Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 393

guillaume

musso
WRÓCĘ
PO CIEBIE
z francuskiego przełożyła
JOANNA PRĄDZYŃSKA
Tytuł oryginału:
JE REVIENS TE CHERCHER
Copyright © XO Editions, Paris, 2008
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2010
Polish translation copyright © Joanna Prądzyńska 2010
Redakcja: Hanna Machlejd-Mościcka
Ilustracja na okładce: Joanna Wasilewska
Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz
Skład: Laguna
ISBN 978-83-7659-062-2
Dystrybucja
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009
www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe
www.empik.com
www.merlin.pl
www.gandalf.com.pl
www.ksiazki.wp.pl
www.amazonka.pl
WYDAWNICTWO ALBATROS
ANDRZEJ KURYŁOWICZ
Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa
2010. Wydanie I
Druk: B.M. Abedik S.A., Poznań
Wzrastałem między książkami, zdobywając
niewidzialnych przyjaciół na rozpadających
się kartkach, którymi jeszcze dziś pachną
mi dłonie...
Carlos Ruiz Zafón, Cień wiatru
Prolog
Teraz albo nigdy
Nikt ci nic nie da.
Trzeba brać samemu.
Dialog z filmu Infiltracja Martina Scorsese

Człowiek często spotyka przeznaczenie,


idąc drogami, którymi przed nim ucieka.
La Fontaine

Wyobraźcie sobie...

Nowy Jork.
Gwarny Times Square.
Krzyki, śmiechy, muzyka.
Zapach popcornu, hot dogów, dymu.
Neony, billboardy, świetliste reklamy na ścianach
wieżowców.
Korki, taksówki, syreny policyjne, klaksony.
Tłum, który napiera, potrąca. Nieprzerwany strumień
turystów, ulicznych handlarzy, kieszonkowców.
7
Jesteś ziarnkiem piasku w tym tłumie.
Masz dwadzieścia trzy lata.
Dwa metry przed tobą idą chodnikiem twoja dziew-
czyna i twój najlepszy przyjaciel. Dziewczyna nazywa
się Marisa. Spotykacie się od pierwszej klasy college'u,
macie się pobrać pod koniec miesiąca. Z Jimmym znacie
się jeszcze dłużej: wychowywaliście się razem w robot-
niczej dzielnicy na południu Bostonu.
Dziś są twoje urodziny. Marisa i Jimmy zorganizowali
mały wypad na Manhattan, żeby ci sprawić frajdę. Przy-
jechaliście z Bostonu starym rozpadającym się mustan-
giem.
Kończysz zaledwie dwadzieścia trzy lata, ale wydaje
ci się, że dokładnie wiesz, jaka będzie twoja przyszłość.
Wydaje ci się beznadziejna.
No cóż, wróżkom nie za bardzo spieszyło się nad two-
ją kołyskę. Mimo że rodzice całe życie ciężko harowali,
nie zarobili wystarczająco dużo pieniędzy, żebyś mógł
pójść na studia. Po skończeniu szkoły pracujesz z Jim-
mym na różnych budowach. Twoja codzienność to worki
z cementem, rusztowania, pot i reprymendy majstra.
A jak spędzasz wolny czas? Po pracy wpadasz na pi-
wo albo idziesz z Marisą do centrum handlowego, a dwa
razy w tygodniu grasz z kolegami w kręgle.

Teraz jesteś trochę oszołomiony i z głową zadartą do


góry pozwalasz prowadzić się tłumowi, zahipnotyzowa-
ny światłami reklam. Na migających ekranach widzisz
reklamy samochodów, za których kierownicą nigdy nie
usiądziesz, zegarki warte dziesięć twoich pensji, ubrania
8
noszone przez piękne kobiety, których nigdy nie spo-
tkasz.
A twoja przyszłość? Małżeństwo bez wielkiego uczu-
cia, dwójka lub trójka dzieci, ciężka harówka, żeby
zwrócić pożyczkę za domek na przedmieściach, który
nigdy ci się nie podobał.
No i kręgle, piwo oraz nieustające przebudowywanie
świata podczas dyskusji z Jimmym. Niestety, skończy się
na dyskusjach.

Masz dopiero dwadzieścia trzy lata, ale już wyzna-


czoną przyszłość, która ci nie odpowiada. Od dawna czu-
jesz się inny niż ludzie, którzy cię otaczają. Nie żebyś
pogardzał rodziną czy przyjaciółmi. Chodzi o co innego:
poniżenie z powodu biedy odbierasz jako permanentny
afront. Zupełnie inaczej niż Marisa czy Jimmy, którzy
lubią powtarzać, że może są biedni, ale przynajmniej
szczęśliwi.
Ale czy naprawdę tak czują?
Trudno uwierzyć, że po drugiej stronie muru życie ma
taki sam smak jak twoje.

Wciąż idziesz szeroką ulicą, anonimowy członek


ogromnego tłumu. Jimmy i Marisa odwracają się co
chwila i dają ci znaki, sprawdzając, czy się nie zgubiłeś,
ale ty rozmyślnie starasz się zostać trochę w tyle.
Od kilku miesięcy prawie w sekrecie kupujesz książki.
Czujesz nieodparte pragnienie wyniesienia się ponad
swoje środowisko i zbudowania życia na innych zasadach
niż te, na których oparli je twoi przyjaciele. Na iPodzie
9
zastąpiłeś rap i soul Mozartem i Bachem. A kiedy jesteś
w pracy, mimo żartów kolegów podczas przerwy śniada-
niowej przerzucasz strony „New York Timesa”.

Powoli zapada wieczór. Wciąż obserwujesz ruchliwą


ulicę. Z eleganckiego hotelu wychodzi młoda para. Oboje
wsiadają do błyszczącego czerwonego kabrioletu. Wy-
glądają jak wyjęci wprost z reklamy luksusowej odzieży,
w uśmiechu pokazują białe zęby i mają w sobie elegancję
dzieci z dobrych rodzin.
Cieszą się wszystkim, czego ty nigdy nie będziesz
miał.
Żyjesz w kraju, w którym chętnie się powtarza, że
sukces w życiu człowieka zależy od niego samego, a
mimo to nie całkiem czujesz się na swoim miejscu. Czę-
sto w nocy przychodzi ci do głowy, co by było, gdyby
uciec, zacząć wszystko od nowa, pójść na studia... Zrea-
lizować choć częściowo własny amerykański sen.
Ale żeby to zrobić, musiałbyś zerwać ze swoim śro-
dowiskiem, z rodziną, rzucić narzeczoną, rozstać się z
przyjaciółmi, a bardzo dobrze wiesz, że to jest niemożli-
we.
Czy naprawdę niemożliwe?

Stojący na rogu Pięćdziesiątej Ulicy stary sprzedawca


hot dogów nastawia radio na zaprogramowaną wcześniej
rockandrollową stację Na ulicy rozlegają się głośne
dźwięki standardu Elvisa Presleya It's Now or Never.
10
Teraz albo nigdy.
Przechodzisz obok kiosku z gazetami. Rzucasz okiem
na pierwszą stronę „New York Timesa”. W głowie masz
gonitwę myśli.
„Pewnego dnia moje zdjęcie znajdzie się na pierwszej
stronie tej gazety! Za piętnaście lat zobaczę w niej swoją
twarz. Przysięgam!”.
Czy zdajesz sobie sprawę, na co się porywasz? Czy
wiesz, że od teraz aż do śmierci każdej nocy będziesz
myślał tylko o tym?
O dniu, w którym skończyłeś ze swoim dotychczaso-
wym życiem.
O dniu, w którym opuściłeś wszystkich, którzy cię ko-
chali.
O dniu, w którym w nadziei zdobycia głównej wygra-
nej straciłeś wszystko, co miałeś dotychczas.
Teraz albo nigdy.
Zagubiony w tłumie korzystasz z zielonego światła,
żeby przejść na drugą stronę ogromnej alei.
Ani Marisa, ani Jimmy nic nie zauważyli.
Teraz albo nigdy.
Dokładnie za trzydzieści sekund twoja dziewczyna
odwróci się i zobaczy, że zniknąłeś.
Zniknąłeś. Na zawsze.
Dokładnie za trzydzieści sekund zacznie się twoje
drugie życie, największe i najdziwniejsze wyzwanie losu.

Staniesz się kimś innym.


Prolog 2
Koniec jednej miłości
Ja ciebie kochałam, ty byłeś we mnie
zakochany. To nie to samo.
Fragment dialogu z filmu Kobiela z sąsiedztwa
François Truffaut

Dziesięć lat później

Mała kawiarnia na West Sidzie, między Broadwayem


a Amsterdam Avenue.
Wnętrze urządzone szykownie, ale bez ostentacji.
Wygodne fotele z ciemnej skóry, długi bar błyszczący
chromami. W powietrzu unosi się delikatny zapach cy-
namonu, wanilii i miodu.
Naprzeciw ciebie siedzi młoda kobieta w uniformie
stewardesy.
Céline Paladino.
Rękawem ociera łzy, które płyną z jej zielonozłotych
oczu.
Znacie się ponad rok. Romans transatlantycki, odby-
wający się w rytm lotów Paryż ‒ Nowy Jork. Céline
przebywa tę trasę co dwa tygodnie.
13
To miłość, której nie planowałeś. Dziwne zaurocze-
nie, które przeszło w stan łaski i pogrążyło cię w świecie
dotąd tobie nieznanym.
Powinieneś być najszczęśliwszym z mężczyzn.
Ale ty nie jesteś zwyczajnym mężczyzną.
Od początku wiesz, że pewnego dnia ją stracisz.
Ten dzień nadszedł dzisiaj.
Jeśli w miarę upływu czasu jesteś coraz bardziej zako-
chany, czujesz się jednocześnie coraz słabszy. A do tego
nie wolno ci dopuścić. Nie wiesz jeszcze, że można być
czułym i silnym jednocześnie.
A poza tym jesteś przekonany, że ten romans opiera
się na nieporozumieniu: jeśli Céline cię kocha, to dlate-
go, że tak naprawdę cię nie zna. Któregoś dnia oczy jej
się otworzą i zobaczy, że jesteś po prostu zwykłym
skurwysynem z przerostem ambicji.
Nie to jest jednak najważniejsze.
Najważniejszy jest ten wewnętrzny głos, który wciąż
ci mówi, że jeśli kochasz Céline, powinieneś ją opuścić,
ponieważ przyszłość z tobą naraża ją na niebezpieczeń-
stwo.
Skąd to przekonanie? Nie wiesz, ale jest tak głębokie,
że nie możesz go zlekceważyć.
Patrzysz więc na Céline po raz ostatni. Na jej czekola-
dowy torcik kapią łzy.
Gdy wchodziła do kawiarni, w której zwykle się spo-
tykaliście, promieniała szczęściem na wiadomość, którą
miała ci zaanonsować: została przeniesiona do biur linii
lotniczych na Manhattanie. Wreszcie będziecie mogli
zamieszkać razem, mieć dzieci...
14
Słysząc to, zesztywniałeś. Zamieszkać razem? Nie je-
steś na to gotowy. Dzieci? Jak z rękawa wyciągnąłeś
tysiąc argumentów przeciw: to spowoduje, że przestanie-
cie ze sobą sypiać, obarczy was dodatkowymi obowiąz-
kami, a w ogóle, co to za pomysł, żeby wszystko kręciło
się wokół rodziny...
Céline przyjmuje cios dzielnie, ale zamiera. Zapada
ciężka cisza. To dla ciebie za wiele, nie możesz znieść jej
rozpaczy, chcesz wstać z fotela i wziąć ją w ramiona.
Wtedy znów słyszysz wewnętrzny głos:
„Jeśli z nią zostaniesz, ona umrze!”.
Więc starasz się nie patrzeć jej w oczy. Zwracasz
spojrzenie na uciekających przed deszczem przechod-
niów.
‒ To koniec? ‒ pyta Céline, wstając.
Słowa nie przechodzą ci przez gardło. Kiwasz tylko
głową.

Dwa tygodnie później wracasz do tej kawiarni. Jeden


z kelnerów wręcza ci kopertę. Rozpoznajesz pismo Céli-
ne.
Chcesz otworzyć list, ale powstrzymujesz się. Wra-
casz do domu, czując, że ciężko ci będzie znieść dramat,
do którego sam doprowadziłeś. Wkładasz do kartonowe-
go pudła kilka osobistych rzeczy Céline, które zostawiła
u ciebie i które noszą jeszcze jej ślad: kilka sztuk ubrań,
kosmetyczkę, buteleczkę perfum Cacharel, kieszonkowe
wydanie Pięknej i bestii, zbiorek wierszy Aragona, CD z
piosenkami Niny Simone, jakąś reprodukcję Modiglia-
niego, amerykański afisz z filmu Serce jak lód, grzebyk z
szylkretu, japoński czajniczek do herbaty, no i jej ostatni
list, nieotwarty...
15
Wychodzisz na ulicę, na której stoi niewielki budy-
nek, w którym mieszkasz, w Greenwich Village, tuż za
Uniwersytetem Nowojorskim. Wrzucasz pudło do śmiet-
nika na chodniku po przeciwnej stronie ulicy, starając się
zachować obojętny wyraz twarzy.
Jednak w nocy wychodzisz z domu na zimno, po ten
list. Nigdy go nie otworzysz, ale będziesz zawsze miał go
przy sobie, da ci złudzenie obecności Céline.
Może to dowód na to, że nie jesteś takim skurwysy-
nem, na jakiego wyglądasz.

Mijają lata.
Rok, dwa, pięć lat...
Wspinasz się po drabinie społecznej i osiągasz to, o
czym marzyłeś: jesteś sławny, jeździsz sportowymi sa-
mochodami, podróżujesz pierwszą klasą, spotykasz się z
modelkami, występujesz w telewizji...
Z czasem wmówisz sobie, że zapomniałeś o Céline.

Ale bez niej będziesz zawsze samotny.


Część pierwsza

Uciec
1.
Tego dnia...
Nasi prawdziwi wrogowie to my sami.
Bossuet

Manhattan
Sobota, 31 października 2007
7:59:57

Luksusowy jacht zacumowany przy brzegu rzeki Hud-


son. Ethan Whitaker korzysta z trzech ostatnich sekund
snu.
Śpi głęboko zawieszony we mgle krainy marzeń, którą
lada chwila będzie musiał opuścić, żeby przeżyć kosz-
marny dzień.

7:59:58

Już tylko dwie sekundy.


W tym momencie jeszcze się nie zaczęła dziwaczna
podróż, która poprowadzi go w tajemnicę i w cierpienie.
Sekretna, samotna pielgrzymka, która go jednocześnie
19
zniszczy i odrodzi, która skonfrontuje go z tym, czego się
zawsze najbardziej bał, z tym, czego najbardziej żałował,
oraz z tym, czego w najbardziej szalony sposób pragnął.
Czy wiecie, na co naprawdę was stać?
A jeśli nie wiecie, co bylibyście gotowi poświęcić, że-
by się tego dowiedzieć?

7:59:59

Ostatnia sekunda przed przebudzeniem.


Ostatnia sekunda przed Przebudzeniem.
A gdyby się okazało, że wszyscy gonimy za czymś, co
od dawna jest w naszym posiadaniu?

8:00

Ethan gwałtownie drgnął na odgłos budzika.


Wyciągnął rękę i kilka dobrych sekund macał wokoło
dłonią, zanim udało mu się przerwać coraz głośniejszy
brzęk. Zwykle dźwięk budzika zachęcał go do działania,
ale dziś było odwrotnie. Długo dochodził do siebie. Czuł
się, jakby miał gorączkę, brakło mu tchu jak po inten-
sywnym wysiłku. W gardle czuł suchość, jakby nie pił od
wielu dni. Czuł mdłości i przeszywający ból w całym
odrętwiałym ciele. Chciał otworzyć oczy, ale szybko z
tego zrezygnował: powieki miał zlepione, głowa mu pę-
kała i miał wrażenie, że ktoś wwierca mu w czaszkę nie-
widoczne wiertło.
20
Cóż to takiego robił wczoraj wieczorem, za co trzeba
aż tyle zapłacić?
Starał się uspokoić gwałtowne bicie serca. Nadludz-
kim wysiłkiem otworzył oczy. Przez okrągłe okna małe-
go jachtu wpadało łagodne światło, podkreślając błysz-
czącymi refleksami jasny ton boazerii. Kabina, w której
leżał, była przestrzenna i bardzo wygodna, zajmowała
całą szerokość łodzi. Urządzona była luksusowo, nowo-
czesny design i technologia. Wielkie łóżko, zastosowanie
high-tech w architekturze wnętrza, surowa linia mebli.
Ethan leżał z podwiniętymi nogami, zwrócony twarzą
do okna. Nagle poczuł, że nie jest w łóżku sam. Gwał-
townie odwrócił się i zamrugał oczami.
Kobieta.
No, przynajmniej.
Damska sylwetka owinięta była satynowym przeście-
radłem, spod którego wystawało jedynie nagie ramię
obsypane drobnymi piegami.
Ethan nachylił się nad nią. Owalna delikatna twarz, w
części zasłonięta długimi kasztanowymi pasmami wło-
sów rozsypanymi na poduszce.
Czy ja ją znam?
Nękany straszliwą migreną Ethan starał się przypo-
mnieć sobie, kim ona może być i w jakich okoliczno-
ściach wylądowała u niego w łóżku, ale...
Nic z tego.
21
W głowie miał pustką. Jego pamięć zachowywała się
jak program, który nie otwiera się mimo wpisania dobre-
go hasła. Zdenerwował się i postarał skupić. Pamiętał, że
wyszedł z pracy pod wieczór, wpadł na drinka do Socia-
lists nowego modnego baru na West Street. Atmosfera
tam przypominała Hawanę z lat czterdziestych. Wypił
jedno mojito, potem drugie, trzecie... A potem pustka.
Żeby nie wiem jak się wysilał, dalej już nic nie pamiętał.
Cholera!
Przez chwilę miał ochotę obudzić ślicznotkę, żeby mu
odświeżyła wspomnienia, ale zrezygnował, gdy pomy-
ślał, że z pewnością by się pokłócili.
Wyszedł po cichu z łóżka i niepewnym krokiem ru-
szył wąskim korytarzykiem do łazienki. Kabina pryszni-
ca wyłożona była płytkami z egzotycznego drewna i
urządzona tak jak sauna. Przekręcił kurek na pozycję
oznaczoną „hammam” i prawie natychmiast oszklone
pomieszczenie wypełniło się ciepłą, wilgotną parą.
Przyłożył ręce do głowy i zaczął sobie masować skro-
nie.
Tylko nie wpadaj w panikę!
Ta chwilowa utrata pamięci nieco wytrąciła go z rów-
nowagi. Nienawidził myśli, że zrobił coś, co wymknęło
się spod jego kontroli. Zwłaszcza że w każdej książce,
którą napisał, na każdej konferencji i w każdym progra-
mie telewizyjnym powtarzał, że w życiu najważniejsze
jest poczucie odpowiedzialności i panowanie nad jego
biegiem.
Róbcie państwo tak, jak mówię, ale nie róbcie tego, co
ja robię...
22
Powoli się uspokoił. Biorąc pod uwagę kaca, jaki go
męczył, nie trzeba było być wróżką, żeby odtworzyć so-
bie przebieg wczorajszego wieczoru: zrobił pewnie rund-
kę po barach, ot co. Zbyt wiele alkoholu, a może nie tyl-
ko alkoholu. A dziewczyna? Pewnie jakaś modelka spo-
tkana w dyskotece, którą musiał poderwać, kiedy jeszcze
był w miarę przytomny.
Popatrzył na zegarek. Było dość późno. Zakręcił do-
pływ pary i puścił na siebie strumień lodowatej wody,
mając wątłą nadzieję, że szok termiczny przywróci mu
pamięć.

Gdy znalazł się z powrotem w sypialni, tajemnicza


nieznajoma wciąż mocno spała. Przez chwilę stał nieru-
chomo, zafascynowany kontrastem między białością jej
skóry a miedzianymi refleksami we włosach. Wytarł się
ręcznikiem, spoglądając na damskie fatałaszki rozrzuco-
ne na podłodze: bielizna od Victoria's Secret, czarna wy-
cięta suknia od D&G, ozdobiona kryształkami para pan-
tofli od Jimmy'ego Choo...
Wszystko z najwyższej półki.
Coś tu jednak się nie zgadzało. Dziewczyna była zbyt
piękna, miała zbyt dużo klasy, żeby nie pamiętał, jak ją
poznał.
Na fotelu leżała kopertowa torebka z monogramem.
Bez zapału zajrzał do środka. Nie było w niej żadnego
dokumentu z nazwiskiem, nawet prawa jazdy, które poin-
formowałyby go, kim jest śpiąca królewna. Tylko okula-
ry przeciwsłoneczne, puderniczka, dwa studolarowe
banknoty i mała złożona kopertka, która mogła zawierać
kokainę. Zdenerwował się i zamknął torebkę.
23
A jeśli to call girl?
Musiał wziąć pod uwagę taką ewentualność. Nie to,
żeby wątpił w swoje uwodzicielskie zdolności. Wiedział,
że umie czarować kobiety. Ale nie wtedy, kiedy był
kompletnie pijany, nie o czwartej nad ranem i nie tak,
żeby w ogóle o tym nie pamiętać.
Z tym że...
Od czasu, kiedy stał się znany i często występował w
telewizji, a także odkąd mieszkał na jachcie, na jaki mógł
sobie pozwolić wyłącznie milioner, nie musiał bardzo się
wysilać, żeby zdobyć kobietę. Była to jedna z dobrych
stron popularności, zdawał sobie z tego sprawę, mimo że
niekiedy trochę go to smuciło.
Tak czy inaczej, jeśli ta kobieta jest „profesjonalist-
ką”, trzeba jej zapłacić. Ile to może kosztować? Tysiąc
dolarów? Pięć tysięcy? Dziesięć? Nie miał zielonego
pojęcia.
Po zastanowieniu wybrał rozwiązanie pośrednie i
wsunął do koperty cztery banknoty po pięćset dolarów.
Kopertę położył w widocznym miejscu na stoliku
nocnym. Nie było czym się chwalić, niestety, ale tak się
stało. Takie jest życie. Wolałby porozmawiać, usprawie-
dliwić się, ale było dość późno i postanowił potraktować
to jako wymówkę. Nie miał czasu na rozmowy. Zresztą
już od paru lat nie miał czasu na dyskusje z kobietami.
Kiedyś faktycznie był taki ktoś... Ktoś zupełnie inny. Ale
to było bardzo dawno temu. Wyrzucił z pamięci obraz tej
kobiety. Dlaczego akurat teraz pomyślał o niej, po wielu
latach, odkąd postanowił wymazać ją ze swego życia?
Znów popatrzył na zegarek i szybko wbiegł po schodach
24
na górny pokład przekonany, że skutecznie wywinął się z
całej tej nieprzyjemnej historii.

Salon, z wielkimi panoramicznymi oknami, w którym


stała kremowa skórzana kanapa, tak jak pozostałe po-
mieszczenia na jachcie był elegancki i jasny. Mała jadal-
nia umeblowana sprzętami z litego dębu i lakierowanego
szkła przylegała do całkowicie wyposażonej kuchni, pro-
stej , i funkcjonalnej.
Ethan wziął do ręki flakon z wodą toaletową, który
stał na półce między dwoma zdjęciami. Na jednym widać
było Ethana w towarzystwie Baracka Obamy, na drugim
właściciel jachtu stał obok Hillary Clinton. Skropił się
płynem pachnącym po męsku tytoniem i wyprawioną
skórą. Był dumny z tego, że jest mężczyzną. Odrzucał
aktualną tendencję niektórych mężczyzn, odkrywających
w sobie kobiece cechy.
Co za głupoty.
Tego ranka miał wziąć udział w ważnym programie
NBC. Musiał wyglądać dokładnie tak jak człowiek, któ-
rego obraz cierpliwie budował przez lata, czyli widzowie
powinni w nim dostrzec od razu pełnego zrozumienia dla
ludzkiej natury terapeutę, rzetelnego zawodowo, luźnego
w obyciu, kogoś między Freudem, Matką Teresą i Geor-
ge'em Clooneyem.
Otworzył szafę i wyjął swój ulubiony garnitur: był to
garnitur od Prady, z mieszanki wełny i jedwabiu, do któ-
rego dopasował koszulę typu Oxford i parę butów od
Santoniego.
25
Zawsze mieć na sobie ubrania za co najmniej cztery
tysiące dolców.
To była reguła, jeśli chciało się uchodzić za prawdzi-
wie eleganckiego.
Stanął przed lustrem, zapiął jeden guzik w marynarce
‒ rada Toma Forda, aby natychmiast wyglądać na o dzie-
sięć kilo szczuplejszego ‒ i wydął nonszalancko usta, w
taki sposób, jak to uczynił, pozując rok wcześniej dla
„Vogue'a”, do numeru poświęconego osobistościom no-
wojorskim. Z kolekcji zegarków wybrał model Hamp-
tons, a na koniec wyjął z szafy płaszcz burberry.
W głębi duszy wiedział, że cały ten luksus nic nie
znaczy i że jest nawet trochę śmieszny. Ale przecież
mieszkał na Manhattanie! Trzeba było dbać o wygląd
zewnętrzny, zwłaszcza że dziś wszystko kończy się na
pozorach.
Wszedł do kuchni i ugryzł kawałek bajgla, po czym
wyszedł na pokład. Bryza znad Zatoki Nowojorskiej
rozwiała mu włosy. Włożył na nos okulary przeciwsło-
neczne, leciutkie, wygodne, po czym przez chwilę po-
dziwiał wstający dzień.
Maleńki port w North Cove był nieznany większości
ludzi. Ta prześliczna enklawa, dwa kroki od Bartery Park
i Ground Zero, leżała w samym sercu miasta.
Otoczony czterema wieżami z granitu i szkła port
World Financial Center był dokładnie naprzeciw ele-
ganckiego centrum handlowego ozdobionego wielką
szklaną ścianą, za którą znajdował się zimowy ogród
pełen wielkich palm.
26
Z iPodami na uszach grupa biegaczy w najmodniej-
szych sportowych strojach kończyła właśnie rundkę, pa-
trząc na Ellis Island i Statuę Wolności. Ethan zapalił pa-
pierosa trochę im na przekór, jednocześnie zacierając
ręce, żeby się nieco ogrzać. Mimo wszystko wiatr był
silny, ale Ethan lubił takie rześkie jesienne poranki. Po-
patrzył w niebo. Zobaczył samotną dziką gęś, która lecia-
ła dość nisko.
Poczytał to sobie za dobrą wróżbę.
Prawda, że poranek był dziwny, ale teraz Ethan poczuł
przypływ energii. Był gotów zacząć nowy dzień, który z
pewnością okaże się piękny.
‒ Dzień dobry, panie Whitaker! ‒ przywitał go straż-
nik portowy, kiedy Ethan wszedł na niewielki parking.
Ale Ethan mu nie odpowiedział. Stał jak wrośnięty w
ziemię przed swoim samochodem ‒ ostatnim modelem
dwudrzwiowego maserati, czarnosrebrnym pociskiem
wyglądającym niczym drapieżne zwierzę. Był załamany,
samochód wyglądał strasznie. Cały przód wgnieciony,
lewy błotnik powykrzywiany, felga kompletnie znisz-
czona, drzwi porysowane.
„To niemożliwe!”.
Nie przypominał sobie, żeby miał wypadek. Ostatnim
razem, kiedy wysiadł z samochodu, karoseria błyszczała
jak brylant, co podkreślało jeszcze jego opływową linię.
Znów poczuł dreszcze. Coś poważnego musiało się
stać tej nocy. Coś, czego w ogóle nie pamiętał.
„Denerwujesz się bez sensu, jak zwykle. Upiłeś się i
wjechałeś na barierkę, to wszystko”.
27
W poniedziałek odda wóz do warsztatu i auto będzie
jak nowe. „Wyskoczy” z kilkudziesięciu tysięcy dolarów
i już. Pieniądze na szczęście nie stanowiły problemu.
Ethan otworzył drzwiczki samochodu, usiadł za kie-
rownicą i od razu poczuł się bezpiecznie, jak w wygod-
nym futerale zrobionym z egzotycznego drewna i z deli-
katnej włoskiej skóry. Przez chwilę słodki zapach luksu-
su wydawał się go uspokajać, ale nie trwało to długo.
Zrobiło mu się żal, że nie obudził młodej rudej kobiety,
która spała obok niego w łóżku. Jeśli się zastanowić, była
to może jedyna osoba, która wiedziała, co stało się po-
przedniego wieczoru.
Ethan zawahał się. Może wrócić na jacht? Ale zrezy-
gnował. Czy naprawdę chciał wiedzieć? Nie był tego
zbyt pewien. To była przeszłość, a od piętnastu lat nau-
czył się natychmiast o niej zapominać.
Przekręcił kluczyk w stacyjce i właśnie miał wyjechać
z parkingu, kiedy oczami wyobraźni znów zobaczył jak
przez mgłę sylwetkę kobiety w łóżku. Przyszło mu do
głowy coś okropnego. A jeśli ta młoda osoba o kaszta-
nowych włosach...
„...a jeśli ona nie żyje?”.
Nie, to był absurd. Dlaczego przyszło mu do głowy
coś takiego? Dziś rano przecież wyraźnie czuł łagodny,
ciepły powiew jej oddechu. Był tego prawie pewien.
„Prawie, ale niezupełnie pewien...”.
Zacisnął pięści i opadł na kierownicę.
„Mówisz głupstwa!”.
28
Znów wracała do niego stara obsesja, która rozwijała
się w nim stopniowo, w miarę odnoszenia sukcesu i po-
większania się stanu jego konta w banku. Obsesja stra-
chu, że straci w jednej chwili to, do czego dochodził
przez piętnaście lat.
„Przestań się zamartwiać tymi głupimi wymysłami!”.
Rozkaz, który wydał sam sobie, podziałał jak wstrząs
elektryczny i Ethan prawie natychmiast odsunął od siebie
złe myśli. Uspokoił się.
Tym razem naprawdę wyjechał z parkingu, przyciska-
jąc prawie do deski pedał gazu, głównie, żeby usłyszeć
wysokie obroty 400 koni wspaniałego motoru V8.
Czeka go z pewnością doskonały dzień.
Był tego pewien.
Wielki dzień.

Szalony dzień.
2.
Zagoniony mężczyzna
Dobrze wiem, przed czym uciekam,
ale nie wiem, czego szukam.
Montaigne

Manhattan
Sobota, 31 października
8:53

Akordy gitary Jimiego Hendriksa, doskonale brzmiące


w jedenastu głośnikach samochodu, wdarły się w głuchy,
uspokajający odgłos pracującego motoru.
Wciąż wciskając gaz do dechy, Ethan przeciął jak
strzała dzielnicę biznesową, w której w tygodniu pano-
wał monstrualny ruch, a która obecnie, w sobotni ranek,
była kompletnie wyludniona. Kierował się do centrum
miasta.
Niewiele było trzeba, aby wróciła mu pewność siebie.
30
Szybki samochód, błękitne niebo, odbłyski słońca na ścia-
nach szklanych wieżowców: wszystko wokół na wyścigi
starało się uczynić Nowy Jork wspaniałym miastem.
A Ethan uwielbiał Nowy Jork.
„Miasto, w którym człowiek czuje się jak u siebie,
kiedy pochodzi znikąd”.
Jednak tego ranka wyczuwał coś dziwnego. Ulice wy-
glądały sztucznie jak dekoracja filmowa. To nie był nor-
malny Nowy Jork. Ethan zmarszczył brwi. Popatrzył na
przechodniów, na budynki. Nie, nie zauważył niczego
niezwykłego.
Nerwowo podregulował radio, żeby znaleźć jakąś lo-
kalną stację.

...Na Manhattanie tysiące kierowców taksówek


przerwało tego ranka pracę na czterdzieści osiem ,
godzin, żeby zaprotestować przeciwko projektowi
rady miejskiej, która chce wprowadzić obowiązko-
wy nawigator GPS i terminale kart bankomato-
wych...

Oto więc, czego mu brakowało, dlaczego mógł jechać


tak płynnie: taksówki! Manhattan nagle bez chmary żół-
tych samochodów wyglądał, jakby stracił duszę.

...według taksówkarzy jest to zamach na ich pry-


watne życie. Obawiają się, że wprowadzenie tych
systemów jako obowiązkowych narazi ich na koszty
i umożliwi władzom ciągłą kontrolą nad ich prze-
mieszczaniem się. Według TATACom.ltd strajkuje
prawie sto procent
31
taksówkarzy, powodując poważne perturbacje. Na
lotniskach Kennedy 'ego i Newark, jak również na
Pennsylvania Station kolejki są coraz dłuższe...

Ethan rzucił okiem na zegar na tablicy rozdzielczej i


skrzywił się. Miał brać udział w nagraniu na żywo słyn-
nego porannego programu „Saturday in America”. Był to
program renomowany, który w przedpołudniowych go-
dzinach weekendu oglądało ponad sześć milionów wi-
dzów. Za każdym razem, gdy brał w nim udział, sprzeda-
że jego książek i DVD biły rekordy, a lista oczekujących
na staże i konferencje, jakie organizował, była coraz
dłuższa.
Tak słynną postacią stał się w mediach prawie z dnia
na dzień trzy lata temu. Nawet jeśli czasem ludzie zwra-
cali się do niego per „panie doktorze”, Ethan nie był żad-
nym lekarzem. Miał zamiar studiować medycynę w Seat-
tle, ale po czterech latach studiów zrozumiał, że jeśli o
niego chodzi, nie tędy droga. Szkoły medyczne były dro-
gie i trwały zbyt długo. Zresztą wcale nie interesowało
go środowisko lekarskie. Nie za bardzo również widział
siebie jako zwykłego internistę, leczącego przez całe
życie jakieś katary i migreny.
Natomiast to, co wydało mu się od razu niezwykle
atrakcyjne, dotyczyło bezpośrednio lub w przybliżeniu
psychologii. Szybko zdał sobie sprawę, że miał „gadane”
i że los obdarzył go darem perswazji. Dlaczego więc nie
wykorzystać własnego talentu, zajmując się tym, co na-
prawdę go pasjonowało, czyli skomplikowanymi mean-
drami ludzkiej duszy? Ale ponieważ był pragmatykiem, a
32
nade wszystko pragnął sukcesu, postanowił wynaleźć
coś, na co byłaby moda. Zauważył w książkach i w me-
diach, że ludzie zaczynają się interesować nowymi tema-
tami, jak: rozwój osobisty, ewolucja wewnętrzna, jak być
szczęśliwym, jak żyć lepiej, jak mieć szacunek dla same-
go siebie... Zrozumiał, że rozwijające się nowe dziedziny
psychologii są okazją, którą powinien chwycić w locie.
Przerwał studia i otworzył mały gabinet psychoterapii na
granicy Morningside Heights i wschodniego Harlemu.
Przez lata leczył tam zwykłych ludzi cierpiących na
depresje, nałogi, artretyzm i bóle pleców. Teraz, z per-
spektywy czasu, wiedział, jak bardzo ważny był dla nie-
go ten okres. Kontakt z przeciętnymi ludźmi z tamtych
dzielnic wiele go nauczył. Był drogocennym dodatkiem
do nabytej wiedzy z psychologii, zmusił go do czytania,
do brania udziału w seminariach różnych „przewodników
duchowych”, „trenerów” organizujących ludziom życie i
innych guru rozwoju osobistego. Na podstawie tej wie-
dzy, czerpanej z rozmaitych źródeł, zbudował własną
metodę bazującą na pomysłach zarówno wypróbowa-
nych, jak i nowatorskich. Stosował technikę pozytywne-
go myślenia, terapię behawioralną, sofrologię, zabawę w
odgrywanie ról, teatr, psychodramę, luminoterapię, aku-
punkturę, komunikację afektywną... Jako jeden z pierw-
szych na Manhattanie zaproponował metodę walk and
talk polegającą na zmuszaniu pacjentów do zwierzeń
podczas spacerów po Central Parku. Nieważne, że nie-
które z jego metod nie miały solidnej bazy naukowej.
Skoro okazały się skuteczne, nie było powodu, żeby ich
nie stosować.
33
Cztery lata temu w jego życiu wydarzyło się coś nie-
samowitego. Pewnego wieczoru, gdy zamykał gabinet,
zjawiła się u niego tajemnicza kobieta z około dziesięcio-
letnim chłopczykiem. Mimo że miała na głowie chustkę,
a na nosie ciemne okulary, Ethan od razu rozpoznał Lo-
rettę Crown, producentkę i animatorkę słynnego talk-
show, który nosił jej nazwisko. Jak ta Afroamerykanka,
jedna z najbogatszych i najbardziej wpływowych kobiet
show-biznesu wylądowała w jego skromnym gabinecie w
Harlemie? Okazało się, że stało się to za sprawą jej go-
sposi, którą kilka miesięcy wcześniej Ethan trzema sean-
sami akupunktury wyleczył z chronicznych migren.
Gosposia zaczęła o tym opowiadać i jej słowa doszły
do pracodawczyni.
Loretta przyszła po poradę w sprawie synka, który
dwa lata wcześniej w tragicznych okolicznościach utracił
ojca i od tej chwili cierpiał na nerwicę pourazową. Jak do
tego doszło? Otóż podczas przejażdżki łodzią ojciec
ustąpił synowi, który marzył o tym, żeby choć na chwilę
stanąć przy sterze. Ojciec w tym czasie zaczął zwijać
żagle. Nagły podmuch wiatru pozbawił go równowagi,
wpadł do wody, a chłopiec, nie wiedząc, co zrobić, żeby
zatrzymać żaglówkę, rzucił się za nim do zimnego Atlan-
tyku. Godzinę później, gdy wyłowiła ich straż przybrzeż-
na, okazało się, że tylko dziecko przeżyło.
Od czasu tego okropnego wypadku chłopca męczyło
ogromne poczucie winy, miał ataki niepokoju, koszma-
rów i dręczących flashbacków, które kazały mu wciąż
przeżywać wszystko na nowo. Kiedy matka przyprowa-
dziła go do Ethana, chłopiec cierpiał na bezsenność, miał
34
gorączkę, nie mógł się skoncentrować i od miesięcy nie
chodził do szkoły.
Loretta Crown była z nim u najsłynniejszych psycho-
logów Wschodniego Wybrzeża, ale ani antydepresanty,
ani betablokery, ani hipnoza nie uwolniły dziecka od jego
problemów.
Ethan miał szczęście i intuicję. Kilka seansów „ru-
chów gałki ocznej”*, które poprowadził z chłopcem,
umożliwiły dziecku przeżyć jeszcze raz ten straszny
moment, w ten sposób oczyszczając pamięć, że mózg
„strawił” wreszcie przeżytą tragedię.
* Eye Movement Desensitization and Reprocessing (EMDR) jest metodą
terapeutyczną (metoda desensytyzacji) używaną między innymi w leczeniu
stresu pourazowego. Polega na zastosowaniu ruchów gałki ocznej, takich,
jakie oko wykonuje w fazie snu, kiedy człowiekowi się coś śni, aby pomóc
mózgowi Wyprzeć pozostałości z urazu.
Gdy jej syn wyzdrowiał, Loretta Crown z wdzięczno-
ści postanowiła pomóc Ethanowi. Namówiła go do tego,
aby napisał książkę o swoich doświadczeniach terapeuty,
a potem zaprosiła do swego programu. Występowała w
telewizji już ponad dwadzieścia lat. Była królową talk-
show i prawdziwą instytucją. Jej program był nadawany
na ponad stu pięćdziesięciu lokalnych kanałach, wszyst-
kich należących do związków zawodowych. W dni wy-
sokiej oglądalności patrzyło na nią ponad piętnaście mi-
lionów widzów, z czego osiemdziesiąt procent stanowiły
kobiety. Tak jak Larry King była ikoną kultury masowej i
miała poważny wpływ na decyzje milionów widzów. Kie-
dy zareklamowała książkę Ethana, znalazła się ona bły-
skawicznie na pierwszym miejscu list bestsellerów.
35
Nastąpiły liczne artykuły w prasie, po których zaczęto go
zapraszać do innych audycji radiowych i telewizyjnych.
W niecałe pół roku stał się tak popularny, że gdy tylko w
telewizji robiono program dotyczący psychologii, zawsze
go zapraszano.
Ethan chwycił piłkę w locie i stał obecnie na czele
małego imperium finansowego. Hojnie dzielił się do-
świadczeniami w książkach, na konferencjach, organizu-
jąc niezwykle kosztowne staże, zakładając strony interne-
towe, wydając DVD, audiobooki, kalendarze zen czy CD
z ćwiczeniami relaksacyjnymi. Niedawno wiele uniwer-
sytetów zaproponowało mu nawet, aby zrobił serie „wy-
kładów o szczęściu”, które stały się bardzo modne na
wielu wydziałach, odkąd młody psycholog, Tal Ben Sha-
kar, spopularyzował ten temat w Harvardzie.
Będąc na wizji, Ethan wzbudzał powszechne zaufanie.
Miał przyjemną aparycję, charakteryzowała go pewność
siebie, ale nie arogancja. Nigdy nie aspirował do pozycji
„duchowego guru”, przez co jeszcze bardziej był wiary-
godny. To, co mówił, dopracowane i pełne zdrowego
rozsądku, świetnie trafiało do przekonania miotanego
setkami wątpliwości współczesnego człowieka. Zachęcał
ludzi, aby starali się leczyć metodami naturalnymi i uni-
kając antydepresantów, nawet jeśli on sam jechał przez
cały czas na prozacu. Głosił zalety prostego sposobu ży-
cia, warunkowanego umiarkowaną konsumpcją, mimo że
sam żył w ostentacyjnym luksusie. Podkreślał wagę ro-
dziny, przyjaciół, aktywności społecznej, choć był kom-
pletnym samotnikiem.
36
Zróbcie tak, jak mówię...

Wjeżdżając na Broadway, Ethan wrzucił niższy bieg.


Choć było już późno, chciał przejechać przez Times Squ-
are: ostatni porachunek z przeszłością. Dziś mijało pięt-
naście lat od momentu, kiedy zrezygnował ze swego
dawnego życia, zamierzając stać się kimś zupełnie in-
nym.
Zatrzymał się przed Marriottem, powierzył klucze
człowiekowi, który zajmował się parkowaniem samo-
chodów, ale nie wszedł do hotelu, tylko przeszedł na
drugą stronę ulicy.
Times Square był prawie pusty. Pośrodku ulicy grupa
Japończyków na lekkim gazie robiła sobie zdjęcia, wy-
krzykując co chwila yatta! ‒ słowa z ich ulubionego se-
rialu telewizyjnego.
Ethan zapalił papierosa. Dystrybutor z prasą stał wciąż
w tym samym miejscu, jak w jego wspomnieniach. Wsu-
nął monetę i wyciągnął egzemplarz „New York Timesa”.
Rozłożył gazetę i wyjął strony Art & Culture zaczynające
się od jego wielkiego zdjęcia i tytułu:

Psycholog, który uwiódł Amerykę

Artykuł miał się ukazać za tydzień, ale dzięki znajo-


mościom Ethan przyspieszył jego publikację, żeby nastą-
piła dokładnie w dzień jego prywatnej rocznicy. Przebiegł
artykuł oczami: autor wyrażał się o nim bardzo przychyl-
nie i tekst brzmiał jak konsekracja.
37
Ethan zacisnął pięść i uderzył nią w metalową ściankę
kabiny telefonicznej. Ha, udało mu się! Dotrzymał danej
sobie obietnicy: dokładnie po piętnastu latach jego zdję-
cie znalazło się na pierwszej stronie „New York Time-
sa”! Osiągnął szczyt, startując z niczego, a jak mówią
mieszkańcy Nowego Jorku, „Jeśli udało ci się tutaj, uda
ci się wszędzie!”.
Po drugiej stronie ulicy dwóch robotników zmieniało
szybę w wystawie Virgin Megastore. Patrząc na nich,
Ethan zobaczył siebie sprzed piętnastu lat, kiedy praco-
wał na budowie z Jimmym. Po raz pierwszy tak napraw-
dę uświadomił sobie przebytą drogę. Ta sama ulica,
przez którą przebiegł piętnaście lat temu. Piętnaście me-
trów dzieliło go od przeciwległego chodnika, piętnaście
lat od sławy. Wspomnienia zaczęły go osaczać. Ode-
pchnął je.
Oczywiście, żeby dojść do tego, do czego doszedł,
musiał poświęcić wszystko, także przyjaciół. Jednak gra
była warta świeczki.
Patrząc na sznur samochodów płynący na południe,
poczuł melancholię. To jednak dziwne, że nie ma z kim
podzielić się tak wielkim sukcesem...
Na sekundę pojawiła się przed nim wizja: wpatrzone
w niego zielone oczy Céline. Dziewczyna zamrugała i
wizja znikła. Serce Ethana zabiło szybciej. Poczuł się
zagubiony.
„Weź się w garść! Życie jest piękne! Masz wszystko,
czego pragniesz. A dobrze wiesz, że dziś wszyscy są sa-
motni. W naprawdę ciężkich momentach człowiek jest
sam. Jest sam, kiedy kończy się miłość; jest sam, kiedy
38
rano wdziera się do jego domu policja; jest sam, siedząc
naprzeciw lekarza który mu oznajmił, że ma raka; jest
sam, kiedy zdycha...”.
Ethan zrobił wysiłek, żeby odegnać te myśli. Żeby
uniknąć przygnębienia, pojawiającego się regularnie po
wielkim sukcesie, powinien za wszelką cenę wyznaczyć
sobie na nadchodzące lata nowy cel. Zastanowił się przez
chwilę. Polityka? Już kilka razy namawiano go, aby
współpracował z radą miejską. Jeśliby się naprawdę w to
wciągnął, z pewnością mógłby zostać kiedyś merem
Nowego Jorku. Nie teraz, ale podczas następnych wybo-
rów, za osiem lat.
Oto o czym myślał, kiedy w kieszeni zawibrował mu
blackberry. To producentka NBC denerwowała się, że go
jeszcze nie ma.

Ethan przeszedł pieszo kilka przecznic, które dzieliły


go od Rockefeller Center. Idąc Piątą Aleją, skręcił mię-
dzy ulicami Czterdziestą Dziewiątą i Pięćdziesiątą i
wszedł do Channel Gardens, wysadzanego kwiatami
przejścia prowadzącego do Tower Plaza. Wiatr szarpał
flagami i deformował doskonałą symetrię tryskającej z
fontann wody. Program dzisiejszego ranka wyjątkowo
nagrywano nie w studio GE Building, ale w plenerze, z
publicznością, na słynnej esplanadzie, dwa kroki od śli-
zgawki, pod wzrokiem promiennego Prometeusza z brą-
zu.
Ethan ledwo miał czas zajrzeć do charakteryzatorni,
kiedy już musiał stanąć na planie przed Madeline Devine,
gwiazdą dziennika porannego. Wywiad z nim miał trwać
39
pięć minut i zaplanowano go na moment przypadający
między koncertem Jamesa Blunta transmitowanym na
żywo a wiadomościami na temat tajemniczego zniknięcia
Alyson Harrison, skandalizującej spadkobierczyni kon-
cernu Green Cross, znanej ze swego trybu życia.
Koniec przerwy na reklamę. Będą na wizji za trzy-
dzieści sekund. Madeline Devine, w jasnym obcisłym
kostiumie, po raz ostatni przegląda notatki. Twarz lalki,
zęby jak z porcelany i blond włosy zebrane w koczek na
karku.
Charakteryzatorka przypudrowała ją po raz ostatni i
oto prezenterka, wymuskana i elegancka, oznajmiła:
‒ Nasz następny gość będzie mówił przede wszyst-
kim o inteligencji emocjonalnej i szacunku dla samego
siebie. Jego rady pomagają nam przeżyć ciężkie chwile i
patrzeć na życie tylko od dobrych stron. Jego książki
znajdują się na listach bestsellerów i obiecują nam wyja-
wienie tych cech naszej osobowości, których istnienia
nawet nie podejrzewaliśmy. Drodzy państwo, pozwólcie,
że przedstawię: Ethan Whitaker!
Ethan podszedł do fotela przy akompaniamencie okla-
sków. Niełatwo zwrócić na siebie uwagę publiczności,
gdy występuje się zaraz po Jamesie Bluncie, ale już on
wie, jak dać sobie radę. Ten jego nieodparty urok...

Plan „Saturday in America” miał w założeniu poka-


zywać przytulne wnętrze. Przed każdym gościem stał
kubek z gorącą kawą, a na środku stołu koszyk ze świe-
żymi bułeczkami i owocami. Miało to wyglądać jak śnia-
danie w gronie dobrych znajomych. Madeline Devine
40
zaczęła swoją kwestię przyjacielskim tonem. „Saturday
in America” nadawano w porze największej oglądalności
i jego skuteczność opierała się na wzajemnym porozu-
mieniu realizatorów i uczestników, dlatego Ethan wie-
dział, że może nie obawiać się pytań pułapek. Najważ-
niejsze: być przekonującym i się uśmiechać. Rozluźnił
się i swobodnie przygotował na dziesiątki razy wypró-
bowany już dialog.

Prezenterka: W pańskich książ-


kach i wykładach podkreśla pan
często konieczność pozytywnego na-
stawienia do życia...
Ethan: To prawda. We własnym in-
teresie musimy wyrzucać z siebie
negatywne myśli, widzieć szklankę
raczej do połowy pełną niż w poło-
wie pustą. Aby to osiągnąć, powin-
niśmy pozbyć się uprzedzeń wobec
siebie samych, one przeszkadzają
nam iść do przodu. Wyeliminujmy
zwątpienie z wachlarza naszych po-
jęć! Nie wolno nam myśleć „chciał-
bym”, musimy myśleć „chcę!”. Nie:
„mógłbym”, ale „mogę!”.

Przez ciągłe powtarzanie tych samych zdań Ethan czuł


się jak jakaś maszyna.
41
Prezenterka: Nie trzeba mylić
pojęcia przyjemności z pojęciem
szczęścia, prawda?
Ethan: Prawda. Poszukując zwy-
kłej przyjemności, nie zdobędziemy
trwałego szczęścia. Prawdziwe
szczęście buduje się, zwracając
się ku bliźniemu, dając z siebie
wszystko w trwałym związku, anga-
żując się w przyjaźń, w miłość,
uczestnicząc w różnych akcjach
charytatywnych... Indywidualizm to
iluzja. Dopiero gdy staramy się
uszczęśliwić drugą osobę, sami mo-
żemy osiągnąć szczęście.

Tyle pięknych zdań, a żadne z nich nie odnosiło się do


niego! Ach, jak łatwo było odgrywać profesora, dzielić
się z ludźmi tymi perełkami mądrości! Zastosować to
wszystko we własnym życiu, to zupełnie inna sprawa...

Ethan: Żyjemy w społeczeństwie


coraz bogatszym, ale niekoniecznie
coraz szczęśliwszym.
Prezenterka: Dlaczego pan tak
mówi?
Ethan: Nie wie pani, Madeline,
że nasz kraj konsumuje trzy czwar-
te światowej produkcji antydepre-
santów?
42
Prezenterka: Czy jest metoda na
wyjście z tej spirali?
Ethan: Tak, należy żyć na co
dzień bardziej sensownie.
Prezenterka: To znaczy?
Ethan: Madeline, czy nigdy pani
nie miała wrażenia, że własne ży-
cie wymyka się pani z rąk? Że
świat, w którym pani żyje, jest
nic niewart? Żyjemy w świecie, w
którym nasze pragnienia zależą od
reklamy, nasza konsumpcja od tego,
co ma lub czego nie ma nasz są-
siad, a nasze myśli od tego, co
widzimy w telewizji.

Coraz częściej Ethan był znużony, uczestnicząc w tym


medialnym cyrku, ale czy mógł zrobić inaczej, kiedy
sukces kształtowała konkurencja i wizerunek, jaki się
miało w oczach publiczności?

Prezenterka: Czy jest jakaś re-


cepta na szczęście?
Ethan: Musimy mieć odwagę się
zmienić, odważyć zagrać główną ro-
lę w sztuce naszego własnego ży-
cia, spróbować poznać siebie same-
go.
Prezenterka: Czy wszyscy mogą
osiągnąć szczęście?
43
Ethan: Myślę, że przeznaczenie
nie istnieje. Ponosimy stuprocen-
tową odpowiedzialność za to, co
nam się przydarza. Myślę również,
że każdy człowiek ma w sobie zdol-
ność do osiągnięcia szczęścia i że
powinien tę zdolność rozwijać.
Ethan zamrugał oczami, maskując ziewnięcie, rezultat
nieprzespanej nocy. Musi się bardziej skoncentrować.
Nie lubił programów na żywo, bo najmniejsze potknięcie
mogło okazać się fatalne. Jeśli udane wystąpienie w te-
lewizji mogło człowieka wynieść na szczyt, to nieudane
mogło złamać jego karierę. Przez kilka chwil ot tak, dla
zabawy, zaczął wyobrażać sobie najgorsze sytuacje: co
by się stało, gdyby wymsknęło mu się coś niestosownego
na temat mniejszości etnicznych, kobiet, religii czy sek-
su? Co by się stało, gdyby powiedział na przykład: „Wie
pani, Madeline, wczoraj wieczorem zaliczyłem call girl i
byłem tak zalany, że wracając do domu, skasowałem
swój samochód...”. Przez dzień czy dwa ten fragment
wywiadu szedłby bez przerwy w telewizji, na YouTube i
Dailymotion, rujnując jego wiarygodność jako psycholo-
ga terapeuty. Stałby się znów częścią anonimowej masy
biedaków. Zrobił wysiłek i postarał się skupić. Rzucił
okiem na monitor ‒ jego błękitna koszula bardzo dobrze
wyglądała na ekranie, a dzięki kremowi samoopalające-
mu miało się wrażenie, że właśnie wrócił z wakacji ‒ i z
przekonaniem powiedział:
44
Ethan: Musimy nauczyć się żyć
chwilą obecną. Jeśli za często my-
ślimy o przeszłości, męczymy sie-
bie samych wyrzutami sumienia i
rozżaleniem. Jeśli zbyt wiele
oczekujemy od przyszłości, zaczy-
namy żyć w świecie iluzji. Jedyne,
co jest naprawdę warte naszego
trudu, to żyć pełnią życia tu i
teraz. . .
Prezenterka: Ostatnia rada dla
naszych widzów?
Ethan: Pospieszcie się, zacznij-
cie żyć, kochać, bo nie wiadomo,
ile jeszcze czasu zostało wam na
liczniku życia. Zawsze wydaje nam
się, że mamy czas, ale to niepraw-
da. Któregoś dnia uświadomimy so-
bie, że przekroczyliśmy punkt, z
którego nie ma powrotu, ale będzie
już za późno.
Prezenterka: Punkt, z którego
nie ma powrotu?
Ethan: Moment, kiedy człowiek
zdaje sobie sprawę, że nie może
już zawrócić. Że definitywnie
przegapił swoją szansę...

45
Ethan siedział przed lustrem. Charakteryzatorka zmy-
wała mu podkład. Był zadowolony ze swego wystąpie-
nia: udało
mu się zakończenie, ten „punkt, z którego nie ma powro-
tu”... Interesujący pomysł, który może uda mu się rozwi-
nąć podczas jednego z seminariów... czy w jakiejś książ-
ce.
Madeline Devine przyszła mu pogratulować. Potrze-
bowała kilku dodatkowych ujęć Ethana na żywo, żeby
umieścić je na stronie internetowej programu „Saturday
in America”.
‒ Idealnie byłoby sfilmować pana w swoim gabine-
cie, jeśli to panu nie przeszkadza.
Ethana zirytowała ta propozycja, ale nie dał tego po
sobie poznać. Nie miał najmniejszej ochoty, żeby dzisiej-
szego ranka ktoś za nim łaził.
‒ Frank może z panem pójść ‒ zaproponowała Made-
line, wskazując na jednego z kamerzystów. ‒ W godzinę
wszystko będzie gotowe.
Ethan zawahał się. Nie mógł odmówić Madeline
Devine, nie mógł odmówić NBC. To był biznes i tak jak
mówił Warhol: good business is the best art. Z drugiej
strony nie planował spędzić dzisiejszego ranka w swoim
gabinecie. W głowie miał wciąż obraz tajemniczej i
groźnej rudej kobiety. Pragnął jak najszybciej znaleźć się
z powrotem na jachcie i przekonać się, że łóżko jest pu-
ste.
‒ No to co, Ethanie, zgadza się pan?
Postanowił odpowiedzieć: „Nie, Madeline, nie dziś
rano”. Ale zamiast tego usłyszał, jak mówi:
‒ Oczywiście, niech pani powie Frankowi, żeby za
mną jechał.
3.
Tajemnica Whitakera
Szpara, przez którą wślizguje się smutek,
to ta sama, przez którą wpuszczacie do
siebie świat pozorów i głupstw.
Helene Grimaud

Manhattan
Sobota, 31 października
10:35

Solidnie stojący na brzegach East River wieżowiec w


stylu art déco, którego adres brzmiał 120 Wall Street,
zajmował cały blok przy jednej z najsłynniejszych arterii
świata. Jego sylwetka była nie tak wysmukła jak sylwet-
ka sąsiedniego budynku, postmodernistycznego szklane-
go oktogonu Continental Center, ale za to gmach miał
charakter i urok, dzięki którym robił niezwykłe wrażenie.
Kamienna, wyjątkowo jasna fasada, czysty rysunek i
proporcje doskonale prezentowały się na tle innych
wspaniałych wieżowców.
47
Ethan błyskawicznie przeszedł przez hol. W mozaice
z różowego marmuru, czerwonego granitu i chromowa-
nego niklu kamerzysta ledwie za nim nadążał. Przed wej-
ściem do windy Ethan włączył komórkę. Rozmowa nie
trwała dłużej niż dwie sekundy ‒ Ethan uprzedził Lyzee,
swoją asystentkę, że będzie za minutę.
Znajdująca się trzydzieści pięter wyżej Lyzee odłożyła
słuchawkę telefonu. Ciekawe, w jakim szef będzie dzisiaj
humorze. Ostatnimi czasy był coraz częściej zirytowany,
wyglądał, jakby wątpił w sens swych działań. Był znużo-
ny i zmęczony. Lyzee pracowała u Ethana przez cały
czas, gdy piął się w górę. Przeszła z nim całą drogę od
maleńkiego gabinetu w Harlemie do luksusowego bu-
dynku przy Wall Street. Gdy dziewięć lat wcześniej spo-
tkali się po raz pierwszy, gruba i brzydka Lyzee była
bezrobotna, nie miała żadnych kwalifikacji ani też odro-
biny szacunku dla samej siebie.
Kupony na jedzenie mogła odbierać w biurze pomocy
społecznej po odpracowaniu kilku godzin w tygodniu w
charakterze sprzątaczki w tych przedsiębiorstwach w
dzielnicy, które o to prosiły. Tak wylądowała u Ethana,
ale on bardziej potrzebował sekretarki. Lyzee skutecznie
przystosowała się do sytuacji i Ethan zatrudnił ją na pe-
łen etat. Kiedy stał się sławny, szybko sprzedał gabinet i
przeniósł się do luksusu i komfortu w dobrej dzielnicy.
Lyzee nie miała złudzeń co do perspektyw dalszej z nim
współpracy. Wiedziała, jak bardzo Ethan jest ambitny i
ani przez chwilę nie wątpiła, że młody psychoterapeuta
zatrudni asystentkę odpowiadającą pozycji społecznej
48
jego nowej klienteli. Jakąś piękną białą kobietę o niebie-
skich oczach, wysmukłej sylwetce, wąską w talii, dobrze
wychowaną i zrównoważoną. Jednym słowem, jej kom-
pletne przeciwieństwo. Ale wbrew temu, czego się spo-
dziewała, Ethan zaproponował, by nadal u niego praco-
wała. Choć była wzruszona zaufaniem swego szefa, czu-
ła, że musi mu odmówić.
‒ Tak mi przykro, ale ja się do tego nie nadaję.
‒ Do czego?
‒ Nie potrafię zająć się pańską nową klientelą. Nie
będę na swoim miejscu. Nie mam wystarczającego wy-
kształcenia.
Ethan potrząsnął głową i odrzucił te argumenty mach-
nięciem ręki. Na tym skończyła się rozmowa.
To właśnie u niego ceniła: umiał motywować ludzi.
To był jego wielki talent i dzięki tej umiejętności odniósł
zawodowy sukces. On sam nie zawsze zdawał sobie z
tego sprawę. To było coś, co go przerastało. Nagle, ja-
kimś słowem czy spojrzeniem powodował, że pacjenci
odzyskiwali wiarę w siebie.
Żeby się dostosować do nowych warunków pracy,
Lyzee najpierw postarała się schudnąć o dwadzieścia
kilogramów, potem zrobiła sobie operację plastyczną
nosa, obcięła włosy i wreszcie zamieniła dżinsy i bluzy
od dresu na eleganckie garnitury od Dony Karan.
Zaczęła czesać się u tego samego fryzjera co Jennifer
Connelly, wykupiła karnet do tego samego salonu ko-
smetycznego, do którego chodziła Sarah Jessica Parker, a
od kilku tygodni zaczęła brać zastrzyki botoksu, choć
kiedyś przysięgała, że nigdy tego nie zrobi.
49
Gdy dzisiaj patrzyła w lustro, wydawało jej się, że
osoba, którą widzi, to ktoś inny. Było to dziwne wraże-
nie, jakieś uczucie lekkości, coś nie do opisania. Czasem
wydawało jej się, że nawet ma jaśniejszą skórę.
Pozornie więc w jej życiu wszystko się ułożyło. Pen-
sja i premie, które wypłacał jej Ethan, pozwoliły na wy-
słanie obojga dzieci do najlepszych szkół i na umiesz-
czenie matki w domu spokojnej starości z prawdziwego
zdarzenia. Niemniej z nostalgią wspominała te fajne lata,
które spędzili, pracując w Harlemie, kiedy zajmowali się
zwykłymi ludźmi, zazwyczaj czarnymi. Często spotykali
się z przemocą, ze zniechęceniem ze strony pacjentów
czy z sytuacjami, w których ich przyszłość była niepew-
na, ale przynajmniej coś się tam działo, to było prawdzi-
we życie. Dziś pieniądze płynęły strumieniem, doceniała
to, ale tu, gdzie pracowali, wszystko było za duże, za
czyste, za spokojne i za gładkie. Dawni pacjenci zmienili
się w „klientów”, których niewielka liczba była starannie
wyselekcjonowana: ludzie na wysokich stanowiskach,
zawodowi sportowcy, politycy, pseudosławy z mediów.
Z pewnością nie było to prawdziwe życie.
Co o tym wszystkim myślał Ethan? Nie miała pojęcia.
Codziennie na niego patrzyła, ale pozostawał dla niej
tajemnicą. Kim tak naprawdę był? Niewiele się przed nią
odsłonił. Stosunki między nimi były specyficzne. Nie
byli przyjaciółmi w prawdziwym sensie tego słowa. Łą-
czyło ich milczące porozumienie, wiedzieli, że mogą na
siebie wzajemnie liczyć. Lyzee zawdzięczała mu wszyst-
ko i byłaby zdolna dla niego do wielu poświęceń. Nawet
zrobiła ich listę: krzywoprzysięstwo w sądzie, wzięcie na
siebie jego winy, ukrycie zwłok ciemną nocą...
50
Ale od pewnego czasu wyczuwała u szefa rodzaj
przygnębienia, które czasem zbliżało się niebezpiecznie
do autodestrukcji. Często znajdowała go rankiem śpiące-
go na kanapie w gabinecie, a na niskim szklanym stoliku
widziała ślady alkoholu i kokainy. To zwróciło jej uwa-
gę, ponieważ szef był do tej pory abstynentem. Co się z
nim działo? Tego ranka oglądała go w telewizji. Jak tyl-
ko program się skończył, telefon zaczął się urywać i za-
pisała dużo więcej pacjentów, niż to było przewidziane.
Strona internetowa gabinetu, na której można było wpi-
sać się na seminarium, była już prawie pełna, a na Ama-
zonie ostatnia książka Ethana doganiała na listach best-
sellerów powieści Stephena Kinga i Johna Grishama.
Lyzee odebrałaby wystąpienie szefa jako zwykłe,
gdyby nie sformułowanie, którego jakby od niechcenia
użył pod koniec rozmowy, powiedział mianowicie coś o
„punkcie, z którego nie ma powrotu”. To było bardzo
przekonujące. Lyzee była pewna, że taki będzie tytuł
jego następnej książki albo konferencji.
Niemniej za profesjonalizmem i charyzmą Lyzee wy-
czuwała u szefa zmęczenie i znużenie. Musiał cały czas
się pilnować: musiał uważać na swój image, na to, co
mówi, pilnować się, żeby nie popełnić gafy. W ostatnich
dniach widziała, że szef jest na granicy załamania. Jesz-
cze trochę, a wszystko pójdzie w niewłaściwym kierun-
ku. Ale w jakim? Gdzie był klucz do zrozumienia tego
człowieka? Czuła, że Ethan znalazł się na końcu pewne-
go etapu, bardzo chciała mu pomóc przezwyciężyć stres i
niepokój, które ukrywała jego nadmierna aktywność i
51
przylepiony do warg uśmiech. Może powinna z nim
szczerze porozmawiać. Na razie jednak brakowało jej
odwagi. Przynajmniej nie dzisiaj, kiedy Ethan najwyraź-
niej ma jakieś kłopoty.
Rano, kiedy Lyzee przyszła do pracy, przed drzwiami
gabinetu zobaczyła bardzo młodą dziewczynę. Jak udało
jej się uśpić uwagę strażników? Tajemnica. Dość że zna-
lazła się tu i siedziała pod ścianą, ściskając w dłoni nu-
mer „New York Timesa” poświęcony Emanowi.
‒ Chciałabym zobaczyć się z Ethanem Whitakerem!
‒ oświadczyła zaczepnym tonem.
Lyzee wyjaśniła jej spokojnie, że jeśli chce się zoba-
czyć z panem Whitakerem, musi przedtem umówić się na
wizytę.
‒ Ale ponieważ jesteś niepełnoletnia, na spotkanie z
nim powinni umówić cię twoi rodzice ‒ dodała?
‒ Chcę się z nim zobaczyć dzisiaj ‒ upierała się na-
stolatka.
‒ To niemożliwe.
‒ Zaczekam na niego.
Lyzee włączyła telefon komórkowy, żeby zadzwonić
po strażników, ale zrezygnowała. Rozwiązać ten problem
siłą było zbyt proste, a zwłaszcza zbyt okrutne. Zgodziła
się więc, żeby dziewczyna usiadła w poczekalni, choć
wiedziała, że Ethan nie będzie zachwycony.

‒ No, jak wypadłem? ‒ spytał Ethan Lyzee, kiedy


kamerzysta ustawiał sprzęt.
52
‒ Doskonale, jak zwykle ‒ odrzekła, podając mu fili-
żankę z kawą. ‒ Ale był pan jakiś zmęczony, prawda?
‒ To było widać?
‒ Nie, niech się pan nie martwi.
Położyła przed nim posegregowaną korespondencję
oraz poranną prasę.
‒ W każdym razie „punkt, z którego nie ma powro-
tu”, to strzał w dziesiątkę.
‒ Tym lepiej. Też tak uważam. A artykuł?
‒ Wychwala pana pod niebiosa. A poza tym dosko-
nałe zdjęcie. Wygląda pan jak Clooney.
To nie była prawda, ale Lyzee wiedziała, że tym drob-
nym kłamstwem sprawia przyjemność szefowi.
‒ Czy są już jakieś rezultaty?
‒ Podałam tu panu ostatnie cyfry. Będzie pan mile
zaskoczony.
Zadowolony Ethan usiadł za biurkiem i włączył srebr-
ny macbook, żeby przegrać na niego dane z blackberry'e-
go.
Lyzee zaproponowała kawę Steve'owi, kamerzyście,
który kontemplował panoramę miasta przez okno. Widok
zapierał dech w piersiach.
Potem nachyliła się ku Ethanowi.
‒ Jest jedna sprawa...
Dyskretnym gestem wskazała mu, żeby za nią po-
szedł. Wyszli na korytarz.
‒ Co się dzieje?
‒ Ktoś na pana czeka w poczekalni.
53
‒ Mówiłem, że dziś nie chcę żadnych wizyt.
‒ Wiem, ale...
‒ Kto to jest?
‒ Jakaś młoda dziewczyna. Twierdzi, że musi się z
panem spotkać.
‒ Proszę jej wyjaśnić, że nie mogę. To wszystko. To
pani obowiązek. Za to pani płacę! ‒ rzucił Ethan i za-
miast wrócić do gabinetu, skierował się w stronę biurka
Lyzee, bez skrępowania zaglądając do szuflady.
‒ Nie ma pani jakiejś pigułki przeciw migrenie? Od
rana boli mnie głowa.
Lyzee gwałtownie wsunęła szufladę z powrotem. Była
zdecydowana nie dać sobą dyrygować. Wyjęła dwie pi-
gułki z torebki i w milczeniu wręczyła je szefowi.
Ethan popatrzył na advil z pogardą.
‒ Potrzebuję czegoś silniejszego!
Lyzee podeszła do półki z książkami, wyjęła jedną i
rzuciła ją na biurko. Na okładce widniała fotografia
uśmiechniętego mężczyzny o uspokajającym wyrazie
twarzy.

