sobie żadnych śladów.
- Ale sam pan mówi: „jeżeli to jest ta dziewczynka, której szukam“. Mówi pan „jeżeli“. Nie
mamy pewności. Była różnica w nazwisku.
8
- Pani Pascal wymawiała je raczej jak gdyby „Carew“ niż „Crewe“ - ale może to być tylko
kwestia wymowy. Okoliczności były uderzająco podobne. Oficer angielski stacjonowany w
Indiach umieścił w szkole swoją córeczkę. Matka jej nie żyła. Oficer ten umarł nagle po
stracie majątku. - Pan Carmichael urwał nagle, jak gdyby olśniła go jakaś nowa myśl. - Czy
jest pan pewien, że dziewczynkę umieszczono w paryskiej szkole? Czy jest pan pewien, że to
był Paryż?
- Mój drogi - żachnął się rozgoryczony Carrisford - niczego nie jestem pewien. Ralf Crewe i
ja przyjaźniliśmy się ogromnie jako chłopcy, ale po skończeniu szkoły nie widzieliśmy się aż
do chwili spotkania w Indiach. Byłem wówczas pochłonięty wspaniałymi perspektywami
moich kopalni. Perspektywy te olśniły również i Ralfa. Cała sprawa była tak gigantyczna i
oszałamiająca, że obaj straciliśmy głowę. Przy spotkaniach o niczym innym prawie nie
mówiliśmy. Wiedziałem tylko, że dziewczynka jest gdzieś w szkole. Nie pamiętam nawet, skąd
o tym wiedziałem.
Na twarzy jego znać było podniecenie. Denerwował się zawsze, gdy w pamięci jego,
osłabionej jeszcze po przebytej chorobie, zaczynały odżywać wspomnienia minionych
niepowodzeń.
Pan Carmichael wpatrywał się w niego z niepokojem. Musiał zadać jeszcze kilka pytań,
wiedział jednak, że należy je zadawać ostrożnie.
- Ale miał pan powody do przypuszczeń, że szkoła znajduje się w Paryżu?
- Tak, bo matka jej była Francuzką i słyszałem, że pragnęła, aby dziewczynka kształciła się
w Paryżu. Sądziłem więc, że prawdopodobnie jest w Paryżu.
- Tak - przyznał pan Carmichael - wydaje się to bardzo prawdopodobne.
Pan z Indii pochylił się do przodu i uderzył w stół długą, wychudłą dłonią.
- Proszę pana - rzekł - ja muszę ją odnaleźć. Jeżeli żyje, to przecież, gdzieś jest. Jeżeli
została bez środków do życia i bez przyjaciół, stało się to z mojej winy. Jakże człowiek może
odzyskać równowagę umysłu, gdy ciąży mu taka sprawa? Odkrycie złóż diamentowych w
kopalniach urzeczywistniło nasze najśmielsze marzenia, a tymczasem córka biednego Ralfa
Crewe być może żebrze na ulicy!
- Niechże się pan uspokoi - prosił pan Carmichael. - Niech się pan pociesza tym, że gdy ją
pan znajdzie, będzie pan mógł przekazać jej wielką fortunę.
- Czemu nie byłem dość silny, aby wytrwać na posterunku, kiedy sytuacja wyglądała
najgorzej? - jęknął Carrisford w udręce. - Sądzę zresztą, że wytrwałbym, gdybym nie był
odpowiedzialny za pieniądze innych ludzi. Biedny Crewe włożył w to przedsięwzięcie cały
swój majątek do ostatniego grosza. Ufał mi, bo mnie kochał. I umarł w przekonaniu, że to ja go
9
zrujnowałem. Ja, Tom Carrisford, z którym grał w Eton w krykieta. Za jakiegoż łajdaka
musiał mnie uważać!
- Niech pan nie robi sobie tak gorzkich wyrzutów.
- Nie robię sobie wyrzutów o to, że przedsięwzięciu naszemu groziła katastrofa. Wyrzucam
sobie, żem stracił odwagę. Uciekłem jak oszust i złodziej, bo nie mogłem spojrzeć w oczy
najlepszemu przyjacielowi i powiedzieć mu, że zrujnowałem jego i jego córkę.
Zacny ojciec Wielkiej Rodziny położył rękę na ramieniu Carrisforda.
- Uciekł pan dlatego, że mózg pański nie wytrzymał tak wielkiego napięcia i tak wielkich
tortur moralnych - rzekł. - Był pan już wtedy półprzytomny. Gdyby nie choroba, wytrwałby pan
i walczyłby do końca. W dwa dni po wyjeździe był już pan w szpitalu, przywiązany do łóżka,
majacząc w gorączce. Niech pan o tym pamięta.
Carrisford zasłonił twarz rękami.
- Tak - jęknął. - Groza i przerażenie doprowadziły mnie do utraty zmysłów. Nie spałem od
wielu tygodni. Owej nocy, kiedy zataczając się wybiegłem z domu, widziałem wszędzie
wokoło ohydne potwory, szydzące ze mnie i wykrzywiające się złośliwie.
- To dostateczne wytłumaczenie - mówił dalej pan Carmichael. - Człowiek chory na
zapalenie mózgu nie mógł zachować jasnego sądu!
Carrisford potrząsnął głową.
- Kiedy odzyskałem przytomność, biedny Crewe już nie żył. A ja nic nie pamiętałem. Przez
wiele miesięcy nie pamiętałem wcale o dziewczynce. Nawet wtedy, kiedy zacząłem sobie
przypominać o jej istnieniu, wszystko tonęło w nieprzeniknionej mgle.
Urwał na chwilę i potarł czoło.
- Jeszcze teraz niekiedy mgła zaściela mi pamięć, kiedy usiłuję sobie coś przypomnieć.
Musiałem przecież słyszeć od Ralfa, w jakiej szkole ją umieścił. Jak pan sądzi?
- Być może nie mówił panu o tym dokładnie. Pan zdaje się nigdy nawet nie słyszał jej
imienia?
- Ralf mówił o niej zawsze pieszczotliwie: „Moja mała przyjaciółka“. Ale te przeklęte
kopalnie wyparły nam wszystko z głowy. Nie mówiliśmy o niczym innym. Jeżeli Ralf
wymienił nawet kiedyś nazwę szkoły, to nie pamiętam tego... nie pamiętam. I nigdy już sobie
nie przypomnę.
- No, no, niech się pan tak nie przejmuje - rzekł Carmichael. - Znajdziemy ją w końcu.
Będziemy w dalszym ciągu szukali tych poczciwych Rosjan pani Pascal. Ona sądzi, że ci
państwo mieszkają w Moskwie. Przyjmiemy to za punkt wyjścia. Pojadę do Moskwy.
- Gdybym był w stanie, pojechałbym z panem - rzekł Carrisford - ale mogę tylko siedzieć
tutaj otulony w futra i patrzeć w ogień. Kiedy się wpatruję w ogień, wydaje mi się, że wyziera
z niego młoda, wesoła twarz Ralfa. Patrzy na mnie tak, jak gdyby mnie o coś pytał. Czasami
też śni mi się w nocy. Wtedy zawsze staje przy mnie i zadaje mi to samo pytanie słowami. Czy
domyśla się pan, co mówi?
- Chyba nie - odrzekł cicho pan Carmichael.
- Pyta zawsze: „Tom, Tom, gdzie jest moja mała przyjaciółka?“ - Carrisford chwycił
adwokata za rękę. - Muszę mu na to odpowiedzieć, muszę! - zawołał. - Niech mi pan pomoże
ją odnaleźć. Niech mi pan pomoże!
***
Po drugiej stronie muru Sara siedziała na swoim stryszku rozmawiając z Melchisedekiem,
który przyszedł na wieczorny posiłek.
- Trudno było dzisiaj być księżniczką, Melchisedeku - mówiła. - Trudniej niż zwykle. Robi
się to coraz trudniejsze, gdy nadchodzi zimna jesień i na ulicach jest błoto. Lawinia roześmiała
się dziś z mojej zabłoconej spódnicy, kiedy mijałam ją w hallu. Chciałam jej się odciąć - i
ledwie się powstrzymałam w porę. Księżniczka nie może odcinać się impertynencko. Ale
musiałam ugryźć się w język, żeby się powstrzymać. Popołudnie było dzisiaj bardzo zimne,
Melchisedeku. I wieczór jest zimny.
Nagle złożyła ciemną główkę na ramionach, jak to często robiła, kiedy była sama.
- O tatusiu - szepnęła - jakże dawny wydaje mi się ten czas, kiedy byłam twoją „małą
przyjaciółką“!
Oto, co działo się tego wieczora po obu stronach muru.
Rozdział XIII. DZIECKO ULICY.
Zima była wyjątkowo ciężka. Zdarzały się dni, kiedy Sara idąc po sprawunki brnęła w
śniegu, zdarzały się gorsze jeszcze dni. kiedy śnieg topniał, tworząc grząskie błoto, oraz inne
dni, kiedy spadała tak gęsta mgła, że lampy na ulicach paliły się od rana i Londyn wyglądał tak
jak owego popołudnia przed kilku laty, gdy powóz wiózł Sarę i jej ojca na pensję panny
Minchin. W takie dni okna domu, w którym mieszkała Wielka Rodzina, wyglądały szczególnie
wesoło i pociągająco, gabinet zaś, w którym siadywał pan z Indii, mienił się w świetle
kominka soczystymi barwami Wschodu. Poddasze jednak w takie dni wyglądało ponuro i
okropnie. Nie było już zachodów i wschodów słońca do oglądania, gwiazdy, jak się Sarze
zdawało, przestawały w ogóle świecić. Nad okienkiem w dachu nawisały ciężkie chmury,
szare lub brunatne, zlewające szyby gęstym, zimnym deszczem. O czwartej po południu, jeśli
nawet nie było mgły, zapadał już zmrok. Gdy trzeba było pójść po coś na poddasze, Sara
musiała zapalać świeczkę. Kobiety w kuchni były w złym humorze i bardziej skłonne do
irytacji niż zazwyczaj. Rózia harowała jak mała niewolnica.
- Gdyby nie panienka - rzekła pewnego wieczora ochrypłym głosikiem - gdyby nie panienka,
nie Bastylia i nie to, że jestem więźniem z sąsiedniej celi, na pewno bym już umarła. Jakie to
wszystko wydaje się teraz prawdziwe, co? Pani przełożona z każdym dniem coraz bardziej
jest podobna do naczelnika więzienia. Jakbym widziała te wielkie klucze, które, jak panienka
mówi, powinna nosić. A kucharka jest jak okrutny dozorca. Proszę mi jeszcze opowiedzieć,
panienko, proszę mi opowiedzieć o podziemnym korytarzu, który wykopaliśmy pod murami.
- Opowiem ci o czymś cieplejszym - powiedziała Sara szczękając zębami. - Przynieś swój
koc i okryj się nim, a ja się owinę swoim, przytulimy się do siebie na łóżku i opowiem ci o
lesie podzwrotnikowym, w którym dawniej mieszkała małpka pana z Indii. Kiedy widzę, jak
ona siedzi na stole przy oknie i patrzy tak smutno na ulicę, zawsze mam wrażenie, że myśli
pewnie o lesie podzwrotnikowym, w którym bujała się uczepiona ogonem palmy kokosowej.
Ciekawa jestem, kto ją złapał i czy zostawiła dzieci, które spodziewały się, że przyniesie im
orzechy kokosowe.
- Tak, to jest cieplejsze, panienko - rzekła Rózia z wdzięcznością - ale nawet Bastylia jakoś
mnie rozgrzewa, kiedy panienka zaczyna o niej opowiadać.
- To dlatego, że myślisz o czymś innym - stwierdziła Sara otulając się tak szczelnie kocem,
że wyglądała spod niego tylko jej drobna, smagła twarzyczka. - Zauważyłam to nieraz. Kiedy
naszemu ciału jest źle, trzeba zmusić mózg; żeby zajął się czymś innym.
- Panienka to potrafi? - wyjąkała Rózia wpatrując się w nią z podziwem.
Sara ściągnęła brwi.
- Czasami udaje mi się to, a czasem nie - rzekła mężnie. - Ale kiedy się udaje, wtedy
wszystko jest dobrze. A przypuszczam, że udawałoby się nam zawsze, gdybyśmy się w tym
wprawiali dość często. Ostatnio wprawiam się stale i przychodzi mi to łatwiej niż dawniej.
Kiedy wszystko składa się najgorzej - po prostu okropnie - wytężam wszystkie siły i
wyobrażam sobie, że jestem księżniczką. Mówię sobie: „Jestem księżniczką, a poza tym
wróżką, nic nie może mnie więc dotknąć ani dosięgnąć“. Nie masz pojęcia, jak się wówczas
zapomina o wszystkich przykrościach - dodała ze śmiechem.
Miała dość sposobności do wprawiania się w myśleniu o czymś innym i wiele sposobności,
aby móc stwierdzić sama wobec siebie, czy jest księżniczką, czy też nie. Najgorsza próba
nastąpiła wszakże pewnego posępnego dnia, którego, jak często o tym później myślała, nie
miała chyba nigdy zapomnieć.
Przez kilka dni lał nieustannie deszcz, na śliskich ulicach panował przenikliwy ziąb, błoto
było wszędzie - lepkie londyńskie błoto - a lodowata, gęsta mgła przenikała przechodniów do
kości. Sara miała oczywiście kilka długich i męczących kursów do odbycia - zawsze tak się
składało w podobne dni - a potem wciąż posyłano ją dokądś znowu, aż wreszcie liche jej
ubranie przemokło do nitki. Śmieszne, wytarte pióra na zniszczonym kapeluszu wyglądały
jeszcze żałośniej i śmieszniej niż zazwyczaj a przydeptane buciki tak nasiąkły wilgocią, że nie
wchłaniały już więcej wody. Na dodatek pozbawiono ją obiadu, gdyż panna Minchin właśnie
tego dnia postanowiła za coś ją ukarać. Dziewczynka była tak zziębnięta, głodna i zmęczona,
że twarz jej ściągnęła się i zaostrzyła, toteż od czasu do czasu jakaś poczciwa dusza mijając ją
na ulicy spoglądała na nią ze współczuciem. Sara jednak o tym nie wiedziała. Szła szybko
ulicą, starając się zmusić do myślenia o czymś innym. Było to doprawdy bardzo jej w tej
chwili potrzebne, starała się więc „udawać“ i „wyobrażać sobie na niby“ z całych sił, jakie
jej jeszcze pozostały. Tym razem jednak szło to oporniej niż kiedykolwiek i parę razy miała
nawet wrażenie, że wysiłki te nie zmniejszają wcale uczucia zimna i głodu, lecz je potęgują.
Nie dawała wszakże za wygraną i starając się nie zważać na wodę chlupiącą w podartych
bucikach ani na wiatr usiłujący zerwać z niej cienki żakiecik, mówiła sobie w duchu:
„Przypuśćmy, że mam na sobie suche ubranie. Przypuśćmy, że mam całe, mocne buty, długi,
ciepły płaszcz, wełniane pończochy i nowiutki parasol. I przypuśćmy... przypuśćmy, że w
pobliżu piekarni, w której sprzedają gorące bułeczki, znajdę sześć pensów - które do nikogo
nie należą... Wchodzę wtedy do sklepu, kupuję sześć najgorętszych bułeczek i zjadam je
wszystkie na poczekaniu“.
Na świecie zdarzają się czasem rzeczy bardzo dziwne.
To, co zdarzyło się Sarze, było niewątpliwie taką dziwną rzeczą. Mówiąc to wszystko do
siebie, miała właśnie przejść przez ulicę. Błoto było okropne - musiała brnąć w nim niemal po
kostki. Starała się stąpać jak najostrożniej, ale niewiele jej to pomogło, tyle że musiała patrzeć
przy tym na nogi i na błoto i patrząc tak - już przed samym chodnikiem - zobaczyła w rynsztoku
coś błyszczącego. Była to srebrna moneta - mała monetka, zdeptana niezliczonymi stopami, a
mimo to trochę jeszcze błyszcząca. Nie sześć pensów wprawdzie, ale też nie o wiele mniej -
monetka czteropensowa.
Znalazła się ona w mgnieniu oka w sinoczerwonej dłoni Sary.
- Och! - zawołała dziewczynka. - To naprawdę! Naprawdę!
I w tej chwili, proszę mi wierzyć, spojrzała na sklep naprzeciwko. I była to piekarnia, a
rumiana, tęga, wesoła kobieta stawiała właśnie w. oknie tacę gorących bułeczek prosto z pieca
- wielkich, pulchnych, lśniących bułeczek maślanych z rodzynkami.
Sarze przez chwilę zakręciło się w głowie - od nagłego wstrząsu, od widoku bułeczek i od
cudownego zapachu świeżego pieczywa, płynącego z sutereny sklepu.
Wiedziała, że może bez wahania zużyć znalezione pieniądze. Moneta leżała w błocie
zapewne od dłuższego czasu i właściciela jej nie sposób było odnaleźć w potoku ludzkim
przepływającym przez cały dzień tą ulicą.
„Wejdę jednak i zapytam właścicielki piekarni, czy nic nie zgubiła“ - powiedziała Sara.
Przeszła przez chodnik i postawiła przemoczoną nogę na stopniu. W tej chwili zobaczyła
coś, co sprawiło, że się zatrzymała.
Była to drobna figurka, jeszcze bardziej żałosna i wynędzniała od niej - drobna figurka,
która wyglądała raczej jak kłębek łachmanów, z którego wystawały małe, nagie, czerwone,
pokryte błotem stopy, wystawały zresztą tylko dlatego, że łachmany, którymi ich właścicielka
starała się je przykryć, były nie dość długie. Nad łachmanami widniała zmierzwiona czupryna
i brudna twarzyczka z wielkimi, zapadniętymi oczami.
Sara poznała od razu, że dziewczynka jest głodna, i serce ścisnęło jej się nagłym
współczuciem.
„Oto dziecko ulicy” - powiedziała do siebie z westchnieniem - „i jest jeszcze bardziej
głodne ode mnie“.
Dziewczynka - „dziecko ulicy“ - spojrzała na Sarę i usunęła się na bok, żeby pozwolić jej
przejść. Przyzwyczajona była do tego, że musi wszystkim usuwać się z drogi. Wiedziała, że
jeśli policjant ją zobaczy, każe jej natychmiast iść dalej.
Sara zawahała się chwilę, ściskając czteropensową monetkę. Potem zwróciła się do małej.
- Czy jesteś głodna? - zapytała.
Dziewczynka usunęła się jeszcze trochę w bok.
- Ojej, jeszcze jak! - powiedziała zachrypniętym głosem. - Jeszcze jak!
- Czyś nie jadła obiadu? - pytała Sara.
- Ani obiadu - odpowiedziała dziewczynka jeszcze bardziej zachrypniętym głosem, kuląc się
w swoich łachmanach - ani śniadania... ani kolacji... Nic.
- Odkąd?
- Bo ja wiem? Dzisiaj nie dostałam nic... nigdzie. Prosiłam i prosiłam...
Z samego patrzenia na nią Sara poczuła jeszcze silniejszy głód i zawrót głowy. Ale mózg jej
zaczął pracować jak zawsze w osobliwy sposób. Chociaż czuła coraz większe osłabienie,
mówiła sobie w duchu:
„Jeżeli jestem księżniczką... jeżeli jestem księżniczką... książęta, nawet na wygnaniu i w
nędzy... zawsze dzielili się... z ludnością... jeżeli spotkali kogoś jeszcze bardziej głodnego i
wynędzniałego niż oni sami. Dzielili się z nimi zawsze. Bułeczki są po pensie sztuka. Gdyby to
było sześć pensów, mogłabym zjeść sześć bułeczek. Nie wystarczy tego dla żadnej z nas. Ale
zawsze to lepsze niż nic“.
- Zaczekaj chwilę - powiedziała do dziewczynki.
Weszła do sklepu. Było tam ciepło i pachniało prześlicznie. Kobieta stawiała właśnie nową
tacę bułeczek na .okno.
- Proszę pani - spytała Sara - czy nie zgubiła pani czterech pensów - srebrnej monety?
I pokazała kobiecie monetkę.
Kobieta spojrzała na monetę, potem na Sarę - na jej stężałą twarzyczkę i obszarpaną,
niegdyś wykwintną odzież.
- Ależ nie! - odparła. - Czyś ją znalazła?
- Tak - rzekła Sara. - W rynsztoku.
- To ją sobie zatrzymaj - powiedziała kobieta. - Leżała tam może od tygodnia i Bóg jeden
wie, kto ją zgubił. Ty w każdym razie nigdy nie znajdziesz właściciela.
- Wiem o tym - przyznała Sara - ale pomyślałam sobie, że panią zapytam.
- Mało komu przyszłoby to na myśl - zauważyła kobieta z miną dobrotliwą i zarazem nieco
zdziwioną. - Czy chciałabyś coś kupić? - dodała widząc, że Sara patrzy na bułeczki.
- Cztery bułeczki, jeśli można - poprosiła Sara. - Te po pensie sztuka.
Kobieta podeszła do okna i włożyła kilka bułeczek do papierowej torebki.
Sara dostrzegła, że włożyła ich tam sześć.
- Prosiłam o cztery - wyjaśniła. - Mam tylko cztery pensy.
- Dorzuciłam dwie do wagi - rzekła kobieta patrząc na nią życzliwie. - Myślałam, że dasz im
jakoś radę. Czy nie jesteś głodna?
Oczy Sary powlokły się mgłą.
- Tak - odparła - jestem bardzo głodna i dziękuję pani serdecznie za jej dobroć.
„A tam przed sklepem - chciała jeszcze dodać - siedzi dziewczynka, która jest bardziej
jeszcze głodna ode mnie“.
Ale w tej chwili do sklepu weszło kilka osób naraz i wszystkim się śpieszyło, Sara
podziękowała więc tylko raz jeszcze i wyszła.
Obdarta dziewczynka siedziała wciąż skulona na skraju stopnia. W swoich brudnych
łachmanach stanowiła widok przerażający. Patrzała przed siebie tępym spojrzeniem
cierpienia. Po chwili, gdy Sara wyszła, mała przesunęła nagle grzbietem chropowatej, czarnej
rączki po oczach, żeby otrzeć łzy, które wbrew jej woli wydostały się spod powiek.
Mamrotała coś do siebie niewyraźnie.
Sara otworzyła torebkę i wyjęła z niej jedną z gorących bułeczek, które ogrzały już trochę
jej zziębnięte ręce.
- Patrz - powiedziała kładąc bułeczkę na okrytych łachmanami kolanach dziewczynki - to
dobre i gorące. Zjedz, zaspokoisz choć trochę głód.
Dziewczynka drgnęła i podniosła na Sarę oczy, jak gdyby takie niespodziewane,
zdumiewające szczęście napełniło ją w pierwszej chwili przerażeniem, potem chwyciła
bułeczkę i zaczęła pakować ją do ust, odgryzając wielkie kęsy.
- Ojej! Ojej! - powtarzała nie posiadając się z radości. - Ojej!
Sara wyjęła jeszcze trzy bułeczki i położyła jej na kolanach.
Ochrypły głos wygłodniałej dziewczynki budził w niej niemal grozę.
„Jest jeszcze bardziej głodna ode mnie” - powiedziała sobie. - „Umiera z głodu“.
Ale ręka jej zadrżała, kiedy kładła czwartą bułeczkę.
„Ja przecież jeszcze nie umieram“ - powiedziała sobie znowu - i położyła piątą.
Kiedy się odwróciła, żeby odejść, mała dzikuska londyńska wciąż jeszcze szarpała zębami
bułeczkę. Zbyt była wygłodzona, żeby podziękować, a zresztą nikt jej nigdy nie uczył
grzeczności. Przypominała małe, nieszczęśliwe, dzikie zwierzątko.
- Do widzenia - powiedziała Sara.
Po przejściu na drugą stronę ulicy obejrzała się. Dziewczynka trzymała bułkę w każdej ręce,
lecz przestała jeść i odprowadzała Sarę spojrzeniem. Sara skinęła jej głową, a mała
odpowiedziała krótkim, raptownym skinieniem i dopóki Sara nie znikła, nie odrywała od niej
oczu i nie odgryzła ani kęsa z trzymanych w ręku bułeczek.
W tej chwili właścicielka piekarni wyjrzała przez okno.
- Coś podobnego! - zawołała. - Ta dziewczynka oddała swoje bułeczki tej małej żebraczce!
A przecież sama chętnie by je zjadła. Widać było, że głodna jest jak wilk. Dużo bym dała,
żeby się dowiedzieć, dlaczego to zrobiła.
Stała przez jakiś czas przy oknie, rozmyślając nad tym zdarzeniem. Potem ciekawość wzięła
górę. Kobieta podeszła do drzwi i wyjrzała przez nie.
- Kto ci dał te bułeczki? - zapytała małej żebraczki.
Dziewczynka wskazała głową oddalającą się postać Sary.
- Co mówiła? - dopytywała się kobieta.
- Spytała, czy jestem głodna - odrzekł zachrypnięty głos
- I coś ty na to?
- Powiedziałam: „Ojej, jeszcze jak“.
- Wtedy ona weszła tu po bułeczki i oddała je tobie, czy tak?
Dziewczynka potwierdziła skinieniem głowy.
- Ile?
- Pięć.
Kobieta zastanowiła się.
- Zostawiła tylko jedną dla siebie - powiedziała półgłosem. - A chętnie by zjadła wszystkie
- poznałam to po jej oczach.
Jeszcze raz rzuciła okiem na zabłoconą, wynędzniałą figurkę, znikającą w oddali, i poczuła
dziwny żal i niepokój.
- Szkoda, że tak prędko odeszła - rzekła. - Założę się, że mogłaby zjeść cały tuzin.
Następnie zwróciła się do dziewczynki:
- Czy jesteś jeszcze głodna?
- Jestem zawsze głodna - brzmiała odpowiedź - ale już nie tak okropnie jak przedtem.
- Chodź tutaj - rzekła kobieta otwierając szerzej drzwi sklepu.
Dziewczynka wstała i podreptała za nią. Trudno jej było uwierzyć, że ktoś ją zaprasza do
ciepłego miejsca, pełnego chleba. Nie wiedziała, co to właściwie ma znaczyć.
- Ogrzej się - rzekła kobieta wskazując ogień płonący na kominku w pokoiku za sklepem. - I
słuchaj, co ci powiem - ile razy będziesz chciała chleba, możesz zawsze przyjść tutaj. Niech
mnie kaczki zdepczą, jeżeli nie nakarmię cię zawsze przez wzgląd na tę małą.
Jedyna pozostała bułeczka poprawiła Sarze nieco humor. Była w każdym razie gorąca, a
poza tym jedna bułeczka to zawsze więcej niż nic. Idąc ułamywała małe kawałeczki i jadła je
wolno, żeby starczyły na dłużej.
- Przypuśćmy, że to zaczarowana bułeczka - powiedziała - i jeden kęs wystarcza za cały
obiad. Przejadłabym się wówczas, jedząc tak dużo.
Ciemno już było, kiedy dotarła do placu, przy którym mieścił się zakład naukowy panny
Minchin. We wszystkich domach paliło się już światło. W oknach pokoju, w którym widywała
prawie zawsze rozmaitych członków Wielkiej Rodziny, nie zapuszczono jeszcze stor. Pan,
którego nazywała panem Montmorency, siadywał zwykle o tej porze w fotelu, otoczony rojem
rozgadanych, roześmianych dzieci, które obsiadały poręcze fotela, wdrapywały się ojcu na
kolana lub tuliły do niego z boku. Tego wieczora dzieci były w komplecie, pan Montmorency
jednak nie siedział. Widać było jakiś niezwykły ruch i podniecenie. Pan Montmorency
przygotowywał się najwidoczniej do wyjazdu. Przed domem stał powóz, na który ładowano
właśnie wielką walizę. Dzieci wierciły się wokół, trajkocząc i czepiając się ramion ojca.
Ładna, rumiana matka stała przy nim i jak gdyby zadawała mu ostatnie pytania.
Sara zatrzymała się na chwilę, żeby zobaczyć, jak pan Montmorency podnosi do góry i
całuje młodsze dzieci oraz pochyla się ku starszym i również je całuje.
„Ciekawa jestem, na jak długo wyjeżdża” - pomyślała. - „Waliza jest dość duża. Jakże
dzieci będą tęskniły! Sama będę za nim tęskniła, chociaż on nie wie wcale o moim istnieniu“.
Kiedy drzwi się otworzyły, odsunęła się - pamiętając o zdarzeniu z monetą sześciopensową
- widziała jednak, jak pan Montmorency wyszedł i stanął na tle jasno oświetlonego hallu,
otoczony gromadką starszych dzieci.
- Czy Moskwa będzie pokryta śniegiem? - zapytała Janka. - Czy wszystko będzie oblodzone?
- Czy będziesz jeździł sankami? - zawołała inna córka. - Czy zobaczysz cara?
- O wszystkim wam dokładnie napiszę - odparł ojciec ze śmiechem. - Przyślę wam też
widokówki i różne pamiątki. Uciekajcie do domu. Jest okropnie zimno i mokro. Wolałbym
zostać tu z wami niż jechać do Moskwy. Dobranoc! Dobranoc, moje kurczęta! Niech was Bóg
ma w swojej opiece!
Pan Montmorency zbiegł po stopniach; i wskoczył do powozu.
- Jeżeli znajdziesz tę dziewczynkę, uściskaj ją od nas! - krzyknął Herbert Algernon
podskakując na słomiance.
Weszli wszyscy do domu i zamknęli drzwi.
- Widziałaś? - powiedziała Janka do Nory, kiedy wróciły do pokoju. - Ta mała dziewczynka,
która nie jest żebraczką, przechodziła właśnie. Była okropnie zziębnięta i widziałam, jak
obejrzała się na nas. Mama mówi, że jej ubranie wygląda tak, jak gdyby dostała je od kogoś
bogatego, kto dał jej te rzeczy dlatego, że już są zanadto zniszczone, żeby sam mógł je nosić.
Ci ludzie z pensji zawsze wysyłają ją po sprawunki w najgorszą pogodę.
Sara podeszła do schodów prowadzących do sutereny domu panny Minchin, czując zawrót
głowy i dreszcze w całym ciele
„Ciekawa jestem, co to za dziewczynka, której on ma szukać“ - myślała.
Zeszła na dół, dźwigając swój ciężki koszyk, gdy tymczasem ojciec Wielkiej Rodziny jechał
na dworzec, żeby wsiąść do pociągu mającego zawieźć go do Moskwy. Miał tam dołożyć
wszelkich starań, by znaleźć zaginioną córeczkę kapitana Crewe.
Rozdział XIV. CO SŁYSZAŁ I WIDZIAŁ
MELCHISEDEK.
Tego samego popołudnia, kiedy Sara była na mieście, w pokoiku na poddaszu zaczęły się
dziać rzeczy dziwne. Widział je i słyszał jedynie Melchisedek, tak zresztą przerażony i
zdziwiony, że uniknął do nory, skrył się w niej i drżąc ze strachu, wyglądał co pewien czas
ostrożniutko, chcąc wiedzieć, co się tu właściwie odbywa.
Na poddaszu przez cały dzień po wyjściu Sary panowała cisza. Przerywał ją tylko plusk
deszczu, uderzającego o dach i okienko. Melchisedekowi nudziło się nawet trochę i kiedy
deszcz ustał, postanowił wyjść na zwiady, chociaż wiedział z doświadczenia, że Sara wróci
nieprędko. Węszył, szperał po kątach i znalazł całkiem niespodziewanie okruszynę pozostałą
po jego poprzednim posiłku, kiedy uwagę jego przykuł jakiś szelest na dachu. Zastygł w
miejscu i słuchał z bijącym sercem. Ktoś posuwał się po dachu. Szelest zbliżył się do okienka,
które otworzyło się cicho. Do pokoiku zajrzała ciemna twarz, za nią ukazała się inna i dwie
pary oczu patrzały do wnętrza z wielkim zainteresowaniem. Na dachu znajdowało się dwóch
mężczyzn, czynili oni przygotowania do wejścia przez okienko. Jednym z nich był Ram Dass,
drugim młody sekretarz pana z Indii, ale Melchisedek oczywiście o tym nie wiedział. Wiedział
tylko, że mężczyźni chcą wtargnąć na ciche poddasze, i gdy ten z ciemną twarzą wsunął się
zręcznie i bezszelestnie przez otwór, Melchisedek uciekł czym prędzej do nory. Był
śmiertelnie przerażony. Nie lękał się już Sary, bo wiedział, że nie rzuci w niego niczym prócz
okruszyn i nie wyda innego dźwięku prócz cichego, melodyjnego pogwizdywania, ale obcy
mężczyźni stanowili groźne niebezpieczeństwo. Przyczaił się przy wejściu do nory i wyglądał
przez szparę błyszczącym, wystraszonym okiem. Nie umiem powiedzieć, czy i ile zrozumiał z
usłyszanej rozmowy, ale gdyby nawet zrozumiał wszystko, zdumienie jego nie zmniejszyłoby
się zapewne.
Młody, zwinny sekretarz wsunął się przez okienko równie cicho jak Ram Dass i dostrzegł
jeszcze koniuszek znikającego ogona Melchisedeka.
- Czy to był szczur? - zapytał szeptem.
- Tak, szczur, sahibie - odrzekł również szeptem Ram Dass. - Tu pod podłogą i w murach
jest ich dużo.
- Brr! - wzdrygnął się młodzieniec. - Dziwne, że dziewczynka się ich nie boi.
Ram Dass rozłożył ręce i uśmiechnął się z szacunkiem. Czuł się tutaj niby rzecznikiem i
przedstawicielem Sary, chociaż raz tylko z nią rozmawiał.
- Dziewczynka jest przyjaciółką całego świata, sahibie - odparł. - Niepodobna jest do
innych dzieci. Widzę ją często, kiedy ona mnie nie widzi. Wieczorami przemykam się po dachu
i zaglądam do niej, żeby się przekonać, czy jest zdrowa i bezpieczna. Obserwuję ją ze swego
okna, kiedy ona nie wie wcale, że jestem w pobliżu. Stoi tu na stole i patrzy w niebo, jak
gdyby to niebo przemawiało do niej ludzkim językiem. Wróble zlatują się na jej wołanie.
Oswoiła tego szczura i żywi go w swej samotni. Biedna mała niewolnica tego domu
przychodzi do niej po słowa otuchy. Jest jeszcze małe dziecko, które przychodzi do niej po
kryjomu, jest inna, starsza dziewczynka, co ją uwielbia i gdyby to było możliwe, słuchałaby
jej wiecznie. Wszystko to widzę, kiedy skradam się pod to okienko. Pani tego domu, bardzo
zła kobieta, traktuje ją jak pariasa, ale dziewczynka ma maniery dziecka królewskiej krwi!
- Dużo o niej wiesz - zauważył sekretarz.
- Znam każdy dzień jej życia - mówił dalej Ram Dass. - Wiem, kiedy wychodzi i kiedy
wraca, znam jej smutki i jej drobne radości, wiem, kiedy jest jej zimno i kiedy odczuwa głód.
Widzę, jak siedzi sama do północy ucząc się z książek, widzę, jak przyjaciółki odwiedzają ją
ukradkiem. Jest jej wtedy nieco lżej, jak to bywa zwykle z dziećmi, bo może pośmiać się
trochę i porozmawiać z nimi szeptem. Gdyby zachorowała, dowiedziałbym się o tym od razu,
a wówczas przyszedłbym tutaj i usługiwał jej, jeśliby to tylko było możliwe.
- Jesteś pewien, że nikt tu nie przychodzi oprócz niej i że ona sama nie wróci nagle i nie
zaskoczy nas tutaj? Przeraziłaby się niewątpliwie na nasz widok, a poza tym pokrzyżowałoby
to plany sahiba Carrisforda.
Ram Dass przysunął się bezszelestnie do drzwi i stanął pod nimi.
- Nikt nie wchodzi tutaj oprócz niej, sahibie. - rzekł. - A ona wyszła na miasto z koszykiem i
wróci dopiero za kilka godzin. Jeżeli będę stał tutaj, usłyszę kroki, zanim jeszcze dotrą do
ostatniego piętra.
Sekretarz wyjął z kieszeni ołówek i notes.
- No, uważaj dobrze - powiedział. Zaczął obchodzić wolno i cicho nędzny pokoik, notując
coś na papierze.
Najpierw podszedł do wąskiego łóżeczka. Pomacał materac.
- Twardy jak kamień - rzekł. - Trzeba będzie coś na to poradzić innego dnia, kiedy jej nie
będzie. Konieczna będzie osobna wyprawa. Dziś się nie zdąży.
Podniósł koc i obejrzał jedyną cieniutką poduszkę.
- Kapa zniszczona i wytarta, koc cienki, prześcieradła łatane i podarte - powiedział. - Cóż
za łóżko dla takiego dziecka - i to w domu, który ma pretensje do miana pierwszorzędnego
zakładu naukowego! Na kominku od wielu dni nie palono ognia - dodał rzucając okiem na
zardzewiałą kratę.
- Nigdy od czasu, jak tu jestem - rzekł Ram Dass. - Pani tego domu należy do osób, które nie
pamiętają, że komu innemu prócz niej też może być zimno.
Sekretarz pisał szybko w notesie. Następnie oderwał kartkę i schował ją do kieszeni na
piersiach.
- Trochę to dziwny sposób załatwiania sprawy - rzekł. - Czyj to pomysł?
Ram Dass ukłonił się skromnie.
- Pomysł w zasadzie był mój, sahibie - odparł - chociaż była to właściwie tylko fantazja.
Lubię to dziecko, oboje jesteśmy samotni. Ona zwykle opowiada przyjaciółkom o swoich
marzeniach. Któregoś wieczora było mi smutno, ułożyłem się więc przy otwartym okienku i
słuchałem. Dziewczynka opowiadała, jak mógłby wyglądać ten nędzny pokój, gdyby
urządzono go jak należy. Zdawało się, że widzi to wszystko i już samo opowiadanie
rozweseliło ją i rozgrzało. Nazajutrz sahib czuł się bardzo niedobrze, więc mu opowiedziałem
o tym, żeby go rozerwać. Zainteresował się dziewczynką i zaczął mnie o nią wypytywać. W
końcu powziął plan, żeby urzeczywistnić jej marzenia.
- Sądzisz, że da się to zrobić podczas jej snu? A jeżeli się obudzi... - zastanawiał się
sekretarz, widoczne jednak było, że ów plan przypadł mu również do gustu.
- Potrafię poruszać się tak cicho, jak gdyby stopy moje były z aksamitu - zapewnił go Ram
Dass - a dzieci mają mocny sen, nawet gdy są nieszczęśliwe. Potrafię wejść tu w nocy tak, że
dziewczynka nie poruszy się nawet. Jeżeli ktoś będzie mi podawał rzeczy przez okno, zrobię
wszystko tak, że ona nie drgnie nawet we śnie. Wtedy obudzi się, pomyśli, że był tu jakiś
czarodziej.
Uśmiechnął się uradowany na samą myśl o tym. Sekretarz odpowiedział mu uśmiechem.
- Będzie to jak w bajce z Tysiąca i Jednej Nocy - rzekł. - Tylko syn Wschodu mógł obmyślić
coś podobnego. Mgły londyńskie nie rodzą takich pomysłów.
Nie zabawili długo na poddaszu, ku wielkiej radości Melchisedeka, który nie rozumiał
zapewne rozmowy, toteż szepty i poruszenia intruzów wydawały mu się złowieszcze. Młody
sekretarz interesował się wszystkim. Robił notatki na temat podłogi, kominka, złamanego
stołeczka, starego stołu, ścian - których raz po raz dotykał ręką, stwierdzając z zadowoleniem,
że w różnych miejscach tkwią gwoździe.
- Można na nich niejedno zawiesić - powiedział.
Ram Dass uśmiechnął się tajemniczo.
- Wczoraj, kiedy dziewczynki nie było - rzekł - wszedłem tu z garścią małych, ostrych
gwoździ, które można wbić w ścianę bez użycia młotka. Wbiłem je w takie miejsca, gdzie
mogą mi być potrzebne. Są. gotowe.
Sekretarz pana z Indii zatrzymał się i rozejrzał wokoło, chowając notes do kieszeni.
- To byłoby wszystko, możemy iść - powiedział. - Sahib Carrisford ma dobre serce. Cóż to
za szkoda, że nie znalazł zaginionej dziewczynki.
- Gdyby ją znalazł, odzyskałby zdrowie - rzekł Ram Dass. - Ale jego Bóg, być może,
przyprowadzi ją jeszcze do niego.
Wymknęli się przez okno równie cicho, jak weszli. Melchisedek poczekał jeszcze kilka
minut, żeby upewnić się, że odeszli na dobre, a potem z wielką ulgą i radością wylazł ze swej
nory i zaczął szperać po kątach. Miał nadzieję, że nawet takie groźne istoty ludzkie mogły
przecież mieć kilka okruszyn w kieszeni i upuścić je przypadkiem na podłogę.
Rozdział XV. CZARY.
Mijając sąsiedni dom Sara zobaczyła, że Ram Dass zapuszcza story, i zdążyła jeszcze rzucić
okiem do wnętrza pokoju.
„Dawno już nie byłam wewnątrz jakiegoś miłego pokoju“ - przeszło jej przez myśl.
Na kominku jak zwykle płonął wesoło ogień, a przed nim siedział pan z Indii. Głowę oparł
na ręce i wyglądał jak zawsze na człowieka samotnego i nieszczęśliwego.
- Biedaczek! - powiedziała Sara. - Ciekawa jestem, o czym myśli.
Oto, co myślał pan z Indii właśnie w owej chwili:
„Być może - jeśli nawet Carmichael odnajdzie w Moskwie tych ludzi - okaże się, że
dziewczynka, którą wzięli ze szkoły pani Pascal w Paryżu, nie jest tą, której szukamy... Być
może jest to zupełnie inna dziewczynka. Co mam wtedy przedsięwziąć?“
Po wejściu do domu Sara spotkała pannę Minchin, która zeszła do sutereny, żeby wyłajać
kucharkę.
- Gdzieś się zawieruszyła? - spytała surowo panna Minchin. - Nie było cię przez kilka
godzin.
- Takie dziś błoto i deszcz - odrzekła Sara - że trudno mi było iść, bo się wciąż ślizgam w
moich zdeptanych bucikach.
- Nie szukaj wykrętów - nakazała panna Minchin - i nie kłam.
Sara weszła do kuchni. Kucharka dostała właśnie surową reprymendę i była w wyniku tego
wściekła. Rada, że może wywrzeć na kimś złość, wsiadła od razu na Sarę.
- Szkoda, żeś nie zmarudziła całej nocy - warknęła.
Sara położyła zakupy na stole.
- Proszę, tu jest wszystko - powiedziała.
Kucharka zrzędząc przejrzała zakupy. Była doprawdy w fatalnym humorze.
- Czy mogę dostać coś do zjedzenia? - spytała cicho Sara.
- Już po kolacji - brzmiała odpowiedź. - Myślałaś, że będę ją dla ciebie odgrzewać?
Sara milczała chwilę.
- Nie jadłam obiadu - powiedziała wreszcie jeszcze ciszej. Mówiła tak cicho, gdyż bała się,
że głos jej zadrży.
- W spiżarni jest trochę chleba - oświadczyła kucharka. - To wszystko, co możesz dostać, o
tej porze.
Sara znalazła chleb. Był stary, wyschnięty i twardy. Rozzłoszczona kucharka nic jej do
chleba nie dała. Wiedziała, że Sarę można zawsze krzywdzić bezkarnie. Dziewczynka z trudem
szła po schodach wiodących na poddasze. Częstokroć, gdy była zmęczona, schody te
wydawały jej się długie i strome, dziś jednak miała wrażenie, że nigdy nie dojdzie na górę.
Kilka razy musiała przystawać i odpoczywać. Kiedy wreszcie doszła do ostatniej kondygnacji,
ujrzała z radością smugę światła padającą spod drzwi. Oznaczało to, że Ermengardzie udało
się wymknąć na poddasze. Sara pomyślała z ulgą, że przynajmniej nie wejdzie do pustego,
zimnego pokoju. Sama już obecność pulchnej, łagodnej Ermengardy, otulonej w czerwony szal,
ogrzewała trochę atmosferę.
Rzeczywiście, kiedy otworzyła drzwi, ujrzała Ermengardę, siedzącą z podwiniętymi nogami
na środku łóżka. Ermengarda nie nawiązała dotychczas prawdziwie zażyłych stosunków z
Melchisedekiem i jego rodziną, gdy więc była sama na poddaszu, wolała aż do przyjścia Sary
siedzieć na łóżku. Tym razem nawet czuła lekki niepokój, bo Melchisedek wychodził z nory i
węszył po pokoju, a w pewnej chwili przysiadł tuż przed nią na tylnych łapkach i zwrócił noś
tak wyraźnie w jej kierunku, że omal nie krzyknęła z przerażenia.
- O Saro! - zawołała teraz. - Jakże się cieszę, że już jesteś. Melchisedek tak tutaj ciągle
węszy. Próbowałam go namówić, żeby sobie poszedł, ale mnie nie usłuchał. Ja go bardzo
lubię, owszem, ale strach mnie oblatuje, kiedy tak węszy tuż przede mną. Jak myślisz, czy on
może kiedyś wskoczyć na łóżko?
- Nie - uspokoiła ją Sara.
Ermengarda przysunęła się na brzeg łóżka, żeby przyjrzeć się przyjaciółce.
- Widać, żeś zmęczona, Saro - powiedziała. - Jesteś okropnie blada.
- Jestem bardzo zmęczona - rzekła Sara siadając na kulawym stołku. - O, jest już biedny
Melchisedek. Przyszedł prosić o kolację.