Ethan Whitaker
ŻYCIE BEZ LEKARSTW
Już 400 000 sprzedanych egzemplarzy!!!

‒ Powinien pan wreszcie wziąć do siebie wszystkie


dobre rady, które daje pan innym!
Ethan nie odezwał się. Lyzee utarła mu nosa, ale za-
służył na to.
54
Nagle poczuł ogromne zniechęcenie. Wyczerpany,
znużony, czuł mdłości i strach. Ten strach, który nigdy
go nie opuścił i który bezskutecznie starał się zwalczyć
od chwili, kiedy obudził się obok tej kobiety i odkrył
uszkodzony samochód. Znów zrobił ogromny wysiłek,
żeby sobie przypomnieć, co się stało poprzedniego dnia.
Pamiętał dokładnie, że do baru Socialista wszedł o dzie-
wiątej. Pamiętał kubańską muzykę i wypijane tequile.
Ale co było potem? Kilka błysków rozświetliło jego wy-
obraźnię, sceny zderzały się jedna z drugą, wywołując
spazm cierpienia, słyszał odgłosy strzelających rur wyde-
chowych motocykli, jakieś dziewczyny tańczące na la-
dzie, kelnerki w skórzanych biustonoszach, wrzeszczące
do mikrofonów przekleństwa. Zna to miejsce! To Hogs
& Heifers, bar dla motocyklistów w Meatpacking Di-
strict. Miejsce z lekka dekadenckie, które zainspirowało
film Wygrane marzenia.
A potem? Widział... Widział... Już nic nie widział... I
tak strasznie bolała go głowa...
Nie powinien nigdy zgodzić się na te wygłupy przed
kamerą. Powinien był od razu wrócić na jacht, wyjaśnić
tę zagadkę.
Pod wpływem impulsu usiadł przy biurku Lyzee i
podniósł słuchawkę telefonu. Przecież na łodzi jest tele-
fon. Wystarczy, że zadzwoni i może tajemnicza niezna-
joma odbierze telefon. Faktycznie po trzech sygnałach
ktoś podniósł słuchawkę.
‒ …
‒ Halo!
‒ …
55
Osoba z drugiej strony przewodu telefonicznego mil-
czała, choć regularny oddech zdradzał jej obecność.
‒ Halo! Jest tam kto? ‒ powtórzył Ethan.
Telefon milczał.
Ten dialog głuchych trwał jeszcze ze dwadzieścia se-
kund, aż osoba z jachtu odłożyła słuchawkę.
Lyzee potrząsnęła głową, przygnębiona dziwnym za-
chowaniem szefa.
‒ Wszystko pani wyjaśnię! ‒ rzucił Ethan, podnosząc
się z krzesła.
Coraz bardziej niepokoiła go sytuacja, w której się
znalazł.
Lyzee miała co innego na głowie.
‒ Ktoś pana bardzo potrzebuje. Myślę, że ma pan
nową pacjentkę.
4.
Jessie
Tematy, które interesują mnie najbardziej,
to miłość, brak miłości, śmierć miłości oraz
ból po utracie rzeczy najpotrzebniejszych.
John Cassavetes

Zirytowany Ethan otworzył drzwi poczekalni.


Pomieszczenie to, urządzone bardzo starannie, zalane
było typowym dla Manhattanu stalowoniebieskim świa-
tłem. Na kanapie z jasnej skóry siedziała trzynasto- lub
czternastolatka. Nogi miała podkurczone, podbródek
oparła na kolanach. Bezmyślnie patrzyła w okno. Gdy
Ethan stanął w drzwiach, oczy jej zabłysły. Przez dwie
sekundy psychoterapeuta i dziewczyna mierzyli się
wzrokiem. Ona była blada i miała podkrążone oczy. Dłu-
gie blond włosy sczesane do przodu zasłaniały część
zmęczonej twarzy. Mimo za dużej marynarki dżinsowej i
wciągniętej na nią kurtki lotniczej widać było, że jest
drobnej i delikatnej budowy. Sprawiała wrażenie wątłej.
57
‒ Gdzie są twoi rodzice? ‒ spytał Ethan prosto z mo-
stu.
‒ Umarli! ‒ odrzekła szybko.
Ethan potrząsnął głową.
‒ Kłamiesz! ‒ stwierdził bez wahania. ‒ Wiem, kiedy
ktoś kłamie. Ty kłamiesz.
‒ Wie pan, kiedy ktoś kłamie?
‒ Wiem. To mój zawód.
‒ Myślałam, że pana zawód polega na niesieniu po-
mocy ludziom.
Ethan wziął głęboki oddech.
‒ Jak się nazywasz? ‒ spytał już spokojniej.
‒ Jessie.
‒ Ile masz lat?
‒ Siedemnaście.
‒ Pytam, ile naprawdę masz lat.
‒ Czternaście.
‒ Posłuchaj, Jessie. Jesteś jeszcze dzieckiem. Nie
mogę przyjąć cię jako pacjentki bez zgody rodziców albo
przynajmniej opiekuna, rozumiesz?
‒ Ja mam pieniądze. Zapłacę panu.
‒ To nie jest kwestia pieniędzy.
‒ Oczywiście, że tak! Zwraca się pan do mnie takim
tonem, bo pan myśli, że jestem biedna!
Ethan westchnął. Odruchowo sięgnął ręką do kieszeni
i chwycił paczkę papierosów.
‒ Myślałam, że to jest zabronione ‒ powiedziała
Jessie, pokazując palcem na papieros, który Ethan pod-
niósł do ust.
58
‒ A czy ktoś tutaj pali? ‒ spytał, pokazując niezapa-
lony papieros.
‒ Gdybym była dzieckiem nadzianych rodziców i
gdybym z nimi tutaj przyszła, toby mnie pan przyjął, tak?
‒ Tak! ‒ odpowiedział znużony Ethan.
‒ Takie jest życie?
‒ Takie jest życie, czasem niesprawiedliwe i gównia-
ne. Zadowolona jesteś?
‒ W telewizji wyglądał pan sympatyczniej ‒ stwier-
dziła zirytowana Jessie.
Ethan popatrzył na zegarek. Pomyślał o facecie, który
czeka na niego w gabinecie, o kobiecie na pokładzie
jachtu, o tym dziwnym telefonie, który bardzo go zde-
nerwował, o pogardzie, którą zauważył w oczach Lyzee,
i o rozczarowaniu, które malowało się na twarzy młode-
go gościa.
‒ Po co do mnie przyszłaś?
Jessie zawahała się.
‒ Chciałam... Chciałam pana prosić o pomoc.
‒ Posłuchaj, moja asystentka da ci adres mojego ko-
legi po fachu, który zajmuje się psychologią dziecięcą.
Powiesz mu, że przychodzisz ode mnie.
‒ Ale ja przyszłam do pana!
‒ Ja nie mogę ci pomóc.
‒ A w gazetach piszą, że pan...
‒ Nie należy wierzyć we wszystko, co piszą w gaze-
tach! ‒ przerwał jej Ethan.
Jessie odgarnęła włosy z czoła i przez chwilę ich spoj-
rzenia skrzyżowały się. Ethan zauważył w jej wzroku
59
pustkę, która z pewnością wzruszyłaby go kiedyś, kiedy
jeszcze miał serce. Zawahał się, ale powiedział coś zu-
pełnie przeciwnego, niż zamierzał:
‒ Dobra, dość tego. Zabierz swoje rzeczy i wracaj do
domu, okay?
‒ A pan wie, gdzie jest mój dom?
‒ Nie wiem i nie chcę wiedzieć.
Jessie z rezygnacją pochyliła głowę i podniosła swój
plecak, z którego wyleciała papierowa serwetka ze zja-
dliwym emblematem jakiejś kafejki na Front Street. Idąc
w kierunku drzwi, specjalnie potrąciła Ethana.
Zniecierpliwiony Ethan złapał ją za ramię i potrząsnął
lekko.
‒ Do diabła, co z tobą?!
Zmierzyli się wzrokiem. Każdy usiłował rozgryźć
prawdziwą naturę tego drugiego. Jessie wyczuła w spoj-
rzeniu Ethana wielkie znużenie, on zaś odgadł, że dziew-
czyna jest sztywna ze strachu.
‒ Powiedz, co ci jest?
Odwróciła głowę.
‒ Chciałabym... Chciałabym przestać się bać.
‒ A czego się boisz?
‒ Wszystkiego.
Po raz pierwszy od dawna w Ethanie obudziło się ja-
kieś pozytywne uczucie.
‒ Zaczekaj tu na mnie ‒ powiedział. ‒ Będę za dzie-
sięć minut.

60
Wracając do gabinetu, Ethan wpadł na zniecierpliwio-
nego kamerzystę. Przeprosił go za spóźnienie i chcąc jak
najszybciej załatwić sprawę, wykonał co do słowa
wszystko to, o co prosił go fotograf. Dzięki pomocy Ly-
zee reportaż został nakręcony w niecałe pół godziny.
Kiedy kamerzysta zwijał sprzęt, Ethan rzucił okiem na
leżącą na biurku korespondencję. Jedna z kopert zwróciła
jego uwagę. Było to zaproszenie na ślub, kartka z marsz-
czonego artystycznie papieru z ozdobną kokardką.
Już kiedy rano otworzył oczy, czuł, że czeka go ciężki
dzień. Kiedy zauważył imię figurujące na zaproszeniu,
zorientował się, że będzie gorzej, niż myślał.
5.
Wszystko może się zdarzyć
To, co ukochałem, zawsze będę kochał,
czy zatrzymam to, czy nie.
André Breton, Miłość szalona
Ethan dłuższą chwilę stał nieruchomo z zaproszeniem
w dłoni. Nowina ta sparaliżowała go i załamała.
Céline...
Céline wychodziła dziś za mąż i najwyraźniej zależało
jej na tym, aby on o tym wiedział. Poszukał adresu na
kopercie, ale nie było ani znaczka, ani adresu nadawcy.
Ktoś niewątpliwie przyniósł to zaproszenie tego ranka do
jego gabinetu, ale w jakim celu? Żeby zawiadomić go o
ślubie, czy żeby sobie z niego zadrwić?
Jakby słyszał głos swej dawnej miłości, gdy mówi do
niego: „Widzisz, ty kretynie! Mogę żyć bez ciebie, je-
stem szczęśliwa, kocham kogoś innego...”.
Zamknął oczy i bardzo wyraźnie zobaczył Céline.
Słodka twarz, żarliwe spojrzenie, niesforne kosmyki
wymykające się z wdziękiem spod koka. Poczuł zapach
jej skóry, usłyszał zaraźliwy śmiech i ton, jakim wyma-
wiała jego imię.
Był zdruzgotany.
Spróbował walczyć, odsuwając od siebie wspomnie-
nia, tak jak to udawało mu się czynić od lat. „To wszyst-
ko już dawno minęło. Tym lepiej, że Céline znalazła w
końcu szczęście. Nie zapominaj, że to ty od niej odsze-
dłeś. Dla jej dobra!”. Ale ta technika samoobrony dziś
nie zadziałała. Zamiast przynajmniej pozornie się uspo-
koić, poczuł, że palą go powieki.
Gdzie byłby dzisiaj, gdyby nie opuścił Céline?
Kim byłby?
63
Aby uciec od ciekawskiego spojrzenia kamerzysty, od-
wrócił głowę i stanął przed wielkim oknem. Oślepiły go
jasne niebo i panorama miasta. Łzy podeszły mu do oczu.
Oparł się dłońmi o szybę i przysunął do niej twarz. Ni-
czym w lustrze ujrzał swoje odbicie. Od jak dawna na-
prawdę na siebie nie patrzył?
Miał przed sobą oblicze człowieka słabego, samotne-
go, rozdartego wewnętrznie. Mężczyznę stojącego nad
brzegiem przepaści, złamanego smutkiem i wstydem.
Człowieka walczącego z sobą samym, prowadzącego
bezlitosną wojnę z osobistym wrogiem. Miłego psychote-
rapeutę ‒ idealnego, porządnego kuzyna ‒ którego postać
skonstruował od A do Z, walczącego z więcej niż dosko-
nałym sobowtórem, który przyniósł mu sławę i pienią-
dze, ale przejmując stery jego życia, zniszczył go.
Zamrugał oczami i poczuł spływające po policzkach
łzy. To było dziwne, gdyż ostatnio płakał wyłącznie po
alkoholu. Nigdy jeszcze nie czuł się tak słaby. Wydawało
mu się, że w jego wnętrzu puściła jakaś tama, uwalniając
fale emocji. Żyć, cały czas panując nad sobą i odrzucając
wszelkie pozytywne uczucia, było pewnie niemożliwe.
Czuł obecność kamerzysty, co przeszkadzało mu
otwarcie zacząć użalać się nad sobą. Dlaczego ten typ
jeszcze tu siedzi?
„Spieprzaj, błagam. Zniknij mi z oczu!”.
Ethan chciał odwrócić się i ryknąć na faceta, żeby
zmusić go do wyjścia, ale bał się, że głos mu się załamie.
64
Jedyne, czego pragnął, to być sam, zamknąć się w po-
koju, zaciągnąć zasłony i upić się do nieprzytomności.
Naprawdę się zalać, zrobić pranie mózgu w wódce, sko-
rzystać z tego chwilowego paszportu do innych, cudow-
nych krain, do lżejszego świata, w którym Céline byłaby
jeszcze w nim zakochana, przenieść się na inną planetę,
na której nie ma ludzi śpiących w tekturowych pudłach
na ulicy, nie wybuchają bomby podłożone w samocho-
dach, lodowiec nie topnieje z szybkością światła, a słowo
„rak” oznacza jeszcze tylko znak astrologiczny.
Jego twarz znajdowała się zaledwie o kilka milime-
trów od przezroczystej szyby, szklanego muru obronne-
go, za którym była przepaść. Spuścił wzrok. Widok z
okna gabinetu przyprawiał go o zawrót głowy, w dole
znajdowała się East River i South Street Seaport, Port
Manhattański. Widać było wyraźnie wielkie żaglowce
przycumowane wzdłuż nabrzeża, a za nimi stalowe kable
i betonowe słupy gotyckiego Mostu Brooklyńskiego.
Sto dwadzieścia metrów poniżej, na chodnikach, w re-
stauracjach, w parkach i w sklepach życie toczyło się
zwykłym torem, ale Ethan w tej chwili przeszedł na drugi
brzeg. Czuł nieodpartą potrzebę rzucenia się w dół, skoń-
czenia z tym wszystkim, aby w ten czy inny sposób
uśmierzyć odczuwany przez siebie ból. Zamknął oczy,
wyobraził sobie rewolwer, kule, które wsuwa się do bę-
benka, dotyk zimnej, twardej lufy na skroni. Palec opiera
się na cynglu, najpierw lekko, potem coraz mocniej...
65
Nagle powietrze rozerwał straszliwy huk, skądś obok
dobiegł do jego uszu jakby strzał z pistoletu, a następnie
rozległ się krzyk.

Siła eksplozji wyrwała brutalnie Ethana z otępiającego


litowania się nad sobą.
„Lyzee?”.
Wszystko, co nastąpiło chwilę potem, działo się w
zamieszaniu, złości, pośród krzyków i krwi.
Ethan wyskoczył z gabinetu jak oparzony. W koryta-
rzu było pusto. Ale od strony drzwi do poczekalni usły-
szał kolejny krzyk. Wpadł do pomieszczenia. Jego asy-
stentka klęczała nad leżącą Jessie. Wszędzie było pełno
krwi. Najpierw Ethan w ogóle nie zrozumiał, co się stało.
Sylwetka Lyzee zasłaniała ciało dziewczynki i Ethan
przez chwilę zastanawiał się, kto właściwie jest ranny.
Zrobił krok naprzód, potem drugi. Jego oczom ukazał się
straszny obraz. Część czaszki Jessie została oderwana w
wyniku strzału. Młoda twarz była zniekształcona, z
krwawiącej masy oderwały się kawałeczki mózgu.
„To niemożliwe!”.
Jak automat Ethan nachylił się nad dziewczyną, która
w prawej dłoni trzymała rewolwer.
Jessie popełniła samobójstwo.
„Nie, tylko nie to! Czternastoletnia dziewczyna nie
strzela sobie w głowę, nawet w dzisiejszych nienormal-
nych czasach!”.
66
Popatrzył na Lyzee. Trzymała w dłoni słuchawkę,
wzywając pogotowie, choć wiedziała, że to już niepo-
trzebne. Nie trzeba było dyplomu lekarskiego, żeby
stwierdzić, że dziewczyna nie żyje.
Ethan bezradnie nachylił się i dotknął dłonią jej po-
liczka.
W zamglonych oczach trupa wciąż jeszcze widać było
panikę i strach, z których Jessie zwierzyła się wcześniej
Ethanowi i które wprowadziły taki zamęt w jego umyśle.
„Prosiłaś mnie o pomoc, a ja ci odmówiłem. Zwierzy-
łaś mi się ze swoich cierpień, a ja je zlekceważyłem...”.
Jakiś cień poruszył się w szybie i Ethan się odwrócił.
Kilka metrów za nim stał kamerzysta z rozpakowanym
sprzętem.
„Ten skurwysyn filmuje całą scenę!!!”.
Ethana ogarnęło potworne wzburzenie i rozżalenie.
Podniósł się jednym skokiem i chciał wścibskiemu
kamerzyście wymierzyć cios pięścią, lecz ten się uchylił i
pobiegł do drzwi, przekonany, że ma w ręku prawdziwy
supertemat. Ethan rzucił się za nim przez zapasowe wyj-
ście, ale mimo że tamten biegł z kamerą, coraz bardziej
się oddalał. Ethan po chwili zrezygnował z pościgu. Nie
czuł się na siłach go gonić. Wrócił i ukląkł przy ciele
Jessie. Pchnięty tajemniczym impulsem chwycił dłoń
nastolatki, żeby nie zostawiać jej samej podczas hipote-
tycznego przejścia na drugą stronę, do innego świata, w
którego istnienie nie wierzył.
67
Wówczas zauważył, że dziewczynka trzymała w wil-
gotnej dłoni zgniecioną karteczkę. Była to ostatnia wia-
domość, którą zostawiła mu, zanim się zastrzeliła:
6.
Siłą rzeczy
Przeznaczeniem możemy nazwać to, co nam
się przydarza w chwili,
gdy się tego zupełnie nie spodziewamy.
Marcel Proust

Manhattan
Sobota, 31 października
13:08

Ethan w towarzystwie adwokata opuścił komisariat 66


dystryktu po dwóch godzinach intensywnego przesłucha-
nia. Na schodach oślepił go nagły błysk. Podniósł dłoń
do oczu i zauważył teleobiektyw fotografa ukrytego za
marmurową kolumną. Opiekuńczym gestem jego adwo-
katka zmusiła go do cofnięcia się. Wrócili do głównego
budynku.
‒ Czy czytał pan Ognisko próżności?* ‒ spytała ko-
bieta, ciągnąc go w kierunku innych drzwi wyjściowych,
znajdujących się w bardziej dyskretnym miejscu.
* Powieść Toma Wolfe'a, z roku 1987, o bogatym maklerze z Wall Stre-
et, który potrącił samochodem młodego Murzyna w Bronksie i rzucony na
pastwę dziennikarzy stracił wszystko, co miał.

69
‒ Dlaczego pani o to pyta?
‒ Bo tam właśnie opisane jest to, co ewentualnie pa-
nu grozi ‒ odrzekła prawniczka zrezygnowanym tonem.
‒ Media, które delektowały się rozwojem pańskiej karie-
ry, pierwsze zmieszają pana z błotem, gdy okaże się, że
spadł pan ze świecznika...
‒ Ale ja nic złego nie zrobiłem... ‒ zaczął się bronić
Ethan.
‒ Czasem wystarczy znalezienie się w złym miejscu
w złym momencie, aby zniszczyć całe swoje życie.
‒ Myślałem, że pani ma mnie bronić!
‒ „Człowiek jest na tyle silny, na ile potrafi znieść
prawdę” ‒ to słowa z pańskiej książki, prawda?
Już otworzył usta, żeby zaprotestować, ale zabrakło
mu argumentów.
Dotarli do tylnego wejścia. Schody wyprowadziły ich
na wąskie podwórko między rzędy samochodów policyj-
nych i na jakieś rusztowania.
Adwokatka zaproponowała Ethanowi, że go podwie-
zie, ale on wolał iść pieszo. Jego gabinet znajdował się o
kilka przecznic dalej. Szybko znalazł się pod sto dwu-
dziestym numerem. Wall Street. Okazało się, że gabinet
zapieczętowała policja. Zirytowany zszedł na podziemny
parking do samochodu. Usiadł za kierownicą i siedział
tak dłuższą chwilę, w posępnych ciemnościach. Dlaczego
czuł się jak przestępca? Dlaczego policjant, który go
przepytywał, zrobił wszystko, żeby on czuł się winien?
Oficjalnie przecież nie ciążyło na nim żadne oskarżenie,
ale biorąc pod uwagę wiek ofiary i ten wstrząsający gest,
wydarzenie z pewnością znajdzie się na pierwszych stro-
nach gazet i trzeba będzie znaleźć kozła ofiarnego.
70
Wszystko tak szybko i tak dramatycznie się zmieniło.
Przetarł oczy. Przesuwały się przed nim bolesne i
okrutne wydarzenia tego poranka: odgłos wystrzału, za-
mieszanie, przybycie policji, zablokowanie kamery
przemysłowej znajdującej się w poczekalni, a przede
wszystkim białe nosze, na których wyniesiono ciało tego
dziecka...
Taka młoda dziewczyna, ta Jessie... Policja nie znala-
zła przy niej żadnych dokumentów. Nie wiedział więc
nawet, jakie nosiła nazwisko.
Nie zaciekawiła go, nie wywołała u niego nawet
współczucia. Nie zapytał, dlaczego cierpi, czego się boi.
A przecież przyszła specjalnie do niego, nie wybrała ni-
kogo innego. Wycinała w gazetach artykuły na jego te-
mat, oglądała programy, do których go zapraszano. No i
proszę, dokąd ją to zaprowadziło. Szukała przyjaciela,
pomocy, a on nawet nie zareagował.
Oczywiście teraz dałby wiele, żeby móc cofnąć czas o
te trzy godziny. Typowe uczucie nachodzące człowieka
po każdym dramacie: te wszystkie „gdybym wiedział”,
„gdybym mógł zrobić to jeszcze raz”, „drugi raz nie zro-
biłbym takiego głupstwa”... Ale niestety, czasu nie da się
cofnąć.
| jakiegoś paparazzi wyrwał Ethana z zamyśle-
nia.
Otworzył oczy ‒ ‒ i zauważył tego samego
fotografa ‒ ‒ który musiał za nim iść i teraz ro-
biłmu zdjęcia siedzącemu w samochodzie ‒ ‒
każdy błysk oślepiał go ‒ ‒ jak wyładowanie
71
elektryczne. W obronnym geście przekręcił kluczyk w
stacyjce i dwudrzwiowe maserati ruszyło z kopyta, zmu-
szając paparazzi do odskoczenia. Ethan lawirował mię-
dzy betonowymi słupami, goniąc fotografa przez jakieś
pięćdziesiąt metrów, zanim odpuścił sobie i wyjechał z
parkingu.

Niezdecydowany, gdzie się skierować, Ethan dojechał


Fulton Street do Broadwayu. Znów zobaczył w wyobraź-
ni twarz Jessie.
To nie do uwierzenia, że nie umiał przewidzieć tej ka-
tastrofy. Teraz, z perspektywy czasu, wyraźnie odróżniał
sygnały, które powinny zwrócić jego uwagę: blizny na
przedramieniu, bladość, z której powodu młoda dziew-
czyna przypominała zwiędły kwiat, sarkazm, który zde-
cydowanie nie pasował do jej wieku. No, ale było za
późno.
Dla nastolatka samobójstwo nie jest wyrazem dążenia
do wolności. Co strasznego spotkało tę czternastoletnią
dziewczynę, że pewnego jesiennego poranka przyłożyła
sobie lufę do skroni i pociągnęła za spust? Kto ją
skrzywdził? Kto upokorzył? Przeciw czemu się buntowa-
ła? Do kogo miała żal? Strach przed czym tak ją parali-
żował?
„Wszystkie te pytania powinieneś jej zadać, kiedy stała
przed tobą. Powinieneś z nią porozmawiać, zyskać jej zau-
fanie. To powinieneś zrobić, ale ty zająłeś się swoimi
osobistymi problemikami!”.
72
Zjechał z Broadwayu i wjechał do Little Italy, kierując
się na Nolitę i East Village. Jechał bez celu, byle dalej
stąd.
Z drugiej strony wiedział, że będzie musiał ponieść
konsekwencje swego zachowania.
„Oczywiście to nie ty pociągnąłeś za spust, ale i tak
do końca życia będziesz czuł się winien!”.
W telewizji czy podczas wykładów, jakie dawał na
konferencjach, często mówił o samobójstwie, popierając
swoje wywody liczbami, których wyuczył się na pamięć:
„Na świecie około trzech tysięcy ludzi dziennie popełnia
samobójstwo. To oznacza, że co trzydzieści sekund ktoś
się zabija”.
„Co trzydzieści sekund ktoś się zabija? Policz do trzy-
dziestu, żeby zobaczyć, jak to wygląda w praktyce:
1...2...3...4...5...6...7...8...9...10...11...12...13...14...15...
16...17...18...19...20...21...22...23...24...25...26...27...2
8...
29...30...
TRUP
1...2...3...4...5...6...7...8...9...10...11...12...13...14...15...
16...17...18...19...20...21...22...23...24...25...26...27...2
8...
29...30...
DRUGI TRUP
1...2...3...4...5...6...7...8...9...10...11...12...13...14...15...
16...17...18...19...20...21...22...23...24...25...26...27...2
8...
29...30...
TRZECI TRUP
1...2...3...4...5...6...7...8...9...
73
Szybko idzie, prawda?
Ale nie byłeś taki mądry przed chwilą, kiedy dziew-
czyna umierała w twoich ramionach po tym, jak sobie
strzeliła w głowę. Prawdziwa śmierć robi większe wra-
żenie niż cyfry w twoich książkach, co?”.

Wyścigowe maserati padło ofiarą gwałtownej śmierci


na skrzyżowaniu Bowery i Stuyvesant Street. Regularny
warkot motoru, muzyka dla ucha amatora, przerwał nagły
zgrzyt, jakby igła zarysowała stary winylowy longplay.
Po przejechaniu kilku metrów samochód stanął.
„Jeszcze tego brakowało!”.
Ethan wyszedł na chodnik i zatrzasnął drzwi samo-
chodu. Rozejrzał się wokoło. Znajdował się przy wjeź-
dzie na St. Mark's Place, w samym sercu East Village.
Była to dziwna dzielnica, jedna z ostatnich na Manhatta-
nie, która uchowała się przed trwającą ostatnie dziesięć
lat wyjaławiającą operacją „polerowania” miasta.
Ethan westchnął i podniósł maskę. Prawie nowy sa-
mochód, za który zapłacił sto czterdzieści tysięcy dola-
rów...
Nachylił się nad silnikiem z niepewnym wyrazem
twarzy.
„Dobra, nie masz co udawać, że się na tym znasz!”.
Pogrzebał w portfelu w poszukiwaniu ubezpieczenia.
Wystukał numer odpowiedniego serwisu i poprosił o
odnotowanie zepsutego auta.
‒ Niestety, nie mamy żadnej wolnej lawety. Jeśli to
nie jest przypadek niecierpiący zwłoki, będzie pan musiał
poczekać około dwóch godzin ‒ przeprosił go kobiecy
głos.
74
‒ Dwie godziny! ‒ Ethan był załamany.
‒ Jest strajk taksówek, na miasto wyjechało mnóstwo
ludzi nieprowadzących na co dzień samochodów, jest
mnóstwo kolizji, nie dajemy rady! ‒ wyjaśniła kobieta.
Poirytowany Ethan rozłączył się, zamknął maskę i za-
palił papierosa. Zaciągał się nerwowo.
Ulica była dziwnie pusta. Podmuchy południowego
wiatru wznosiły tumany kurzu. W powietrzu fruwały
suche liście i papierki z przeładowanych pojemników na
śmieci. No cóż, nie było to najczystsze miejsce na Man-
hattanie. Dawniej zniszczone i mające bardzo złą opinię
East Village przez długi czas chroniło w swoich murach
handlarzy narkotyków, ludzi z marginesu i prostytutki.
Wciąż tutaj wybuchały gwałtowne konflikty z policją.
Ale była to również dzielnica bitników, jazzu, kontrkul-
tury, rocka i punków. Miejsce nawiedzały duchy legen-
darnych postaci. Tu pracowali Thelonious Monk, Andy
Warhol i Jean-Michel Basquiat. Patti Smith, Police i
Clash występowali w znajdującym się kilkaset metrów
dalej klubie CBGB. Oczywiście z czasem dzielnica ewo-
luowała i stała się bezpieczniejsza, ale wciąż zachowy-
wała rodzaj undergroundowej niezależności.
Ethan zrobił kilka kroków po St. Mark's Place. Prze-
chodził tędy wcześniej raz czy dwa i pamiętał to miejsce
jako dość tłoczne. Wszędzie były bary, uliczni handlarze
sprzedawali stare ubrania i płyty, w małych sklepikach
ludzie robili sobie tatuaże i piercing. Ale tego sobotniego
popołudnia St. Mark's Place było odrętwiałe i wyglądało
jak miasteczko duchów.
75
Nagle usłyszał zgrzyt opon. Odwrócił głowę. Pędząca
taksówka o mało co go nie potrąciła, po czym gwałtow-
nie zahamowała kilka metrów dalej.
„Dziwne...”.
To nie był zwykły ford crown victoria, które widziało
się na każdym rogu ulicy. To był stary model, obły chec-
ker, jakie można było jeszcze zobaczyć w starych fil-
mach. Takim jeździł De Niro w Taksówkarzu.
Ethan zmarszczył brwi.
„Z pewnością jakiś kolekcjoner starych aut...”.
Na dachu samochodu zapalone były wszystkie trzy
światełka, co oznaczało, że szofer skończył pracę. Co
dziwniejsze, paliło się również światełko alarmu, nor-
malnie używane, żeby uprzedzić policję, iż kierowca
znalazł się w tarapatach.
Zaciekawiony Ethan podszedł do samochodu. Kiedy
się nachylił, szyba zjechała w dół. Oczom Ethana ukazała
się ogromna czarna twarz.
‒ Podwieźć pana?
Taksówkarz był Murzynem ogromnej postury. Skóra
na jego wygolonej czaszce błyszczała się. Problem, jaki
miał najwyraźniej z lewym okiem, którego powieka
dziwnie opadała, powodował, że wyglądał nieco melan-
cholijnie.
Ethan cofnął się o krok, zaskoczony propozycją.
‒ Czy pan pracuje?
‒ Można to tak nazwać.
76
Ethan zawahał się. Propozycja była kusząca: tak czy
inaczej nie chciało mu się czekać dwóch godzin, zanim
przyjedzie laweta z serwisu maserati, a samochód został
zaparkowany prawidłowo. Otworzył więc drzwiczki yel-
low cab i wsiadł.
Kierowca ruszył, zanim powiedział mu, gdzie chciał-
by pojechać.

Kiedy zobaczył, że w taksówce nie ma licznika, prze-


straszył się, że znów się w coś wpakował. Jak wszyscy w
Nowym Jorku i on słyszał o tych nielegalnych taksów-
kach, które czasem okradały turystów, ale nie miał wra-
żenia, że w jego przypadku o to chodzi. Mimo wyglądu
zawodowego rugbysty taksówkarz sprawiał wrażenie
uczciwego.
‒ Ciężki dzień? ‒ spytał, patrząc na Ethana w luster-
ku.
‒ Ech... Nie, wszystko dobrze ‒ odpowiedział Ethan,
nieco zbity z tropu tym pytaniem.
Przyjrzał się uważniej kierowcy. Tak jak Robert Mi-
tchum w filmie Noc myśliwego mężczyzna miał na pal-
cach każdej dłoni wytatuowane litery, tworzące słowa:
LOVE i FATE*, co z pewnością zdradzało niespokojną
naturę.
* Fate ‒ przeznaczenie, zastępuje tutaj słowo z filmu, czyli Hate ‒ nie-
nawiść.
Z licencji umocowanej z tyłu siedzenia kierowcy wy-
nikało, że nazywał się Curtis Neville i że pochodził z
Brooklynu.
77
‒ To, co się stało, to nie pana wina ‒ powiedział na-
gle kierowca, jakby starając się dodać Ethanowi otuchy.
‒ Co?
‒ Samobójstwo tej dziewczyny.
Ethan zadrżał.
‒ O czym pan mówi?!
‒ Dobrze pan wie.
‒ Widział mnie pan w telewizji, tak? ‒ spytał Ethan,
mając na myśli sekwencję nakręconą ukradkiem przez
reportera z telewizji. ‒ A więc tak im było śpieszno, żeby
to wyemitować!
Curtis nie potwierdził ani nie zaprzeczył.
‒ Na przeznaczenie nie ma rady. Nie jesteśmy w sta-
nie zapobiec śmierci ani jej konsekwencjom ‒ wymamro-
tał konwencjonalnie.
Ethan westchnął. Nie zamierzał dyskutować. Spojrzał
w lusterko nad kierownicą, wokół którego owinięty był
różaniec z masy perłowej i srebra. Różaniec kołysał się
ciężko na tle przedniej szyby.
‒ Nie ma sensu walczyć z przeznaczeniem ‒ ciągnął
Murzyn.
Ethan potrząsnął głową i opuścił szybę okna starego
gruchota, żeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza.
Nie pierwszy raz był narażony na wysłuchiwanie dywa-
gacji ludzi nawiedzonych. Najważniejsze to nie dać się
wciągnąć w dyskusję.
‒ Myślę, że tej dziewczynie pisane było umrzeć ‒
stwierdził kierowca. ‒ Nie udałoby się panu jej uratować,
nawet gdyby poświęcił pan jej więcej uwagi.
‒ To nie nasza wina, co? ‒ nie mógł się powstrzymać
Ethan. Kierowca naprawdę wygłaszał banały.
78
Tym razem Curtis zastanowił się, zanim powiedział
poważnym tonem:
‒ Myślę, że istnieje pewien porządek rzeczy. Porzą-
dek, którego nie można zmienić ani pominąć.
‒ Naprawdę sądzi pan, że wszystko jest gdzieś zapi-
sane? ‒ prychnął Ethan.
‒ Absolutnie. Nasze życie jest jak książka: kiedy pan
czyta stronę sześćdziesiątą szóstą, sześćdziesiąta siódma i
ósma są już napisane.
‒ A przypadek?
Curtis potrząsnął głową.
‒ Myślę, że przypadek nie istnieje. Albo przypad-
kiem jest... Bóg. O tak: „Przypadek to Bóg, który prze-
chadza się incognito”.
‒ A wolna wola?
‒ To, co pan rozumie przez wolną wolę, jest złudze-
niem, zatruwającą nam życie iluzją. Wydaje nam się, że
mamy jakikolwiek wpływ na sprawy, które w ogóle od
nas nie zależą. Czy nigdy to pana nie uderzyło? Los się
uśmiecha zawsze do tych samych ludzi i tym samym
ludziom wiatr w oczy wieje.
Ethan znał tę argumentację na pamięć. Niektórzy pa-
cjenci tak do niego przemawiali ‒ przeważnie były to
osoby niechcące wziąć na siebie odpowiedzialności za to,
co je spotkało. Ale co mogło gryźć Curtisa Neville'a?
Rozejrzał się wokół siebie z większą uwagą. Wnętrze
samochodu zawalone było mnóstwem niepotrzebnych
drobiazgów: była tam figurka Matki Boskiej, anioła,
przyczepione do siedzeń suche kwiaty, talia tarota z Mar-
sylii... Karty tarota poprzylepiane w różnych interesują-
cych kompozycjach wydawały się łącznikiem między
79
dziecięcymi rysunkami, których było wszędzie tak dużo,
że zasłaniały szyby. Dekoracja ta przywodziła na myśl
jakieś... mauzoleum. Nagle Ethan doznał olśnienia.
‒ Czy to pana syn? ‒ spytał, patrząc na zdjęcie małe-
go chłopca w srebrnej ramce, zawieszone na tablicy roz-
dzielczej.
‒ Tak, to jest Johnny.
‒ Ile on ma lat?
‒ Sześć.
Ethan zawahał się z następnym pytaniem. Co będzie,
jeśli się myli? Jeśli chłopiec...
‒ On nie żyje, prawda?
Te słowa jakby wymsknęły mu się z ust.
‒ Nie żyje ‒ powiedział kierowca bardzo cicho. ‒
Zmarł dwa lata temu podczas wakacji.
‒ Jak to się stało?
Curtis nie odpowiedział od razu. Milczał dość długo,
wpatrując się w drogę przed sobą, jakby nie usłyszał py-
tania. Potem powoli zaczął opowiadać. Wydobywanie z
pamięci fragment po fragmencie wspomnień, od których
starał się uwolnić, szło mu trudno i opornie.
‒ To był bardzo piękny dzień... ‒ zaczął, mrużąc
oczy. ‒ Stałem w ogrodzie przy grillu. Johnny bawił się
obok w nadmuchiwanym basenie, a jego matka nuciła
coś pod nosem, stojąc przy werandzie. Na trawniku sie-
dział Zefir, nasz chart irlandzki, podgryzając stare fris-
bee. Tego psa mieliśmy już od trzech lat. Był masywny,
silny, ale bardzo łagodny i przyjacielski. Wychowaliśmy
go sobie: mimo że był duży, był raczej spokojny i prawie
wcale nie szczekał.
80
Ethan siedział cicho i w skupieniu uważnie słuchał
Curtisa. Zauważał każdą najmniejszą zmianę intonacji w
jego głosie.
‒ ...i potem, bez żadnego powodu... pies skoczył na
Johnny'ego, zaczął gryźć jego klatkę piersiową i szyję, a
w końcu rzucił się do główki dziecka...
Curtis zamilkł na dłuższą chwilę. Pociągnął kilka razy
nosem i potarł niedowidzące oko.
‒ Musiałem gołymi rękami walczyć z nim, żeby go
oderwać, ale od razu zrozumiałem, że było za późno: pies
kompletnie zniekształcił twarz mojego dziecka, pogryzł
go jak zwykły kawałek mięsa. Johnny zmarł, trzymając
mnie za rękę, w helikopterze, który wiózł nas do szpitala.

Cisza.
Odbicia przepływających po niebie chmur przeskaku-
ją z jednej szklanej fasady na drugą.

‒ Nie da się opisać cierpienia, które mnie ogarnęło,


gdy zmarł mój syn, a kiedy jeszcze odeszła ode mnie
żona ‒ nigdy mi nie wybaczyła tego, co stało się John-
ny'emu ‒ kilka razy starałem się popełnić samobójstwo,
aż wreszcie zrozumiałem.
‒ Co pan zrozumiał? ‒ spytał Ethan cicho.
‒ Że to nie była moja wina.
81
Samochód minął Madison Square i Grand Central,
kierując się ku centrum miasta.
‒ Zresztą nikt nie był temu winien ‒ ciągnął Curtis. ‒
Nawet jeśli to zabrzmi okropnie, myślę, że godzina na-
szej śmierci jest gdzieś zapisana i w żaden sposób nie
możemy przed nią uciec.
Ethan słuchał kierowcy z mieszanką współczucia i
sceptycyzmu. Najwyraźniej Curtis zbudował sobie w
samoobronie własny system filozoficzny. Plątanina wy-
wodów na temat ciążącego nad człowiekiem fatum po-
zwalała mu żyć, ponieważ oddalała od niego cierpienie i
poczucie winy za śmierć syna.
‒ Biegu niektórych rzeczy nie da się zatrzymać! ‒
mówił Curtis. ‒ To, co ma nastąpić, następuje, bez
względu na to, co robimy, aby tego uniknąć.
‒ Jeśli dobrze rozumiem, utrzymuje pan, że nie ma
sensu szukanie winnego gwałtu, morderstwa czy napadu.
Curtis zamilkł. Najwyraźniej zastanawiał się nad tym.
Taksówka przejechała koło hotelu Plaza i mijała Central
Park.
‒ Czy może mi pan coś powiedzieć? ‒ spytał Curtis
po chwili.
‒ Oczywiście.
‒ Dlaczego nie powiedział mi pan, gdzie chce jechać,
kiedy wsiadał pan do taksówki?
‒ Nie wiem ‒ przyznał Ethan. ‒ Pewnie dlatego, że
nie wiedziałem.
Minęli Frick Collection i przejeżdżając przez Central
Park, wjechali powoli na East Drive.
82
‒ Mogłem pana okraść... ‒ Curtis uśmiechnął się pod
nosem. ‒ Albo pobić.
Ethan potrząsnął głową.
‒ Nie wygląda pan na takiego. Wzbudza pan zaufanie
‒ rzucił z uśmiechem.
Między mężczyznami nawiązała się jakby nić poro-
zumienia. Ethan wyjrzał przez okno: był sam środek je-
sieni i Central Park wyglądał jak kolorowy płomienisty
kobierzec z liści. Wzdłuż Park Drive North dzieci ułoży-
ły rząd dyń w różnych rozmiarach, które zapowiadały
Halloween. Drzewa zasłaniały urwiste brzegi jeziora,
które...
Ethan poczuł nagły skurcz. Central Park, jezioro...
Czy to przypadek, czy...
Kilka sekund później odpowiedź nadeszła sama. Tak-
sówka zatrzymała się na skrzyżowaniu Wschodniej Sie-
demdziesiątej Drugiej Ulicy i Park Drive North. Stała
przed Loeb Boathouse, restauracją, w której miało odbyć
się przyjęcie ślubne Céline!
Ethan nachylił się nerwowo w kierunku Curtisa.
‒ Kim pan właściwie jest?
‒ Jestem zwykłym taksówkarzem, który stara się pa-
nu pomóc.
‒ Dlaczego pan mnie tu przywiózł? Skąd pan wie-
dział, że... ‒ W głosie Ethana zabrzmiała groźba.
Curtis wysiadł z samochodu i otworzył mu drzwi.
Wściekły, że dał się nabrać, Ethan wyszedł i stanął przed
wielkim Murzynem o głowę od niego wyższym. Nagle
kierowca taksówki wydał mu się o wiele mniej sympa-
tyczny.
83
Curtis jak gdyby nigdy nic okrążył samochód, zajął
miejsce za kierownicą i przekręcił kluczyk w stacyjce.
‒ Dlaczego mnie pan tu przywiózł?! ‒ Ethan zastukał
palcami w szybę.
Curtis otworzył okno.
‒ Bo takie jest pana przeznaczenie ‒ rzucił i odjechał.
7.
Céline
Człowiek zakochuje się, gdy zaczyna
poszukiwać w ukochanej istocie tego,
czego ona nigdy nie wyjawiła.
Erri de Luca

Central Park Boathouse


Sobota, 31 października
13:32

Ethan pokazał przy wejściu zaproszenie, po czym zo-


stał wprowadzony do Lakeside Dining, wielkiej głównej
sali, której wypastowany parkiet błyszczał jak ślizgawka.
Grupki zaproszonych gości dyskutowały między stołami
przykrytymi atłasowymi obrusami i udekorowanymi
storczykami w kolorze kości słoniowej. Na tę okazję
słynna restauracja zamówiła dekorację „niebiesko-biało-
czerwoną”, i wszędzie słychać było język francuski.
Większość gości przyleciała wczoraj z Francji.
Ethan przebiegł oczami po sali. Nie znał nikogo. Spo-
tykał się z Céline ponad rok, ale nie poznał ani jej rodzi-
ców, ani przyjaciół. W tamtym okresie wystarczali sami
85
sobie i czas spędzany z innymi poczytywali za stracony.
Wszedł na taras, gdzie ustawiono bar. Zamówił marti-
ni key lime. Wódka o waniliowym smaku natychmiast
wywołała przyjemne gorąco w gardle i żołądku. Przez
moment poczuł ulgę po tych wszystkich okropnych wy-
darzeniach, które nastąpiły od chwili, gdy się obudził.
Ale stan błogości trwał krótko. Żeby go przedłużyć, mu-
siałby zamówić następną wódkę, jeszcze jedną i kolejną,
a potem pewnie całą butelkę... Nie czuł się zbyt pewnie,
a poza tym zdał sobie sprawę, że przecież nie ma nawet
czym wrócić do domu. Wyjął z kieszeni komórkę i wy-
stukał numer korporacji wynajmującej luksusowe samo-
chody, z której usług już przedtem korzystał. Podał adres
restauracji. Obiecano mu samochód za niecałe trzy kwa-
dranse.
Odszedł od baru, żeby nie ulec pokusie dalszego picia.
Taras, na którym stał, był ogromny. Zawieszony nad je-
ziorem ofiarowywał piękny widok na osłonecznioną taflę
wody. W tej czarodziejskiej atmosferze Céline i jej przy-
szły mąż przyjmowali zaproszonych gości. Ethan przyj-
rzał się jej z daleka: w lekkiej jak piórko organdynowej,
zdobionej koronkami sukni Céline promieniała niczym
anioł. Długie włosy upięte na czubku głowy uwydatniały
jej piękną szyję. Wyglądała jak baletnica. Niewiele się
zmieniła przez te pięć lat, ale Ethan wyczuwał w niej
powagę, której nie znał. Nie wiedział, co dokładnie spo-
wodowało to wrażenie: powściągliwość w uśmiechu,
łagodniejsze spojrzenie czy iluzoryczna najwyraźniej
spontaniczność.
86
Mimo że palenie było zabronione, zapalił papierosa i
jak zahipnotyzowany obserwował w milczeniu Céline.
Czuł się dziwnie, cierpiał, ale jednocześnie ogarnął go
spokój. Pocił się i było mu zimno, ciało jakby odmawiało
posłuszeństwa. Serce mu krwawiło, miał wrażenie, że
cały organizm zalała mu jakaś paląca śmiertelna trucizna,
przynosząca jednocześnie prowizoryczne ciepło.
W pewnym momencie Céline odwróciła głowę i ich
spojrzenia się spotkały, jakby oparły się o siebie. Ethan
na próżno starał się rozgryźć, co rozświetlało oczy jego
dawnej ukochanej: żal? Resztka miłości do niego? Nie-
nawiść? Chęć zemsty? Mimo że czuł się jak na wrogim
terenie, zbliżył się do grupki ludzi, oparł o balustradę
tarasu i udał, że zatopiony jest w obserwacji barek i we-
neckich gondoli kołyszących się z godnością na błysz-
czących falach jeziora.
‒ Ach, więc jednak przyszedłeś! ‒ rzuciła Céline,
podchodząc do niego kilka chwil później.
‒ Przecież sama przysłałaś mi zaproszenie!
Po chwili dodał:
‒ Jestem zadowolony, że cię widzę, Céline. To, co
było między nami, to dawne dzieje.
Céline potrząsnęła głową.
‒ Nie, dla mnie to było wczoraj.
Pociągnęła go w bok, do kępy krzewów w barwach je-
sieni, które przypuszczały szturm na taras. Przez chwilę
stali w ciszy, obserwując amatorów żeglowania, których
łódki ślizgały się po wodzie w rytm dźwięków amator-
skiej orkiestry jazzowej wygrywającej właśnie zaimpro-
wizowany koncert na przeciwległym brzegu, niedaleko
fontanny Bethesda.
87
‒ Przyjazd do Nowego Jorku sprawił mi wielką przy-
jemność ‒ zaczęła rozmowę Céline. ‒ Zawsze marzyłam
o tym, żeby wziąć ślub na Manhattanie. Pamiętasz, kiedy
byliśmy tutaj ostatni raz?
„Pamiętam każdą sekundę spędzoną z tobą”.
‒ Nie za bardzo.
‒ Jezioro było zamarznięte i pokryte śniegiem. A
zresztą, masz rację. To było już tak dawno temu.
‒ Mieszkasz we Francji?
‒ Tak, w Enghien-les-Bains. To takie uzdrowisko
niedaleko Paryża, Sébastien otworzył tam restaurację.
Właśnie dostał jedną gwiazdkę w przewodniku Micheli-
na.
Ethan zmrużył oczy i odwrócił głowę, żeby przypa-
trzeć się mężczyźnie w czarnym fraku i białej kamizelce,
który dyskutował z kolegami, cały czas popatrując na
swoją ukochaną. Piękny uśmiech, przystojny, wysporto-
wany.
Typowy przedstawiciel młodego pokolenia o wielkich
apetytach, doskonały w każdej dziedzinie: kreatywny
jako szef przedsiębiorstwa, wytrwały sportowiec, tro-
skliwy ojciec i jeszcze na dodatek dobry w łóżku...
‒ Czy wciąż pracujesz w Air France?
‒ Nie. Miałam już tego dosyć. Zwolniłam się pięć lat
temu i przystąpiłam do egzaminu konkursowego, żeby
zostać nauczycielką. Uczę w Belleville w klasach z
dziećmi opóźnionymi w rozwoju. Ta praca bardzo dużo
mi daje.
Céline zamilkła. Zerwał się lekki wiatr. Zadrżała i
owinęła się perłowoszarą etolą, która chroniła jej dekolt.
88
Suknia od Carvena z delikatnymi koronkowymi ra-
miączkami ukazywała fragment wytatuowanej na ramie-
niu arabeski. Symbol może dla nich istotny kiedyś, ale
teraz właściwie śmieszny.
‒ Wiem dobrze, co sobie pomyślałeś, Ethanie.
Urzędnicza praca, domek na przedmieściach, miły mąż...
W głębi duszy uważasz, że stałam się taka, jaka nigdy nie
chciałam być.
Zaskoczony tą uwagą Ethan postanowił być miły i
powiedział:
‒ Nie, mylisz się. Wybrałaś to, co ci odpowiada, i
cieszę się, że jesteś szczęśliwa.
‒ Och, przestań. Wybrałam to, czym zawsze pogar-
dzałeś: rodzinę, życie we dwoje, codzienność...
Podniosła głos i część gości zwróciła głowy w ich kie-
runku, zastanawiając się, co to za nieznajomy facet tak
zaabsorbował pannę młodą na kwadrans przed ceremo-
nią.
‒ Ja natomiast myślę, że nie jestem tutaj na swoim
miejscu ‒ zauważył Ethan. ‒ Prawdę mówiąc, nie bardzo
rozumiem, dlaczego w ogóle mnie zaprosiłaś.
‒ Chciałam dostać od ciebie prezent.
‒ Prezent?
‒ Prezent od ciebie. Chciałam, żebyś wreszcie po-
wiedział mi prawdę.
‒ Jaką prawdę?
‒ Dlaczego odszedłeś ode mnie.
Ethan cofnął się, jakby wietrząc niebezpieczeństwo.
‒ Już to wyjaśniliśmy.
89
‒ Nie, niczego nie wyjaśniliśmy. Postawiłeś mnie
przed faktem dokonanym, to trwało trzy minuty, ja wy-
szłam i od tego czasu nie widzieliśmy się.
Ethan nie chciał na ten temat rozmawiać.
‒ W życiu są pytania, na które nie ma odpowiedzi.
‒ Przestań chrzanić sloganami ze swoich książek!
Myślisz, że gdzie jesteś? Że odgrywamy jakąś powieść
Paula Coelho? Zachowaj swoje frazesy dla telewizji.
Ethan potrząsnął głową.
‒ Posłuchaj, to wszystko było tak dawno ‒ powie-
dział spokojnie. ‒ Nie bylibyśmy razem szczęśliwi. Ty
pragnęłaś stałego związku, dzieci, bezpieczeństwa... Nie
mogłem ci tego dać.
Céline odwróciła wzrok. Zobaczyła, jak jej najbliższa
przyjaciółka, Zoé, daje jej znak, żeby się pospieszyła,
wskazując na zegarek. Ksiądz właśnie nadszedł i goście
zaczęli się sadowić w krzesłach rozstawionych w rzędach
w ogrodzie.
‒ Pójdę już ‒ rzekł Ethan, biorąc Céline za rękę, żeby
się z nią pożegnać. ‒ Życzę ci dużo szczęścia.
Ale nie ruszył się z miejsca ani nie puścił jej dłoni. Je-
go wzrok zagubił się w dali. Linia wieżowców odcinała
się wyraźnie na tle kolorów jesieni, które wybuchały jak
sztuczne ognie wszystkimi odcieniami żółci, purpury i
pomarańczy.
Im dłużej Ethan wahał się z odejściem, tym intensyw-
niejsze czuł na sobie spojrzenia gości. Wszyscy zastana-
wiali się, kim jest i co tu robi. W końcu niechętnie puścił
dłoń Céline i zapalił kolejnego papierosa.
90
‒ Wciąż palisz! ‒ zauważyła Céline. ‒ A myślałam,
że w Nowym Jorku nikt już nie sięga po papierosa!
‒ Ja przestanę palić jako ostatni ‒ rzucił Ethan, wy-
dmuchując ustami chmurkę dymu.
‒ Jeśli myślisz, że to mądre, co robisz...
‒ Steve McQueen palił, James Dean palił, George
Harrison palił i Krzysztof Kieślowski, i Albert Camus, i
Nat King Cole, i Serge Gainsbourg...
‒ Żaden z nich nie żyje ‒ powiedziała cicho Céline,
wyjęła mu papierosa z ust i wrzuciła do wody.
Był to gest z przeszłości, troska, którą wyrażała, kiedy
byli parą. Kiedy ich przyszłość była jeszcze wspólna.
Ale Céline nie pozwoliła sobie na wzruszenie.
‒ Widziałam cię dziś rano w telewizji. Teraz trudniej
jest ciebie nie zobaczyć niż zobaczyć. Jesteś wszędzie:
we wszystkich programach telewizyjnych, w gazetach...
Popatrzył na nią pytająco. Zawahała się, zanim rzuciła
swoją ostatnią kartę.
‒ Myślę, Ethanie, że nie czujesz się najlepiej. Mimo
tych wszystkich sukcesów chyba nie jesteś szczęśliwy.
Zmarszczył brwi.
‒ Co ty o tym możesz wiedzieć?
‒ Pamiętasz, dlaczego się w sobie zakochaliśmy?
Pamiętasz, dlaczego to, co nas łączyło, było takie silne?
Ponieważ ja umiałam zobaczyć w tobie to, czego nikt
inny nie widział. I tak samo ty umiałeś mnie przejrzeć na
wylot.
Ethan zlekceważył ten argument.
91
‒ To wszystko były głupoty, które sobie opowiadali-
śmy. Chcieliśmy mieć wrażenie, że nasza historia jest jak
z filmu.
‒ Dobrze wiesz, że mam rację.
‒ Posłuchaj, przykro mi, że muszę cię zawieść, ale
wiedz, że w moim życiu wszystko układa się doskonale.
Jestem bogaty, znany, wszyscy mi zazdroszczą pozycji,
mam jacht, dom w Hamptons...
‒ A co to ma do rzeczy?
Ethan stał przed nią. Jej ataki wytrąciły go z równo-
wagi. Ale bardzo chciał się przed nią usprawiedliwić.
‒ Skoro jesteś taka mądra, powiedz mi, co nie działa
w moim życiu tak jak powinno.
‒ Nic nie działa, Ethan. Twoje życie jest puste i sa-
motne. Jesteś sam, nie masz przyjaciół, nie masz rodziny
ani żadnych pragnień. A najsmutniejsze jest to, że sobie z
tego doskonale zdajesz sprawę. Ale nie robisz nic, żeby
temu zaradzić.
Ethan wyciągnął palec w jej kierunku, otworzył usta,
żeby coś odpowiedzieć, ale zrezygnował, tak samo jak
zrezygnował z opowiedzenia jej o tym, co przeżył kilka
godzin wcześniej, kiedy Jessie zabiła się prawie na jego
oczach.
‒ Spóźnisz się ‒ powiedział po prostu.
‒ Uważaj na siebie, Ethanie ‒ rzuciła, odchodząc.
Przeszła już kilka metrów, kiedy się odwróciła.
‒ Słyszałam, co mówiłeś dziś rano w telewizji. O tym
punkcie, z którego nie ma już powrotu...
92
Popatrzył na nią zaskoczony. Milczała przez chwilę,
jakby się zawahała, po czym rzuciła zaczepnie:
‒ No więc w naszej historii punkt, z którego nie ma
powrotu, nastąpi za dziesięć minut.
8.
Punkt,
z którego nie ma powrotu
Szczęście jest jak Tour de France:
czeka się na nie bardzo długo,
a ono potem szybko mija.
Dialog z filmu Amelia Jeana-Pierre'a Jeuneta

Central Park Boathouse


Sobota, 31 października
14:05

W ogrodzie restauracji ustawiono rzędy drewnianych


malowanych ręcznie krzeseł. Pośrodku biegła alejka
prowadząca do przygotowanej estrady. Przy dźwiękach
Here Comes the Sun ojciec Céline kroczył tą jakby wiej-
ską ścieżką, aby poprowadzić córkę do ołtarza, przed
którym stał sympatycznie wyglądający ksiądz. Rozpoczął
ceremonię następującymi słowami:
‒ Drodzy bracia, zebraliśmy się tutaj, aby w radości
94
i modlitwie uczcić święty związek mężczyzny i kobiety,
którzy obiecali sobie wzajemną miłość, wzajemny...
Ethan nie mógł zdecydować się, czy zostać, czy wyjść
z Boathouse'u. Siedząc na jednym z wysokich krzeseł
ustawionych wokół baru, kątem oka obserwował uroczy-
stość. W uszach miał jeszcze ostatnie słowa Céline. Co
chciała wyrazić tym sybillińskim zdaniem? I dlaczego
szła do ołtarza w rytm tej właśnie piosenki George'a Har-
risona, którą poznała kiedyś dzięki niemu? Here Comes
the Sun... Powiedział jej wówczas, że to ona jest jego
słońcem, jedyną osobą wnoszącą światło w jego życie.
‒ Co za głupstwa człowiek może opowiadać, kiedy
jest zakochany! ‒ westchnął, zamawiając kolejną wódkę.
Miał nadzieję, że dzięki alkoholowi chwile, które prze-
żywał, będą dla niego mniej bolesne.
‒ ...droga Céline, drogi Sébastienie. Zdecydowaliście
się podjąć tę ważną decyzję z błogosławieństwem Boga.
Gdyż Ty, Panie, który dzierżysz nasze życie w swoim
ręku, Ty, który jesteś jedynym Panem przeszłości, teraź-
niejszości i przyszłości, Ty, który obdarzyłeś Céline i
Sébastiena wzajemną miłością...
Céline ostrzegła go. „W naszej historii punkt, z które-
go nie ma powrotu, nastąpi za dziesięć minut”. Za dzie-
sięć minut będę zamężna, za dziesięć minut brama za-
mknie się nieodwołalnie.
Ostatnie zawołanie, ostatnia szansa.
‒ ...w tym pełnym nadziei dniu związek wasz wkro-
czy na nową drogę, stanie się silniejszy, rozkwitnie. W
95
tym pełnym nadziei dniu, Céline i Sébastienie, utwierdzi-
cie się we wzajemnym uczuciu, zdolności do wzajem-
nych poświęceń, we wzajemnym szacunku. My wszyscy
zebrani tutaj będziemy świadkami waszego zobowiąza-
nia. Naszym obowiązkiem jest przynieść wam naszą po-
moc i wsparcie...
Ethan zszedł ze stołka i zbliżył się do ogrodu. Czuł się
kompletnie sam, opuszczony przez wszystkich. Kręciło
mu się w głowie. Wciąż ten przeszywający migrenowy
ból, który męczył go od rana, a który zwiększył się po
samobójstwie Jessie, w trakcie długiego przesłuchania na
policji i po dwóch kieliszkach martini. Nagle poczuł
strach i zrobiło mu się zimno. Zapiął marynarkę i zwrócił
specjalną uwagę na to, żeby się nie zataczać.
Zdania wymawiane przez księdza brzmiały coraz bar-
dziej uroczyście:
‒ ...sakrament małżeństwa ma za zadanie uświęcić
związek mężczyzny i kobiety. Celem jego jest prokrea-
cja, następnie wychowanie dzieci oraz wzajemne wspo-
maganie się, zarówno w biedzie, jak i w bogactwie, w
zdrowiu, jak i w chorobie...
Céline miała rację, mówiąc, że w jego życiu jest kom-
pletna pustka. Zamknięty w katedrze samotności i zabój-
czego indywidualizmu Ethan nie istniał dla nikogo. Dzie-
lenie się z drugą osobą, miłość, czułość, te uczucia stały
się mu obce. Nagle zdał sobie sprawę, że od czasu, gdy
tak haniebnie przed piętnastu laty opuścił Jimmy'ego na
ulicach Nowego Jorku, nie ma żadnego przyjaciela.
Osiągnął wszystko sam, to prawda. Aby uciec przed ‒ jak
96
przewidywał ‒ nieciekawą egzystencją, opuścił wszyst-
ko, a siłę czerpał ze swojej kompletnej samotności. Po-
nieważ zawsze uważał, że samotność oznacza siłę, a mi-
łość ‒ jej utratę. Teraz zrozumiał, że sprawy są dużo bar-
dziej skomplikowanie, ale było za późno.
‒ ...małżeństwo to poważna decyzja, której nie wolno
podejmować bez uprzedniego zastanowienia się nad nią,
która nie może być kaprysem czy rezultatem przypadku.
To decyzja ostateczna, sakrament boski, gdyż to, co Bóg
złączył, człowiek niech nie rozdziela...
Oto nadszedł więc punkt, z którego nie ma powrotu.
Już nawet nie za dziesięć minut, po prostu za dziesięć
sekund. Gdyż co by się stało, gdyby nagle wpadł tam, na
tę estradę, i wyznał Céline miłość? W filmie wyglądało-
by to świetnie. W filmie wszystko rozwiązałoby się w
trzy minuty. W filmie Ethan byłby postacią pozytywną,
nieskomplikowaną, byłby zdobywcą. Ale to nie był film.
A on nie był żadnym bohaterem, tylko zagubionym, roz-
dartym i udręczonym przez zwątpienie człowiekiem.
‒ ...więc jeśli ktoś spośród was zna jakiś istotny po-
wód, który byłby przeszkodą dla tego związku, niech
przemówi teraz albo niech zamilknie na zawsze...
Niech przemówi teraz albo niech zamilknie na zaw-
sze...
Zdanie to rozdarło ciszę i rozbrzmiało echem. Stojąca
na estradzie Céline odwróciła lekko głowę, jakby go szu-
kała spojrzeniem. Następna sekunda rozpłynęła się i
przez chwilę Ethan naprawdę zamierzał przerwać cere-
monię.
Ponieważ ich romansowi zabrakło zakończenia.
97
Ponieważ ich miłość była tak oczywista.
Ponieważ to był on, ponieważ to była ona.
Ale to wszystko były tylko słowa. Co miał tak na-
prawdę do ofiarowania Céline? Jeszcze raz zastanowił się
nad jej pytaniem: „Dlaczego mnie porzuciłeś?”. Odpo-
wiedział jej wymijająco, ale tak naprawdę sam nie wie-
dział, czemu to uczynił. Po zerwaniu starał się sobie
wmówić, że był dla Céline zagrożeniem. Gdyby został z
nią, jego uczucie do niej zmieniłoby się w truciznę, zabi-
łoby ją, tego był pewien. Z początku to przekonanie
przyniosło mu pewien komfort psychiczny. Wówczas
rzucił się bez zastanowienia w wir pracy. Potem spotkał
Lorettę Crown i stał się sławny. W miarę jak wspinał się
po szczeblach kariery i jak cierpienie spowodowane roz-
staniem słabło, wmówił sobie, że żywione przez niego
obawy były wyimaginowane. W ten sposób łatwo zrzucił
z siebie poczucie winy, że zachował się jak świnia. Prze-
cież porzucił Céline, tak jak kiedyś Marisę i Jimmy'ego.
Ponieważ chciał być wolny, wolny od wszelkiego przy-
musu. Nie chciał ponosić za nikogo odpowiedzialności.
„Chcę robić, co mi się podoba, kiedy mi się podoba i jak
mi się podoba”. Prawdą jest, że z początku wolność ta
bardzo przypadła mu do smaku. Ale wraz z sukcesem i
pieniędzmi zjawił się cynizm i wynikające z niego iluzo-
ryczne przyjemnostki: alkohol, kobiety, narkotyki, ha-
zard. W końcu doszło do tego, że nie mógł już siebie
znieść.
Teraz, gdy jego życie rozpadało się w proch, kiedy
starał się być wobec siebie uczciwy, nie był już niczego
pewien. Dokładnie chwilę przed tym, zanim Céline wy-
98
mówiła owo doniosłe „tak”, znów mu się wydało, że jego
osoba jest dla niej zagrożeniem. Uczucie to było głębo-
kie, irracjonalne i niewytłumaczalne, lecz niosło w sobie
groźbę. Zrozumiał wówczas, że nawet jeśli w życiu
miałby tylko raz zachować się odpowiedzialnie wobec
drugiej osoby, to chciał, żeby to było wobec Céline. Pra-
gnął za wszelką cenę uchronić kobietę, którą kochał, na-
wet jeśli to oznaczałoby, że musi od niej odejść.
Popatrzył na Céline ostatni raz, jakby chciał wyrzeź-
bić jej obraz w swoim mózgu, po czym odwrócił oczy.
Tak skończył się ich romans.
Punkt, z którego nie ma powrotu.

Po chwili lekkiego zamieszania ceremonia toczyła się


dalej bez zakłóceń. Państwo młodzi wypowiedzieli sa-
kramentalne „tak” i nastąpiła wymiana obrączek. Zapro-
szeni goście wyjęli aparaty fotograficzne i kamery wideo,
aby unieśmiertelnić najbardziej wzruszające momenty
ceremonii, te, które miały zająć główne miejsce w filmie
ze ślubu i które małżonkowie będą pokazywali dzieciom
i oglądali z łezką w oku w każdą rocznicę ślubu.
‒ ...Céline, wzięła pani Sébastiena za męża. Czy
obiecuje mu pani... bla-bla-bla-bla-bla-bla-bla-bla-bla-
bla...
‒ Tak.
‒ ...bla-bla-bla-bla-bla... noście od tej chwili obrącz-
ki, znak waszego wzajemnego uczucia i postanowienia
wierności.
99
Podczas kiedy dzieci ubrane w uroczyste stroje prze-
chodziły z koszyczkami, zbierając datki, Ethan zamówił
następną wódkę i przejrzał wiadomości i pocztę elektro-
niczną na swoim blackberrym. Były tam pełne niepokoju
telefony od Lyzee i jego agenta, prośby o wywiad, co
było sygnałem, iż niedługo znów media się rozszaleją,
lecz również jacyś ludzie odwoływali swój udział w se-
minariach. Nawet go to nie zaskoczyło. Wideo z samo-
bójstwem Jessie musiało krążyć już po wszystkich kana-
łach informacyjnych. Na tym polega nasza epoka, epoka
Internetu: jedno zdjęcie może w mgnieniu oka zniszczyć
czyjąś reputację. Kilka godzin wcześniej Ethan był „ulu-
bionym psychologiem Ameryki”, teraz zmienił się w
mordercę czternastoletniej dziewczynki...
Sic transit gloria mundi. Tak przemija chwała tego
świata.
W ostatniej wiadomości zawiadamiano go, że wynaję-
ty samochód czeka przed restauracją Boathouse.
Wychylił drinka jednym haustem i wyszedł dokładnie
w chwili, kiedy Céline, pod rękę z mężem, przechodziła
między zebranymi gośćmi pod deszczem różanych płat-
ków.
9.
Chinatown

Sun Tzu, Sztuka prowadzenia wojny


* Jeśli nie znasz ani siebie, ani swego przeciwnika, przegrasz każdą bi-
twę.