Melchisedek wyłonił się ze swej nory, jak gdyby usłyszał jej kroki. Sara nie miała
wątpliwości, że szczur je poznaje. Zbliżył się do niej z wyrazem radosnego oczekiwania, ale
dziewczynka wywróciła pustą kieszeń, potrząsając głową.
- Bardzo mi przykro - powiedziała - ale nie mam ani okruszynki. Wracaj do domu,
Melchisedeku, i powiedz żonie, że nie miałam nic w kieszeni. Zapomniałam o tobie, bo
kucharka i panna Minchin były dzisiaj takie wściekłe.
Melchisedek widocznie zrozumiał, bo zrezygnowany schował się z powrotem do nory.
- Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj, Ermuniu - powiedziała Sara.
Ermengarda otuliła się czerwonym szalem.
- Panna Amelia poszła na noc do swojej starej ciotki - wyjaśniła. - Nikt inny nie zagląda
wieczorem do sypialni. Gdybym chciała, mogłabym zostać tu do rana.
Wskazała stół pod oknem. Sara nie spojrzała jeszcze w tamtym kierunku, odkąd weszła.
Leżał na nim stos książek. Gest Ermengardy wyrażał przygnębienie.
- Ojciec przysłał mi znowu książki - powiedziała. - Przyniosłam je tutaj.
Sara obejrzała się i natychmiast wstała. Podbiegła do stołu, chwyciła pierwszy z brzegu tom
i zaczęła przewracać kartki. Zapomniała na chwilę o wszystkich swoich niedolach.
- Cudownie! - zawołała. - „Rewolucja Francuska“ Carlyle'a. Tak chciałam to przeczytać!
- A ja nie - oznajmiła Ermengarda. - Ale ojciec będzie zły, jeżeli nie przeczytam. Kiedy
przyjadę do domu na wakacje, będzie mnie wypytywał o treść. Co ja pocznę?
Sara podniosła głowę znad książki i spojrzała na nią zarumieniona.
- Słuchaj - powiedziała - jeżeli pożyczysz mi te książki, przeczytam je i opowiem ci potem
wszystko. I to tak ci opowiem, że na pewno zapamiętasz.
- Mój Boże! - zawołała Ermengarda. - Myślisz, że potrafisz?
- Wiem, że potrafię - odparła Sara. - Małe zawsze pamiętają to, co im opowiadam.
- Saro - powiedziała rozpromieniona Ermengarda - jeżeli zrobisz tak, żebym zapamiętała
treść tych książek, to... to... dam ci wszystko, co zechcesz.
- Nic od ciebie nie chcę - roześmiała się Sara. - Chcę tylko móc przeczytać twoje książki,
chcę tego okropnie!
- Więc je sobie weź! - zawołała Ermengarda. - Nic na to nie poradzę, ale mnie na nich
zupełnie nie zależy. Nie jestem mądra. Niestety ojciec jest mądry i chce, żebym ja też była taka
jak on.
Sara otwierała jedną książkę po drugiej.
- A co powiesz ojcu? - spytała z pewnym wahaniem.
- On się wcale o tym nie dowie - odparła Ermengarda. - Będzie myślał, że je przeczytałam.
Sara odłożyła książkę i potrząsnęła z wolna głową.
- To prawie jest kłamstwo - powiedziała. - A kłamstwo jest... no, jakby to powiedzieć... nie
tylko złe, ale... wulgarne. Myślę sobie czasem - dodała po zastanowieniu - że może
potrafiłabym zrobić coś naprawdę złego... Mogłabym na przykład wpaść w furię i zabić pannę
Minchin, kiedy mnie źle traktuje... ale nie potrafiłabym postępować wulgarnie. Czemu nie
możesz powiedzieć ojcu, że to ja je przeczytałam?
- On chce, żebym ja sama je czytała - odrzekła Ermengarda speszona nieco
niespodziewanym obrotem sprawy.
- Chce, żebyś wiedziała, o czym są te książki - powiedziała Sara. - Jeżeli więc ja opowiem
ci ich treść w taki sposób, żebyś ją zapamiętała, myślę, że powinien być zadowolony.
- Będzie zadowolony, jeżeli nauczę się czegokolwiek w jakikolwiek sposób - wyznała ze
smutkiem Ermengarda. - Ty byś też na miejscu mojego ojca była z tego zadowolona.
- To przecież nie twoja wina, że... - zaczęła Sara, ale urwała nagle. Chciała powiedzieć: „To
przecież nie twoja wina, że jesteś tępa“.
- Że co? - zapytała Ermengarda.
- Że nie potrafisz się szybko uczyć - poprawiła się Sara. - Jak nie potrafisz, to nie potrafisz.
A jeżeli ja potrafię... no to potrafię, i na tym koniec.
Kochała czule Ermengardę i starała się, żeby przyjaciółka nie odczuwała zbyt mocno
różnicy między wielkimi zdolnościami do nauki a brakiem wszelkich zdolności. Teraz, gdy
patrzała na krągłą buzię Ermengardy, przyszła jej nagle do głowy jedna z jej dziwacznych,
„staroświeckich“ myśli.
- Być może zdolność szybkiego uczenia się to jeszcze nie wszystko - powiedziała. - Dobroć
jest chyba warta dla innych ludzi znacznie więcej. Gdyby panna Minchin posiadała całą
wiedzę świata i była przy tym taka, jaka jest teraz, byłaby i tak wstrętna i wszyscy by jej
nienawidzili. Wśród mądrych ludzi było bardzo wiele niedobrych, którzy czynili wiele zła.
Weź na przykład Robespierre'a...
Urwała i spojrzała na Ermengardę, której twarz przybrała już wyraz niepewności i
oszołomienia.
- Nie pamiętasz? - spytała. - Opowiadałam ci o nim niedawno. Musiałaś pewnie zapomnieć,
- Nie pamiętam wszystkiego... - przyznała się Ermengarda.
- No to poczekaj chwileczkę - powiedziała Sara. - Zdejmę tylko mokre ubranie, owinę się
kocem i opowiem ci wszystko jeszcze raz.
Zdjęła kapelusz i palto, powiesiła je na gwoździu, zrzuciła przemoczone buciki i włożyła
stare pantofle domowe. Potem skoczyła na łóżko, zarzuciła sobie koc na ramiona i usiadła
obejmując rękami kolana.
- Teraz słuchaj - powiedziała.
Rozpoczęła opowieść o rewolucji francuskiej przytaczając takie krwawe wydarzenia, że
oczy Ermengardy zaokrągliły się ze strachu i dech jej zapierało w piersiach. Mimo przerażenia
jednak słuchała zafascynowana i bez wątpienia nieprędko już miała zapomnieć o tym, kto to
był Robespierre i kim była księżniczka de Lamballe.
Dziewczynki postanowiły, że Ermengarda zawiadomi ojca o ich planach, a książki na razie
zostaną na poddaszu.
- Teraz porozmawiajmy trochę - powiedziała Sara. - Jak ci idą lekcje francuskiego?
- Dużo lepiej od czasu, jak ostatni raz byłam tutaj i tyś mi wytłumaczyła koniugacje. Panna
Minchin nie mogła zrozumieć, jakim cudem tak dobrze napisałam tego ranka ćwiczenie.
Sara roześmiała się.
- Nie rozumie też, jak to się dzieje, że Lotka robi takie postępy w arytmetyce - powiedziała.
- A Lotka też przychodzi tutaj ukradkiem i pomagam jej. - Rozejrzała się po pokoju. - Ta
facjatka byłaby wcale przyjemna, gdyby nie była taka ohydna - dodała śmiejąc się znowu. -
Ale tu można sobie doskonale wszystko wyobrażać.
Ermengarda w gruncie rzeczy nie znała wcale złych, a czasem nawet nieznośnych stron życia
na poddaszu,. nie posiadała zaś dość żywej wyobraźni, aby je sobie uzmysłowić. Podczas
rzadkich wizyt składanych Sarze widziała tylko romantyczne strony. jej życia, upiększone
jeszcze opowiadaniami Sary. Wyprawy na poddasze miały dla niej charakter przygody, a
chociaż Sara była czasem bardzo blada i niepodobna było zaprzeczyć, że ogromnie schudła,
duma nie pozwalała jej na skargi i utyskiwania. Rosła teraz szybko, a długie wędrówki, które
musiała nieustannie odbywać, zaostrzyłyby jej apetyt, gdyby nawet dostawała regularne, obfite
i pożywne posiłki zamiast nędznej strawy, otrzymywanej o różnych porach, zależnie od humoru
personelu kuchennego. W rezultacie dziewczynka przyzwyczaiła się już do nieustannego
ściskania w dołku.
„Żołnierze czują pewnie coś podobnego podczas długich i uciążliwych marszów“ - mówiła
sobie często. Podobało jej się brzmienie zdania: „długie i uciążliwe marsze“. Sprawiało ono,
że sama czuła się jakby żołnierzem. Ponadto miała poczucie tego, że jest tu, na poddaszu,
gospodynią. „Gdybym mieszkała w zamku - rozumowała - a Ermengarda była panią innego
zamku i przyjechała mnie odwiedzić w asyście rycerzy i wasali z rozwianymi sztandarami, to
na dźwięk trąbki przed mostem zwodzonym - zeszłabym na dół, by ją powitać, kazałabym
przygotować ucztę w wielkiej sali i przywołałabym minstrelów, aby śpiewali, grali i
recytowali ballady. Kiedy przychodzi do mnie na poddasze, nie mogę wydać uczty, ale mogę
opowiadać bajki i nie wspominać o przykrych rzeczach. Przypuszczam, że biedne kasztelanki
musiały podobnie postępować w czasach głodu, kiedy wróg najechał i plądrował ich włości“.
Sara była dzielną, dumną, małą kasztelanką i częstowała gości hojnie tym, co mogła im
ofiarować - swoimi marzeniami i wizjami, które stanowiły jej jedyną radość i pociechę.
Gdy więc teraz siedziały razem, Ermengarda nie domyślała się wcale, że Sarze robi się
słabo z głodu i że w trakcie opowiadania zastanawia się od czasu do czasu, czy głód pozwoli
jej zasnąć, gdy zostanie sama. Miała wrażenie, że nigdy w życiu jeszcze nie była tak głodna.
- Chciałabym być taka szczupła jak ty, Saro - odezwała się nagle Ermengarda. - Jesteś chyba
szczuplejsza niż dawniej. Masz takie wielkie oczy, a na łokciach sterczą ci takie ostre
kosteczki!
Sara opuściła szybko rękaw, który zawinął się do góry.
- Zawsze byłam chuda- oświadczyła mężnie - i zawsze miałam duże, zielone oczy.
- Uwielbiam twoje dziwne oczy - powiedziała Ermengarda patrząc w nie z miłością i
zachwytem. - Mają zawsze taki wyraz, jakby patrzały gdzieś w dal. I podoba mi się, że są
zielone, chociaż przeważnie wydają się czarne.
- Kocie oczy - roześmiała się Sara. - Ale nie widzę w ciemnościach. Próbowałam, ale nic
nie widzę. Szkoda, byłoby to zabawne.
Właśnie w tej chwili w okienku pokazało się coś, czego żadna z dziewczynek nie dostrzegła.
Gdyby któraś z nich spojrzała przypadkiem w górę, przeraziłby ją niewątpliwie widok
ciemnej twarzy, która zajrzała ostrożnie do pokoju i znikła równie szybko i niemal równie
cicho, jak się ukazała. Jednakże nie tak zupełnie cicho, bo Sara, która miała doskonały słuch,
odwróciła się nagle i spojrzała na sufit.
- To mi nie brzmiało jak Melchisedek - powiedziała. - Dźwięk był za mało chrobotliwy.
- Co? - spytała zaskoczona Ermengarda.
- Czyś nic nie słyszała? - spytała Sara.
- N-nie - wyjąkała Ermengarda. - A ty?
- Może mi się tylko zdawało - odrzekła Sara. - Ale to brzmiało tak, jak gdyby coś bardzo
ostrożnie przesunięto po dachu.
- Co to mogło być? - pytała Ermengarda. - Czyżby... złodzieje?
- Ależ nie - zaczęła wesoło Sara - tu przecież nie ma co kraść...
Urwała wpół słowa. Teraz obydwie usłyszały dźwięk, który kazał jej się zatrzymać. Nie
pochodził on z dachu, lecz ze schodów o piętro niżej. Był to gniewny głos panny Minchin.
Sara zeskoczyła z łóżka i zgasiła świeczkę.
- Łaje Rózię - szepnęła w ciemnościach. - Doprowadzi ją znów do płaczu.
- Czy tu wejdzie? - zapytała także szeptem, panicznie przerażona Ermengarda.
- Nie. Pomyśli, że ja już śpię. Nie ruszaj się.
Panna Minchin niezmiernie rzadko wchodziła na ostatnie piętro. Od czasu, jak Sara tu
mieszkała, podobny wypadek zdarzył się tylko raz. Teraz jednak była tak rozgniewana, że
odbyła już część drogi na górę i sądząc z odgłosów popychała widocznie przed sobą Rózię.
- Ty zuchwała, nieuczciwa dziewczyno! - usłyszały jej słowa. - Kucharka mówi, że z kuchni
wciąż coś ginie.
- To nie ja, proszę pani - odpowiedziała Rózia szlochając. - Byłam bardzo głodna, ale to
naprawdę nie ja! Nigdy nic nie ruszam!
- Powinnaś za to pójść do więzienia - grzmiała panna Minchin. - Wciąż coś kradniesz! Pół
pasztetu, pomyśleć tylko!
- To nie ja - płakała Rózia. - Mogłabym zjeść cały pasztet, ale nawet go palcem nie tknęłam.
Panna Minchin była zdyszana z gniewu i z wysiłku, jakim było wchodzenie po stromych
schodach.. Pasztet z mięsa miał być dla niej na kolację. Słychać było, że bije Rózię po twarzy.
- Nie kłam! - krzyczała. - Idź w tej chwili do swojego pokoju.
Rozległo się jeszcze jedno klaśnięcie, potem Rózia wbiegła na górę i wpadła do swojej
facjatki. Sara i Ermengarda usłyszały trzaśniecie zamykanych drzwi i odgłos ciała padającego
na łóżko.
- Mogłabym zjeść nawet dwa pasztety - płakała Rózia w poduszkę. - Ale nie wzięłam ani
okruszyny. Kucharka oddała pasztet swojemu policjantowi.
Sara stała w ciemnościach na środku pokoju. Zacięła zęby i zaciskała, i rozwierała pięści
wyciągniętych rąk. Trudno jej było ustać w miejscu, nie śmiała jednak się poruszyć, zanim
panna Minchin nie zeszła na dół i nie zapanowała znów cisza.
- Wstrętna, okrutna jedzą! - wybuchnęła wreszcie. - Kucharka sama wynosi różne rzeczy, a
potem mówi, że to Rózia ukradła. Ona nie kradnie! Nigdy nie kradnie! Jest czasami taka
głodna, że wyjada skórki chleba ze śmietnika!
Dziewczynka zasłoniła twarz rękami i poczęła łkać rozpaczliwie. Dźwięki te wzbudziły w
Ermengardzie uczucie grozy. Sara płacze! Nieugięta Sara! Było to u niej coś zupełnie nowego,
coś, czego Ermengarda nigdy nie znała. Ermengarda w ciemnościach zsunęła się z łóżka i po
omacku dotarła do stołu, na którym stała świeca. Znalazła zapałki i zapaliła świecę. Potem
pochyliła się do przodu i spojrzała na Sarę ze zgrozą, którą przepełniało ją kiełkujące w jej
duszy podejrzenie.
- Saro - rzekła nieśmiało - czy... czy... nie mówiłaś mi o tym nigdy... i nie chcę być natrętna...
ale... czy bywasz głodna?
Tego, na dodatek w tej właśnie chwili, było dla Sary za wiele. Bariera pękła. Sara odjęła
ręce od twarzy.
- Tak - powiedziała gwałtownie. - Tak, bywam głodna.. Jestem teraz tak głodna, że
mogłabym niemal zjeść cię żywcem. A kiedy słyszę płacz Rózi, to jeszcze gorsze. Ona jest
głodniejsza ode mnie.
Ermengarda jęknęła.
- Boże, Boże! - zawołała zdjęta żalem. - A ja nic o tym nie wiedziałam!
- Nie chciałam, żebyś wiedziała - odparła Sara. - Czułabym się wtedy jak żebraczka uliczna.
I tak wiem, że wyglądam jak żebraczka.
- Nie, nieprawda! - wybuchnęła Ermengarda. - Ubrana jesteś trochę dziwnie, ale nigdy nie
mogłabyś wyglądać jak żebraczka. Poznać od razu po twarzy, że nie jesteś żebraczka!
- Pewien mały chłopiec dał mi raz sześć pensów jałmużny - rzekła Sara z urywanym,
mimowolnym śmiechem. - Tu mam tę monetę. - Pociągnęła za cienką wstążeczkę zawieszoną
na szyi. - Nie dałby mi swojej gwiazdkowej monetki, gdybym nie wyglądała tak, jakby mi jej
było potrzeba.
Rzecz szczególna, widok sześciopensowej monetki przywrócił dziewczynkom humor.
Roześmiały się cicho, chociaż obie miały przy tym łzy w oczach.
- Co to był za chłopiec? - spytała Ermengarda z taką miną, jak gdyby nie chodziło o zwykłą
srebrną szóstkę.
- Uroczy malec, który wybierał się właśnie na zabawę - odparła Sara. - To jeden z Wielkiej
Rodziny, ten z mocnymi nóżkami - nazywam go Herbert Algernon. Pokój dziecinny w ich domu
zawalony był pewno upominkami i koszami pełnymi słodyczy, a. mały domyślił się, że ja nie
mam nic.
Ermengarda drgnęła nagle. Ostatnie słowa Sary przypomniały jej o czymś.
- Saro! - zawołała. - Jaka jestem głupia, żem wcześniej o tym nie pomyślała!
- O czym?
- O czymś wspaniałym! - mówiła Ermengarda zachłystując się z podniecenia. - Właśnie
dzisiaj moja najmilsza ciotka przysłała mi paczkę. Pełno tam dobrych rzeczy. Nic jeszcze nie
tknęłam, bo taka byłam zmartwiona tymi książkami od papy. Jest tam tort, paszteciki z mięsem,
ciastka z powidłami, bułeczki maślane, pomarańcze, wino porzeczkowe, figi, czekolada.
Wymknę się do mojego pokoju, przyniosę to i zaraz wszystko zjemy.
Sara o mało nie zachwiała się na nogach. Kiedy się słabnie z głodu, wzmianka o jedzeniu
może przyprawić o zawrót głowy. Chwyciła się ramienia Ermengardy.
- Myślisz, że ci się uda? - zawołała.
- Na pewno - odrzekła Ermengarda. Pobiegła do drzwi, otworzyła je ostrożnie i
nasłuchiwała. Potem wróciła do Sary. - Światła są zgaszone. Wszyscy śpią. Zakradnę się tak
cichutko, że nikt nic nie usłyszy.
Perspektywa była tak oszałamiająca, że dziewczynki chwyciły się za ręce, a w oczach Sary
zapaliły się nagle błyski.
- Ermuniu! - powiedziała. - Bawmy się! Wyobraźmy sobie, że to uczta! I słuchaj, czy nie
zaprosiłabyś więźnia z sąsiedniej celi?
- Ależ tak, tak! Zapukajmy od razu w ścianę. Dozorca nie usłyszy.
Sara podeszła do ściany. Dobiegał spoza niej cichszy już płacz Rózi. Zapukała pięć razy.
- To znaczy: „Przyjdź do mnie tajemnym przejściem pod murem - wytłumaczyła. - Mam ci
coś do zakomunikowania“.
Odpowiedziało jej sześć szybkich uderzeń.
- Już idzie - rzekła Sara.
W tej samej chwili drzwi facjatki otworzyły się i stanęła w nich Rózia. Oczy miała
czerwone, czepek zjechał jej na bok i na widok Ermengardy zaczęła ocierać nerwowo twarz
fartuchem.
- Nie krępuj się mną, Róziu! - zawołała Ermengarda.
- Ermengarda zaprosiła cię tutaj - powiedziała Sara - bo przyniesie zaraz całą pakę dobrych
rzeczy.
Rózia z zachwytu podskoczyła tak gwałtownie, że czepek spadł jej zupełnie z głowy.
- Do jedzenia, proszę panienki? - pytała. - Dobrych rzeczy do jedzenia?
- Tak - odpowiedziała Sara - i będziemy się bawiły w ucztę.
- I będziesz jadła tyle, ile zechcesz - wtrąciła Ermengarda. - Już idę.
Wybiegła na palcach z takim pośpiechem, że zgubiła po drodze swój czerwony szal i nawet
tego nie zauważyła. Żadna zresztą z dziewczynek nie zwróciła na to uwagi. Rózia zbyt była
wniebowzięta nagłym szczęściem, które miało ją spotkać.
- Ojej, panienko! - powtarzała patrząc na Sarę z uwielbieniem - Wiem, że to panienka
poprosiła ją, żeby mi pozwoliła przyjść.
Ale dawne światło w oczach Sary płonęło coraz mocniej i zaczęło już przekształcać
otaczający świat. Tutaj, na poddaszu, tego zimnego wieczora, po długich godzinach
spędzonych na mokrych ulicach, po spotkaniu z wynędzniałą dziewczynką, którą wciąż jeszcze
miała przed oczami, to proste w istocie swej zdarzenie urastało do rozmiarów zrządzenia
dobrej wróżki.
Odetchnęła głęboko.
- Kiedy zdaje mi się, że jest już najgorzej, coś się jednak zawsze zdarza! - zawołała. - To są
takie czary. Gdybym tylko mogła zawsze o tym pamiętać.
Potrząsnęła przyjaźnie Rózię za ramię.
- Nie, nie! Nie płacz! - powiedziała. - Musimy szybko nakryć do stołu.
- Nakryć do stołu, panienko? - powtórzyła Rózia rozglądając się po pokoju. - Ale czym?
Sara też rozejrzała się po facjatce.
- Rzeczywiście, możliwości mamy niewielkie - przyznała na pół ze śmiechem.
W tej chwili dostrzegła coś. Był to czerwony szal Ermengardy, leżący na podłodze. Skoczyła
po niego czym prędzej.
- Mamy szal! - zawołała. - Wiem, że Ermengarda nie będzie miała mi za złe. Będzie z niego
taka piękna serweta.
Wysunęły na środek stary stół i okryły go szalem. Kolor czerwony jest zawsze ciepły i
wesoły. Pokój od razu nabrał innego wyglądu.
- Jak tu byłoby ładnie z czerwonym dywanem na podłodze! - rzuciła Sara. - Musimy
wyobrazić sobie, że mamy taki dywan!
Oczy jej ogarnęły nagie deski szybkim spojrzeniem zachwytu. Czerwony dywan już tu leżał.
- Jaki jest miękki i puszysty! - powiedziała śmiejąc się cichutko.
Rózia wiedziała, co oznacza ten śmiech, toteż podniosła nogę i opuściła ją delikatnie, jak
gdyby czuła coś pod stopą.
- Tak jest, panienko - odparła wpatrując się w Sarę z powagą i zachwytem. Była zawsze
poważna.
- Co teraz? - spytała Sara. Zatrzymała się na środku pokoju i zasłoniła oczy rękami. - Jeżeli
zastanowię się i chwilę poczekam, coś mi przyjdzie... - dodała cicho, wyczekująco. - Czary mi
podpowiedzą.
Mawiała czasem, że myśli czekają ,,na zewnątrz“, aż je ludzie przywołają. Rózia widywała
już nieraz, jak Sara stoi tak i czeka, wiedziała też, że za chwilę odsłoni ożywioną, roześmianą
twarz.
Za chwilę tak się stało.
- Mam! - zawołała Sara.- Już wiem! Muszę poszukać czegoś w starym kufrze, który miałam,
kiedy byłam księżniczką.
Podbiegła do kąta i uklękła przy kufrze. Ustawiono go na poddaszu nie dla jej wygody, lecz
dlatego, że gdzie indziej nie było dla niego miejsca. Sara wiedziała, że coś w nim z pewnością
znajdzie. Czary zawsze sprawiały, że coś się znajdowało.
W kąciku leżała paczuszka tak niepozorna, że nikt nie zwrócił na nią uwagi, gdy zaś ona
sama ją znalazła, zachowała ją jako pamiątkę. Były to małe chusteczki do nosa. Chwyciła je
radośnie i podbiegła do stołu. Zaczęła układać je na czerwonej serwecie, nadając im rozmaity
kształt.
- To są talerze - mówiła. - Szczerozłota zastawa. A to znowu pięknie haftowane serwetki.
Wyhaftowały je zakonnice w klasztorach hiszpańskich.
- Naprawdę, panienko? - szepnęła Rózia, uskrzydlona tą informacją.
- Musimy to sobie wyobrazić - wyjaśniła Sara. - Jeżeli się postarasz, to je zobaczysz.
- Tak jest, panienko - zgodziła się potulnie Rózia, a gdy Sara powróciła do kufra, zaczęła
dokładać starań, żeby osiągnąć upragniony cel.
Sara odwróciła się nagle i ujrzała, że Rózia stoi przy stole, oczy ma zamknięte, a przy tym
zaciska pięści i wykrzywia twarz w sposób bardzo dziwny. Można by sądzić, że dziewczynka
stara się dźwignąć jakiś bardzo wielki ciężar.
- Co się stało, Róziu? - zawołała Sara. - Co ty robisz?
Rózia drgnęła i otworzyła oczy.
- Wyobrażam sobie, panienko - odpowiedziała trochę speszona. - Chciałam zobaczyć to
wszystko, jak panienka widzi. Już prawie zobaczyłam - dodała z uśmiechem pełnym nadziei.-
Ale to bardzo trudne.
- Możliwe, jeżeli się nie jest przyzwyczajonym - odparła życzliwie Sara - ale nie masz
pojęcia, jakie to łatwe, jeżeli się w tym często wprawiać. Wiesz, lepiej się z początku tak nie
wysilaj. To ci z czasem samo przyjdzie. Opowiem ci na razie, jak tu jest. Patrz.
Trzymała w ręku stary letni kapelusz, który wyszperała na dnie kufra. Główka ozdobiona
była wianuszkiem kwiatów. Sara zerwała wianek.
- To są girlandy dla ozdobienia uczty - oświadczyła uroczyście. - Napełnią powietrze upojną
wonią. Daj ten dzbanek z umywalni. I weź też mydelniczkę, ustawimy ją na środku.
Rózia podała jej te przedmioty ruchem pełnym szacunku.
- W co one się teraz zamienią? - zapytała. - Ktoś pomyślałby, że to fajans, ale ja wiem już,
że nie.
- To jest kryształowy flakon - objaśniła Sara oplatając dzbanek gałązkami wyjętymi z
wianka. - A to - pochylając się czule nad mydelniczką i napełniając ją różyczkami - jest
najczystszy alabaster inkrustowany drogimi kamieniami. - Dotykała delikatnie grubego fajansu,
a na ustach jej błąkał się uśmiech uszczęśliwienia. Wyglądała jak istota pogrążona w pięknym
śnie.
- Ojej, jakie to śliczne! - szepnęła Rózia.
- Gdybyśmy miały coś jeszcze, żeby zrobić małe talerzyki - mruknęła Sara. - Zaraz! -
zawołała biegnąc znów do kufra. - Przypomniałam sobie, że coś tam widziałam.
Był to tylko zwój włóczki, owinięty w czerwoną i białą bibułkę, ale z bibułki tej w mgnieniu
oka zrobiono małe talerzyki, reszty zaś w połączeniu z pozostałymi kwiatami użyto na
ozdobienie świecznika. Zaiste, tylko czary mogły sprawić, że stary stół wydawał się czymś
innym niż starym stołem przykrytym czerwonym szalem i zastawionym rupieciami z kufra nie
otwieranego od lat. Ale Sara odstąpiła o krok i patrzała na swoje dzieło widząc istne cuda, a
Rózia po chwili milczącej kontemplacji zapytała tłumiąc oddech:
- Czy to... czy to jeszcze Bastylia... czy już co innego?
- Ależ zupełnie co innego - odparła Sara. - To sala bankietowa.
- O raju, panienko! Sala blankietowa!
- Sala bankietowa. Wielka komnata, w której wydaje się uczty. Ma sklepiony sufit, galerię
dla minstrelów, wielki kominek pełen płonących polan dębowych i oświetlona jest
woskowymi świecami osadzonymi w kinkietach na ścianach.
- O raju, panno Saro! - jęknęła znów zachwycona Rózia.
W tej chwili otworzyły się drzwi i weszła Ermengarda uginając się pod ciężarem wielkiego
kosza. Stanęła jak wryta i wydała okrzyk radości. Po wilgotnych ciemnościach schodów
niespodziewany widok stołu pięknie udrapowanego czerwienią, ozdobionego kwieciem i
białymi serwetkami oszołomił ją zupełnie.
- Och, Saro! - zawołała. - Jesteś najwspanialszą dziewczyną, jaką w życiu widziałam!
- Ładnie, prawda? - odparła Sara. - To wszystko jest z mojego starego kufra. Zwróciłam się
o pomoc do czarów i to one kazały mi tam zajrzeć.
- Ale niech panienka poczeka, aż panna Sara powie, co to jest! - wtrąciła Rózia. - To nie są
po prostu... Ojej, panienko, niech panienka sama opowie - odwołała się błagalnie do Sary.
Sara opowiedziała więc raz jeszcze i z pomocą swoich czarów sprawiła, że Ermengarda
prawie że widziała to wszystko: złotą zastawę, głownie płonące na kominku, świece migocące
w kinkietach. Gdy następnie wyjęto z koszyka smakołyki - lukrowany tort, owoce, cukierki i
wino - uczta przedstawiała się rzeczywiście imponująco.
- Zupełnie jak prawdziwy bal! - wołała Ermengarda.
- Zupełnie jak królewski stół! - wzdychała Rózia. Ermengardzie zaświtała naraz cudowna
myśl.
- Słuchaj, Saro - powiedziała - bawmy się teraz, że jesteś księżniczką i że to królewska
uczta.
- Ależ to ty wydajesz ucztę - zaoponowała Sara. - Ty musisz być księżniczką, a my będziemy
twoimi damami dworu.
- Nie, nie, ja nie mogę - broniła się Ermengarda. - Jestem za gruba, a poza tym nie potrafię.
Ty będziesz księżniczką.
- No cóż, jeżeli tak chcesz, to dobrze - zgodziła się Sara. Ale nagle wpadła na nowy pomysł
i pobiegła do zardzewiałego kominka.
- Tu jest moc papieru i śmieci! - zawołała. - Jeżeli to podpalimy, będziemy miały przez parę
minut wrażenie, że na kominku rzeczywiście płonie ogień.
Zapaliła zapałkę i z papierzysk buchnęły jasne płomienie, które oświetliły cały pokój.
- Zanim to zgaśnie - rzekła Sara - zapomnijmy, że to nie jest prawdziwy ogień.
Stała oświetlona tańczącymi odblaskami i uśmiechała się.
- Wygląda, jakby na kominku paliło się rzeczywiście, prawda? - powiedziała. - A teraz
zaczniemy ucztę.
Uprzejmym gestem zaprosiła Ermengardę i Rózię do stołu. Znajdowała się już całkowicie
we władzy marzenia.
- Proszę, piękne panie - rzekła - zasiądźcie przy stole bankietowym. Jego królewska mość
mój ojciec, który wyjechał w daleką podróż, nakazał mi, bym pod jego nieobecność przyjęła
was godnie. - Zwróciła głowę w kierunku kąta pokoju. - Hej, minstrele! Wystąpcie ze swoimi
skrzypkami i fagotami. Na ucztach u księżniczek - wytłumaczyła na stronie Ermengardzie i
Rózi - zawsze grywali minstrele. Wyobraźmy sobie, że tam w kącie jest galeria dla
minstrelów. Teraz zaczniemy.
Ale ledwie zdążyły wziąć do ręki po kawałku tortu - żadna nie zdążyła nic więcej - gdy
wszystkie trzy zerwały się na równe nogi i spojrzały pobladłe na drzwi, nasłuchując w
napięciu.
Ktoś wchodził na górę po schodach. Nie było co do tego najmniejszej wątpliwości. Każda z
nich poznała gniewny krok i wiedziała, że za chwilę nastąpi koniec świata.
- To pani przełożona! - wyjąkała Rózia upuszczając swój tort na podłogę.
- Tak - powiedziała Sara, a oczy jej stały się ogromne w drobnej, białej twarzy. - Panna
Minchin nas wykryła.
Panna Minchin pchnęła gwałtownie drzwi otwierając je na oścież. Była również blada, ale z
wściekłości. Przenosiła spojrzenie z przerażonych twarzyczek na zastawiony stół, z
zastawionego stołu na ostatnie błyski papieru dopalającego się na kominku.
- Podejrzewałam, że coś podobnego się dzieje - zawołała - ale nie wyobrażałam sobie nigdy
takiej czelności! Lawinia mówiła prawdę.
Dziewczynki zrozumiały więc, że to Lawinia wykryła w jakiś sposób ich tajemnicę i
zdradziła je przed przełożoną. Panna Minchin podeszła szybko do Rózi i po raz drugi tego
wieczora zaczęła ją bić po twarzy.
- Zuchwała dziewczyno! - wołała. - Jutro rano opuścisz mój dom!
Sara stała bez ruchu, tylko oczy jej stawały się coraz większe, a twarz coraz bledsza.
Ermengarda wybuchnęła łzami.
- Niech pani jej nie wypędza! - szlochała. - Moja ciotka przysłała mi ten koszyk.
Urządziłyśmy tylko małe przyjęcie.
- Widzę to - stwierdziła sarkastycznie panna Minchin. - A księżniczka Sara zajmuje
honorowe miejsce. - Zwróciła się gwałtownie do Sary. - To twoje sprawki, wiem! -
wrzasnęła. - Ermengardzie nigdy coś podobnego nie przyszłoby do głowy. I toś ty na pewno
ozdobiła stół tymi śmieciami. - Spojrzała znów na Rózię i tupnęła nogą. - Idź do siebie! -
rozkazała i Rózia wymknęła się z twarzą zasłoniętą fartuchem. Ramiona jej wstrząsało
tłumione łkanie.
Teraz znów przyszła kolej na Sarę.
- Tobą zajmę się jutro. Nie dostaniesz ani śniadania, ani obiadu, ani kolacji!
- Dziś też nie dostałam obiadu ani kolacji, proszę pani - rzekła Sara głosem, który brzmiał
bardzo słabo.
- Tym lepiej. Zapamiętasz sobie tę nauczkę. Nie stój jak kloc. Włóż to wszystko z powrotem
do koszyka.
Sama zaczęła chować słodycze ze stołu do koszyka. Wzrok jej padł przy tym na nowe
książki Ermengardy.
- A ty! - napadła od razu na Ermengardę. - Przyniosłaś swoje nowe piękne książki na to
brudne poddasze. Zabierz je i marsz do łóżka! Jutro przez cały dzień nie wyjdziesz ze swojego
pokoju, a ja napiszę do twojego ojca. Co by on powiedział, gdyby się dowiedział, gdzie
przesiadujesz wieczorami?
Coś w poważnym, uporczywym wzroku Sary sprawiło w tej chwili, że przełożona
zaatakowała ją gniewnie.
- O czym myślisz? - zapytała. - Dlaczego tak na mnie patrzysz?
- Zastanawiałam się nad czymś - odpowiedziała Sara tak samo, jak owego pamiętnego dnia
w klasie.
- Nad czym się zastanawiałaś?
Scena była bardzo podobna do sceny w klasie. Ton Sary nie był zuchwały, lecz spokojny i
smutny.
- Zastanawiałam się - powiedziała cicho - co by powiedział mój ojciec, gdyby się
dowiedział, gdzie przesiaduję wieczorami.
Panna Minchin znów podobnie jak wówczas straciła do reszty panowanie nad sobą.
Podbiegła do Sary i chwyciła ją za ramiona.
- Bezczelna, krnąbrna dziewczyno! - zawołała. - Jak śmiesz! Jak śmiesz!
Chwyciła książki, byle jak zmiotła resztki uczty do koszyka, wetknęła koszyk Ermengardzie
do rąk i popchnęła ją ku drzwiom.
- Zostawiam cię, żebyś się mogła zastanawiać bez przeszkód - oświadczyła. - Idź w tej
chwili do łóżka.
Zatrzasnęła drzwi za sobą i za biedną, wystraszoną Ermengardą. Sara znów była sama.
Czar prysnął. Ostatnie iskry zagasły na kominku, pozostawiając tylko kupkę czarnego
popiołu; stół był nagi, złote talerze, wspaniałe haftowane serwetki i girlandy zamieniły się z
powrotem w stare chusteczki do nosa, skrawki czerwono-białej bibułki i spłowiałe sztuczne
kwiaty, rozrzucone po podłodze, minstrele pierzchnęli z galerii, skrzypki i fagoty umilkły.
Emilka siedziała oparta plecami o ścianę i patrzała przed siebie. Sara dostrzegła ją, podeszła i
podniosła drżącymi rękami.
- Nie ma już uczty, Emilko - powiedziała. - I nie ma księżniczki. Zostali tylko więźniowie
Bastylii.
Usiadła i zasłoniła twarz rękami.
Nie wiem, co by się stało, gdyby nie ukryła twarzy i gdyby w tej właśnie chwili spojrzała
przypadkiem w okno - być może rozdział ten miałby zupełnie inne zakończenie. Gdyby
bowiem spojrzała w okno, bez wątpienia zdumiałoby ją to, co by tam ujrzała - przyciśniętą do
szyby twarz, tę samą, go zaglądała tu przedtem, kiedy Sara rozmawiała z Ermengardą.
Ale Sara nie spojrzała w górę. Siedziała przez dłuższą chwilę, kryjąc głowę w ramionach.
Zawsze siadywała w ten sposób, kiedy usiłowała znieść mężnie jakąś przykrość. Potem wstała
i wolno podeszła do łóżka.
- Nie mogę już nic sobie wyobrazić, dopóki czuwam - rzekła. - Wszelkie usiłowania na nic
się nie zdadzą. Ale jeżeli zasnę, może sen zrobi to za mnie.
Poczuła się nagle bardzo zmęczona - być może z głodu - i usiadła na brzegu łóżka zupełnie
bez sił.
- Przypuśćmy, że na kominku pali się śliczny ogień z mnóstwem małych, tańczących
płomyków - mówiła cicho. - Przypuśćmy, że przed kominkiem stoi wygodny fotel, a trochę
dalej mały stolik z gorącą... z gorącą kolacją. I przypuśćmy... - dodała naciągając cienki koc -
przypuśćmy, że to łóżko jest bardzo miękkie, z ciepłą kołdrą i wielkimi, puchowymi
poduszkami. Przypuśćmy... przypuśćmy...
Znużenie podziałało w końcu na Sarę dobroczynnie, zamknęła bowiem oczy i zapadła w
mocny sen.
Nie wiedziała, jak długo spała. Była wszakże tak zmęczona, że spała mocno i głęboko - tak
mocno i głęboko, iż nie zbudziłyby jej żadne dźwięki, nawet piski i szamotanie się całej
rodziny Melchisedeka, gdyby wszyscy jego synowie i córki zechcieli wyjść z nory, aby bawić
się, bić i dokazywać.
Obudziła się nagle, nie zdając sobie sprawy z tego, co ją właściwie wyrwało ze snu. W
rzeczywistości zaś obudziło ją głośne stuknięcie okna. Zatrzasnęło się ono potem, jak zwinna,
biała postać wymknęła się przez nie i przycupnęła obok na dachu - dość blisko, aby widzieć,
co dzieje się na poddaszu, lecz nie dość blisko, aby można ją było dostrzec.
Sara nie od razu otworzyła oczy. Była jeszcze zbyt senna i - rzecz dziwna - czuła, że jest jej
ciepło i przyjemnie. Tak ciepło i przyjemnie, że nie wierzyła, iż naprawdę nie śpi. Tylko w
cudownych snach bywało jej tak miło i ciepło.
- Jaki śliczny sen! - szepnęła. - Tak mi dobrze. Nie chcę się budzić...
Ależ oczywiście, to sen! Czuła wyraźnie na sobie ciepłą, miękką kołdrę. Kiedy wyciągnęła
rękę, dotknęła czegoś, co do złudzenia przypominało jedwab. Nie może się budzić, musi leżeć
spokojniutko, nie poruszać się, niech to urocze złudzenie trwa jak najdłużej.
Ale nie mogła już zasnąć, mimo że nie otwierała oczu. Coś kazało jej się obudzić, coś
dziwnego, co działo się w pokoju. Był to jakiś odgłos... trzask ognia buzującego na kominku.
- Ojej, budzę się - powiedziała z żalem. - Nic na to nie poradzę.
Oczy otworzyły jej się same. A wówczas uśmiechnęła się radośnie, ujrzała bowiem coś,
czego nigdy nie widziała na poddaszu, i była pewna, że nie może zobaczyć.
- O, nie obudziłam się wcale - szepnęła, ośmielona dostatecznie, by wesprzeć się na łokciu i
rozejrzeć dokoła. - To wszystko jeszcze mi się śni.
Wiedziała, że to musi być sen, bo gdyby nie spała, wszystko to byłoby po prostu niemożliwe.
Dziwicie się, czemu była taka pewna, że nie ocknęła się jeszcze ze snu? A więc oto, co
zobaczyła. Wielki ogień płonął na kominku, nad nim na kołku syczący i śpiewający mosiężny
imbryk, gruby, czerwony dywan na podłodze, przed kominkiem składany fotel, na nim
poduszki, obok składany stolik, również rozstawiony, przykryty białym obrusem, a na nim
kilka małych, przykrytych półmiseczków, filiżanka, spodek, czajnik do herbaty, na łóżku
puchowa kołdra kryta jedwabiem, ciepłe koce i bielutkie prześcieradła, na poręczy łóżka
pikowany, jedwabny szlafrok, przy łóżku para ciepłych pantofli rannych i kilka książek. Pokój
zmienił się jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej - zalany był ponadto miękkim światłem,
na stole bowiem stała duża lampa z różowym abażurem.
Usiadła na łóżku. Oddychała szybko i z trudem.
- To... to nie znika - wyjąkała. - Och, nigdy jeszcze nie miałam takiego snu.
Przez dłuższą chwilę nie ważyła się poruszyć, wreszcie jednak odrzuciła kołdrę i z
uśmiechem zachwytu opuściła nogi na podłogę.
- Śni mi się, że wstaję z łóżka - usłyszała Własny głos. - Śni mi się, że to jawa! Śni mi się,
że czuję to wszystko naprawdę. To jakieś czary... Albo ja jestem zaczarowana. Zdaje mi się
tylko, że to widzę. - Słowa padały z jej ust coraz szybciej. - Gdyby tylko mogło mi się dłużej
zdawać! - zawołała. - Jak najdłużej! Jak najdłużej!
Stała, dysząc ciężko, jeszcze chwilę, a potem znowu zawołała:
- O, to nieprawda! To nie może być prawda! Ale jakie się wszystko wydaje prawdziwe.
Podbiegła do kominka, uklękła przed nim, wyciągnęła do niego ręce - tak blisko, że musiała
cofnąć się przed żarem buchającym z płonących głowni.
- Gdyby mi się śniło, ogień nie byłby taki gorący... Zerwała się, dotknęła stołu,
półmiseczków, dywanu, podbiegła do łóżka i dotknęła kołdry i prześcieradeł. Wzięła do ręki
ciepły, pikowany szlafroczek i nagłym ruchem przycisnęła go do piersi i do policzka.
- Jest ciepły! Jest miękki! - mówiła niemal szlochając. - Jest prawdziwy. Musi być
prawdziwy!
Zarzuciła go sobie na ramiona i wsunęła stopy w pantofle.
- Pantofle też są naprawdę. To wszystko jest naprawdę! - zawołała. - Wcale mi się to nie
śni!
Chwiejnym krokiem podeszła do książek i otworzyła tę, co leżała na wierzchu. Na pierwszej
stronie widniał jakiś napis - tylko kilka słów.
„Dziewczynce z poddasza od przyjaciela“.
Kiedy przeczytała te słowa - rzecz dziwna - przywarła policzkiem do tej strony i
wybuchnęła łzami.
- Nie wiem, kto to jest - powiedziała - ale ktoś lubi mnie choć trochę. Mam przyjaciela.
Wzięła świeczkę, wymknęła się z pokoju, weszła do Rózi i stanęła przy jej łóżku.
- Róziu! Róziu! - szeptała starając się wszakże nie czynić zbytniego hałasu. - Obudź się!
Kiedy Rózia obudziła się wreszcie i z twarzą noszącą jeszcze ślady łez usiadła przerażona
na posłaniu, ujrzała przed sobą drobną postać we wspaniałym, czerwonym, jedwabnym,
pikowanym szlafroczku. Twarz Sary promieniała nieziemskim blaskiem. Księżniczka Sara,
taka, jaką ją Rózia pamiętała, stała przy jej łóżku ze świecą w ręce.
- Chodź! - mówiła. - Chodź prędzej, Róziu!
Przerażenie odebrało Rózi mowę. Wstała szybko i bez słowa poszła za Sarą.
Gdy przekroczyły próg, Sara zamknęła za sobą cicho drzwi i pociągnęła Rózię na środek
ciepłego, jasnego pokoju, między cuda, od których kręciło się w głowie i mąciło w oczach.
- To jest naprawdę! Naprawdę! - zawołała. - Dotykałam wszystkiego, Róziu, czary sprawiły
to, kiedyśmy spały - czary, które nie pozwalają nigdy, żeby stało się najgorsze!
Rozdział XVI. GOŚĆ NA PODDASZU.