Doktor Shino Mitsuki z trudem przebijał się przez


tłum przechodniów na Canal Street. Było wczesne popo-
łudnie, okres największego ruchu w Chinatown.

Manhattan ‒ Chinatown
Sobota, 31 października
14:32

W pstrzącej się różnymi barwami dzielnicy wrzało jak


w ulu. Raz przyjemnie pachniało przyprawami, to znów
do nosa dochodziła stęchlizna kuchenna czy woń kamfo-
ry i olejku sandałowego. Wszędzie stały kolorowe stra-
gany z tanimi bibelotami, z jedwabiem, latarniami,
101
sprzedawano gniazda jaskółcze, pomarszczone grzyby,
wysuszone kraby, pirackie DVD, fałszywe torby od Vuit-
tona po dziesięć dolarów i w ogóle różne podróbki... Sły-
chać było rozmowy w dialekcie kantońskim, mandaryń-
skim, mowę birmańską, filipińską, wietnamską... Można
by pomyśleć, że się jest w Hongkongu, Szanghaju czy w
Kantonie...
Ta chińska enklawa zajmowała już jakieś dziesięć
bloków wokół Mott Street, dokoła Confucius Plaza, o
dwa kroki od Little Italy. Była to dzielnica mniejszości
etnicznych, przy wąskich uliczkach stały małe kolorowe
domki z żeliwnymi schodkami. W połowie XIX wieku,
kiedy pierwsi chińscy żeglarze ‒ do których wkrótce do-
łączyli Chińczycy z Kalifornii, zatrudnieni przy budowie
kolei ‒ zaczęli osiedlać się w tej cieszącej się złą sławą
części Lower East Side, nikt sobie nawet nie wyobrażał,
że miejsce to stanie się kiedyś największą enklawą chiń-
ską zachodniego świata. W ostatnich latach, gdy w eko-
nomii światowej zaczęła się ekspansja Państwa Środka,
Chinatown połknęło Little Italy, dawną dzielnicę włoską,
która stała się już teraz tylko atrakcją skupioną wokół
Mulberry Street i kilku lokalnych restauracji.
Shino Mitsuki szedł powoli w kierunku Columbus
Park i swoim zwyczajem zatrzymał się na chwilę w ma-
leńkiej knajpce na Mott Street. Usiadł w głębi sali, na-
przeciw pokrytej złotymi płatkami statui Buddy. Kelner-
ka, nie pytając, nalała mu filiżankę zielonej herbaty, po
czym przysunęła wózek z wielkim asortymentem dim
sum, podawanych w małych bambusowych koszyczkach.
102
Shino Mitsuki wybrał pierożki gotowane na parze, mary-
nowane kurze łapki i dwie kulki ryżu oklejone sezamem.
Spożył ten posiłek pod pogodnym, kontemplacyjnym
wzrokiem Buddy Sakjamuniego.
Shino Mitsuki zaczynał pracę w szpitalu dopiero za
godzinę, ale zawsze przychodził trochę wcześniej. Mu-
siał wprowadzić się w nastrój, skoncentrować, co było
niezbędne w jego pracy chirurga. Dziś miał dyżur w izbie
przyjęć i jak co roku w Halloween spodziewał się dużej
liczby rannych, pijanych i pobitych.
Skończył jeść ze spuszczonymi oczyma. Od czasu do
czasu podnosił wzrok, żeby obserwować śliczną kelnerkę
o zalotnym uśmiechu. Nie był jej obojętny; z pewnością
chętnie by z nim poszła na ostatnią wystawę w MoMa*,
do kina czy na karaoke. Ale Shino Mitsuki od dawna
zrezygnował z życia uczuciowego. Wybrał wewnętrzny
spokój, z dala od tortur, na które narażały człowieka po-
żądanie i namiętność. A ponieważ człowiek zbiera to, co
zasiał, Shino Mitsuki poświęcił życie na oczyszczenie
swojej karmy. Oczywiście nie wszystkie jego dobre
uczynki miały mu popłacić w tym życiu, ale co z tego:
zamierzał zaczekać na życie następne albo na jeszcze
następne... Cykl narodzin i śmierci może trwać całe wie-
ki, zanim człowiek osiągnie Przebudzenie.
* Museum of Modern Art w Nowym Jorku.
Wstał od stolika i wyszedł na ruchliwą ulicę. Fale
przepływającego tłumu poniosły go ku Mott Street. W
dziesięć minut dotarł do szpitala St Jude stojącego na
granicy Chinatown i Financial District. Jego dyżur trwał
103
zaledwie trzy minuty, gdy jakiś wyczerpany mężczyzna
pchnął drzwi szpitala i zwalił się na podłogę w holu.
Garnitur od Prady, który miał na sobie, i koszula typu
Oxford były czarne od krwi.

Manhattan ‒ Central Park


Sobota, 31 października
Dwadzieścia minut wcześniej

‒ Oto zamówiony przez pana samochód.


Ethan wziął kluczyki od któregoś z młodszych pra-
cowników i z powątpiewaniem popatrzył na stare czer-
wone ferrari stojące na parkingu restauracji. Był to model
zdecydowanie z lat osiemdziesiątych.
‒ To wszystko, co udało wam się znaleźć? ‒ spytał,
podpisując formularz wynajmu.
‒ Przez ten strajk taksówek nie mamy już żadnego
wolnego samochodu ‒ przeprosił młody człowiek.
Ethan usadowił się za kierownicą przedpotopowego
308 GTS i wykrzywił usta. Wydawało mu się, że wyglą-
da jak Tom Selleck w pierwszych odcinkach Magnum.
‒ Hawajska koszula i sztuczne wąsy zapewne znajdu-
ją się w bagażniku?
‒ Słucham, proszę pana?
‒ Nieważne, jest pan zbyt młody ‒ rzucił Ethan i ru-
szył w drogę.
104
Piątą Aleją wyjechał z Central Parku. Popołudnie na-
strajało do zakupów, więc chodniki najsłynniejszej alei
świata były zatłoczone, a dezorganizujący miasto brak
taksówek dawał przechodniom złudne wrażenie, że mogą
bezpiecznie przechodzić przez ulicę.
Siedząc za kierownicą starego V8, Ethan jechał w kie-
runku Battery Park. Nie mógł się skoncentrować na pro-
wadzeniu, gdyż torturujące go myśli błądziły po czarnej
magmie, na której tle co jakiś czas pojawiały się obrazy
Céline wyglądającej niezwykle urodziwie w sukni ślub-
nej oraz Jessie z rozwaloną czaszką i wywróconymi
oczami.
Tuż przed Madison Square niebezpiecznie zbliżył się
do niego z tyłu ogromny hummer z przyciemnionymi
szybami. W tym samym momencie z jednej i z drugiej
strony zobaczył dwie ciemne limuzyny, starające się go
wyprzedzić. Ethan, wzięty w kleszcze, zaczął trąbić, ale
w Nowym Jorku klakson wtapia się w inne dźwięki i
znika.
Spróbował nastraszyć obydwa samochody, naciskając
na pedał gazu, lecz one wciąż jechały z nim równo.
Chciał je zdecydowanie wyprzedzić, one również przy-
spieszyły. Gwałtownie zahamował, ale ferrari było ni-
skim, smukłym w kształcie samochodem i choć dobrze
trzymało się drogi, hummer wczepił się w niego niczym
czołg.
Nagle limuzyna po jego lewej gwałtownie przyspie-
szyła i uplasowała się przed nim, umożliwiając mu
ucieczkę w kierunku Cooper Square. Jednak manewr ten
okazał się zasadzką. Trzy samochody, przewidując jego
105
reakcję, razem skręciły i zajechały mu drogę ze wszyst-
kich stron, zgniatając mu blachę, co spowodowało, że
musiał zwolnić i w rezultacie zatrzymać się na Bowery.
Ledwo zdążył odpiąć pas, kiedy dwóch drabów o wy-
glądzie agentów FBI rzuciło się na niego, łapiąc za ra-
miona i wrzucając brutalnie do tylnej części hummera.

Manhattan
Dwa tygodnie wcześniej
Luksusowe mieszkanie w Rockefeller Center

Salon jest ogromny ‒ ma co najmniej trzysta metrów


kwadratowych. Urządzony jak loft, ma wielkie okna wy-
glądające jak szklane ściany, które oferują wspaniały
widok na cały Manhattan. Panuje tu atmosfera trochę jak
ze starego filmu, niemniej jest kameralnie. W rogu po-
mieszczenia jakiś pianista oddaje się doskonałym im-
prowizacjom jazzowym. Wokół ogromnego stołu z laki
zasiada siedmiu mężczyzn i jedna kobieta, którzy cały
wieczór grają w pokera.
Mężczyźni, respektując dress code, wszyscy są w
smokingach. Kobieta, przeciwnie, ubrana jest krzykliwie,
lecz bardzo oryginalnie. Ma na sobie markowe dżinsy,
karakułowy pasek, pantofle w tygrysi wzór z lakierowa-
nej skórki, wciętą w talii popelinową koszulę, a na szyi
ciężki wisior z głową pantery. W tej partii to ona rozdaje,
choć oficjalnie i tak pełni rolę krupierki. Ethan siedzi
naprzeciw niej. Ma najwięcej żetonów ze wszystkich od
106
początku partii. Nauczył się grać w pokera ze swoim
przyjacielem Jimmym, kiedy byli młodymi chłopakami.
Z czasem stał się bardzo dobrym pokerzystą. Brał nawet
wielokrotnie udział w World Series of Poker, mistrzo-
stwach świata w Las Vegas, gdzie dwa razy doszedł do
finałów w No Limit Hold'em przy stawce tysiąc dolarów
za punkt. Zdobył wielkie pokerowe doświadczenie i ce-
lował w rozgryzaniu zachowania innych graczy. Przypa-
truje się więc uważnie wszystkiemu: spojrzeniom rzuca-
nym przez przeciwników, pozycji, w jakich trzymają
dłonie, ruchom ich ciała, zwraca uwagę, czy widać krew
pulsującą im w skroniach. Potrafi również być cierpliwy,
oprzeć się presji, szybko podejmować decyzje, zmylić
przeciwnika, skutecznie maskując własny strach.
Obaj gracze siedzący na lewo od krupierki wkładają
do puli swoje „ciemne” i kobieta daje każdemu z nich po
dwie zakryte karty, których ci nie pokazują innym. Ethan
nie od razu zagląda do swoich kart, przedłuża przyjem-
ność oczekiwania. W ciągu ostatnich tygodni dość dużo
przegrał, ale dzisiaj szczęście mu sprzyja. Maksymalnie
przedłużając oczekiwanie, wreszcie zagląda do kart,
uważając, żeby nikt mu ich nie podejrzał.

107
Czuje przyspieszone bicie serca. Dwa asy: słynne
American Airline, to najlepsza ręka na początek, takie
rozdanie może się trafić najwyżej raz na dwieście.
Zaczyna się licytacja w kierunku wskazówek zegara.
Kiedy do głosu dochodzi kobieta, licytuje, nawet nie od-
wracając swoich kart. Ethan widzi, że kobieta zamierza
to rozdanie rozegrać na ślepo, jest to najwyższe ryzyko,
jakie można podjąć, mające na celu zastraszenie prze-
ciwników. Kobieta nazywa się Maxine Giardino. Jest
córką miejscowych bogatych inwestorów w handlu nie-
ruchomościami. Znana jest z tego, że lubi blefować i z
kapryśnego sposobu gry, który rozprasza innych graczy
niedysponujących takimi finansami jak ona. Już w pierw-
szej turze połowa stołu rezygnuje i partia jest kontynuo-
wana we czwórkę. Krupierka wówczas odkłada pierwszą
kartę z talii na środek stołu, nie odkrywając jej, po czym
wykłada flop. Są to trzy karty wspólne, których może
użyć każdy z graczy, dodając je do swych dwóch zakry-
tych kart, aby stworzyć najsilniejszą rękę.

Ethan jest zawiedziony, ale nie daje tego po sobie po-


znać. Karty, które przyszły, nie polepszają jego ręki, na-
wet jeśli para asów wciąż jest dobrą kombinacją.
108
Następuje druga runda licytacji. Maxine wciąż nie za-
gląda do swoich kart, gracze zmuszeni są podbić stawki.
Piąty z graczy rezygnuje. Ethan gra. Wie, że przeciwnie,
niż się na ogół myśli, pokerem nie rządzi przypadek, ale
dusza graczy. Poker jest więc grą skomplikowaną i sub-
telną, metaforą prawdziwego życia narażającą nas tak jak
ono na niebezpieczeństwo, na ryzyko padnięcia ofiarą
pokusy i na blef. Umiejętność przewidzenia najbardziej
prawdopodobnych sytuacji liczy się tu bardziej niż szczę-
ście.
Na razie Ethan panuje nad sytuacją, a ona mu sprzyja.
Rozdająca karty znów odkłada pierwszą z talii zakrytą
na stół, i dokłada do trzech odkrytych na stole czwartą.

Tym razem podniecenie graczy sięga szczytu. Stawka


jest bardzo wysoka. Ethan wie, że ma mniej niż jedną
szansę na dziesięć, aby dostać pięć kart po kolei. Jedna
szansa na dziesięć, że następną kartą byłaby dama, co
dałoby mu strit od asa, a więc prawie wygraną. Kolejna
licytacja zaczyna się wycofaniem szóstego gracza. Teraz
jest już ich tylko dwoje. Maxine wciąż nie odkryła swo-
ich kart. Pula przekracza już milion dolarów, a ona naj-
wyraźniej się tym nie przejmuje. Grają w no limit, gdzie
109
zagrywkom nie będą stawiane żadne ograniczenia. Za
każdym razem, gdy Maxine podbija stawkę, Ethan do-
kłada żetony do puli. Gdy żetony się kończą, Maxine
proponuje Ethanowi, żeby oboje ich dokupili, zanim kru-
pierka wyłoży ostatnią kartę.

Ethan doskonale nad sobą panuje. Wpatruje się w pięć


wyłożonych kart. Siedząca naprzeciw niego Maxine
wyjmuje papierosa z płaskiej torebki o błyszczących wę-
żowych łuskach. Rozkoszuje się chwilą, która oznacza
początek prawdziwej gry, ponieważ w końcu wszystko
sprowadza się do tego: do konfrontacji z tajemnicą prze-
ciwnika.
Ostatnia licytacja jest bardzo wysoka. Jest to rezultat
próby sił obydwu przeciwników i równoczesnej chęci
wzbudzenia wzajemnego zainteresowania. W tej kon-
frontacji każdy szuka czego innego. Dla niego to podróż
do własnego wnętrza, starcie ze strachami z dzieciństwa,
chęć wymazania z pamięci straconej miłości i iluzorycz-
ne dążenie do światła, gdy dokoła panuje ciemność. Dla
niej to poszukiwanie ryzyka, pragnienie zadania śmierci,
fantasmagoria modliszki.
Teraz na stole leży ponad pięć milionów dolarów. Et-
han wyłożył około dwóch milionów. Sumy tej nie posiada,
110
ale co z tego, skoro i tak wygra. Wyobraża już sobie swo-
ją wygrywającą rękę, czyli strit idący od asa:

Czuje się tak dobrze, że chciałby przedłużyć tę chwilę


w nieskończoność. Zaczyna myśleć o tym, co zrobi z
wygraną. Ale oto nadchodzi moment show down: musi
wyłożyć karty. Spokojnie rozkłada je na stole. Teraz ko-
lej na Maxine. To dziwna chwila, gdyż młoda kobieta
wciąż nie obejrzała swoich kart, poznają więc je oboje
jednocześnie. Maxine odwraca swoje dwie pierwsze kar-
ty ‒ czwórka i dziewiątka kier ‒ i układa je razem z kar-
tami leżącymi na stole, co daje:

To kolor ‒ pięć kart w tym samym kolorze, kombina-


cja silniejsza od strita.
Maxine spogląda na Ethana i odczuwa gwałtowną,
niespodziewaną przyjemność, którą może jej dać tylko
poker.
111
Ethan zachowuje całkowity spokój, ale dobrze wie, że
wpędził się w poważne kłopoty.

Po pierwszym ciosie zaczyna mu lecieć krew z nosa,


drugi zgniata mu wątrobę, trzeci ‒ żołądek.

Manhattan
Dzisiaj

Z tyłu hummera Ethan dostaje klasyczny wycisk.


Dwóch „facetów w czerni”, w przeciwsłonecznych
okularach, o kwadratowych szczękach i pięściach „Ter-
minatora”, unieruchomiło go, a trzeci robi wszystko, że-
by Ethan pożałował, że nie spłacił długów karcianych.
Ten, który go bije, mimo że robi wrażenie trochę nie-
chlujnego, odziany jest w sposób bardziej wyszukany
aniżeli jego dwaj koledzy. Pod smokingiem jest nagi, na
głowie ma stetsona, włosy długie i tłuste, trzydniowy
zarost. Wygląda jak karykatura sadysty i wydaje się
czerpać przyjemność z bicia. Na początku Ethan odru-
chowo napiął mięśnie brzucha, ale ciosy spadały nań w
takim tempie, że w końcu musiał odpuścić. Teraz modli
się, aby bicie nie trwało w nieskończoność. Ile czasu
jeszcze to wytrzyma? Krew lecąca mu z nosa jak z fon-
tanny zaplamiła już całe ubranie oraz plastikową płachtę,
którą goryle zapobiegawczo przykryli podłogę samocho-
du. Zresztą samochód jechał. Ciemne szyby skutecznie
skrywały wszystko, co dzieje się w środku.
112
W końcu „Terminator” przestaje go bić.
‒ Panna Giardino czeka na swoje pieniądze już od
dwóch tygodni ‒ mówi, gładząc obolałą pięść.
‒ Niedługo jej oddam... ‒ dyszy Ethan. ‒ Potrzebuję
jeszcze trochę czasu.
‒ Miałeś go wystarczająco dużo.
‒ To bardzo duża suma... skąd mam nagle wziąć dwa
miliony?
‒ Od dzisiaj to już jest dwa i pół miliona.
‒ Zwariowaliście?
‒ Potraktuj to jako odsetki ‒ wyjaśnił facet, uderzając
go z impetem w brzuch.
Tym razem Ethan miał wrażenie, że coś mu w środku
pękło. Ponieważ faceci nagle go puścili, opadł bez sił
między siedzenia.
Zamknął oczy z bólu. Skąd ma wziąć te pieniądze?
Teoretycznie był bogaty, konsultacje, seminaria, kontrak-
ty wydawnicze opiewające na bardzo duże sumy... Ale
prowadził rozrzutny tryb życia, a przede wszystkim za-
inwestował dużą sumę, stając się akcjonariuszem w bu-
dowie luksusowego ośrodka odnowy biologicznej nieda-
leko Miami. Miała to być niezwykle nowoczesna klinika
wyspecjalizowana w leczeniu nałogów, która pewnie
przyniosłaby mu fortunę, gdyby była skończona, ale na
razie narażała go wyłącznie na koszty. Mógłby sprzedać
wszystko, co posiadał, ale to było za mało. Jacht? Wyna-
jęty. Samochód? Biorąc pod uwagę jego obecny stan...
Wycofać pieniądze z giełdy? Ostatnio, podczas kryzysu
na rynku kredytów hipotecznych*, dość dużo stracił...
113
A pewnie sytuacja się pogorszy, biorąc pod uwagę, że we
wszystkich programach w telewizji wciąż pokazywali
zdjęcia Jessie. To zresztą właśnie przyspieszyło atak na
niego. Tak długo, jak dobrze mu się wiodło, Giardini
zostawiali go w spokoju, ale teraz zrozumieli, że sytuacja
zaczyna się zmieniać na jego niekorzyść.
* Kryzys na rynku kredytów hipotecznych o podwyższonym ryzyku
(ang. subprimes mortgages) rozpoczął się w USA w 2006 r. Kredytów tych
udzielono pożyczkobiorcom o złej historii kredytowej. Spadek cen nieru-
chomości spowodował, że realna wartość domów, na które zaciągano su-
bprimes mortgages okazała się znacznie niższa od sumy kredytu i część
kredytobiorców nie była w stanie jej spłacić (przy zmiennym oprocentowa-
niu, które rosło). Okoliczności te doprowadziły kilka dużych instytucji
kredytowych do upadłości, a kryzys subprimes stał się wkrótce zagrożeniem
dla całego amerykańskiego systemu finansowego.
‒ No dobra, masz forsę czy nie? ‒ spytał jego agresor
niecierpliwie.
Ethan z trudnością się podniósł i wytarł nos kawał-
kiem koszuli.
‒ Będę miał, ale nie od razu. Muszę...
‒ No to kiedy?
‒ Potrzebuję przynajmniej dwóch tygodni.
‒ Dwa tygodnie, dwa tygodnie... ‒ wymamrotał pod
nosem facet, wyciągając z kieszeni grube cygaro, które
wsadził sobie do ust niezapalone. Potem pogrzebał w
jakimś metalowym pudle, z którego wyjął rodzaj wyjąt-
kowo długich szczypców. Westchnął. Pozostali znów
rzucili się na Ethana i przytrzymali go. Jeden z osiłków
chwycił za jego prawy nadgarstek i podsunął go szefowi.
Ten szczypcami starał się uchwycić jeden z palców Ethana.
114
Ethan zaczął się wyrywać i zacisnął pięść, ale to nic nie
dało.
„Nie moją prawą rękę, nie palec wskazujący!”.
Do ostatniego momentu Ethan miał nadzieję, że tam-
ten facet blefuje, że chce go tylko nastraszyć. Porządnie
oberwać to jedno, ale stracić palec to zupełnie inna spra-
wa i Giardini przecież nie byli pospolitymi przestępcami.
Cholera, dlaczego nie dowiedział się czegoś więcej na
ich temat...
Rozległ się suchy odgłos i chwilę potem jego palec
wskazujący upadł na plastikową płachtę. Przez pół se-
kundy, zanim poczuł ból, Ethanowi wydawało się, że to
się nie stało. Potem nagle popłynęła krew i pojawił się
ból nie do wytrzymania. Ethan zawył. To jednak nie był
koniec jego cierpień.
‒ Dwa tygodnie, dwa palce! ‒ stwierdził zimno jego
kat.
Swoim okropnym narzędziem uchwycił środkowy pa-
lec Ethana.
‒ I bądź zadowolony, że nie obcinam ci czegoś inne-
go! ‒ rzekł, ściskając szczypce ze wszystkich sił.
Drugi palec został odcięty. Wzrok Ethana zamazał się.
Całe ciało ogarnął straszliwy ból. Zabrakło mu tchu,
gdyż ciosy otrzymane kilka minut wcześniej nie pozwoli-
ły Ethanowi normalnie oddychać. Już prawie stracił przy-
tomność, gdy hummer gwałtownie zahamował. Rozsu-
wane drzwi się otworzyły i dwaj goryle wyrzucili go na
asfalt oświetlonego słońcem chodnika, po czym odjechali
z piskiem opon.

115
Ethan leżał twarzą w kurzu. Nie miał siły się pod-
nieść. Gdzieś w oddali słyszał krzyki tłumu i hałas prze-
jeżdżających samochodów, ale czuł, że odpływa. Czy
ktoś mu pomoże, czy też umrze tutaj na środku ulicy?
Wytężył wszystkie siły, żeby nie zemdleć. W odruchu
rozpaczy udało mu się wrócić do siebie. Podniósł się z
trudem, uważając, aby nie podeprzeć się zranioną ręką.
Zdenerwowany zaczął szukać swoich palców. Najpierw
zauważył jeden, potem drugi. Podniósł je zdrową ręką.
Łokciem wytarł wciąż płynącą mu z nosa krew. Przede
wszystkim nie patrzeć na ranę. Wokół niego zebrali się
ludzie i patrzyli na niego z przerażeniem. Przeważnie
Azjaci, ale było też dużo turystów. Jest w Chinatown!
Rozejrzał się uważniej i zauważył słynną krętą Doyer
Street, na której kiedyś triady miały w zwyczaju zała-
twiać swoje porachunki. Dziwne poczucie humoru mieli
jego napastnicy.
„Pospiesz się!”.
Niezbyt dobrze znał tę dzielnicę, ale trzeba było się
spieszyć. Ściskając w dłoni obcięte palce pobiegł w górę
Mott Street, głównej ulicy tego dystryktu. Biegł na czuja.
Wiedział, że ma gorączkę. Oddychał bardzo szybko. Nie
rozumiał żadnego napisu. Mijał sklepy z migającymi
neonami i szyldami. Wreszcie zauważył sklep zielarski.
Na wystawie zobaczył wyschnięte koniki morskie, kości
tygrysie, róg nosorożca i jakieś cudowne lekarstwo na
ptasią grypę. Pchnął drzwi sklepu i rozejrzał się dokoła.
Dziesiątki plastikowych pojemników pełne różnych ko-
rzeni, łodyg, kwiatów i liści jakichś co najmniej pięćdzie-
sięciu różnych roślin. Chwilę mu zajęło, zanim zauważył
116
to, czego szukał: zamykane plastikowe torebki, w któ-
rych klienci dostawali cenne mieszanki. Chwycił taką
torebkę i włożył do niej dwa obcięte palce.
„Pospiesz się!”.
Z torebką w dłoni wypadł ze sklepu i pobiegł w kie-
runku Mulberry Street, tam gdzie było dużo restauracji.
Przebiegał przed nimi, aż zauważył wyłożone na ladzie
świeże ryby. Prawie zwalił się między nie, ale ostatkiem
sił utrzymał pozycję pionową. Odsunął wielkiego miecz-
nika leżącego na warstwie szronu i zebrał jak najwięcej
mógł kawałków lodu do jednego z bambusowych pude-
łek do gotowania na parze, które stały na stole na tarasie.
Aby uniknąć samoistnej, nieodwracalnej nekrozy obcię-
tych palców zanurzył zamkniętą saszetkę w lodzie i za-
mknął pudełko.
„Śpiesz się, biegnij!”.
„Biegnij!”.
„Biegnij!”.

Chinatown, zwykłe sobotnie popołudnie.


Chinatown. Miasto w mieście, rządzące się własnymi
prawami, żyjące według własnych reguł. Chinatown,
zatłoczone ulice, napisy po mandaryńsku i pagody.
W chłodzie Columbus Parku starzy Chińczycy roz-
grywają zacięte partie madżonga. Inni w samotności wy-
konują różne skomplikowane, powolne, precyzyjne ruchy
tai chi chuan.
117
Wzdłuż Chatham Square, obok świątyni buddyjskiej,
spocony facet biegnie ostatkiem sił. Cały jest zlany
krwią. Ma kolkę, obcięte dwa palce, złamane żebro, po-
tłuczoną wątrobę i żołądek. Po twarzy spływają mu łzy,
mieszając się z cieknącą z nosa krwią. Normalnie powi-
nien już dawno upaść, ze zmęczenia, z pobicia, z urazu,
ale biegnie, wciąż biegnie z bambusowym pudełkiem w
ręku.
Dziwne... To jest najgorszy dzień w jego życiu, praw-
dopodobnie jest bliski śmierci, a jednak...
W tym momencie, mimo że wydaje się to niemożliwe,
czuje, że teraz naprawdę żyje.
Wie, że przedtem, kiedy leżał na chodniku, sięgnął
dna, do którego zmierzał od wielu miesięcy. Ale podniósł
się, sprężył i nie utonął. Jeszcze nie wie, czy to wystar-
czy, żeby wypłynąć na powierzchnię, odmienić zły los.
Może nie. Może już przekroczył punkt, z którego nie ma
powrotu. Na razie myśli o jednym: nie przewrócić się,
dobiec do szpitala St Jude, którego drzwi pchnie za kilka
sekund i gdzie zwali się bez sił na podłogę holu.
W garniturze od Prady i koszuli typu Oxford prze-
siąkniętych poczerniałą krwią.
10.
Instant karma
Słuchaj tego, który wie, że wie.
Naucz tego, który wie, że nie wie.
Obudź tego, który nie wie, że wie.
Od tego, który nie wie, że nie wie, uciekaj.
Przysłowie chińskie

Szpital St Jude
Sobota, 31 października
15:25

Doktor Shino Mitsuki z uwagą ogląda poranioną dłoń.


Przed chwilą zatamował upływ krwi. Zrobił opatrunek
uciskowy, po czym oczyścił obydwie rany oraz odcięte
fragmenty, które umieścił na wodoszczelnym kompresie
na warstwie lodu. Obcięte palce odbyły podróż w do-
brych warunkach; zemdlony Ethan miał przedtem na tyle
przytomności umysłu, że nie położył ich bezpośrednio na
lodzie i w ten sposób uniknął uszkodzenia tkanki z prze-
ciętymi naczyniami krwionośnymi.
119
Teraz trzeba było działać szybko, lecz rozważnie. Shi-
no pozwolił sobie na chwilę zastanowienia, czy warto
porywać się na przyszycie urwanych palców. Zostały
ucięte równo, co było dużo lepsze, niż gdyby zostały
zgniecione lub wyrwane. Zrośnięcie się z dłonią przyszy-
tego palca zależało również od poziomu, na którym na-
stąpiła amputacja. Najlepsze wyniki otrzymywano, gdy
palec był obcięty u nasady, lecz wtedy najczęściej wystę-
powała sztywność i brak czucia. Pacjent stracił dużo
krwi, ale był jeszcze stosunkowo młody, co pozwalało
liczyć na to, że jego organizm szybko wróci do formy.
Natomiast wystająca z kieszeni marynarki paczka papie-
rosów nie przemawiała na korzyść pacjenta. Tytoń sprzy-
jał miażdżycy i należało wziąć pod uwagę ryzyko zatka-
nia się arterii.
‒ Co robimy, panie doktorze? ‒ spytała główna pie-
lęgniarka, która była obecna przy wpisywaniu pacjenta
na oddział.
Shino zawahał się chwilę, po czym rzekł:
‒ Spróbujemy operować.
Przygotowując się do rozpoczęcia miejscowego znie-
czulenia, zaczął się zastanawiać, w jaki sposób ten czło-
wiek stracił palce. Jeśli podejrzewał napad czy tortury,
jednak powinien zawiadomić policję. Przecież ten czło-
wiek nie obciął sobie palców, strzygąc trawnik przed
domem czy wieszając półkę w pokoju dziecinnym.
120
17:30

‒ Proszę się nie ruszać!


Gdy Ethan otworzył oczy, Shino Mitsuki stał nad nim
już drugą godzinę. Unieruchomił połamane kostki za
pomocą śrub i teraz starał się zszyć naczynia krwionośne
i nerwy. Ethanowi zajęło sporo czasu, zanim doszedł do
siebie. W mózgu miał skomplikowany labirynt niepoko-
jących obrazów: Jessie, Céline, tajemnicza rudowłosa,
dwóch dryblasów o wyglądzie agentów FBI, sobowtór
Kusturicy z tymi strasznymi szczypcami...
‒ Moje palce... ‒ jęknął zaniepokojony, spoglądając
na lekarza.
‒ Są tutaj ‒ uspokoił go Shino. ‒ Proszę się nie ru-
szać, dostał pan miejscowe znieczulenie!
Chirurg najpierw zajął się ścięgnami i tkanką nerwo-
wą, a teraz, patrząc przez mikroskop, zszywał naczynia
krwionośne nitką chirurgiczną o średnicy jednej setnej
milimetra.
Operacja trwała jeszcze trzy godziny. Podczas opera-
cji lekarz i jego pacjent wymieniali co jakiś czas uwagi.

18:05

‒ Tu bardzo mnie boli... ‒ poskarżył się Ethan, wska-


zując na swój brzuch.
Shino jakby nie usłyszał.
121
‒ Życie jest cierpieniem ‒ odrzekł sentencjonalnie. ‒
Urodzić się to znaczy cierpieć. Starzeć się znaczy cier-
pieć. Stracić miłość to też oznacza cierpienie. Umieranie
to cierpienie...

18:52

Ponieważ Ethan nie umiał leżeć spokojnie, Shino w


pewnym momencie zwrócił mu uwagę:
‒ Jest w panu za dużo złości i gniewu.
Ethan zawstydzony schował głowę w ramiona.
‒ Złość pana zabije ‒ powtórzył Shino cicho, jakby
mówił do siebie.
‒ Złość jest zbawcza ‒ bronił się Ethan. ‒ Złość to
bunt.
Azjata potrząsnął głową i przez chwilę oderwał wzrok
od pola operacyjnego. Uważnie popatrzył na Ethana.
‒ Złość wynika z ignorancji, a ignorancja powoduje
cierpienie! ‒ rzekł.

19:28

Jak gdyby nigdy nic Shino zdecydował się spytać Et-


hana o to, czego był tak ciekaw, a o co już spytał pielę-
gniarkę, chociaż bez rezultatów.
‒ Jak to się stało?
‒ Już panu mówiłem. To był wypadek.
‒ Z czyjej winy?
122
‒ Z winy losu ‒ odpowiedział Ethan, myśląc przez
chwilę o Curtisie Neville'u, niepokojącym kierowcy tak-
sówki, którą jechał wcześniej tego popołudnia.
‒ Los nie istnieje ‒ rzekł spokojnie Shino. ‒ Los to
wymówka dla tych, którzy nie chcą wziąć odpowiedzial-
ności za własne życie.
I zamilkł. Nie wytrzymał jednak długo, chciał rozwi-
nąć temat.
‒ Prawda jest taka, że zbieramy to, co posiejemy.
‒ Prawo karmy, tak?
‒ Tak, taka jest reguła ‒ potwierdził lekarz z przeko-
naniem. ‒ Dobre uczynki prowadzą do szczęścia, złe do
cierpienia...
Na chwilę przerwał, po czym dodał:
‒ ...albo w tym życiu, albo w życiu następnym.
Ethan nic nie odpowiedział. Co miał odrzec chirurgo-
wi, który mówił sentencjami mistrza Jedi? W buddyzmie
zawsze interesowało go karmiczne oczyszczenie, proces
uświadomienia sobie własnych błędów, wyrzuty sumie-
nia, postanowienie niepowtarzania ich, poprawa... Tak
przedstawiona zasada nie wyglądała na skomplikowaną,
ale gorsza sprawa była z wprowadzeniem jej w życie.
Słowa lekarza przypomniały mu pełne sprzeczności
przemówienie, jakie kilka godzin wcześniej wygłosił do
niego w taksówce Curtis Neville, przekonany, że wszyst-
kie nasze czyny noszą na sobie pieczęć przeznaczenia.
Jaki mamy margines wolności w naszej egzystencji?
Co w końcu decyduje o naszym życiu, jakie przezna-
czenie, jaka karma?
123
*

20:52

Operacja dobiegła końca. Ethan ubrany w szpitalną


piżamę leżał w separatce. System kateterów zaopatrywał
jego organizm w substancje przeciwbólowe i antykoagu-
lanty.
Na dworze tymczasem niezauważalnie zapadła noc.
Doktor Shino Mitsuki wszedł do jego pokoju, aby dać
ostatnie zalecenia. Trzymał w ręku wyjętą z marynarki
Ethana paczkę marlboro.
‒ Jeden papieros i może pan dostać skurczu arterii ‒
zagroził.
Podszedł do chorego i nachylił się nad zoperowaną
dłonią. Lekko nacisnął na przyszyte palce, żeby spraw-
dzić zaróżowienie skóry i temperaturę ciała.
‒ Aj!
‒ Jeden papieros i palce mogą nie przyrosnąć! Jedno
takie gówno i zniszczy pan całą moją popołudniową pra-
cę!
‒ Rozumiem.
‒ Przeszczep jest bardzo delikatny ‒ ciągnął lekarz. ‒
Trzeba będzie odczekać dziesięć dni, żeby zobaczyć, czy
przyszyte palce się przyjmą.
‒ Okay, więc skrzyżujmy je na szczęście! ‒ zażarto-
wał Ethan, żeby wprowadzić weselszy nastrój.
Ale Shino nie zwrócił uwagi na żart Ethana. Na twa-
rzy miał wciąż ten sam wyraz śmiertelnej powagi. Ethan
124
poszukał jego wzroku i przez kilka sekund patrzył mu w
oczy.
‒ Dzięki za wszystko, co pan dla mnie zrobił ‒ po-
wiedział po prostu.
Lekarz odwrócił oczy.
‒ Chciałbym pomóc panu bardziej ‒ rzekł, stając
przed wielkim oknem. ‒ Chciałbym pomóc panu znaleźć
drogę, która pana wyprowadzi z ciemności, która wy-
zwoli pana z pańskiej niewiedzy.
„No, tak, właśnie...”.
Chirurg wygłaszał same banały, ale Ethan miał wra-
żenie, że wiedział o nim więcej niż się wydawało. Ethan
czuł się w jego obecności tak samo, jak kilka godzin
wcześniej, siedząc obok kierowcy taksówki. Teraz, tak
jak i wtedy, miał wrażenie, że znajduje się w towarzy-
stwie jakiegoś mędrca czy kogoś nawiedzonego.
‒ Drogę sam pan musi znaleźć ‒ skończył Shino już
na progu pokoju. ‒ Wiedza nigdy nie jest nam podana na
tacy. To nie byłaby wiedza.

Po wyjściu lekarza Ethan nie był w stanie myśleć nad


jego słowami. Wyczerpany prawie zasypiał, kiedy zawi-
brował jego blackberry leżący na obrotowym stoliku koło
łóżka. Chwycił aparat zdrową ręką i niezręcznie próbo-
wał odczytywać wiadomości. Dużo poczty internetowej
pochodziło od Lyzee, która błagała, żeby oddzwonił.
Prawie już to robił, ale zrezygnował. Nie wiedziałby, co
125
jej powiedzieć. Szybko przejrzał resztę ‒ jacyś dzienni-
karze, kilka odwołań seminariów i konferencji ‒ i skon-
centrował się na bardzo długiej wiadomości, w której
załączniku był krótki film. Wiadomość pochodziła od
straży portowej.
Co się jeszcze stało?
W zeszłym roku, po tym, jak go obrabowano, dodał w
kontrakcie, żeby mu wysyłano filmy wideo, jak tylko
ktoś podejrzany zbliży się do jego jachtu. Na ekranie
zobaczył jakiegoś faceta w czapeczce baseballowej, który
pukał do drzwi kabiny na górnym pokładzie łodzi. Obraz
był niewyraźny i Ethan niewiele na nim widział. Ale w
którymś momencie facet podniósł głowę. Ethanowi nie
trzeba było dużo czasu, żeby poznać, kim był.
To był Jimmy!
Nie widział przyjaciela ponad czternaście lat. Co
Jimmy robił na jachcie właśnie dzisiaj, gdy jego życie się
rozpadało na kawałki?

23:57

Była prawie północ, gdy Ethan otworzył oczy. Wresz-


cie, w uspokajającej atmosferze szpitala, zasnął, nie roz-
wiązawszy sprawy Jimmy'ego. Spał snem trochę nienatu-
ralnym, uśmierzającym ból. Rejestrował regularne wizy-
ty pielęgniarki, która wchodziła do pokoju sprawdzać
jego krwiobieg. Teraz czuł się lepiej. Po raz pierwszy od
dawna widział jasno, o co mu chodzi w życiu. Dziś otarł
się o najgorsze, prawie dotknął punktu, z którego nie ma
126
powrotu. Wyglądało na to, że wszystko stracił: pieniądze,
reputację, miłość. Ale uświadomił sobie jedno: że czy to
jest Bóg, czy opatrzność, czy los, czy miłość, czy rodzi-
na, większość ludzi musi na czymś oprzeć swą egzysten-
cję. Na czym zaś oparł ją on? Poza ambicją i pieniędzmi
nie było w jego życiu nic, żadnej wielkiej wartości. Ale
był jeszcze czas, żeby to zmienić.
Z trudem usiadł na łóżku. Wszystko go bolało i miał
wrażenie, że jego kości są ze szkła. Wyszedł z łóżka bar-
dzo ostrożnie, ciągnąc za sobą kroplówki. Pokój wycho-
dził na maleńki taras z widokiem na East River. Na ze-
wnątrz wiał wiatr i padał deszcz. Ciemność przecinały
błyskawice.
Ethan otworzył wielkie rozsuwane okno. Stanął na
progu.
Dziś wszystko stracił, ale żył.
A przede wszystkim czuł się na siłach, żeby na
wszystkim, co się dotychczas w jego życiu działo, poło-
żyć krzyżyk, tak jak uczynił to piętnaście lat wcześniej.
Czuł się na siłach, żeby złapać drugi oddech, żeby odbu-
dować swoje życie na zupełnie nowych zasadach. Zli-
kwiduje wszystkie swoje sprawy, ureguluje długi i wyje-
dzie ze Stanów. To brzmiało jak szaleństwo, ale w tej
chwili czuł się nawet na siłach po raz drugi zdobyć Céli-
ne. Najpiękniejsze jeszcze przede mną! ‒ pomyślał, kon-
templując miliony światełek odbijających się w lustrza-
nej powierzchni rzeki.
Z powodu deszczu i wiatru nie usłyszał otwierających
127
się drzwi. Zauważył tylko w szybie ruchomy cień i po-
czuł za plecami czyjąś obecność. Kiedy się odwrócił,
zobaczył wymierzoną w siebie lufę rewolweru.
„Kim pan...?”.
Zamarł. Pokój był pogrążony w półmroku. Nie wi-
dział twarzy napastnika. Tylko lśniącą posrebrzaną kolbę
pistoletu.
Pierwsza kula przebiła klatkę piersiową, wyrzucając
go na taras. Zdumiony chwycił się za brzuch.
Sylwetka zbliżała się do niego zdecydowanym kro-
kiem.
„Kim...?”.
Pistolet wystrzelił drugi raz.
Druga kula utkwiła w jego głowie.
Ethan krzyknął rozpaczliwie i wyciągnął ręce przed
siebie, żeby się ochronić. Na twarzy czuł lodowate krople
deszczu i krew, które go oślepiały. Znalazł się we mgle.
Po raz ostatni próbował dojrzeć twarz swego mordercy.
„Kim pan jest?”.
Musi się dowiedzieć.
Trzecia kula rozwaliła mu czaszkę. Razem z przycze-
pionymi kroplówkami przeleciał nad balustradą tarasu.
To było bardzo dziwne. Kilka sekund wcześniej wy-
dawało mu się, że za moment zacznie nowe życie, a tym-
czasem tak brutalnie wyrwano go ze świata żywych.
„Kto mi to zrobił?”.
Spadł przez taras na głowę z wysokości ponad trzy-
dziestu metrów. A więc takie było jego przeznaczenie:
zabić się, spadając na betonową płytę szpitalnego parkin-
gu? Chyba na to nie zasłużył. W ostatnim przebłysku
128
świadomości zastanawiał się, kto mógł mieć powód, żeby
go zabić.
Nigdy się tego nie dowie.
Wydawało mu się, że widzi własne ciało, które w wie-
trze, obmywane deszczem, spadało w pustkę. W głowie
miał dwa obrazy: Jessie, dziewczyny, której pożałował
swojego czasu, i jakieś wspomnienie z dzieciństwa...
palił papierosa z Jimmym, jedynym prawdziwym przyja-
cielem, którego miał.
„Co za szkoda!”.
Szkoda, że zbyt często podejmował złe decyzje.
Szkoda, że tak często marnował życie.
Ostatnia jego myśl była o Céline, kobiecie, której ni-
gdy nie przestał kochać. Był szczęśliwy, że udało mu się
ją dziś zobaczyć. Była taka piękna w ślubnej sukni. Pięk-
na, chociaż nie wyglądała na szczęśliwą. Zaczął szukać
w myślach innych wspomnień. Oto fotografia, na której
widać ich razem, na samym początku ich romansu, zro-
biona któregoś wiosennego dnia na Water Taxi Beach,
tym maleńkim nieprawdopodobnym kawałku piaszczy-
stej plaży dokładnie naprzeciwko wieżowców Manhatta-
nu.
Na zdjęciu oboje uśmiechają się, szczęśliwi, zakocha-
ni i z ufnością patrzący w przyszłość.

Ethan wyobrażał sobie to zdjęcie tak długo, jak mógł.


Chciał umrzeć z tym obrazem przed oczyma.
11.
Zawód miłosny
Gdy w twojej duszy panuje czarna noc,
zawsze jest trzecia nad ranem.
Francis Scott Fitzgerald

Manhattan ‒ Czterdziesta Czwarta Ulica


Noc z soboty na niedzielę
2:45

Céline Paladino zmywała makijaż w łazience w jed-


nym z apartamentów hotelu Sofitel.
Jej mąż, Sébastien, zasnął właśnie w pokoju obok.
Céline zdjęła suknię ślubną i obejrzała się w lustrze, bez
makijażu.
„Co teraz?”.
Rozczochrała długie sztywne włosy, jeszcze raz popa-
trzyła na swoje odbicie w lustrze, na młodą jeszcze twarz
z wysokimi kośćmi policzkowymi, na oczy w kształcie
migdałów. Na ramieniu miała wytatuowaną hinduską
inskrypcję, datującą się z czasów, gdy zaczęli się z Etha-
nem spotykać...
130
„Ethan...”.
Odnalazła go dziś na chwilę i natychmiast znów go
straciła. Kilka nieudanych zdań, które przyniosły tylko
gorycz. A przecież wyczuła podczas rozmowy, że był nie
w formie, że działo się z nim coś złego. Dlaczego na nie-
go tak napadła? Nie chciała się do tego przyznać, ale w
głębi miała nadzieję, że coś się wydarzy podczas cere-
monii ślubnej. Ponieważ przez cały czas wierzyła, że to
nie kto inny, lecz Ethan jest mężczyzną jej życia, tą naj-
ważniejszą istotą, której poszukuje się przez cały czas,
której można pokazać się od najgorszej strony i która
mimo wszystko będzie nas kochać.
„No i co teraz?”.
Dziś wieczorem w sypialni luksusowego hotelu czuła,
że gra komedię. Zbyt długo pozwoliła się obsadzać w
rolach, które nie były dla niej. Wciąż wszystkim ustępo-
wała, starała się spełnić oczekiwania rodziny, przyjaciół i
w ogóle... Nigdy nie była sobą. Znów poczuła się tra-
gicznie samotna.
„Uciec”.
Włożyła dżinsy, koszulę, czarny sweter i stare teni-
sówki. Nie starała się zwalczyć tego impulsu. Przeciw-
nie, uległa tej nieracjonalnej sile, która nagle nią owład-
nęła.
The bitch is back.
Wiedziała, że zawiedzie wszystkich: oczywiście Séba-
stiena, ale również rodziców i rodzinę, którą sprowadziła
do Nowego Jorku, aby razem z nią uczcili ten dzień, któ-
ry miał być najpiękniejszym dniem jej życia.
Nikt jej nie zrozumie. Nie można przecież wszystkie-
go zostawić ot, tak.
131
Cicho otworzyła drzwi łazienki. Sébastien wciąż spał.
Koło drzwi wyjściowych czekały ich bagaże, przygo-
towane do jutrzejszej podróży poślubnej na Hawaje.
Céline złapała torebkę i wsunęła do niej kosmetyczkę.
Jedynie Ethan zawsze ją rozumiał. Tam gdzie wszyscy
widzieli grzeczną Céline, solidną studentkę, piękną ste-
wardesę, lubianą nauczycielkę, on odgadywał przepaść,
samotność, cierpienie duszy.
Włożyła szaroperłowy płaszcz, rzuciła ostatnie spoj-
rzenie na to, co było do tej pory jej życiem, i wyszła z
pokoju.
Korytarz.
Winda.
„Wcale nie żałuję!”.
W Paryżu brała czynny udział w pracach rozmaitych
organizacji dobroczynnych: w wydawaniu posiłków dla
biednych (Les Restaurants du Coeur), w organizowaniu
rozrywek dla chorych w szpitalach (Les Blouses roses),
we wszelkich ośrodkach przyjmujących bezdomnych czy
rannych. Pracowała z bezdomnymi, z narkomanami, z
prostytutkami. Za każdym razem ich cierpienie stawało
się jej cierpieniem. W sumie to była jedyna rzecz, którą
umiała w życiu robić: ratować tonących. Ale czy to nie
była rzecz najszlachetniejsza?
„Dokąd zamierzasz pójść?”.
W głębi siebie zawsze była przekonana, że pewnego
dnia urodzi dziecko Ethana i że macierzyństwo pozwoli
jej przemienić ogień namiętności w ciepło miłości. Wie-
działa teraz, że to nigdy nie nastąpi. Ale nie chciała mieć
dziecka z żadnym innym mężczyzną.
132
„Uciec, ale gdzie?”.
Zszedłszy na dół do holu, usiadła przed wolnym kom-
puterem i połączyła się z bankiem. Kilka kliknięć myszką
i oto zawartość książeczek oszczędnościowych została
przelana na konto czekowe.
Kiedy wyszła na Czterdziestą Czwartą Ulicę, rozpęta-
ła się gwałtowna burza. Wichura szalała po ulicach, szar-
pała dachami budynków, rynsztokami płynęły strumienie
wody, stacje metra były zalane. Portier zaproponował jej
samochód z szoferem, jeden z tych zamówionych przez
hotel z powodu strajku taksówek. Miała właśnie zgodzić
się, gdy nagle blisko niej stanęło dziwaczne auto z napi-
sem TAXI.
Céline zawahała się, gdyż na dachu starego opływo-
wego w kształtach modelu zapalone były wszystkie trzy
lampki, co oznaczało, że taksówka skończyła swoją
zmianę.
‒ Podwieźć panią? ‒ spytał szofer, spuszczając szybę
w oknie.
Był to ogromny Murzyn z ogoloną czaszką, ale z oczu
patrzyło mu dobrze. Céline wsiadła do środka. Popatrzyła
z zainteresowaniem, ale i zdziwieniem na dziecięce ry-
sunki i karty do marsylskiego tarota, którymi wyklejone
było wnętrze samochodu. Włączone radio rozbrzmiewało
chrapliwym głosem Toma Waitsa śpiewającego piosenki
z płyty The Heart of the Saturday Night. Głos był pełen
melancholii, ale dodawał otuchy.
‒ Lotnisko Kennedy'ego ‒ rzuciła Céline do kierow-
cy, opierając czoło o zimną, wilgotną szybę.

133
Lotnisko Kennedy'ego
3:42

Céline zostawiła kierowcy napiwek i zniknęła w ter-


minalu odlotów.
Błądziła po holu kilkanaście minut, pozwalając otu-
manić się ogromem i pustką wielkiego pomieszczenia. W
uszach miała słuchawki iPoda, przez które dochodził do
niej najpierw zimny głos Björk, potem wycie stada wil-
ków wampirów z „Radiohead”, a potem nagle rozbrzmia-
ła jej w uszach stara piosenka Gilberta Bécaud, właściwie
o niej samej:

A teraz, co zrobię teraz,


teraz, kiedy odeszłaś?
Zostawiłaś mi całą ziemią,
ale ziemia bez ciebie, to mało.

Podniosła wzrok na tablicę odlotów.


Rzym, Los Angeles, Ottawa, Miami, Dubaj...
Dokąd pojechać, żeby uciec przed pustką?
Johannesburg, Montreal, Sydney, Brasilia, Pekin...
Dokąd uciec przed cierpieniem, przed własnym cie-
niem, przed własnym życiem?
Podeszła do kontuaru American Airlines i kupiła bilet
do Hongkongu.
Samolot był za dwie godziny.

134
Manhattan
Hotel Sofitel ‒ pokój 2904
3:51

Z czerwonymi od płaczu oczyma Sébastien wpatrywał


się w napis wymalowany na wielkim lustrze łazienki
szminką do ust:

PRZEPRASZAM

Został unicestwiony. A jednak nie mógł powiedzieć,


że się tego nie spodziewał.
Jakiś czas temu, gdy zrozumiał, że Céline go opusz-
cza, udał, że śpi. Leżał jak skamieniały, niezdolny do
uczynienia najmniejszego ruchu.
Co ma teraz zrobić? Jak wyjaśnić tę sytuację rodzinie,
kumplom rugbystom, klientom restauracji?
Gdyby się jednak zastanowić, to zerwanie miało głę-
bokie korzenie, nawet jeśli nie chciał ich widzieć. Pomy-
ślał o wszystkim, w co Céline się angażowała: o Restau-
rants du Coeur, o wolontariacie w pogotowiu... Nie ro-
zumiał tego, tak jak i nie rozumiał, dlaczego Céline histe-
rycznie notuje w karnecie wszystkie swoje przemyślenia,
wrażenia i uwagi, żeby natychmiast to zamazać na czar-
no. A poza tym to dziecko, którego nie mogli począć,
mimo licznych konsultacji u specjalistów ginekologów i
mimo analiz dowodzących, że z punktu widzenia medy-
cyny nie było żadnych przeszkód do prokreacji. I te
wszystkie razy, kiedy zaskakiwał ją w środku nocy, gdy
stała nieruchoma przy oknie, z myślami oddalonymi od
135
ich domu o lata świetlne. Często zastanawiał się, o czym
lub o kim wówczas myślała. Dziś po południu, kiedy w
restauracji zjawił się ten dziwny typ kilka minut zaledwie
przed ich ślubem w Central Parku, Sébastien poczuł się
zagrożony. Ten człowiek miał w oczach takie samo cier-
pienie jak Céline i gdy się na nich patrzyło, było oczywi-
ste, że tajemne porozumienie przepływa między nimi
niczym iskra elektryczna. Prąd był wysokiego napięcia,
gotowy zabić jak błyskawica albo niczym defibrylator
pobudzić znieruchomiałe serce. W tamtej chwili przestra-
szył się, że zostanie upokorzony. Tego uczucia oszczę-
dzono mu podczas uroczystości, żeby skuteczniej ukrzy-
żować go później, w pokoju hotelowym.
Przez ostatnie miesiące zastanawiał się, czy Céline nie
jest chora. Rozmawiał nawet na ten temat z kolegą leka-
rzem, który podejrzewał, że Céline ma depresję.
Ale to było coś gorszego.
To był zawód miłosny.

Lotnisko Kennedy'ego
4:07

Céline czekała na samolot. W księgarni w strefie odlo-


tów kupiła „Herald Tribune”, powieść Haruki Muraka-
miego i ostatni „Paris Match” z Cecilią Sarkozy na
okładce.
W dziale „rozwój osobowości” obok półek, gdzie wyło-
żono bestsellery, kręcił się jeden ze sprzedawców, któremu
136
polecono zmienić wystawę. Zdjął piramidkę ułożoną z
egzemplarzy ostatniego dzieła Ethana Whitakera i scho-
wał książki do kartonowych pudeł, a następnie zdemon-
tował naturalnej wielkości kartonowy wizerunek psycho-
terapeuty.
Nad kasami umocowany był odbiornik telewizyjny,
nastawiony na stację NSNBC, podającą najnowsze wia-
domości. Na plazmowym ekranie widać było niewyraźną
sylwetkę jakiegoś mężczyzny, klęczącego nad zakrwa-
wionymi zwłokami. Prezenterka nocnych wiadomości
mówiła:

...czternastoletnia dziewczyna popełniła dziś samo-


bójstwo w gabinecie słynnego psychoterapeuty Et-
hana Whitakera. Człowiek, którego jeszcze dziś ra-
no „New York Times” nazywał ulubionym terapeu-
tą Ameryki, gwałtownie spadł z piedestału...

Słysząc nazwisko Ethana, Céline podniosła oczy na


ekran dokładnie w chwili, kiedy dziennikarka zamilkła
na moment i nacisnęła palcem na słuchawkę umieszczo-
ną w uchu, jakby chciała dobrze zrozumieć, co do niej
mówiono. Na ekranie pojawił się obraz parkingu w nocy,
widać było karetkę na światłach i radiowozy policyjne
oraz żółte taśmy z napisem: Do not cross.

...oto informacja z ostatniej chwili: nasi reporterzy


donoszą, że ciało Ethana Whitakera znaleziono po-
dziurawione kulami na parkingu szpitala St Jude,
do którego psychoterapeuta został przyjęty parę
137
godzin wcześniej. Zemsta, porachunki mafijne czy
jakieś inne przestępstwo? Śledztwo wszczęte przez
policję powinno dostarczyć nam więcej informacji
w najbliższych dniach. Na razie...

‒ Proszę pani!
Zaniepokojony sprzedawca wstał z krzesła: jedna z
klientek najwyraźniej zemdlała.
‒ Proszę pani? Źle się pani czuje? Proszę pani?!

Szpital St Jude
4:20

Curtis Neville zaparkował taksówkę na parkingu szpi-


tala i pchnął drzwi do „Elvis Diner”. Kiedy pracował w
nocy, często jadał w tym staromodnym fast foodzie,
urządzonym w starym metalowym wagonie kolejowym
naprzeciw wjazdu do pogotowia. O nocnej godzinie per-
sonel pielęgniarski robił sobie tutaj przerwę w dyżurze.
Curtis podszedł do lady i zamówił hamburgera, frytki
i kilka plastrów smażonego bekonu.
W głębi sali przed miseczką z sałatką i talerzem zupy
siedział na krześle wyprostowany doktor Shino Mitsuki.
Wyglądał, jakby skamieniał.
‒ Czy to miejsce jest wolne?
Azjata podniósł powoli oczy, żeby spojrzeć na stoją-
cego przed nim potężnego Murzyna, i przyzwalająco
kiwnął głową.
138
Curtis Neville postawił tacę na stoliku i usiadł na ław-
ce wyłożonej skajem. Mitsuki zauważył jego chore lewe
oko oraz litery LOVE i FATE wytatuowane na palcach.
Spojrzenia ich skrzyżowały się na chwilę.
Tej nocy Przeznaczenie i Karma jadły kolację przy
tym samym stole.

4:30

Ponura noc. Mewy latają w kółko nad ziemią i krzy-


czą.
Naprzeciw Roosevelt Island stoi stary podłużny budy-
nek: nowojorski Instytut Medycyny Sądowej.
W budynku znajdują się ogromne podziemia.
W jednym z nich, w pomieszczeniu otoczonym ścianą
z matowego szkła, panuje bardzo niska temperatura.
Oświetlone jest nieprzyjemnym światłem. W powietrzu
wisi odór szpitala, strachu i śmierci. Panuje tu atmosfera
ostatecznej samotności, ostatecznej rozpaczy.
Pośrodku stoją obok siebie dwa stalowe wózki.
Na pierwszym leży pokiereszowany mężczyzna. Jego
ciało poprzeszywane jest kulami. Nie zawsze dokonywał
w życiu słusznych wyborów, ale powinien wiedzieć, dla-
czego umarł.
Na drugim spoczywają zwłoki czternastoletniej
dziewczyny z oderwaną częścią czaszki. Twarz ma wo-
skową, siną od cyjanozy, a rysy twarzy zniekształciła
groza spowodowana gwałtowną śmiercią.
139
Wołała o pomoc, ale wołanie jej pozostało bez odpo-
wiedzi.
Ludzie ci spotkali się wcześniej tego dnia, ale nie
umieli się ze sobą porozumieć.
Ich szklane spojrzenia wydają się kontemplować za-
światy.
To nieznane, przerażające miejsce.
To miejsce, do którego wszyscy kiedyś trafimy.
Część druga

Walczyć
12.
Dzień później
Życie jest wielką niespodzianką.
Być może śmierć jest jeszcze większą?
Vladimir Nabokov

Manhattan
Dziś
7:59:58
7:59:59
8:00

Ethan zadrżał i obudził się przestraszony.


Przez chwilę macał na oślep dłonią, zanim znalazł bu-
dzik i nacisnął przycisk, przerywając coraz głośniejszy
dzwonek.
Przerażony, zdyszany, rozgorączkowany, usiadł gwał-
townie na łóżku i rozejrzał się wokół. Na pokładzie pa-
nował spokój. Piękne złotawe światło przedostawało się
przez okrągłe okna. Był u siebie, na swoim jachcie!
143
To niemożliwe. Przecież dostał trzy kule, a potem
spadł z wysokości trzydziestu metrów na parking szpital-
ny! Nie żył.
Sprawdził datę na zegarku: 31 października.
Popatrzył na łóżko obok siebie. Owinięta prześciera-
dłami młoda ruda kobieta wciąż leżała obok niego. Ta
sama porcelanowa cera, ogniste włosy, te same piegi.
Wyskoczył z łóżka. Ogarnięty paniką wbiegł po scho-
dach do salonu i wyszedł na górny pokład.
Słońce, wiatr wiejący od morza, krzyki mew, jesienny
chłód, wieżowce z granitu i szkła, zimowy ogród, obsa-
dzona drzewami promenada, ludzie uprawiający jogging,
morze, miasto, ruch...
Życie!
Serce waliło mu w piersiach. W kilka sekund panika
zmieniła się w euforię. Sen! To musiał być sen! Wszyst-
ko po prostu mu się przyśniło! Scenariusz wymyślony
przez jego umysł, fantasmagoria człowieka bardzo zmę-
czonego. Ostatnio faktycznie zbyt często mieszał alko-
hol, kokainę i antydepresanty.
Cholerny koszmar!!!
W T-shircie mokrym od potu, z suchym gardłem, z
trudem otwierając oczy, opadł na jedno z tekowych krze-
seł. Miał dreszcze i po twarzy ciekły mu łzy. Siedząc tak
na wietrze, poczuł się nadludzko szczęśliwy: oto myślał,
że nie żyje, a żył. Chora wyobraźnia umożliwiła mu
przykrą i przejmującą podróż do wnętrza samego siebie.
Zrozumienie rzeczywistości uwolniło go od życia w kłam-
stwie, strachu i pośród pozorów, których był więźniem.
144
Znów życie miało smak. Jak cudownie jest żyć, życie jest
święte, jest niezwykłym bogactwem! Nie wolno go mar-
nować. Trzeba nadać mu sens.
Zszedł na dół i wziął szybki prysznic. Myśli miał cał-
kowicie zajęte zastanawianiem się nad tym, co się stało.
Wynikało z tego, że wszystko, a więc ślub Céline, samo-
bójstwo dziewczyny, spotkanie z postaciami z bajki, jak
Przeznaczenie i Karma, a nawet to, że ktoś go w końcu
zabił, że wszystko to było wytworem jego wyobraźni.
Ale co to mogło oznaczać? Czytał Freuda. Wiedział, że
marzenia senne, pozwalając na realizację ukrytych głę-
boko w podświadomości pragnień, grają rolę klapy bez-
pieczeństwa dla równowagi psychicznej. Ale koszmar,
który przeżył, był czymś więcej niż tylko oknem uchylo-
nym na świat jego podświadomości. Jak zwykły sen
mógł być aż tak sugestywny, tak doskonale skonstruo-
wany, mieć taki oczyszczający wpływ jak wieloletnia
psychoanaliza?
Kiedy wrócił do sypialni i spojrzał na śpiącą rudowło-
są, dostał gęsiej skórki. Jeśli ta piękna nieznajoma była
tylko snem, co robiła w jego łóżku? Zaczął się nad tym
zastanawiać i doszedł do wniosku, że przyprowadził ją
po prostu do siebie poprzedniego, piątkowego wieczoru,
którego późniejszy koszmar senny musiał być remini-
scencją.
Niezupełnie jednak uspokojony zaczął się machinalnie
ubierać. Tym razem żadnego wyrafinowanego garnituru.
Po prostu dżinsy, czarny golf i stara skórzana marynarka.
Tak jak poprzednio we śnie, tak i teraz nie za bardzo
145
wiedział, jak zachować się wobec nieznajomej. Obudzić
ją? Ciekaw był, co mu powie, ale również się tego bał,
ponieważ, tak jak we śnie, kompletnie nie mógł sobie
przypomnieć, co robił w piątek wieczorem. Co takiego
zrobił, że jego umysł nie zachował najmniejszego śladu
tych wydarzeń? Bał się najgorszego, znów więc posta-
nowił nie budzić nieznajomej i zadowolił się wyjęciem z
portfela tych samych dwóch tysięcy dolarów, po czym
szybko opuścił jacht.

‒ Dzień dobry, panie Whitaker! ‒ powitał go strażnik


portowy, gdy wszedł na niewielki parking.
‒ Dzień dobry, Felipe.
‒ Co się stało z pana samochodem? Jest w strasznym
stanie.
„Z moim samochodem?”.
Znów rzeczywistość wkraczała w jego oniryczne wi-
zje. Faktycznie, wyścigowe maserati było całe pognie-
cione i odrapane tak jak w jego śnie. Przyjął cios spokoj-
nie. Czy jego koszmar okazał się proroczym snem? Nie,
nigdy w to nie wierzył. Tak jak i reszta, był reminiscen-
cją wydarzeń wieczoru. Niczym więcej. Usiadł za kie-
rownicą, przekręcił kluczyk w stacyjce i skierował się ku
wyjazdowi z parkingu.
Radio rozbrzmiewało dźwiękami gitary Jimiego Hen-
driksa. Ethan wyciągnął płytkę CD i zaczął szukać jakiejś
stacji radiowej. Po chwili usłyszał to, czego szukał:
„...tysiące kierowców taksówek rozpoczęło tego ranka
146
czterdziestoośmiogodzinny strajk na Manhattanie, żeby
zaprotestować przeciw projektowi rady miejskiej...”.
Naprawdę dziwne było wrażenie, że już to słyszał.
Jakby słuchał zdartej płyty. Z drugiej strony, od wielu dni
wszyscy gadali o tym strajku. To naturalne, że strajk zna-
lazł się w jego śnie.
Wyjechał z Financial District w kierunku Broadwayu.
Zatrzymał się na chwilę na Times Square. Ta sama grupa
podpitych studentów japońskich wyła Yatta! na środku
alei, ci sami robotnicy wymieniali szybę w wystawie
sklepu Virgin...
Wrzucił kilka monet do dystrybutora gazet i rozwinął
egzemplarz „New York Timesa”. Na pierwszej stronie
widniała jego fotografia z podpisem:

Ulubiony psychoterapeuta Ameryki

Dlaczego wcale go to nie zdziwiło? Przeczytał po-


czątkowe zdania. Okazały się takie same, jak w jego śnie.
W śnie, który najwyraźniej nie był żadnym snem. Zbyt
dużo rzeczy się zgadzało z rzeczywistością. Zbyt dużo
faktów było takich samych. To nie mógł być przypadek.
Nagle poczuł dziwny ból, jakby skurcz mięśni, w
prawej ręce. Popatrzył na nią i zamarł: na wskazującym i
środkowym palcu były blizny, poza tym czuł w nich
sztywność. Nie było żadnych wątpliwości, że te palce
zostały przyszyte! Ale kiedy? Przez kogo? Blizny były
świeże, nie mogły mieć więcej niż dwa, trzy tygodnie.
Zmroziło go okropne przeczucie. Rozsunął poły marynarki.
147
Podniósł golf. Na klatce piersiowej, dokładnie w miejscu,
gdzie trafiła go pierwsza kula, miał szew i opuchliznę,
czyli ślady niedawnej operacji. Jak to było możliwe?
Kompletnie wyprowadzony z równowagi sprawdził po
raz drugi datę, tym razem w gazecie. Tak, była sobota, 31
października 2007 roku.
Oszołomiony wsiadł do samochodu i przez kilka
chwil siedział nieruchomo, trzymając się za głowę. Co
się działo? Od przebudzenia starał się uspokoić, wma-
wiając sobie, że wszystko, co straszne, było zwykłym
snem.
Tymczasem rzeczywistość zapowiadała się dużo go-
rzej.

Może ten dzień mu się nie śnił, może po prostu prze-


żywał go drugi raz od początku?
13.
Żyć prędko
Miłość jak bumerang
wraca do mnie z przeszłości.
Kochaliśmy się jak szaleńcy,
jak wariaci.
Serge Gainsbourg

Dziś
Sobota, 31 października 2007
8:40

Siedząc za kierownicą samochodu, Ethan mknął na


południe. Teraz nie mógł już się oszukiwać. Coś zmieni-
ło naturalny porządek świata, stawiając go w wyjątkowej
sytuacji, z której tylko on zdawał sobie sprawę. Wbrew
sobie przekroczył jakąś granicę, za którą znajdował się
dziwny świat. Dlaczego zdarzyło się to właśnie jemu?
Czy to było szczęście, czy przeciwnie, sytuacja była z
góry przegrana?
149
Ironicznie pomyślał o filmie z Billem Murrayem, któ-
rego wiele lat wcześniej użył w seansie psychoterapii:
była to historia podatnego na depresję telewizyjnego pre-
zentera prognozy pogody, którego rzeczywistość okazała
się zamkniętym kołem i który musiał przeżywać bez
przerwy ten sam dzień od początku do końca. Ethan sta-
rał się przypomnieć sobie szczegóły, kiedy poczuł w kie-
szeni wibracje blackberry. To producentka z NBC de-
nerwowała się jego spóźnieniem. Odpowiedział, że jest
chory i nie może przyjść. Kobieta bezskutecznie starała
się go przekonać, żeby zmienił zdanie, ale on wyłączył
się. Miał obecnie inne priorytety.

Gdy wreszcie pozbierał się i nadal nie rozumiał nic z


tego, co się działo, postanowił nie załamywać się i dzia-
łać. Jeśli się nad tym zastanowić, gdyby okazało się, że
dzień, który się zaczyna, jest tym samym dniem, który
już przeżył, to na końcu i tak czeka go śmierć. Ktoś w
tym mieście pragnął go zabić, ale teraz Ethan miał nad
nim przewagę: wiedział o tym i nie miał najmniejszego
zamiaru dać się jeszcze raz trzykrotnie postrzelić. Ale
żeby tego uniknąć, musi zdemaskować mordercę. Czy
miał jakichś wrogów? W pamięci zaczął przeglądać listę
osób, które mógł podejrzewać o to, że chciały mu za-
szkodzić.
Jakaś kobieta? Ostatnio wraz ze wzrostem popularno-
ści wzrosła liczba jego romansów, ale zawsze stawiał
sprawę uczciwie: spotykał się wyłącznie z kobietami,
150
które nie oczekiwały stałego związku i które, tak jak on,
chciały wyłącznie mile spędzić czas: pójść do modnej
restauracji, do znanego klubu, pobawić się w zabawy dla
dorosłych, spędzić weekend na Long Island...
Następnego dnia dzwoniły albo nie, wsiadały do sa-
molotu lecącego do Mediolanu czy Londynu, nie odzy-
wały się przez kilka tygodni, a nawet miesięcy. Te ro-
manse zwykle kończyły się bez wzajemnych pretensji i
mimo że sięgał w głąb pamięcią, nie mógł sobie przypo-
mnieć niczego, co skończyłoby się konfliktem.
Inna rzecz z tak zwanymi kolegami po fachu. To pew-
ne, że gdy jak wystrzelony z procy wystartował w śro-
dowisku specjalistów od rozwoju osobistego, ci, którzy
byli mocno ustawieni na tym rynku, którzy pisali i orga-
nizowali konferencje, nie patrzyli na niego przychylnym
okiem. Pracował więcej od nich, zabierał im pacjentów i
czas na antenie. Był młodszy, bardziej sugestywny, pisał
lepsze książki, organizował ciekawsze seminaria. Przez
długi czas jeden z nich chciał go zdyskredytować, ob-
mawiając przed dziennikarzami, krytykując każdy wy-
stęp w telewizji i używając znajomości w świecie me-
diów, żeby uniemożliwić mu dostęp do najważniejszych
programów. Przez pewien czas trochę to szkodziło jego
interesom, ale się skończyło. Tak czy inaczej ten facet
był być może zawistnym idiotą, ale nie mordercą.
Inna możliwość: środowisko gry w pokera. Ale nie, to
niemożliwe. Faktycznie regularnie wygrywał duże sumy,
pozbawił kilku graczy kilkudziesięciu tysięcy euro, ale
przeważnie byli to ludzie przynajmniej tak bogaci jak on
151
i zawsze partie organizowane były w sposób uczciwy.
Własne karciane długi regulował sumiennie, wpadka
nastąpiła dopiero ostatnio z klanem Giardinich. Z nimi
faktycznie się zagalopował. Mogli go nastraszyć, o czym
świadczyła boląca ręka, ale nie mieli żadnego interesu,
żeby go zabić, jeśli chcieli odzyskać swoje pieniądze.
Pozostawał ostatni wiarygodny trop: jakiś pacjent z
dawnych lat, który chciał się zemścić. To nie było nie-
możliwe. Jeśli waszą pracą jest leczenie osób czujących
się źle fizycznie i psychicznie, nie należy się dziwić, gdy
otrzyma się list z pogróżkami od jakichś typów, którzy
oskarżają was o to, że zmarnowaliście im życie. Ethan
dostawał czasem takie listy, przeważnie po występach w
telewizji, ale dotąd pogróżki nigdy nie zostały wprowa-
dzone w życie, a przede wszystkim nigdy nie były to
pogróżki uzasadnione. Książki, seminaria itd. to był biz-
nes, ale konsultacje miały oddzielny status. Nie lubił
igrać z ludzkim cierpieniem. Do tej pory zawsze starał
się jak najuczciwiej wykonywać swój zawód.
Niemniej ten trop należałoby przeanalizować głębiej.
Z tym, że aby to uczynić, musiałby zacząć przeglądać
dokumentację, co zajęłoby mu dużo czasu. A czasu naj-
wyraźniej miał coraz mniej.
Zwolnił i wjechał w ulicę między Chinatown i Wall
Street.
Musiał więc działać inaczej. Z wszystkich osób, które
spotkał podczas swego „pierwszego dnia”, dwie najwy-
raźniej wiedziały o nim rzeczy, których on sam nie był
świadom. Dwie osoby nie były zaskoczone jego widokiem:
152
Curtis Neville i Shino Mitsuki. Nie wiedział, jak skontak-
tować się z szoferem taksówki, ale znał adres szpitala, w
którym pracował tajemniczy Azjata.
Włączył kierunkowskaz i wjechał na drogę prowadzą-
cą do podziemnego parkingu szpitala St Jude.

Hotel Sofitel, Czterdziesta Czwarta Ulica


8:45

Céline cicho zamknęła za sobą drzwi sypialni. Apar-


tament okazał się wspaniały, ale ona była zbyt zdener-
wowana, żeby w pełni z niego skorzystać. Od czwartej
rano przewracała się w łóżku z boku na bok i nie mogła
zasnąć. Ślub miał się odbyć za kilka godzin i myśl o nim
niepokoiła ją. Z lekka oszołomiona zaczęła błądzić po
labiryncie korytarzy w poszukiwaniu windy.
‒ Hi, How are you going today?* ‒ rzucił w jej kie-
runku jakiś żwawy starszy pan, dźwigający na ramieniu
torbę z kompletem kijów do golfa.
Céline uśmiechnęła się swoim „minimalnym” uśmie-
chem. Na nic więcej nie było jej stać dzisiejszego ranka.
‒ You go downstairs, right?** ‒ spytał mężczyzna,
naciskając na guzik parteru.
* Jak się pani ma?
** Zjeżdża pani na dół, prawda?
Skinęła głową, zastanawiając się, gdzie na Manhatta-
nie człowiek ten zamierza grać w golfa. Może urządzili

153
jakiś teren w Central Parku? W końcu w Nowym Jorku
wszystko jest możliwe.
W lusterku w windzie zobaczyła swoje odbicie. Wy-
glądała strasznie. Miała zmęczoną twarz i sińce pod
oczami. Poprawiła włosy i kołnierzyk od koszuli, spró-
bowała się uśmiechnąć. Nic z tego. To miał być najpięk-
niejszy dzień jej życia, a tymczasem chciało jej się pła-
kać.
Drzwi windy otworzyły się na wielki hol z marmuro-
wą podłogą i ścianami wyłożonymi drewnem tekowym.
Wokół płonącego kominka rozstawiono fotele ze skóry i
materiału, którym łagodne światło ognia nadały jakby
patyny lat. Céline minęła recepcję i weszła do restauracji.
Postanowiła zjeść śniadanie.
Restauracja, zaciszna i elegancka, nosiła ładną nazwę
Gaby, od imienia francuskiej modelki, która zrobiła ka-
rierę w Nowym Jorku w latach dwudziestych. Francuski
nastrój i wystrój w stylu art déco przywodził na myśl
„szalone lata”, epokę Coco Chanel, Igora Strawińskiego,
Jeana Cocteau...
Młoda kobieta poprosiła o stolik w głębi sali. Potrze-
bowała samotności, żeby w spokoju zebrać myśli. Nie
czekała długo na zamówioną herbatę, którą przyniesiono
jej z koszyczkiem bułeczek i rogalików oraz z poranną
gazetą.
Zdawała sobie teraz sprawę, że pomysł wzięcia ślubu
w Nowym Jorku był igraniem z ogniem. Za każdym ra-
zem, gdy tutaj przyjeżdżała, wracało jak bumerang przy-
kre wspomnienie historii z Ethanem. Myślała, że wyleczyła
154
się z tej miłości, ale tak się nie stało. „Z czasem wszystko
mija” ‒ obiecywała piosenka. Ale ona nie zapomniała ani
twarzy Ethana, ani jego głosu. Przez ostatnie pięć lat z
daleka obserwowała jego karierę. Dzięki Internetowi
mogła zamówić jego pierwsze książki i obejrzeć progra-
my telewizyjne, w których brał udział. Znany człowiek,
którym stał się Ethan, nie miał nic wspólnego z młodym
zakochanym w niej mężczyzną, jakim był wtedy, ale
podejrzewała, że obraz człowieka sukcesu kryje istotę
rozczarowaną i nieszczęśliwą. Przyjemność sprawiała jej
myśl, że czasem, w ciągu dnia, Ethan ją wspomina. Po
zerwaniu przeszła przez wszystkie fazy: nadzieję, żal,
nienawiść, obojętność, zapomnienie i wygaśnięcie uczu-
cia. Mimo świadomości, iż jest to reakcja patologiczna,
bliska erotomanii, nie mogła pozbyć się iluzji, przecież
absurdalnej, że Ethan wciąż ją kocha. Ale to było silniej-
sze od niej. Rodzaj cierpienia, które przechowywała na
dnie serca i z którego nie była pewna, czy pragnie się
wyleczyć. Przy Sébastienie, wśród jego przyjaciół i kole-
gów znalazła równowagę, której bardzo potrzebowała.
Zbudowała sobie życie, które ją uspokoiło i w którym
czuła się bezpiecznie, gdzie miała swoje miejsce, była
pożyteczna. Życie, w którym miała nadzieję wiele zdzia-
łać. Kiedy Sébastien poprosił ją o rękę, zgodziła się, bo
pomyślała, że będzie mogła wreszcie definitywnie ze-
rwać z przeszłością. Im bardziej jednak zbliżał się decy-
dujący moment, tym bardziej wątpiła w szczerość swojej
decyzji.
Pogrzebała w torebce i wyciągnęła pergaminową kopertę
155
ze wstążeczką; było to zawiadomienie o ślubie, które
zamierzała wysłać Ethanowi, ale się jeszcze wahała.
„I na co ci to? Chcesz się przed nim poniżyć? Zdra-
dzić tych, których kochasz? W co ty się bawisz, idiot-
ko?”.
Przypomniała sobie fascynujący film Truffauta Kobie-
ta z sąsiedztwa. Depardieu i Fanny Ardant grali tam parę,
którą łączyła miłość grzeszna, chaotyczna i destrukcyjna.
Film kończył się dramatem: ona zabijała ich oboje kulą z
rewolweru. Oto do czego prowadziła egzaltacja, nigdy
niewygasła namiętność i zbyt wielki entuzjazm serca.
Niezdecydowana odłożyła kopertę na stół.
W momentach niepewności bardziej zdawała się na
intuicję niż na rozum. W chaosie codziennej egzystencji
lubiła myśleć, że życie czasem samo nami kieruje. „Bab-
skie gadanie” ‒ mówili niektórzy. Może, ale świat był tak
bardzo kierowany rozumem, ludzie starali się tak nad
wszystkim panować, że trochę czarów mogło go tylko
poprawić.
Wypiła łyk herbaty i popatrzyła przez szybę na prze-
chodniów kroczących zdecydowanie po ulicach jesienne-
go Nowego Jorku. Potem spojrzała na gazetę, którą przy-
niósł jej kelner. Rozłożyła ją prawie machinalnie. Na
pierwszej stronie zobaczyła zdjęcie mężczyzny, który stał
przed Mostem Brooklyńskim, podpisane zwracającym
uwagę zdaniem:

Ulubiony psychoterapeuta Ameryki

156
Szpital St Jude
9:01

Winda zawiozła Ethana z podziemnego parkingu pro-


sto pod wejście do szpitala. Był to ultranowoczesny
ośrodek, czynny od kilku miesięcy, który wywołał dys-
kusję na temat współzawodnictwa różnych frakcji poli-
tycznych i polemiki co do finansujących go źródeł. Ethan
od razu poznał miejsce, gdzie zemdlał, tej „pierwszej”
soboty, 31 października, padając na podłogę w garniturze
splamionym krwią, z pokiereszowaną twarzą i z prawą
ręką bez dwóch palców.
Niepewnym krokiem podszedł do recepcji.
„Oby tylko nie okazało się, że ten lekarz istnieje tylko
w moim śnie!”.
‒ W czym mogę panu pomóc? ‒ usłyszał głos wyso-
kiej brunetki uczesanej „na lwicę”, jakby prosto z lat
osiemdziesiątych.
‒ Szukam doktora Mitsuki ‒ powiedział.
‒ Pana nazwisko? ‒ spytała kobieta, spoglądając na
plan dyżurów.
Ale zanim Ethan zdążył odpowiedzieć, nieostrożnie
dodała:
‒ Pan Chenowith, prawda? Przychodzi pan w spra-
wie komputerów...
‒ Eh... tak ‒ wydusił Ethan. ‒ Jestem trochę wcze-
śniej.
‒ Doktor czeka na pana w swoim gabinecie. Siódme
piętro, sala siedemset siedem.
157
Uśmiechnęła się i otworzyła przed nim drzwi z plek-
siglasu, zamykające dostęp na wyższe piętra.
Czasem sprawy okazują się łatwiejsze, aniżeli czło-
wiek się spodziewa...

Hotel Sofitel
9:05

Sébastien wyszedł spod prysznica i owinął się ręczni-


kiem, podśpiewując:

Ruda Zora, ruda Zora,


Łóżko twoje z mchu zrobione
Śpisz pod gołym niebem*.
* Piosenka z niemiecko-szwajcarsko-jugosłowiańskiego serialu TV Die
Rote Zora Und Ihre Bande (1979).

Oto zaczynał się wielki dzień! Za kilka godzin będzie


żonaty. Wciągnął płócienne spodnie, włożył koszulę i
dopasowaną marynarkę z weluru. Céline jadła śniadanie
sama zamiast wylegiwać się z nim w łóżku. Pewnie była
zdenerwowana.
Przez chwilę przyglądał się miastu, które miał u stóp:
wieżowce ze stali i szkła błyszczały w słońcu, na ulicach
panował ruch, do jego uszu dochodził ten tak charaktery-
styczny dla Manhattanu hałas. To robiło wrażenie, ale nie
na nim, nie dzisiaj. Na początku był przeciwny pomysłowi
158
Céline, gdy powiedziała, że chce wziąć ślub w Nowym
Jorku. Wolałby wspaniałe święto pod Tuluzą, tam gdzie
jego rodzice mieli dom. Wielu jego kolegów szefów
kuchni, przeklinając ograniczające swobodę działalności
gospodarczej lokalne układy, wyniosło się z Francji i
otworzyło restauracje w Londynie, Nowym Jorku i To-
kio.
To nie leżało w jego zamiarach. Kochał Francję, lubił
swoje życie: wstawał wcześnie, wypijał kawę, przegląda-
jąc „Le Parisien”, zaopatrywał się w Rungis*, wybierał
naprawdę najlepsze produkty do swojej restauracji... Czuł
wzruszenie, kiedy widział, że jego klienci są zadowole-
ni...
* Miejscowość pod Paryżem, gdzie sprzedaje się żywność po cenach
hurtowych.
Lubił chodzić z kolegami na mecze PSG na Stade
Français, chętnie pomagał starzejącym się rodzicom...
Ale żeby zrobić przyjemność Céline, był gotów na
wiele poświęceń. Poznał ją trzy lata wcześniej, w parku
Montsouris. Biegał, a ona przyszła tam ze swoją klasą na
zajęcia pozaszkolne. Kilka minut się przyglądał i jej urok
od razu zrobił na nim wrażenie. Wszystko w niej było
delikatne i serdeczne zarazem: śmiech, energiczny spo-
sób bycia, stosunek do dzieci. Dobrze wiedział, co zro-
bić, żeby się jej spodobać. Umiał być cierpliwy, dawał jej
poczucie bezpieczeństwa. Jedynym ciemnym punktem
ich związku było to, że jakoś nie udało im się do tej pory
począć dziecka.
Sébastien wyszedł z pokoju i nacisnął guzik, żeby
przywołać windę.
159
‒ How are you today?* ‒ rzuciła do niego mała
okrągła kobieta ubrana w kanarkowożółty kostium. Stała
pod windą z trzema pieskami chihuahua o krótkiej sier-
ści, które woziła w wózku dziecięcym.
‒ How are you today? ‒ odpowiedział jej Sébastien
ze swym lekkim południowym akcentem.
Weszli do windy.
‒ Don't be afraid, mamma loves you ** ‒ zapewniła
kobieta pieski, kiedy winda zaczęła zjeżdżać w dół.
* Jak się pan ma?
** Nie bójcie się, mamusia was bardzo kocha!
Sébastien, stojąc przed lustrem, nagle poczuł się
dziwnie.
Zaczęło mu się kręcić w głowie i lekko go zemdliło.
Przez ułamek sekundy coś wyłoniło się z zakamarków
pamięci i miał nieprzyjemne wrażenie, że ten moment już
przeżył. Nie wiedział kiedy, ale jakby już tę kobietę wi-
dział przedtem: te jaskrawe ubrania, nosowy głos, pieski
ubrane tak jak ludzie. Skąd nagle to nieprzyjemne uczu-
cie déjà vu?
Gdy tylko drzwi windy rozsunęły się, pobiegł do toa-
lety i przemył twarz wodą.
Wrażenie było ulotne, minęło, ale nie znikło.
„Otwórz oczy!”.
Czuł się wstrząśnięty, jakby ktoś włamał się do jego
mózgu.
„Spójrz prawdzie w oczy!”.
Wmawiał sobie, że ma nieskomplikowane życie, pod-
czas gdy to nie była prawda. Udawał, że z Céline
wszystko układa się jak najlepiej, ale to było kłamstwo.
160
Zdarzały się między nimi niedomówienia, często wkra-
czali w strefę cienia, niektórych pytań nigdy jej nie zadał
ze strachu przed odpowiedzią.
„Jeśli nic nie zrobisz, stracisz ją”.
W tej chwili jasno zdawał sobie z tego sprawę.
Starał się uspokoić, wydawało mu się, że ślub wszyst-
ko rozwiąże i że życie nabierze wówczas własnego ryt-
mu. Pragnął miłości rozsądnej, równowagi. Jego praw-
dziwym celem było założenie rodziny, gdyż dzieci były
naturalnym przedłużeniem życia w parze. Dla Céline
celem było przede wszystkim życie w parze, kropka.
Pragnęła szalonej miłości, egzaltacji. Miłosna euforia
była jednak narkotykiem, którym nie dysponował.
Coraz częściej Céline mu się wymykała, uciekała w
milczenie, była nieobecna duchem, zatopiona w marze-
niach. W takich chwilach zdarzało mu się myśleć, że
pewnie ma jakiegoś przeciwnika, niewidzialnego męż-
czyznę czającego się w kącie przeszłości, na której temat
nie zadał jej nigdy ani jednego pytania.
„Może nadszedł czas, żebym to zrobił?”.
Wytarł sobie twarz, popatrzył w lustro. Wydało mu
się, że w dziesięć minut postarzał się o dziesięć lat. Wy-
szedł z toalety i skierował się do restauracji. Poszukał
wzrokiem Céline. Minęło kilka chwil, zanim ją zauważył
przy dalekim stoliku stojącym za jakąś wielką rośliną.
‒ Jak tam? ‒ spytał, siadając naprzeciw niej.
‒ Dobrze spałeś?
Kiwnął głową i rozwinął swoją serwetkę. Chwilę jesz-
cze się wahał, po czym rzucił:
161
‒ Myślę, że powinniśmy porozmawiać.
Céline zmarszczyła brwi. Zaniepokojona jego poważ-
nym tonem popatrzyła na niego uważnie.
Zaczął niepewnie:
‒ No, wydaje mi się, że powinniśmy ustalić pewne
rzeczy przed ślubem... Nigdy cię o to nie pytałem, ale
chciałbym wiedzieć, czy...
Zamilkł, czując się głupio.
Céline siedziała, podpierając dłonią podbródek. Mil-
czała.
‒ ...chciałem wiedzieć, czy w twoich myślach... czy
jest jakiś inny mężczyzna w twoich myślach i sercu...
Zapadła cisza. Sébastien wciąż jeszcze miał nikłą na-
dzieję, że Céline roześmieje się i zapewni go, że gada
głupstwa, że jest tylko on, nikt więcej...
Zamiast tego usłyszał:
‒ Tak, to prawda. Jest ktoś inny.
‒ Och! Kto?
Céline spuściła oczy i pchnęła ku niemu gazetę leżącą
na stoliku.
‒ On.

Szpital St Jude
9:11

Ethan zapukał raz i drugi, a ponieważ nie było odpo-


wiedzi, pchnął drzwi.
Gabinet doktora Shino Mitsukiego był niewielkim,
162
prawie pustym pomieszczeniem, z którego przez okno
można było zauważyć rzekę. Ściany pokoju były białe
jak kreda i wyglądałyby zbyt surowo, gdyby nie ustawio-
ny wzdłuż nich bambusowy parawan w cieplejszych
barwach. Na biurku stał miniaturowy japoński klon, z
którego zwisały pędy, wychodząc poza doniczkę, co
sprawiało wrażenie, że ziemia jakby wciąga drzewko.
Ethan powiesił marynarkę na oparciu spartańskiego
krzesła i pozwolił sobie usiąść w oczekiwaniu na lekarza.
Obok komputera stał czajniczek z jeszcze ciepłą herbatą.
‒ Proszę sobie nalać filiżankę ‒ usłyszał głos.
Odwrócił się. Shino Mitsuki stał w drzwiach i nie wy-
dawał się wcale zaskoczony jego obecnością. Ethan po-
znał człowieka, który go operował: niskiego Azjatę,
szczupłego, wysportowanego, o nieruchomej twarzy,
ciemnych, krótko ostrzyżonych włosach i właściwie bez
określonego wieku.
Ethan zerwał się z krzesła.
‒ To pana dzieło?! ‒ krzyknął oskarżycielskim to-
nem, machając przed twarzą lekarza dłonią z przyszyty-
mi palcami.
‒ Być może... ‒ odrzekł ostrożnie lekarz. ‒ W każ-
dym razie to dobra robota.
‒ Przeżywam drugi raz ten sam dzień! ‒ krzyknął Et-
han. ‒ Jestem pewien, że pan to wie.
‒ Nic nie wiem ‒ rzucił lekarz spokojnie.
‒ Nie powinienem być tutaj! Powinienem nie żyć!
Dostałem kulę w głowę!
163
Shino podniósł czajniczek z herbatą i nalał parującego
płynu do dwóch małych kubeczków bez uszu.
‒ Kto wie? Może w pewnym sensie jest pan nieży-
wy?
‒ Co za głupoty! Albo jest się martwym, albo nie!
Shino zastanowił się chwilę.
‒ Czy stawia pan tarota?
‒ Wolę poker.
‒ W talii tarota jest pewna szczególna karta, nosi ona
numer trzynasty i oznacza „arkana bez nazwy”, wszyscy
nazywają ją „Śmierć”. Sugeruje ona zakończenie pewnej
fazy, powrót do początków, co nie oznacza końca, lecz
odrodzenie.
‒ Co pan chce mi powiedzieć? ‒ zniecierpliwił się
Ethan.
‒ Staram się panu wytłumaczyć, że czasem koniecz-
ne jest przewrócenie strony, żeby na następnej mógł po-
wstać jakiś nowy wpis.
‒ Czy pan zawsze prawi takie komunały?
‒ Śmierć jest największym nauczycielem ‒ rzekł
Shino zupełnie niezbity z tropu.
‒ Największym nauczycielem?
‒ Żyjemy tak, jakbyśmy nigdy nie mieli umrzeć ‒
stwierdził lekarz. ‒ A żeby uczynić swoje życie sensow-
nym, należałoby cały czas pamiętać, czym nieodwołalnie
się ono kończy.
‒ Panie Mitsuki, tak to ja mówię do wszystkich mo-
ich pacjentów. Przede wszystkim każę im skupić się na
tym, co najważniejsze, żyć według prawdziwych warto-
ści, uporządkować życie, aby nie czuć goryczy w mo-
mencie
164
odejścia. To jest tekst, którym zarabiam na życie. Znam
go na pamięć.
‒ Nie wystarczy go znać ‒ Azjata wstał. ‒ Należy go
zastosować w praktyce.
Ethan potrząsnął głową i podniósł się z krzesła. Sfru-
strowany stanął przy oknie. Bolała go głowa i miał
dreszcze.
Cudowna ulga, którą poczuł, uświadamiając sobie, że
jeszcze żyje, znikła, ponieważ nie rozumiał, co się dzieje,
i czuł, że nad niczym nie panuje. Przychodząc tutaj, miał
nadzieję uzyskać odpowiedź, ale ten lekarz najwyraźniej
nie zamierzał mu nic wyjaśnić.
„Chyba że...”.
Ethan gwałtownie odwrócił się i popatrzył na Shino
Mitsukiego. Trząsł się ze złości. Chwycił lekarza za far-
tuch i przycisnął go do szyby okiennej.
‒ Dość już tego buddyzmu z supermarketu! ‒ wrza-
snął.
‒ Jest w panu za dużo złości ‒ powiedział Mitsuki z
wyrzutem, nie starając się wcale uwolnić z uścisku.
‒ Czy wyjaśni mi pan wreszcie, co się dzieje?! ‒ ryk-
nął Ethan, potrząsając lekarzem.
‒ Nie wiem. Czasem śmierć jest tylko granicą do
przejścia. Granicą między końcem jednego życia a po-
czątkiem drugiego.
‒ Jakiego drugiego?! ‒ Ethan jeszcze mocniej zaci-
snął dłonie na fartuchu wokół szyi lekarza. ‒ Mówię pa-
nu, że przeżywam ten sam dzień! Mówię panu, że nie
żyję!
‒ No i co z tego? Myśli pan, że cierpienie kończy się
165
po śmierci? ‒ wydusił z siebie Azjata, prawie pozbawio-
ny przez uścisk Ethana tchu. ‒ Przykro mi, to nie jest
takie proste. Wszystko, co pan posiał, prędzej czy później
pan zbierze, taka jest reguła.
‒ Wciąż ta pańska kretyńska karma! Ale mnie ktoś
chciał zabić i pan musi mi pomóc go znaleźć.
‒ To pan zaraz zabije mnie! ‒ ledwo wydusił z siebie
lekarz.
Ethan zacisnął ręce na jego szyi.
‒ No i co z tego? Podobno jest pan przygotowany na
śmierć! Podobno pan to lubi! Sam pan mówił, że śmierć
to „największy nauczyciel”! Zapamiętałem pana lekcję! ‒
krzyknął i nagle zwolnił uścisk.
Boże, co on wyrabia?! Obaj mężczyźni przez chwilę
milczeli. Shino starał się złapać oddech i poprawić koł-
nierz fartucha, Ethan zaś zapatrzył się na Most Brooklyń-
ski, wiszący nad rzeką w pomarańczowych promieniach
jesiennego słońca.
Czuł się zażenowany. Wziął z krzesła swoją marynar-
kę i ruszył ku drzwiom.
Najwidoczniej wszystkie odpowiedzi musi znaleźć
sam.
Ale nagle, gdy już stracił nadzieję na pomoc ze strony
Shino Mitsukiego, ten odezwał się tajemniczo:
‒ Myślę, że ten dzień, który jakoby przeżywa pan na
nowo... jest wspaniałą okazją, żeby przeanalizować
wszystkie pańskie złe decyzje. ‒ Przerwał na chwilę, po
czym podjął urwany wątek: ‒ Zamiast szukać hipote-
tycznego mordercy, niech pan wykorzysta szansę, która
panu wpada w ręce! Niech pan uświadomi sobie popeł-
nione błędy i stara się ich nie powtórzyć!
166
Ethan zastanowił się. Prawie już przekroczył próg,
gdy lekarz zawołał:
‒ Wie pan co? Według mnie śmierć to najlepsze, co
pana spotkało od dawna...

Restauracja hotelu Sofitel


9:21

Sébastien przeczytał artykuł o Ethanie i złożył gazetę.


W jego oczach pojawił się błysk, który zgasł na brze-
gu rzęs. Popatrzył na Céline i z trudnością się odezwał:
‒ Was dwoje... Kiedy to się stało?
‒ Spotkałam go w Paryżu sześć lat temu.
‒ Jak długo to trwało?
‒ Około roku.
Odwrócił oczy. Ponieważ milczał, Céline powiedzia-
ła:
‒ Odkąd pamiętam, zawsze miałam nadzieję, że któ-
regoś dnia spotkam kogoś... kogoś..
Sébastien wzruszył ramionami.
‒ Kogoś?
‒ Kogoś podobnego do mnie, kogoś, kto mnie zro-
zumie. Kogoś, przy kim nigdy nie czułabym się samotna.
‒ I co?
‒ To on mnie znalazł.
14.
Czekałam tylko na ciebie
Tak to jest z dziewczynami. Gdy tylko robią
coś z wdziękiem, to choćby były wątpliwej
urody albo niespełna rozumu, można dla
nich stracić głowę i zanim się człowiek
połapie, już wpadł. Chryste. Tak potrafią
cię omotać. Wcale się nie wygłupiam.
J. D. Salinger, Buszujący w zbożu

Paryż ‒ lotnisko Charles'a de Gaulle'a


Sześć lat wcześniej
Poniedziałek, 10 września 2001
7:00

Terminal odlotów.
Rozparty w fotelu, z nogami skrzyżowanymi na swo-
jej torbie podróżnej, Ethan czeka na samolot, którym ma
wrócić do Ameryki. Szykuje mu się długi dzień: samolot
jest spóźniony i wystartuje dopiero o 10:30. Potem między-
lądowanie w Dublinie. Do Nowego Jorku dotrą o 18:20.
168
Będzie to podróż bardzo męcząca, cena za niedrogi bilet
znaleziony w Internecie. Jedyny bilet, na jaki było go
stać.
Gdyż we wrześniu 2001 roku Ethan jest jeszcze ano-
nimowym psychoterapeutą, który ledwo wiąże koniec z
końcem. Właśnie spędził w Paryżu tydzień pierwszych
prawdziwych wakacji w swoim życiu, poświęcając go na
odkrycie muzeów i dzielnic, o których od dawna marzył,
a były to: Luwr, muzea Orsay i Oranżeria, Wyspa Świę-
tego Ludwika, Montmartre...
Podnosi się z fotela, przeciąga i patrzy na swoje odbi-
cie w wystawie sklepu bezcłowego. Ma na sobie wytarte
dżinsy, zniszczoną skórzaną kurtkę i kowbojskie buty.
Wygląda trochę jak frajer, nawet jeśli jest to strój wa-
kacyjny. Co mi przyszło do głowy, żeby tak się wystroić?
‒ zastanawia się, ponieważ od lat bez przerwy wypiera
się swego skromnego pochodzenia.
W Stanach Zjednoczonych kończą się właśnie lata
Clintonów. Ethan nieraz widział ludzi w jego wieku, któ-
rzy stawali się nagle milionerami, zakładając start-upy.
On nie miał żadnego wyczucia. Nie umiał uchwycić w
locie okazji podsuwanych przez nowy system ekono-
miczny. Ale wierzy, że jeszcze mu się uda, gdyż mimo
skromnych dochodów gabinet, który otworzył w Harle-
mie, zaczyna powoli cieszyć się lokalną popularnością.
Robi kilka kroków po wielkiej sali. Coś wisi w powie-
trzu, może zapach końca pewnej epoki... Ethan niewy-
raźnie czuje, że zaczyna się nowa era, niewątpliwie groź
niejsza niż czasy obecne, i że ta nowa era czeka tylko na
jakieś kluczowe wydarzenie, żeby się rozpocząć.
169
Przeczuwa również, że pierwsze lata nowego stulecia
będą ,jego” i wreszcie odniesie sukces. Nie wie jeszcze
jak ani dzięki komu, ale wie, że nie przegapi swojej szan-
sy. Aby dodać sobie animuszu przed ciężkim dniem, de-
cyduje się na zjedzenie śniadania w jednej z kafejek ter-
minalu.
Siada przy barze, zamawia bułeczkę z czekoladą i ka-
wę z mlekiem. Podnosząc filiżankę do ust, rozgląda się
po sali marzącym wzrokiem. Przez moment jego oczy
zatrzymują się na młodej stewardesie, która siedzi przy
stoliku pod oknem wychodzącym na pasy startowe. Ele-
gancka, nieobecna, zagłębiona w lekturze.
Na początku wzrok Ethana jest prawie obojętny ‒ woli
patrzeć na ładne kobiety niż na startujące czy lądujące
samoloty ‒ ale potem zatrzymuje się dłużej na młodej
stewardesie. Pierwsze promienie słoneczne końca lata
pieszczotliwie przebiegają po nieruchomej sylwetce,
zmieniając ją w obraz Vermeera, przynajmniej do chwili,
w której bohaterka obrazu porusza się i spogląda na Et-
hana. Ethan odczuwa wówczas gwałtowny, intensywny
ból. Jest speszony. Kobieta ma twarz anioła i nieziemskie
spojrzenie. Ethan czuje tę samą ekscytację, to samo zde-
nerwowanie, co dziewięć lat temu na Times Square, kie-
dy opuścił Jimmy'ego i Marisę. Wie, kiedy przeżywa
kluczowy moment, a to jest właśnie jeden z takich mo-
mentów.
Pchany przez niepojętą siłę zsuwa się ze stołka barowe-
go i idzie w kierunku stolika, przy którym siedzi kobieta.
Jest tam, jedyna na świecie, kilka kroków od niego. Za
170
niecałe dziesięć sekund będzie musiał się do niej ode-
zwać. Ale jak odezwać się do takiej kobiety?
„Dziewięć sekund”.
Jego nowojorskie podboje to przeważnie łatwe dziew-
czyny z New Jersey, które podrywa w dyskotekach w
sobotnie wieczory.
„Osiem sekund”.
Mruży oczy, żeby odszyfrować tytuł czytanej przez
nią książki. Nieznośna lekkość bytu Milana Kundery.
„Siedem sekund”.
Nigdy nie czytał nic Kundery. W marnej dzielnicy na
południu Bostonu, gdzie się wychował, Kundery nie czy-
tano. Nie czytano go również na budowach, gdzie pra-
cował. Kulturą zainteresował się późno i ma jeszcze bra-
ki w wykształceniu.
„Sześć sekund”.
Po tych wszystkich wysiłkach, które zrobił, żeby stać
się innym człowiekiem, znów ma wrażenie, że na czole
ma wypisane skromne pochodzenie i że zaraz znów za to
zapłaci.
„Pięć sekund”.
Nie panuje już nad niczym. Niech się dzieje, co chce.
„Cztery sekundy”.
Wciąż nie wie, jak ją zaczepić. Dostanie za swoje, to
pewne. Może nawet oberwie po twarzy? Ale nie ma in-
nego wyboru, jak iść na całość.
„Trzy sekundy”.
To dziwne, nic się jeszcze nie wydarzyło, a on już się
boi, że ją straci.
171
„Dwie sekundy”.
A więc tak wygląda miłość od pierwszego wejrzenia?
Kilka tygodni temu jeden z pacjentów zwierzył mu się z
rozpaczy, w jakiej się pogrążył, zakochując się w młod-
szej od siebie kobiecie. Była to miłość bez wzajemności,
która spowodowała w jego życiu kompletny zamęt. Et-
han wysłuchał tego człowieka bardzo uważnie, cały czas
będąc przekonany, że jego na pewno nic takiego głupiego
nigdy nie spotka.
„Jedna sekunda”.
Nie może odżałować, że jest ubrany byle jak, że ma
zbyt długie włosy, trzydniowy zarost. Otwiera usta. Wie,
że numer playboya tu nie przejdzie i że tylko się ośmie-
szy.
„Powiedz jej prawdę. Jeśli to jest ona ‒ zrozumie”.
‒ Czy wierzy pani w wielką miłość? ‒ pyta Ethan,
siadając naprzeciw niej.
Céline patrzy ostrożnie, ale z zaciekawieniem na tego
dziwaka, który bez zaproszenia usiadł przy jej stoliku.
Przeważnie od razu spławia podrywaczy, którzy ją za-
czepiają, żeby zrealizować kaprys „romansu ze stewarde-
są”. Ale z tego mężczyzny emanuje dziwna powaga.
‒ Czy wierzy pani w wielką miłość?
‒ Nie ‒ mówi Céline, ściągając usta.
‒ Ja również jeszcze trzy minuty temu w to nie wie-
rzyłem ‒ przytakuje jej Ethan.
Céline podnosi filiżankę do ust. Milczy. Nie chce stra-
cić swojej przewagi nad nim, ale pragnie, aby mówił da-
lej.
172
‒ Jeszcze trzy minuty temu nie wierzyłem ani w ist-
nienie bratniej duszy, ani w odnalezienie swojej drugiej
połowy...
‒ Czy jest pan Amerykaninem?
‒ Nie, jestem nowojorczykiem.
Céline się uśmiecha.
‒ Pracuję na linii Paryż-Nowy Jork, wylatuję o 8:30
‒ mówi.

‒ Céline!
Céline odwraca głowę. W drzwiach kafejki stoją dwie
stewardesy Air France, które machają do niej, po czym
wskazują palcami na ścienny zegar.
‒ Idę! ‒ odpowiada im Céline z uśmiechem.
Zamyka książkę, wyjmuje drobne, żeby zapłacić, i
wdzięcznie podnosi się z krzesła.
‒ Muszę już iść!
‒ Zjedzmy razem kolację w Nowym Jorku! ‒ prosi
Ethan, odprowadzając ją do wyjścia.
‒ To niemożliwe! Nawet się nie znamy.
‒ To będzie okazja...
Céline podchodzi do koleżanek, zostawiając Ethana
kilka metrów z tyłu, ale on nie rezygnuje.
‒ Niech się pani zgodzi, kolacja do niczego nie zo-
bowiązuje!
Céline udaje, że nie słyszy.
‒ Ja nie mam nic przeciwko temu ‒ rzuca do niego
jej koleżanka, drobna żywa brunetka. ‒ Nazywam się
Zoé.
173
Ethan uśmiecha się do Zoé, wyprzedza dziewczyny i
zachodzi Céline drogę.
‒ A jeśli to ja jestem mężczyzną pani życia?
Trójka dziewcząt chichocze, podśmiewając się miło z
tego zabawnego faceta.
‒ Niech mi pani da szansę ‒ prosi Ethan. ‒ Jedno
spotkanie!
‒ Jeśli to pan byłby mężczyzną mego życia, zacho-
wałby się pan inaczej...
‒ A jak?
‒ Jeśli to pan byłby mężczyzną mego życia, wie-
działby pan, czym mnie zaskoczyć i jak wzruszyć. A pan
po prostu mnie śmieszy.
‒ Śmiech to dobry początek, prawda?
‒ Prawda ‒ zgadza się Zoé. ‒ No, Céline, daj mu
szansę.
Cała trójka wchodzi do przejścia zarezerwowanego
dla personelu, zostawiając Ethana za sobą.
‒ Bye! ‒ rzucają mu chórem i wybuchając śmiechem,
znikają.

„Jeśli byłby pan mężczyzną mego życia, wiedziałby


pan, czym mnie zaskoczyć i jak wzruszyć!”.
Ethan stoi nieruchomo. Nie stracił pewności siebie,
ale stracił wszystko inne. Nie przedstawił się ani nie po-
wiedział jej, czym się zajmuje zawodowo. W ogóle nie
zdołał zaciekawić jej na tyle, żeby chciała się spotkać.
Wypadł na sympatycznego głuptaka, poczciwego durnia.
174
Zresztą słusznie, jest takim miłym nieudacznikiem, który
chciałby grać mecze na głównym korcie, ale któremu
daleko do formy mistrza.
Zrezygnowany siada gdzie bądź, zamyka oczy i przez
dłuższy czas siedzi nieruchomo.
Kiedy przytomnieje, jest 8:30. Przez okno widzi, jak
startuje samolot Air France, który unosi jego ukochaną w
kierunku Manhattanu.
„No i co teraz zrobisz?”.
Ethan oblicza, że samolot Céline dotrze do Nowego
Jorku o 10:40.
Do jego wylotu jest jeszcze ponad dwie godziny, a i
tak ma lot z przesiadką.
„Odpuść. Nie zgrywaj bohatera. Wracaj podrywać
idiotki z New Jersey. W końcu, czym one się różnią od
ładnych Francuzek, które czytają Kunderę?”.
Oczy Ethana przebiegają po lotnisku jak oczy psa my-
śliwskiego, szukając pomysłu, znaku. I wówczas Ethan
zauważa stary afisz:

Concorde: przemierzyć cały świat


z szybkością dwóch machów.
Paryż ‒ Nowy Jork prędzej niż słońce!

„Jeśli to pan byłby mężczyzną mojego życia, wie-


działby pan, czym mnie zaskoczyć, jak wzruszyć!”.
Dyskutuje z pracownikiem punktu odpraw, żeby móc
wyjść ze strefy, z której bezpośrednio wsiada się do sa-
molotu, i biegnie do kontuaru Air France. Musi być jakiś
175
lot concorde'a dziś rano o 10:30, który doleciałby na JFK
o 8:25. W głowie Ethana zapala się światełko, Eureka! ‒
gasnące natychmiast po usłyszeniu ceny biletu: 5550
dolarów.
Ethan prosi urzędniczkę, aby powtórzyła cenę, dodaje,
że chodzi mu o bilet w jedną stronę. Ale cena pozostaje
ta sama.
„5550 dolarów za bilet na samolot!”.
Ethan zastanawia się przez chwilę. Jego skromne osz-
czędności ograniczają się do 6300 dolarów, które odkła-
dał przez wiele miesięcy i które przeznaczył na kupno
stron w pismach reklamujących jego gabinet.
Nie wyda przecież swoich ostatnich pieniędzy z po-
wodu głupiego zadurzenia się!
„Jeśli pan byłby mężczyzną mojego życia, wiedziałby
pan, czym mnie zaskoczyć, jak wzruszyć!”.

Jest 9:30, kiedy hostessa przeprowadza go przez pry-


watne salony strefy wylotów concorde'em.
Wszyscy są dla niego bardzo mili. 5550 dolarów to
cena, za którą kupuje się również ogólne poważanie. Jest
ogromny wybór rogalików i bułeczek, oraz, mimo wcze-
snej pory, Ethan może napić się bordeaux lub dwudzie-
stoletniej whisky. Jest nieco inaczej ubrany aniżeli grupa
biznesmenów czekających na wylot, dyskutujących z
kieliszkiem w ręku, jakby znajdowali się na polu golfo-
wym.
Zadziwienie wywołują w nim skrzydła w kształcie li-
tery delta i wąska sylwetka samolotu, które spostrzega za
176
szybą. Mechanicy kręcą się wokół prawie gotowej do
startu maszyny.
Formalności przy odprawie są bardzo krótkie i pasaże-
rowie sadowią się w fotelach z jasnej skóry, umieszczo-
nych po dwa z każdej strony alei centralnej. Samolot jest
w połowie pusty.
Dokładnie o 10:30 elegancka, stylowa sylwetka za-
miera na pasie startowym. Na innych pasach samoloty
stoją grzecznie w kolejce, ale concorde został przepusz-
czony bez czekania. Główny pilot uruchomił cztery silni-
ki turboodrzutowe, każdy z nich wytwarzający ciąg 170
kiloniutonów, i zwalnia hamulce. Samolot błyskawicznie
przyspiesza i w pół minuty odrywa się od ziemi.
Ethan wciąż nie może uwierzyć, że zdobył się na coś
takiego. Kupił bilet w chwili szaleństwa, nienormalnego
zrywu namiętności, ale teraz to minęło i Ethanowi to, co
zrobił, wydaje się kompletnie nierealne.
‒ Życzy pan sobie kieliszek szampana? ‒ pyta go
stewardesa.
Ethan waha się, jakby nie był pewien, czy może.
‒ Różowy Dom Pérignon 1993 ‒ kobieta dokładniej
opisuje proponowany trunek, podając mu pełen kieliszek.
Ethan moczy usta w płynie: to prawdziwy nektar, ma
smak brzoskwini, kandyzowanych owoców cytrusowych
i miodu. Po chwili dostaje kawior, podany w kieliszku do
wódki: dwie warstewki kawioru oddzielone są warstwą
masy z selera.
Ethan spogląda do tyłu: za nim siedzi starsza pani, któ-
ra wykupiła dwa miejsca dla swoich pudli! O jedenastej
177
kapitan oznajmia, że znajdują się 9000 metrów nad
Deauville i że zaraz przekroczą barierę dźwięku. Perso-
nel pokładowy zaczyna podawać lunch przygotowany
przez wielkiego kucharza francuskiego, Alaina Ducas-
se'a. Serwetki są z lnu, sztućce srebrne. Karta proponuje
szeroki wybór dań, jest skomponowana poetycznie i bar-
dzo zachęcająco. Oto przykłady dań z menu:

Oraz wspania-
łe dese- ry:

Ethan poddaje
się tym luksu-
sowym warunkom i próbuje różnych doskonałych win ze
specjalnych roczników, dobranych do tego wytwornego
posiłku.
Samolot leci teraz z prędkością dwóch machów, czyli
z prędkością kuli wystrzelonej z dubeltówki. Kapitan
178
oznajmia, że znajdują się na wysokości prawie 60 000
stóp, czyli 18 000 metrów. Jest to wysokość stratosfery.
Normalne samoloty latają najwyżej na wysokości 11 000
metrów. Ethan wygląda przez okrągłe okienko. Przed
jego oczyma rozciąga się jakby westybul kosmosu. Stąd
niebo wygląda inaczej. Jest intensywnie błękitnofioleto-
we, niewiarygodnie czyste, samolot zostawił daleko w
dole śmieszne z tej perspektywy perturbacje meteorolo-
giczne, różne nieistotne grzmoty i błyskawice. Ale naj-
większe wrażenie robi horyzont ziemski. Z tej perspek-
tywy wyraźnie widać, że Ziemia jest kulą. Czas mija nie-
zauważalnie ‒ oto maszyna schodzi do lądowania w No-
wym Jorku. Po trzech i pół godzinie idealnego lotu od-
rzutowiec siada na pasie lotniska.
Wyleciał z Paryża o 10:30.
W Nowym Jorku jest teraz 8:25.
Żeby zaimponować dziewczynie, cofnąłeś czas.

Ethan patrzy na zegarek.


Samolot Céline wyląduje dopiero za dwie godziny. Po
przejściu przez kontrolę celną Ethan, spacerując po lotni-
sku, sprawdza w bankomacie stan swego konta. Jeśli się
nie pomylił, powinno mu zostać 750 dolarów. Bankomat
jednak wydaje mu tylko sześćset. W beauty center w
terminalu odlotów międzynarodowych Ethan widzi salon
fryzjerski. Niestety, czeszą tu tylko kobiety. Ethan nie
ustępuje i w końcu zgadza się nim zająć niejaka Jenny z
Seaside Hights w New Jersey. Wyposażona w nożyczki i
179
maszynkę do strzyżenia czesze go à la Doug Ross z se-
rialu Ostry dyżur, a na zakończenie nawet go goli.

9:45

Ethan wchodzi do butiku Emporio Armani i kupuje


sobie białą koszulę, antracytowy garnitur oraz parę czar-
nych butów. Przebiera się na miejscu.

10:10

Zostało mu czterdzieści dolarów. Na wystawie cu-


kierni zauważa wspaniałą kompozycję: bukiet róż z cze-
kolady i marcepanu. Czerwone, różowe, liliowe, niebie-
skie i białe kwiaty są doskonalsze niż te prawdziwe, a
prócz tego smakują orzechem, pomarańczą, pralina i
gjandują. Ten kaprys kosztuje sześćdziesiąt dolarów.
Wywraca kieszenie: ma czterdzieści trzy franki, któ-
rych nie miał czasu wymienić. W kantorze dostaje za nie
sześć dolarów. Ma więc w tej chwili czterdzieści sześć
dolarów, z którymi wchodzi do cukierni. Próbuje wytar-
gować się z właścicielem, Włochem, ale tamten jest jak
ze skały.
Ethan wręcza mu swoją wizytówkę, ofiaruje seans
psychoterapii w swoim gabinecie, mówi, że bankomat
połknął jego kartę kredytową, obiecuje, że wróci uregu-
lować resztę jutro ‒ nic z tego. Czekoladowy bukiet
kosztuje sześćdziesiąt dolarów, a nie czterdzieści sześć.
W końcu Ethan opowiada właścicielowi swoją historię:
180
jak wykupił bilet na concorde'a, żeby przylecieć na Man-
hattan przed tą dziewczyną, która wpadła mu w oko i
której ma zamiar ofiarować czekoladową niespodziankę.
Ponieważ jesteśmy w Nowym Jorku, a tutaj cuda się zda-
rzają, w końcu włoski cukiernik ustępuje i sprzedaje Et-
hanowi swoje dzieło za czterdzieści sześć dolarów.
Jest już prawie 11:00, kiedy personel pokładowy z lo-
tu AF 004 wychodzi na lotnisko. Ethan, świeżo ogolony,
w nowym garniturze, podchodzi do Céline z bombonier-
ką.
W tym momencie nie ma w nim żadnego wyrachowa-
nia, jest kompletnie szczery. Zdjął przyłbicę, podchodzi
do niej bez zbroi. Zachowuje się naiwnie, czysto, prawie
jak dziecko.
Céline zmierza w kierunku drzwi wyjściowych. To-
warzyszą jej Zoé i dwóch stewardów.
‒ Zanim panią wzruszę, zamierzam panią zaskoczyć!
‒ mówi Ethan i wręcza jej czekoladowy bukiet.
Z początku Céline nie reaguje. Nie poznaje go. Jak ten
mężczyzna mógłby być tym samym, którego spotkała
tego ranka w Paryżu?
Ale potem uświadamia sobie, czego dokonał Ethan i
ogarnia ją strach. Ze strony nieznajomego taki wyczyn to
zbyt wiele. Uczynił za wiele, to za piękne, za kosztowne.
Po prostu przesadził, jest nierozsądny... Facet musi być
chory.
‒ Jest pan wariatem! ‒ rzuca, patrząc na niego suro-
wo, i przyspiesza kroku, by mu uciec.
Ethan ją dogania.
181
‒ Myślałem, że pani szuka kogoś, kto panią zasko-
czy!
‒ Pan jest nienormalny!
‒ To dla pani. ‒ Ethan wręcza jej czekoladowe kwia-
ty.
Céline bierze bukiet i rzuca nim w niego.
‒ Proszę się ode mnie odczepić! ‒ krzyczy i biegnie
do wyjścia.
Dwaj stewardzi, jako że nie wypada im zachować się
inaczej, odgrywają twardzieli i zatrzymują Ethana, który
chce dogonić Céline. Ethan odpycha ich i wychodzi z
lotniska.
Céline i Zoé stoją w kolejce do taksówki.
‒ Nie chciałem pani przestraszyć! ‒ mówi Ethan.
‒ No to się panu nie udało!
‒ Nazywam się...
‒ Błagam, nie chcę znać pana nazwiska! ‒ rzuca
Céline. ‒ Ani niczego o panu wiedzieć.
‒ Chciałem po prostu, żeby pani zwróciła na mnie
uwagę ‒ wyjaśnia Ethan.
Ale młoda kobieta odwraca głowę i wsiada za swą ko-
leżanką Zoé do wolnej taksówki.
Kiedy samochód rusza, Ethanowi udaje się odczytać z
warg Céline ostatnie zdanie skierowane do niego: „M-u-
s-i s-i-ę p-a-n 1-e-c-z-y-ć”.
Taksówka odjeżdża. Ethan stoi na chodniku. Nie ma
nawet za co wrócić do domu.
„Chciałem po prostu, żeby pani zwróciła na mnie
uwagę”... ‒ powtarza jakby do siebie.
15.
Kilka słów miłości
Gdy byłam dzieckiem, luksusem były dla
mnie futra, długie suknie, wille nad
brzegiem morza. Później myślałam, że
luksusem jest prowadzenie życia
intelektualisty. Dziś wydaje mi się, że
tak naprawdę luksusem jest możliwość
przeżycia namiętności do kogoś,
mężczyzny czy kobiety.
Annie Emaux

Następny dzień, Manhattan


Wtorek, 11 września 2001
Plaza w World Trade Center
8:35

‒ Po prostu chodź ze mną! ‒ proponuje Zoé.


‒ Nie, to twoja kuzynka. Nie chcę wam przeszka-
dzać.

10 minut przed uderzeniem samolotu

‒ Ona pracuje w kancelarii adwokackiej ‒ wyjaśnia


Zoé z dumą. ‒ Podobno ma wspaniałe biuro na pięćdzie-
siątym piętrze. Wyobraź sobie tylko ten widok!
183
Obie kobiety, stojąc na World Trade Center Plaza,
podnoszą oczy w górę i spoglądają na szczyt wieży połu-
dniowej.
‒ Nie zapomnij zrobić zdjęć! ‒ rzuca Céline, wręcza-
jąc przyjaciółce jednorazowy aparat fotograficzny.
Zoé wkłada aparat do plecaka i wchodzi do ogromne-
go lobby wyższej z bliźniaczych wież.

9 minut przed uderzeniem samolotu

Céline zostaje sama. Wkłada rolki i jedzie na spacer


na nabrzeże. Niebo jest jasne, południowy czubek wyspy
owiewa rześki wiatr.

8 minut

Céline sunie na rolkach wzdłuż wielkiej granitowej


ściany upamiętniającej ofiary wojny w kierunku portu,
gdzie przybijają promy. W ręku trzyma kartonowy kubek
wypełniony mieszanką firmową Starbucks, smaczną, ale
i kaloryczną, składającą się z ciepłego cydru, płynnego
karmelu i bitej śmietany. Na głowie ma słuchawki walk-
mana. Jest wrzesień 2001, firma Apple nie wynalazła
jeszcze iPoda i Céline słucha CD Michela Bergera: Qu-
elques mots d'amour. Tytułową piosenkę albumu uważa
za najbardziej wzruszającą.

7 minut

Céline dociera do mostów, które łączą Battery Park ze


Staten Island. Miejsce jest niezwykle zatłoczone, pełne
turystów, którzy wsiadają na statki obwożące ich po za-
toce, oraz mieszkańców przedmieść wyruszających do
pracy.
184
6 minut

Céline jedzie w górę esplanady, pomiędzy biegaczami


i rowerzystami, ku Battery Park, objeżdża miniaturowy
fort Castle Clinton i zatrzymuje się na chwilę przed ma-
gnoliami Hope Garden, ogrodu założonego na cześć ofiar
AIDS.

5 minut

Myśli o tym tajemniczym nieznajomym, którego


wczoraj po południu na lotnisku bezpardonowo ode-
pchnęła. Wykupić bilet na concorde'a, żeby jej zrobić
niespodziankę! To jednak było coś. Zachował się nonsza-
lancko, z rozmachem. Dzięki niemu przez kilka minut
czuła się bohaterką jakiejś powieści albo filmu.

4 minuty

Z początku przestraszyła się i dlatego tak go spławiła.


Dlaczego zareagowała tak gwałtownie? Teraz gorzko
tego żałowała. Kto do tej pory zrobił dla niej coś takiego?
W każdym razie na pewno żaden z tych mężczyzn, z któ-
rymi się spotykała...

3 minuty

„A jeśli to ja jestem mężczyzną pani życia?”.


Facet, który był zdolny do takiego wyczynu, z pewno-
ścią musi być bardzo silny i pewny siebie... A ona
wszystko zepsuła. Nie zna nawet jego nazwiska, więc nie
może go odnaleźć.
„Ale z ciebie idiotka!”.
185
2 minuty

Céline wraca nad brzeg rzeki Hudson. Jedzie wzdłuż


esplanady na Upper Bay. Jest piękny wrześniowy pora-
nek. Nie może czuć się smutna. Jest tylko zawiedziona.
Ale wpadnie na jakiś pomysł, żeby go odnaleźć. W in-
nym mieście na pewno byłby stracony na zawsze, ale nie
tu, nie w Nowym Jorku, gdzie wszystko jest możliwe.
Tak, tutaj wszystko jest możliwe!

1 minuta

Céline przyspiesza. Na horyzoncie widzi Statuę Wol-


ności i Ellis Island. Uwielbia to miasto, a zwłaszcza to
miejsce, wiatr, który głaszcze ją po twarzy, mewy, upaja-
jący pęd na rolkach. Rozkłada ręce i wydaje z siebie
okrzyk. Czuje się wolna, piękna! Gdzieś w tym mieście
jest mężczyzna, który o niej myśli. Mężczyzna, który jej
pragnie, który może cofnąć czas tylko po to, żeby się z
nią spotkać!

0 minut

„Tego ranka cień śmierci miał skrzydła”.

Céline

Później, za każdym razem, kiedy ktoś mnie spyta, co


robiłam „dokładnie w tym momencie, kiedy to się stało”,
będę opowiadać o spacerze na rolkach, o Battery Parku, o
Zoé, o piosence, której właśnie słuchałam...
186
Ale tak naprawdę, tamtego dnia, kiedy to się stało,
myślałam o tobie.

‒ Mamo, chodź, zobacz!

Tego samego dnia,


w ładnym domu na przedmieściu Paryża

Siedemnastoletni Vincent właśnie włączył telewizor


po powrocie ze szkoły. Na ekranie zamieszanie, panika,
pełno czarnego dymu, chmury kurzu, ludzie, którzy ska-
kali w przepaść.
‒ Mamo, chodź! Wieże World Trade Center! Walą
się!
Mathilde, jego matka, wpada do salonu. Przez długie
sekundy wpatruje się w ekran, nie rozumiejąc, co się
dzieje. Myśli, że to jakiś film, że to na niby. Potem nagle:
‒ Céline! Céline, twoja siostra! Ona jest w Nowym
Jorku!

Godzinę później

Zdyszany i z zaczerwienionymi oczami Thomas puka


do drzwi tego samego domu. Jest przystojnym mężczy-
zną po pięćdziesiątce, ma na sobie czarny garnitur, roz-
piętą pod szyją koszulę, na ręku bransoletkę z sierści
słonia, dyskretną i jednocześnie ostentacyjną. Puka do
187
drzwi domu, który dwa lata wcześniej, zanim rozszedł się
z żoną, był również jego domem. Odszedł od Mathilde
po dwudziestu czterech latach małżeństwa. Rozwód jest
ciężki, jego dwaj synowie przestali się do niego odzy-
wać, kiedy się dowiedzieli, że mają nowego, półtora-
rocznego braciszka. Thomas ma tego synka z Tatianą,
jedną ze sprzedawczyń w sklepie, który prowadzi, wiel-
kim magazynie sprzedającym prèt-à-porter na bulwarze
Haussmanna. Tatiana jest dwudziestoletnią Ukrainką o
gładkiej skórze i smukłym ciele. To z nią założył drugą
rodzinę. Kiedy ją spotkał, miał pięćdziesiąt trzy lata,
dwadzieścia kilo nadwagi, ciśnienie skurczowe 180, nie-
pokojąco wysoki poziom cholesterolu i czuł, że nadcho-
dzi starość. Starzeć się bez utraty wiary w sens życia,
czuć nad sobą groźbę degradacji fizycznej i śmierci było
ponad jego siły. Pod wpływem młodej Słowianki
wszystko zmieniło się z dnia na dzień. Viagra zastąpiła
lexomil, zamiast kaczki duszonej we własnym tłuszczu
zaczął jeść sushi, popijał to nie saint-émilionem, lecz
colą light, zamiast jeździć na polowania, zaczął biegać, a
w miejsce starego mercedesa kupił ostatniego mini coo-
pera.
Podczas gdy często czuł się niedoceniany przez żonę,
młodej piękności spodobał się bez zastrzeżeń. Obudziła
w nim młodość, o której myślał, że na zawsze zniknęła.
Zrezygnował z wygody życia podstarzałego mężczyzny
na rzecz nowych wrażeń, namiętności i statusu młodego
ojca. Tak dobrze się czuł, będąc znów w centrum
wszystkiego. Znów mógł kogoś trzymać za rękę, całować
się, znów coś się działo w nocy...
188
Nie był wcale naiwny: wiedział, że przyszłość jest
niepewna, ale akceptował ryzyko. Zaplanował sobie ja-
kieś dziesięć szczęśliwych lat. Dziesięć lat, podczas któ-
rych będzie w stanie dotrzymywać kroku swojej partner-
ce. Dziesięć lat, podczas których jego wiek będzie nazy-
wany doświadczeniem, a bransoletka od Swarovskiego
wynagrodzi chwilową niemoc fizyczną.
Cena za nowe życie była maksymalnie wysoka, a
mianowicie były nią: zrozumiała nienawiść byłej żony,
która zarzucała mu, że zniszczył rodzinny układ oparty
na wzajemnym zaufaniu, wrogość ze strony synów oraz
drwiny niektórych przyjaciół, którzy chętnie znaleźliby
się na jego miejscu, ale którzy zarzucali mu, że wpadł w
pułapkę uciekającego czasu.
Jedynie Céline regularnie się z nim widywała. Nie
znaczy to, że go poparła, ale przynajmniej go nie potępi-
ła. Céline rozumiała sprawy serca i to, że niekiedy może
ono wygrać z rozsądkiem. Uwielbiał Céline, a tymcza-
sem może ona już nie żyła...

Mathilde otwiera drzwi. Jest we łzach.


‒ Masz jakieś wiadomości? ‒ pyta Thomas bez tchu.
‒ Dzwoniłam do hotelu, ale nikt nie odpowiada.
‒ A komórka?
‒ Jej komórka nie ma roamingu. Nie działa w Sta-
nach, ale...
Mathilde rozszlochuje się na dobre.
‒ Co, powiedz, co?! ‒ krzyczy Thomas.
189
‒ Zadzwonili do mnie rodzice jej przyjaciółki Zoé...
‒ I co?!
‒ Powiedzieli, że ich córka miała odwiedzić kuzynkę,
która pracuje w World Trade Center...
„To niemożliwe! Dlaczego akurat dziś?!”.
Tym razem Thomas załamuje się. Do salonu wchodzą
jego synowie, Vincent i starszy od brata Rafael, który nie
mieszka już w domu rodzinnym. Ostatnim razem, gdy
wszyscy się spotkali, w powietrzu fruwały przekleństwa i
o mało co nie doszło do rękoczynów. Dziś jednak rodzi-
na jest zwarta jak Święta Trójca. Thomas całuje dzieci,
które go nie odpychają. Chciałby wziąć sprawy w swoje
ręce, ale czuje się bezsilny. Nie można nic zrobić, trzeba
czekać. Godziny, które następują, są bardzo trudne. Tele-
fon dzwoni co dwie minuty, rodzina, przyjaciele, którzy
niepokoją się i chcą wiedzieć, czy Céline jest w Nowym
Jorku. Thomas odpowiada im krótko, tłumacząc, że blo-
kują linię.
Telewizor jest cały czas włączony i wszyscy wpatrują
się nerwowo w ekran, jakby tą drogą mogła do nich do-
trzeć wiadomość o ewentualnej śmierci córki. Jest mowa
o wielu tysiącach zmarłych. Nie wiadomo, czy są pośród
nich Francuzi, ale jak mogłoby ich nie być? Po raz
pierwszy słychać zdania, które regularnie będą pojawiać
się w aktualnościach nadchodzącego dziesięciolecia:
wojna z terroryzmem, Bin Laden, Al Kaida...
Mathilde z dziećmi siedzą załamani na kanapie. Co jakiś
czas któreś z nich ogarnia bezsilny gniew, dzielą się wtedy
z resztą swymi nadziejami, swymi obawami. Thomas
190
obserwuje ich dyskretnie. To zawieszenie broni jest tak
dziwne, nagle urazy zostają odsunięte na bok, na kilka
godzin rodzina się odradza, przykra sytuacja spowodo-
wana rozwodem znika. Na scenie zostają rodzice, którzy
daliby wszystko, aby ich córka przeżyła zamach, i dwóch
braci, którzy umierają z niepokoju o siostrę.
Dlaczego trzeba dopiero pogrzebów, wypadków, nieu-
leczalnych chorób, żeby zakopać topór wojenny?

A potem, o drugiej nad ranem, telefon, którego już nie


oczekiwano.
Odebrał Thomas. Z drugiej strony przewodu telefo-
nicznego Céline nie wymówiła jeszcze ani słowa, ale on
już wie, że to ona, jego mała Céline, ta, którą nosił na
ramionach, kiedy miała trzy lata, którą odprowadzał do
szkoły albo na lekcje tańca, której pomagał odrabiać pra-
ce domowe, którą pocieszał, kiedy była smutna.
Włącza głośnik. Jej głos rozbrzmiewa w całym pokoju
i on odczuwa więcej niż ulgę, zdaje mu się, jakby dowia-
dywał się po raz drugi o jej narodzinach. Wszyscy chcą z
nią porozmawiać, ale nie dają rady, bo płaczą. Połączenie
przez konsulat nie może się przeciągać. Więc wszyscy w
zapale wykrzykują te same słowa, będące koncentratem
miłości i pasji życia: kochamy cię, Céline, kochamy cię.
Ona już dawno odłożyła słuchawkę, kiedy oni jeszcze
stoją, objęci, złączeni milczącym, mocnym uściskiem.

191
3:00

Thomas podchodzi do żony stojącej na werandzie.


Mathilde pali papierosa, pierwszego od wielu lat.
‒ Mam zawsze paczkę schowaną w kuchni ‒ mówi.
‒ Na wypadek ciężkich chwil?
‒ Na wypadek nieszczęścia albo na wypadek szczę-
ścia.
Teraz on zapala marlboro. On również „oficjalnie” od
dawna nie pali, ale ten wieczór nie jest taki jak inne.
Uśmiecha się do Mathilde, nareszcie ośmiela się spoj-
rzeć jej w oczy, które, wilgotne od łez, teraz świecą spo-
kojem. Oboje palą w milczeniu. Mathilde smakuje to
spotkanie po latach.
‒ Pójdę już ‒ mówi Thomas po chwili.
Wkłada marynarkę i idzie do samochodu zaparkowa-
nego na końcu żwirowanej alejki.
Odwraca się i macha do niej ręką na pożegnanie.
Mathilde waha się chwilę, po czym rzuca:
‒ Jedź ostrożnie.