Proszę sobie wyobrazić, jeżeli to w ogóle możliwe, jak dziewczynki spędziły resztę
wieczoru. Jak pochylały się nad ogniem, który trzaskał i płonął wesoło na kominku. Jak zdjęły
pokrywki z rynek i półmisków i znalazły doskonałą, gorącą, smakowitą zupę, która sama
wystarczyłaby za posiłek, a ponadto kanapki, grzanki i bułeczki w dostatecznej ilości, aby
obydwie mogły najeść się do syta. Kubek z umywalni posłużył Rózi za filiżankę do herbaty,
tak zresztą wyśmienitej, że nie potrzeba było wyobrażać sobie, że jest czymkolwiek innym niż
herbatą. Było im ciepło, czuły się najedzone i szczęśliwe, a Sara przekonawszy się ponad
wszelką wątpliwość, iż cudowne to zdarzenie jest prawdą, oddała się bez reszty żywiołowej
radości. Żyła od dawna wyobraźnią, toteż bez wielkiego trudu gotowa była uwierzyć w cud i
po krótkim czasie przestać mu się nawet dziwić.
- Nie znam nikogo, kto by mógł to zrobić - mówiła - ale widocznie ktoś taki istnieje. A teraz
siedzimy przy ogniu... i... i... i to wszystko jest naprawdę! Kimkolwiek jest ta osoba - czy też
osoby - mam przyjaciela, Róziu, ktoś jest moim przyjacielem.
Niepodobna wszakże zaprzeczyć, że siedząc tak przed kominkiem i zajadając pożywne,
smaczne potrawy, odczuwały jednak dziwność i niezwykłość sytuacji i mimo uniesienia
radości spoglądały od czasu do czasu na siebie z powątpiewaniem.
- Jak panienka myśli - wyszeptała w pewnej chwili Rózia - czy to wszystko może zniknąć?
Może lepiej się pośpieszmy? - przy tych słowach wepchnęła szybko do ust kanapkę. Jeżeli to
miał być tylko sen, można było nie zważać zbytnio na dobre maniery.
- Nie, nic nie zniknie - zapewniła ją Sara. - Jem w tej chwili bułeczkę i czuję jej smak. We
śnie nigdy nie można nic zjeść. Myśli się tylko, że się coś za chwilę zje. Poza tym szczypię się
ciągle, a przed chwilą dotknęłam umyślnie rozżarzonego węgielka.
W końcu ogarnęło je niebiańskie, senne rozleniwienie. Była to senność szczęśliwego
dzieciństwa, siedziały więc przy ogniu i rozkoszowały się tym uczuciem, aż Sara przyłapała
się na tym, że zerka na swoje odmienione łóżko.
Było tam dość koców i prześcieradeł, aby podzielić się nimi z Rózią. Wąskie wyrko w
sąsiednim pokoiku było tej nocy wygodniejsze, niż mogła kiedykolwiek zamarzyć jego
właścicielka.
Wychodząc z pokoju Rózia zatrzymała się na progu i rozejrzała dokoła chciwym
spojrzeniem.
- Jeżeli nawet rano tego wszystkiego nie będzie, panienko - powiedziała - w każdym razie
było dzisiaj i nigdy tej nocy nie zapomnę. - Ogarnęła wzrokiem każdy poszczególny przedmiot,
jak gdyby chcąc utrwalić go w pamięci. - Tam był ogień - dodała wskazując palcem - przed
nim stał stolik, tu lampa z takim czerwonym abażurem, na panienki łóżku była jedwabna kapa,
na podłodze gruby dywan i wszystko wyglądało bardzo pięknie. - Urwała na chwilę, po czym
dodała kładąc sobie czule rękę na brzuszku: - I była zupa i kanapki, i bułeczki... były
naprawdę!
Przekonana wreszcie tym wspomnieniem o rzeczywistości niezwykłego zdarzenia, Rózia
wyszła.
***
Za sprawą tajemniczej agencji informacyjnej, która działa niezmiennie w szkołach i wśród
służby, wszyscy wiedzieli już rano, że Sara Crewe jest w okropnej niełasce, że Ermengardę
ukarano, a Rózię odprawiono by niezwłocznie jeszcze przed śniadaniem, gdyby nie trudność
znalezienia z miejsca innej pomywaczki. Służba wiedziała, że Rózia musiała zostać, bo pannie
Minchin niełatwo byłoby znaleźć inną dziewczynę równie bezbronną i pokorną, by zechciała
harować jak niewolnica za mizerne kilka szylingów tygodniowo. Starsze zaś wychowanki
wiedziały, że panna Minchin nie wyrzuca Sary ze względów praktycznych.
- Ona rośnie bardzo szybko i moc już umie - powiedziała Jessie do Lawinii - niedługo więc
zostanie samodzielną nauczycielką, a panna Minchin doskonale wie, że Sara będzie musiała
pracować za darmo. To było bardzo brzydko, Lawinio, żeś opowiedziała pannie Minchin, jak
ona umila sobie życie na tym strychu. Jakeś się o tym dowiedziała?
- Wzięłam na spytki Lotkę. Takie z niej jeszcze dziecko, że nie orientowała się wcale, co mi
opowiada. A nie było nic brzydkiego w tym, że zawiadomiłam pannę Minchin. Uważałam to za
swój obowiązek - stwierdziła pompatycznie Lawinia. - Sara ją oszukiwała. I to śmieszne, żeby
nosiła się tak dumnie w tych łachmanach i żeby się wszyscy z nią tak cackali!
- Co one robiły, kiedy panna Minchin je przyłapała?
- Coś tam udawały, jak zwykle. Ermengarda zabrała na górę swój koszyk ze słodyczami,
żeby poczęstować Sarę i Rózię. Nas nigdy nie częstuje. Oczywiście nie zależy mi na tym, ale
to wulgarne - częstować służące na poddaszach. Dziwię się, że panna Minchin nie wyrzuciła
Sary z miejsca - nawet jeżeli chce zrobić z niej nauczycielkę.
- A dokąd by Sara poszła, gdyby ją odprawiono? - zapytała z pewnym niepokojem Jessie
- Skąd mam wiedzieć? - burknęła Lawinia. - W każdym razie, kiedy dzisiaj wejdzie do
klasy, będzie na pewno wyglądała dość mizernie po tym, co się stało. Nie dostała wczoraj
obiadu ani kolacji i dziś też ma nic dostać nic do jedzenia.
Jessie była raczej niemądra niż zła. Podniosła książkę gwałtownym ruchem.
- Mogę ci powiedzieć, że moim zdaniem to ohydne - oświadczyła. - Nie mają prawa jej
głodzić.
Kiedy Sara weszła tego ranka do kuchni, kucharka i pokojówki spojrzały na nią spode łba,
ale dziewczynka minęła je szybko. Zaspała trochę, a że Rózi zdarzyło się to samo, nie miały
czasu zobaczyć się przed zejściem na dół.
Sara weszła do zmywalni. Rózia szorowała pilnie rondel, ale - o dziwo! nuciła przy tym
jakąś piosneczkę. Podniosła na Sarę oczy pełne uszczęśliwienia.
- Koc był na miejscu, kiedy się obudziłam, panienko - szepnęła przejęta. - Tak samo
prawdziwy jak wczoraj wieczorem.
- Moje rzeczy też - rzekła Sara. - Wszystko jest na miejscu. Ubierając się zjadłam trochę
zimnych resztek wczorajszego jedzenia.
- O raju! O raju! - jęknęła olśniona Rózia i pochyliła się szybko nad rondlem, bo z kuchni
weszła właśnie kucharka.
Panna Minchin podobnie jak Lawinia spodziewała się, że Sara będzie tego dnia wyglądała
żałośnie. Sara zawsze stanowiła dla niej irytującą zagadkę, gdyż ostre reprymendy nigdy nie
pobudzały jej do płaczu, nie miewała też wystraszonej miny. Kiedy ją łajano, stała spokojnie i
słuchała grzecznie i poważnie; gdy ją karano, wykonywała dodatkową pracę lub obywała się
bez posiłków, nie skarżąc się i nie okazując niezadowolenia. Sam fakt, że nigdy nie
odpowiadała niegrzecznie, wydawał się pannie Minchin swego rodzaju zuchwalstwem. Ale
po wczorajszej głodówce, po gwałtownej scenie, która nastąpiła potem wieczorem, a także
mając w perspektywie nową całodzienną głodówkę, dziewczynka musiała się chyba załamać.
Byłoby to zaiste nader dziwne, gdyby nie zeszła na dół blada, z oczyma zaczerwienionymi od
płaczu i nieszczęśliwą, pokorną miną.
Panna Minchin ujrzała Sarę po raz pierwszy tego ranka, kiedy ta weszła do klasy, aby
przepytać młodsze uczennice z lekcji francuskiego. Weszła sprężystym krokiem, z rumieńcem
na policzkach i lekkim uśmiechem czającym się w kącikach ust. Panna Minchin nigdy w życiu
jeszcze nie była tak zdumiona. Był to dla niej prawdziwy wstrząs. Czy ta dziewczyna jest ze
stali? Co to wszystko może znaczyć? Zawołała ją od razu do swego stolika.
- Wyglądasz tak, jak gdybyś nie zdawała sobie sprawy z tego, że jesteś ukarana - rzekła. -
Czyżbyś była do tego stopnia nieczuła i zatwardziała?
Rzecz polegała na tym, że jeśli młoda dziewczyna - lub nawet osoba dorosła - jest
najedzona i wyspana, jeśli zasnęła wśród czarownej bajki i po obudzeniu przekonała się, że
bajka ta jest rzeczywistością, to nie może czuć się nieszczęśliwa ani nawet na nieszczęśliwą
wyglądać, nie może też mimo największych wysiłków zgasić błysku radości w oczach. Panna
Minchin oniemiała wprost na widok promiennych oczu Sary, gdy ta podniosła je i
odpowiedziała tonem pełnym szacunku:
- Najmocniej panią przepraszam. Wiem, że zostałam ukarana.
- Bądź łaskawa nie zapominać o tym i nie miej takiej miny, jak gdyby cię spotkał nagle
wielki los. To zuchwalstwo. I pamiętaj, że nie dostaniesz dzisiaj jeść.
- Tak jest, proszę pani - odrzekła Sara, gdy jednak się odwróciła, serce jej uderzyło mocniej
na wspomnienie wczorajszego dnia. „Gdyby czary nie uratowały mnie w samą porę” -
pomyślała - „jakie to wszystko byłoby potworne!“
- Ona nie może być bardzo głodna - szepnęła Lawinia. - Spójrz tylko na nią. Może wyobraża
sobie, że zjadła wspaniałe śniadanie - dodała ze złośliwym uśmiechem.
- Jest niepodobna do innych ludzi - odparła Jessie obserwując Sarę otoczoną małymi
dziewczynkami. - Czasami trochę się jej boję.
- Śmieszne! - rzuciła Lawinia.
Twarz Sary przez cały dzień nie straciła promiennego wyrazu, a policzki rumieńców.
Służące zerkały na nią ze zdziwieniem i szeptały coś między sobą, niebieskie zaś oczka panny
Amelii stały się zupełnie okrągłe ze zdumienia. Nie rozumiała, co może oznaczać taki wyraz
radości, gdy dziewczynka ściągnęła na siebie gniew groźnej przełożonej. Ale Sara zawsze
była uparta. Prawdopodobnie postanowiła zacisnąć zęby i wytrwać.
Sara natomiast, przemyślawszy sobie dokładnie całą sprawę, doszła do jednego wniosku -
wszystkie cuda, które ją spotkały, muszą, jeśli się tylko uda, być trzymane w najściślejszej
tajemnicy. Gdyby pannie Minchin przyszło do głowy znowu wdrapać się na poddasze,
wszystko oczywiście wyszłoby na jaw. Ale było to mało prawdopodobne, przynajmniej przez
jakiś czas, chyba że przełożona poweźmie jakieś podejrzenia. Ermengarda i Lotka będą teraz z
pewnością pilnie strzeżone, nie ośmielą się więc wykradać wieczorem z łóżek. Ermengardzie
zresztą można opowiedzieć całą historię, gdyż ona na pewno nie zdradzi tajemnicy. Jeżeli
Lotka dokona znów jakichś odkryć, można ją również zobowiązać do sekretu. Być może
zresztą, czary same pomogą zachować swoje cuda w ukryciu.
„Ale cokolwiek się zdarzy” - powtarzała sobie Sara przez cały dzień - „cokolwiek się
zdarzy, gdzieś na świecie istnieje dobry człowiek, który jest moim przyjacielem, moim
przyjacielem. Jeżeli nawet nie dowiem się, kto to, jeżeli nawet nie zdołam mu podziękować,
nigdy już nie będę się czuła zupełnie samotna. O, czary były dla mnie dobre!“
Pogoda tego dnia była - o ile to możliwe - gorsza jeszcze niż dnia poprzedniego. Było też
więcej sprawunków do załatwienia, kucharka, jeszcze bardziej rozdrażniona, wiedząc, że Sara
jest w niełasce, traktowała ją jeszcze brutalniej niż zazwyczaj. Ale czyż to wszystko mogło
dotknąć kogoś, kto miał po swej stronie czary! Wczorajsza pożywna kolacja dodała Sarze sił,
dziewczynka wiedziała, że czeka ją miękkie i ciepłe łóżko, i chociaż oczywiście przed
wieczorem zaczął jej dokuczać głód, czuła, że wytrzyma go bez trudu do następnego ranka,
kiedy z pewnością dostanie znowu jeść. Było już wcale późno, gdy pozwolono jej wreszcie
pójść na górę. Kazano jej iść do klasy i uczyć się do dziesiątej, a praca tak ją zainteresowała,
że przesiedziała nad książkami nawet nieco dłużej.
Musimy wyznać, że kiedy dotarła do szczytu schodów i stanęła przed drzwiami na facjatkę,
serce jej biło dość szybko.
- Oczywiście, bardzo być może, że wszystko już zabrano - szepnęła starając się być dzielna.
- Być może, pożyczono mi tylko te rzeczy na tę jedną okropną noc. Ale pożyczono mi, miałam
je. Były rzeczywiście.
Otworzyła drzwi i weszła do pokoju. Znalazłszy się wewnątrz, stłumiła okrzyk podziwu,
zamknęła drzwi i oparła się o nie, rozglądając się wokoło.
Czary były tu znowu. Były niewątpliwie i dokonały nawet więcej niż wczoraj. Ogień na
kominku buzował weselej niż kiedykolwiek. Na facjatce przybyło sporo nowych przedmiotów,
które tak zmieniły wygląd pokoju, że gdyby Sara nie przestała już wątpić o prawdziwości tych
niezwykłych zdarzeń, toby na pewno przetarła oczy. Na niskim stoliku stała znów kolacja - tym
razem z filiżankami i talerzami zarówno dla Sary, jak i dla Rózi; gzyms nad kominkiem
pokrywała kolorowa, ciężka, haftowana materia, na niej zaś ustawiono różne ozdoby.
Wszystko, co w pokoju było nagiego i brzydkiego, a co dało się przysłonić draperiami, zostało
ukryte i upiększone. Jakieś egzotyczne, barwne tkaniny przypięto do ścian ostrymi
gwoździkami - tak ostrymi, że można było wcisnąć je do drzewa i tynku bez użycia młotka. Na
ścianach rozpięto również wspaniałe wachlarze, przybyły ponadto wielkie poduszki, dość
duże, aby można było używać ich do siedzenia. Drewnianą skrzynię przykryto makatą i na niej
także ułożono poduszki, wyglądała więc teraz jak kanapa.
Sara odeszła wolno od drzwi, usiadła i patrzała bez końca.
- To zupełnie jak w bajce - powiedziała wreszcie. - Nie ma najmniejszej różnicy. Czuję się
tak, jak gdybym mogła wypowiedzieć każde życzenie, zażądać diamentów lub worków złota, i
wszystko zjawiłoby się natychmiast! Nie byłoby to wcale dziwniejsze od tego, co już się stało.
Czy to moje poddasze? Czy jestem tą samą zziębniętą, obdartą Sarą? Pomyśleć tylko, że wciąż
sobie coś wyobrażałam i pragnęłam, żeby wróżki istniały naprawdę! Zawsze marzyłam o tym,
żeby zobaczyć, jak bajka zamienia się w rzeczywistość. A teraz żyję w bajce. Mam wrażenie,
że sama mogłabym być wróżką i zamieniać przedmioty, w co tylko zechcę.
Wstała i zapukała w ścianę po więźnia sąsiedniej celi.
Rózia weszła i omal nie upadła bezwładnie na podłogę. Przez chwilę nie mogła złapać tchu.
- O Boże! O raju, panienko! - jęczała zupełnie tak. samo jak przedtem w zmywalni.
- Widzisz - powiedziała Sara.
Tego wieczora Rózia siedziała na poduszce przed kominkiem i piła herbatę z własnej
filiżanki.
Kładąc się do łóżka Sara przekonała się, że ma nowy, gruby materac i wielkie puchowe
poduszki. Dawny jej materac i poduszkę przeniesiono na wyrko Rózi, która po tych zmianach
została wyposażona jak nigdy jeszcze w życiu.
- Skąd się to wszystko bierze? - wybuchnęła w pewnej chwili. - Raju! Kto to wszystko robi,
panienko?
- Nie pytajmy o to nawet - rzekła Sara. - Gdyby nie to, że tak bardzo chcę za wszystko
podziękować, wołałabym nawet nie wiedzieć. Tak jest jeszcze piękniej.
Od tego czasu życie stawało się z dnia na dzień coraz cudowniejsze. Bajka trwała. Niemal
co dzień przybywało coś nowego. Gdy Sara otwierała wieczorem drzwi, dostrzegała za
każdym razem jakieś nowe udogodnienie lub ozdobę, aż facjatka w krótkim czasie stała się
prześlicznym zakątkiem, pełnym przeróżnych egzotycznych i zbytkownych przedmiotów.
Brzydkie ściany znikły zupełnie pod draperiami i obrazami, pojawiły się inne, jeszcze
pomysłowsze składane mebelki, nad kanapą zawisła półka pełna książek, słowem - zdawało
się, że nic już nie pozostaje do życzenia. Kiedy Sara schodziła z rana na dół, na stoliku
zostawały resztki kolacji, gdy zaś wracała wieczorem na poddasze, już ich nie było, a na ich
miejscu zastawała świeży i smaczny posiłek. Panna Minchin była równie surowa i przykra jak
zawsze, panna Amelia równie kwaśna, służące równie ordynarne i niegrzeczne. Sarę wysyłano
na miasto w każdą pogodę, łajano ją i wysługiwano się nią, nie wolno jej było zamienić
dwóch słów z Ermengardą i Lotką, Lawinia wyśmiewała się z jej coraz bardziej zniszczonego
ubrania, inne zaś dziewczynki przyglądały się jej z zaciekawieniem, kiedy wchodziła do.
klasy. Ale cóż to miało za znaczenie, skoro przeżywała na jawie czarodziejską opowieść!
Rzeczywistość była bardziej romantyczna i zachwycająca od wszystkiego, co dziewczynka
wymyśliła sobie kiedykolwiek, aby ukoić zbolałe serce i ratować się przed rozpaczą. Czasami
więc, kiedy ją łajano, powstrzymywała z trudem uśmiech.
„Gdybyście tylko wiedzieli!” - powtarzała sobie w duchu. - „Gdybyście tylko wiedzieli!“
Dobrobyt, wygody i tajone szczęście sprawiały, że nabierała stopniowo sił, poza tym
wiedziała teraz zawsze, że wieczorem czeka na nią uroczy pokoik. Jeżeli wracała ż miasta do
domu przemoknięta, znużona i głodna, wiedziała, że wkrótce, skoro tylko wejdzie na górę,
ogrzeje się i naje do syta. W najcięższe dni pocieszała się błogą myślą o tym, co ujrzy, kiedy
otworzy drzwi facjatki, i starała się zgadnąć, jakie nowe niespodzianki tam na nią czekają. W
niedługim czasie zaczęła się wyraźnie poprawiać. Policzki jej zabarwiły się rumieńcem, oczy
nie wydawały się już zbyt wielkie w stosunku do twarzy.
- Sara Crewe wygląda zdumiewająco dobrze - niezadowolonym tonem zauważyła panna
Minchin w rozmowie z siostrą.
- To prawda - odparła biedna, niemądra panna Amelia. - Stanowczo przytyła. Bo wyglądała
już jak zagłodzona wrona.
- Zagłodzona! - zawołała gniewnie panna Minchin. - Nie było żadnego powodu, żeby miała
sprawiać wrażenie zagłodzonej. Zawsze miała pod dostatkiem jedzenia!
-- N-no t-ak... n-naturalnie - zgodziła się skwapliwie panna Amelia widząc z przerażeniem,
że znów powiedziała nie to, co trzeba.
- Przykro jest bardzo obserwować coś podobnego u dziewczynki w jej wieku - oświadczyła
mglisto panna Minchin.
- Co... co mianowicie? - odważyła się zapytać panna Amelia.
- Można by to nazwać zuchwalstwem - odparła panna Minchin z pewną irytacją, zdawała
sobie bowiem sprawę, że to, co ją złości w zachowaniu Sary, nie ma nic wspólnego z
zuchwalstwem, lecz nie umiała znaleźć właściwego określenia. - Każda inna dziewczynka
załamałaby się moralnie i fizycznie pod wpływem... pod wpływem zmian, jakie zaszły w jej
życiu, ale ona zachowuje się tak dumnie, jakby była księżniczką.
- Czy pamiętasz - wtrąciła nierozważnie panna Amelia - co ci powiedziała wtedy w klasie?
O tym, co byś zrobiła, gdybyś się dowiedziała, że ona...
- Nie, nie przypominam sobie - przerwała panna Minchin. - Nie pleć głupstw.
Ale oczywiście pamiętała doskonale.
Zgodnie z naturalnym biegiem rzeczy Rózia również poprawiła się i nie miała już teraz tak
wylęknionej miny. Stało się to samo przez się. Rózia także brała udział w czarodziejskiej
bajce, Miała dwa materace, dwie poduszki, co wieczór gorącą kolację i miejsce przy
kominku. Bastylia znikła, więźniowie przestali istnieć. Dwie spokojne, wesołe dziewczynki
siadywały w atmosferze szczęścia i uroku. Sara niekiedy czytała jej na głos wyjątki książek,
czasami odrabiała lekcje, czasem siedziała, patrzyła w ogień, usiłowała sobie wyobrazić, kim
może być jej przyjaciel, i pragnęła móc zwierzyć mu się z uczuć przepełniających jej serce.
Potem zdarzył się nowy cud. Jakiś mężczyzna zawitał do drzwi domu panny Minchin i
przyniósł kilka paczek. Na każdej z nich, widniał adres, wypisany wielkimi literami: „Dla
dziewczynki z facjatki po prawej stronie“.
Sarze kazano akurat otworzyć drzwi, sama więc odebrała paczki. Położyła dwie największe
na stole w hallu i patrzała na adres, gdy panna Minchin zeszła na dół.