Manhattan, trzy dni później


Piątek, 14 września 2001
19:50

Ethan zamawia sernik i herbatę darjeeling, po czym


siada na swoim miejscu, przy małym marmurowym sto-
liku w głębi sali.
192
Kafejka Zavarsky w centrum West Side przypomina
wiedeńską kawiarnię z początków XX wieku. Jest staro-
modnie urządzona, na ścianach wiszą reprodukcje Gusta-
va Klimta, ozdobione zostały starymi lustrami. Tort orze-
chowy, szarlotka i pączki mają tutaj taki smak jak kiedyś.
Pośrodku sali skrzypek gra utwory Mozarta, Paganiniego
i Saint-Saënsa.
Ethan nalewa sobie herbaty z dzbanuszka. Podnosi fi-
liżankę do ust i patrzy w okno. Trzy dni po apokalipsie
życie powoli wraca do normalności. Na ulicy, przy której
znajduje się kafejka, tak jak w całym mieście, pełno jest
wywieszonych ogłoszeń rodzin zaginionych, tysiące bo-
wiem anonimowych ludzi nie dało znaku życia od wtor-
ku rano. Niżej, bardziej na południe, ogień wciąż się pali
i wiatr przynosi gorzki zapach spalonej gumy i ciał. Stra-
żacy bez odpoczynku przeszukują ruiny, ale od środy nie
zdołali wydobyć na powierzchnię nikogo żywego.
Z drugiej strony ulicy pod małym murkiem ludzie zło-
żyli kwiaty, dziecięce rysunki, świeczki, ku pamięci za-
ginionych mieszkańców dzielnicy. Ciągły strumień prze-
chodniów defiluje przed tym zaimprowizowanym po-
mnikiem, ludzie zatrzymują się w skupieniu, myśląc
przez chwilę o ofiarach, których najczęściej nie znali.
Ethan wyjmuje pióro z wewnętrznej kieszeni mary-
narki. Chce zanotować słowa wiersza Yeatsa, które prze-
czytał przed chwilą na kawałku papieru przyczepionym
do słupa niedaleko przejścia przez ulicę: „Jestem biedny,
mam tylko marzenia. Rozsypuję je na ziemi. Przechodź
delikatnie, gdyż kroczysz po moich marzeniach”. To nowy
193
zwyczaj, nagle bardzo popularny: ludzie przepisują
fragmenty listów i przyklejają je na szybie wystaw, na
latarniach czy na przystankach autobusowych. Wszystko
jest dobre, co przynosi ulgę i czyni łagodniejszym okres
żałoby.
Wyjmuje książkę z torby. Kupił ją w południe pod-
czas przerwy na obiad. Nieznośna lekkość bytu Milana
Kundery. To książka, którą czytała ta dziewczyna na
lotnisku. Ta, dla której się zrujnował i która go odrzuciła.
Mimo doznanego upokorzenia wspomnienie tej dziew-
czyny go nie opuszcza. W strasznym zamieszaniu ostat-
nich trzech dni to jej twarz najczęściej widzi przed
oczyma.
A przecież od powrotu nie może narzekać na brak za-
jęcia. Zniszczenie wieżowców nie oszczędziło nikogo.
Każdy zna kogoś, kto zginął w tej katastrofie, i wielu
ludzi potrzebuje pomocy psychologa. Ludzie starają się
normalnie żyć, ale boją się kolejnego zamachu. Wątpią,
zastanawiają się nad sobą, patrzą na świat inaczej niż
dotychczas. Jedni uciekają od rzeczywistości, inni prze-
ciwnie, zostają ogarnięci niezwykłym apetytem na życie.
Częściej niż kiedyś mówi się teraz „kocham cię”.
A on?
Od kiedy wrócił do Nowego Jorku, cierpi z powodu
samotności. Nawet jeśli nie chce się do tego przed sobą
przyznać, wyraźnie odczuwa brak uczucia w swoim ży-
ciu. Aby uciec na chwilę od rzeczywistości, przewraca
strony kupionej powieści i zaczyna czytać. Zwracają jego
uwagę następujące zdania:
194
Wśród mężczyzn uganiających się za wieloma
kobietami możemy bez trudu dostrzec dwie katego-
rie. Jedni szukają we wszystkich kobietach swego
subiektywnego i zawsze takiego samego snu o ko-
biecie. Innych gna pragnienie, by posiąść nieskoń-
czoną różnorodność obiektywnego świata kobiet*.
* Milan Kundera, Nieznośna lekkość bytu, przełożyła Agnieszka
Holland, Warszawa 1996.

‒ Czy to miejsce jest wolne? ‒ słyszy Ethan nad sobą


kobiecy głos.
Nie podnosząc oczu znad książki, daje znak głową, że
tak. Myśli, że ktoś chce wziąć wolne krzesło. Potem ze
zdziwieniem zauważa na stoliku ogromny bukiet z cze-
koladowych i marcepanowych róż. Wizytówka przypięta
do bukietu to... jego własna wizytówka. Ta, którą zosta-
wił cukiernikowi na lotnisku.
Wówczas spogląda w górę i...
‒ Czy wierzy pan w wielką miłość? ‒ pyta Céline,
siadając naprzeciw niego.
Ethan mruży oczy i patrzy na nią intensywnie. Ona
mówi dalej:
‒ Ja jeszcze trzy dni temu w nią nie wierzyłam.
16.
Never let me go
Oczywiście, że będziesz przeze mnie cierpieć.
Oczywiście, że ja będę cierpiał przez ciebie.
Antoine de Saint-Exupéry, List do Natalie Paley

Szczęśliwe dni:
Wrzesień 2001 ‒ październik 2002

Ethan

Miłość zjawia się niespodzianie jak włamywacz.


W jednej chwili wszystko znika, życie przenosi
się w inny wymiar. Nagle topnieje strach.

Céline

Serce staje w płomieniach, świat staje na głowie.


Czujesz pustkę w żołądku. Zaczynasz żyć w
stanie nieważkości, serce ci drży, ogarnia cię
niepokój.
196
Ethan

Czujesz, że płynie w tobie świeża krew, czujesz


nowe serce, a myśli ci się plączą. Oddychasz jej
płucami, ona wyzwoliła cię od siebie samego.
Pragniesz poczuć smak jej skóry i ust, zapach
włosów. Ona dzierży klucz od drzwi do raju i od
drzwi do piekieł.

Céline

Bez niego jesteś oczekiwaniem. On nadaje rytm


twemu życiu, nadaje mu moc. Ta komplemen-
tarność jest upajająca jak narkotyk. Gdyż w
gruncie rzeczy zawsze pragnęłaś tylko tego: za-
topić się w uczuciach, zatopić się w drugiej oso-
bie.

Ethan

Na świecie chaos, zimno, listy nasączone bakterią


wąglika, inwazja w Afganistanie, egzekucja wyko-
nana na Danielu Pearlu w Pakistanie. Ale to nie jest
twój świat. Ty stworzyłeś sobie świątynię, słodkie
królestwo, zamieszkane tylko przez dwie osoby.

Céline

Nasze amerykańskie noce: dzielimy się wszyst-


kim, zatracamy się. Opieram głowę na jego ra-
mieniu. Moje włosy mieszają się z jego włosa-
mi. Słyszę krew pulsującą w jego żyłach. Sły-
szę, jak bicie jego serca miesza się z moim.
197
Ethan

Jeszcze dwa dni i ona odlatuje. Odprowadzam ją na


lotnisko. Za każdym razem mam ten sam problem:
skąd czerpać siły, żeby przeżyć te dwa tygodnie
bez niej? Stoję w metrze, które wiezie mnie z po-
wrotem na Manhattan, i czuję na ustach smak jej
ust. W książce, którą mi dała, zdanie przez nią
podkreślone wywołuje mój uśmiech: „Czy miłość
czyni głupcem, czy też tylko głupcy zakochują
się?”.

Céline

Za każdym razem, gdy się z nim rozstaję, czuję


się, jakbym straciła najważniejszą część siebie.
Smutek lotniska Roissy jest jak zimny prysznic.
Rzeczywistość zwycięża. Wieczorem, gdy leżę
w łóżku, wyobrażam sobie ogromny ekran, na
którym bez przerwy wyświetlam scenę naszego
spotkania.

Ethan

Lotnisko. Céline biegnie ku mnie. Czuję w środku


biologiczny przewrót, kłębowisko hormonów i ad-
renaliny. To najszczęśliwsze momenty w moim
życiu, nigdy już nie przeżyję czegoś tak wspaniałe-
go. To cudowniejsze niż koncert Mozarta odbiera-
ny z pierwszych rzędów.
198
Céline

Boże Narodzenie w Nowym Jorku.


Miasto aż trzeszczy od mrozu, sparaliżowane
polarnym zimnem. Przez cały tydzień siedzimy
zamknięci w jego małym mieszkanku w Green-
wich Village. Czterdzieści metrów kwadrato-
wych szczęścia ‒ to powierzchnia wypełniona
naszą miłością i niczym innym. Przez okno wi-
dzę prószący śnieg, migoczące światła, szron na
szybach. Wewnątrz jest ciepło od naszych przy-
spieszonych oddechów i splątanych ciał.
Objadanie się piankami cukrowymi i mleczkiem
kokosowym.
Lektura przy grzejniku.
Jego książki to psychologia, moje powieści to
Modiano.
Jego winyle z saksofonem, moje CD z Bono.

Ethan

„Ponieważ cię kocham”.

Céline

Mały sklepik, w którym robią tatuaże, w East


Village. Następny dzień po dniu, w którym Et-
han po raz pierwszy powiedział mi: „Kocham
cię”. Po moim ramieniu biegnie igła, wypisując
małymi punkcikami arabeskowy napis. Jest to
znak starego indiańskiego plemienia na oznacze-
nie głębokiego sensu miłości: „Szczypta ciebie
199
weszła we mnie i na zawsze mnie zatruła”. Ten
napis będzie dla mnie tarczą, która mnie ochroni
w złe dni. „Czy boli?” ‒ pyta się facet z igłą, za-
niepokojony. Obserwuję, jak igła wstrzykuje
atrament pod skórę. To boli, ale jednocześnie
uspokaja. Tak jak miłość.

Złe dni:
Październik 2002 ‒ dzisiaj

Ethan

To więcej niż intuicja, to pewność, straszliwa, nie-


oczekiwana: stanowisz niebezpieczeństwo dla
Céline, gdyż niesiesz w sobie śmierć. Ta pewność
spada na ciebie nagle i nie puszcza, jak jakaś
obrzydliwa choroba. Przychodzi do ciebie we śnie,
męczy fizycznie, niczego nie oszczędza, przycho-
dzą straszne migreny, torsje, męczą cię okropne
wizje, których nie możesz się pozbyć. To nie de-
presja ani delirium, to nie kaprys. To jakaś niezna-
na, ogromna, przerażająca siła, z którą nie ma dys-
kusji. Znak skądś, dokąd się nie chce iść, od kogoś,
kogo nie chce się poznać. Konieczność, której
można tylko ulec, nie szukając zrozumienia. Głos,
który bez przerwy szepce: „Jeśli chcesz ją oszczę-
dzić, odejdź od niej!”.
200
Céline

Nie wyleczę się z tej miłości. Zabrałeś mi świa-


tło, chęć życia, pewność siebie. Moje dni są te-
raz puste, moje życie się skończyło. Udaję, że
żyję. Udaję, że się śmieję, że słucham, że odpo-
wiadam na pytania. Każdego dnia czekam na
znak, na gest. Żebyś wyzwolił mnie z tego
ciemnego lochu, w którym mnie zostawiłeś, i
żebyś mi powiedział, dlaczego to zrobiłeś.
Dlaczego mnie porzuciłeś?

Ethan

Ze złamanym sercem idę Piątą Aleją. To nie moje


życie, pozwalam się tylko prowadzić na ślepo
strumieniowi przechodniów. Po raz pierwszy ener-
gia emanująca z tego miasta niszczy mnie. Już
mnie nie niesie, tylko wgniata w ziemię. Łudziłem
się, że jestem bezpieczny, że nie zniszczy mnie
uczucie, miłość, cierpienie. A stało się zupełnie
inaczej.

Céline

Champs-Elysées. Listopadowy Paryż. Idę uli-


cami w smutny deszczowy dzień, którego nie ra-
tują nawet świąteczne iluminacje. Kiedy traci się
miłość, traci się wszystko. Unikam spojrzeń in-
nych ludzi, nie chcę patrzeć na całujące się pary,
na tych, którzy trzymają się za ręce.
Forteca samotności.
201
Stolica cierpienia.
Przypomina mi się pewne zdanie. Rok 1992,
liceum Paula Éluarda. Było to bardzo dawno
temu, matura z francuskiego. Wiersz, na który
wówczas nie zwróciłam uwagi, ale który teraz
chwyta mnie za gardło.
„Byłem tak blisko ciebie, że teraz przy innych
czuję zimno”.
17.
The Girl from New York City*
* Tytuł piosenki nagranej przez Briana Wilsona i Mike'a Love'a z zespo-
łu The Beach Boys w 1965 r.

Być nastolatkiem oznacza uświadomić sobie,


że nie jest się tak dobrym, jak nam do tej
pory wmawiano, i że być może życie nie
jest tak wspaniałe, jak to sobie wyobrażaliśmy.
Marcel Rufo

Manhattan, dzisiaj
Sobota, 31 października 2007
9:40

Lyzee nacisnęła na guzik pilota, żeby wzmocnić gło-


śność telewizora. Nie wierzyła własnym oczom: Ethana
nie było na planie! To jego największy wróg, Stephen
Austin, siedział tam i odpowiadał na pytania zadawane
przez dziennikarkę NBC!
Poważny, spokojny ton głosu, spojrzenie, które usiło-
wało być głębokie, ten Clark Gable dla ubogich potrafił
jeszcze nabrać niektórych na swój wątpliwy urok.
203
Ale chyba samych frajerów.
‒ Hej, nałożyłeś za dużo samoopalacza! ‒ rzuciła Ly-
zee w stronę ekranu.
Austin ubrany w jasną marynarkę i białą koszulę roz-
piętą do połowy klatki piersiowej, z trzydniowym zaro-
stem, zachwalał swoją ostatnią książkę z talentem kabo-
tyna. Siedział w tym temacie od dwudziestu lat i miał
opracowane wszystkie triki: jako zapatrzony w siebie
cynik nie wierzył w ani jedno swoje słowo, ale trzeba
przyznać, że w telewizji nie było po nim tego w ogóle
widać. Ten tani Don Juan nienawidził Ethana, ponieważ
uważał, że przez niego traci gasnącą popularność. Nie-
dawno zresztą wykręcił mu parę podłych numerów.
Ostatni był prawdziwym arcydziełem: udało mu się wy-
stąpić zamiast niego w najbardziej oglądanym talk-show
porannej telewizji!
Lyzee zdenerwowała się nieobecnością Ethana. Jeśli
zdecydował się ustąpić miejsca Austinowi, musiało stać
się naprawdę coś poważnego.
Zadzwoniła na jego komórkę. Odezwała się automa-
tyczna sekretarka.
Dziwne.
Co się stało, że Ethan zrezygnował z uczestnictwa w
tej najbardziej popularnej audycji telewizyjnej? Czyżby
zaspał? Może za dużo wypił? Może wieczorem coś mu
się przytrafiło?
Nagle Lyzee ogarnęło złe przeczucie. A gdyby to było
204
coś gorszego? Gdyby ktoś go napadł, gdyby przedawko-
wał narkotyki, popełnił samobójstwo?
Od kilku tygodni obawiała się najgorszego. Widziała,
że w życiu Ethana dzieje się coś niedobrego i że nie było
to tylko rezultatem zwykłego zmęczenia czy chwilowego
załamania. Ethan przestał wierzyć w siebie i w to, co
robił. Na oczach Lyzee, bezsilnej obserwatorki, z dnia na
dzień wpadał w coraz głębszą depresję odcinającą go
powoli od pozytywnej strony własnej osobowości. A ona,
Lyzee, pozwoliła mu ukryć się w lodowatej kryjówce, w
której królowały cierpienie i samotność.
Oto co sobie wyrzucała, gdy zadzwonił telefon. Na
ekranie pojawił się numer szefa. Odebrała, nie czekając
na drugi dzwonek.
‒ Jestem za minutę! ‒ usłyszała jak gdyby nigdy nic.

‒ Co się z panem działo?


‒ Gdybym pani powiedział, że zmartwychwstałem,
czyby mi pani uwierzyła?
‒ Jest pan pijany czy co?
Ethan wzruszył ramionami.
‒ Wiedziałem, że mi pani nie uwierzy.
Ale Lyzee nie była w nastroju do żartów.
‒ Martwię się o pana, ot co! A ten program, który
pan przegapił... ‒ Lyzee wskazała palcem na telewizor. ‒
Pańska rzeczniczka prasowa będzie wściekła!
Ethan popatrzył na ekran z uśmiechem.
‒ Nikt nie jest niezastąpiony ‒ stwierdził. ‒ Ustąpiłem
205
miejsca temu poczciwemu Austinowi i proszę, jak sobie
staruszek poradził! Wciąż pełen energii i gotów do wal-
ki!
‒ To pana bawi?
‒ Tak, bo to jest śmieszne.
‒ Wczoraj mówił pan inaczej.
‒ Wczoraj byłem innym człowiekiem. Byłem zaśle-
piony.
‒ Już od pewnego czasu jest pan zaślepiony!‒ zde-
nerwowała się Lyzee, siadając za biurkiem.
Spuściła głowę, przetarła oczy, zmęczona. Po chwili
wahania rzekła:
‒ Niech pan posłucha, muszę panu coś powiedzieć.
‒ Doskonale, tylko najpierw muszę z nią porozma-
wiać.
‒ Z kim?
‒ Z tą dziewczyną, która siedzi w poczekalni.
‒ Nikogo nie ma w poczekalni ‒ powiedziała Lyzee
zirytowana. ‒ Uprzedził mnie pan, żebym nie umawiała
się z nikim na dziś rano.
Zaniepokojony Ethan wyszedł na korytarz.
‒ Musi tam być... taka młoda dziewczyna, ma na
imię Jessie. Wiem, bo już ten dzień raz prze...
Otworzył gwałtownie drzwi. Poczekalnia była pusta.
„To niemożliwe. Jeśli to jest ten sam dzień, Jessie mu-
si tu być”.
Lyzee poczytała to zachowanie za znak. Zebrała kilka
swoich rzeczy, włożyła do torby i wyszła z pokoju. Na
progu odwróciła się do Ethana.
206
‒ Wszystko panu zawdzięczam ‒ stwierdziła. ‒ Gdy-
by nie pan, byłabym zwykłą sprzątaczką, ważyłabym sto
kilo i moje dzieci chodziłyby do tej obrzydliwej publicz-
nej podstawówki...
Ethan zmarszczył brwi. Gestem ręki dał znak, żeby
Lyzee nie wychodziła.
Ale Lyzee przerwała mu, mówiąc:
‒ Gdyby poprosił mnie pan o cokolwiek, zrobiłabym
to dla pana. Kazałby mi pan pójść nie wiem dokąd, po-
szłabym. Ponieważ jest pan porządnym facetem i ma pan
dar, prawdziwy dar zwracania ludziom wiary w siebie.
Ale pan ten dar marnuje. Od pewnego czasu nie wie pan,
gdzie jest północ, a gdzie południe. Nie rozumiem pana i
nie mogę panu pomóc. Stawiam więc pana przed wybo-
rem: albo się pan zbierze w sobie i będziemy jeszcze
razem pracowali, albo nie, i wtedy do widzenia, opusz-
czam pana. Na razie biorę jeden dzień urlopu! ‒ zakoń-
czyła buńczucznie.
I wyszła, trzaskając drzwiami.

Ethan stał nieruchomo przez kilka sekund, poruszony


zachowaniem Lyzee i tym, że Jessie nie było w pocze-
kalni.
Z przyzwyczajenia zapalił papierosa, taki odruch Paw-
łowa, który pomagał mu w myśleniu. Z początku dzień
zaczął się identycznie jak poprzedni: obudził się obok tej
samej kobiety, samochód był tak samo zniszczony, taki
sam artykuł o sobie zobaczył w gazecie, tak samo za-
chowywali się ludzie na Times Square. Ale teraz coś się
207
zacięło: gdzie się podziała Jessie? Ethan pomyślał o teo-
rii chaosu, tak ostatnio spopularyzowanej przez kino i
literaturę, z której wynikało, że niewielka z początku
zmiana z czasem może dać nieoczekiwane efekty. Przy-
pomniał sobie tę historyjkę Benjamina Franklina, której
uczyli się w szkole na pamięć:

Z powodu braku jednego gwoździa oderwała się podkowa


Z powodu oderwanej podkowy zginął koń
Z powodu zabitego konia zginął jeździec
Z powodu zabitego jeźdźca przegrano bitwę
Z powodu przegranej bitwy przegrano wojnę
Z powodu przegranej wojny stracono wolność
To wszystko z powodu braku jednego gwoździa...

Dlaczego Jessie nie zwróciła się do niego po pomoc?


Co zrobił inaczej tego dnia, że zrezygnowała? Zamknął
oczy i zaczął sobie przypominać pierwsze zdania, jakie
wymienili z sobą: „Myślałam, że pański zawód polega na
niesieniu pomocy ludziom/Życie jest czasem niesprawie-
dliwe i gówniane/To do pana przyszłam po ra-
dę/chciałam, żeby mi pan pomógł/Nie chcę już nigdy się
bać/Czego się boisz?/Wszystkiego/W telewizji wyglądał
pan o wiele sympatyczniej/...
„W telewizji wyglądał pan o wiele sympatyczniej”...
Tak, to się zmieniło! Za pierwszym razem Jessie musiała
obejrzeć program, na który on teraz nie dotarł. Ten pro-
gram zachęcił ją do odwiedzenia jego gabinetu. Spróbo-
wał wyobrazić sobie, jak to wyglądało: dorastająca
208
dziewczyna w złej kondycji psychicznej, u progu samo-
bójstwa, usłyszała o nim w mediach. Znalazła adres ga-
binetu w Internecie. Wahała się, wejść na górę czy nie,
ale kiedy przypadkiem zobaczyła go w telewizji, zdecy-
dowała się.
Jeśli wydarzenia potoczyły się wczoraj w tej kolejno-
ści, Jessie nie powinna być daleko. Pewnie jest tam,
gdzie na ekranie telewizyjnym leci program NBC.
Na pewno w jakiejś kafejce.
Podekscytowany Ethan wybiegł z budynku na ulicę.
Był początek weekendu, w wychodzącej na port czę-
ści biznesowej dzielnicy powoli zaczynał się ruch. Przed
oczyma Ethana pojawił się Nowy Jork z kartek poczto-
wych, miasto wystrzelających seriami w niebo drapaczy
chmur, nachodzących na siebie perspektyw i srebrnych
fal zatoki odbijających jaskrawe promienie słońca.
Instynktownie Ethan odwrócił się plecami do świecą-
cego słońca i ruszył w ciemną stronę miasta, tam gdzie
wąskie ulice niby wąwozy przecinały las budynków z
betonu, szkła i stali.
Zaczął metodycznie wchodzić do wszystkich miejsc z
bliska czy z daleka przypominających kawiarnię: wszedł
do Starbucks na Wall Street, potem do restauracji serwu-
jącej sushi, potem do jakiegoś baru hotelowego, do deli-
katesów na Fletcher Street. Chciał już zrezygnować, kie-
dy zauważył migający neon: „The Storm Café”: było to
logo papierowej serwetki, którą Jessie zostawiła u niego
w poczekalni!
Tam ją znalazł, w tej kafejce na Front Street. Siedziała
przy stoliku niedaleko okna. Popatrzył na nią przez szybę
209
poruszony. Żyła! Taka sama, delikatna wątła blondynka,
ale żywa. Stał tak i obserwował ją dłuższy czas, czując w
sercu nieoczekiwaną ulgę. Od kilku godzin cierpiał z
powodu jej śmierci. Jak wspaniale było zobaczyć ją ży-
wą! Ta drżąca sylwetka zaledwie kilka metrów od niego
wypchnęła z pamięci straszne powracające obrazy wy-
strzału, krwi w jego poczekalni, przerażenia, jej ręki w
jego dłoni podczas gdy dusza z niej uciekała. Jessie żyła,
ale była w innym świecie, zamknięta, smutna, z oczami
utkwionymi w przestrzeń, z dala od otaczającej ją rze-
czywistości, z dala od żywych ludzi. Koło szklanki na
stoliku widział wyraźnie wycinek z „New York Timesa”
z jego zdjęciem i tytułem:

Ulubiony psychoterapeuta Ameryki

Ethan zdecydował, że po raz wtóry nie dopuści do tra-


gedii, i pchnął drzwi kafejki. Może nie będzie ulubionym
psychoterapeutą Ameryki, ale spróbuje przynajmniej
wyrwać tę dziewczynę ze szponów fatum.

‒ Cześć, Jessie. Mogę tu usiąść?


Zbita z tropu Jessie podniosła oczy na stojącego przed
nią mężczyznę. Ethan usiadł, nie czekając na przyzwole-
nie. Postawił na stoliku tacę z kawą, sokiem pomarań-
czowym i ciasteczkami.
‒ To dla ciebie. Założę się, że jesteś głodna.
‒ Jak... Skąd pan mnie zna?
210
‒ Jeśli ty mnie znasz ‒ Ethan wskazał palcem artykuł
w gazecie ‒ to ja również mogę znać ciebie.
Dziewczyna popatrzyła na niego podejrzliwie. Była
zaniepokojona, ale zdecydowana odbyć to spotkanie, o
którym wcześniej wiele razy myślała.
Ethan zauważył jej pogniecione ubranie, brudne, po-
sklejane włosy i obgryzione paznokcie. Twarz Jessie była
zapadnięta ze zmęczenia. Najwyraźniej nie spędziła nocy
u siebie w domu, a może wcale nie spała.
Zauważył również bladoróżowy plecak marki Eastpak
leżący obok niej. Pewnie schowała tam rewolwer, którym
później miała się zastrzelić.
‒ Chciałaś się ze mną spotkać, prawda?
‒ Skąd pan to może wiedzieć?
Miała ściśnięte gardło. Ton jej głosu wyrażał bardziej
smutek niż bunt.
‒ Posłuchaj, wiem, że cierpisz, że się boisz i że w
tym momencie życie wydaje ci się nic niewarte.
Jessie otworzyła usta. Wargi jej drżały, ale milczała.
Ethan kontynuował:
‒ Ale niezależnie od tego, jak bardzo rozpaczasz, w
jak wielkich jesteś tarapatach, nie wolno ci zapomnieć,
że w życiu nic nie jest postanowione z góry i że każdy
problem ma swoje rozwiązanie.
‒ Tak bajeruje pan swoich pacjentów?
‒ Nie ‒ odrzekł Ethan. ‒ Tak naprawdę myślę.
Ich spojrzenia skrzyżowały się. W jej rozszerzonych
źrenicach migotały srebrne błyski.
‒ Wiem, że teraz częściej boisz się życia niż śmierci.
211
Wiem, że aby nie cierpieć, uciekasz w świat wyobraźni.
Ale twoja wyobraźnia cię niszczy.
Jessie siedziała nieruchomo jak słup soli, ale Ethan
czuł, że uważnie go słucha.
‒ Nie wolno ci słuchać tego głosu, który ci wmawia,
że śmierć jest dobrym rozwiązaniem. Musisz walczyć,
nie wolno ci ulec strachowi. Śmierć nie jest końcem cier-
pień ani strachu.
‒ Skąd pan to wie?
Ethan wyjął paczkę papierosów i położył ją na stoliku.
‒ Ponieważ niedawno ją spotkałem.
Jessie nie zrozumiała, co chciał powiedzieć, ale jego
uwaga skierowała jej myśli ku czemu innemu.
‒ Czy panu już się to zdarzyło?
‒ Co?
‒ Że chciał pan umrzeć.
Ethan skrzywił się lekko i potrząsnął głową. Zimny
dreszcz przebiegł mu po plecach. Wyjął papierosa z pu-
dełka i włożył go niezapalonego do ust.
‒ Tak, zdarzyło mi się to ‒ odrzekł.

‒ Mamo, patrz, jestem Indianinem! Hu, hu, hu, hu,


huuuuu!
‒ Przestań robić z siebie pajaca, Robbie, i wsiadaj do
samochodu.
‒ Hu, hu, hu, hu, huuuuuu!
212
Dolny Manhattan
Przed sklepem Whole Foods Market
10:04

Meredith Johnston z wrzeszczącym dzieckiem w ra-


mionach wkładała torby pełne wiktuałów spożywczych
do bagażnika swego samochodu, toyoty monospace kolo-
ru brzoskwiniowego. Chłopczyk przebrany za Indianina
tańczył wokół niej taniec wojenny.
‒ Hu, hu, hu, hu, hu, huuuuu!
‒ Robbie, powiedziałam ci, przestań i wejdź do sa-
mochodu!
Ten dzieciak stawał się nie do wytrzymania. Miał do-
piero pięć lat, a już w ogóle jej nie słuchał. I niemowlak,
który płakał od... od urodzenia, pięć miesięcy wcześniej.
Każda noc nieprzespana, ani chwili wypoczynku. Skąd
dziecko miało tyle energii? Jak to możliwe, że nie straci-
ło jeszcze głosu od tego wrzasku?
Meredith upychała torby w bagażniku. Kartonik z so-
kiem jabłkowym, który otworzyła jeszcze w sklepie, że-
by uspokoić Robbiego, wysunął się z jednej z toreb i wy-
padł na ziemię, ochlapując jej zamszowe buty i rajstopy.
„Och, mam tego dość, dość!”.
‒ Hu, hu, hu, hu, huuuuuuuuuu! Jestem Indianinem!
I na dodatek trzeba było udawać, że to się jej podoba!
Ona tu bawi się w dobrą matkę, a jej mąż, Alan, spędza
czas na uprawianiu kajakarstwa górskiego z kolegami.
Gdyby to jeszcze była prawda! Wcale nie była pewna,
czy nie pojechał na weekend ze swoją sekretarką, tą małą
213
suką Brittany, która wysyłała do niego prowokujące e-
maile nawet do domu! Ale dość tego. Drugie dziecko
miało jemu sprawić przyjemność. To on chciał mieć dużą
rodzinę. Więc proszę bardzo, niech się nią zajmie, za-
miast przelatywać jakąś dwudziestodwuletnią dupencję.

Żeby być bardziej przekonującym, Ethan, mówiąc,


pomagał sobie rękami.
‒ Musisz sobie powiedzieć, że żyć znaczy ryzykować.
‒ Ryzykować? ‒ spytała Jessie.
Teraz już słuchała go z zainteresowaniem. Była trupio
blada i spojrzeniu jej brakło zdecydowania, ale Ethan
widział po jej oczach, że zdolna jest do wspaniałomyśl-
ności i współczucia.
‒ Ryzykować, że ci się coś nie uda, że będziesz cier-
pieć, że coś stracisz.
Jessie zastanowiła się chwilę nad tym ostatnim zdaniem.
Ethan chciał ją przekonać.
‒ Myślę, że aby być w pełni szczęśliwym, trzeba
przedtem cierpieć. Sądzę, że mamy szansę na szczęście,
jeśli umiemy oprzeć się nieszczęściu.
‒ To łatwo powiedzieć ‒ stwierdziła Jessie, wzrusza-
jąc ramionami.
‒ Może i łatwo, ale tak jest.
‒ A pan jest szczęśliwy?
Nie wiedząc, co odpowiedzieć, Ethan zaczął kręcić
zamiast być szczerym.
‒ Nie za bardzo ‒ rzekł, patrząc jej w oczy.
214
‒ Widzi pan, nawet nie umie pan zastosować swoich
wspaniałych recept! ‒ rzuciła Jessie z pogardą. ‒ A prze-
cież wyobrażam sobie, że pan ma wszystko, pieniądze,
sławę, dziewczyny...
‒ To nie jest takie proste, dobrze o tym wiesz.
‒ A czego panu brakuje?
Zdał sobie sprawę, że Jessie zaczęła być górą w tej
dyskusji.
‒ Brakuje mi najważniejszego ‒ odpowiedział za-
dziwiająco szczerze.
‒ A co jest najważniejsze?
‒ A jak myślisz?
Jessie zbyła jego pytanie milczeniem. Uważała, że by-
ło zbyt skomplikowane, aby odpowiedzieć na nie wprost.
Po raz pierwszy wydawała się swobodniejsza i zgodziła
się poczęstować biszkoptem, który zanurzyła w kubku z
kawą.

‒ Hu, hu, hu, hu, huuuuu! Jestem Indianinem!


‒ Robbie, jesteś nieznośny, rozumiesz? Nieznośny!
Meredith siedziała za kierownicą samochodu. Była za-
łamana. Dlaczego już od rana tak źle się czuje? Dlaczego
życie wydaje jej się kompletną porażką? Zaczęło się od
małych ustępstw, a skończyło na kompletnej katastrofie...
‒ Hu, hu, hu, hu, hu, huuuuu!
Miała przecież pracę. Ale ta praca była stresująca i w
ogóle nie sprawiała jej satysfakcji.
„Dlaczego nie masz odwagi spróbować czegoś inne-
go?”.
215
Mąż? Kiedy była młoda, nie miała odwagi zaczepić
mężczyzny, który by się jej naprawdę podobał, i skoń-
czyło się na facecie nudnym i przeciętnym. W dodatku
zdradzał ją i w ogóle się z tym nie krył.
Dzieci? Kochała je, ale wykańczały ją.
„Po co się skarżysz, trzeba było ich nie rodzić!”.
Nie, była szalona! Jak mogła pomyśleć coś podobne-
go? Chyba żadnej matce to się nigdy nie zdarzyło. W
każdym razie, nigdy nie czytało się o tym w pismach
ilustrowanych. Zabawki do uprawiania seksu, orgazm,
wymiana partnerów, o tym pisali co tydzień, ale nigdy
nie zdarzyło jej się znaleźć artykułu pod tytułem: „Mam
w domu dwa potwory”.
A jej dzieci faktycznie były trudne. Niemowlak płakał
bez przerwy, starszy był nie do opanowania. Przewinąć
jednego, ubrać drugiego, tu opowiedzieć bajkę, tam za-
śpiewać kołysankę, zaprowadzić ich do żłobka, do opie-
kunki, do szkoły, na mecz piłki nożnej, na przyjęcie uro-
dzinowe, do dziadków, do pediatry...
Przede wszystkim zupełnie nie miała czasu dla siebie.
Nie miała czasu popracować nad sobą, oderwać się tro-
chę od tego życia prowadzonego w rytm listy zadań do
wykonania, nadmiernej konsumpcji dóbr i obowiązków
domowych, które należało odrabiać z uśmiechem. Od jak
dawna nie przeczytała żadnej powieści? Kupiła ostatnie-
go Philipa Rotha i Khaleda Hosseiniego, ale nawet nie
otworzyła tych książek. Szedł nowy film Cronenberga,
ale ona nie miała czasu pójść do kina.
216
‒ Hu, hu, hu, hu, huuuuuu! Jestem Indianinem!
„Już nawet nie mam siły powiedzieć mu, żeby się za-
mknął!”.
Meredith zaczęła grzebać w schowku na rękawiczki,
żeby znaleźć płytę z muzyką klasyczną: arie Haendla
śpiewane przez Magdalenę Kozenę. Piękne i uspokajają-
ce jednocześnie. Miała właśnie wsunąć płytę do odtwa-
rzacza, kiedy Robbie wyprzedził ją i zaczął jej wyma-
chiwać przed oczami jakimś DVD:
‒ Ja chcę Piratów z Karaibowi
‒ Nie ma mowy ‒ powiedziała Meredith zdecydowa-
nie. ‒ Teraz słuchamy muzyki, która podoba się mamie.
Jak za każdym razem, kiedy mu się sprzeciwiano,
Robbie zaczął wrzeszczeć na cały głos:
‒ Ja chcę Piratów z Karaibowi Ja chcę Piratów z Ka-
raibowi Ja chcę Piratów z Karaiiiiiiiiiiiiiiiiiiibów!!!

‒ W telewizji wygląda pan na mniej zmęczonego ‒


powiedziała Jessie.
Ethan uśmiechnął się.
‒ To dowód na to, że nie należy wierzyć we wszyst-
ko, co pokazują w telewizji.
‒ Moja mama tak mówi.
‒ A więc pod tym względem twoja mama ma rację.
Jessie upiła łyk kawy i popatrzyła na Ethana znad
krawędzi kubka.
‒ Ma pan dzieci?
217
‒ Zamierzasz być policjantką czy co?
‒ Nie, naprawdę, ma pan dzieci?
‒ Nie.
‒ Dlaczego?
‒ Dlatego że nie, kropka. Tak się złożyło. To jest ży-
cie.
Jessie wytrzymała jego wzrok bez zmrużenia oczu, po
czym odwróciła głowę w milczeniu.
‒ Natomiast ty masz rodziców i założę się, że w tym
momencie oni są bardzo zaniepokojeni, gdzie...
‒ Nie zna pan moich rodziców! Moi rodzice nie
umieją sobie dać rady w najprostszych sprawach, nie
umieją nic zrobić ze swoim życiem!
‒ Ale jestem pewien, że ich kochasz.
‒ Pan nic nie rozumie.
‒ Jak się jest dzieckiem, to się myśli, że rodzice są
absolutnie doskonali i ślepo się ich kocha. Potem czło-
wiek zaczyna ich nienawidzić, bo nie są tak doskonali,
jak sobie wyobrażał, i rozczarowują nas. A jeszcze potem
człowiek uczy się akceptować ich błędy, bo sam je robi. I
może wówczas właśnie staje się dorosły.

‒ Mamo, kupisz mi iPhone'a?


‒ Co?
Meredith wjechała na Front Street.
‒ Kupisz mi iPhone'a, kupisz mi iPhone'a, kupisz mi
iPhone'aaaaaa!
218
‒ Nie ma mowy, żebyś miał telefon komórkowy w
wieku lat sześciu.
‒ Ale tata mi obiecał!
‒ Mam w nosie to, co obiecał ci tata. Nie kupię ci
żadnego iPhone'a.
‒ Kupisz mi i...
‒ Jeśli natychmiast nie przestaniesz, zaraz oberwiesz,
zrozumiałeś!?
‒ Jeśli mnie uderzysz, powiem mojej wychowawczy-
ni i pójdziesz do więzienia.
„Milczeć, nie reagować, on tylko na to czeka”.
Meredith spuściła szybę w oknie. Musiała odetchnąć
świeżym powietrzem. Spróbowała oddychać przez prze-
ponę, żeby się uspokoić. Dopiero dziesiąta rano, a ona
już jest wykończona. Powinna mieć wolny weekend,
żeby naładować baterie i odnaleźć trochę spokoju ducha.
Wyobraziła sobie przez chwilę, jak leży na brzuchu w
salonie masażu, a dwie silne dłonie rozmasowują jej spię-
te ze złości mięśnie, które wywołują ciągłe bóle w ra-
mionach i karku. W jej ustach roztapia się powoli karme-
lek o smaku szampana, podczas gdy z oddali dochodzi do
niej łagodna muzyka...
‒ Hu, hu, hu, hu, huuuu! Jestem Indianinem!
Meredith podskoczyła. Trudno uciec przed rzeczywi-
stością.

‒ A tobie czego brakuje w życiu?


‒ Tak jak i panu, brakuje mi najważniejszego ‒ od-
rzekła Jessie.
219
Ethan docenił tę odpowiedź, nawet jeśli nie informo-
wała go o niczym konkretnym.
‒ Czy mógłbym ci jakoś pomóc?
Wciąż pamiętał o tym, że dziewczyna miała rewolwer
w zasięgu ręki. Broń, której użyła przeciw sobie. Zastrze-
liła się u progu życia. Ale tym razem Ethan nie pozwoli
zadziałać przeznaczeniu. Jessie wzruszyła ramionami,
odsunęła spadający jej na twarz kosmyk włosów i od-
wróciła oczy.
Ethan zauważył, że podczas rozmowy dziewczyna ani
razu się nie uśmiechnęła. Jej wewnętrzne cierpienie i ból
były doskonale wyczuwalne. Bardzo pragnął móc przejąć
ten ból na siebie, uwolnić ją od niego. Ale aby to zreali-
zować, musiał rozgryźć powód jej smutku, a była w wie-
ku, w którym trudno człowieka szybko rozszyfrować.
Wiedział, że w okresie dorastania rzadko to, co popycha
do nieszczęśliwego czynu, jest czymś obiektywnie po-
ważnym. Najczęściej czarę przepełnia jedna kropla, coś
niezauważalnego, niewielka uraza, irracjonalny strach,
zerwanie nieistotnego związku ‒ i już zostaje wprawiony
w ruch mechanizm zmierzający do samobójstwa.
Jessie wciąż wyglądała przez okno. Była zahipnoty-
zowana osobą kloszarda, który przysypiał pod murem
sąsiedniego domu. Ile czasu upłynie, zanim zgarnie go
policja? Pięć, dziesięć minut? Góra kwadrans.
‒ Ile kosztował pana zegarek? ‒ spytała nagle.
Ethan mimowolnie zsunął rękaw marynarki tak, żeby
zakryć swój cenny chronometr.
220
‒ Nie pamiętam ‒ odrzekł trochę zmieszany. ‒ Dużo.
‒ Pięć tysięcy?
‒ Tak, pewnie z pięć tysięcy.
Tak naprawdę zegarek kosztował osiemnaście tysięcy
dolarów, był to model, którego zdjęcie zobaczył w kata-
logu, wydrukowanym na błyszczącym papierze reklamu-
jącym jakąś linię lotniczą, który kupił zaraz po wylądo-
waniu. Była to kompromitująca pamiątka z okresu, gdy
sądził, że prawdziwym luksusem jest możliwość spełnie-
nia każdej swojej zachcianki, niezależnie od ceny.
‒ Za ten zegarek mógłby pan opłacić mieszkanie te-
mu kloszardowi za rok z góry.
Zirytowany tą uwagą teraz on z kolei wzruszył ramio-
nami.
‒ To nie takie proste. W twoim wieku myśli się, że
świat dzieli się na dobrych biedaków i złych bogaczy.
Dojrzej, pójdź do szkoły, poucz się ekonomii. A co ty
robisz, żeby ulżyć cierpiącym?
‒ Niewiele ‒ zgodziła się, utkwiwszy wzrok na dnie
kubka z kawą.
Od razu pożałował, że się uniósł, ale do głowy przy-
szła mu pewna myśl.
Zdjął zegarek i położył go na stole. Był to model po-
dróżny, klasyczny, elegancki, z białego złota i z branso-
letką z krokodylej skórki.
‒ Jeśli chcesz, zegarek jest twój. I to nie rok, a trzy
lata komornego będziesz mogła nim opłacić.
221
Jessie zmarszczyła brwi.
‒ Daje mi go pan?
‒ Zrobimy wymianę.
Jessie zamarła.
‒ Jaką wymianę?
‒ Dasz mi za niego rewolwer, który masz w plecaku.
Popatrzyła na niego zdumiona.
‒ Skąd pan wie, że ja...
Nagle ogarnął ją strach. Zerwała się z ławki.
‒ Zaczekaj ! ‒ krzyknął Ethan. ‒ Możesz mi zaufać.
‒ Nie! A poza tym pan cały czas kłamie.
‒ Nigdy cię nie okłamywałem, przysięgam! ‒ za-
pewnił.
‒ A ja wiem, że co najmniej raz pan skłamał.
Dziewczyna złapała różowy plecak i skierowała się do
wyjścia.
W jednej sekundzie Ethan był przy niej i wyrwał jej
plecak z rąk.
‒ Robię to dla ciebie. Żeby uchronić cię przed zro-
bieniem głupstwa.
Rzecz dziwna, dziewczyna odpuściła plecak, i wybie-
gła.
Przy drzwiach kafejki włożyła rękę do kieszeni kurtki
i wyciągnęła pistolet.
‒ Tego szukasz? ‒ spytała z szyderczym uśmiechem i
znikła.
„No i gówno!”.
Pistolet nie był w plecaku, tylko w jej kieszeni.
Ethan wybiegł na ulicę i rzucił się w pogoń za Jessie.
Nie była daleko, kilka metrów dalej szła chodnikiem. Teraz
222
odwróciła się i gdy go zauważyła, zaczęła biec, żeby go
zgubić.
‒ Uważaj! ‒ krzyknął Ethan, gdy znalazła się na
jezdni.

‒ Patrz, mamo, jestem Indianinem: hu, hu, hu, hu,


huuuuu!
Meredith złapała baton czekoladowy, który leżał koło
tablicy rozdzielczej.
„Odłóż to świństwo!”.
Wciąż nie zrzuciła trzech kilogramów, które przytyła
podczas ciąży. Nic dziwnego, wciąż jadła, szukając w
jedzeniu iluzorycznego uspokojenia.
‒ Mamo!
Odwróciła się, u kresu wytrzymałości nerwowej i
wrzasnęła:
‒ Zrozumiałam, Robbie, jesteś Indianinem, jesteś In-
dianinem, jesteś...
‒ Mamo, uważaj, dziewczyna... Uważaj!
18.
In my Secret Life *
* Tytuł piosenki Leonarda Cohena z albumu „Ten New Songs”.

Człowiek powinien się postrzegać jako osoba,


która ma umrzeć następnego dnia. Czas,
którym wydaje nam się, że dysponujemy,
w istocie nas zabija.
Elsa Triolet

‒ Uważaj!
Uderzenie było straszliwe.
Samochód potrącił dziewczynę, nie mając żadnych
szans na natychmiastowe hamowanie. Uderzył ją z całym
impetem. Jessie najpierw wpadła na maskę samochodu
Meredith, a potem siłą bezwładu poleciała na przednią
szybę nadjeżdżającej z przeciwka furgonetki.
Ruch zatrzymał się sam z siebie. Przez moment ulica
pogrążyła się w ciszy, ale po chwili ludzie zaczęli wołać i
krzyczeć i wokół rannej natychmiast zebrał się tłum ga-
piów. Przechodnie wyciągnęli telefony komórkowe,
224
niektórzy z nich, aby zrobić interesujące zdjęcie, ale byli
i tacy, którzy wystukali 911, numer centrum ratunkowe-
go.
Ethan i Meredith w panice stanęli koło Jessie, która
leżała teraz nieruchomo na środku ulicy. Oczy miała za-
mknięte i bladą twarz.
Karetka pogotowia podjechała po kilku minutach.
Ekipa reanimacyjna, w tym lekarz, pielęgniarz i kierowca
ambulansu, wszyscy uklękli przy Jessie, żeby zacząć
reanimację. Grupą kierowała, niczym dyrygent orkiestrą,
młoda lekarka, Metyska, odbywająca staż w oddziale
paramedycznym. „Zaczynaj masaż serca, Rico! Pete,
ściągnij z niej ubranie! Ruszać się, chłopcy!”. Podobne
sceny tak często można było obejrzeć w telewizji, że
miało się wrażenie, jakby to rzeczywistość naśladowała
fikcję, a nie odwrotnie. „Glasgow 3, nie ma pulsu w
udzie. Cholera, chłopaki, tracimy ją, tracimy!”. Dwaj
policjanci obecni na miejscu wypadku z trudem utrzy-
mywali w pewnej odległości pierwszy rząd gapiów pa-
trzących na odgrywający się przed nimi na żywo odcinek
serialu Ostry dyżur. „Przygotuj defibrylator. Rico, roz-
smaruj żel. Nie tak, cholera, głupi jesteś czy co?! Uważaj
na elektrody! Pete, zaznacz linię. Bliżej, nic nie widzę.
Robisz to naumyślnie czy co! Podaj mi elektrody. Na-
staw na dwieście dżuli. Uwaga, dawaj!”. Podczas gdy
Jessie łagodnie zsuwała się ku śmierci, Ethan ukląkł na
ulicy i zabrał pistolet, żeby nie znalazła go policja.
„Sprawdź puls. Kontynuuję masaż serca. Załóż kroplów-
kę, intubujemy, zaraz potem wpuść jej miligram adrena-
liny i dwie ampułki cordaronu. Sprężaj się, Rico, nie gap
się!”.
225
Młoda internistka uciskała mostek w rytmie mniej
więcej sto razy na minutę. „Śmiało, śmiało! Uderzajcie
jeszcze raz! Dwieście dżuli! Proszę się odsunąć!”.
Meredith stała w oddali, zapłakana, bliska histerii. Pa-
trzyła z przerażeniem na to, co zdarzyło się, według niej,
z jej winy.
‒ Mamusiu, to nie twoja wina ‒ mówił Robbie. ‒ To
wina tej dziewczyny, przechodziła i nawet nie popatrzy-
ła, czy coś jedzie.
Drugie uderzenie defibrylatora synchronizuje skurcze
mięśnia sercowego, pozwalając sercu normalnie bić i
wznawia obieg krwi.
‒ Udało się! ‒ powiedział Rico z szerokim uśmie-
chem. ‒ Serce ruszyło!
‒ No i co z tego, chcesz dostać medal? ‒ objechała
go Saddy.
Usztywniła szyję Jessie za pomocą kołnierza ortope-
dycznego.
‒ Zanieście ją do karetki i uprzedźcie szpital!
Jak łatwo czasem umrzeć... Kilka sekund nieuwagi i
wypadek gotowy. Jak łatwo czasem ożyć... Kilka impul-
sów elektrycznych i serce znów zaczyna bić.
Rico i Pete ostrożnie umieścili Jessie na specjalnym
krępującym ciało materacu i wsunęli ją do karetki.
‒ Gdzie ją zabieracie? ‒ spytał Ethan.
‒ Do St Jude ‒ odrzekł Pete i przekręcił kluczyk w
stacyjce. ‒ To tutaj, niedaleko.
Ethan w pierwszym odruchu chciał pójść po samo-
chód na parking i pojechać za nimi, ale gdy ludzie zaczęli
226
się rozchodzić, zauważył staroświecką taksówkę stojącą
na chodniku.
Oparty o maskę stał wielki Murzyn z niedowidzącym
okiem. Palił papierosa i patrzył na Ethana.

‒ Co to za gra? ‒ spytał Ethan, podchodząc do niego.


‒ To gra w Życie i w Przeznaczenie ‒ odpowiedział
szofer taksówki.
Powoli ruch wracał do normy.
‒ Podwieźć pana? ‒ spytał Curtis Neville, otwierając
drzwi starego checkera.
‒ Odczep się pan!
‒ Niech pan wsiada, w pięć minut będziemy w szpi-
talu.
‒ Wcale się pana nie boję ‒ uprzedził Ethan, mosz-
cząc się na tylnym siedzeniu.
‒ Wiem, jedyną osobą, której się pan boi, jest pan
sam.
Ethan nie zgadzał się z tą uwagą.
Curtis prowadził szybko, nie przejmując się ograni-
czeniami szybkości ani kodeksem drogowym, trochę tak
jakby te reguły go nie obowiązywały.
‒ Myślał pan, że ją uratuje, jeśli jej pan zabierze pi-
stolet?
‒ Uratowałem ją ‒ poprawił go Ethan.
Curtis schylił się, żeby ściszyć stare radio K7, które
nadawało jakąś piosenkę rhythmandbluesową z okresu
Tamla-Motown.
227
‒ Jest jedna rzecz, którą pan musi zrozumieć, panie
Whitaker: nawet gdyby pan miał przeżyć ten dzień mi-
lion razy, nie uda się panu jej uratować.
‒ Bo takie jest jej przeznaczenie, tak?
‒ Myślę, że musi się pan poddać: bieg spraw nie za-
leży od nas. Chcieć go zmienić to tak jak walczyć z wia-
trakami.
‒ Przecież to, co mi się zdarza, świadczy o czymś
zupełnie przeciwnym.
Curtis nie odpowiedział. Patrzył na Ethana.
‒ Nieszczęścia często wynikają z tego, że ludzie roz-
paczliwie chcą zmienić rzeczy, które od nich nie zależą.
‒ Jest pan jak katalog banałów i cytatów. Gdzie pan
to wyczytał?
‒ W książce, która wpadła mi ostatnio w ręce ‒ przy-
znał Curtis, grzebiąc w schowku na rękawiczki w poszu-
kiwaniu książki w papierowej okładce. Nie przerywając
prowadzenia samochodu, otworzył książkę na stronie,
której rożek zagiął wcześniej. ‒ Proszę, co pan powie o
tym: „W rzeczywistości nie mamy innego wyboru, jak
zaakceptować to, co zsyła nam przeznaczenie, nawet jeśli
jest to choroba, żałoba, czy śmierć”. Albo: „Jedyna rzecz,
nad którą naprawdę panujemy, to nasza reakcja na wyda-
rzenia, które są dla nas przeznaczone”.
Ethan znał te zdania na pamięć.
‒ I jeszcze jedno ‒ powiedział Curtis. ‒ „Nauczyć się
żyć, to nauczyć się być wolnym. Być wolnym to bez pro-
testu akceptować to, co nadchodzi”.
Wręczył książkę Ethanowi. Na okładce widniał jego
228
portret: białe zęby, niebieskie oczy, twarz, wszystko wy-
gładzone w Photoshopie.
‒ Ale pan zna prawdę, gdyż napisana jest w pana
książkach ‒ stwierdził Curtis, podjeżdżając na parking
szpitala. ‒ Z tym że zastosować te zasady we własnym
życiu, to inna para kaloszy.

Ethan trzasnął drzwiami taksówki, nie wysilając się na


odpowiedź.
Znalazł hol w izbie przyjęć pogotowia, który zaczynał
już dobrze znać, tak jak i recepcjonistkę w uczesaniu „na
lwicę”. Spytał o młodą dziewczynę po wypadku, którą
dopiero co przywieziono.
Kobieta skierowała go na oddział pourazowy i Ethan
od razu natknął się na Shino Mitsukiego idącego na blok
operacyjny. Lekarz wcale się nie zdziwił obecnością Et-
hana w szpitalu. Tak czy inaczej, nie miał czasu zapytać
go, jak tu trafił. Dziewczyna, którą miał operować, była
w fatalnym stanie: miała złamaną nogę, zwichniętą kość
biodrową, złamane żebra, pęknięte jelito...
‒ Boję się zwłaszcza uszkodzenia mózgu ‒ wyjaśnił
Ethanowi. ‒ Krwiaka, wylewu czy obrzęku. Nie mówiąc
o możliwości uszkodzeń szpiku kostnego w kręgosłupie.
Shino Mitsuki bardzo się spieszył, więc Ethan, który
chętnie zadałby mu parę pytań, ze ściśniętym sercem i z
żołądkiem związanym w supeł padł na krzesło. Podparł
głowę rękami. Wiedział, że operacja będzie trwała długo
i że teraz nic tu po nim.
229
Nagle poczuł się nieprzytomny ze zmęczenia i kom-
pletnie załamany. Z tego, co mówił Mitsuki, wynikało, że
szanse przeżycia dziewczyny były nikłe i że nawet gdyby
operacja się udała, wypadek pozostawi trwałe ślady. Za-
mknął oczy i wyobraził sobie Jessie w fotelu na kółkach,
ze śliną cieknącą z kącika ust i szklanym wzrokiem.
Z wściekłością uderzył pięścią w maszynę do kawy,
która stała obok niego. Ładna mi druga szansa! Przecho-
dził przez te same cierpienia, co przedtem. Cokolwiek
zrobił, jest skazany na powtórne przeżycie każdego dra-
matu z tego przeklętego dnia.
Podniósł plecak Jessie, który leżał na podłodze koło
jego nóg. Plecak marki Eastpak, koloru bladego różu, z
nalepkami i obmazany białym flamastrem jakimiś bun-
towniczymi napisami. Zawahał się kilka sekund, po czym
otworzył małą kieszonkę. Znajdował się w niej stary mo-
del mini iPoda, taki jaki można było znaleźć na eBay za
niecałe czterdzieści dolarów. Bateria była prawie wyła-
dowana, ale Ethanowi udało się przejrzeć jego zawartość.
Zdumiony był tym, co znalazł: przeważnie były to tytuły
albo całe płyty z końca lat osiemdziesiątych i początku
dziewięćdziesiątych, które przeszły już do historii.
Come as you are Nirvany, Losing my Religion
R.E.M., Sinead O'Connor wykonująca Nothing compares
2U, Tracy Chapman The Cure, U2 z Joshua Tree oraz
słynny koncert Unplugged nagrany przez Claptona kilka
miesięcy po śmierci jego syna. Były też starsze kawałki:
Led Zeppelin, Leonard Cohen, Otis Redding, najlepsze
tytuły Dylana... Muzyka, która naznaczyła jego własną
230
młodość, ale która szokowała w odtwarzaczu czternasto-
letniej dziewczyny.
Szukał dalej. Otworzył plecak i wyjął z niego pamięt-
nik w twardej okładce ze sztucznej skóry, z napisem In
my Secret Life. Zaintrygowany chciał go otworzyć, ale
zeszyt był zamknięty metalową kłódką. Nie była to wiel-
ka przeszkoda, ale nie był ciekaw rzeczy intymnych,
gdyż sam nie chciałby, aby obce oczy zaglądały do jego
„sekretnego życia”.
Były tam też trzy kieszonkowe książki: zbiór wierszy
Emily Dickinson, Buszujący w zbożu Salingera i Miłość
w czasach zarazy Garcii Márqueza.
Dziwne, takie same książki kupił on sam pod koniec
okresu dorastania, w momencie gdy odkrył literaturę, gdy
zrozumiał, że są inne kierunki zainteresowania poza ba-
seballem czy MTV, kiedy poczuł, że dzięki literaturze
nie będzie już nigdy sam.
Przekartkował książkę, którą akurat trzymał w ręku.
Gdy doszedł do strony przedtytułowej, krew w nim za-
stygła. Widniało na niej wykaligrafowane nazwisko.
Znieruchomiał, jakby coś się w nim zatrzymało. Słuchał
głuchych uderzeń swego serca, które biło coraz szybciej i
szybciej.
To było jego nazwisko.
19.
Blizny na duszy
W sumie życie jest thrillerem, każdego dnia
prowadzimy śledztwo, starając się zrozumieć
własne strefy cienia.
Jean-Christophe Grange

To było jego nazwisko.


Te książki, te płyty, to były jego książki, jego płyty.
Nawet pistolet, który trzymał w ręku ‒ Colt 1911 z
kolbą inkrustowaną masą perłową ‒ to był pistolet, który
wygrał w pokera, kiedy miał dziewiętnaście lat! Pamiętał
to doskonale: wygrał partię z Seanem Denaro, niegroź-
nym chuliganem ze środowiska włosko-amerykańskiego
z Bostonu. Ponieważ nie lubił broni, chciał się go po-
zbyć, ale w końcu zabrał mu go Jimmy.
Ethan grzebał w plecaku, żeby zobaczyć, co jeszcze w
nim zostało. Znalazł paczkę herbatników Oreo, w której
zostały tylko okruszki, plastikową kosmetyczkę, etui
Hello Kitty. Otworzył portfel. Był pusty, znajdowała się
232
w nim tylko niewyraźna fotografia. Wyblakłe zdjęcie
rodzinne przedstawiało małą dziewczynkę o blond wło-
sach w towarzystwie rodziców. Opatulona po uszy Jessie
‒ musiała mieć najwyżej cztery lub pięć lat ‒ pozowała z
uśmiechem, trzymając w pasie większego od niej śnież-
nego bałwana. Obok niej stała jeszcze młoda kobieta, w
typie latynoskim. Patrzyła buńczucznie w obiektyw, pod-
czas gdy silnie zbudowany mężczyzna spoglądał na nią z
miłością.
Jessie, Marisa i Jimmy...
A więc ta dziewczyna, która przyszła do niego po po-
moc, zanim popełniła samobójstwo, była córką Marisy i
Jimmy'ego!
Patrząc na zdjęcie, Ethan zorientował się, że drżą mu
dłonie. Kiedy piętnaście lat temu zostawił Marisę, miał
się właśnie z nią ożenić. Musiała znaleźć pociechę w
ramionach Jimmy'ego, jego wiernego przyjaciela, które-
go lojalność poszła tak daleko, że nie tylko poślubił po-
rzuconą przez niego dziewczynę, ale jeszcze zrobił jej
dziecko!
W sumie nic dziwnego.
Przez ostatnie lata wiele razy myślał, że coś takiego
mogło się wydarzyć. W każdym razie to wyjaśniało
obecność Jimmy'ego w Nowym Jorku i fakt, że pojawił
się w filmie nagranym przez kamerę przemysłową.
Jimmy musiał teraz biegać po Manhattanie w poszu-
kiwaniu swojej córki. Jessie uciekła z domu, to było
oczywiste. Banalna historia, która przytrafiała się prawie
każdej nastolatce skłóconej z rodzicami.
233
Ale dlaczego Jessie przyszła do niego? Dlaczego słu-
chała jego płyt, czytała jego ulubione książki, wycinała z
gazet artykuły na jego temat? Jaką rolę w tym wszystkim
grali jej rodzice?

Włożył rzeczy z powrotem do plecaka i wstał z krze-


sła. Był tylko jeden sposób wyjaśnienia całej sprawy:
musiał pojechać do Bostonu, do Marisy. Wyszedł ze
szpitala, zostawiając swoje dane w recepcji wraz z kar-
teczką do doktora Mitsukiego, aby ten powiadomił go o
przebiegu operacji. Ponieważ jego gabinet był o kilka
przecznic dalej, poszedł po wyścigowe maserati zapar-
kowane na parkingu pod domem.
Wciąż zaintrygowany oparł fotografię o tablicę roz-
dzielczą, włączył silnik i podjechał, przyspieszając, w
górę betonowej rampy wychodzącej na ulicę. Częściej
patrzył na zdjęcie niż na drogę. Z tyłu widać było górny
kawałek huśtawki znajdującej się niedaleko krzywego
drzewa. Ethanowi wydało się, że wie, gdzie zdjęcie było
zrobione: chodziło o ogród przy domu rodziców Jim-
my'ego, na przedmieściach południowego Bostonu, gdzie
spędził dzieciństwo. To tam...
‒ Achchhhhhhhh!
Z całej siły wcisnął hamulec, wyjeżdżając na South
Street. Za późno: zaczepił tylne koło roweru jakiegoś
dostawcy...
„K.... to nieprawdopodobne!”.
Odpiął pas i wyskoczył z samochodu, żeby pomóc
ofierze swojej nieuwagi. Był to młody chłopak, który
zgrabnie podniósł się z chodnika.
234
‒ Nic panu nie jest?
‒ W porządku, nic się nie stało! Nie jestem z cukru!
No i tak, o mało co, a zdarzyłoby się nowe nieszczę-
ście. Chwila nieuwagi i człowiek nie żyje. Wszystko w
tym mieście działo się zbyt prędko. Wszyscy gdzieś pę-
dzili: przechodnie, taksówki, autobusy, rowery... Wszy-
scy się dokądś spieszyli. To miasto było bezlitosne, do-
bre tylko dla ludzi gotowych do walki, dla zdobywców,
dla takich, którzy żyją w ciągłym napięciu.
‒ Jest pan pewien, że nic się panu nie stało? ‒ dopy-
tywał się Ethan.
‒ Mówię panu, że wszystko gra! Wszystko jest okay!
Młody dostawca sprawdził rower. Ethan wręczył mu
banknot studolarowy.
‒ Niech pan weźmie, proszę. Chyba koło się panu
zwichrowało.
Chłopak schował banknot do kieszeni i nagle wy-
krzyknął:
‒ Hej, pan jest tym facetem z telewizji, prawda? Tym
psychoterapeutą?
Ethan przytaknął.
‒ Moja siostra uwielbia pana.
„Moja matka przeczytała wszystkie pana książki/Moja
córka uważa, że pańskie seminaria są wspaniałe/Moja
sekretarka zbiera pana DVD/Moja żona spędza z pa-
nem... to znaczy, z pana książkami, wszystkie noce...”.
Oto co słyszał wokół siebie. Tak jakby pisał tylko dla
kobiet...
235
‒ Ale najlepsze, że właśnie jechałem do pana! ‒
oznajmił goniec. ‒ Mam dla pana list.
Pogrzebał w swojej torbie i wyciągnął z niej kopertę z
pergaminu, migdałowego koloru, przewiązaną wstążecz-
ką.
„Zaproszenie na ślub Céline...”.
‒ Nie ma pan pod ręką żadnej swojej książki? ‒ spy-
tał chłopak. ‒ Gdyby mógł pan zadedykować ją mojej...
‒ Pańskiej siostrze?
‒ Taa... Nazywa się Trisha.
W bagażniku maserati Ethan znalazł egzemplarz swo-
jej ostatniej książki, razem z dokumentacją prasową, któ-
rą przygotowała mu Lyzee do dzisiejszego programu
telewizyjnego.
‒ Ten list... ‒ Ethan wskazał na kopertę. ‒ Gdzie pan
po ten list pojechał?
‒ Do recepcji w tym francuskim hotelu, na Czter-
dziestej Czwartej, między Piątą i...
‒ Do Sofitelu?
‒ Tak.
Ethan podpisał książkę i pożegnał się z gońcem.
Kiedy został sam, zaparkował samochód w drugim
rzędzie i włączył światła awaryjne. Musiał się zastano-
wić. Przed sobą widział zdjęcie Jessie i zawiadomienie o
ślubie Céline. Popatrzył na zegarek: wkrótce wybije po-
łudnie. Gdyby teraz pojechał do Bostonu, nie wróciłby na
Manhattan przed dziewiątą wieczór. Musiał wybrać: albo
spotkać się z Céline, albo z Marisą. Jeśli naprawdę został
236
mu tylko jeden dzień życia, komu chciałby go poświęcić?
Z pewnością Céline. Postanowił pozbyć się na chwilę
tego okropnego przeczucia, które męczyło go jeszcze
poprzedniego dnia, że stanowił dla niej niebezpieczeń-
stwo. Zobaczy później, jeśli faktycznie będzie jakieś
później. Na razie jedno było ważne: spotkać się z nią.
Mógł być u niej w hotelu za mniej niż kwadrans. I tym
razem wiedział, że będzie umiał z powrotem pozyskać jej
względy.
Wszystkie te lata z dala od niej... Ten czas stracony na
wygrywaniu iluzorycznych bitew! Ciągle mijał to, co
było dla niego najważniejsze, ale najważniejsze było
teraz w zasięgu jego ręki i postanowił niczego już nie
zepsuć.
Przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszył w kierunku cen-
trum.
Jeśli życie ofiaruje wam drugą szansę, tylko głupiec
by z tego nie skorzystał.

Był jeden problem: zdjęcie. Blond włosy dziewczynki


i te jej zbyt jasne oczy, które z pewnością nie były ocza-
mi ani Marisy, ani Jimmy'ego. A teraz, parę lat później,
ten jej ból istnienia, ta słabość... No i wiek: miała między
czternaście a piętnaście lat.
Ethan podniósł szybę w oknie samochodu. Nagle po-
czuł zimno. No i zobaczył, że płacze.
W tej sytuacji włączył GPS i skierował się na most
Triborough. Pojedzie do Bostonu.
237
Do tej chwili starał się nie patrzeć prawdzie w oczy.
Jeszcze dzień wcześniej nie wiedział o istnieniu Jessie.
Ale czy tak naprawdę nie domyślił się wszystkiego już
od pierwszej chwili, od pierwszego spojrzenia na tę na-
stolatkę?
Gdyż teraz wszystko wydawało mu się oczywiste.
Jessie nie była córką Jimmy'ego.
Była jego córką.
20.
Jimmy
Ten, który już nie jest twoim przyjacielem,
nigdy nim nie był.
Arystoteles

Piętnaście lat wcześniej

Nazywam się Jimmy Cavaletti, mam dwadzieścia trzy


lata.
Jest październik 1992 roku. Idę chodnikiem po Times
Square, pośród krzyków ludzi, głośnej muzyki i zapachu
hot dogów. Obok mnie idzie Marisa, narzeczona Ethana,
mojego najlepszego przyjaciela, który jest gdzieś tam,
parę kroków za nami. Dziś wieczorem mamy świętować
jego urodziny. Żeby mu zrobić niespodziankę, Marisa
przyszła po nas do pracy i przyjechaliśmy tutaj z Bostonu
starym podrasowanym mustangiem.
Rano zarezerwowałem stolik w Roastbees, żeby mieć
pewność, że zjemy nasze ulubione danie: hamburger z
ananasem i z chrupiącym bekonem.
239
Odwracam się i wołam do mego przyjaciela:
‒ Ethan! Pospiesz się!
Robi mi znak, żebym się nie denerwował. Ale tłum
jest zwarty i posuwamy się w paraliżującym nasze ruchy
wielkim ścisku. Chodniki wyglądają jak estrada wędrow-
nego cyrku: tu jakiś magik robi sztuczki ze znikającymi
królikami, tam karzeł popisuje się żywym półtorametro-
wym pytonem, dalej jakaś striptizerka popisuje się czymś
innym. Stary sprzedawca hot dogów włączył magneto-
fon. Właśnie leci przebój Elvisa: It's Now or Never.
Teraz albo nigdy.
Nie za bardzo wiedziałem, co kupić Ethanowi. Gdyby
to były moje urodziny, chciałbym dostać ostatnią płytę
Red Hot Chili Peppers, ale jemu to by chyba nie sprawiło
przyjemności. On chciałby dostać prenumeratę „New
York Timesa”. Dowiedziałem się o cenę. Okazała się
bardzo wysoka. W końcu poszedłem do księgarni i kupi-
łem książkę o prezydentach Stanów Zjednoczonych.
Muszę przyznać, że Ethan wciąż coś czyta. Na budo-
wie wszyscy przezywają go „mózgowiec”, ale są zado-
woleni, kiedy dzięki niemu mamy zagwarantowane prze-
rwy w pracy albo wyższe premie, bo on umie ułożyć się
z majstrem. Według mnie on jest przede wszystkim
sprytny. Widzi rzeczy, których inni nie widzą. Czyta, bo
jest sprytny, a jest sprytny, bo czyta. To mi się w nim
podoba, że wiedzę, którą zdobywa, umie zastosować w
praktyce. Na przykład, żeby wygrać w pokera. Książki o
pokerze pełne są trudnych wzorów matematycznych.
240
Myślę, że te książki kupuje mnóstwo ludzi, czyta niewie-
lu, a jeszcze mniej ludzi w ogóle je rozumie. Natomiast
Ethan zrozumiał wszystko. Jego wiedza przynosi niezłe
pieniądze, kiedy gramy razem, w sobotę wieczorem, w
tylnych salach niektórych knajp. Dzięki temu mogliśmy
kupić tego mustanga i również dzięki temu możemy raz
na dwa tygodnie kupić bilety na Red Soksów.
Często w weekendy razem z Ethanem idziemy na sta-
dion. Pijemy piwo z kumplami, zjadamy pizzę, a potem
wałęsamy się trochę po Quincy Market. Wiem, że wolał-
by spędzić popołudnie w miejskiej bibliotece i że jest ze
mną, aby mi sprawić przyjemność. Wobec tego ja też
czasami udaję, że mam ochotę na wizytę w bibliotece,
żeby mu się odwdzięczyć. On wie, że ja trochę oszukuję,
i ja wiem, że on wie, że ja wiem. A jeśli nawet to wydaje
się skomplikowane, w sumie jest proste. Na tym polega
przyjaźń.
Marisa i Ethan to bardzo fajna para. Marisa była naj-
ładniejszą dziewczyną w naszym dawnym college'u.
Przedtem spotykała się ze Steve'em Marinem, gwiazdą
drużyny futbolu. Potem, w ostatniej klasie Ethan ją pode-
rwał. A przecież jest niższy od Steve'a, nie jest tak przy-
stojny, a już na pewno nie jest tak umięśniony. Ale jak
mi któregoś dnia powiedział: „To dowód na to, że inteli-
gencja jest ważniejsza od siły mięśni”. Marisa jest dziw-
na. Ona też jest inteligentna, ale nie tak jak Ethan. To
raczej inteligencja praktyczna, umiejętność dawania so-
bie rady na co dzień. Czasem Marisa może być twarda i
cyniczna, ale wie, jak pokierować swoimi sprawami.
241
Któregoś dnia przypadkiem podsłuchałem, jak mówiła
jakiejś koleżance, że spotykanie się z Ethanem to dla niej
inwestycja na przyszłość. Wówczas nie za bardzo zro-
zumiałem, o co jej chodziło.
Dzień powoli dobiega ku końcowi. Stajemy z Marisą
na światłach przy Pięćdziesiątej Ulicy, przepuszczając
strumień aut. Odwracamy się, szukając Ethana. Czekamy
na niego przez długie minuty. Wokół świecą się neony,
kolorowe ekrany, samochody stoją w korkach, słychać
syreny policyjne.
Stoimy tak i stoimy, aż wreszcie musimy zaakcepto-
wać fakt, że Ethan zniknął.

Manhattan Październik 1992


6:00

Szukałem go przez całą noc. Zaglądałem do wszyst-


kich restauracji, do sklepów i barów, do których mieli-
śmy zwyczaj chadzać. Zadzwoniłem do rodziców, pyta-
jąc, czy nie zostawił u nich jakiejś wiadomości. Byłem
nawet na komisariacie, ale nie chcieli się zająć zniknię-
ciem Ethana. Marisa została przy mustangu. Jeśli Ethan
po prostu by się zgubił, w końcu przyszedłby na parking,
gdzie zostawiliśmy samochód. Czekaliśmy aż do wscho-
du słońca. Dopiero nad ranem wyjechaliśmy z Nowego
Jorku. Nad Manhattanem wstawał różowy świt.
W samochodzie w drodze powrotnej Marisa zachowy-
wała się dziwnie. Podczas gdy ja bardzo się denerwowałem
242
zniknięciem Ethana, ona wyglądała bardziej na zrezy-
gnowaną niż zaniepokojoną. Zaakceptowała zniknięcie
przyszłego męża, jakby tak się miało stać. Ja zaś bałem
się najgorszego: że zginął w jakimś wypadku, że ktoś go
napadł, że go porwali...
‒ Powinieneś zrozumieć jedną rzecz ‒ powiedziała
do mnie po chwili.
‒ Co takiego? ‒ spytałem.
‒ Że najprawdopodobniej wcale nie znasz swego
przyjaciela.
‒ Co masz na myśli?
‒ Zrozum, on uciekł. Zrozum, że nie mógł już tego
wytrzymać. Zrozum, że ma nas w nosie.
‒ Wygłupiasz się.
‒ Nigdy go już nie zobaczymy, Jimmy. Dam sobie
rękę uciąć.
‒ Jak możesz tak mówić o mężczyźnie, którego za-
mierzasz poślubić?!
Otwierała już usta, żeby mi odpowiedzieć, ale nagle
jej zbroja rozpękła się na kawałki. Pierwszy raz widzia-
łem Marisę płaczącą. Trwało to przez chwilę, po czym
wyjęła chustkę do nosa, wysmarkała się i wyjawiła mi
następującą rzecz:
‒ Wiele razy mi się to śniło. Zawsze wiedziałam, że
Ethan któregoś dnia odejdzie. Miałam tylko nadzieję, że
ten dzień nie nastąpi tak szybko...
Przez resztę podróży milczeliśmy. Dopiero kiedy do-
jeżdżaliśmy do Bostonu, spytałem:
‒ A jaką ty przygotowałaś mu niespodziankę na uro-
dziny?
243
Marisa odwróciła głowę. Pomarańczowe promienie
słońca oświetlały ją niczym na starej grawiurze. Po dłu-
giej chwili milczenia odrzekła:
‒ Miałam mu powiedzieć, że jestem w ciąży.

Listopad 1992 ‒ kwiecień 1993

W ciągu następnych tygodni wiele razy wracałem do


Nowego Jorku. Prowadziłem własne śledztwo, wypyty-
wałem ludzi, którzy mogli spotkać Ethana ‒ pracowni-
ków dworca, szoferów autobusów i policjantów. Zaglą-
dałem do szpitali, na komisariaty, byłem w kostnicy, w
przytułkach dla bezdomnych, na stacjach benzynowych.
Nie chciałem uwierzyć Marisie. Ethan nigdy by tak
nie odszedł, żeby mnie o tym nie uprzedzić, nie zostawić
choć listu, jakiegoś znaku. Sześć lat wcześniej, kiedy
umarli jego rodzice (w odstępie zaledwie kilku miesię-
cy), Ethan zamieszkał u nas i uważałem go właściwie za
mojego brata.
Oczywiście wiele razy myślałem, że marnuje z nami
czas, że wielka szkoda, iż tak wcześnie przerwał naukę,
nie poszedł na studia. Z egoistycznego punktu widzenia
byłem natomiast zadowolony, że mam szczęście przeby-
wać z takim człowiekiem na co dzień. To prawda, że był
skryty. Czasem pół godziny potrafił siedzieć i patrzeć w
dal, zatonąć w innym świecie. Gdzie wtedy przebywał i z
kim?
244
Po kilku tygodniach zacząłem otwierać listy przycho-
dzące z jego banku. Zdumiałem się, że miał na koncie
sporo forsy, prawie trzydzieści tysięcy dolarów. To były
pewnie wygrane w pokera, kiedy grał beze mnie. Przej-
rzałem konto jego karty kredytowej: były tam zakupy
dokonane w Filadelfii, Waszyngtonie, a potem, przez
kilka tygodni, w Chicago. Niestety, konto to zostało za-
mknięte zaraz po świętach Bożego Narodzenia.
W końcu natrafiłem na ślad Ethana wiosną 1993 roku,
kontynuując poszukiwania w naszym starym college'u.
Jakiś wydział uniwersytetu w Seattle poprosił o przesła-
nie dokumentów Ethana, w celu zapisania go.
Nic nie mówiąc rodzicom ani Marisie, wyjąłem pie-
niądze z mojej książeczki oszczędnościowej i kupiłem
bilet na samolot do Seattle. Poszedłem do kampusu uni-
wersyteckiego, wtopiłem się w tłum studentów. Był to
okres stylu grunge i wcale nie musiałem być dobrze
ubrany, żeby się nie wyróżniać, wprost przeciwnie.
Znalazłem Ethana na terenie ogrodów, gdy dyskuto-
wał z innymi studentami, siedząc na trawniku. Musiał
mnie widzieć z daleka, bo od razu do mnie podszedł,
zanim zbliżyłem się do całej grupy.
‒ Jimmy, co tu robisz?!
To był inny Ethan niż ten, którego znałem. Schudł,
obciął włosy i miał na sobie marynarkę, koszulę i spod-
nie, które nie były dżinsami.
‒ Co się z tobą działo?!
‒ Nie zrozumiałbyś tego ‒ rzekł, potrząsając głową.
‒ Może spróbujesz mi wyjaśnić.
245
‒ Cóż mam ci wyjaśniać, do cholery! Dusiłem się
tam. Praca na budowie z facetami, którzy nigdy nie prze-
czytali ani jednej książki, którzy nie mieli żadnych zain-
teresowań, żadnej kultury. Nie mogłem tak żyć, bez
przyszłości, bez perspektyw, nawet bez marzeń!
‒ Ale przecież...
‒ Obudź się, Jimmy! Nadaj swemu życiu jakiś sens.
Nie bądź taki miły dla ludzi. Najpierw myśl o sobie, do-
piero potem o innych.
Ani razu nie zapytał o Marisę ani o moich rodziców.
Chciał zapomnieć o nas i o swoim dawnym życiu.
Zanim odszedł, powiedział jednak:
‒ Podaj mi jeden powód, dla którego warto, żebym
wrócił.
Otworzyłem usta i chciałem mu powiedzieć, że
Marisa jest w ciąży i że w przyszłym tygodniu będzie
miał córeczkę. Może by wtedy wrócił, a może nie.
W końcu jednak zrobiłem tak, jak mi powiedział: po-
myślałem najpierw o sobie, a dopiero potem o nim.
Pomyślałem o Marisie, w której się skrycie kochałem.
Milczałem więc i po chwili odszedłem.
W samolocie w drodze powrotnej do Bostonu zaczą-
łem się zastanawiać nad imionami dla maleńkiej.
Dla mojej córeczki.
21.
Marisa
Tak oto posuwamy się naprzód,
walcząc z prądem, który bez
przerwy ściąga nas w przeszłość.
Francis Scott Fitzgerald

Dziś
Przedmieścia południowego Bostonu
16:00

Ethan przejechał trzysta pięćdziesiąt kilometrów, nie


zatrzymując się ani razu.
Zaparkował maserati przy chodniku, na skrzyżowaniu
Hope Street z Joy Street: skrzyżowaniu ulic Nadziei i
Radości.
Zawsze najgorsze zakątki noszą najbardziej optymi-
styczne nazwy, pomyślał, zatrzaskując drzwi samochodu.
Szare niebo wisiało nisko nad ziemią. Ethan nerwowo
zapalił papierosa, podniósł kołnierz marynarki, żeby
ochronić się od wiatru, i wkroczył na ulicę, na której
spędził swoje szczenięce lata.
247
Miejsce wyglądało gorzej niż w jego wspomnieniach.
W ciągu minionych piętnastu lat nic w tej dzielnicy nie
odnowiono, jej status nie podniósł się ani o jotę. Najwy-
raźniej ponosiła konsekwencje kryzysu na rynku nieru-
chomości, jak świadczyły o tym opuszczone ogrody, za-
gryzmolone przez graffiti fasady i zabite deskami okna.
Na chodnikach stały stare pralki, powyrzucane meble ze
sklejki, kartonowe pudła pełne tanich bibelotów: resztki
po codzienności, której bieg musiała przerwać nagła
eksmisja.
Kryzys na rynku nieruchomości odbił się na świato-
wej giełdzie dopiero tego lata, ale tutaj dojrzewał już od
dawna. Przez trzy ostatnie lata trwał tu ciągły taniec ko-
morników, eksmisja poganiała eksmisję i stopniowo
dzielnica zmieniła się w królestwo dzikich lokatorów i
ruin, nadających się doskonale na meliny dla handlarzy
narkotyków i gangów.
Tak długo, jak kryzys ten dotykał tylko niewiele zara-
biających, biedaków, nikt się tym nie przejmował. Do-
piero gdy katastrofa dotknęła Wall Street, cały świat po-
padł w panikę.
Klasyczne.
Ethan zgniótł niedopałek i z rozbiegu zapalił następ-
nego papierosa. Gdyby była taka możliwość, chętnie na-
piłby się szklaneczkę whisky czy wychylił kieliszek
wódki.
Tu objawiała się ciemna strona Ameryki. Była nią
kraina biedoty robotniczej, tych, którzy nie załapali się,
248
zostali z tyłu, których rzadko widywało się na filmach,
tych, którym nigdy nie zdarzyło się wyciągnąć szczęśli-
wych numerów w loterii American Dream.
Kraina, z której tak bardzo chciał uciec.
Kilka dłuższych chwil stał przed domem kiedyś wy-
najmowanym przez jego rodziców. Na opuszczonym
domu poprzylepiane były napisy Too late! No Copper!
No Boiler!*, które uprzedzały ewentualnych złodziei, że
inni odwiedzili to miejsce przed nimi. Głowa Emanowi
zaczęła pękać od różnych wspomnień, skłębionych i
mętnych.
* Za późno! Nie ma miedzi. Nie ma bojlera!
Ale nie zamierzał się rozczulać. Poszedł dalej. Gdzieś
za ogrodzeniem szczekały rozzłoszczone psy. Na wyboi-
stym asfaltowym boisku dziesięciu nastoletnich drybla-
sów grało w koszykówkę, biegając wokół radia marki
Soundblaster, które już swoje przeżyło, a teraz nadawało
prymitywny rap.
Trochę dalej siedziała na murku młoda samotna Mu-
rzynka, która przepisywała na staromodnym pomarań-
czowym laptopie streszczenie jakiejś książki. Fryzura
rasta, biała wcięta koszula, pulower podróbka Ralpha
Laurena, dumne spojrzenie i pragnienie znalezienia się
gdzie indziej. Ethan zmrużył oczy, żeby odczytać tytuł
studiowanej przez nią książki: Serce to samotny myśliwy
Carson McCullers. Tak on musiał wyglądać dwadzieścia
lat wcześniej...
249
Minął skrzyżowanie z Park Street. Starzec, który pod-
lewał ogródek, oblał go wodą i roześmiał się, pokazując
bezzębne usta. Stary Mitchell jeszcze żył! Już piętnaście
lat temu był kompletnie zgrzybiały. Paradoksalnie, tylko
on się nie zmienił.
W końcu Ethan zatrzymał się jakieś dziesięć metrów
od numeru 120, domu rodziców Jimmy'ego. Tutaj miesz-
kał przez sześć ostatnich lat, zanim opuścił Boston.
Na środku trawnika podarta flaga amerykańska. Na
werandzie kobieta rozwieszała bieliznę. Radio
rozbrzmiewało starym rockiem Bruce'a Springsteena.
I was unrecognizable to myself...

...in the streets of Philadelphia*.


* Nie mogłem siebie poznać... na ulicach Filadelfii.
Powietrze było ciężkie i wilgotne, jakby miało za
chwilę zacząć padać. Marisa, myślami gdzieś indziej,
przyczepiała spinkami bieliznę do nylonowego sznurka.
Myślała o swej córce Jessie, która nie wróciła do domu
poprzedniego dnia wieczorem, o mężu Jimmym, który
pojechał do Nowego Jorku jej szukać, i o tym typie z
banku, który przyszedł rano i powiedział, że lada chwila
przejmą ich dom. Źle zrobili, że po śmierci rodziców
Jimmy'ego kupili go. Ale wtedy właściciel wystawił dom
na sprzedaż. Powinni byli stąd wyjechać gdzie pieprz
rośnie, ale jej mąż tak nalegał! Na początku rzeczywiście
wszystko szło bardzo dobrze, ale teraz od pół roku nie
dawali rady spłacać rat. Tak jak wiele innych rodzin
250
wpadli w pułapkę kredytu subprimes. Głupio: zmienili
kredyt na sumę 250 000 dolarów na stały procent, zacią-
gnięty na dwadzieścia pięć lat, na pożyczkę na procent
zmienny. Na początku pozwoliło im to zaoszczędzić kil-
kaset dolarów miesięcznie, które Jimmy natychmiast
włożył w swój zakład murarski. Potem procent został
podwyższony, co zwiększyło miesięczne raty tak, że nie
byli w stanie ich spłacać. Marisa zaczęła brać nadgodziny
w motelu, w którym pracowała, a Jimmy zwolnił obydwu
zatrudnionych murarzy. Ponieważ to nie wystarczało,
Marisa zdecydowała się naruszyć kapitał odłożony na
studia córki.
Nic z tego nie wyszło.
Poszła do banku, żeby wynegocjować powtórne rozpi-
sanie miesięcznych rat, ale nie udało się. Ich kredyt zo-
stał przekazany jakiemuś pośrednikowi, a potem innym
instytucjom kredytowym. Marisa spróbowała wziąć ad-
wokata, ale to tylko wpędziło ją w dodatkowe koszty.
Wszystko przez to, że nie zrozumiała do końca warun-
ków wydrukowanych maleńkimi literami na podpisanej
umowie.
Przez ostatnie miesiące żyła w ciągłym strachu: Jim-
my pracował za dużo i był bardzo podenerwowany,
Jessie przechodziła trudny okres, dom miał zostać zabra-
ny przez komornika i sprzedany na licytacji za jakąś
śmieszną cenę. Ale wczoraj strach przeszedł w panikę,
kiedy zobaczyła, że córka...
Przerwała rozmyślania, bo zauważyła, że z ulicy przy-
gląda jej się jakiś mężczyzna. Mężczyzna, którego nie
251
widziała od piętnastu lat. Ciągle miała nadzieję, że go
zobaczy.
A jednocześnie bała się tego.

Horyzont przecięła błyskawica, po czym rozległ się


głuchy grzmot. Ethan pchnął furtkę i wkroczył na ścież-
kę.
‒ Marisa? ‒ rzucił niepewnie.
Patrzył na swoją dawną narzeczoną z mieszaniną
współczucia i zdziwienia. Miała tyle lat co on ‒ trzydzie-
ści osiem ‒ ale wyglądała na dużo starszą. Była lekko
zgarbiona, twarz szpeciły przedwczesne zmarszczki.
‒ Wiem, co pomyślałeś ‒ powiedziała, jakby czytała
w jego myślach. ‒ Ale ty też nie masz już dwudziestu lat
i szczerze mówiąc, wyglądasz znacznie starzej niż w te-
lewizji.
Znów rozległ się grzmot, podkreślając jeszcze nie-
przyjemną atmosferę spotkania.
‒ Jeśli tu jesteś, to znaczy, że spotkałeś się z Jim-
mym, mam rację?
Z trudem ukrywała niepokój.
‒ Nie ‒ odpowiedział cicho. ‒ Ale spotkałem Jessie.
‒ Przywiozłeś ją tutaj?
W głosie Marisy zabrzmiała nadzieja. Ethan potrzą-
snął głową, zmartwiony.
‒ No to gdzie ona jest?!
Niedostrzegalnie się zawahał, po czym rzekł:
‒ Nie wiem.
252
Nie miał odwagi powiedzieć Marisie, że jej córka
właśnie leży na stole operacyjnym w szpitalu, zawieszo-
na między życiem a śmiercią. Przede wszystkim zaś
chciał wierzyć, że stan Jessie nie był tak poważny, jak
tego się obawiał, i że wszystko się jakoś ułoży.
‒ Dlaczego uciekła? ‒ spytał.
‒ To nie twoja sprawa ‒ odpowiedziała Marisa.
Burza w końcu wybuchła z całym impetem. Zaczęło
lać jak z cebra i co chwila się błyskało i grzmiało.
‒ Dlaczego nigdy mi nie powiedziałaś? ‒ spytał Et-
han, stając przy Marisie na werandzie.
Ponieważ nic nie odpowiadała, powtórzył pytanie,
kładąc większy nacisk na jego sens:
‒ Dlaczego mi nie powiedziałaś, że byłaś w ciąży?
Marisa popatrzyła mu w oczy:
‒ Bo nie miałam okazji.
‒ Nie, Marisa, nie! To zbyt łatwe całą odpowiedzial-
ność zrzucić na mnie!
‒ Posłuchaj, Ethan. Ty nie chciałeś tego dziecka...
Przerwał jej:
‒ Może i nie chciałem, ale to ja byłem ojcem i mia-
łem prawo wiedzieć!
Niebo błysnęło kilkakrotnie i nagle burza zaczęła się
oddalać, zostawiając za sobą ciężkie, duszne powietrze.
Marisa przetarła oczy. Była zmęczona.
‒ Nie, Ethan, to nie tak. Może ty dałeś jej życie, ale
to nie ty jesteś ojcem.
‒ Ja jestem jej ojcem!
‒ Jimmy wychowywał ją przez czternaście lat. A co
253
ty zrobiłeś? Nie karmiłeś jej, nie kołysałeś, nie dodawa-
łeś odwagi, kiedy się czegoś przestraszyła...
Ethan złapał Marisę za ramiona i potrząsnął nią gwał-
townie:
‒ A jak miałem się nią zająć? Nie wiedziałem w ogó-
le o jej istnieniu!
Ściskał ramię Marisy mocniej i mocniej, chcąc prze-
rwać potok jej słów, ale ona wykrzyczała mu prosto w
twarz:
‒ No, uderz, uderz mnie! Tak czy inaczej, jedno, co
potrafisz robić, to krzywdę innym ludziom!
‒ Ale Jessie, kiedy miała problemy, przyszła do
mnie!
Marisa wyrywała się Emanowi, który, nagle świadom,
jak silnie ją trzyma, zwolnił uścisk.
Marisa uciekła do domu. Ethan westchnął i usiadł na
stopniach werandy.
Na co liczył, przyjeżdżając tutaj? Że zostanie przyjęty
z otwartymi ramionami? Zapomniał chyba, jak bardzo
swego czasu zranił Marisę. Okazało się, że jej żal w mia-
rę upływu czasu jeszcze wzrósł.

‒ Jakieś cztery czy pięć lat temu przyszła do nas ja-


kaś kobieta...
Ethan podskoczył. Marisa wróciła na taras, pozornie
dużo spokojniejsza. Coś chowała za plecami.
‒ ...jakaś Francuzka ‒ ciągnęła. ‒ Powiedziała, jak się
nazywa, ale zapomniałam.
„Céline... Céline, która niewiele wiedziała o jego
254
przeszłości, trafiła aż tu, do Bostonu! Nigdy by się tego
nie domyślił”.
‒ Czego chciała? ‒ spytał, próbując ukryć wzrusze-
nie.
‒ Właściwie nie wiem. Powiedziała, że „chce ciebie
zrozumieć”. Tak powiedziała. Odniosłam wtedy wraże-
nie, że ją też zostawiłeś bez żadnych wyjaśnień, bez
skrupułów, jak to jest w twoim zwyczaju.
‒ A co jej powiedziałaś?
‒ Prawdę.
‒ Twoją prawdę ‒ poprawił ją Ethan.
‒ Być może, ale najdziwniejsze było to...
‒ Co?
‒ Że mimo wszystko chyba jeszcze jej na tobie zale-
żało.
Ethan schylił głowę i zapalił papierosa. Papieros spa-
lał się powoli, a Ethan patrzył niewidzącymi oczami w
dal.
Na horyzoncie kłębiły się warstwy ciemnych chmur.
‒ À propos, mam coś dla ciebie!
Ethan odwrócił się do Marisy, która rzuciła w niego
starą torbą treningową. Torba była z plastiku udającego
skórę i nosiła na pół wytarty znaczek Igrzysk Olimpij-
skich, które odbyły się w Los Angeles w roku 1984.
‒ Co to takiego?
‒ Otwórz, to zobaczysz.
Rozsunął suwak. Torba była wypchana banknotami.
Wysunęły się z niej same pięćdziesiątki i setki.
‒ To twoje pieniądze. Wszystko, co przysyłałeś Jim-
my'emu od dziesięciu lat. Comiesięczne przekazy na jego
255
konto, na początku po osiemset dolarów, a potem, kiedy
zacząłeś występować w telewizji, po dwa tysiące.
Ethan postawił torbę na plastikowym stole. Marisa
mówiła dalej:
‒ Możesz policzyć, niczego nie brakuje. Dokładnie
sto czterdzieści osiem tysięcy dolarów. Na tyle wyceniłeś
swoje wyrzuty sumienia? Dzięki temu lepiej spałeś? Co
ty sobie wyobrażałeś?! Że czekaliśmy na twoją jałmuż-
nę?!
Ethan starał się ją uspokoić, ale niewiele mógł zdzia-
łać.
‒ Bawiło cię udawanie dobrego samarytanina?
‒ Chciałem po prostu wam pomóc ‒ bronił się Ethan.
‒ Z jakiej racji miałeś nam pomagać?! Chciałeś stąd
wyjechać, trzeba więc było działać konsekwentnie, mój
drogi. Całkowicie się od nas odciąć. Ale tobie zabrakło
odwagi...
Marisa potrząsnęła torbą przed twarzą Ethana.
‒ Widzisz, dziś jestem bez grosza, zadłużona, naj-
prawdopodobniej stracę dom. Ale wolałabym zdechnąć,
niż tknąć jeden cent z tej twojej forsy.
Rozzłoszczona, odwróciła torbę. Banknoty porwał
wiatr, fruwały w powietrzu jak stado dzikiego ptactwa.
‒ Jeśli chcesz naprawdę coś dla mnie zrobić, spro-
wadź tu moją córkę i męża. To jedno, o co cię proszę.

Wiatr ucichł i zaczęło lać. Gdzieś w oddali zaszczekał


pies.
256
Ogłuszony okrutnymi słowami Marisy Ethan zszedł ze
schodków i ruszył Hope Street w kierunku samochodu.
Pośród okrzyków i wrzasków młodzi koszykarze
uciekli z boiska przed burzą i teraz ścigali jak szaleni
unoszące się w powietrzu banknoty, którymi wiatr bawił
się jak suchymi liśćmi.
Dziewczyna z komputerem schowała się pod dasz-
kiem przystanku autobusowego, obserwując chłopaków
w milczeniu. Przyciskała do piersi książkę. Na jej okład-
ce znajdowało się czarno-białe zdjęcie: lata czterdzieste,
jakaś kobieta, trochę dziwna, samotna, smutna.
Delikatny wdzięk Carson McCullers...
22.
Światła miasta
Niektóre gwiazdy świecą, mimo że już ich
nie ma. Ich blask wpadł w potrzask czasu.
Don DeLillo

Dziś
20:45
Autostrada w stanie Nowy Jork

Noc zapadła już dawno.


Ethan, wstrząsany dreszczami i spięty, jechał w kie-
runku Manhattanu, metodycznie przekraczając ograni-
czenia szybkości. Co dwie minuty spoglądał nerwowo na
ekran swojej komórki, w oczekiwaniu na uspokajającą
wiadomość od Shino Mitsukiego w sprawie stanu Jessie.
Trzy godziny wcześniej otrzymał lakoniczny tekst: „Stan
stabilny. Operacja trwa”. Zadzwonił do szpitala, ale le-
karz nie podszedł do telefonu.
Bardzo przeżył spotkanie z Marisą. Okazało się, że
przez minione lata skupiła na nim wszystkie swoje żale i
258
obwiniła go za wszystkie klęski. Do tego stopnia był dla
niej osobą negatywną, że nie widziała w nim w ogóle
ojca swojej córki. Ale on spowoduje, że ona zmieni zda-
nie. Może przegapił pierwsze piętnaście lat życia Jessie,
ale teraz na pewno nią się zajmie. Nie jest jeszcze za
późno. Pod warunkiem, że obydwoje wyjdą cało z tego
szalonego dnia.
Ethan zwolnił i przejechał na lewą stronę, w kierunku
zjazdu na Saw Mills Parkway. Ponieważ już od dłuższej
chwili paliło się żółte światełko na wskaźniku benzyny,
postanowił zatrzymać się na stacji. Pracownik stacji zaj-
mował się maserati, a on poszedł do łazienki opłukać
twarz. Od pewnego czasu męczyła go następująca kwe-
stia: co by zrobił, gdyby piętnaście lat temu Jimmy po-
wiedział mu, że Marisa jest w ciąży? Czy wróciłby do
Bostonu i podjął obowiązki ojca, czy też pozostałby w
Seattle, niczego nie zmieniając w swoim nowym życiu?
Długo przyglądał się odbiciu swojej twarzy w lustrze
nad umywalką. Jakby szukając jakiejś odpowiedzi pomię-
dzy zmarszczkami, w błysku oka czy w kąciku ust. Ale
prawda była taka, że odpowiedzi nie znalazł. Historia wir-
tualna nie istniała. Kto może z całą pewnością stwierdzić,
jak zachowałby się, gdyby okoliczności były inne? Nikt...
Nie znalazł więc odpowiedzi na swoje pytanie. Wy-
szedł z toalety i wsunął monetę do automatu z ciepłymi
napojami. Stacja benzynowa była udekorowana na Hal-
loween: wszędzie wisiały pomarańczowe girlandy, wy-
rzeźbione świecące dynie, kapelusze czarownic, okropne
maski jakby prosto z filmu Krzyk. Na półce z książkami
ostatnie wydanie Harry 'ego Pottera zabierało prawie całe
259
miejsce, odsuwając w cień nawet Stephena Kinga. Ethan
wyjął szklankę z letnim cappuccino, którego wypił tylko
łyk, zanim wyszedł w ciemność. Pragnął jak najszybciej
dojechać do szpitala, znaleźć się koło swojej córki. Zapa-
lił entego papierosa. „Jutro rzucam. Jeśli jeszcze będę
żył, przysięgam, że od jutra rzucam palenie!”. Wsiadł do
samochodu.
Pierwsze oznaki tego, że z samochodem coś szwanku-
je, pojawiły się, kiedy dojeżdżał do Manhattanu. Ten sam
odgłos czegoś zgrzytającego o winyl, co poprzednio.
Ethan nie był wcale zdziwiony. Ponieważ dzień się po-
wtarzał, więc maserati powinno nawalić tak jak przed-
tem. Właściwie, jeśli się zastanowić, to miał szczęście, że
w ogóle dojechał do Bostonu i że z Bostonu dojechał aż
tutaj. Ponieważ był teraz bliżej własnego mieszkania niż
szpitala, stwierdził, że być może uda mu się dojechać do
portu, zanim samochód definitywnie wysiądzie. Gdyby
mu się udało dojechać do portu, mógłby wziąć motocykl,
który przechowywał w małej pakamerze w głębi parkin-
gu.

‒ Zimno, nie?
Ethan właśnie wysiadł z maserati, zadowolony, że
szczęśliwie dojechał do mariny. Odwrócił się, żeby zoba-
czyć, kto do niego przemówił.
Potężny cios pięścią wgniótł mu wątrobę. Stracił od-
dech. Drugi cios rozwalił mu szczękę i powalił na ziemię.
Kwadratowe twarze w ciemnych okularach. Napastliwi
260
jak złe psy, obaj „terminatorzy” podnieśli go i unieru-
chomili.
„Banda Giardinieri! Zupełnie o nich zapomniałem!”.
Najwyraźniej oni o nim nie zapomnieli.
Mimo zimna główny napastnik nadal nie miał koszuli
pod smokingiem. Na dzień dobry wymierzył Ethanowi
porządny cios w żołądek.
‒ Panna Giardino czeka na swoje pieniądze już dwa
tygodnie ‒ oznajmił, skłaniając lekko głowę.
‒ Już to słyszałem, jesteś nudny jak flaki z olejem!
Napastnik zmarszczył brwi, nie rozumiejąc repliki.
Żeby ukryć zmieszanie, zacisnął pięść i uprzedził:
‒ Będziesz smarkać na czerwono!
Po czym zaczął systematycznie prać Ethana po twa-
rzy.
Już od pierwszego ciosu Ethan czuł, że nie wytrzyma.
Ciało miał zbolałe po wczorajszym laniu. Jego na-
pastnik jakoś tego nie zauważył i walił z całej siły. Roz-
prawienie się z Ethanem było tym prostsze, że nie mógł
ruszać rękami ani nogami, będąc skutecznie zablokowa-
ny przez dwóch wielkoludów, którzy nie bili, tylko trzy-
mali go jak w imadle.
Nagle jednak sprawa się skomplikowała. Zza dwóch
samochodów wychynął jakiś facet i rzucił się na główne-
go napastnika, wymierzając mu potężny cios, który po-
słał go na ziemię.
Zaczęła się zupełnie inna walka. Aby pomóc szefowi,
dwaj goryle puścili Ethana, który zwalił się na asfaltową
nawierzchnię. Usta miał pełne krwi, spuchnięte powieki,
261
leżał bez sił i patrzył na dziwną walkę, toczącą się na
jego oczach, nie rozumiejąc, co się dzieje. Co to za facet
pojawił się tak nagle? Dlaczego przyszedł mu z pomocą?
Ethan podniósł się z trudem i zmrużył oczy. Podczas
walki wyleciało mu jedno szkło kontaktowe i w ciemno-
ściach niewiele widział. Najwyraźniej jego „wyzwoli-
ciel” był obecnie skutecznie naparzany przez obu brutali.
Walka z takimi przeciwnikami jest trudna do wygrania,
chyba że ma się jakąś broń do dyspozycji. Trzech zbirów
zapomniało chwilowo o Ethanie i skupiło się na drugim
mężczyźnie. Ethan mógł uciec, ale nie skorzystał z tej
szansy, bo nie mógł zostawić wilkom na pożarcie tego...
„Jimmy!”.
Ethan zamarł. To był Jimmy!
Dwaj faceci trzymali go między sobą, a trzeci go bił.
„Niektóre walki są trudne do wygrania, chyba że ma
się do dyspozycji jakąś broń!”.
Jeden z napastników wstał i zbliżał się do niego, po-
prawiając stetsona na głowie. Miał w ręku składany nóż,
który właśnie otworzył.
Wtedy Ethan doznał olśnienia.
„...chyba że ma się do dyspozycji jakąś broń...”.
Dlaczego nie pomyślał o tym wcześniej? Wsunął rękę
do kieszeni i wyciągnął pistolet Jessie, który podniósł z
chodnika zaraz po wypadku. Wymierzył broń w nogi
przeciwnika, ale nigdy jeszcze nie strzelał, więc nie
umiał celować, nie wiedział nic o odrzucie, o...
Pierwsza kula wystrzeliła prawie sama, druga poszła
za nią.
262
Napastnik krzyknął, dotykając ręką najpierw uda, po-
tem kolana, po czym przewrócił się. Zdumieni tą nie-
przewidzianą ripostą pomocnicy goryla puścili Jimmy'e-
go, żeby zająć się swoim szefem, którego szybko wsadzi-
li do hummera. Nie minęło nawet dwadzieścia sekund
między pierwszym wystrzałem a pospieszną ucieczką
trzech zbirów. Na parkingu rozległ się pisk opon i hum-
mer znikł.
Detonacja na szczęście nie zwróciła niczyjej uwagi,
gdyż parking o tej porze był pusty. Jimmy miał pobitą
twarz i z trudnością chwytał oddech. Opadł na ziemię
koło maserati, opierając się plecami o przednie koło. Et-
han doczołgał się do niego i usiadł obok.
‒ Zawsze mówiłem, że ten pistolet przyniesie nam
same kłopoty ‒ powiedział, wskazując na broń, która
była tematem ich wielu młodzieńczych dyskusji.
‒ Ale jak na razie, uratowała nam życie.

‒ Jak mnie znalazłeś?


‒ Poszedłem do twego gabinetu i wcale nie byłem je-
dynym człowiekiem, który cię szukał. Ci faceci wszyst-
kich o ciebie wypytywali. Ponieważ wyglądali na zdecy-
dowanych i dobrze poinformowanych, postanowiłem za
nimi pójść. I wiedziałem, gdzie stoi twój jacht. Widzia-
łem raz jego zdjęcie w jakimś piśmie.
‒ Jesteś ranny?
‒ Nic strasznego, ale oni porządnie biją.
‒ Jeszcze i tak nie zrobili ci najgorszego.
263
‒ Ten nerwus w kowbojskim kapeluszu?
‒ Tak. Jeśli zależy ci na twoich palcach, nie wchodź
mu w drogę.
‒ Czego od ciebie chcą?
‒ Mam dług pokerowy u ich szefowej.
Jimmy z niedowierzaniem pokręcił głową.
‒ Przegrałeś w pokera z kobietą?
‒ Tak, popatrz, co za czasy.
Jimmy nie mógł powstrzymać uśmieszku.
‒ A ile jesteś jej winien?
‒ Ponad dwa miliony dolarów.
Jimmy gwizdnął.
‒ No to nieźle wpadłeś.
‒ A no wpadłem...
‒ A w telewizji wyglądałeś na szczęśliwego.
Tym razem Ethan się uśmiechnął. Wielką przyjem-
ność sprawiło mu spotkanie ze starym przyjacielem.
Szkoda, że miał taką złą nowinę dla niego.
‒ Musimy iść ‒ rzekł, wstając i podając mu rękę. ‒
Musimy iść do Jessie.
Oczy Jimmy'ego zabłysły w ciemnościach.
‒ Wiesz, gdzie ona jest? Szukałem jej przez cały
dzień.
‒ Jest w szpitalu.
‒ W szpitalu?
‒ Wsiadaj, wyjaśnię ci po drodze ‒ rzekł Ethan, który
zupełnie zapomniał, po co przyjechał do mariny.

264
Kwadrans później

Maserati bez problemów wjechało na parking szpitala


St Jude. Ethan i Jimmy wysiedli z niego sprawnie, po
czym weszli do szpitalnego holu. Ethan poszukał oczyma
recepcjonistki, którą widział rano, ale jej nie było.
Na jej miejscu siedziała starsza kobieta o surowym
spojrzeniu i zachowaniu siostry przełożonej, która po-
dejrzliwie na niego popatrzyła. Trzeba powiedzieć, że
bójka zostawiła pewne ślady na twarzach obydwu męż-
czyzn.
‒ Dobry wieczór, chcielibyśmy się dowiedzieć o
młodą dziewczynę, Jessie Cavaletti, która była dziś ope-
rowana przez doktora Mitsukiego i...
‒ Jesteście panowie rodziną? ‒ przerwała sucho ko-
bieta.
‒ Jestem jej ojcem ‒ odpowiedzieli obydwaj chórem.
Zapadła cisza. Ethan i Jimmy spojrzeli na siebie i w
końcu to Jimmy niezręcznie zakończył:
‒ Tak, jesteśmy jej ojcami.
23.
Serce żywych
Prawdziwy grób zmarłych to serce żywych.
Tacyt

W wyobraźni Jessie
Między śmiercią...
...a życiem

‒ Uwaga!
„Najpierw był ten samochód.
Kiedy zauważyłam go, wchodząc na jezdnię, wiedzia-
łam, że już jest za późno. Potrącił mnie z całym impetem.
To tylko samochód, ale uderzenie jest tak silne, że mam
wrażenie, jakby walnęła we mnie lokomotywa ciągnąca
za sobą dwadzieścia wagonów. Wyrzucona w powietrze
lecę nad innymi samochodami i czuję, że spadam na coś
twardego i ostrego. Bardzo boli. Zapadam w ciemność.
Kiedy otwieram oczy, znów jestem w powietrzu, ale te-
raz jakoś inaczej. Lecę ponad ulicą, widzę, jak moje ciało
266
leży nieruchomo na jezdni, widzę ruch uliczny, który się
zatrzymał, i zbiegowisko wokół mnie”.
‒ Zaczynaj masaż serca, Rico. Pete,
ściągnij z niej ubranie. Ruszać się,
chłopcy!
„Widzę ekipę z pogotowia, która stara się mnie rea-
nimować. Frunę niczym motyl nad lekarką, która się mną
zajmuje”.
‒ Glasgow 3, nie ma pulsu w udzie.
Cholera, chłopaki, tracimy ją, tracimy!
„To młoda Metyska. Nazywa się Saddy. Jej ojciec po-
chodzi z Jamajki, a matka z Kanady. Dziwne, widzę ją
pierwszy raz, a mam wrażenie, że ją doskonale znam.
Wiem o niej wszystko, znam jej dzieciństwo, wiem, cze-
go pragnie, kogo kocha, znam jej tajemnice”.
‒ Przygotuj defibrylator. Rico, rozsma-
ruj żel.
Nie tak, cholera, głupi jesteś czy co?!
„W tym momencie wiem, że lekarka boi się pomylić i
wyjść na idiotkę przed pielęgniarzami. Ukrywa ten
strach, nadrabiając szorstkim zachowaniem i przekleń-
stwami”.
‒ Nic nie widzę. Robisz to naumyślnie
czy co! Podaj mi elektrody. Nastaw na
dwieście dżuli! Uwaga, dawaj!
„Widzę też Ethana Whitakera, mojego ojca. Stoi tuż
za ekipą ratowniczą, przeżywa wszystko razem z nimi i
modli się po cichu, żebym przeżyła. Mogę przejrzeć go
na wylot, czytam w jego sercu, widzę to, co on ukrywa
267
przed ludźmi: jego obawy, niepokoje i to pragnienie mi-
łości, którego nie umie wyrazić słowami”.
‒ Załóż kroplówkę, intubujemy, zaraz
potem wpuść jej jeden miligram adre-
naliny i dwie ampułki cordaronu. Sprę-
żaj się, Rico, nie gap się!
„Młoda lekarka robi mi masaż serca. Jest to bardzo
przyjemne, tak przyjemne, że chciałabym, aby nigdy nie
przestała. Przez całe życie chcę, aby ktoś przykładał mi
tak ręce do serca.
‒ Dobra, kolejne uderzenie, dwieście
dżuli.
Odsuńcie się!
„Unoszę się, eteryczna jak mgła, lekka jak piórko, de-
likatna jak wata. Jest mi ciepło, ale akurat tyle, ile trzeba,
tak jakbym była w idealnej kąpieli. Widzę stąd wszystko,
wiem wszystko: wiem, że sens życia nas przerasta, że nic
nie rozumiemy, nad niczym nie panujemy”.
‒ Udało się ‒ mówi Rico z szerokim
uśmiechem. ‒ Serce ruszyło.
‒ No i co z tego, chcesz dostać medal?
‒ objechała go Saddy.
„Myślą, że ja wracam, ale się mylą. Przeciwnie, od-
chodzę. W niecałą sekundę jestem o wiele kilometrów od
tego miejsca między Czterdziestą Drugą Ulicą a Park
Avenue. Jestem na Grand Central Station, na Manhatta-
nie.
Jimmy, mój ojciec, wysiada z kolejki i stara się zorien-
tować, gdzie się znalazł. Nie przyjeżdżał na Manhattan od
268
bardzo dawna i czuje się tutaj zagubiony. Wiem, że nie
spał przez całą noc, że wcześnie wstał, że wsiadł do au-
tobusu do New Heaven i stamtąd pociągiem pojechał do
Nowego Jorku. Wiem, że mnie szuka i że czuje się wi-
nien.
Fruwam i robię kółka pod sufitem głównego holu
ozdobionego niebem z milionem błyszczących gwiazd.
Siadam na zegarze o czterech tarczach, który pobłyskuje
pośrodku budowli.
‒ Tato, tato!
Wołam go, ale on nie słyszy.
Chciałabym mu powiedzieć, że żałuję, że bardzo go
kocham, że...
Ale nagle wszystko znika. Jakiś powiew porywa mnie
i unosi gdzieś indziej.

Manhattan
Szpital St Jude
21:50

Młoda stażystka na oddziale chirurgii, Claire Giuliani,


ze ściągniętymi rysami i twarzą naznaczoną stygmatem
zmęczenia po niedawnej operacji, rzucała zakłopotane
spojrzenia dwóm mężczyznom, którzy stali naprzeciw
niej. Obaj mieli obrzmiałe twarze, widać było, że zostali
gdzieś pobici. Claire Giuliani nie za bardzo rozumiała,
który z nich jest ojcem operowanej dziewczyny. Pełna
wątpliwości patrzyła to na jednego, to na drugiego, nie
przerywając smutnego sprawozdania:
269
‒ Wasza córka została do nas przywieziona w stanie
krytycznym. Do chwili obecnej znajduje się w stanie
śpiączki wynikłej na skutek urazu czaszki podczas wy-
padku. Zrobiliśmy tomografię komputerową, obawiając
się śmierci mózgu, po czym została przewieziona na blok
operacyjny, aby zatrzymać krwotok wewnętrzny...
Lekarka przerwała na chwilę, jakby zbierając szwan-
kujące siły. Tym razem Mitsuki zostawił jej całą brudną
robotę. Mimo że nieraz musiała bliskim oznajmiać przy-
kre wiadomości, nigdy do tego nie przywykła. Wprost
przeciwnie, za każdym razem było to dla niej trudniejsze.
‒ Potem jej stan się ustabilizował, ale wówczas zau-
ważyliśmy głębokie uszkodzenie w odcinku szyjnym
kręgosłupa...
Claire zdjęła płócienny czepek, który miała na głowie
podczas operacji i spod którego wystawały kosmyki spo-
conych włosów. Miała szczerze dosyć walki ze złym
losem, dość tej pracy, w której śmierć była codzienno-
ścią. Nie chciała dłużej myśleć o śmierci. A tego wieczo-
ru czuła w sobie odwagę, żeby wszystko rzucić i wsiąść
do samolotu. Przez moment myślała o Brazylii, o plaży w
Ipanemie, o brązowych torsach karioków grających w
siatkówkę na plażach, o bossa novie Caetana Veloso, o
piñacoladzie serwowanej w połówkach ananasów.
‒ Podczas drugiej tomografii zobaczyliśmy rysę zła-
mania kości i krwiak nadtwardówkowy. To oznacza, że
występuje wewnętrzne krwawienie między kością a...
‒ Wiemy, co to jest krwiak ‒ przerwał jej Ethan.
270
‒ Ten krwiak znajdował się głęboko i był trudno do-
stępny, ponieważ dodatkowo wystąpił krwotok z zatoki
żylnej...
‒ Jessie nie żyje, prawda? ‒ spytał Jimmy.
Claire nie odpowiedziała bezpośrednio. Musiała skoń-
czyć swoją przemowę, bo tylko dzięki temu jakoś się
trzymała.
‒ Doktor Mitsuki operował ją natychmiast, żeby usu-
nąć ten krwiak. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy,
ale... ale ona nie przeżyła. Jest mi bardzo przykro.
Jimmy wydał okrzyk rozpaczy i zaszlochał.
‒ Wszystko to jest twoja wina! ‒ zawołał i wymierzył
Ethanowi cios pięścią, który rzucił Ethana na jeden z
metalowych wózków, na których stały tace z kolacją dla
pacjentów.

W wyobraźni Jessie
Między życiem...
...a śmiercią

„Frunę nad chmurami lekka jak powietrze. Nie widzę


już ziemi, drzew ani ludzi. Frunę, nie panuję nad niczym.
Przenosi mnie jakaś siła, jak gdyby w niebie znajdował
się wielki magnes, który przyciąga mnie nieodwołalnie
ku górze. Ale im wyżej jestem, tym chmury stają się
ciemniejsze, gęstsze i groźniejsze. Wkrótce mam wraże-
nie, że tonę w czarnym dymie pożaru, że duszę się i spalam.
271
Jest jakiś tunel, ale to nie jest tunel, na którego końcu
widać zbawcze światło, tak jak obiecują książki ezote-
ryczne. To raczej podziemne przejście, lepkie i maziste,
w którym czuć zapach smoły. W tym korytarzu znajduje
się okno wykuszowe, które wygląda, jakby zapomniano
je zamknąć. To okno otwiera się na moją przyszłość.
Wychylam się, żeby zobaczyć, co przez nie widać, i
ogarnia mnie przerażenie. Leżę na łóżku, sparaliżowana,
ze zniekształconą twarzą. Staram się poruszyć głową, ale
nie daję rady. Staram się wstać, ale jestem unierucho-
miona niewidzialnym gorsetem, otwieram usta, żeby
zawołać mamę, ale nie mogę wydać z siebie żadnego
dźwięku. Przez chwilę rozumiem, że mogę zostać przy
życiu, ale za nic nie chciałabym żyć w takich warunkach.
Przestaję więc się upierać i zawisam bezwolnie w prze-
strzeni. Rozumiem, że to oznacza śmierć. Tunel kończy
się gigantycznym wirem w kształcie elipsy, ogromnym
tumanem, w którym szaleją wiatry na przestrzeni wielu
kilometrów. Zagłębiam się w ten chaos, w trąbie po-
wietrznej wyższej od najwyższej góry.
Teraz naprawdę się boję. Znikąd nie czuję miłości czy
serdeczności. Spadając, natykam się na jakieś osoby. Jest
wśród nich Tommy, syn naszych sąsiadów, który w wie-
ku czterech lat został potrącony przez ciężarówkę, kiedy
jechał na rowerze. Jest Frida, matka mojej matki, zmarła
na raka płuc, pan Rogers, mój dawny nauczyciel, który
rzucił się pod pociąg, gdy opuściła go żona. Tommy
272
przepływa obok mnie na swoim trzykołowym rowerku i
macha do mnie ręką, zanim zniknie. Frida ‒ ona mnie
zawsze nienawidziła ‒ Frida wydmuchuje mi w twarz
dym z papierosa, a pan Rogers, ubrany jak kolejarz, do-
siada niczym konia parowej lokomotywy, która wygląda
jak zabawka.
Im głębiej spadam, tym jest ciemniej wokół mnie i
tym trudniej mi oddychać. Nagle wpadam w warstwę
gęstych szarosinych chmur, które omotały mnie tak, że
niemal się duszę. Wiem, że w końcu połkną mnie jakieś
wielkie usta i że to będzie koniec. Tak bardzo się boję, że
szlocham i krzyczę jak dziecko. Krzyczę i krzyczę, ale
nikt do mnie nie przychodzi.
I nagle widzę go ponad warstwą mgły: to Ethan, mój
ojciec, taki jakim widziałam go dziś rano. Ma na sobie
ten sam czarny sweter, tę samą skórzaną marynarkę i ten
sam wyraz twarzy znękanego bohatera. Nie rozumiem,
co on tu robi. On nie jest zaskoczony moim widokiem.
Czuję jednak, że on znajduje się dokładnie w punkcie, z
którego nie ma odwrotu.
‒ Jessie, Jessie!
Mijam go bardzo prędko.
‒ Tato, tato, boję się!
Wyciągam do niego rękę, ale on jej nie chwyta.
‒ Chodź ze mną, tato, boję się!
‒ Nie mogę... Nie mogę, Jessie...
‒ Dlaczego?
‒ Jeśli pójdę z tobą, nastąpi koniec.
‒ Nie zostawiaj mnie samej, błagam cię, tato!
273
Teraz on również płacze.
‒ Jessie, jeśli ja tam wrócę, może będziesz miała
ostatnią szansę...
Nie rozumiem, co to znaczy. Jaką szansę?
‒ Tak bardzo się boję, tato!
Czuję, że on się waha, rozumie moją rozpacz.
‒ Jeśli zdołam tam wrócić, może uda mi się ciebie
uratować. Jeśli nie, oboje umrzemy.
Nic z tego nie rozumiem. Tak czy inaczej, nie ma cza-
su na rozmowy. Zagłębiam się w tę gęstą mgłę, która
mnie pali i zabija. Teraz czuję tak wielki strach i ból, że
prawie żałuję mojej decyzji, żałuję, że nie wróciłam, kie-
dy przedtem dano mi szansę wyboru. Nawet jeśli nie
miałabym czucia w rękach i w nogach. Nawet jeśli mia-
łabym być jak roślina.
‒ Jessie, obiecuję ci, że będziesz żyła! ‒ krzyczy oj-
ciec w moim kierunku.
To są jego ostatnie słowa. Nie rozumiem, o co mu
chodzi.
Bo ja dobrze wiem, Że to koniec.

Manhattan
Szpital St Jude
21:55

Jimmy pchnął drzwi separatki.


Jessie leżała w półmroku. Oczy miała zamknięte. Pokój
był pomalowany na zimne kolory. Spod bladoróżowego
274
prześcieradła widać było tylko twarz pokrytą plamami,
niebieskawe od cyjanozy usta i kawałek białej piersi.
Obok łóżka stała plątanina już bezużytecznych kropló-
wek, milczący elektrokardiograf, pompa do sztucznego
oddychania, która nie oddychała. Na wyłożonej terakotą
podłodze widać było nieusunięte ślady krwi, fartuch i
rękawice chirurgiczne, które ktoś z wściekłością rzucił
byle jak. Były to ślady po przegranej bitwie.
Jimmy przysunął krzesło do łóżka córeczki. Siedział u
jej wezgłowia, starając się powstrzymać żal. Potem poło-
żył głowę na jej brzuchu i cicho zapłakał.
Tego wieczoru nić się zerwała. W starciu Przeznacze-
nia z Karmą Przeznaczenie wygrało pierwszy set.

Manhattan
Szpital St Jude
22:05

Ethan pchnął metalowe drzwi wiodące na taras usytu-


owany na dachu szpitala, tam gdzie lądują helikoptery,
kiedy przywozi się organy do przeszczepienia lub trzeba
kogoś nagle przetransportować do innej lecznicy. Wiał tu
silny wiatr. W dole widać było East River. Koło wy-
wietrznika stał doktor Shino Mitsuki. Patrzył niewidzą-
cym wzrokiem w dal, gdzieś ponad światła miasta.
‒ Brak panu nawet odwagi, żeby się przyznać do klę-
ski? ‒ rzucił Ethan, zbliżając się do niego.
275
Lekarz nie zareagował. Ethan zirytował się.
‒ To wszystko nie jest dobre dla pana karmy. Mieć
na sumieniu śmierć młodej dziewczyny to cofnąć się co
najmniej o kilka inkarnacji wstecz, jak pan sądzi?
‒ Zrobiłem wszystko, co mogłem ‒ odrzekł Azjata.
‒ Zawsze się tak mówi.
Ethan wyjął papierosa i poszukał zapalniczki. Wy-
wrócił kieszenie, które okazały się puste. Zapalniczka
musiała mu z nich wylecieć podczas bójki na parkingu.
Popatrzył pytająco na lekarza, ale ten pokręcił głową.
‒ Ja nie palę ‒ odrzekł.
‒ Nie, oczywiście, że nie, pan jest świętym. Ach nie,
przepraszam, raczej mnichem buddyjskim.
Azjata w ogóle nie reagował na zaczepki. Ethan więc
kontynuował:
‒ Nie pali pan, nie pije, nie ma wysokiego choleste-
rolu, nie pieprzy się pan z kobietami...
Ethan cierpiał i był załamany. Czuł się winny temu, że
Jessie nie przeżyła. Musiał na kimś wyładować złość.
‒ Nie ryzykuje pan, nie cierpi, nie angażuje się, nie
ulega namiętnościom! Co to za życie, ta nikła monotonna
egzystencja, jaką pan prowadzi, ta idiotyczna rezerwa i
zasady, jakby je pan cytował z chińskich ciasteczek*...
* W podawanych w chińskich restauracjach w Stanach ciastkach można
znaleźć kartki z przepowiedniami lub aforyzmami.
‒ Wciąż jest pan pełen złości ‒ westchnął Mitsuki.
‒ Coś ci powiem, Siddharto: przeciwnie, niż myślisz,
złość oznacza życie.
‒ Mam jednak nadzieję, że nadejdzie dzień, gdy
znajdzie pan spokój ducha.
276
‒ Mam gdzieś twój „spokój ducha”, doktorku. Ja bę-
dę walczył cały czas, bo walka to starcie, a kiedy czło-
wiek nie może wziąć udziału w starciu, to oznacza, że nie
żyje.
Przez chwilę obydwaj mężczyźni jakby się oceniali
wzajemnie, a potem Ethan odwrócił głowę i smutno po-
patrzył w niebo. Nie było widać ani gwiazd, ani księżyca,
ale wyczuwało się je tuż za chmurami. Ethan zastanawiał
się, gdzie może być teraz Jessie. Czy istniało jakieś nie-
bo, jakaś niewymierzalna, tajemnicza rzeczywistość za
lodowatym murem śmierci?
„Akurat. Nic nie ma. Ciemność, zimno, nicość”.
Shino Mitsuki jakby czytał w jego myślach.
‒ Czy ktoś może być na tyle zarozumiały, by uważać,
że naprawdę wie, co się dzieje po śmierci? ‒ rzucił.
Ethan złapał go za słowo.
‒ A według pana... co się dzieje po śmierci?
‒ Nawet dla naukowca, przywiązanego do rozumo-
wania racjonalnego, jest nie do pomyślenia, że świat
kończy się na tym, co jesteśmy z niego w stanie zrozu-
mieć.
‒ Gadanie. Po prostu nie wie pan.
‒ Wiem, że jeśli nie ma na coś dowodów albo nie ma
pewności, pozostaje nam wolność wyboru tego, w co
chcemy wierzyć. A ja dokonałem już wyboru między
nicością a światłem.
Zerwał się silniejszy wiatr. Gwałtowny powiew
wzniósł chmurę kurzu i zmusił obu mężczyzn do zasło-
nięcia twarzy. Ethan zgniótł papierosa, którego nawet nie
277
zapalił, i opuścił taras, pozostawiając lekarza własnym
myślom.
W windzie, zjeżdżając na parter, natknął się na Claire
Giuliani, młodą lekarkę, która zawiadomiła go o śmierci
Jessie. Nie zamienili ze sobą ani słowa, popatrzyli tylko
na siebie i wymienione spojrzenia były wymowniejsze
aniżeli wszelkie dyskursy. Ona rozumiała jego smutek,
on ‒ jej zmęczenie.
Kiedy drzwi windy otworzyły się, Claire powiodła za
nim wzrokiem. Przez moment chciała pobiec za nim,
zawołać go. Nawet jeśli nie był w najlepszej formie, miał
w spojrzeniu coś trudnego do określenia, coś, co naka-
zywało myśleć, że może właśnie nasze słabości są naszą
siłą. W końcu nie ośmieliła się go zaczepić. Tkwić przy
facetach bez wartości, a przegapiać wartościowych było
regułą w jej życiu.
Automatyczne drzwi wypuściły Ethana na zewnątrz w
momencie, kiedy przed wjazdem zatrzymał się ambulans.
Był już późny wieczór i pierwsze ofiary Halloween za-
czynały zjeżdżać się do szpitala. Drzwi karetki otworzyły
się i wyjechały z niej dwie pary noszy: na jednych leżała
średniowieczna księżniczka w masce reanimacyjnej, na
drugich Freddy Krueger z brzuchem zalanym krwią.
Ethan popatrzył na mijających go pielęgniarzy. Wło-
żył rękę do kieszeni i znalazł zapalniczkę, ale tym razem
okazało się, że nie ma papierosów.
‒ Zdarzają się takie dni, co? ‒ usłyszał za sobą.
Odwrócił się i...
24.
Chciałam ci tylko
powiedzieć...
Jeśli coś może mnie złamać, to nie to, że
oprzesz się na mnie, ale to, że mnie opuścisz.
Gustave Thibon

Manhattan
Parking przy szpitalu St Jude
22:20

‒ Zdarzają się takie dni, co? ‒ usłyszał za sobą.


Odwrócił się. W świetle latarni ujrzał wielką i groźną
sylwetkę Curtisa Neville'a. Taksówka, zaparkowana w
drugim rzędzie, miała włączony silnik. Kiedy światła
awaryjne zapalały się, błyszczała w ich świetle, kiedy
gasły, szarzała.
‒ Wsiądzie pan? ‒ zaproponował, otwierając drzwi
po stronie pasażera.
Ethan potrząsnął głową przecząco i w wulgarnym ge-
ście pokazał mu wystawiony w górę palec.
279
Usiadł za kierownicą maserati i ruszył z kopyta z par-
kingu. Nie przejechał jeszcze stu metrów, gdy usłyszał to
dziwne pykanie, a potem odgłos szorowania czegoś po
płycie winylowej.
Do cholery! ‒ zaklął w myślach. Nagle wróciła mu
pamięć. Zjechał na bok. W tylnym lusterku zobaczył
odblask świateł taksówki, która zbliżała się do niego.
Stary checker objechał go z lewej strony i stanął przy
nim. Curtis opuścił szybę i dał znak Ethanowi, żeby ten
uczynił to samo.
‒ Wsiadaj pan! ‒ powiedział z naciskiem do Ethana.
‒ Słuchaj pan, miałem naprawdę ciężki dzień, gdyby
więc pan, delikatnie mówiąc, odczepił się ode mnie...
‒ Wsiadaj!
Curtis nie podniósł głosu, ale jego polecenie za-
brzmiało bardziej jak rozkaz aniżeli propozycja.
‒ Poza tym ‒ dodał ‒ oboje wiemy, że nie ma pan
specjalnie wyboru...
Ethan westchnął. Wszystko się komplikowało. W
końcu odpiął pas i usiadł w taksówce obok Curtisa.
‒ Tak mi przykro z powodu pańskiej córki ‒ powie-
dział Curtis, ruszając. ‒ Ale uprzedzałem pana, że nie
może pan jej uratować.
‒ Odpierdol się! ‒ rzucił Ethan, zatrzaskując drzwi
taksówki.
Stary checker pędził naprzód bez włączonych świateł.
Przejeżdżał przez czerwone światła na skrzyżowa-
niach i nic sobie nie robił z sygnałów, jakie dawali mu
280
rozgniewani kierowcy nadjeżdżający z przeciwka.
Trzeszcząca kaseta w radiu rozbrzmiewała na cały regu-
lator głosem Marii Callas. Obok tablicy rozdzielczej stało
na kamiennym spodeczku kadzidełko tybetańskie, roz-
prowadzając wokół nieprzyjemny zapach skóry, anyżku i
drewna sandałowego.
‒ Może mi pan powiedzieć, dokąd jedziemy?
Curtis odpowiedział łagodnie:
‒ Myślę, że pan doskonale wie.
Nie, Ethan nie wiedział, a raczej nie chciał wiedzieć.
‒ Czego pan właściwie ode mnie chce? Kim pan jest?
Prawą ręką losu?
Wielki Murzyn zawahał się, zanim odpowiedział:
‒ Może jestem posłańcem.
‒ A jakie nowiny pan przynosi?
‒ Nie tylko dobre ‒ odrzekł Curtis.
Ogrzewanie w samochodzie było nastawione na mak-
simum i we wnętrzu panował nieznośny upał. Miało się
wrażenie, że się jest w łaźni. Ethan starał się opuścić
szybę, ale była zablokowana. Poczuł klaustrofobiczną
panikę. Coraz bardziej ta taksówka przypominała mu
karawan, a jej szofer mitologicznego przewoźnika z ot-
chłani, który przewoził zmarłych łodzią na drugą stronę
rzeki. Według mitu przewoźnik ów otrzymywał w cha-
rakterze zapłaty monetę, którą rodzina zmarłego wkłada-
ła nieboszczykowi do ust. Biada tym, którzy nie posiadali
symbolicznego obola; byli skazani na błądzenie bez koń-
ca po świecie, który nie był ani światem żywych, ani
umarłych.
281
„No nie, przestań histeryzować, jeśli musisz umrzeć,
to na pewno nie tutaj!”.
Ethan zamknął oczy i zaczął głęboko oddychać. Musi
odzyskać kontrolę nad sytuacją. Ten człowiek to zwykły
nawiedzony czubek, który stracił rozsądek po śmierci
syna i który przyczepił się do niego prawdopodobnie po
tym, jak go zobaczył w telewizji. Pewnie najpierw zaczął
kupować jego książki, a potem go śledzić, wreszcie na-
gabywać, w końcu zaś wymyślił całą tę historię z prze-
znaczeniem. Zwykła banalna sprawa: Nowy Jork pełen
był różnych naprzykrzających się innym wariatów.
Na światłach przy Gramercy Park taksówka musiała
stanąć za innymi samochodami. Curtis Neville wyjrzał
przez okno. Na chodniku obok przystanku autobusowego
za szybą billboardu George Clooney podnosił do ust fili-
żankę kawy. What else? Kiedy Curtis odwrócił się, zoba-
czył wymierzoną w siebie lufę pistoletu.
‒ Wysiadaj pan! ‒ rozkazał Ethan.
Curtis położył dłonie na kierownicy.
‒ Gdybym był na pana miejscu, nie robiłbym tego! ‒
rzekł z westchnieniem.
‒ Być może, ale na razie lufa jest przy pańskiej skro-
ni, a nie mojej, i to ja podejmuję decyzje.
Curtis ściągnął wątpiąco usta.
‒ Myślę, że pańska broń jest nienaładowana i że nie
jest pan mordercą.
‒ A ja myślę, że nie będzie pan ryzykował śmierci.
Przysięgam, że jeśli będzie pan tu siedział, kiedy światło
zmieni się na zielone, nacisnę spust.
282
Wielki Murzyn uśmiechnął się nerwowo.
‒ Takie historie zdarzają się tylko w filmach.
‒ Zobaczymy.
Światło było wciąż czerwone, ale miało zmienić się
lada chwila. Nie wyglądało na to, żeby Curtis się bał,
mimo że na jego czole pojawiły się drobne kropelki potu.
‒ Pan, który wierzy w porządek rzeczy i w przezna-
czenie, teraz właśnie powinien zadać sobie najważniejsze
pytanie ‒ rzekł Ethan złowrogo. ‒ Może według losu to
dziś ma pan umrzeć?
‒ Na pewno nie umrę dziś wieczorem! ‒ stwierdził
Curtis zdecydowanym głosem, cały czas jednak patrząc
na światła na skrzyżowaniu.
‒ Jest pan bardzo pewny siebie ‒ rzekł Ethan, moc-
niej przyciskając lufę do skroni Curtisa.
Nastąpiło pół sekundy ciszy i...
‒ Dobra, dobra! ‒ krzyknął Curtis, otwierając drzwi
samochodu, dokładnie w momencie, gdy światło zmie-
niało się na zielone.
Wysiadł, a Ethan zajął jego miejsce i nacisnął pedał
gazu.

22:35

Jechał Park Avenue.


„Co teraz?”.
Ten drugi dzień okazał się bardzo męczący. Dostał
drugą szansę, to prawda, ale nie umiał z niej skorzystać.
283
Znał przeznaczenie, ale nie potrafił go zmienić. Nie ura-
tował Jessie, nie odnalazł Céline, nie pogodził się z Jim-
mym i Marisa, nie wykrył swego mordercy. Wciąż był
zwykłą kukiełką w rękach losu. Dla kogoś takiego jak on,
którego całe życie stanowiło ciągłą ucieczkę przed zapla-
nowaną z góry egzystencją, było to nie do zniesienia. Na
studiach bardziej interesowała go filozofia i nauki huma-
nistyczne aniżeli medycyna. Całe godziny spędzał w bi-
bliotece, czytając dzieła słynnych pisarzy. Pamiętał, że
Camus uważał, iż „jedyną godnością człowieka” jest
„bunt przeciw jego kondycji”. Zasadę tę obrał za podsta-
wę swego życia, ale dziś nie umiał jej zastosować.
Z wściekłością uderzył pięścią w kierownicę. Wciąż ta
złość... Samochód chwiał się, układ kierowniczy był
najwyraźniej niestabilny, hamulce też dobiegały końca
swej egzystencji. Chcąc się przewietrzyć, Ethan spuścił
szybę od strony kierowcy, wyrzucił przez okno tybetań-
skie kadzidełko i otworzył dach. Nagły przeciąg wywiał
ze środka suche kwiaty i karty marsylskiego tarota.
Zrzędząc pod nosem, podniósł szybę. A jednak nie
wszystko, co zdarzyło się tego wyjątkowego dnia, było
negatywne. Zdobył wiele informacji i udało mu się wyja-
śnić pewne zdarzenia ze swojego życia. A przede
wszystkim dowiedział się o istnieniu córki, Jessie.
Dziecka, które odnalazł i od razu stracił. Zrozpaczony,
starał się pomyśleć o czymś pozytywnym. Wyobraził
sobie Céline. Tego popołudnia, kiedy Marisa powiedziała
mu o jej wizycie, był zbulwersowany. Tak więc Céline
ruszyła jego śladem, szukała w jego przeszłości czegoś,
284
co pozwoliłoby jej go zrozumieć. Céline, która jest już
teraz mężatką...
„Choć na chwilę zobaczyć ją znów...”.
Dojeżdżał właśnie do Columbus Circle. Central Park
był tuż-tuż. Wjechał w Piątą Aleję i skręcił w lewo przed
konsulatem francuskim. Samochód ze zużytym zawie-
szeniem kołysał się w przód i w tył, pokonując East
Drive z szybkością dromadera. Zatrzymał się na parkingu
Loeb Boathouse, tej restauracji, w której Céline zorgani-
zowała uroczystości ślubne.
Ethan trzasnął drzwiczkami samochodu i wyszedł w
noc. Słyszał już tutaj porywającą muzykę. Najwyraźniej
w środku bawiono się na całego.
‒ Piękny wóz! ‒ usłyszał sarkastyczny komentarz
młodego chłopaka, który zajmował się parkowaniem
samochodów.
‒ Śmiej się ze mnie, śmiej! ‒ rzekł, rzucając w jego
stronę kluczyki.