- Zanieś te paczki panience, do której są adresowane - nakazała surowo. - Nie stój i nie gap
się na nie.
- Adresowane są do mnie - odparła Sara spokojnie.
- Do ciebie? - zawołała panna Minchin. - Co ty wygadujesz?
- Nie wiem, skąd pochodzą - rzekła Sara - ale adresowane są do mnie. Ja sypiam na facjatce
po prawej stronie, Rózia zajmuje facjatkę z lewej.
Panna Minchin zbliżyła się i oglądała paczki z żywym zainteresowaniem.
- Co w nich jest? - zapytała.
- Nie wiem.
- Otwórz je - rozkazała panna Minchin.
Sara wykonała rozkaz. Gdy odwinięto papier, panna Minchin otworzyła oczy ze zdumienia.
Paczki zawierały rozmaite części ubrania - buciki, pończochy, rękawiczki, ciepły, piękny
płaszczyk. Nie zabrakło nawet ładnego kapelusika i parasolki. Wszystkie rzeczy były nowe i w
bardzo dobrym gatunku, do kieszeni zaś płaszcza przypięta była kartka ze słowami: „Do
noszenia na co dzień. W miarę potrzeby rzeczy będą zastępowane nowymi“.
Panna Minchin nie posiadała się ze wzburzenia. Incydent ten nasunął jej osobliwe
przypuszczenia. Czy to możliwe, aby koniec końców popełniła omyłkę? Być może ta
opuszczona, zaniedbaną dziewczynka ma jednak jakichś potężnych, choć ekscentrycznych
przyjaciół - może jakichś nieznanych krewnych, którzy odnaleźli wreszcie jej miejsce pobytu i
postanowili zatroszczyć się o nią w ten tajemniczy i niecodzienny sposób? Krewni mają
niekiedy swoje dziwactwa - zwłaszcza zamożni a nieżonaci wujaszkowie, którzy nie lubią
mieć dzieci przy sobie. Tego rodzaju wujaszek woli być może czuwać nad siostrzenicą z
daleka. Ale osobnik taki z pewnością jest chimeryczny i drażliwy. Nie byłoby to miłe, gdyby
się dowiedział prawdy o zbyt cienkim, zniszczonym ubraniu, skąpym jedzeniu i ciężkiej pracy.
Panna Minchin poczuła się nieswojo i zerknęła spod oka na Sarę.
- No cóż - powiedziała tonem, jakiego nie użyła ani razu od czasu, gdy Sara straciła ojca -
ktoś jest dla ciebie bardzo życzliwy. Ponieważ przysłano ci te rzeczy i masz dostać nowe,
kiedy te się zniszczą, możesz iść, przebrać się i wyglądać przyzwoicie. Kiedy się
przebierzesz, możesz iść do klasy i odrabiać lekcje. Nie pójdziesz już dzisiaj po sprawunki.
W pół godziny później, kiedy Sara weszła do klasy, wszystkie wychowanki panny Minchin
oniemiały ze zdumienia.
- Daję słowo! - zawołała Jessie trącając łokciem Lawinie. - Spójrz no na księżniczkę Sarę!
Lawinia spojrzała i oblała się szkarłatem.
Była to rzeczywiście księżniczka Sara. W każdym razie od owych czasów, kiedy była
księżniczką, Sara nigdy tak nie wyglądała. Trudno było uwierzyć, że to ta sama Sara, którą
widziały przed kilkoma godzinami na kuchennych schodach. Ubrana była w suknię tego
rodzaju, jakich Lawinia dawniej zawsze jej zazdrościła - głębokiego, ciepłego koloru i
pięknie skrojoną. Smukłe jej nogi wyglądały tak jak ongiś, kiedy Jessie je podziwiała, ciężkie
zaś pukle włosów związane były z tylu wstążką.
- Może ktoś zapisał jej majątek - szepnęła Jessie. - Zawsze myślałam, że jeszcze coś się
przecież z nią zdarzy. Jest taka dziwna.
- Może kopalnie diamentów znów ukazały się na horyzoncie - powiedziała zjadliwie
Lawinia. - Nie gap się tak na nią, idiotko, sprawiasz jej tym przyjemność.
- Saro - rozległ się uroczysty, niski głos panny Minchin - proszę cię, usiądź tutaj.
I gdy wszystkie dziewczynki wytrzeszczały oczy, trącały się łokciami i nie ukrywały wcale
podniecenia, Sara zajęła dawne swe honorowe miejsce i pochyliła głowę nad książką.
Wieczorem, kiedy wróciła do pokoju i zjadła już razem z Rózią kolację, Sara długo
siedziała i wpatrywała się w ogień.
- Czy panienka coś układa? - zapytała cicho Rózia bojąc się jej przeszkodzić. Gdy Sara
siedziała w milczeniu i wpatrywała się w rozżarzone węgle, oznaczało to zwykle, że układa
nowe opowiadanie. Tym razem jednak Sara potrząsnęła przecząco głową.
- Nie - odparła. - Zastanawiam się, co powinnam zrobić.
Rózia tylko patrzała na nią z podziwem. Wszystko, co robiła i mówiła Sara, budziło w niej
zbożny podziw.
- Myślę wciąż o moim przyjacielu - wyjaśniła Sara. - Jeżeli chce pozostać nie znany, byłoby
to natręctwem, gdybym starała się dowiedzieć, kim jest. Ale tak bardzo bym chciała, żeby
wiedział, jak mu jestem wdzięczna... i jak szczęśliwą mnie uczynił.. Dobry człowiek zawsze
chętnie się dowiaduje o tym, że kogoś uszczęśliwił. To ważniejsze dla niego niż
podziękowanie. Chciałabym... chciałabym...
Urwała, bo wzrok jej padł w tej chwili na coś, co stało na stole w kącie. Było to coś, co
znalazła w pokoju dopiero przed dwoma dniami - mały przybór do pisania z papierem
listowym, kopertami, atramentem i piórami.
- O, czemuż mi to wcześniej nie przyszło do głowy! - zawołała.
Wstała i przyniosła teczkę do kominka.
- Mogę napisać do niego i zostawić list na stole - powiedziała wesoło. - Wtedy osoba, która
zabiera stąd rzeczy, zabierze także list. Nie będę go o nic pytała. A jestem pewna, że nie
będzie mi miał za złe, jeśli mu podziękuję.
Napisała więc następujący list:
Nie uzna Pan chyba tego za impertynencję, że piszę do Pana ten list,
chociaż chce Pan pozostać nie znany. Proszą mi wierzyć, nie chcą być
natrętna ani wścibska, chcę tylko podziękować Panu za to, że jest Pan dla
mnie taki dobry - taki niebiańsko dobry - i urządził Pan wszystko jak w bajce.
Jestem Panu niewypowiedzianie wdzięczna i ogromnie szczęśliwa - i Rózia
także. Rózia jest tak samo wdzięczna jak ja - dla niej wszystko to jest tak samo
piękne i cudowne jak dla mnie. Byłyśmy osamotnione, głodne, zziębnięte, a
teraz... proszę tylko pomyśleć, co Pan dla nas zrobił! Niech mi Pan pozwoli
napisać tylko te kilka słów. Czuję, że muszę je napisać:
dziękuję, dziękuję, dziękuję!
Dziewczynka z poddasza.
Nazajutrz rano zostawiła list na małym stoliku, a wieczorem list znikł wraz z innymi
rzeczami. Sara wiedziała więc, że Czarodziej dostał go, i myśl ta ją uspokoiła. Przed
położeniem się spać czytała Rózi na głos jedną ze swoich nowych książek, kiedy uwagę jej
zwróciło jakieś chrobotanie na dachu przy oknie. Podniosła oczy znad książki i dostrzegła, że
Rózia też posłyszała ten dźwięk, bo patrzała w górę i nasłuchiwała z niepokojem.
- Coś tam jest, panienko - szepnęła.
- Tak - powiedziała wolno Sara. - Jak gdyby kot... usiłował dostać się do środka.
Wstała i podeszła do okna. Był to dziwny odgłos - jakieś ciche skrobanie. Sara
przypomniała sobie coś nagle i roześmiała się. Przypomniała sobie małego intruza, który raz
już dostał się tą drogą na poddasze. Widziała małpkę tego popołudnia, gdy zwierzątko
siedziało smutne na stole pod oknem pokoju pana z Indii.
- A może to małpka znów uciekła z domu - szepnęła z radością Sara. - Jakby to było
przyjemnie!
Weszła na krzesło, ostrożnie uchyliła okna i wyjrzała na zewnątrz. Przez cały dzień padał
śnieg i na białej jego warstwie tuż przy oknie siedziała mała, drżąca figurka, której czarny
pyszczek zmarszczył się żałośnie na widok dziewczynki.
- Tak, to małpka! - zawołała Sara. - Uciekła z poddasza laskara i zobaczyła tu światło.
Rózia podbiegła do niej.
- Wpuści ją panienka?
- Ależ tak - odpowiedziała Sara. - Za zimno jest dzisiaj, żeby mogła siedzieć na dachu.
Małpki są bardzo delikatne. Postaram się ją tu zwabić.
Wyciągnęła wolniutko rękę i zaczęła przemawiać do małpki pieszczotliwie - tonem, którym
przemawiała do wróbli i do Melchisedeka - jak gdyby sama była życzliwym zwierzątkiem i
rozumiała ich płochliwość.
- Chodź tutaj, kochana małpeczko - mówiła.- Nie zrobię ci nic złego.
Małpka wiedziała, że dziewczynka nie zrobi jej nic złego. Wyczuła to, zanim jeszcze Sara
ujęła ją pieszczotliwie i przygarnęła do siebie. Znała pełne czułości dotknięcie smukłych,
brązowych rąk Ram Dassa, a dotknięcie rąk Sary było bardzo podobne. Pozwoliła się
wciągnąć przez okno, a gdy znalazła się w ramionach Sary, przytuliła się do niej od razu i
chwyciła przyjaźnie pasmo włosów dziewczynki zaglądając jej w oczy.
- Śliczna małpka! Śliczna małpka! - mruczała tkliwie Sara całując śmieszny łepek. - Jakże ja
kocham małe zwierzątka!
Małpka była najwyraźniej zadowolona, że dostała się do ciepłego pomieszczenia, a gdy
Sara usiadła przy kominku i posadziła ją sobie na kolanach, przenosiła spojrzenie z Sary na
Rózię z zaciekawieniem i aprobatą.
- Co za brzydactwo, prawda, panienko? - odezwała się Rózia.
- Przypomina bardzo brzydkie dziecko - roześmiała się Sara. - Przepraszam cię, małpuniu,
ale cieszę się, że nie jesteś ludzkim dzieckiem. Twoja matka nie mogłaby być z ciebie dumna i
nikt by się nie ośmielił powiedzieć, że jesteś podobna do kogoś spośród krewnych. Ale dla
mnie jesteś urocza!
Rozparła się wygodniej w fotelu i snuła dalej swe rozważania.
- Może jej przykro, że jest taka brzydka, i wciąż o tym myśli. Ciekawa jestem, czy ona umie
myśleć. Małpeczko, jedyna moja, czy ty myślisz?
Ale małpka podniosła tylko rączkę i podrapała się w głowę.
- Co z nią zrobimy? - spytała Rózia.
- Dzisiaj będzie spała ze mną, a jutro zaniosę ją do pana z Indii. Przykro mi będzie
rozstawać się z tobą, małpko, ale musisz wrócić do domu. Powinnaś być najbardziej
przywiązana do własnej rodziny, a ja nie jestem twoją prawdziwą krewną.
Kładąc się spać Sara zrobiła dla małpki gniazdko w nogach łóżka. Małpka zwinęła się w
kłębuszek i usnęła od razu niby małe dziecko bardzo zadowolone ze swego posłania.
Rozdział XVII. „TO ONA!“.
Nazajutrz popołudniu troje członków Wielkiej Rodziny siedziało w bibliotece pana z Indii i
robiło, co mogło, aby go rozweselić. Matka pozwoliła dzieciom przyjść, gdyż pan z Indii
specjalnie je zaprosił. Od dłuższego czasu żył w stanie nieznośnego napięcia, a dzisiaj czekał
z niepokojem na nowiny, które miał przywieźć pan Carmichael, powracający tego dnia z
Moskwy. Pobyt jego w tym mieście przedłużał się z tygodnia na tydzień. Po przyjeździe nie
mógł z początku odnaleźć rodziny, na której poszukiwania się udał. Gdy wreszcie upewnił się
już, że znalazł tych, o kogo mu chodziło, i poszedł do ich domu, dowiedział się, że udali się
oni w dłuższą podróż. Wszelkie wysiłki porozumienia się z nimi spełzły na niczym,
postanowił więc pozostać w Moskwie aż do ich powrotu. Pan Carrisford siedział w swoim
wielkim fotelu, a Janka siedziała przy nim na podłodze. Chory przywiązał się bardzo do Janki.
Nora przycupnęła na stołeczku, Donald zaś dosiadł okrakiem głowy tygrysa, zdobiącej leżącą
na podłodze skórę zwierzęcia. Należy wyznać, że harcował na tym osobliwym wierzchowcu
w sposób dość hałaśliwy.
- Nie wrzeszcz tak, Donaldzie - napominała go Janka. - Kiedy się przychodzi rozweselić
chorą osobę, nie robi się tego na cały głos. Może w ogóle zachowujemy się za głośno, proszę
pana? - zwróciła się do pana z Indii.
Ale chory poklepał ją tylko po ramieniu.
- Nie, nie - odparł. - Przy was nie myślę tyle o innych sprawach.
- Teraz będę już cicho! - wrzasnął Donald. - Wszyscy będziemy siedzieli cicho jak myszki.
- Myszki nie robią takiego hałasu - stwierdziła Janka.
Donald zrobił wędzidło z chusteczki do nosa i podskakiwał na łbie tygrysa.
- A gdyby ich było bardzo dużo? - zapytał. - Na przykład tysiąc myszy!
- Nawet pięćdziesiąt tysięcy myszy nie narobiłoby takiego zgiełku - oświadczyła surowo
Janka - a myśmy powinni być cicho jak jedna myszka.
Pan Carrisford roześmiał się i znów poklepał dziewczynkę po ramieniu!
- Tatuś już niedługo przyjedzie - powiedziała Janka. - Czy możemy porozmawiać o
zaginionej dziewczynce?
- Nie mógłbym chyba w tej chwili mówić o niczym innym - odparł pan Carrisford marszcząc
brwi z wyrazem znużenia.
- My ją bardzo lubimy - wtrąciła Nora. - Nazywamy ją małą niezaczarowaną księżniczką.
- Dlaczego? - zapytał pan z Indii. Słuchając opowiadań Wielkiej Rodziny zapominał na jakiś
czas o swoich troskach.
- Bo chociaż nie jest właściwie zaczarowana - odpowiedziała Janka - to kiedy się znajdzie,
będzie bogata jak księżniczka z bajki. Nazywaliśmy ją z początku zaczarowaną księżniczką,
ale ta nazwa do niej nie pasuje.
- Czy to prawda - spytała Nora - że jej tatuś dał wszystkie pieniądze przyjacielowi, żeby ten
je ulokował w kopalni z diamentami, a potem przyjaciel myślał, że stracił wszystko i uciekł,
bo czuł się jak złodziej?
- Ale naprawdę to wcale nie był złodziejem - wtrąciła pośpiesznie Janka.
Pan z Indii ujął jej rączkę.
- Nie, naprawdę nie był złodziejem - powiedział.
- Okropnie mi żal tego przyjaciela - mówiła dalej Janka. - Przecież nie chciał tego i na
pewno był w okropnej rozpaczy.
- Rozumna z ciebie kobietka, Janeczko - rzekł pan z Indii ściskając jej rączkę.
- Czyście opowiadały panu Carrisfordowi - wrzasnął znowu Donald - o małej dziewczynce,
która nie jest żebraczką? Czy opowiadałyście, że ma ładne nowe ubranie? Może ona też
zginęła i teraz ktoś ją znalazł.
- Jest powóz! - zawołała Janka. - Zatrzymuje się przed domem. To tatuś!
Wszyscy podbiegli do okna.
- Tak, to tatuś - oznajmił Donald. - Ale dziewczynki nie ma.
Wszyscy troje wybiegli z pokoju i popędzili do hallu. Słychać było, jak podskakują i
klaszczą w ręce, a potem odgłosy pocałuków i powitań.
Pan Carrisford próbował wstać, ale opadł z powrotem na poduszki.
- Nic z tego - szepnął. - Jestem ruiną człowieka!
Głos pana Carmichaela słychać już było pod drzwiami.
- Nie, dzieci, będziecie mogły wejść później, najpierw muszę porozmawiać z panem
Carrisfordem. Idźcie i pobawcie się tymczasem z Ram Dassem.
Drzwi otworzyły się i adwokat wszedł do biblioteki. Był bardziej jeszcze rumiany niż
zwykle i wniósł ze sobą atmosferę krzepkości i zdrowia. Oczy jego miały jednak wyraz żalu i
niepokoju, gdy napotkał pytające spojrzenie chorego i uścisnął mu dłoń na powitanie.
- Czego się pan dowiedział? - zapytał pan Carrisford. - Ta dziewczynka, zaadoptowana
przez Rosjan?...
- Nie jest tą, której szukamy - odparł pan Carmichael. - Jest znacznie młodsza od córki
kapitana Crewe. Nazywa się Emilia Carew. Widziałem ją i z nią rozmawiałem. Jej przybrani
rodzice udzielili mi szczegółowych informacji.
Na twarzy pana z Indii odmalowało się beznadziejne zgnębienie. Ręka jego opadła na
oparcie fotela.
- Trzeba więc zacząć poszukiwania od nowa - rzekł. - To wszystko. Proszę, niech pan siada.
Adwokat usiadł. Przywiązał się już bardzo do tego nieszczęśliwego człowieka. Sam był tak
szczęśliwy, otaczało go tyle miłości i pogody, że osamotnienie i choroba wydawały mu się
czymś nie do zniesienia. Gdyby w domu tym rozlegał się choć jeden dziecięcy głosik, o ileż
byłoby tu weselej! A jeżeli w dodatku chory człowiek zmagał się ustawicznie z myślą, że
skrzywdził i opuścił dziecko, musiało to być naprawdę okropne.
- Niechże się pan nie zamartwia - powiedział pragnąc dodać panu Carrisfordowi otuchy -
znajdziemy ją jeszcze.
- Musimy zacząć od razu poszukiwania. Nie wolno tracić ani chwili - mówił nerwowo
chory. - Czy ma pan jakieś nowe pomysły... jakiekolwiek?...
Pan Carmichael nie mógł usiedzieć na miejscu, wstał więc i zaczął chodzić po pokoju. Nie
był zupełnie pewien, co powiedzieć.
- Może i mam... - rzekł wreszcie. - Nie wiem tylko, czy ta myśl jest coś warta. Ale kiedy w
drodze zastanawiałem się nad tym wszystkim, przyszło mi coś do głowy.
- Ale co, co?! Jeżeli ona żyje, to musi przecież gdzieś być.
- Otóż właśnie, ona musi gdzieś być. Przeszukaliśmy już wszystkie szkoły w Paryżu.
Zostawmy więc na razie Paryż i zacznijmy szukać w Londynie. Taką miałem myśl - poszukać
jej w Londynie.
- W Londynie nie brak szkół - rzekł pan Carrisford. Naraz drgnął, gdyż coś mu się nagle
przypomniało. - Nawiasem mówiąc, w sąsiednim domu też jest szkoła.
- Od niej więc zaczniemy. Trudno o bliższy adres.
- Tak - przyznał chory. - Jest tam dziewczynka, która mnie interesuje, ale ona nie jest
uczennicą. W dodatku to ciemnowłose, zabiedzone stworzenie, całkiem niepodobne do Ralfa.
Być może w tej chwili znów zaczęły działać czary. Doprawdy można by przypuszczać, że to
czary. Albowiem w momencie, gdy pan z Indii wypowiadał te słowa, do pokoju wszedł Ram
Dass, Skłonił się ze zwykłym szacunkiem, ale w jego ciemnych, błyszczących oczach czaiło
się tajone podniecenie.
- Sahibie - rzekł - przyszła ta dziewczynka - ta, nad którą się sahib ulitował. Przyniosła
małpkę, która znowu uciekła po dachu do niej na strych. Prosiłem, żeby poczekała.
Pomyślałem sobie, że sahib może zechce zobaczyć ją i z nią porozmawiać.
- Kto to jest? - zapytał pan Carmichael.
- Bóg jeden wie - odrzekł pan Carrisford. - To ta dziewczynka, o której wspomniałem. Mała
posługaczka z sąsiedniej pensji. Owszem, chciałbym ją zobaczyć - zwrócił się do Ram Dassa.
- Wprowadź ją tu. Podczas pańskiej nieobecności - dodał tonem wyjaśnienia zwracając się
znów do adwokata - byłem bliski rozpaczy. Dni ciągnęły się tak nieznośnie długo. Ram Dass
opowiedział mi o niedolach tej małej i opracowaliśmy wspólnie plan pomocy. Wyda się to
panu pewnie dziecinadą, ale miałem przynajmniej o czym myśleć. Oczywiście bez pomocy
zwinnego, i zręcznego jak kot syna Wschodu, jakim jest Ram Dass, rzecz byłaby nie do
wykonania.
W tej chwili do pokoju weszła Sara. Trzymała na ręku małpkę, która najwidoczniej wcale
nie chciała się z nią rozstawać. Czepiała się kurczowo jej szyi, trajkocząc z ożywieniem. Na
policzkach Sary, przejętej pierwszym osobistym zetknięciem z panem z Indii, kwitł rumieniec.
- Pańska małpka znowu uciekła - rzekła swoim melodyjnym głosem. - Przyszła wczoraj
wieczorem pod moje okno na poddaszu i wzięłam ją do pokoju, bo było bardzo zimno.
Przyniosłabym ją od razu, gdyby nie późna pora. Wiedziałam, że pan jest chory, nie chciałam
więc pana niepokoić.
Wpadnięte oczy pana z Indii spoczęły na niej z żywym zainteresowaniem.
- Bardzo ładnie, żeś o tym pomyślała - powiedział. Sara spojrzała na Ram Dassa, który stał
przy drzwiach. - Czy mam ją oddać laskarowi? - zapytała.
- Skąd wiesz, że to laskar? - spytał pan z Indii uśmiechając się lekko.
- O, ja znam laskarów - odparła Sara przekazując Ram Dassowi opierającą się małpkę. -
Urodziłam się w Indiach.
Pan z Indii wyprostował się tak nagle i wyraz twarzy zmienił mu się tak błyskawicznie, że
Sara przestraszyła się w pierwszej chwili.
- Urodziłaś się w Indiach?! - zawołał. - Chodź tu bliżej - poprosił wyciągając rękę.
Sara podeszła i podała mu rękę. Stała bez ruchu, patrząc na niego ze zdziwieniem swoimi
szarozielonymi oczami. Co mu się mogło stać?