Ethan wszedł na główną salę w chwili, gdy orkiestra


jazzowa grała pierwsze nuty czegoś nowego. Młody pio-
senkarz, naśladując Sinatrę, zaczął śpiewać dość przeko-
nującą wersję Fly me to the Moon.
Dużo stolików stojących w ogromnej sali z wypasto-
wanym parkietem było wolnych. Ozdoby w kolorach flagi
francuskiej, które wisiały wszędzie podczas jego pierw-
szej tutaj wizyty, znikły. Teraz dekoracje były bardziej
285
tradycyjne. Nikt również nie rozmawiał po francusku.
„Dziwne...”.
Popatrzył po sali, ale nie rozpoznał nikogo. Wyszedł
na zakryty taras z widokiem na jezioro. Mimo wiatru
kilka oświetlonych lampionami łódek, na których wisiały
również dynie-latarnie, pływało jeszcze po ciemnej tafli
wody.
Za kontuarem Keyra, młoda kelnerka, porządkowała
butelki. Ethan usiadł na stołku barowym i zamówił mar-
tini key lime.
‒ Już podaję, proszę pana.
Kelnerka miała akcent z Manchesteru, włosy ufarbo-
wane na tandetny odcień blond i bluzkę odpiętą o jeden
guzik za daleko. Niemniej wynagradzały te wszystkie
niedociągnięcia jej wielkie oczy: były fascynująco czar-
ne, a ich mglisty wyraz zdradzał zmęczenie i znużenie
tych, do których szczęście nie uśmiechało się zbyt często.
Zanim jeszcze podała mu koktajl, Ethan już poczuł do
niej sympatię.
‒ Myślałem, że po weselu będzie tutaj uroczysta ko-
lacja ‒ powiedział, biorąc łyczek wódki. ‒ Z Francuzami.
‒ Po weselu? Ślub został odwołany.
Ethan odstawił szklankę i popatrzył na kelnerkę nie-
dowierzająco.
‒ Jak to?
‒ Uprzedzono nas tuż przed południem ‒ powiedziała
Keyra. ‒ Narzeczeni pokłócili się w ostatniej chwili. Zu-
pełnie jak w filmie.
286
‒ Ach...
‒ Znał pan ich?
‒ Znałem ją... pannę młodą. Céline.
Poruszony Ethan podniósł się z krzesła i oparł o balu-
stradę tarasu. Na drugim brzegu jeziora w Central Parku
trwała parada Halloween. Szkielety i czarownice, prowa-
dzone przez rozszalałego Szatana, rozpoczęły właśnie
taniec wokół fontanny Bethesda.
Wbrew przyjętym zwyczajom Keyra wyszła na taras i
podeszła do niego.
‒ To pan jest tym mężczyzną z concorde'a, prawda?
Ethan zmarszczył brwi. Kilka sekund zajęło mu, za-
nim pojął, o czym ona mówi.
‒ Tak ‒ powiedział w końcu. ‒ Ale skąd pani...
‒ Jakaś kobieta przyszła tutaj wczesnym popołu-
dniem ‒ wyjaśniła. ‒ Powiedziała mi, że być może pe-
wien mężczyzna będzie jej dziś tu szukał. Wypiła kieli-
szek i odniosłam wrażenie, że chce się wygadać. Opo-
wiedziała mi swoją historię, to znaczy, waszą historię. Na
koniec dała mi sto dolarów i poprosiła, żebym panu coś
przekazała.
Keyra wręczyła mu pomiętą kopertę, na której było
napisane jedno zdanie:
Message in a Bottle*.
* Message in a Bottle ‒ singiel zespołu The Police z albumu Reggatta de
Blanc, 1979.
Ethan schwycił list drżącą ręką. Natychmiast rozpo-
znał charakter pisma.
287
288
25.
W końcu wygrywa
przeznaczenie
Jesteśmy dla bogów tym, czym są muchy
dla sprytnych dzieci: łupem zabijanym
dla przyjemności.
William Shakespeare

Manhattan
Sobota, 31 października

Nad Manhattan nadciągnęła gwałtowna burza.


Lejące się z nieba strugi wody, przecinane błyskawi-
cami i grzmotami, zalewały stopniowo ulice i uniemoż-
liwiały zejście do metra. Aby im dorównać, straszliwy
wiatr szarpał drzewami, zrywał dachówki i zarzucał
jezdnię połamanymi gałęziami i różnymi śmieciami.
Wiele się działo tego wieczoru, ale fakt, że nawaliło me-
tro oraz że nie było taksówek, zdezorganizował transport i
sparaliżował całe miasto. Rury z ciepłym powietrzem
290
wybuchły nagle na Madison Avenue. Na Upper East Side
deszcz rozregulował światła na skrzyżowaniach, powo-
dując wypadek, w którym zginęły dwie osoby. W SoHo
kilka kamienic zostało pozbawionych elektryczności, a
na Brooklynie na jednej z ulic poryw wiatru wyrwał pla-
tan, który upadł na samochód dostawczy, zabijając kie-
rowcę.

Na południu miasta wiatr szalał, powodując powstanie


ogromnych fal uniemożliwiających kursowanie promów.
Promenada w Bartery Park, zalana deszczem, tonąca
we mgle, była pusta. Stała tu tylko jedna osoba, młoda
Francuzka, która na kogoś czekała.
Drżąca i ociekająca wodą, czekała na swoją miłość.

Ethan wrócił do starej taksówki i jechał teraz w stru-


gach deszczu.

No dobrze, nie może pomylić miejsca. Miejsce, w któ-


rym Céline zakochała się w nim, to był Zavarsky, wie-
deńska kawiarnia w West Side, w której się z nim spotka-
ła i gdzie ofiarowała mu symbolicznie bukiet czekolado-
wych róż.
291
Stary grat wjechał na Siedemdziesiątą Drugą Ulicę i
skręcił w lewo, w Amsterdam Avenue, ale kiedy zatrzy-
mał się przed kawiarnią, okazało się, że żaluzje były
dawno zaciągnięte. Ethan jednak zatrzymał się i wysiadł.
Poszukał oczami Céline. Wiał taki wiatr, że przechod-
nie nie mogli otworzyć parasoli i ledwo mogli iść. Naj-
wyraźniej tutaj nikt na niego nie czekał.

Nie, pospieszył się. To nie tutaj. Wsiadł do samocho-


du i pojechał do Battery Park. To tam czeka na niego
Céline, niedaleko Ground Zero, w cieniu wydarzeń 11
września, w miejscu, w którym jeszcze wciąż wisiał duch
unicestwionych wieżowców.
Ethan gnał jak mógł najszybciej Siódmą Aleją. Padało
coraz bardziej. Przez otwarty dach, który się zaciął, do
samochodu wlewała się woda, a hamulce raz działały, raz
nie, tak jakby stary grat pod nieobecność swego właści-
ciela postanowił się zbuntować.
Wycieraczki zakończyły swój żywot gdzieś na pozio-
mie Varick Street. Ethan zostawił wóz na skrzyżowaniu
West Broadway i zaczął biec ku Battery Park.
Popatrzył na zegarek. 23:11. Nawet jeśli pod koniec
tego dnia miała go dopaść śmierć, to nie nastąpi przed
północą.
Kiedy biegł, coś wyleciało mu z kieszeni. Karta do
gry, którą chwycił w locie. Na pewno jedna z kart mar-
sylskiego tarota, który był obsesją Curtisa.
292
Złą kartę wyciągnąłem...
Zła przepowiednia...
Nie zatrzymując się, znów popatrzył na zegarek, żeby
się upewnić. Wówczas dopiero zorientował się, że zega-
rek był stłuczony i nie chodził.
Nieco zaniepokojony, obrócił głowę w poszukiwaniu
miejskiego zegara. Znalazł go przy Church Street. Cy-
frowa tarcza wskazywała 23:59.

Kiedy Ethan zauważył mężczyznę, który szedł w jego


kierunku, było już za późno.
293
„Kto to jest?”.
Mężczyzna był średniego wzrostu, przeciętnej postu-
ry, ubrany w ciemny dres. Kaptur bluzy zakrywał mu
twarz.
„Kto to jest?”.
Noc przeciął błysk lśniącej srebrnej kolby pistoletu.
Pierwsza kula przebiła mu pierś i go przewróciła.
Świat wokół zachwiał się w posadach. Leżąc, złapał się
za brzuch. Mężczyzna wciąż sunął w jego kierunku.
„Kto to jest?”.
Musi wiedzieć, kto ma go zabić.
Ethan starał się dostrzec rysy twarzy swego zabójcy,
ale po drugim strzale wszystko zniknęło za mgłą.
Ostatnia detonacja miała smak krwi i zagłuszył ją
grzmot.
Curtis miał rację.
Przeznaczenie zawsze wygrywa.
Część trzecia
Zrozumieć
26.
Wystarczy jedno spojrzenie
Życie jest snem, z którego budzi nas śmierć.
Przysłowie perskie

Piąta rano. Nowy Jork się budzi.


Jest jasna noc, światła w mieszkaniach zapalają się
jedne po drugich, rozświetlając miasto gigantyczną gir-
landą biegnącą od Brooklynu do Bronksu.
Po krótkiej przerwie liczniki wody i elektryczności
znów zaczynają pracować na maksimum wydolności.
Tysiące zaspanych nowojorczyków plącze się między
sypialnią a kuchnią, zanim wejdzie pod szybki, zawsze
zbyt chłodny prysznic.
Ziewnięcie, filiżanka kawy, pochłonięta w pośpiechu
porcja płatków owsianych, wreszcie wciśnięcie guzika
radia:

Witamy na Manhattanie 101.4. Wkrótce wybije szó-


sta. Czy są jeszcze jakieś leniuchy, wylegujące się
297
w łóżkach? Nie mogę w to uwierzyć! Pośpieszcie
się, słońce wzejdzie za kilka minut. W dzisiejszym
programie: parada Halloween, degustacja gofrów i
spacer w jesiennym Central Parku. Dzień będzie
bardzo piękny, ale pod wieczór, uwaga, mogą wy-
stąpić burze i wiatr. Po wiadomościach muzyka,
Otis Redding i Try a Little Tenderness. Słuchacie
państwo stacji Manhattan 101.4, radia dla skow-
ronków. Manhattan 101.4. Dajcie nam dziesięć mi-
nut, a my przybliżymy wam świat...

Downtown, 6:30. Sale gimnastyczne pękają w


szwach. Szykowne i zwracające na siebie uwagę working
girls, odziane w firmowe koszulki i w najmodniejsze
legginsy pocą się z wdziękiem, ćwicząc na stacjonarnych
rowerkach i ruchomych bieżniach.
Godzina 7:00.
W mieście zaczyna się ruch, na chodnikach jest już
tłoczno, miasto pulsuje, oddycha.
Dla części 11 000 strażaków i 37 000 policjantów
kończy się dyżur nocny i zaczyna nowy dzień. Dzień, w
którym będą miały miejsce 3 morderstwa, 5 gwałtów,
295 rabunków i 143 pożary.
W niecałe dwadzieścia cztery godziny zadzwoni na
policję ponad 1400 osób.
Metro przewiezie ponad trzy miliony pasażerów.
Trzydzieści sześć osób zostanie zablokowanych w
windach między piętrami.
Również pewna liczba zakochanych wymieni poca-
łunki, ale tutaj nie dysponujemy żadnymi statystykami.
298
Przyjaciółki będą plotkowały o chłopakach, udając
ofiary ostatniej mody w przymierzalniach w Macy's, w
Bloomingdales i w Canal Jean.
Przyjaciele będą przy piwie przebudowywali świat i
skarżyli się na dziewczyny, których nigdy nie zrozumie-
ją.
W końcu cztery tysiące ulicznych sprzedawców hot
dogów przygotują tysiące hot dogów, precli i kebabów.
Po prostu życie...
Dochodzi godzina 8:00. W niewielkim porcie w Bar-
tery Park, naprzeciw ogromnego szklanego budynku sto-
jącego nad rzeką Hudson, luksusowy jacht oczekuje na
przebudzenie się właściciela.

Manhattan
Dziś
7:59:58
7:59:59
8:00

Ethan wyciągnął rękę i kilka dobrych sekund macał


wokoło dłonią, zanim natrafił na budzik i wcisnął guzik,
przerywając coraz głośniejszy dźwięk...
Głowa mu pękała, nie mógł otworzyć oczu, miał za-
dyszkę. Z trudnością usiadł na łóżku. Jacht tonął w ła-
godnym świetle.
Sprawdził datę na zegarku: 31 października.
Obrócił głowę. Owinięta w prześcieradła młoda ruda
kobieta wciąż leżała obok niego.
299
Wrócił na jacht. Wszystko zaczynało się od nowa. Ale
tym razem Ethan nawet nie był zdziwiony. Doznał tylko
wielkiej ulgi, a następnie poczuł ogromny ból w pier-
siach.
Musiał zrobić nadludzki wysiłek, żeby wstać z łóżka.
Był rozpalony od gorączki, dopadła go straszliwa migre-
na i bolały go wszystkie mięśnie. Chwiejnym krokiem
dotarł do łazienki. Miał wrażenie, że coś rozdziera mu
klatkę piersiową, serce mu waliło i nagle poczuł mdłości.
Ukucnął nad ubikacją i zwymiotował dziwną mieszanką
żółci i krwi.
Wstał i wytarł spoconą twarz. Jak to już zauważył, po
każdym powrocie fizycznie czuł się gorzej.
„Chyba nie dam rady wrócić po raz czwarty” ‒ prze-
biegło mu przez głowę, gdy otwierał apteczkę. Połknął
trzy pastylki ibuprofenu i ledwo się trzymając na nogach,
wszedł pod prysznic. Oparł się o ścianę i pomasował
szyję kciukami. Spod spuchniętych, bolących powiek
wypływała mu żółtawa ropa, musiał potrzeć oczy, żeby
odkleić lepiące się do twarzy kropelki. Znów poczuł
mdłości. Mimo że stał w oparach gorąca, trząsł się z
zimna. Wyszedł spod prysznica i owinął się szczelnie w
szlafrok. Trzęsącymi dłońmi wkroplił do oczu lekarstwo,
żeby odkleić zwarte powieki.
Wrócił do sypialni i nerwowo spojrzał na budzik.
Najważniejsze, nie tracić czasu. Znaleźć siły, aby przejść
przez ten dzień, jakby miał być ostatnim. Stanąć do wal-
ki.
Ubrał się ciepło: włożył szare spodnie z grubego twe-
edu, sweter ze stojącym kołnierzem, robiony grubym
ściegiem, i kurtkę motocyklową Belstaff.
300
Mimo że wstrząsały nim dreszcze, czuł, że musi ode-
tchnąć świeżym powietrzem. Złapał portfel, wyjął dwa
tysiące dolarów przeznaczone dla call girl i szybko wy-
biegł na górny pokład.
Przez kilka minut stał i wdychał świeże powietrze,
mając nadzieję, że słońce i słonawy wiatr pomogą jego
organizmowi odnaleźć dobrą formę. Migrena trochę
ustąpiła i czuł, że spada mu gorączka. Kiedy wreszcie
poczuł się lepiej, poszedł na niewielki parking.
‒ Dzień dobry, panie Whitaker ‒ przywitał go straż-
nik.
‒ Dzień dobry, Felipe.
‒ Co się stało z pana autem? Jest...
‒ Tak, wiem, jest w okropnym stanie.
Kiedy jednak zobaczył zniszczone maserati, kiedy
przed jego oczami ukazał się znajomy mu już obraz po-
rysowanych drzwi, wgniecionego przodu i zgniecionych
felg, poczuł nagle ogromne przygnębienie: to ciągłe roz-
poczynanie wszystkiego od nowa, absurdalne, zbijające z
tropu, stawało się upiorne.
‒ Trocheje zniszczyłam. Mam nadzieję, że nie będzie
mi pan miał za złe...
Odwrócił się w kierunku zniewalającego głosu i zoba-
czył, że tajemnicza ruda kobieta szła za nim przez całą
drogę. Była piękna, szczupła, wysoka, owinięta od kolan
do piersi narzutą na łóżko we wzór mozaiki bizantyjskiej.
Jej rdzawe kosmyki falowały jak płomienie ognia, co
robiło fascynujące wrażenie, jakby przed chwilą zeszła z
obrazu Klimta.
301
Ethan popatrzył na nią niepewnie.
‒ Nie poznaje mnie pan? ‒ spytała, prawie rozbawio-
na.
‒ Nie ‒ przyznał.
Na nosie miała okulary słoneczne i nie mógł zobaczyć
jej oczu.
‒ Dwa tysiące dolarów za noc! ‒ powiedziała, wy-
ciągając do niego banknoty. ‒ Niektórzy by się obrazili.
Ja potraktuję to jako komplement...
Ethan schował pieniądze, trochę zmieszany, wciąż za-
stanawiając się, kim jest tajemnicza kobieta.
W końcu ruda syrena zdjęła okulary i popatrzyła na
niego. Jeśli Ethan w ogóle miał jakiś talent, była nim
zdolność „przejrzenia na wylot” drugiej osoby. Umiał
rozgryźć prawdziwy charakter tych, których spotykał na
swej drodze.
Kobieta miała oczy orzechowe, bardzo ciemne, ale
błyszczące inteligencją. Miała również sympatyczny
uśmiech, emanowała z niej pewność siebie. Z drugiej
strony była też w niej jakaś rana, naprędce zaleczona,
lekkie pęknięcie, które dodawało jej naturalnej urodzie
autentyczności.
‒ Niech pan sobie mnie wyobrazi o trzydzieści kilo
grubszą! ‒ rzuciła prowokacyjnie.
Zbity z tropu Ethan skupił się, ale nic nie przyszło mu
do głowy. Gdyby widział już kiedyś tę kobietę, na pewno
by jej nie zapomniał.
Tajemnicza nieznajoma najwyraźniej dobrze się bawi-
ła. W końcu zdecydowała się naprowadzić go na ślad.
302
‒ Panie doktorze, pan zwrócił mi moją tożsamość,
uwolnił mnie pan.
Ethan zmrużył oczy. Nazwała go „doktorem”, a więc
musiała być jego pacjentką.
‒ Maureen!
Maureen O'Neill: jedna z jego pierwszych pacjentek,
kiedy jeszcze przyjmował w Harlemie. Przypomniał so-
bie tę niezręczną Irlandkę, grubą i samotną, która praco-
wała jako manikiurzystka w jednym z wielu salonów
manikiuru i pedikiuru tamtej dzielnicy. Miła dziewczyna,
ale pełna kompleksów. Popadła w całkowitą zależność
od oxycodonu* i coraz częściej żyła w ponurym i pełnym
problemów świecie wyobraźni. Pomógł jej zwalczyć na-
łóg i podtrzymał na duchu, kiedy postanowiła się uczyć.
Któregoś jednak dnia po prostu nie przyszła na umówio-
ną wizytę i Ethan odebrał to jaka klęskę zawodową.
* Bardzo silny środek przeciwbólowy, pochodna alkaloidu opium, ma
własności euforyzujące i rozluźniające, ale uzależnia.
‒ Dużo podróżowałam ‒ powiedziała teraz. ‒ Byłam
w Azji, w Ameryce Południowej. Pan miał rację: można
zacząć życie od nowa, człowiek może znaleźć w sobie
niespodziewaną siłę.
‒ Pamiętam, że pani coś projektowała...
‒ Tak. I robiłam to przez dłuższy czas. Kiedy wróci-
łam z Peru, moimi projektami zainteresowała się firma
Tiffany & Co, zrobiłam dla nich całą serię biżuterii inspi-
rowanej sztuką Inków.
Ethan patrzył na Maureen z prawdziwym wzrusze-
niem. Był zdumiony jej metamorfozą. Trudno było
303
uwierzyć, że młoda, zadowolona z życia kobieta, która
stała przed nim, była kiedyś cierpiącą na depresję, zanie-
dbaną dziewczyną.
‒ Wszystko zawdzięczam panu. Miał pan dla mnie
wiele cierpliwości, nie osądzał mnie pan z góry, podzielił
się pan ze mną swoją siłą, kiedy byłam słaba.
‒ Niech pani nie przesadza, nie zrobiłem znów tak
wiele ‒ odrzekł Ethan.
‒ Dokonał pan najważniejszego: był pan pierwszą
osobą, która dostrzegła we mnie pozytywne strony. Za
każdym razem, kiedy od pana wychodziłam, zabierałam
ze sobą trochę pańskiej przyjaźni, której ziarna zakwitały
w moim sercu. Przekonał mnie pan, żebym nie zwracała
uwagi na kretynów, upewnił, że mam w sobie zalążek
siły, który tylko czeka na jakiś bodziec.
‒ Ale jednak któregoś dnia pani nie przyszła.
Popatrzyła na niego ciepło.
‒ Dobrze pan wie, dlaczego nie przyszłam. Jak to się
nazywa w psychoanalizie? Przeniesienie uczuć?
Ethan pozwolił pytaniu rozwiać się w powietrzu.
‒ Nauczył mnie pan, Ethanie, szacunku dla samej
siebie...
Zamilkła na chwilę, po czym podjęła wątek:
‒ ...ale wczoraj zachowywał się pan wobec siebie
samego bez żadnego szacunku. I to bardzo mnie zabola-
ło.
Zaskoczony Ethan poczuł się zmuszony stwierdzić:
‒ Nie za bardzo pamiętam, co się wczoraj działo.
304
‒ Nic dziwnego. Znalazłam pana w sztok pijanego w
toalecie Clubu 13.
Club 13 był jednym z elegantszych nocnych klubów w
Meatpacking District. Ethan często tam chodził, ale nie
przypominał sobie, żeby zawitał tam pamiętnego piątko-
wego wieczoru.
‒ Wyprowadziłam pana na ulicę ‒ ciągnęła Maureen.
‒ Próbowałam znaleźć taksówkę, ale pan się uparł jechać
własnym autem. Nie mogłam na to pozwolić, więc usia-
dłam za kierownicą, żeby pana odwieźć.
‒ Mieliśmy jakiś wypadek?
‒ W samochodzie zachowywał się pan strasznie. Od-
piął pan pasy i groził, że wyskoczy w biegu. Chciałam
panu w tym przeszkodzić i straciłam kontrolę nad samo-
chodem, wjechałam na chodnik i uderzyłam w znak dro-
gowy. Na szczęście jechałam powoli i nikomu się nic nie
stało.
Ethan potrząsnął głową. W końcu fragmenty łami-
główki zaczęły układać się w sensowną całość, mimo że
jeszcze brakowało wielu elementów.
‒ Rozebrałam pana, położyłam do łóżka ‒ konty-
nuowała szczegółową opowieść Maureen ‒ ale ponieważ
bałam się zostawić pana samego, postanowiłam spędzić
noc z panem...
„Spędzić noc...”.
Zdenerwowany spytał:
‒ Pani i ja, my razem... my nic...
‒ W stanie, w jakim pan był, nie mógłby pan niczego
dokonać ‒ zażartowała Maureen.
305
Ethan z trudem powstrzymał uśmiech i przez chwilę
patrzyli na siebie porozumiewawczo.
‒ Czy mogę panu w czymś pomóc? ‒ spytała młoda
kobieta.
Najwyraźniej się o niego bała.
A może też nie opowiedziała mu wszystkiego.
‒ Dam sobie radę ‒ odrzekł. ‒ A poza tym zrobiła już
pani dla mnie wiele. Jestem pani bardzo wdzięczny.
Ale Maureen nie zadowoliła się tą odpowiedzią.
‒ Przecież widzę, że ma pan jakiś problem.
W głębi jej oczu zapalił się krystaliczny blask. Ethan
rozłożył ramiona i posłał jej uśmiech, który miał upewnić
ją, że wszystko jest w porządku.
‒ Podwieźć panią?
‒ Nie, raczej wezmę taksówkę ‒ powiedziała Maure-
en.
‒ Dziś jest strajk taksówek!
‒ Znajdę jakąś! ‒ odrzekła i odeszła, żeby się ubrać.
Ethan udał, że tego nie usłyszał.
‒ Czekam tu na panią! ‒ powiedział, patrząc, jak
idzie w kierunku jachtu.

Ethan został sam. Zauważył, że siły mu wróciły. Mi-


grena cudownie znikła, gorączka chyba też spadła. Nie-
kiedy ciepła bliskość kobiety okazuje się najlepszym
lekarstwem na świecie.
Zaczął się zastanawiać. Jeśli nie chce, żeby ten dzień
był jego ostatnim dniem, nie wolno mu popełnić żadnego
306
błędu. Musi uniknąć wszystkich pułapek, które zastawia
na niego los.
Przede wszystkim zrezygnuje z samochodu, gdyż jak
zaprogramowany psuje się w najmniej odpowiedniej
chwili. Weźmie motor, tak jak zamierzał wtedy, kiedy
napadli na niego ludzie z klanu Giardino. Pogrzebał w
kieszeni marynarki w poszukiwaniu pilota, który otwierał
drzwi do jednego z małych pomieszczeń w głębi parkin-
gu. Trzymał tam stary motor BMW R51/3, słynny model
z lat pięćdziesiątych z nisko umieszczonym siodełkiem i
okrągłą lampą, który lśnił czernią i srebrnymi chromami.
Wsiadł na motocykl, przekręcił kluczyk w stacyjce i
wyjechał z boksu dokładnie w tym momencie, kiedy tak-
sówka Curtisa wjeżdżała na postój. W tej samej chwili
Maureen trzasnęła drzwiami na jachcie.
‒ Już idę! ‒ krzyknęła, ruszając w kierunku taksówki.
Wielki Murzyn wysiadł ze swojego checkera i oparł
się o maskę, czekając na pasażerkę.
‒ Piękna maszyna! ‒ powiedział, wskazując na mo-
tor.
Ethan udał, że nie słyszy. Włożył kask i okulary.
Zanim Maureen wsiadła do taksówki, podeszła do Et-
hana i ucałowała go w policzek.
‒ Dzięki za znalezienie taksówki!
‒ To on sam tu przyjechał.
‒ Niech pan się nie waha zatelefonować, gdyby mnie
pan potrzebował ‒ powiedziała Maureen i wyciągnęła z
torby długopis.
307
Jak jakaś nastolatka napisała mu swój numer we wnę-
trzu dłoni, po czym znikła na tylnym siedzeniu checkera.
Curtis popatrzył na Ethana smutno.
‒ Wie pan co, bardzo pana lubię, panie Whitaker ‒
odezwał się nagle, wsiadając do taksówki. ‒ Ale powi-
nien pan zrozumieć jedno. Walki, którą pan prowadzi,
jeszcze nikt nie wygrał.
27.
Człowiek, który nie powinien
tam być
Tymczasem zajmijcie się pytaniami. Być może
w ten sposób kiedyś powoli, niezauważenie,
znajdziecie się w samym sercu odpowiedzi.
Rainer Maria Rilke

Manhattan, dziś
Sobota, 31 października 2007
8:25

Ethan pędził na motorze przez Tribekę. Wiatr smagał


go po twarzy.
W głowie kłębiły mu się pytania, jedne wypływały z
drugich. Czy w końcu zrozumie kiedyś, co mu się przy-
darzyło? Na czym polegała druga szansa, skoro wyda-
rzenia następowały po sobie w taki sam sposób i najwy-
raźniej on nie miał na nie żadnego wpływu?
Oczywiście nie należało się zniechęcać. Musiał użyć
309
całej swojej energii, żeby jednak zmienić bieg zdarzeń,
nawet jeśli ta walka zdawała się z góry przegrana.
Zawsze szybszy, motor zręcznie manewrował między
jadącymi samochodami. Rzut oka w lusterko, Ethan
przyspieszył i wyprzedził strumień aut.
Kto był jego mordercą?
Jeśli, tak jak przeczuwał od chwili obudzenia się, nie
będzie mu dany czwarty taki dzień, to dziś, dokładnie o
północy, powinien odkryć, kto systematycznie ładuje trzy
kule w jego ciało.
„Dziś albo nigdy!”.
Trzy wymierzone z bliska kule, które zawsze szły po
tym samym torze: pierwsza trafiała go w pierś, dwie po-
zostałe ‒ w głowę.
To morderstwo wydawało mu się tak niezrozumiałe,
że był przekonany, iż nie dysponuje danymi, które mo-
głyby je wyjaśnić. Może wydarzyło się w jego życiu coś,
czego znaczenie nie w pełni pojął. Może był gdzieś w
tym mieście ktoś, kogo on nieświadomie zranił, upoko-
rzył czy zdradził i czyja nienawiść była tak silna, że mo-
gła doprowadzić do morderstwa.
Ale kto?
Kto ‒ mężczyzna czy kobieta ‒ chował się pod tym
kapturem?
Czy miało to jakikolwiek związek z tym, co robił w
przeddzień, w piątek wieczór, i czego nie pamiętał?
Znów zaczął sobie w myślach odtwarzać bieg piątkowe-
go popołudnia, składając w całość to, co pamiętał, z tym,
czego dowiedział się od Maureen kilka minut temu.
310
Pracował do późna w swoim gabinecie. Wyszedł z
budynku, kiedy wieczór już dawno zapadł. Ponieważ był
przygnębiony, zaszedł na drinka do Socialisty, kubań-
skiego baru na West Street, którego okna wychodziły na
rzekę Hudson. Do tego momentu wszystko było jasne.
Pamiętał biało-czarną mozaikę kafelków na podłodze,
jasnozielone ściany, świeczki na stolikach i wentylator u
sufitu. Przyszedł sam, usiadł przy barze i zaczął popijać
mojito w rytmie timby i mamby. No i potem sprawy za-
czynały się komplikować ‒ niewiele już pamiętał. Nie
pamiętał, jak stamtąd wyszedł, ale za to pamiętał miłą
dekadencką atmosferę Hogs & Heifer, innego baru, który
odwiedzali przeważnie amatorzy jazdy motocyklem. Był
to bar jak z filmu Wygrane marzenia, kelnerki nosiły
skórzane spodnie, bad girls ‒ krótkie szorty, a na ścianie
wisiały trofea w postaci kilkudziesięciu staników pozo-
stawionych tu na przestrzeni lat przez stałe bywalczynie.
Tam chyba zaczął zalewać robaka whisky i piwem, za-
nim skończył tę smutną pielgrzymkę w Clubie 13, skąd
został ewakuowany przez Maureen. Tego niestety w ogó-
le sobie nie przypominał, nawet przy maksymalnej kon-
centracji.
Jaki mógł być powód tego częściowego zaniku pa-
mięci? Selektywna amnezja? Podświadome usunięcie
problemu? Efekt alkoholu i używek?
A zwłaszcza co takiego jego organizm tak skutecznie
stara się usunąć z pamięci?

Zaparkował motocykl na Jane Street i przeszedł pieszo


odległość dzielącą go od Clubu 13. Meatpacking District,
311
ukryty między Chelsea i West Village, rozciągał się na
przestrzeni kilku przecznic. Ulice tutaj były szerokie i
brukowane. Był to fragment miasta znajdujący się w peł-
nym rozwoju. Od kilku już lat dawna „dzielnica rzeźni-
ków” stała się bardzo modna. Wielkie pomieszczenia
byłych rzeźni zamieniły się w modnie urządzone miesz-
kania, powstało mnóstwo nowych butików i szykownych
pubów. Panowała tu atmosfera prosto z filmu Seks w
wielkim mieście. Jednak tego ranka na ulicach unosił się
okropny zapach mięsa, stwarzając dziwny kontrast z uro-
kiem, jakim to miejsce zwykle emanowało.
Idąc, Ethan wyciągnął komórkę i zostawił wiadomość
na automatycznej sekretarce Loretty Crown. Słynna afro-
amerykańska producentka była bowiem właścicielką czę-
ści tego nocnego klubu, i to dzięki jej wstawiennictwu
Ethan, mimo ścisłej kontroli przy wejściu, był tam zaw-
sze mile witany. Niezbyt lubił to miejsce, ale odwiedzał
je często. Pokazanie się w nim należało do obowiązków
światowca, za jakiego się uważał. Przychodzili tu sławni
ludzie, a w okresie, kiedy w Nowym Jorku odbywały się
pokazy mody, na kilkudziesięciu metrach kwadratowych
klubu zbierały się najpiękniejsze dziewczyny świata.
Kiedy znalazł się przed pięknym budynkiem z cegieł,
zadzwonił przez interfon i zaczekał na otwarcie drzwi.
‒ Pan Whitaker? ‒ zdziwił się bramkarz, wielki Hai-
tańczyk z dziecinną twarzą.
‒ Cześć, Romuld, chciałem zobaczyć się z Günterem.
Czy jeszcze jest?
312
‒ Proszę, niech pan wejdzie, zaprowadzę pana.
Ethan ruszył za bramkarzem. Prywatna winda zawio-
zła ich na ostatnie piętro. Drzwi rozsunęły się na zaokrą-
glony balkon zawieszony nad wielką salą nocnego klubu.
Nad parkietem do tańca w kształcie podkowy zawieszono
estradę dla dyskdżokeja, a wokół stały stoliki i kanapy
obite liliowym materiałem w tygrysi wzór. Wystrzelające
z podłogi kolumny z różowego marmuru ustawione zo-
stały w artystycznym nieładzie. Cała dekoracja utrzyma-
na była w tonach purpury i fioletu. Był poranek i wszę-
dzie krzątały się sprzątaczki, czyszcząc rezultaty wie-
czornych zabaw.
Kilka chwil później został wprowadzony do biura
Güntera Karra.
‒ Ethan! Tak wcześnie wstałeś czy też w ogóle się
nie kładłeś?
Menedżer klubu siedział za biurkiem przed kompute-
rem i teraz podniósł się, żeby przywitać gościa. Szpako-
waty, krótko ostrzyżony, w okularach marki Dolce &
Gabbana, miał na sobie ciemny garnitur. Widać było, że
zależy mu na eleganckim wyglądzie.
‒ Chodź, wyjdźmy na zewnątrz, tam będziemy mieli
spokój.
Günter pociągnął Ethana ku kręconym schodom, któ-
rymi wychodziło się na taras położony na dachu, gdzie
urządzono bar. Taras był wielki, ozdobiony palmami, a z
każdej strony rozciągał się wspaniały widok na rzekę
Hudson. Znajdował się tam również wielki podgrzewany
basen i pod wodą nadawano muzykę. Miejsce to nazwane
313
zostało „VIP Bathroom” i kiedy w klubie bawił się tłum
gości, wstęp tutaj mieli tylko nieliczni szczęśliwcy. Te-
raz, rano, gdy patrzyło się na to opustoszałe miejsce, aż
trudno było uwierzyć, że zaledwie kilka godzin wcze-
śniej dziesiątki ludzi biły się o to, żeby móc wypić tutaj
koktajl za pięćdziesiąt dolarów.
‒ Co mogę dla ciebie zrobić?
‒ Najpierw poczęstuj mnie kawą.
Günter strzelił palcami na Romulda.
‒ Co jeszcze?
‒ Pamiętasz, o której się tutaj zjawiłem wczoraj wie-
czorem?
‒ Hej, Ethan, o co ci chodzi?
‒ Czy pamiętasz, że tutaj byłem?
‒ Tak, tak, byłeś tu.
‒ Sam?
‒ Tego nie wiem. Były tłumy, to były urodziny...
‒ Postaraj się przypomnieć sobie! ‒ przerwał mu Et-
han.
‒ Widzieliśmy się, ale nie rozmawialiśmy... ‒ zaczął
Günter. ‒ Zresztą nie wiem nawet, czy ty mnie w ogóle
zauważyłeś. Wyglądałeś niezbyt przytomnie.
Haitańczyk postawił przed Ethanem filiżankę z małą
kawą.
Ethan podziękował mu skinieniem głowy. Pogrzebał
w kieszeniach i wyciągnął komórkę. Przeczytał odpo-
wiedź na wysłane przed chwilą pytanie.
‒ Muszę obejrzeć nagrania z kamery przemysłowej ‒
powiedział do Güntera.
314
‒ Czego ty szukasz?
‒ Chcę wiedzieć, co robiłem wczoraj wieczorem i z
kim tutaj rozmawiałem.
‒ Nie mogę ci ich pokazać, Ethanie, są poufne.
Ethan wychylił kawę jednym haustem i uprzedził
Güntera:
‒ Za kilka sekund zadzwoni do ciebie Loretta i jej to
wyjaśnisz.
Günter zmarszczył brwi i on z kolei wyciągnął ko-
mórkę. Był to iPhone inkrustowany diamentami. Położył
aparat przed sobą na biurku.
Grzebiąc w kieszeni, Ethan zauważył, że jego paczka
papierosów nie była wcale pusta. Powrót do przeszłości
najwidoczniej zrobił swoje. Włożył papierosa do ust i
przypomniał sobie własne przyrzeczenie: „Jutro rzucam
palenie. Jeśli będę jeszcze żyć, przysięgam, rzucę”. Z
tym że tak naprawdę to nie było jutro. Mimo wszystko
jednak zdecydował się dotrzymać słowa i oparł się poku-
sie zapalenia. Zamiast tego spokojnie spojrzał na Günte-
ra, czekając na telefon od Loretty. Nie czekał długo ‒
niecałe dwie minuty później diamentowa komórka za-
drżała melodyjnie.
‒ Dzień dobry pani ‒ powiedział Günter do telefonu.
Rozmowa ograniczyła się do monologu królowej talk-
show i trwała zaledwie kilka sekund.
‒ Dobrze, proszę pani ‒ odrzekł menedżer i rozłączył
się.

315
Godzinę wcześniej

Kilka kilometrów od tego miejsca pewna młoda ko-


bieta otworzyła oczy w apartamencie eleganckiego hote-
lu. Cichutko wstała, nie chcąc budzić mężczyzny, który
spał w łóżku obok niej. Rozsunęła lekko zasłony, by rzu-
cić okiem na miasto rozciągające się w dole. Manhattan
skąpany był jeszcze w metalicznym błękicie, czekającym
na mające wkrótce pojawić się złote promyki wschodzą-
cego słońca. Ruch uliczny, światło, zatłoczone chodniki
‒ wszystko kojarzyło się Céline z Emanem. Życie w tym
mieście powodowało bezustanne cierpienie.
Przez szybę przeleciał cień. Błyszcząca powierzchnia
zmarszczyła się jak owiana wiatrem powierzchnia wody.
Céline odwróciła się lekko przestraszona, ale w pokoju
panował spokój. Jednocześnie poczuła gwałtowne mdło-
ści. Wszystko wokół zawirowało i pojawiło się to zbija-
jące z tropu wrażenie, że już kiedyś coś takiego przeżyła.
Aby się otrząsnąć, weszła do łazienki i długo stała pod
prysznicem. Kiedy spod niego wyszła, dziwne wrażenie
częściowo minęło.
Ale tylko częściowo.

‒ To bardzo proste ‒ oświadczył Günter, otwierając


swój laptop. ‒ Wszystko, co wczoraj sfilmowano, zostało
przeniesione na twardy dysk. Proszę, baw się. Gdybyś
miał jakiś problem, zawołaj mnie.
316
Ethan popatrzył na ekran podzielony na cztery prosto-
kąty. Każdy prostokąt przedstawiał część pomieszczenia
filmowanego pod różnymi kątami. Wystarczyło, żeby
przesunął palcem po komputerze, a już pojawiał się obraz
z innej kamery. Nie musiał nawet robić zbliżenia. Film
nagrywany był głównie w ciemnościach, więc był w ko-
lorach ciemnego różu. Dźwięk zagłuszała niewyraźna
muzyka, niewiele miał z niego korzyści. Ethan przesunął
szybko obrazy, żeby znaleźć siebie. Według wskazówek
w dole ekranu, pojawił się w klubie sam o godzinie
23:46.
Bramkarz wpuścił go bez problemów, mimo że naj-
wyraźniej był to wieczór zamknięty ‒ obchodzono nie-
zwykle uroczyste urodziny bohaterki popularnego serialu
telewizyjnego, młodej aktorki podobnej do Paris Hilton,
jednej z tych ulotnych sław, o której za dwa lata i tak
wszyscy mieli zapomnieć.
Ethan zabrał się do roboty i dzięki wideokasecie stop-
niowo zrekonstruował przebieg wieczoru. Wiele razy
widział swoją sylwetkę w różnych miejscach wielkiego
pomieszczenia. Najpierw w barze, gdzie wypił samotnie
mnóstwo drinków, nie biorąc udziału w ogólnej zabawie.
Potem siedział przy jakimś stoliku w kącie. Obrazy miga-
ły jeden po drugim. W pewnym momencie Ethan naci-
snął przycisk „pauza”, żeby dłużej przypatrzeć się scenie,
na której widać go było z jakimś facetem, który przysiadł
się do niego. Był to mężczyzna średniego wzrostu, w
dżinsach i czarnym swetrze z kapturem nasuniętym na
głowę.
To był facet, który go zabił!
Serce zaczęło mu bić szybciej w piersiach. Na czoło
317
wystąpiły krople potu. W dole pleców również poczuł
wilgoć. Trzęsącymi się dłońmi przyciskał klawisz i oglą-
dał kolejne nagrane sceny. Jego rozmówca siedział tyłem
do kamery i chociaż czasami się odwracał, nigdy na tyle,
żeby pokazać twarz. Rozmowa między nimi trwała około
dziesięciu minut. Najwyraźniej odbywała się spokojnie,
ale kamera filmowała ją wyrywkowo. Ethan nie mógł się
zorientować, o czym rozmawiali. W końcu mężczyzna
wstał i definitywnie znikł z pola widzenia, on zaś pozo-
stał jeszcze w klubie ponad pół godziny. Ostatnia se-
kwencja pokazywała go z podtrzymującą go Maureen,
gdy oboje opuszczali Club 13. On był kompletnie pijany.
To było wszystko.
Ethan, przestraszony i zdenerwowany, jeszcze raz od-
tworzył cały film. Ze wzrokiem wlepionym w ekran sta-
rał się rozróżnić rysy twarzy swego mordercy, zatrzymu-
jąc klatki i używając zoomu. Morderca był mężczyzną
czy kobietą? Prawdopodobnie mężczyzną, ale Ethan nie
był stuprocentowo pewien. Czy go wcześniej spotkał?
Nie mógł się zorientować, ponieważ obraz był niewyraź-
ny i zdeformowany, a twarz w większej części zakryta
kapturem.
‒ Znasz tego faceta? ‒ spytał Güntera, pokazując pal-
cem sylwetkę na ekranie.
‒ Nigdy go nie widziałem. A ty, Romuld?
Haitańczyk kiwnął głową.
‒ Tak, był tu wczoraj wieczorem, to pan, panie Whi-
taker, naciskał, żebym go wpuścił.
318
Ethan przetarł powieki rękami. Czuł się zagubiony.
Znów wszystko mu uciekało. Jak tylko wyjaśnił jeden
szczegół, zaraz pojawiał się drugi, jeszcze bardziej za-
gmatwany.

Wyszedł z klubu na Jane Street. Analizował w my-


ślach to, czego się dowiedział. Zastanawiał się, co ma
robić. Z kim walczyć i jak? Pomasował skronie. Ziryto-
wany zauważył, że wraca migrena i chyba gorączka.
Bezmyślnie zaczął przeszukiwać kieszenie. Może znaj-
dzie jakieś lekarstwo? A może nikotynową gumę do żu-
cia? Ale kieszenie były puste.
Wsiadając na motor, zauważył, że na tarasie Clubu 13
zostawił swój kask i okulary. Nie chciało mu się jednak
po nie wracać. Na co zdadzą się środki bezpieczeństwa,
skoro to, co nam pisane, jest nieuchronne? Po co szukać
ucieczki przed najgorszym, skoro i tak nie da się tego
uniknąć?
Dzwoniąca komórka przerwała te ponure myśli. Pro-
ducentka z NBC niepokoiła się jego spóźnieniem. Przez
chwilę myślał o tym, żeby jednak wziąć udział w pro-
gramie, tym razem na swoich zasadach. Przemówiłby
bezpośrednio do Céline i do Jessie. Zdał sobie jednak
sprawę, że nie wie, co miałby im powiedzieć. Zrezygno-
wał więc z góry i nawet nie odebrał telefonu.
Wcisnął sprzęgło, nacisnął na gaz i wsłuchał się przez
chwilę w odgłos pracującego silnika, po czym z piskiem
opon ruszył w kierunku południowym.
319
Był osłabiony, wycieńczony, jechał bardzo szybko i
prowokował przeznaczenie, igrał z losem. Dzień dopiero
się zaczynał. Jeśli nie dojdzie do prawdy, zaczeka, aż
prawda sama do niego dotrze. Teraz był gotów na jej
przyjęcie.

Ale czy można w ciągu jednego dnia odkupić błędy


całego życia?
28.
Dla niej
Samemu idzie się szybciej, ale we dwójkę
dociera dalej.
Przysłowie afrykańskie

Manhattan, dziś
Sobota, 31 października

Nazywam się Jimmy Cavaletti, mam trzydzieści


osiem lat. Siedzę w pociągu, który wiezie mnie na Man-
hattan.
Wczoraj wieczorem moja córka nie wróciła do domu.
Czekałem do drugiej w nocy, a potem wsiadłem do sa-
mochodu i do rana szukałem jej na ulicach Bostonu. Nie
znalazłem jej. Z mojej winy uciekła z domu. Zraniłem ją,
okłamałem.
Opieram głowę o szybę, w której odbija się poranne
słońce. Jest mi zimno. Po policzku spływa ciepła łza i
spada na pokrytą odciskami dłoń. By nie pokazać, że
oczy mam pełne łez, zamykam je i zatapiam się we
wspomnieniach.

321
Kwiecień 1993

Pochylam się nad kołyską. Patrzę na małego czło-


wieczka, będącego na świecie zaledwie od kilku godzin, i
jestem zdumiony jego małością. Widziałem niejednego
noworodka, ale tym będę musiał się zaopiekować.
Czy będę umiał?

Maj 1993

Marisa wypożyczyła z biblioteki dużo książek: Prze-


wodnik dla początkujących rodziców. Jak wychować
dziecko? Co zrobić, kiedy dziecko płacze? Marisa karmi
je, zmienia pieluszki i chodzi z nim lekarza. Ledwo sobie
daje radę ze wszystkim i mówi, że „ma dość tej smarka-
tej”. Za to ja lubię się nią opiekować, mam z nią instynk-
towny, naturalny i dobry kontakt.
I ukrywam przed innymi swoje szczęście.

Boże Narodzenie 1994

Napadało dużo śniegu i Boston został zablokowany.


W domu jest lodowato. Piec oddał duszę wiele dni
temu, a my nie mamy pieniędzy, żeby kupić nowy. Z
Marisa i z dzieckiem owijamy się kilkoma warstwami
koców. Jest mi wstyd i jestem wściekły.
322
Czerwiec 1995

Spaliłem wszystkie zdjęcia Ethana. Wyrzuciłem jego


papiery, a ubrania oddałem biednym. Książki zaniosłem
do biblioteki. Chcę wyrzuć z domu wszelkie ślady po
nim. Chcę wykreślić go z naszego życia.
Prawie co noc śni mi się ten sam koszmar: Ethan przy-
jeżdża do Bostonu i porywa moją córkę.

Listopad 1996

Na budowie kłócę się z majstrem. Przez cały dzień


mnie krytykuje, mimo że pracuję bardzo ciężko za
śmieszne pieniądze. To nie jest nasze pierwsze starcie,
ale tym razem była to poważna kłótnia. Ponieważ brako-
wało mu argumentów, rzucił we mnie swoim kaskiem.
Zaczęła mi lecieć krew z nosa, podszedłem i wymierzy-
łem mu cios, powalając go na ziemię. Inni nas rozdzielili,
no a ja zostałem z miejsca zwolniony.
Zanim powiem o tym Marisie, staram się znaleźć inną
pracę. Jestem teraz robotnikiem w chłodni.

Marzec 1997

Od niedawna jestem na własnym rozrachunku. Kupi-


łem okazyjnie ciężarówkę i kilka narzędzi. Z początku
biorę każdą pracę: koszę trawę, reperuję bramy, maluję.
Pracuję czternaście godzin dziennie. Jest mi ciężko, ale
chcę, żeby kiedyś Jessie była ze mnie dumna.
323
Luty 1998

Angażuję pierwszego pracownika. Drugiego tuż przed


latem. Trudne końcówki miesiąca są za nami. Ale kiedy
mówię Marisie, że moglibyśmy mieć drugie dziecko, ona
tylko wzrusza ramionami.

Kwiecień 1999

Jessie ma sześć lat. Wyjątkowo szybko nauczyła się


czytać. Pyta się o wszystko, jest naprawdę niezwykle
bystra. Często zastanawiam się, jak mogłem począć tak
inteligentne dziecko. A potem sobie przypominam. I robi
mi się przykro. Ale Jessie uśmiecha się do mnie. Mówi
do mnie „tata”. I zapominam o wszystkim.

Styczeń 2000

Dla niej przestałem palić i pić karton piwa dziennie.


Dla niej stałem się kimś lepszym.
Dla niej byłbym zdolny do wszystkiego.

Wiosna 2001

W sobotę po południu, kiedy Marisa idzie na zakupy,


biorę Jessie na spacer. Z nią od nowa poznaję Boston.
Muzeum Sztuk Pięknych, gigantyczne akwarium, „statki
324
łabędzie” na Frog Pont, Biblioteka Kennedy'ego, Free-
dom Trail*, ogrody Cambridge...
* Freedom Trail to „Droga Wolności”, szlak turystyczny ciągnący się
przez sześć kilometrów, pozwalający turystom zaznajomić się z najważniej-
szymi muzealnymi zabytkami i monumentami historycznymi Bostonu.
Często chodzimy razem do Fenway Park na mecz Red
Soksów, nawet jeśli według Marisy to wyrzucone pienią-
dze.
Podczas wakacji zabieram Jessie na spacery po lesie.
Wędrujemy po Appalachach, idąc wyznaczonymi
szlakami, i staram się ją nauczyć tego, czego nauczył
mnie mój ojciec: jak łowi się ryby na przynętę, jak nazy-
wają się poszczególne drzewa, jak odnaleźć drogę, kiedy
człowiek zgubi się w lesie, jak zbudować szałas, jak
skonstruować młyn wodny albo jak posługiwać się scy-
zorykiem.

Grudzień 2002

Dyrektor szkoły wzywa mnie i Marisę na rozmowę o


naszej córce. Jessie przeszła właśnie doskonale przez
całą serię testów zadawanych co roku uczniom z Rhode
Island i z Massachusetts. Doskonałe rezultaty powinny
pozwolić jej już od przyszłego miesiąca uczęszczać do
doświadczalnej klasy w prestiżowym college'u w Provi-
dence podległym Uniwersytetowi Browna. Przez kilka
sekund biorę to za żart, ale potem rozumiem, że dyrektor
325
mówi zupełnie poważnie i że naprawdę myśli, że się
zgodzę wysłać moją córkę do internatu odległego o pół-
torej godziny drogi samochodem od domu.
‒ Wszystkie koszty zostaną pokryte przez specjalne
stypendium! ‒ zapewnia.
‒ Ale Jessie ma dopiero dziesięć lat!
‒ Oczywiście mogą państwo nie zgodzić się, ale taka
okazja z pewnością się nie powtórzy. A jeśli wszystko
dobrze pójdzie, córka państwa za kilka lat będzie człon-
kiem Ivy League! *.
* Grupa ośmiu uniwersytetów północnego wschodu Stanów Zjednoczo-
nych: Harvard, Yale, Princeton, Columbia, Cornell, Uniwersytet Pensylwa-
nii, Dartmouth i Uniwersytet Browna. Są to najstarsze i najbardziej presti-
żowe szkoły wyższe w całym kraju.
‒ To absolutnie wykluczone, żeby Jessie opuściła
dom w tak młodym wieku. Nie widzę na razie w tym
żadnych korzyści. To jeszcze dziecko, rozumie pan?
Dziecko!
Dyrektor przez chwilę się waha, po czym milknie. Po
długiej ciszy mówi:
‒ Jeśli mogę być szczery, panie Cavaletti, myślę, że
dla ludzi w pańskiej sytuacji społecznej taka szansa to
prawdziwy dar nieba, a jeśli pan z niej nie skorzysta,
pańska córka będzie miała do pana pretensję do końca
życia.
‒ Oczywiście, że się zgadzamy! ‒ ucina Marisa.
Wstaję i wychodzę z gabinetu dyrektora, trzaskając
drzwiami.
326
2 stycznia 2003

‒ Nie zapomnij szalika, bo znów się przeziębisz!


Nachylam się nad Jessie i zawiązuję jej wokół szyi
szalik.
‒ Dobrze, już czas się rozstać. Przyjedziemy do cie-
bie w przyszłym tygodniu, razem z mamusią, dobrze?
Przed odjazdem jeszcze raz patrzę na kampus uniwer-
sytecki, urządzony jak angielski college. Długie budynki
z czerwonej cegły otoczone są trawnikami utrzymanymi
w idealnym porządku. Na szczycie University Hall po-
wiewa dumnie flaga z herbem Uniwersytetu Browna.
Widać na nim cztery otwarte książki, nad którymi
świeci słońce, i można przeczytać następującą dewizę: In
deo speramus ‒ „W Bogu nasza nadzieja”.
‒ Nie chcę tam wracać, tatusiu!
‒ Posłuchaj, rozmawialiśmy o tym już tysiąc razy ‒
mówię, jakbym recytował z pamięci wyuczony tekst. ‒
To stypendium jest wyjątkową szansą dla ciebie. O takiej
szansie marzą wszystkie rodziny. My nigdy nie byliby-
śmy w stanie opłacić ci takiej szkoły.
‒ Wiem.
Zimowe słońce stoi teraz w najwyższym punkcie nie-
ba, ale trudno mu rozgrzać tnące zimno, które zmraża
Nową Anglię od wielu dni. Patrzę na Jessie. Z buzi wy-
chodzi jej para. Zawinięta w kurtkę wygląda na maleńką,
drobną i delikatną.
‒ Jestem pewien, że będzie ci tam dobrze i że po-
znasz wiele nowych koleżanek.
327
‒ Dobrze wiesz, że nie.
Uśmiecham się pełnym otuchy ojcowskim uśmie-
chem, ale pragnę, aby Jessie jak najprędzej odeszła, po-
nieważ w środku wszystkie tamy, które powstrzymują
mój smutek, zaczynają pękać.
‒ Dobrze, idę! ‒ mówi Jessie, zarzucając na plecy
tornister prawie tak ciężki jak ona sama.
‒ Do szybkiego zobaczenia! ‒ mówię, targając lekko
jej piękne blond włosy.
Zanim córka się odwróci, widzę, że jej oczy błyszczą.
Jej tamy również pękają.

Pieszo opuszczam kampus i idę do mojej starej furgo-


netki, którą postawiłem, jak najdalej mogłem, żeby Jessie
nie musiała się mnie wstydzić przed innymi uczniami.
Ostry wiatr paraliżuje mnie. Żeby się rozgrzać, zaczynam
biec. Lodowate powietrze, które wdycham, obladza moje
serce.

7 stycznia 2003

Wstaję rano po nieprzespanej nocy. Sine światło w ła-


zience. Dwie pastylki valium w apteczce. Kawa lura wy-
pita szybko na stojąco w kuchni. Pierwszy papieros. Na
ulicy lepka wilgoć. Śnieg zmienił się w deszcz i chodniki
są pełne błota. Znów te bolesne poranki, puszki piwa
otwierane od dziesiątej rano, znów to biało-czarne życie
bez żadnego blasku.
328
Furgonetka jest cała pokryta rosą. Otwieram bagażnik,
żeby włożyć do niego skrzynkę z narzędziami. Widzę
Jessie ‒ leży na starym kocu poplamionym farbą.
Nagle czuję strach.
‒ Jessie?! Czy wszystko w porządku, kochanie?
Jessie budzi się z trudem, coś tam szepce pod nosem,
jeszcze na wpół śpiąca.
‒ Uciekłam, tato. Nie chcę tam wracać.
Ściskam ją w ramionach, rozgrzewam, całuję. Jej
twarz jest biała i zimna jak marmur.
‒ Nie bój się, nie bój. Nie wrócisz tam. Zostaniesz z
nami.

Wiosna 2004

W mojej małej pracowni stolarskiej robię etażerkę z


drewna sosnowego do pokoju Jessie. Stary odbiornik
telewizyjny pokryty trocinami mruczy cicho, nadając
jakiś popołudniowy talk-show. Kładę właśnie pierwszą
warstwę werniksu, kiedy do moich uszu dochodzi dźwięk
głosu, którego nie słyszałem od jedenastu lat. Pokrywam
się gęsią skórką. Odwracam się i patrzę na ekran.
To Ethan. Jest gościem Loretty Crown, przedstawia
swoją książkę. Osłupiały podchodzę do odbiornika. Et-
han ma w sobie uroczy wdzięk osób, które pierwszy raz
występują w telewizji, emanuje z niego świeżość i ucz-
ciwość, które potem znikną zastąpione przez profesjona-
lizm. Jak tylko go widzę, od razu rozumiem, że stanie się
329
gwiazdą w swoim zawodzie, że lata, które nadchodzą,
będą ,jego” latami. Pewność jego nadchodzącej kariery
uspokaja mnie: od tej pory będzie stanowił część innego
świata i niebezpieczeństwo, że kiedyś do nas dotrze, od-
dala się. Jeśli my nie zrobimy tego błędu, żeby szukać z
nim kontaktu, on na pewno tu nie wróci.
Prawie uspokojony od tej strony mogę teraz w, pełni
oddać się emocjom, jakie odczuwam, widząc go na ekra-
nie. Wzrusza mnie to, że znów słyszę jego znajomy głos,
widzę mimikę twarzy, świetliste spojrzenie.
‒ Jedzenie na stole! Trzy razy już cię wołam! Nie
słyszysz?
Marisa wchodzi do pomieszczenia, w którym pracuję.
Spogląda na ekran. Jej zakłopotanie nie trwa nawet
dwóch sekund. Od razu rozumie, co się dzieje. Wyłącza
telewizor.
‒ Kolacja na stole!

Jesień 2005

Od pewnego czasu Jessie się zmieniła. To, że nie po-


wiodło jej się w tamtej szkole, zależnej od Uniwersytetu
Browna, zostawiło po sobie ślady. Moja córka straciła
motywację do nauki, jest apatyczna, godzinami wysiadu-
je przed telewizorem, oglądając głupie programy, i w
szkole nie robi nic ponadto, co jej każą.
Im jest starsza, tym bardziej staje się podobna do Et-
hana. Z każdym dniem czuję się bardziej zagrożony.
330
Maj 2006

Stało się to, co stać się miało. Ponieważ Ethan coraz


częściej występuje w telewizji, ludzie z naszej dzielnicy
przypomnieli sobie, że kiedyś tu mieszkał. Każdy teraz
go wspomina i opowiada o naszej nowej „miejscowej
sławie” jak o swoim najbliższym przyjacielu. Miejska
biblioteka znajduje w archiwach książki, które do niego
należały i które noszą wykaligrafowany przez niego pod-
pis na pierwszej stronie. Zamiast je oddawać do bibliote-
ki, powinienem był je spalić.
Czasem Jessie zadaje nam pytania, na które odpowia-
damy półsłówkami. Jakoś udaje nam się kontrolować
sytuację aż do dnia, w którym wszystko się wali. Po-
przedniego wieczoru Jessie widziała Ethana w telewizji i
wróciła do domu z jego książką, którą kupiła w wydaniu
kieszonkowym. Jest pora podwieczorku. Cały czas po-
chłonięta lekturą Jessie otwiera lodówkę, nalewa sobie
szklankę mleka i siada przy małym stoliku. Marisa wraca
z pracy i wchodzi do kuchni. Zaczytana Jessie z roztar-
gnieniem bierze do ręki ciasteczko, moczy je w mleku i
niesie do ust, gdy...
Porządny policzek, nagły, niespodziewany, spada jej
na twarz. Ciastko ląduje na podłodze. Szklanka z mle-
kiem również. Słychać brzęk tłuczonego szkła.
Osłupiała Jessie patrzy na matkę, nic nie rozumiejąc, i
widzi na jej twarzy mieszaninę nienawiści i cierpienia.
Otwiera usta, żeby spytać o wyjaśnienie, ale szok jest tak
wielki, że rezygnuje i ucieka do swego pokoju.
331
Wczoraj wieczorem
Piątek, 30 października 2007

Teraz wciąż kłócę się z Jessie, wystarczy najgłupszy


powód. Czas, gdy chodziliśmy na wspólne przechadzki
do lasów w Maine, wydaje się tak daleki. Boję się, że
córka coś podejrzewa. Nie pyta już o Ethana, ale to jesz-
cze gorzej, niż gdyby to robiła, bo wszędzie czujemy
jego obecność, która wisi nad nami jak niewidzialna
groźba. Ponieważ Marisa cały czas zawraca mi głowę
naszymi problemami finansowymi, a Jessie mnie ignoru-
je i czuję, że mną gardzi, coraz mniej przebywam w do-
mu. Jest dziewiąta wieczór, kiedy wracam z pubu. Dużo
wypiłem. Zbyt dużo, żeby to ukryć. Trzaskam drzwicz-
kami furgonetki, płuczę usta płynem miętowym i ruszam
w kierunku domu, starając się iść prosto. Od strony domu
dobiegają do mnie podniesione głosy. To kłócą się Mari-
sa i Jessie. Po raz drugi od początku roku szkolnego
Jessie została wyrzucona z college'u. Tym razem powód
jest poważny: paliła w toalecie skręta, którego wyrzuciła,
spuszczając wodę. Szkoła powiadomiła o tym policję,
posterunkowy zjawił się u nas wczesnym wieczorem.
Marisa jest wściekła.
‒ Wypruwamy sobie flaki, żeby opłacić ci porządną
szkołę, a ty tak się odwdzięczasz!
Jessie wzrusza ramionami i nawet nie próbuje się wy-
tłumaczyć. Marisa wypomina jej nieudany pobyt w col-
lege'u Browna.
‒ Cztery lata temu niespodziewanie w twoim życiu
332
dostałaś szansę, aleją zniweczyłaś! Byłaś taka uzdolnio-
na, zmarnowałaś wszystko. Rób tak dalej, a skończysz na
pakowaniu zakupów klientom Wal Marta albo na smaże-
niu hamburgerów w Burger Kingu!
Teraz ja czuję, że powinienem się włączyć do tej roz-
mowy, i wyciągam całą litanię wyrzutów, bez przerwy
wkładając Jessie do głowy, jak bardzo mnie zawiodła,
paląc marihuanę.
‒ To nie w Burger Kingu skończysz, ale w więzieniu
albo w szpitalu na odwyku!
Tak jak Jessie nie reagowała na reprymendę matki, tak
do mnie rzuciła:
‒ Faktycznie masz prawo tak do mnie mówić, ty, al-
koholik i nieudacznik! Nic ci nigdy nie wyszło! Nawet
nie potrafisz zarobić na porządne jedzenie i na raty tego
marnego domu!
Nagle czuję, że tracę panowanie nad sobą. Alkohol
jeszcze mi w tym pomaga i wypowiadam bez zastano-
wienia nieodwracalne słowa:
‒ Tak? A kto zastąpił tego drania, twego ojca, kiedy
cię porzucił? Kto zajmował się tobą przez piętnaście lat?!
Marisa krzyczy, żebym przestał, ale jest już za późno.
Zło się stało.

Manhattan, dziś
Sobota, 31 października

Nazywam się Jimmy Cavaletti, mam trzydzieści osiem


lat. Siedzę w pociągu, który wiezie mnie na Manhattan.
333
Wczoraj wieczorem moja córka nie wróciła do domu.
Uciekła z mojej winy. Zraniłem ją, okłamałem.
Grand Central Station. Pociąg wjeżdża na peron. Idę
zdezorientowany jak turysta, stawiam niepewne kroki,
ludzie popychają mnie raz z jednej, raz z drugiej strony.
Od tamtego roku, kiedy Ethan nas opuścił, nie byłem na
Manhattanie. Wiem, że miasto się zmieniło, że dzisiejszy
Nowy Jork nie ma nic wspólnego z Nowym Jorkiem mo-
jej młodości. Ale jestem zdecydowany odnaleźć Jessie. I
muszę się pospieszyć. Nie mówiłem nic Marisie, ale za-
uważyłem, że stary pistolet, który trzymam w pracowni,
znikł.
Błagam cię, Jessie.
Nie rób głupstw.
Szukam cię.
29.
Pewnego razu w
New York City
Przyszłość to jest teraźniejszość, którą
trzeba uporządkować. Nie musisz jej
przewidywać, musisz pozwolić jej nadejść.
Antoine de Saint-Exupéry

Dolny Manhattan
Przed supermarketem Whole Foods Market
10:04

‒ Patrz, mamo, jestem Indianinem: Hu, hu, hu, hu,


hu, hu, huuuuuuu!
‒ Dość tych wygłupów, Robbie, wsiadaj do samo-
chodu!
Z płaczącym dzieckiem w ramionach Meredith John-
ston wkładała torby z zakupami do bagażnika morelowej
toyoty combi. Mały chłopiec ubrany w strój Indianina
tańczył wokół niej wojenny taniec:
‒ Hu, hu, hu, hu, hu, huuuu!

335
Z twarzą smaganą przez wiatr Ethan pędził na moto-
rze przez Dolny Manhattan. Grant Street, Lafayette, Bro-
adway... Motocykl trzymał się dobrze drogi, przemykał
wąwozami ulic, mijając szklane ściany budynków.
Prowadząc, popatrzył na zegarek i tknęło go złe prze-
czucie, gdy pomyślał o Jessie. Podczas tego trzeciego
dnia nie uczestniczył w programie telewizyjnym. Więc,
jeśli wszystko miało się odbywać w ten sam sposób,
Jessie musiała być jeszcze w kafejce, rozmyślając o swo-
ich nieszczęściach.
Z pistoletem w zasięgu ręki.
I z goniącym ją przeznaczeniem.