- Mieszkasz w sąsiednim domu? - zapytał pan z Indii.
- Tak, mieszkam na pensji panny Minchin,
- Ale nie należysz do jej wychowanek?
Na ustach Sary ukazał się dziwny uśmiech. Zawahała się.
- Właściwie nie wiem dokładnie, czym jestem.
- Dlaczego?
- Z początku byłam wychowanką i miałam własny pokój, ale teraz...
- Byłaś wychowanką? A czym jesteś teraz?
- Sypiam na poddaszu, obok pomywaczki - rzekła. - Załatwiam zakupy dla kucharki, robię
wszystko, co ona mi każe, i odrabiam lekcje z młodszymi dziewczynkami.
- Niech pan ją pyta, Carmichael - wyjąkał pan Carrisford opadając na poduszki, jak gdyby
siły opuściły go nagle. - Niech pan ją pyta, ja nie mogę.
Duży, dobry ojciec Wielkiej Rodziny umiał rozmawiać z dziećmi. Sara zorientowała się, jak
wielkie ma on w tym względzie doświadczenie, gdy przemówił do niej serdecznym,
życzliwym tonem:
- Co to znaczy „z początku“, moje dziecko?
- Kiedy mnie tam umieścił mój tatuś.
- Ą gdzie jest twój tatuś?
- Umarł - rzekła cicho Sara. - Stracił cały majątek i nic już dla mnie nie zostało. Nie było
nikogo, kto by zajął się mną lub płacił pannie Minchin.
- Panie Carmichael! - krzyknął głośno pan z Indii - Panie Carmichael!
- Spokojnie, bo ona się przestraszy - rzucił mu szeptem adwokat, po czym zwrócił się głośno
do Sary: - Więc odesłano cię na poddasze i zrobiono z ciebie posługaczkę. Tak się mniej
więcej przedstawia sprawa?
- Nie było nikogo, kto by się mną zajął - rzekła Sara. - Nie miałam pieniędzy, nie mam
żadnych krewnych.
- W jaki sposób ojciec twój stracił majątek? - wtrącił zdławionym głosem pan z Indii.
- Właściwie nie stracił go sam - odparła Sara coraz bardziej tym wszystkim zdziwiona. -
Miał przyjaciela, którego kochał... którego bardzo kochał. I ten przyjaciel zabrał mu pieniądze.
Tatuś zanadto mu ufał.
Oddech pana z Indii stał się głośny i urywany.
- Przyjaciel nie miał może złych zamiarów - powiedział. - Mogło to być nieporozumienie,
pomyłka.
Sara nie zdawała sobie sprawy z tego, jak twardo zabrzmiał teraz jej młody głos. Gdyby się
orientowała, złagodziłaby bez wątpienia ton przez wzgląd na pana z Indii.
- Ale mój tatuś przejął się naprawdę - rzekła. - Zabiło go to.
- Jak się nazywał twój ojciec? - spytał pan z Indii. - Powiedz mi.
- Nazywał się Ralf Crewe - odparła zaskoczona Sara. - Kapitan Crewe. Umarł w Indiach.
Po wychudłej twarzy przebiegł skurcz i Ram Dass jednym skokiem znalazł się przy boku
swego pana.
- Carmichael - jęknął chory - to ona... ona!
Sara myślała przez chwilę, że pan z Indii zaraz umrze. Ram Dass nalał kropli z buteleczki i
przytknął szklankę do ust chorego. Sara stała obok, drżąc na całym ciele. Oszołomiona
spojrzała, pytająco na pana Carmichaela.
- Co to znaczy? - wyjąkała.
- Pan Carrisford był przyjacielem twojego ojca - odparł adwokat. - Nie przerażaj się.
Szukamy cię od dwóch lat.
Sara przyłożyła rękę do czoła, usta jej zadrgały. Powiedziała cicho, jak gdyby w transie:
- A ja byłam przez cały ten czas u panny Minchin. Po drugiej stronie muru.
Rozdział XVIII. „STARAŁAM SIĘ...“.
Ładna, miła pani Carmichael wytłumaczyła Sarze wszystko dokładnie. Wezwano ją zaraz i
przybiegła z przeciwległej strony placu, aby chwycić Sarę w ramiona i wyjaśnić wszystko, co
zaszło. Osłabiony bowiem chorobą pan Carrisford po przebytym wstrząsie nie był chwilowo
zdolny do żadnego wysiłku.
- Słowo daję - szepnął słabo do pana Carmichaela, kiedy zaproponowano, aby Sara przeszła
do innego pokoju - boję się stracić ją choć na chwilę z oczu.
- Ja się nią zaopiekuję - ofiarowała się Janka - a mama przyjdzie za kilka minut.
Janka więc wyprowadziła Sarę z biblioteki.
- Tak się cieszymy, żeś się znalazła - powiedziała. - Nie masz pojęcia, jak się cieszymy.
Donald stał z rękami w kieszeniach i obserwował Sarę z wyrazem żalu.
- Gdybym cię zapytał, jak się nazywasz, kiedy ci dałem moje sześć pensów - zauważył -
powiedziałabyś, że się nazywasz Sara Crewe i od razu byś się znalazła.
Nadeszła pani Carmichael. Była ogromnie wzruszona i pod wpływem impulsu chwyciła
Sarę w ramiona i ucałowała.
- Jesteś pewnie oszołomiona, moje biedne dziecko. I trudno się dziwić.
Sara myślała tylko o jednym.
- Czy to on - powiedziała wskazując oczami na zamknięte drzwi biblioteki - czy to on jest
ten zły przyjaciel? Niech mi pani powie!
Pani Carmichael ze łzami w oczach ucałowała ją raz jeszcze. Czuła, że dziewczynkę
powinno się całować jak najczęściej, bo tak dawno nikt jej nie pieścił.
- On nie jest zły, kochanie - odparła. - W rzeczywistości nie stracił wcale pieniędzy twojego
tatusia. Myślał tylko, że je stracił, a ponieważ tak bardzo go kochał, rozchorował się okropnie
ze zmartwienia. Dostał zapalenia mózgu, o mało nie umarł, a kiedy zaczął powracać do
zdrowia, twój tatuś już dawno nie żył.
- I nie wiedział, gdzie mnie szukać - szepnęła Sara. - A ja byłam tak blisko.
Nie mogła zapomnieć o tym, że była tak blisko.
- Sądził, że jesteś na pensji we Francji - mówiła pani Carmichael. - I wciąż trafiał na
fałszywe ślady. Szukał cię wszędzie. Kiedy widział, jak przechodzisz pod oknem, taka smutna
i opuszczona, nie podejrzewał wcale, że jesteś córką jego nieszczęśliwego przyjaciela, ale
ponieważ też jesteś małą dziewczynką, współczuł ci i chciał ci trochę dopomóc. Kazał więc
Ram Dassowi, żeby zakradł się do ciebie na poddasze i wprowadził tam pewne zmiany na
lepsze.
Sara drgnęła z radości, twarz jej odmieniła się w jednej chwili.
- Więc to Ram Dass przynosił to wszystko?! - zawołała. - To on kazał Ram Dassowi
wszystko zrobić? To on zamienił bajkę w rzeczywistość?
- Tak, kochanie, tak! Jest dobry, szlachetny i współczuł ci przez wzgląd na zaginioną Sarę
Crewe.
Drzwi biblioteki otworzyły się i stanął w nich pan Carmichael przywołując Sarę ruchem
ręki.
- Pan Carrisford czuje się już lepiej - rzekł. - Prosi, żebyś do niego przyszła.
Sarze nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Kiedy pan z Indii spojrzał na wchodzącą
dziewczynkę, dostrzegł, że twarz jej promienieje.
- To pan przysyłał mi te wszystkie rzeczy - powiedziała z radosnym wzruszeniem - te piękne,
cudowne rzeczy? To pan je przysyłał?
- Tak, moje biedactwo kochane, to ja - odparł pan z Indii. Był słaby, złamany długą chorobą
i ciężkimi zmartwieniami, lecz patrzał na nią wzrokiem, który przypominał jej wzrok ojca -
spojrzeniem czułym i pełnym miłości. Uklękła więc przy nim, jak klęczała dawniej przy ojcu,
kiedy byli najlepszymi i najbardziej kochającymi się przyjaciółmi w świecie.
- Więc to pan jest moim przyjacielem - rzekła. - To pan jest moim przyjacielem!
Przywarła twarzą do jego chudej dłoni i całowała ją gorąco.
- Ten człowiek za trzy tygodnie będzie zdrów - szepnął pan Carmichael do żony. - Spójrz
tylko na niego już teraz.
Pan Carrisford rzeczywiście wyglądał jak odmieniony. „Mała przyjaciółka“ była nareszcie
przy nim, musiał więc zmobilizować wszystkie siły, aby zatroszczyć się o nią i ułożyć plany na
dalszą przyszłość.
Przede wszystkim trzeba było załatwić sprawę panny Minchin. Należało porozumieć się z
nią i zawiadomić ją o zmianie, jaka zaszła w losie jej wychowanki.
Sara miała nie wracać już na pensję. Pan z Indii obstawał przy tym bardzo stanowczo. Musi
pozostać u niego, a pan Carmichael sam pójdzie i porozmawia ż panną Minchin.
- Cieszę się, że mogę nie wracać - powiedziała Sara. - Panna Minchin będzie na pewno
bardzo zła. Nie lubi mnie, chociaż to pewnie moja wina, bo ja sama jej nie lubię.
Tak się jednak złożyło, że pan Carmichael został zwolniony z obowiązku złożenia wizyty
pannie Minchin, gdyż ona sama przyszła szukać swej wychowanki. Chciała bowiem posłać po
coś Sarę, zapytała o nią i dowiedziała się rzeczy zdumiewającej. Jedna z pokojówek widziała,
jak Sara wymknęła się z sutereny chowając coś pod płaszczem, a potem weszła na ganek
sąsiedniego domu i znikła w jego wnętrzu.
- Co to ma znaczyć? - zapytała groźnie panna Minchin panny Amelii.
- Nie mam pojęcia - odparła panna Amelia. - Może zaprzyjaźniła się z tym panem, bo
mieszkał długo w Indiach.
- To mi na nią wygląda. Narzuca mu się pewnie i stara się w ten impertynencki sposób
pozyskać jego sympatię - oświadczyła panna Minchin. - Siedzi tam chyba już ze dwie godziny.
Nie pozwolę na takie natręctwo. Pójdę, dowiem się, o co chodzi, i przeproszę za jej
wtargnięcie.
Sara siedziała na stołeczku przy panu Carrisfordzie i słuchała różnych rzeczy, które uważał
za konieczne jej wyjaśnić, kiedy Ram Dass zaanonsował przybycie panny Minchin.
Sara wstała mimo woli i pobladła trochę, pan Carrisford zauważył jednak, że dziewczynka
stoi spokojnie i nie zdradza zwykłych oznak dziecięcego lęku.
Panna Minchin wkroczyła do pokoju sztywno i godnie. Była w stroju wizytowym i
zachowywała się z lodowatą uprzejmością.
- Przykro mi, że. pana niepokoję - oznajmiła zwracając się do pana Carrisforda - muszę
jednak złożyć pewne wyjaśnienia. Jestem Maria Minchin, właścicielka zakładu naukowego
dla panien, który mieści się w sąsiednim domu.
Pan z Indii przyglądał się jej przez chwilę uważnie i w milczeniu. Z natury był człowiekiem
porywczym i nie chciał dać się ponieść temperamentowi.
- A więc to pani jest panną Minchin? - rzekł wreszcie.
- Tak jest, proszę pana.
- W takim razie - stwierdził pan z Indii - zjawiła się pani w odpowiedniej chwili. Mój
adwokat, pan Carmichael, miał właśnie udać się do pani.
Pan Carmichael złożył lekki ukłon. Panna Minchin spoglądała z pewnym zdziwieniem to na
niego, to na pana Carrisforda.
- Pański adwokat! - powtórzyła. - Nie rozumiem. Przyszłam tutaj, gdyż uważałam to za swój
obowiązek. Dowiedziałem się właśnie, że jedna z moich wychowanek, wychowanka, którą
trzymam z łaski, wdarła się do pana nieproszona. Przyszłam wytłumaczyć, że stało się to bez
mojej wiedzy. - Następnie zwróciła się do Sary. - Idź w tej chwili do domu - rozkazała
gniewnie. - Będziesz surowo ukarana. Idź natychmiast do domu.
Pan z Indii przyciągnął Sarę do siebie i pogłaskał jej rękę.
- Ona nie pójdzie.
Pannie Minchin zdawało się, że musiała postradać zmysły.
- Nie pójdzie? - powtórzyła.
- Nie - stwierdził pan Carrisford. - Nie pójdzie do domu, jeżeli tak pani życzy sobie
nazywać swój zakład. Będzie odtąd mieszkała ze mną.
Panna Minchin cofnęła się zaskoczona i oburzona.
- Z panem! Z panem, łaskawco! Co to ma znaczyć?
- Zechce pan wyjaśnić sprawę, panie Carmichael - rzekł pan z Indii. - I proszę załatwić
wszystko jak najszybciej.
Zmusił Sarę, żeby usiadła znów na stołeczku, i ujął jej dłonie w swoje - znów zupełnie tak
samo jak niegdyś jej ojciec.
Pan Carmichael zaczął wyjaśniać spokojnym, rzeczowym tonem człowieka, który wie, co
mówi, i orientuje się w stronie prawnej zagadnienia, co pannie Minchin, jako osobie obytej w
świecie interesów, bynajmniej nie przypadło do gustu.
- Pan Carrisford, proszę pani, był bliskim przyjacielem kapitana Crewe. Był też jego
wspólnikiem w pewnym wielkim przedsięwzięciu. Majątek, który kapitan Crewe sądził, że
stracił, został uratowany i znajduje się w rękach pana Carrisforda.
- Majątek! - zawołała panna Minchin blednąc gwałtownie. - Majątek Sary!
- Będzie to majątek Sary - odparł dość ozięble pan Carmichael. - Właściwie jest to już w tej
chwili majątek Sary. Pewne okoliczności złożyły się na to, że wzrósł on wielokrotnie.
Kopalnie diamentów zaczęły przynosić olbrzymie zyski.
- Kopalnie diamentów! - wyjąkała panna Minchin.
Jeżeli była to prawda, to nigdy w życiu nie spotkało jej nic równie potwornego.
- Kopalnie diamentów - powtórzył pan Carmichael i nie mógł odmówić sobie tej
przyjemności, żeby nie dodać z ironicznym, bynajmniej nie adwokackim uśmiechem: -
Niewiele jest księżniczek, proszę pani, bogatszych od pani wychowanki z łaski, Sary Crewe.
Pan Carrisford szukał jej blisko od dwóch lat, teraz znalazł ją wreszcie i już się z nią nie
rozstanie.
Poprosił następnie pannę Minchin, aby usiadła, gdyż musi wyłożyć jej rzecz całą
szczegółowo, po czym postarał się, nie pozostawiając wątpliwości w tym względzie,
wyjaśnić, że przyszłość Sary jest zapewniona, że utracone rzekomo pieniądze zwróciły się
dziesięciokrotnie i że dziewczynka ma w panu Carrisfordzie zarówno opiekuna, jak
przyjaciela.
Panna Minchin nie była osobą mądrą, toteż straciła zupełnie głowę i próbowała
rozpaczliwie odzyskać to, co postradała przez Własną złość i głupotę.
- Pan Carrisford znalazł ją u mnie - protestowała. - Była pod moją opieką i robiłam dla niej
wszystko. Gdyby nie ja, głodowałaby na ulicy.
Tu pan z Indii stracił mimo wszystko cierpliwość.
- Co do głodowania - rzekł - to być może milej by jej się głodowało na ulicy niż u pani na
strychu.
- Kapitan Crewe powierzył ją mojej opiece - oponowała panna Minchin. - Musi pozostać u
mnie, dopóki nie osiągnie pełnoletności. Może znowu być uprzywilejowaną wychowanką i
mieć własny pokój. Musi zakończyć edukację. Każdy sąd mi to przyzna.
- Dajmy pokój, panno Minchin - przerwał jej pan Carmichael. - Sąd z pewnością nic
podobnego nie zrobi. Jeżeli Sara sama zechce wrócić do pani, to pan Carrisford, jak sądzą,
nie będzie jej tego bronił. Ale to już zależy od Sary.
- W takim razie odwołuję się do Sary - oświadczyła panna Minchin. - Nie rozpieszczałam
cię być może - zwróciła się niezbyt pewnym tonem do dziewczynki - ale wiesz, że twój ojciec
zadowolony był z twoich postępów. A poza tym - hm... zawsze cię bardzo lubiłam.
Sara utkwiła w przełożonej spokojne, uważne spojrzenie szarozielonych oczu, spojrzenie,
które zawsze drażniło pannę Minchin.
- Doprawdy, proszę pani? - spytała. - Nie wiedziałam o tym.
Panna Minchin zaczerwieniła się i wyprostowała.
- Powinnaś się była na tym poznać - rzekła - lecz dzieci niestety nigdy nie rozumieją tego, co
się dla nich robi. Amelia i ja mówiłyśmy zawsze, że jesteś najzdolniejszą dziewczynką w
szkole. Czy nie spełnisz woli twojego tatusia i nie wrócisz ze mną do domu?
Sara zrobiła krok naprzód i zatrzymała się. Myślała o dniu, gdy dowiedziała się, że nie ma
nikogo na świecie i grozi jej znalezienie się na ulicy; myślała o długich godzinach, które
spędziła samotnie na poddaszu, głodna i zziębnięta, mając za towarzystwo tylko Emilkę i
Melchisedeka. Spojrzała pannie Minchin prosto w oczy.
- Pani wie, dlaczego nie wrócę z panią do domu - powiedziała. - Wie pani doskonale.
Na gniewnej, surowej twarzy panny Minchin ukazały się szkarłatne wypieki.
- Nie zobaczysz nigdy swoich przyjaciółek - zaczęła. - Dopilnuję już tego, żeby Ermengarda
i Lotka nigdy się z tobą...
- Przepraszam najmocniej - przerwał jej grzecznie, ale stanowczo pan Carmichael - Sara
będzie się spotykała, z kim tylko zechce. Rodzice koleżanek panny Crewe z pewnością nie
odmówią, jeśli zaprosi je do domu swego opiekuna. Pan Carrisford się o to zatroszczy.
Należy przyznać, że nawet panna Minchin ugięła się pod tym ciosem. Było to znacznie
gorsze jeszcze niż wyimaginowany przez nią ekscentryczny, drażliwy wujaszek, który mógł się
obrazić o złe traktowanie siostrzenicy. Panna Minchin jako osoba o niskim poziomie moralnym
mogła uwierzyć bez trudu, że nikt nie zabroni swoim dzieciom przyjaźni z małą dziedziczką
kopalni diamentów. Jeżeli zaś pan Carrisford zechce opowiedzieć rodzicom niektórych jej
wychowanek, jak nieszczęśliwa była Sara Crewe, przełożoną może spotkać wiele
nieprzyjemności.
- Podejmuje się pan niełatwego zadania - rzekła do pana z Indii zabierając się do odejścia. -
Przekona się pan o tym bardzo prędko. Dziewczynka nie jest prawdomówna i nie wie, co to
wdzięczność. Teraz znów sobie pewnie wyobrażasz, że jesteś księżniczką - dodała zwracając
się do Sary.
Sara spuściła oczy i zarumieniła się lekko, pomyślała bowiem, że ludzie jej nie znający -
nawet najmilsi - mogą nie zrozumieć, o co chodzi.
- Starałam się być nią zawsze - odparła cicho - nawet wtedy, kiedy byłam najbardziej
zziębnięta i głodna... Starałam się...
- Teraz nie będziesz miała potrzeby tak się wysilać - rzekła z przekąsem panna Minchin, gdy
Ram Dass w ukłonach wyprowadzał ją z pokoju.
***
Po powrocie do domu panna Minchin udała się wprost do swego salonu i posłała od razu po
pannę Amelię. Zamknęła się następnie z siostrą na resztę popołudnia i wypada nadmienić, że
nieszczęsna panna Amelia przeżyła kilka bardzo przykrych kwadransów. Siedziała popłakując
i ocierając nieustannie oczy, ale wreszcie ośmieliła się zabrać głos. Zdanie, które
wypowiedziała, było jak zwykle niefortunne i omal nie przyprawiło jej groźnej siostry o atak
furii, sprawa zakończyła się jednak w sposób zgoła nieoczekiwany.
- Nie jestem taka mądra, jak ty, siostro - rzekła panna Amelia - i boję się zawsze odezwać,
żeby cię nie rozgniewać. Może gdybym nie była taka zastrachana, byłoby to lepiej dla pensji i
dla nas obydwóch. Bo ja często sobie myślałam, że nie powinnaś być taka surowa dla Sary
Crewe i powinnaś zatroszczyć się o to, żeby była przyzwoicie ubraną i odżywiona. Wiem, że
pracowała za ciężko jak na dziewczynkę w jej wieku, i wiem, że zawsze nie dojadała...
- Jak śmiesz mówić coś podobnego! - zawołała panna Minchin.
- Nie wiem, jak śmiem - odparła panna Amelia z jakąś rozpaczliwą odwagą - ale skoro
zaczęłam, to już skończę bez względu na to, co mnie za to czeka. Sara jest mądrym i dobrym
dzieckiem i gdybyś okazała jej trochę serca, odpłaciłaby ci z nawiązką. Aleś ty nie była dla
niej dobra. Sęk w tym, że jest za mądra dla ciebie i od początku jej za to nie lubiłaś. Widziała
nas obie na wylot...
- Amelio! - krzyknęła rozwścieczona panna Minchin z taką miną, jak gdyby chciała
spoliczkować siostrę i zrzucić jej czepek, jak to często robiła z Rózią.
Ale nic nie mogło już wstrzymać potoku słów panny Amelii.
- A tak! Tak! - wołała. - Widziała nas obydwie na wylot! Wiedziała, że ty jesteś zła i
chciwa, a ja słaba i głupia, obydwie zaś jesteśmy dość wulgarne i nikczemne, aby płaszczyć
się przed jej pieniędzmi i traktować ją źle, kiedy te pieniądze straciła - chociaż ona
zachowywała się jak mała księżniczka nawet wtedy, gdy była nędzarką. Tak, tak, jak
księżniczka!
Tu biedna kobieta dostała ataku histerycznego, zaczęła śmiać się i płakać jednocześnie,
kołysała się przy tym naprzód i w tył tak gwałtownie, że panna Minchin patrzała na nią
zdrętwiała z przerażenia.
- A teraz straciłaś ją - wykrzykiwała panna Amelia - i ona pójdzie do innej szkoły i inna
szkoła skorzysta z jej pieniędzy! W dodatku jeżeli jest choć trochę podobna do innych dzieci,
to opowie, jak ją tu traktowano. Rodzice odbiorą wtedy od nas, wszystkie uczennice i
będziemy zrujnowane. I dobrze nam tak! Ale tyś sobie zasłużyła na to bardziej ode mnie, bo
jesteś złą kobietą, Mario! Jesteś złą, chciwą egoistką!
Szlochania jej i wybuchy śmiechu stały się teraz tak głośne, że starsza siostra musiała
podbiec do niej i zaaplikować jej sole trzeźwiące, aby ją uspokoić, choć miała wielką ochotę
wyłajać ją porządnie za zuchwalstwo.
Należy zaznaczyć, że odtąd starsza panna Minchin zaczęła odczuwać pewien lęk przed
siostrą, która widocznie nie była taka głupia, na jaką wyglądała, i w konsekwencji mogła w
każdej chwili zdenerwować się i wygarnąć siostrze niemiłą prawdę w oczy.
Tego wieczora, kiedy wychowanki, jak to miały we zwyczaju przed położeniem się spać,
zebrały się przed kominkiem, do sali weszła Ermengarda z listem w ręce. Na twarzy jej
malował się dziwny wyraz - było to połączenie radosnego podniecenia z takim zdumieniem,
jak gdyby dziewczynka doznała przed chwilą gwałtownego wstrząsu.
- Co się stało? - odezwało się kilka głosów naraz.
- Czy to ma coś wspólnego z dzisiejszą awanturą? - zapytała z ożywieniem Lawinia. - Bo w
salonie panny Minchin była okropna awantura. Panna Amelia dostała histerii i musiała się
położyć do łóżka.
Ermengarda odpowiedziała powoli, jak człowiek ogłuszony.
- Dostałam właśnie list od Sary - rzekła pokazując go, żeby widziały, jaki jest długi.
- Od Sary! - zabrzmiał chór okrzyków.
- Gdzie ona jest? - wrzasnęła niemal Jessie.
- W sąsiednim domu - odparła Ermengarda wciąż tak samo wolno - u pana z Indii.
- Gdzie? Gdzie? Czy ją odprawiono? Czy panna Minchin wie o tym? Czy o to była
awantura? Dlaczego do ciebie pisze? Powiedz! Powiedz!
Zapanowała istna wieża Babel. Lotka rozpłakała się żałośnie. Ermengarda odpowiedziała
jednym zdaniem, które, jak się jej zdawało, zawierało wyjaśnienie całej sprawy. - Kopalnie
diamentów jednak były. Były naprawdę. Wszystkie oczy i usta otworzyły się ze zdumienia.
- Były naprawdę - mówiła prędzej już Ermengarda. - Zaszło nieporozumienie. Coś tam przez
pewien czas nie szło gładko i pan Carrisford myślał, że są zrujnowani...
- Kto to jest pan Carrisford?! - krzyknęła Jessie.
- Pan z Indii. Kapitan Crewe też tak myślał... i umarł. A pan Carrisford dostał zapalenia
mózgu i uciekł, i o mało nie umarł. I nie wiedział, gdzie Sara jest. I okazało się, że w
kopalniach są miliony, setki milionów diamentów, a połowa ich należy do. Sary i należały do
niej, kiedy mieszkała na poddaszu mając tylko Melchisedeka za przyjaciela i kiedy kucharka
się nią wysługiwała. I pan Carrisford odnalazł ją dzisiaj po południu, i ona jest u niego w
domu, i nigdy tu nie wróci, i będzie jeszcze bardziej księżniczką niż dawniej... sto pięćdziesiąt
tysięcy razy bardziej. I zobaczę ją jutro po obiedzie. Macie!
Nawet sama panna Minchin nie zdołałaby zapewne uciszyć wrzawy, która wybuchła po tym
oświadczeniu. Przełożona nie próbowała zresztą interweniować, chociaż słyszała ze swego
pokoju hałasy. Nie miała już ochoty na żadne utarczki z Amelią, która płakała teraz leżąc w
łóżku. Wiedziała, że nowiny w jakiś niezbadany sposób rozeszły się już po szkole i wszystkie
służące oraz wszystkie wychowanki będą rozprawiały o nich aż do chwili pójścia spać.
Do samej więc niemal północy wszystkie wychowanki panny Minchin, czując, że regulamin
został na dzień dzisiejszy, zawieszony, tłoczyły się w sali szkolnej wokół Ermengardy i po raz
nie wiadomo który słuchały listu zawierającego historię równie cudowną, jak bajki układane
zazwyczaj przez Sarę, a tym ciekawszą przez to, że zdarzyła się samej Sarze i tajemniczemu
panu z Indii, do mieszkał w sąsiednim domu.
Rózia, która także usłyszała nowiny, postarała się wymknąć na poddasze wcześniej niż
zwykle. Pragnęła uciec od ludzi i zajrzeć raz jeszcze do zaczarowanego pokoiku. Nie.
wiedziała, co się teraz z nim stanie. Było rzeczą mało prawdopodobną, aby miano go zostawić
pannie Minchin. Zabiorą pewnie wszystko i facjatka znów będzie pusta i naga. Mimo radości,
jaką odczuwała na myśl o Sarze, łzy przesłaniały jej wzrok, kiedy szła przez ostatnią
kondygnację schodów. Nie będzie już dziś ognia na kominku, nie będzie różowej lampy, nie
będzie kolacji i nie będzie księżniczki, czytającej na głos lub opowiadającej bajki - nie będzie
księżniczki!
Stłumiła łkanie, otworzyła drzwi na poddasze i z okrzykiem zdumienia stanęła jak wryta.
Lampa oświetlała pokój, ogień płonął wesoło na kominku, kolacja czekała, a Ram Dass stał
przy stoliku, witając uśmiechem osłupiałą dziewczynkę.
- Missi sahib pamiętała - rzekł. - Opowiedziała wszystko sahibowi. Pragnie zawiadomić
Rózię o swoim szczęściu. Proszę, tu na tacy jest list. Missi sahib napisała. Nie chciała, żeby
Rózia poszła spać smutna. Sahib prosi Rózię, żeby przyszła jutro do niego. Rózia będzie przy
Missi sahib. Dziś w nocy zabiorę te rzeczy z powrotem przez okno.
Powiedziawszy to wszystko z rozpromienioną miną, pozdrowił Rózię na sposób wschodni i
wysunął się przez okno tak cicho i zwinnie, że Rózia zrozumiała, iż Hindus robi to nie po raz
pierwszy.
Rozdział XIX. ANNA.
W pokoju dziecinnym Wielkiej Rodziny nigdy jeszcze nie było tak gwarno i wesoło. Dzieci
nie wyobrażały sobie nawet, jak ciekawa może. być bliższa znajomość z „dziewczynką, która
nie jest żebraczką“. Sara przez sam już fakt swoich cierpień i przygód urosła w ich oczach na
bohaterkę. Chciałyby słuchać bez końca o wszystkim, co jej się zdarzyło. Kiedy się siedziało
przy wielkim kominku w przestronnym, jasno oświetlonym pokoju, słuchanie o tym, jak zimno
bywało na poddaszu, stanowiło prawdziwą rozkosz. Należy dodać, że facjatka wydawała się
dzieciom miejscem wręcz uroczym, zapominały bowiem o jej brzydocie, kiedy słuchały o
Melchisedeku, o wróbelkach i o tym, co można zobaczyć, jeżeli się stoi na stole i wysuwa
głowę i ramiona przez okno w dachu.
Ulubioną historią było oczywiście opowiadanie o uczcie i o śnie, który się ziścił. Sara
opowiedziała o tym po raz pierwszy tego dnia, kiedy się odnalazła. Kilkoro dzieci z Wielkiej
Rodziny przyszło do niej na podwieczorek i gdy potem całe towarzystwo rozsiadło się na
dywanie przed kominkiem. Sara opowiedziała tę historię na swój sposób, a pan z Indii słuchał
i obserwował dziewczynkę. Kiedy skończyła, spojrzała na niego i położyła mu rękę na
kolanie.
- To jest moja część historii - rzekła. - A teraz może ty opowiesz swoją, wuju Tomie? - (Pan
Carrisford prosił ją, żeby tak się do niego zawsze zwracała). - Nie znam jeszcze twojej części
historii, a musi być bardzo piękna.
Pan Carrisford opowiedział więc, jak siedział sam, chory, zgnębiony i podrażniony, a Ram
Dass starał się go rozerwać, opisując przechodniów mijających okna biblioteki. Zapamiętał
opis dziewczynki, która przechodziła często pod oknami, i zainteresował się nią po części
dlatego, że myślał w tym czasie nieustannie o pewnej dziewczynce, po części zaś dlatego, że
Ram Dass opowiedział mu przy sposobności o swojej wizycie na poddaszu i o pościgu za
małpką. Opisał dokładnie nędzny, odrapany pokoik, a także zachowanie dziewczynki, którą
jakoś nie pasowała do takiego otoczenia. Z biegiem czasu Ram Dass dokonał nowych odkryć
co do sytuacji dziewczynki. Przekonał się, że bardzo źle jej się powodzi, i stwierdził, że
przebycie kilku metrów dzielących jedno okno w dachu od drugiego jest rzeczą bardzo łatwą.
Fakt ten stał się punktem wyjścia dla wszystkiego, co potem nastąpiło.
- Sahibie - rzekł pewnego dnia Ram Dass - mógłbym przejść po dachu i rozpalić ogień na
kominku dziewczynki, gdy wyjdzie z domu po sprawunki. Kiedy wróci zziębnięta i mokrą i
zastanie płonący ogień, pomyśli, że to sprawił jakiś czarodziej.
Pomysł był tak niecodzienny, że smutną twarz pana Carrisforda rozjaśnił uśmiech.
Zachwyciło to Ram Dassa, który zaczął snuć dalej rozważania na ten temat i wyjaśnił swemu
panu, jak łatwo byłoby też zrobić wiele innych rzeczy. Zdradził niezwykłą pomysłowość w
tym kierunku, a przygotowania do urzeczywistnienia jego planu dostarczyły panu
Carrisfordowi ciekawego zajęcia przez wiele dni, które normalnie wlokłyby się nieznośnie. W
wieczór nieudanej uczty Ram Dass czatował na dachu. Wszystkie paczki i tłumoki leżały już
przygotowane w jego pokoju na poddaszu, a osoba, która miała mu pomagać, czekała z nim
razem, równie zresztą jak on zainteresowaną tym niezwykłym przedsięwzięciem. Ram Dass
leżał właśnie na dachówkach i zaglądał przez okno, gdy uczta zakończyła się katastrofą, a
kiedy się potem upewnił, że Sara mocno śpi, wśliznął się do pokoju ze ślepą latarką w ręku,
towarzysz zaś został na zewnątrz i podawał mu:, wszystko przez okno. Ilekroć Sara poruszyła
się we śnie, Ram Dass zasłaniał oko latarki i przywierał plackiem do podłogi. Wszystkiego
tego oraz wielu innych ciekawych rzeczy dzieci dowiedziały się zadając tysiące pytań.
- Tak się cieszę - powiedziała Sara - tak się cieszę, że to ty, wuju, byłeś moim przyjacielem!
Nigdy jeszcze chyba nie było dwojga tak kochających się przyjaciół. Pasowali do siebie, jak
gdyby byli dla siebie stworzeni. Pan z Indii nie znał nigdy jeszcze osoby, której towarzystwo
byłoby mu tak miłe jak towarzystwo Sary. Po miesiącu - zgodnie zresztą z przepowiednią pana
Carmichaela - był człowiekiem zupełnie odmienionym. Wszystko go bawiło i interesowało,
zaczął też znajdować przyjemność w posiadaniu majątku, który przedtem wydawał mu się
nieznośnym ciężarem. Mógł przecież dzięki temu tyle robić dla Sary. W rozmowach z nim Sara
nazywała go żartobliwie czarodziejem, toteż obmyślanie przeróżnych niespodzianek dla niej
stanowiło dla niego źródło nieustannej radości. Znajdowała coraz to inne piękne kwiaty w
swoim pokoju, zabawne drobne upominki pod poduszkami łóżka, a pewnego dnia, kiedy
siedzieli razem wieczorem, usłyszeli skrobanie ciężkiej łapy do drzwi. Sara poszła zobaczyć,
co to takiego, i ujrzała wielkiego psa - wspaniałego charta syberyjskiego. Pies miał na szyi
złotą obrożę z wyrytym napisem: „Jestem Borys. Służę księżniczce Sarze“.
Pan z Indii lubił ogromnie słuchać opowiadań o „małej księżniczce“, która potrafiła
pozostać nią nawet w łachmanach. Popołudnia, kiedy do Sary przychodziły dzieci z Wielkiej
Rodziny albo Ermengarda i Lotka, bywały szalenie wesołe. Ale godziny, w których Sara i pan
z Indii siadywali sami, czytając lub rozmawiając, miały swój specjalny urok.
Pewnego wieczora pan Carrisford podniósł oczy znad książki i dostrzegł, że Sara nie
porusza się od dłuższej chwili, lecz wpatruje uporczywie w ogień.
- Co sobie „układasz“, Saro? - zapytał.
Sara podniosła głowę.
- Rzeczywiście, układałam sobie coś - odparła. - Myślałam o pewnym dniu, kiedy byłam
bardzo głodna, i o dziewczynce, którą wtedy spotkałam.
- Ale miałaś wiele dni, kiedyś była głodna - rzekł pan z Indii ze smutkiem. - Który więc to
był dzień?
- Zapomniałam, że nie wiesz - rzekła Sara. - Był to ten dzień, kiedy sen się ziścił.
Opowiedziała mu historię czterech pensów znalezionych w błocie, bułeczek i dziewczynki,
która była jeszcze bardziej głodna od niej. Opowiadała z wielką prostotą i możliwie jak
najzwięźlej, pan z Indii jednakże zasłonił oczy dłonią i wpatrywał się pilnie w deseń dywanu.
- Ułożyłam więc pewien plan - powiedziała na zakończenie. - Pomyślałam sobie, że
chciałabym coś zrobić.
- Co mianowicie? - spytał cicho pan Carrisford. - Możesz robić wszystko, co zechcesz,
księżniczko.
- Zastanawiałam się - zaczęła z wahaniem Sara - bo wiesz, ty mówisz, że ja mam tyle
pieniędzy... zastanawiałam się, czy nie mogłabym pójść do tej właścicielki piekarni i
powiedzieć jej, że jeśli jakieś głodne dzieci, zwłaszcza w takie okropne dżdżyste dni, przyjdą
i usiądą na stopniach albo będą zaglądały przez okno, niech je zawoła do środka i da im coś
do zjedzenia, a rachunki potem niech przesyła do mnie. Czy mogłabym to zrobić?
- Zrobisz to jutro rano - odparł pan z Indii.
- Dziękuję bardzo - rzekła Sara. - Widzisz, ja wiem, co to znaczy głód, i wiem, że bardzo
trudno go znieść, kiedy już żadne wyobrażenie sobie nic nie pomaga.
- Tak, tak, kochanie, rozumiem - powiedział pan z Indii. - Ale postaraj się zapomnieć o tym.
Chodź, usiądź tu przy mnie na stołeczku i pamiętaj tylko, że jesteś księżniczką.
- Tak - uśmiechnęła się Sara - i mogę rozdawać ludności chleb i bułeczki.
Usiadła na stołeczku, a pan z Indii (lubił czasem, żeby tak go również nazywała) przyciągnął
do siebie ciemną główkę i głaskał ją czule.
Nazajutrz rano panna Minchin wyglądając przez okno ujrzała coś, co bez wątpienia nie
sprawiło jej przyjemności.
Przed drzwi sąsiedniego domu, zajechał powóz pana z Indii. Do powozu wsiadł jego
właściciel i drobna postać w puszystym, kosztownym futrze. Postać ta była pannie Minchin
dobrze znana i przypominała pewne sprawy z przeszłości. Następnie ukazała się jeszcze jedna
postać, równie dobrze znana, której widok doprowadził pannę Minchin do stanu irytacji. Była
to Rózia, która zawsze towarzyszyła Sarze podczas wyjazdów. Policzki dawnej pomywaczki
zaokrągliły się już wyraźnie i nabrały rumieńców.
W kilkanaście minut później powóz zatrzymał się przed drzwiami piekarni. Pasażerowie
wysiedli akurat w chwili, gdy właścicielka sklepu stawiała na oknie tacę świeżych, gorących
bułeczek maślanych.
Kiedy Sara weszła do sklepu, kobieta odwróciła się, spojrzała na nią, po czym wróciła i
stanęła za ladą. Przez chwilę przyglądała się Sarze bardzo uważnie.
- Jestem pewna, że znam skądś panienkę - rzekła z życzliwym uśmiechem - ale nie mogę...
- Owszem, zna mnie pani - odparła Sara. - Dała mi pani raz sześć bułeczek za cztery pensy
i...
- I panienka oddała pięć z nich biednej dziewczynce - przerwała jej kobieta. - Pamiętam
doskonale. W pierwszej chwili się nie zorientowałam. Przepraszam pana - zwróciła się do
pana z Indii - ale rzadko się trafia, żeby młoda dziewczynka zwróciła uwagę na to, że ktoś jest
głodny, i często o tym później myślałam. Przepraszam panienkę za śmiałość - dodała patrząc
znów na Sarę - ale wygląda panienka jakoś lepiej niż wtedy, kiedy... kiedy...
- Bo miewam się lepiej - rzekła Sara - I jestem... jestem znacznie szczęśliwsza... i chciałam
prosić, żeby pani coś dla mnie zrobiła.
- Ja, panienko? - zawołała kobieta uśmiechając się pogodnie. - Ależ naturalnie. Co mam
zrobić?
Sara oparła się o ladę i wyłuszczyła swoją prośbę, dotyczącą słotnych, zimnych dni,
głodnych dzieci i gorących bułeczek. Kobieta słuchała z wyrazem zdumienia.
- Ależ naturalnie! - powtórzyła znowu, kiedy Sara skończyła. - Będzie to dla mnie
prawdziwa przyjemność. Sama jestem pracującą kobietą i nie mogę sobie na wiele pozwolić,
a tyle jest przecież nędzy dookoła, ale za pozwoleniem panienki mogę powiedzieć, że od tego
zimnego dnia dałam już niejeden kawałek chleba, a zawsze z myślą o panience - była panienka
wtedy przemoknięta i głodna, a przecie oddała swoje gorące bułeczki niby jaka księżniczka.
Pan z Indii uśmiechnął się mimo woli, a Sara również uśmiechnęła się lekko na
wspomnienie tego, co mówiła sobie, kładąc bułeczki na kolana zgłodniałej dziewczynki.
- Ona była taka wygłodzona - rzekła. - Głodniejsza jeszcze ode mnie.
- Była bliska śmierci głodowej - rzekła kobieta. - Nieraz mi o tym opowiadała, jak siedziała
tam na deszczu i zdawało jej się, że wilk szarpie jej wnętrzności.
- O, widziała ją pani potem? - zawołała Sara. - Może wie pani, gdzie ona jest?
- Owszem, wiem - odparła kobieta uśmiechając się jeszcze radośniej. - Jest w tej chwili w
pokoiku za sklepem. Mieszka tam już od miesiąca. Takaż niej chętna, dobra dziewczynka i tak
mi pomaga w sklepie i w kuchni, że trudno wprost uwierzyć zważywszy na to, jakie miała
życie.
Podeszła do drzwi prowadzących do pokoiku za sklepem i powiedziała coś, na co ukazała
się w nich dziewczynka, w której Sara poznała od razu nieszczęśliwe, obdarte dziecko sprzed
piekarni. Była jednak teraz schludnie, czysto ubrana i nie ulegało wątpliwości, że od dawna
już nie zaznała głodu; Miała miłą, szczerą twarzyczkę, a oczy straciły dawny wyraz dzikości i
mimo onieśmielenia spoglądały bystro i rozumnie. Poznała Sarę od razu i patrzała na nią, jak
gdyby nie mogła się jej napatrzyć.
- Uważają państwo - rzekła kobieta - powiedziałam jej, żeby przychodziła tutaj, ile razy
będzie głodna, a kiedy zaczęła przychodzić, dawałam jej to i owo do zrobienia. Przekonałam
się, że jest chętna, no i polubiłam ją bardzo, w końcu więc wzięłam ją do siebie i teraz ja mam
pomoc, a ona ma dom i jest mi taka wdzięczna, że wprost trudno sobie wyobrazić. Na imię jej
Anna. Więcej nic o sobie nie wie.
Dziewczynki stały spoglądając na siebie przez chwilę, potem Sara wyjęła rękę z mufki,
podała ją przez ladę Annie. Anna ujęła rękę i spojrzały sobie prosto w oczy.
- Bardzo, bardzo się cieszę - powiedziała Sara. - I właśnie przyszło mi coś do głowy. Może
pani Brown pozwoli, żebyś to ty rozdawała bułeczki i chleb dzieciom. Może będziesz chciała
to robić, bo ty wiesz, co to znaczy być głodną.
- Tak, panienko.
Sara poczuła pewność, że Anna dobrze ją zrozumiała, choć nie powiedziała nic więcej.
Stała tylko bez ruchu i odprowadzała wzrokiem Sarę aż do chwili, gdy ta wraz z panem z Indii
wsiadła do powozu i odjechała.

***
Заметки
[←1]
Laskar - marynarz indyjski.
[←2]
Comme elle est drôle (franc.) - jaka ona smieszna.
[←3]
Elle a l'air d'une princesse, cette petite (franc.) - ta mała wygląda jak księzniczka.
[←4]
Szóstka - moneta sześciopensowa.
[←5]
Non, monsieur. Je n'ai pas le canif de mon oncle (franc.) - Nie, panie. Nie mam scyzoryka mego wuja.
[←6]
Pałac Buckingham - rezydencja królewska w Londynie.
[←7]
Jest to popularna legenda o Alfredzie Wielkim, królu angielskim (846-900), który uwolnił Anglię od Duńczyków
i jest uważany za bohatera narodowego.
[←8]
Carew - wymawia się jako Kerju, Crewe - Krju (przyp. tłum.)
[←9]
Eton - szkoła męska w Anglii.
Spis treści

Rozdział I. SARA.
Rozdział II. LEKCJA FRANCUSKIEGO.
Rozdział III. ERMENGARDA.
Rozdział IV. LOTKA.
Rozdział V. RÓZIA.
Rozdział VI. KOPALNIE DIAMENTÓW.
Rozdział VII. ZNÓW KOPALNIE DIAMENTÓW.
Rozdział VIII. NA PODDASZU.
Rozdział IX. MELCHISEDEK.
Rozdział X. PRZYBYSZ Z INDII.
Rozdział XI. RAM DASS.
Rozdział XII. PO TAMTEJ STRONIE MURU.
Rozdział XIII. DZIECKO ULICY.
Rozdział XIV. CO SŁYSZAŁ I WIDZIAŁ MELCHISEDEK.
Rozdział XV. CZARY.
Rozdział XVI. GOŚĆ NA PODDASZU.
Rozdział XVII. „TO ONA!“.
Rozdział XVIII. „STARAŁAM SIĘ...“.
Rozdział XIX. ANNA.
Заметки

You might also like