W The Storm Café młoda krucha blondynka siedziała


przy stoliku koło okna. Czytała w kółko artykuł wycięty
z „New York Timesa”, który jakiś podróżny zostawił w
poczekalni dworca, na którym nocowała. Artykuł mówił
o najpopularniejszym psychologu Ameryki, jeszcze mło-
dym mężczyźnie, którego wielokrotnie widziała w tele-
wizji. Czytała wszystkie jego książki.
Nie mogła oderwać wzroku od wielkiej fotografii
umieszczonej na pierwszej stronie gazety. Kto krył się za
tym uroczym, trochę sztucznym uśmiechem? Co czaiło
się na dnie tego jasnego spojrzenia, które zdradzało smu-
tek i znużenie?.
Wczorajsza kłótnia z rodzicami przynajmniej przecię-
ła wrzód, który po trochu zatruwał im wszystkim życie.
Przy okazji wyszło na jaw to, co od lat czuła przez skórę.
336
Po strasznej deklaracji Jimmy'ego uciekła z domu z sil-
nym postanowieniem odnalezienia ojca, który straszył ją
jak duch, i zadania mu pytania, dlaczego ją porzucił.
Ale tego ranka, kiedy znalazła się pod jego biurem,
nie była już taka pewna swojej decyzji. Było jej zimno,
trzęsła się z wyczerpania, czuła się jak sucha gałązka,
którą można złamać jednym ruchem, jak figurka z saskiej
porcelany, która w każdej chwili może rozsypać się w
proch. Kiedy miała dziesięć lat, szkolne testy wykazały,
że jest wyjątkowo zdolna. Ale ona nie umiała tej inteli-
gencji w ogóle wykorzystać. A przede wszystkim, cały
czas się bała. Bała się, że znajdzie się bez opieki i że w
nowym otoczeniu nikt jej nie pokocha. Bała się, że nie da
sobie rady z okrutną rzeczywistością. Bała się, że
wszystko wymknie jej się spod kontroli. Bała się i czuła
niesmak do życia w okrutnym, bezlitosnym świecie, któ-
ry słabych po prostu eliminował.
Przez szybę widziała kloszarda śpiącego we wnęce ja-
kiegoś budynku. Zawsze czuła współczucie dla najbied-
niejszych, ale psycholog w jej college'u podważył tę po-
stawę, dość dziwnie to uzasadniając: współczucie spra-
wia, że stajesz się podatny na emocje, więc słaby; aby
osiągnąć coś w życiu, trzeba myśleć przede wszystkim o
sobie.
Włożyła kurtkę, chwyciła plecak, który leżał na ławce
obok, i wstała, żeby wyjść z kafejki. Dopadł ją lekki za-
wrót głowy. Jej niewielkie oszczędności poszły na zakup
biletu kolejowego i od wczoraj zjadła tylko kilka herbat-
ników. W kieszeni wyczuwała kształt pistoletu wyniesio-
nego z warsztatu ojca. Miła w dotyku kolba dodawała
337
jej odwagi. Znów zaczęła szczękać zębami i pożałowała,
że nie wzięła ze sobą cieplejszego ubrania. W tej chwili
najbardziej pragnęła położyć się na ziemi, owinąć kocem
i zasnąć, aby nigdy się nie obudzić.

Skręcając w Fulton Street Ethan został oślepiony sło-


necznym blaskiem i podniósł dłoń, żeby zasłonić oczy.
Motor niebezpiecznie się zachwiał, ale Ethanowi udało
się uniknąć upadku. Kiedy wjeżdżał w Front Street, je-
chał jeszcze bardzo szybko. Mijając skrzyżowanie, z da-
leka zobaczył neon The Storm Café.
Jessie!
Rozpoznał ją, kiedy znajdowała się jakieś dwadzieścia
metrów od niego, przechodząc przez ulicę nie po pasach,
Przez chwilę poczuł ulgę, ale zaraz oczom jego ukazała
się morelowa toyota monospace, która jechała prosto na
Jessie.

‒ Patrz, mamo, jestem Indianinem: hu, hu, hu, hu,


huuuuuu!
Meredith westchnęła. Ten smarkacz doprowadzi ją do
szału.
‒ Mamo!
Odwróciła się i wykończona krzyknęła:
‒ Masz rację, Robbie, masz rację! Jesteś Indianinem,
jesteś Indianinem!
338
‒ Mamo, uważaj, jakaś dziewczyna przechodzi przez
ulicę! Uważaj!

‒ Uważaj!
Samochód nieodwracalnie pędził w kierunku Jessie.
Wszystko rozegrało się w ciągu sekundy. Sekunda ta
rozciąga się w czasie, powoduje pękanie ścian rzeczywi-
stości, wywraca porządek zdarzeń. Jest to chwila, w któ-
rej przeznaczenie zejdzie ze swej wyznaczonej drogi, a
czas zachwieje się i na moment straci równowagę.

Kiedy Meredith odwraca głowę, jest zbyt późno, by


zahamować. Za późno, aby uniknąć nieuniknionego.
Wszystko dzieje się w ułamku sekundy, ale Meredith już
wie, co się stanie. Wie, że odtąd w jej życiu będzie epoka
„przed” i epoka „po”. Wie, że dziś jej życie zasadniczo
zmieni tor. Wie, że nic nie będzie już takie jak przedtem.
Wie, że nigdy już nie będzie spokojnie spała, wie, że ta
chwila niewinności, świeżości, którą jeszcze w sobie
czuje, ulotni się na zawsze. Wie, że przerażona twarz tej
młodej dziewczyny będzie ją nawiedzać co noc.

‒ Uwaga!
Krzyczy jakiś przechodzień.
Jessie podnosi głowę. Widzi samochód, który jedzie
prosto na nią, i wie, że wkrótce nastąpi koniec. Prawdę
339
mówiąc, w tej chwili czuje się tak wyzuta ze wszystkie-
go, tak znużona, że ma wrażenie, że już nie żyje. Kiedy
męczyły ją ponure myśli, czasem zastanawiała się, co
czują w połowie drogi ci, którzy rzucają się przez okno.
Czy ostatnia chwila życia, zanim człowiek zniknie na
zawsze w niebycie śmierci, ma jakiś szczególny smak?

Ethan nadjeżdża z naprzeciwka. Stara się trzymać le-


wej strony, maksymalnie skręca kierownicę i blokuje
tylne koło, żeby motor się przewrócił na bok. To jedyna
rzecz, jaką wymyślił, żeby uratować Jessie. Wyrzucony z
bmw, który sunie po asfalcie pośrodku jezdni, toczy się
przez kilka metrów po asfalcie. Czuje, jak smoła drapie
go i rani. Wie, że każdy upadek z motocykla może skoń-
czyć się tragicznie. Człowieka nie chroni ani karoseria,
ani pasy, ani poduszka powietrzna. Poza tym on nie miał
nawet kasku, którego zapomniał w Clubie 13. Okrutna
nauczka, jak bezlitosne jest przeznaczenie.
Dwa razy uderza głową o jezdnię. Uderzenie jest tak
gwałtowne, że z pewnością już nie wstanie. Myśli o sło-
wach Curtisa wypowiedzianych do niego tego ranka:
„Walki, którą pan prowadzi, jeszcze nikt nie wygrał”.
Szkoda. Chciałby móc przedłużyć rozgrywaną partię i
dożyć końca tego dnia.

Motocykl wciąż sunie po jezdni i skończy swoją jazdę,


wbijając się w zderzaki samochodu Meredith, w ostatniej
340
chwili zmieniając tor jego biegu. Jessie prawie czuje do-
tyk blachy i oddech śmierci, delikatnie pieszczący jej
twarz.
Wyrzucony z jezdni samochód rozbija się w witrynie
The Storm Café, krusząc szybę w proch i robiąc bałagan
pośród stolików i krzeseł stojących pod oknem.

Potem czas wraca na swój tor. Ruch zatrzymał się sam


z siebie i z zebranego tłumu dobył się pełen przerażenia
jęk. W kafejce obyło się bez ofiar w ludziach. Meredith i
Robbie, chronieni przez zapięte pasy, byli w stanie szo-
ku, lecz również nic im się nie stało.
‒ Zobacz, mamo, jak fajnie nadmuchała się poduszka
powietrzna!
Ku zdumieniu zebranych wokół motocykla ludzi, Et-
han podniósł się prawie natychmiast. Prawą część twarzy
miał bardzo poranioną, od podbródka aż do ucha. Wargę
przeciętą i wybity ząb. Poszukał wzrokiem Jessie, ale jej
już tam nie było.
‒ Widziałaś, mamusiu, jak fajnie nadmuchała się po-
duszka powietrzna? Widziałaś?! Widziałaś?
‒ Tak, Robbie, bardzo fajnie się nadmuchała.
Na miejsce wypadku przyjechały dwa radiowozy i
powoli emocje opadły, a zaczęła się zwykła praca. Każdy
zainteresowany podał dane swego adwokata, policjanci
przesłuchali świadków i wszyscy zdziwili się, że młoda
dziewczyna, będąca centralną postacią zeznań, gdzieś
znikła. Ethan zamierzał jej szukać, ale policjanci chcieli
obejrzeć jego prawo jazdy i ubezpieczenie motocykla,
341
których nie miał przy sobie. Mimo tłumaczeń nalegali,
aby udać się do jego mieszkania i tam dokończyć for-
malności. Kiedy siadał z tyłu radiowozu, poczuł przeni-
kliwy ból głowy, który znikł prawie natychmiast.
‒ Czy zawieźć pana do szpitala? ‒ zaproponował je-
den z policjantów. ‒ Może ma pan wstrząśnienie mózgu?
‒ Sam potem pojadę ‒ obiecał Ethan.
Zatrzasnął drzwiczki. Wyglądając przez okno, zoba-
czył, jak chłopczyk z toyoty po raz enty wychwala matce
zasługi poduszki powietrznej...

Jeszcze pod wpływem emocji Jessie biegła tak szyb-


ko, że ledwo mogła oddychać. Przestraszyła się, jak
wielki wypadek spowodowała. Powinna bardziej uwa-
żać! Dlaczego przechodziła przez jezdnię poza pasami?
Przez głowę przepływały jej oderwane od siebie
fragmenty karambolu. Nie bardzo rozumiała, co się stało,
ale wiedziała, że życie zawdzięcza temu motocykliście,
który specjalnie nakierował motocykl na toyotę i w ten
sposób pozwolił jej uciec przed pewną śmiercią. Jak tyl-
ko poczuła, że jest uratowana, instynktownie uciekła, by
uniknąć zetknięcia się z policją. Nawet nie dowiedziała
się, czy wypadek spowodował ofiary w ludziach.
Ponieważ złapała ją silna kolka, zatrzymała się, żeby
odetchnąć. Wyczerpana, dręczona okropnymi wyrzutami
sumienia, upadła. Czuła w środku pustkę. Brakło jej
energii, znikła iskra motywująca do życia. Oparła się o
ścianę domu, zakryła twarz rękami i z jej oczu polały się
342
strumienie łez. Siedziała tak, dopóki nie poczuła, że pada
na nią jakiś zimny cień. Podniosła oczy i zobaczyła wy-
sokiego Murzyna z ogoloną czaszką, o atletycznej budo-
wie. Nachylił się ku niej i przybliżył do jej twarzy
ogromną dłoń, na której palcach były wypisane litery
FATE. W pierwszym odruchu Jessie otworzyła usta, że-
by krzyknąć, ale odwiódł ją od tego jakiś szósty zmysł.
Od tego człowieka biła uspokajająca życzliwość. Wytarł
kciukiem spływające jej po policzkach łzy i wyciągnął do
niej rękę, żeby pomóc wstać.
‒ Kim... Kim pan jest? ‒ spytała Jessie, cofając się o
krok.
‒ Jestem zwiastunem dobrych nowin ‒ odrzekł Cur-
tis.
W tym momencie rozległ się niecierpliwy odgłos
klaksonu i obydwoje odwrócili głowy. Stary checker
blokował Cedar Street. Patrząc na ten wehikuł, Jessie
pomyślała o taksówkach, jakie widziała na filmach Al-
freda Hitchcocka.
‒ Może wsiądziesz? ‒ zaproponował jej wysoki Mu-
rzyn.
‒ A dokąd mamy jechać? ‒ spytała nieufnie Jessie.
‒ Jedziemy zmienić przeznaczenie.
30.
Kilka dni z tobą
Czasownik „kochać” ma trudną koniugację.
Jego czas przeszły nie występuje w czasie
prostym, czas teraźniejszy występuje jedynie
w trybie oznajmującym, a przyszły ‒ zawsze
w warunkowym.
Jean Cocteau

‒ Wszystko dobrze, proszę pana, papiery w porząd-


ku.
Ethan odebrał portfel i odprowadził policjantów do
radiowozu, forda crowna victorii, ozdobionego dewizą
policji nowojorskiej: „Uprzejmość, profesjonalizm, sza-
cunek”.

Manhattan
Port North Cove
11:32

‒ Jest pan pewien, że nie chce pan iść do szpitala? ‒


spytał z naciskiem młodszy z policjantów.
344
‒ Czuję się bardzo dobrze ‒ zapewnił go Ethan.
Pożegnał policjantów i wrócił na jacht, żeby się umyć
i zdezynfekować rany.
Policjanci, wychodząc z parkingu, minęli dziwną tak-
sówkę marki Checker, która stanęła obok jakiegoś samo-
chodu, aby wypuścić pasażerkę ‒ młodą, kruchą blon-
dynkę wyglądającą jak pisklę, które wypadło z gniazda.
Dziewczyna niepewnym krokiem doszła do placyku.
Zdezorientowana rozejrzała się po tym magicznym
miejscu, w którym znalazła się pierwszy raz. Podniosła
oczy na eleganckie wieżowce z różowego piaskowca,
błyszczące w słońcu. Battery Park City, zbudowany na
brzegu rzeki, powstał na początku lat osiemdziesiątych,
na terenach wydartych rzece Hudson dzięki ziemi i skale
wykopanym podczas budowy bliźniaczych wież.
Stojąc pod oszkloną ścianą Winter Garden, Jessie po-
patrzyła na luksusowe jachty zacumowane w małym por-
cie w łukowatym wycięciu esplanady. Potem poszła w
kierunku ocienionej promenady obsadzonej wysokimi
drzewami i ozdobionej klombami pełnymi kwiatów, któ-
re ciągnęły się aż do mariny.
Podeszła do przystani w momencie, gdy Ethan wy-
chodził na pokład motorowego jachtu. To spotkanie nos
w nos zaskoczyło oboje. Zdezorientowana Jessie odwró-
ciła się z zamiarem ucieczki.
‒ Zaczekaj, zaczekaj! ‒ krzyknął Ethan, puszczając
się za nią biegiem.
Ale dziewczyna nie zwolniła.
‒ Jessie!
345
Dźwięk własnego imienia, który rozległ się jak krzyk
z głębi serca, zmusił ją do zatrzymania się. Zaskoczona
upuściła plecak i odwróciła się.
Skąd wiedział, kim ona jest?
Ojca i córkę dzieliły zaledwie dwa metry. Patrzyli na
siebie, stojąc na promenadzie smagani przez wiatr.
Widząc jego rany i podarte ubranie, Jessie rozpoznała
motocyklistę i zrozumiała, że to on uratował jej życie.
‒ Szukam cię od trzech dni ‒ powiedział Ethan, pod-
chodząc bliżej.
Jessie nie zrozumiała, o co mu chodzi. Ale to nie było
ważne. Jej ojciec ją znał, szukał jej i ją uratował.
To było tak, jakby po raz drugi darował jej życie.

Jacht wypłynął z portu i sunął dość prędko po falach


Hudsonu. Mała łódź szlachetna w linii płynęła po śladach
promów, które obsługiwały Ellis Island i Statuę Wolno-
ści.
Cienkie linie chmur przepływających pod słońcem
powodowały, że światło było trochę nierealne. Jessie,
oparta o balustradę mostka, jak zahipnotyzowana patrzy-
ła na linię wieżowców i na monumentalny Most Broo-
kliński. Czuła się teraz prawie tak, jakby miasto do niej
należało.
Ethan, stojąc za przyciemnioną szybą kapitańskiego
mostka, zatrzymał jacht na pełnym morzu na wysokości
Governor's Island i zszedł do kabiny. Przygotował tacę ze
śniadaniem i poprosił Jessie, żeby przyszła do niego.
346
Wiatr ucichł i słońce oświetlało stół z drewna tekowe-
go, przy którym usiedli.
Ethan nalał Jessie szklankę soku owocowego i zaczął
przygotowywać specjalnie dla niej jedyny deser, jaki
znał. Do szklaneczki wlał jogurt, dorzucił pół rozgnie-
cionego widelcem banana, łyżeczkę obranych ze skórki
migdałów i wszystko oblał syropem klonowym.
‒ Taki deser robiła moja babcia! ‒ wykrzyknęła
Jessie.
Ethan przytaknął.
‒ To ona mnie tego nauczyła. Przygotowywała nam
podwieczorki, kiedy wracaliśmy z Jimmym ze szkoły.
Jessie popatrzyła na Ethana zdziwiona, że mają jakieś
wspólne wspomnienia. Poczuła się pewniej. Z Ethanem
sprawa była bardziej złożona. Teraz, kiedy wiedział, że
łączą go z Jessie więzy krwi, pojawiło się u niego uczu-
cie zażenowania, którego nie miał podczas poprzednich
spotkań.
Po dłuższej ciszy postanowił zrobić decydujący krok.
Tutaj, w miejscu, gdzie zlewały się dwie rzeki, między
niebem a morzem, na wprost najsłynniejszej perspektywy
drapaczy chmur na świecie, opowiedział jej o swoim
dzieciństwie i młodości spędzonych z Jimmym, o tym,
jak w college'u spotkał Marisę, o tym, jak nie przykładał
się do nauki, o upokarzającej pracy na budowach, o tym,
jak bardzo chciał studiować i uczynić ze swego życia coś
wartościowego, i jak w rezultacie przed piętnastoma laty
uciekł od swoich przyjaciół, pozostawiając ich samym
sobie na Manhattanie.
347
‒ Nie wiem, co dokładnie opowiedzieli ci Jimmy i
Marisa, ale musisz wiedzieć, że kiedy ich tak zostawiłem,
nie miałem pojęcia, że twoja mama była w ciąży, a ona
nigdy nie zawiadomiła mnie o istnieniu ciebie.
‒ Ale tak po prostu znikł pan? Tak po prostu?
‒ Tak ‒ przyznał. ‒ Absolutnie musiałem tak zrobić.
Miałem dwadzieścia trzy lata i wiedziałem, że dalej tak
żyć nie mogę. Chciałem przeżyć coś innego, poznać no-
wych ludzi, dowieść sobie, że potrafię sam zdobyć wol-
ność...
‒ A później nie starał się pan odnaleźć swych przyja-
ciół?
‒ Wiesz, biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich się
z nimi rozstałem, nie sądzę, żeby twoi rodzice chcieli
znów mnie zobaczyć.
Ale w końcu dodał:
‒ Zresztą ja sam się o to nie starałem.
‒ A moja mama... Nie kochał jej pan?
‒ Och, byliśmy wtedy młodzi... ‒ potrząsnął głową
Ethan.
‒ Nie odpowiedział pan na moje pytanie ‒ nalegała
Jessie.
Ethan zmrużył oczy i popatrzył w kierunku pełnego
morza.
‒ To nie tak, że jej nie kochałem. Nie kochałem na
tyle, żeby z nią zostać. Może to nie była kobieta mojego
życia. A poza tym miłość nie rozwiązuje wszystkich pro-
blemów.
‒ Wtedy to nie jest prawdziwa miłość ‒ stwierdziła
Jessie.
348
‒ Tak mówisz, bo jeszcze jesteś dzieckiem. To
wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane.
‒ Nie jestem dzieckiem! ‒ zdenerwowała się Jessie. ‒
Mówi pan dokładnie tak samo jak mój...
Przerwała, uświadamiając sobie, co chciała powie-
dzieć.
‒ Jeśli mówię tak jak twój ojciec ‒ uśmiechnął się
Ethan ‒ to dlatego, że ja również powoli nim się staję.
Przez chwilę oboje milczeli speszeni. Obserwowali
mewy, które fruwały w kółko nad jachtem i łakomie pa-
trzyły na tacę z bułeczkami.
W końcu Ethan powiedział to, co mu leżało na sercu:
‒ Tak czy inaczej, jestem dumny, że mam taką córkę
jak ty.
‒ To dlatego, że mnie pan nie zna.
‒ Zdziwisz się, ale już sporo o tobie wiem. Wiem, że
uciekłaś z domu z zamiarem spotkania się ze mną. Wiem,
że wycięłaś moje zdjęcie z gazety. Wiem, że w kieszeni
kurtki masz pistolet i że miałabyś tyle tupetu i niedojrza-
łości, aby go użyć przeciw sobie.
Zdumiona jego słowami dziewczyna nie odrywała
wzroku od Ethana.
‒ Wiem, że w chwili obecnej życie wydaje ci się je-
dynie cierpieniem bez końca i że często myślisz o śmier-
ci. Wiem, że świat wokół ciebie wydaje ci się niespra-
wiedliwy, a to, co się dzieje wokół, oburza cię, oraz że
sama cierpisz, kiedy widzisz cierpienie innych, gdyż je-
steś szczodra i wrażliwa. Ale wiem również, że w twoim
wieku człowiek ma tendencje do przesady i że szybko
potrafi przejść od głębokiego smutku do radości.
349
Znów zerwał się wiatr. Jessie zadrżała i zapięła kurt-
kę. Łagodne jesienne światło barwiło na lekko pomarań-
czowy odcień domy nad brzegiem morza i łagodziło me-
taliczny odblask, który oślepiał miasto w dni pięknej po-
gody.
‒ Jimmy i Marisa są twoimi jedynymi prawdziwymi
rodzicami ‒ podjął Ethan. ‒ Jestem pewien, że Jimmy
jest doskonałym ojcem, że cię kocha i że jeśli tylko bę-
dziesz go potrzebować, zawsze przyjdzie ci z pomocą.
Jessie prawie niezauważalnie kiwnęła głową. Ethan
położył rękę na jej ramieniu. Chciał bardzo powiedzieć,
że on również jej nigdy nie zostawi i że od tej pory posta-
rają się nadrobić stracony czas. Ale ponieważ nie wie-
dział, czym skończy się dla niego ten dzień, wolał nie
składać obietnic, których dotrzymania nie był pewien.
‒ Wiesz, że to nie jest ważne, co zrobisz ze swoim
życiem. Ważne, żebyś była wobec siebie uczciwa. Masz
na pewno jakieś marzenia, ambicje...
Jessie zastanawiała się przez dłuższą chwilę. Bała się
zbytnio odkryć przed Ethanem i dlatego pozornie zmieni-
ła kierunek, w jakim zmierzała rozmowa.
‒ Czasem, kiedy oglądałam pana w telewizji albo
kiedy czytałam pana książki, miałam wrażenie, że w ży-
ciu wszystko jest możliwe ‒ powiedziała i zawahała się,
jakby szukała słów do wyrażenia swoich myśli. ‒ To mi
się w panu podobało: pana zdolność do przekonania lu-
dzi, że w życiu nie są skazani na teraźniejszość, że nic
nie jest nigdy nieodwracalne.
Ethan poczuł się zakłopotany, słysząc te słowa. Jessie
350
ciągnęła jeszcze chwilę swój wywód, po czym na zakoń-
czenie przyznała:
‒ Ja też chciałabym to robić: chciałabym móc zwró-
cić ludziom pewność siebie, którą utracili.
Wzruszony tym wyznaniem Ethan zadał Jessie wiele
pytań na temat jej szkoły, rodziców, lektur i zaintereso-
wań. W miarę jak dziewczyna czuła się coraz bardziej
swobodnie, chętniej mówiła o sobie. Odkrył wówczas, że
siedzi naprzeciw niego młoda osoba dysponująca dużą
wiedzą, ciekawa czasów, w których przyszło jej żyć, ale i
nieufna. Pesymistka, fatalistka, niewierząca w to, że po-
trafi pokierować swoim życiem, pozbawiona pewności
siebie, ale myśląca o innych. Użył więc tego daru, który
ona w nim dostrzegła, tego podobnego do hipnozy ma-
gnetyzmu, aby przekonać ją, że sytuacja jest zupełnie
odwrotna. Że życie jest warte przeżycia, że po okresie
cierpienia człowiek może się na nowo odrodzić, że od-
biwszy się od dna, może sięgnąć wyżej i wyżej. Powoli
przebił się przez obronny pancerz Jessie i zobaczył na jej
twarzy uśmiech. Zaczęła nawet żartować i wypytywać o
jego życie i pracę.
Ponieważ miała wrodzoną intuicję, zgadła, że pod
przykrywką sukcesu ukrywa się człowiek rozczarowany,
który również doznał wielu niepowodzeń.
‒ A czy w końcu spotkał pan kobietę, która była panu
pisana?
Ethan kiwnął głową, patrząc w dal na statki pasażer-
skie i mijające je motorówki straży przybrzeżnej.
‒ Spotkałem, ale nie umiałem jej zatrzymać.
351
‒ Może jeszcze nie jest za późno... ‒ zasugerowała
Jessie.
Ponieważ Ethan milczał, Jessie zastosowała jego me-
todę.
‒ Wydawało mi się, że w życiu nic nie jest rozstrzy-
gnięte raz na zawsze.
‒ Ale czasem trzeba się zgodzić z tym, że przegapiło
się szansę i że jest zbyt późno, by się cofnąć.
‒ A jest pan pewien, że ta kobieta już pana nie ko-
cha?
‒ Ona dziś wychodzi za mąż!
‒ Ach, tak. No to faktycznie niefart ‒ przyznała
Jessie szczerze.
Była jednak ciekawa tej historii i zaczęła wypytywać
Ethana, który opowiedział jej o swojej historii z Céline
od momentu, gdy spotkał ją w Paryżu, aż do chwili, gdy
dostał zaproszenie na jej ślub. Z zainteresowaniem wy-
słuchał z ust nastolatki świeżej opinii o tych wydarze-
niach i w ten sposób rozmawiali ze sobą prawie pół go-
dziny.

Słońce stało w zenicie, oblewając złotym migotliwym


światłem wody Hudsonu. Płynęli z powrotem do portu, a
Ethan myślał o Jimmym, który oszalały z niepokoju
uparcie błąkał się po mieście w poszukiwaniu córki.
Chciał zaproponować Jessie, żeby zadzwoniła do niego z
jego komórki, ale ona go wyprzedziła. Wręczył jej swój
blackberry. Ethan nie słyszał rozmowy, bo krzyczały
mewy i hałasował motor jachtu. Odgadł jednak po kilku
niewyraźnych słowach, że Jessie stara się uspokoić ojca.
352
Kiedy dopłynęli do portu, dziewczyna wyszła na pokład.
Wróciła jej energia, dobry humor i spontaniczność.
‒ Wracam za godzinę! ‒ zapewniła go rozradowana.
Chciał zaprotestować, ale nie zostawiła mu na to cza-
su. Zręcznie, z zapałem właściwym młodości, wyskoczy-
ła na brzeg, pokonując po dwa stopnie kamienne schody
promenady. Kiedy znalazła się przy błękitnych szybach
oranżerii Winter Garden, odwróciła się do niego i poma-
chała ręką. Ethan również do niej pomachał i uśmiechnął
się zadowolony, że Jessie odnalazła zapał do życia.
Świadomie niczego jej nie obiecał, ale miał nadzieję, że
będzie żył na tyle długo, aby zobaczyć, jak jego córka
zmieni się w dorosłą osobę. To spotkanie zwróciło mu
nadzieję oraz determinację ‒ teraz był zdecydowany za
wszelką cenę żyć, wierzyć w to, że przeznaczenie nie jest
nieomylne.
Gdyż życie podobne było czasami do partii pokera:
nawet ze złymi kartami można było czasem wygrać.
31.
Kiedy wrócisz?
/ have to be leaving but I won't
let that come between us*.
* Odjeżdżam, ale to nie zniszczy tego, co nas łączy.
Ostatnie słowa wypowiedziane szeptem
przez Billa Murraya do Scarlett Johansson w filmie
Między słowami w reżyserii Sofii Coppoli

Manhattan
Port North Cove
13:21

Ethan, zostawszy sam na pokładzie jachtu, oddał się


rytualnym pracom, koniecznym po każdym wyjściu w
morze: sprawdził cumy i odbijacze, wyczyścił pokład i
burtę, umył okna i luki. Wiatr tymczasem wzmógł się, co
utrudniało mu pracę, kiedy starał się ochronić specjalnym
płótnem mostek kapitański.
‒ Może pomóc?
354
Podniósł głowę: w kraciastej koszuli z grubego płótna,
w czapeczce Red Soksów na głowie, na przystani stał
Jimmy.

Jessie przeszła przez labirynt ulic Wall Street w kie-


runku stacji metra Broad Street. Przeskoczyła przez
bramkę i zeszła po schodach na peron metra. Z tunelu
wyjechał z ogromnym hałasem zatłoczony pociąg nie
pierwszej już młodości. Jessie modliła się, żeby nie było
kontrolera.
W wagonie wspięła się na palce nóg obutych w
trampki Converse i spróbowała wczytać się w plan metra.
W kilka minut metro dojechało do Midtown. Jessie
zdecydowała się wysiąść na stacji Times Square. Była
pora lunchu i wszędzie tłoczyli się turyści. Ludzie space-
rowali, dzieci krzyczały, słychać było klaksony samo-
chodów, młode dziewczęta rozpychały się, bo każda
chciała sfotografować się z „Nagim kowbojem”*. W tym
tłumie Jessie spytała o drogę patrol policyjny, który
wskazał jej, jak ma dojść tam, gdzie zamierzała.
* Słynna postać na Manhattanie, „Naked Cowboy” to wędrowny muzy-
kant, który gra na gitarze na Times Square, ubrany tylko w parę kowboj-
skich butów, kapelusz i slipki.

‒ I pozwoliłeś jej tak po prostu odejść?


‒ Tak.
355
‒ Nawet nie spytałeś, dokąd ma zamiar pójść?
Ethan i Jimmy patrzyli na siebie wrogo niczym para
bokserów przed walką.
‒ Nie martw się! Powiedziała, że zaraz wróci.
‒ Masz chociaż pojęcie, w którym kierunku poszła?
‒ Nie, ale ufam jej. To wszystko.
‒ Ufasz czternastoletniej dziewczynie, która nie zna
Nowego Jorku i błądzi samotnie po Manhattanie?
‒ Przecież to najbezpieczniejsze miasto świata, Jim-
my! Dawno minęły lata osiemdziesiąte!
‒ A pistolet?
‒ Za kogo ty mnie masz? ‒ spytał Ethan, wyciągając
ku niemu pistolet z kolbą inkrustowaną masą perłową. ‒
Zabrałem go, nawet nie zauważyła.
‒ I jesteś z siebie dumny?
‒ Pamiętaj, że gdybyś nie zatrzymał tego pistoletu,
problem by nie istniał. Ale od dwudziestu lat powtarzam
ci, żebyś się go pozbył...
‒ Ależ jesteś bezczelny!
Mimo zdenerwowania Jimmy trochę się odprężył.
Spytał niepewnie:
‒ A właściwie jak ją znalazłeś?
‒ To wspaniała dziewczyna: inteligentna, żywa,
wrażliwa...
‒ Przechodzi trudny okres.
‒ Tak, zorientowałem się.
‒ Wyrzucono ją z college'u.
‒ Tak, opowiedziała mi. Jakiś skręt...
356
‒ Możesz w to uwierzyć?!
‒ Och, my też paliliśmy ‒ usprawiedliwił Jessie Et-
han, wzruszając ramionami.
‒ No, nie ma się czym chwalić! ‒ rzucił Jimmy.

Stojąc przed wysokim lustrem zawieszonym na ścia-


nie, Céline poprawiała na sobie suknię ślubną w jednym
z prywatnych salonów hotelu Sofitel. Wspaniały strój z
organdyny i koronki kontrastował ze smutną twarzą mło-
dej kobiety. Céline starała się uśmiechnąć, ale twarz jej
wykrzywił grymas i dziewczyna miała ochotę zapłakać.
Czuła się zmęczona, przybita, pozbawiona energii, bez-
wolna. W lustrze zauważyła małe zmarszczki wokół oczu
i ust. Skończyła trzydzieści łat, a trzydzieści to nie dwa-
dzieścia. Oczywiście, jeszcze wyglądała młodo, ale wie-
działa, że jej twarz straciła blask i świeżość, że cera staje
się coraz mniej gładka i że z czasem będzie coraz gorzej.
Słońce zasłoniła wielka chmura, pogrążając pokój w
mroku, i przez wyobraźnię Céline przemknął obraz bole-
snej przyszłości: starość, niedomagania fizyczne, powol-
na utrata pamięci. Najwyraźniej ten dzień, który miał być
najszczęśliwszym dniem jej życia, zmienił się w dzień
żałoby z powodu utraconej młodości. I również z powo-
du utraconej miłości. Myślała, że można igrać z uczu-
ciami, ale musiała ze smutkiem stwierdzić, że jest zbyt
późno, aby cofnąć czas.
Usłyszała pukanie do drzwi. Jakby złapana na gorą-
cym uczynku, Céline wytarła oczy.
‒ Proszę!
357
*

‒ A ty masz dzieci?
‒ Tak ‒ odrzekł Ethan. ‒ Mam córkę.
‒ Naprawdę? A ile ona ma lat?
‒ Czternaście i pół.
Jimmy spojrzał na Ethana spod oka i wyciągnął w je-
go kierunku oskarżycielsko palec.
‒ Jessie jest moją córką i nigdy mi jej nie odbierzesz!
‒ Być może, ale nie miałeś prawa jej mówić, że ją
porzuciłem!
‒ A ty nie miałeś prawa tak odejść!
Oboje podnieśli głos. Jimmy, pod wpływem długo
skrywanego żalu, był gotów rzucić się na Ethana z pię-
ściami, ale ten był nastawiony bardziej pokojowo.
‒ Wiem, że to nie było łatwe ani dla ciebie, ani dla
Marisy ‒ przyznał. ‒ Ale to przeszłość. Teraz trzeba my-
śleć o przyszłości.
Jimmy wciąż patrzył na niego podejrzliwie.
‒ Nie stanowię zagrożenia dla ciebie, Jimmy. To ty
wychowałeś Jessie, to ty podjąłeś dobre decyzje. Jesteś
jedynym prawdziwym ojcem. Nigdy nie będzie miała
innego.
Trochę uspokojony Jimmy udobruchał się. Ethan cią-
gnął:
‒ Przyznaj jednak, że w tym niespokojnym świecie
nie zaszkodzi, jeśli będą ją wspierały trzy osoby.
358
‒ Nie wiem ‒ przyjaciel Ethana wzruszył ramionami.
‒ Przestań oglądać się za siebie! Ułatw sobie życie, a
przede wszystkim wykorzystaj tę forsę, którą Marisa od
lat głupio chowała do skarpety.
‒ Skąd o tym wiesz?
‒ To długa historia ‒ Ethan machnął ręką.
‒ Posłuchaj, nie potrzebujemy twoich pieniędzy.
‒ Nie jestem tego taki pewien, ale potraktuj te pie-
niądze nie jak twoje, ale twojej córki! Zużyj je na to, aby
żyła w dobrych warunkach, aby opłacić jej naukę, zorga-
nizować przyszłość. I wcale cię nie proszę, żebyście jej
mówili, że to ode mnie!

Céline wytarła oczy.


‒ Proszę!
Spodziewała się ujrzeć Sébastiena czy Zoé, tymcza-
sem stanęła przed nią jasnowłosa czternastolatka.
‒ Dzień dobry! ‒ powiedziała.
‒ ...Dzień dobry.
Jessie nieśmiało podeszła do przodu. Céline nie
spuszczała jej z oczu. Ta twarz, te oczy to były...
‒ Myślę, że już się spotkałyśmy ‒ oznajmiła Jessie. ‒
Kiedy pani przyjechała do nas do Bostonu...
‒ To prawda ‒ przypomniała sobie Céline. ‒ Byłaś
wtedy małą dziewczynką.
‒ Miałam dziesięć lat. Rodzice kazali mi pójść do
swojego pokoju.
Młoda kobieta patrzyła na Jessie w milczeniu, uderzona
359
frapującym podobieństwem dziewczynki do Ethana, cze-
go poprzednio nie zauważyła. Było to tak niesamowite i
niepojęte widzieć ją tutaj, że nie wiedziała, jak zareago-
wać.
‒ A więc to dziś jest ten wielki dzień! ‒ rzekła Jessie.
Céline kiwnęła głową.
‒ Ma pani naprawdę piękną suknię.
‒ Dziękuję ci.
Jessie zawahała się, po czym rzuciła:
‒ To, co pani powiem, wyda się pani dziwne. Z pew-
nością jest już zresztą za późno i z pewnością życie doro-
słych jest dużo bardziej skomplikowane, aniżeli ja to
sobie wyobrażam...

Ethan i Jimmy siedzieli przy stole na mostku kapitań-


skim. Twarze mieli wystawione do słońca i wiatru wieją-
cego znad rzeki. Jak w dawnych dobrych czasach otwo-
rzyli sobie dwie butelki piwa Corona. Rozmawiali spo-
kojnie o mistrzostwach baseballu, które kilka dni wcze-
śniej wygrała drużyna Red Sox, ich ulubiona drużyna z
czasów dzieciństwa. Życie wracało na zwykły tor, przy-
szłość znów była pełna obietnic, jakby ostatnie piętnaście
lat było czymś nieistotnym.
Nagle Jimmy zerwał się z krzesła.
‒ To Jessie! ‒ powiedział, mrużąc oczy, bo raziły go
promienie słońca.
‒ Powiedziałem ci, że można jej zaufać.
‒ To dziwne. Ktoś z nią jest. Znasz tę kobietę w suk-
ni ślubnej?
36
Teraz Ethan zerwał się z krzesła i oparł o balustradę.
Z daleka poznał Céline i zrozumiał, co zrobiła Jessie.
‒ No? ‒ spytał Jimmy i odwrócił się w kierunku Et-
hana. Zobaczył jego błyszczące oczy.
‒ No co? Myślę, że w wieku lat czternastu twoja cór-
ka jest już zdolna zrobić coś najtrudniejszego na świecie.
‒ To znaczy?
‒ Potrafi zwrócić wiarę w siebie tym, którzy ją utra-
cili.
32.
The End
To, co nazywamy początkiem,
często jest końcem. Koniec to
miejsce, z którego wyruszamy.
T. S. Eliot

Stan Nowy Jork


Sobota, 31 października 2007
16:02

Asfaltowa wstążka szosy uciekała spod szerokich gu-


mowych opon. Nisko osadzone siodełko, mruczący mo-
tor, masywna, nachylona kierownica ‒ motocykl mknął
w kierunku Hamptons. W chromowanych częściach ma-
szyny odbijało się czyste niebo i co jakiś czas oślepiające
błyski słońca. Na baku pomalowanym na rubinowy róż
świeciła się niczym płomień marka: Harley Davidson.
Za kierownicą motocykla siedział Ethan.
Za Ethanem ‒ Céline.
362
Wyjechali z Nowego Jorku i w zawrotnym tempie
mknęli na motocyklu. Była to chwila bajeczna. Céline
objęła Ethana w pasie i przytuliła się do niego, czując
zawrót głowy. Ich powtórny kontakt miał w sobie inten-
sywność rodzącego się romansu, a jednocześnie odczu-
wali nasycenie, które jest przywilejem kochanków, pew-
nych, że się nigdy nie rozstaną. Przeszłość pozostawili za
sobą, zdecydowani nie niszczyć tej magicznej rzeczywi-
stości przeprosinami czy niekończącymi się tłumacze-
niami.
W tym momencie ich życia liczyła się tylko oczywi-
stość tego, że są razem.

Między Southampton i Montauk minęli rząd bogatych


wiosek i starych małych portów rybackich, w których
łowiło się kiedyś wieloryby i które wyrastały jeden obok
drugiego na wybrzeżach Atlantyku, tworząc serce Hamp-
tons. To amerykańskie Deauville, w lecie pełne turystów,
było spokojniejsze jesienią. Mimo mieszczańskiego i
bogatego charakteru ten pas ziemi pośrodku oceanu za-
chował ponadczasowy urok będący przynętą dla arty-
stów: przyjeżdżali tu w poszukiwaniu weny Dali i Du-
champ, a Jackson Pollock namalował tu większość swo-
ich obrazów. Latem 1956 roku mała wioska Amagansett
ugościła Marilyn Monroe i Arthura Millera w ich podró-
ży poślubnej, a legenda mówi, że ta letnia eskapada była
dla aktorki najszczęśliwszym okresem w jej życiu.
Po trzech godzinach szaleńczej jazdy Céline i Ethan
363
przyjechali do wioski Montauk leżącej na końcu połu-
dniowego wybrzeża Long Island. Miejsce to przez za-
mieszkujących je nazwane zostało The End. Był tu ostat-
ni przystanek kolei, koniec podróży, koniec historii.
Motocykl zatrzymał się przed starym rybackim do-
mem, na pół ukrytym pośród wydm. Rozprostowali nogi,
spacerując po wąskiej plaży o drobnym piasku, podlewa-
nej silnymi falami. Wiał gwałtowny, ożywczy wiatr.
Niebo, po którym przepływały cienkie pasma pastelo-
wych chmur, miało bajkowy kolor.
‒ To tutaj sprowadzasz swoje kobiety? ‒ zażartowała
Céline, wchodząc do domu.
Główny pokój zachował stary wystrój, miał widoczne
belki na suficie, meble były z drewna pomalowanego na
ołowianą biel, a w każdym kącie stało mnóstwo bibelotów:
lampa sztormowa, miniaturowy jacht, busola, luneta, kolek-
cja rozgwiazd i koników morskich. Na ścianach obok rzędu
kół ratunkowych wisiały sieci, liny i boje z korka.
Mimo pięknej pogody w domu był lodowaty chłód.
Kiedy Ethan przyniósł drewno, żeby rozpalić w ko-
minku, Céline wzięła go za rękę i pociągnęła w kierunku
schodów.
‒ Myślałam, że będzie ci pilno pokazać mi sypialnię.
Dwie dotykające się dłonie.
Dwoje łaknących ust.
Dwa poszukujące się ciała.
Skradziona wolność, wyszarpane okruchy szczęścia,
podróż w stan nieważkości.
Krótka wycieczka poza czas.
Pogryzione wargi, lgnące do siebie ciała, rozpalone
serca.
364
Ogień, który niszczy i który pożera.
Odbezpieczony granat rzucony na środek łóżka.
Zapamiętanie, brak tchu, pustka w żołądku.
Szepcące usta, wczepiające się w siebie ciała, przy-
spieszone oddechy.
Splątane włosy, mrugające szybko rzęsy, zmieszane
oddechy.
Pocałunek anioła.
Muzyka sfer.
Zawrót głowy linoskoczka na cienkiej linie.

Tatuaż na ramieniu, falista arabeska napisu, pojawia-


jąca się na tle lnianej pościeli: indiański znak w języku
jakiegoś starego plemienia, oznaczający naturę uczucia
miłości: Szczypta ciebie weszła we mnie i zatruła mnie na
zawsze.
Na zewnątrz wył wiatr, od podmuchów drżały okna.

Zawinięta w koc Céline wyszła na werandę. Niebo by-


ło jasne i przejrzyste. Popatrzyła na linię horyzontu, pró-
bując pójść wzrokiem za błyszczącym słońcem, które
powoli zachodziło, zatapiając się w oceanie. Zanim kom-
pletnie znikło, jego górna część jakby dotknęła horyzontu
i wówczas Céline ujrzała słynny zielony promyk, green
flash, ostatni promień słońca.
Trwał tylko przez chwilę, przelotną, przejmującą,
podczas której szmaragdowy błysk oderwał się od tarczy
słonecznej, po czym znikł tak szybko, jak się pojawił.
365
Céline na moment zamarła zahipnotyzowana tą zielenią,
o której mówiono, że nigdy żaden malarz nie zdołał zna-
leźć jej na swej palecie, zielenią, o której mówiono, że
być może taki jest kolor raju.
Przypomniała sobie wówczas starą szkocką legendę,
według której ostatni promień zachodzącego słońca ob-
darzał tego, któremu się ukazał, mocą rozwiania iluzji,
umiejętnością wyczuwania prawdziwych intencji i czyta-
nia w sercach.
Ethan podszedł do niej z dwiema filiżankami pełnymi
gorącego napoju.
‒ Spróbuj i powiedz, co o tym myślisz! ‒ rzekł, wrę-
czając jej jedną z nich.
Céline zaczęła się z nim przekomarzać.
‒ Wiedziałam, że „historie miłosne zaczynają się
szampanem, a kończą wywarem z rumianku”, ale nie
myślałam, że jesteśmy już na tym ostatnim etapie...
‒ To nie są żadne zioła! To jest grog, dobry, gorący
grog! Brązowy rum, cytryna, miód i cynamon.
Popatrzyła na niego z uśmiechem i upiła łyk.
‒ Ale gorące!
Łyżeczką wyjęła z filiżanki gwiazdkę badianu, która
unosiła się na powierzchni napoju, i zaczęła ją zgryzać.
‒ Chcesz, żebym przygotował spaghetti? ‒ spytał Et-
han, obejmując ją w talii.
‒ Hmm, kusząca propozycja...
‒ Mój słynny przepis na makaron z sosem z sepii...
‒ Zastanawiam się, jak mogłam przeżyć pięć lat, ani
razu tego nie próbując.
366
‒ Albo chodźmy do restauracji. Niedaleko jest
knajpka prowadzona przez Francuza, który przygotuje
homara z patelni z grubą solą i zrobi risotto z ananasa.
‒ Przyznaję, że to wszystko brzmi bardzo zachęcają-
co, ale muszę wrócić na Manhattan.
‒ Co?
‒ Wymogłam na mojej rodzinie, żeby przejechali
sześć tysięcy kilometrów, aby wziąć udział w odwoła-
nym w ostatniej chwili weselu. Muszę się jakoś wytłu-
maczyć.
‒ Pojadę z tobą.
‒ Nie, Ethan, to muszę rozwiązać sama. Pojadę wie-
czornym pociągiem i jutro wrócę do ciebie.
Przez kilka sekund na twarzy Ethana widać było roz-
czarowanie, ale prawie natychmiast poczuł ulgę. Jakże
mógł być tak nieuważny? Dziś udało mu się uratować
swoją córkę, pogodzić się ze swoim przyjacielem Jim-
mym i jeszcze odnaleźć miłość swego życia. Ale przecież
wciąż wisiała nad nimi groźba śmierci. Dzień się jeszcze
nie skończył. Ethan bał się, że tak jak poprzednie jego
wersje, i ta zakończy się wystrzałami z broni palnej i
poleje się krew. Za nic na świecie nie chciał narażać na
coś takiego swojej ukochanej. Sprawdził więc telefonicz-
nie godziny pociągów i oboje szybko się ubrali, aby zdą-
żyć na wieczorny ekspres.

Był początek sobotniego wieczoru. Dworzec w Mon-


tauk rozbrzmiewał rozmowami i krzykami grup poprze-
bieranej i ucharakteryzowanej młodzieży szykującej się
367
do obchodów Halloween. Na peronach można było spo-
tkać Spidermana, Chewbacca, Hulka i księżniczkę Leilę,
którzy czekali na pociąg do sąsiednich miejscowości.
„Long Island Ekspres do Penn Station odjedzie z toru
drugiego. Proszę odsunąć się od toru”.
‒ Jutro rano złapię pociąg o dziewiątej czterdzieści z
Nowego Jorku ‒ zaproponowała Céline, oglądając mały
rozkład jazdy MTA*. ‒ Przyjeżdża tutaj o trzynastej.
* Metropolitan Transportation Authority ‒ przedsiębiorstwo zajmujące
się zarządzaniem transportu publicznego w stanie Nowy Jork.
Wyjdziesz po mnie?
‒ A potem?
‒ Potem?
Nie mogli oderwać od siebie oczu, każde z nich było
jak zahipnotyzowane przez miłość, którą czytało w
oczach partnera.
‒ Co zrobimy potem? ‒ spytał Ethan, trzymając ją za
rękę.
‒ Co tylko zechcesz.
‒ Pobierzemy się?
‒ Dobrze! ‒ zgodziła się z uśmiechem. ‒ Ale uprze-
dzam cię: po tym, co się stało, będzie mi trudno sprowa-
dzić moją rodzinę.
‒ Nic nie szkodzi, urządzimy przyjęcie w małym
gronie. Nie potrzebujemy innych ludzi. Nigdy ich nie
potrzebowaliśmy.
‒ A potem? ‒ z kolei spytała ona.
‒ Może zamieszkamy w San Francisco? ‒ zapropo-
nował. ‒ Kiedyś to było twoje marzenie...
368
‒ Dobrze, ale co z twoją pracą?
‒ Otworzę tam gabinet. A twoi uczniowie?
‒ Znajdę innych. Szkół nie brakuje w Kalifornii.
‒ The train is leaving, ma'am!* ‒ uprzedził konduk-
tor.
* Uwaga, pociąg odjeżdża!

Céline wskoczyła na stopień wagonu.


‒ A potem? Będziemy mieli dzieci?
‒ Ile tylko zechcesz! ‒ obiecał Ethan.
‒ Co najmniej dwoje?
‒ Co najmniej troje.
Konduktor zamknął drzwi wagonu. Céline znalazła
miejsce przy oknie. Kiedy pociąg wyjeżdżał ze stacji,
popatrzyła przez szybę na Ethana, który został na peronie
i zobaczyła, jak mówi: „K-o-ch-a-m c-i-ę!”.
‒ Ja też cię kocham! ‒ odpowiedziała.
I to było wszystko.

A jeśli prawdziwa miłość zaczyna się dopiero, gdy


kończy się namiętność?

Uszczęśliwiony Ethan wsiadł z powrotem na wynaję-


tego w Nowym Jorku harleya i w stanie spokoju i jedno-
czesnej euforii zaczął pędzić jak szalony po pustej drodze,
z powrotem do małego domku. Uśmiechał się, włosy
369
rozwiewał mu wiatr, a przed oczami przesuwał mu się
minuta po minucie wspaniały wieczór, który spędził z
Céline. Czasem cuda są bliżej, niż się nam wydaje. Cza-
sem życie odsuwa od nas na chwilę ból i cierpienie, a
daje nam w prezencie szczęście. Lecz czy nie jest to zbyt
piękne, żeby było prawdziwe?
Kiedy dojechał na miejsce, była już noc. Przespace-
rował się po plaży, długo obserwując gwiazdy i księżyc
odbijający się w wodzie. Od jak dawna nie widział urody
otaczającego go świata? Ostatnie lata przeżył w izolacji,
bez przerwy narażając się na rozczarowania. Stracił
wszelkie złudzenia. Dopiero dzięki tej niesamowitej
przygodzie znalazł w sobie siły, aby przerwać to scho-
dzenie do piekieł. Sięgnął dna, ale odbił się. Zaczął na-
prawdę żyć.
Zerwał się wiatr i fale zaczęły zalewać piasek, ściera-
jąc pozostawione na nim „ślady kroków skłóconych ko-
chanków”*.
* Les pas des amants désunis ‒ słowa słynnej piosenki śpiewanej przez
Yves'a Montanda.

Ostatnie godziny życia człowieka mogą być czasem


najpiękniejszymi godzinami w jego życiu.

Po trzech kwadransach jazdy ekspres Long Island


wjechał na dworzec w Southampton. Nowy Jork był
jeszcze daleko. Wagon rozbrzmiewał wesołymi krzykami
370
kibiców hokejowych, którzy dodawali animuszu swoim
faworytom, wykrzykując nazwę ulubionej drużyny:
„Rangers! Rangers! Rangers!”.
Naprzeciw Céline spał siedmioletni Superman, zwi-
nięty w ramionach matki przebranej za wojowniczkę
Xenę. Kiedy drzwi wagonu się zamykały, młoda Fran-
cuzka, tknięta nagłym przeczuciem, wysiadła na peron i
patrzyła za odjeżdżającym pociągiem.
Jak mogła tak zaryzykować, żeby opuścić Ethana za-
ledwie kilka godzin po odnalezieniu go? Wyjaśnienia,
jakie była winna rodzinie? Przecież z tym mogła zacze-
kać. Naprawdę pragnęła tylko jednego: być obok męż-
czyzny swego życia. Nie dlatego, żeby wątpiła w jego
uczucie, ale dlatego, że czuła, iż jej szczęściu zagraża
niebezpieczeństwo.
Wielkie niebezpieczeństwo.

Ethan nalał sobie filiżankę kawy i poszedł do salonu,


w którym buzował ogień na kominku. Zgasił wszystkie
światła, paliła się tylko stara lampa naftowa. Zegar na
ścianie, zrobiony techniką pâte de verre wskazywał, że
wkrótce będzie dziesiąta wieczór. Postawił filiżankę na
drewnianej woskowanej etażerce przerobionej ze starej
barki i ukląkł, żeby pogrzebać w kolekcji longplayów,
które wynalazł na pchlim targu w East Hampton. Wycią-
gnął płytę Rolling Stonesów, delikatnie wyjął z okładki,
wytarł z kurzu i położył na adapterze, nastawiając igłę na
początek piosenki Angie.
371
Jeszcze dwie godziny oczekiwania. Dwie godziny, za-
nim się dowie, czy jego morderca znów będzie chciał
pozbawić go życia. Ethan był przekonany, że tym razem
wydarzenia potoczą się inaczej. Trzecia wersja dnia była
szczególna: udało mu się zaszachować fatum i on sam
odnalazł sens życia. Może w tym wszystkim była jakaś
logika. Może w końcu śmierć będzie mu oszczędzona.
mMoże wyjdzie cało z tej pętli w czasie. Może czeka go
zwykła niedziela, potem poniedziałek, potem wtorek...
Wyjął z kieszeni pistolet z kolbą inkrustowaną masą
perłową, który odebrał Jessie, i położył go na okrągłym
stoliczku w zasięgu ręki. Gdyby morderca go tu odnalazł,
Ethan strzeliłby do niego bez wahania, jeszcze zanim
tamten zorientowałby się, co się dzieje.
Upił łyk kawy i ponownie spojrzał na zegar. Potem
usiadł na kanapie, zamknął oczy i wsłuchał się w ciepłe
dźwięki starej płyty, której trzaski spowodowane znisz-
czeniem winylu tylko dodawały uroku.
33.
Umrzeć z otwartymi oczami
Czasem dopiero schodząc ze sceny,
wiemy, jaką rolę graliśmy.
Stanisław Jerzy Lec

23:59:58
23:59:59

Jakiś trzask.
Hałas wiatru, fal uderzających o brzeg i padającego
deszczu.
Skrzypnięcie drzwi.
Zamknięcie drzwi.
Ethan otworzył oczy. Pokój był pogrążony w mroku.
Jak mógł zasnąć, skoro miał czuwać? Wyprostował się
gwałtownie i skonstatował z przerażeniem, że Céline
siedzi obok niego i opiera głowę na jego ramieniu. Dla-
czego wróciła, nie uprzedzając go o tym? Nic nie słyszał!
Spanikowany spojrzał na zegar. Północ! Spróbował
wstać, nie budząc jej, ale poczuł, że ktoś za nim stoi.
373
Za późno.
Srebrna kolba pistoletu błysnęła w ciemnościach i
sylwetka mężczyzny w kapturze pojawiła się przed nim.
Przerażony Ethan otworzył usta, żeby coś powiedzieć.
Może uda mu się wytłumaczyć, może...
Za późno.
Pierwsza kula przebiła mu pierś, wbijając go w kana-
pę. Céline, krzycząc, spadła na podłogę.
Unieruchomiony na kanapie Ethan przyłożył rękę do
brzucha i podniósł w samoobronie ramię.
„Pistolet na okrągłym stoliku! Powinienem...”.
Za późno.
Morderca nie pozwolił mu wstać. Druga kula trafiła
Ethana w głowę. Zsunął się na podłogę. Morderca pod-
szedł do niego z wycelowaną bronią, żeby strzelić po raz
trzeci.
Céline krzyknęła rozpaczliwie i w popłochu podbiegła
do Ethana, żeby go ochronić.
Ostatnia kula trafiła ją w samo serce. Céline ciężko
upadła, z twarzą zwróconą w kierunku swego ukochane-
go.
Z ust Ethana popłynęła strużka krwi i zanim stracił
przytomność, w ostatnim zrywie świadomości, gdy świat
wokół niego zaczął wirować, Ethan zdołał dostrzec twarz
swego mordercy.
Wtedy wszystko stało się jasne i zrozumiał, że w
dziwnym śledztwie, które prowadził od trzech dni, ofiara,
detektyw i winny były jedną i tą samą osobą.
Były nim samym...
34.
Przypominam sobie...
Życie niewiele znaczy, ale pogarda
dla życia to wielka sprawa.
Seneka

Helikopter pogotowia ratunkowego z trudnością lą-


dował w wietrze i deszczu na plaży w Montauk. Wspo-
magani lokalną ekipą sanitariuszy, Saddy i Rico, lekarka
i pielęgniarz ze szpitala St Jude, robili co mogli, żeby
utrzymać przy życiu obydwie ofiary.
Położyli Céline i Ethana na noszach i wsunęli do heli-
koptera, dając znak do odlotu. Helikopter uniósł się w
górę i poleciał na Manhattan.

375
W głowie Ethana
Między śmiercią...
...a życiem

„Słyszę hałas śmigła helikoptera, który przewozi nas


do szpitala. Czuję, że życie ze mnie uchodzi, czuję, że
obok mnie walczy ze śmiercią Céline, czuję, panikę leka-
rza, który leci z nami.
Tym razem to koniec. Wiem, że nie będzie nowego
poranka, nie będzie nowego dnia.
Wszystko jest dla mnie zadziwiająco jasne, jakby na-
gle otworzyły się zamknięte drzwi. Obrazy z ostatnich
miesięcy mego życia defilują w mojej wyobraźni takie,
jakie były naprawdę. Widzę mężczyznę rozczarowanego,
znajdującego się w głębokiej depresji. Człowieka, który
patrząc na swoje życie, czuje się zniszczony. Człowieka,
który śpi tylko dzięki środkom nasennym, który aby
wyjść z domu, musi napić się trucizny, czyli połknąć
antydepresanty, środki przeciwbólowe i uspokajające.
Człowieka, który chcąc wszystko wygrać, wszystko stra-
cił: miłość, przyjaźń, rodzinę, szacunek dla samego sie-
bie, chęć do życia i sympatię dla innych.
Wszystko jest więc jasne i wszystko prowadzi mnie
do pamiętnego piątkowego wieczoru, wymazanego z
pamięci. Teraz doskonale pamiętam, co wydarzyło się
pod koniec tamtego dnia. Pamiętam to uczucie totalnego
znużenia i świadomość klęski. Nie mogę tego przezwy-
ciężyć. Mam rozdzierające wrażenie, które zmienia się w
pewność, że od tej chwili mniej boję się śmierci niż ży-
cia. Pamiętam, że wykręcam ten tajemniczy numer
376
otrzymany przez jednego z moich bogatych pacjentów.
Przypominam sobie obojętny głos z drugiej strony prze-
wodu telefonicznego i ustalenie spotkania. Pamiętam
jakiś numer konta bankowego, który wysyłam za pomocą
specjalnego kodu, i pamiętam, że polecam mojemu ban-
kierowi wysłać zaliczkę w wysokości trzystu tysięcy do-
larów, po zlikwidowaniu portfela akcji. Przypominam
sobie, jak wychodzę z gabinetu i stwierdzam, że godzina
umówionego spotkania jest jeszcze odległa. Pamiętam,
że zaczynam chodzić po barach, żeby zapomnieć. Pamię-
tam, jak przychodzę do Clubu 13 trochę przed północą i
że czekam jeszcze pół godziny, zanim przy moim stole
siada jakiś mężczyzna.
Mężczyzna w kapturze.
Płatny morderca, najlepszy w całym Nowym Jorku.
Pamiętam jego zgaszone spojrzenie i kamienną twarz.
Pamiętam monotonny głos, kiedy pyta mnie, kogo ma
zabić na moje zlecenie. Przypominam sobie, że wręczam
mu brązową kopertę, z której on wyjmuje moje zdjęcie.
Pamiętam, że on nie okazuje żadnego zdziwienia. Pewnie
wcale nie jestem taki oryginalny, jak mi się wydaje.
Pamiętam też jego ostatnie, niespodziewane pytanie:
‒ Ile kul?
Pamiętam też, że zwlekam z odpowiedzią.
‒ Trzy ‒ odpowiadam wreszcie. ‒ Jedna w pierś, dwie
w głowę.
Pamiętam, że mężczyzna wstaje, a ja zostaję sam przy
stoliku. Dopijam kieliszek, myśląc, że teraz wreszcie
przekroczyłem punkt, z którego nie ma powrotu.
I że tak jest lepiej”.

Mała ekipa lekarzy i pielęgniarek zebrała się na dachu


szpitala, żeby przyjąć rannych. Z powodu wiatru helikop-
ter krążył chwilę nad budynkiem, zanim zdołał wylądo-
wać. Ekipa ratownicza informowana była o stanie ofiar
postrzału przez radio. Podobno pacjenci mieli małe szan-
se na przeżycie.
35.
Na niebie i na ziemi
Daj mi, Boże, spokój ducha, abym pogodził
się z tym, czego nie mogę zmienić, daj mi
odwagę, abym zmienił to, co mogę zmienić,
i rozum, abym mógł te dwie rzeczy rozróżnić.
Modlitwa o spokój ducha

Szpital St Jude
Niedziela, 1 listopada 2007
01:15

Doktor Shino Mitsuki pchnął drzwi Elvis Diner, sta-


romodnej kafejki naprzeciwko wejścia do izby przyjęć
pogotowia ratunkowego. Usiadł przy kontuarze i zamó-
wił herbatę jaśminową, którą podano mu razem z chiń-
skim ciasteczkiem z wróżbą w środku. Na dworze biły
pioruny. W świetle błyskawic stary żelazny wagon drżał
od uderzających weń strug deszczu i wiatru niczym sta-
tek podczas sztormu. Mitsuki rozluźnił krawat i zdusił
ziewnięcie.
379
Napił się herbaty, wyjął ciasteczko z papierka i prze-
łamał je, żeby przeczytać sentencję, która znajdowała się
wewnątrz.
„Ten, który żyje bez szaleństw, nie jest tak rozsądny,
jak mu się wydaje”.
Lekarz przetarł powieki i zastanowił się przez chwilę
nad tą maksymą, jakby adresowana była bezpośrednio do
niego. Medytację przerwał mu dźwięk bipera. Położył
banknot na kontuarze i wyszedł z kafejki prosto w strugi
deszczu.

W głowie Ethana
Między życiem...
...a śmiercią

„Unoszę się w powietrzu w korytarzu szpitala, bez


żadnego wysiłku, jestem jak frunący ptak. Słyszę jakieś
ochrypłe głosy, dziwne krzyki. Widzę, jak lekarze i pie-
lęgniarki krzątają się przy mnie, ale czuję, że życie ze
mnie uchodzi. Szukam po wszystkich pokojach Céline.
Muszę się pospieszyć. Mam jeszcze ochotę walczyć o
nią, ale nie mam już sił. Rozpuszczam się, rozpływam,
jak popiół rzucony na wiatr.
Widzę półotwarte drzwi. Widzę ciało Céline i wokół
niej ekipę pogotowia starającą się ją reanimować. Chcę
się przybliżyć, ale jakaś siła mi w tym przeszkadza. Za-
nim drzwi się zamkną, słyszę jakieś głosy i wymianę
krótkich zdań podczas akcji reanimacyjnej:
380
»Tracimy ją, tracimy!«, »Serce stanęło!«, «Nieodwra-
calna niewydolność, koniec!«. Wtedy po raz pierwszy
zdaję sobie sprawę z tego, że Céline umiera przeze mnie.
Tego ostatniego dnia, gdy odnalazłem swoje szczęście,
zapomniałem o tym strasznym ostrzeżeniu, które przed-
tem bez przerwy do mnie wracało: »Jeśli ją kochasz, mu-
sisz ją chronić, aby ją chronić, musisz ją od siebie odda-
lić!«.
Zabiłem ją.
Zabiłem ją.
Zabiłem ją”.

4:00

Dwa ciała.
Dwa ciała w dwóch różnych pomieszczeniach.
Dwa ciała, które kilka godzin wcześniej złączyła mi-
łość.
Dwie ręce, które się ściskały.
Dwoje ust, które szukało się wzajemnie.
Céline w stanie śpiączki żyła tylko dzięki sztucznemu
sercu, które tłoczyło powietrze do jej płuc. Czekała na
przeszczep serca.
Ethan, w stanie śmierci mózgowej, leżał z zamknię-
tymi oczami. Krew nie dochodziła już do mózgu i neuro-
ny pnia zostały nieuchronnie zniszczone. Jednak bicie
serca i ciepłota ciała mogły sugerować, że jeszcze nie
wszystko jest skończone.
Ale to złudzenie.
381
Obok ciała Ethana stała Claire Giuliani, jedna z mło-
dych stażystek. Patrzyła na niego ze smutkiem.
Drzwi sali reanimacyjnej nagle się otworzyły i pojawił
się w nich Shino Mitsuki.
‒ Znaleziono jego prawo jazdy! ‒ rzucił do lekarki.
Claire zajrzała do dokumentu i zobaczyła, że Ethan
zakreślił punkt, pozwalający na przeszczep jego orga-
nów*.
* W Stanach Zjednoczonych obowiązuje reguła explicit consent, „zgody
jawnej”, to znaczy, że jeśli człowiek zgadza się na pobranie organów do
przeszczepu, musi poprosić o specjalną kartę. We Francji obowiązuje reguła
consentement presume, „zgody domniemanej”, to znaczy człowiek automa-
tycznie uważany jest za przyzwalającego na pośmiertny dar własnych orga-
nów, chyba że przed śmiercią wyraził sprzeciw.
‒ Zaczynamy procedurę! ‒ rzucił Mitsuki. ‒ Proszę
uprzedzić Dietricha i centrum koordynacji przeszczepów.
‒ Zaraz, zaraz... ‒ przerwała mu Claire. ‒ Czy
sprawdził pan jego grupę krwi?
‒ AB. I co z tego?
‒ To ta sama grupa, którą ma kobieta czekająca na
serce!
Shino Mitsuki pokręcił głową i wyszedł z sali reani-
macyjnej. Za nim szła Claire.
‒ Panie doktorze, może moglibyśmy zaryzykować...
‒ To nie wchodzi w rachubę, zdaje sobie pani spra-
wę!
‒ Dlaczego nie? Wyjmiemy serce i włożymy na
miejsce jej serca. Nie będzie ani problemu przechowania,
ani nie trzeba będzie tracić czasu na transport.
Mitsuki zatrzymał się i popatrzył surowo na stażystkę.
Kończyła właśnie pierwszy rok pod jego kierunkiem i
382
miał zamiar wystawić jej ocenę. Nie była ona korzystna.
Mimo wielu zalet kobieta zbyt łatwo ulegała emocjom.
Przychodziła spóźniona, podawała w wątpliwość decyzje
zwierzchników i zawsze robiła wrażenie, jakby sytuacja
ją przerastała.
‒ Nigdy nie dostaniemy zezwolenia! ‒ powiedział
stanowczo.
‒ Ale ta kobieta ma rzadką grupę krwi. Będzie czeka-
ła przez całe miesiące, co pociąga za sobą wielkie ryzy-
ko. A skąd pan wie, że ona to przetrzyma?
‒ Nie wiem ‒ zgodził się lekarz.
‒ My możemy ją dziś uratować.
‒ Claire, obowiązuje nas specjalna procedura...
‒ Do diabła z procedurą! ‒ rzuciła z wyzwaniem w
głosie.

„Unoszę się w powietrzu ponad własnym ciałem.


Słyszę, jak oni rozmawiają o nas, jakbym już nie żył. Ale
kiedy słyszę pełne napięcia słowa tej młodej stażystki,
wiem, że jest jeszcze nadzieja, żeby uratować Céline,
jeśli przeszczepi się jej moje serce. Co mogę uczynić,
żeby przekonać o słuszności tej decyzji Shino Mitsukiego
z tą jego cholerną karmą?! Jestem już tak daleko... Zgódź
się na tę propozycję, człowieku, zgódź się!”.

Jednak chirurg, zgodnie ze swoją naturą, przeszył


spojrzeniem asystentkę i oznajmił zimno:
383
‒ Jeśli chce pani kiedyś stać się dobrym lekarzem,
musi pani zrozumieć jedno: prawo jest po to, aby nas
chronić.
Młoda kobieta odrzekła od razu:
‒ Prawo nas ogranicza.
‒ Koniec dyskusji, Claire!

Ciemna noc, kilka kilometrów dalej

Oparty o barierkę nad rzeką, cały mokry, z twarzą


spływającą wodą, zdesperowany mężczyzna zsunął kap-
tur, który zwykle zakrywał mu twarz, i pozwalał kroplom
deszczu spływać po nim, jakby w oczekiwaniu, że zmyją
popełnione przez niego zbrodnie. Kilka godzin wcześniej
był dumny z faktu, iż jest najlepszym płatnym mordercą
w całym Nowym Jorku. Przez cztery lata wykonał ponad
pięćdziesiąt zleceń bez najmniejszego problemu. Dzie-
siątki ludzi zabitych z zimną krwią, a jego ręka nigdy nie
zadrżała. Tego wieczoru jednak wszystko spartaczył.
Trzecia kula trafiła kobietę, która nie powinna tam być.
Po raz pierwszy w życiu mężczyznę ogarnęła panika i
ryzykując, że sam wpadnie w ręce policji, zadzwonił po
pomoc z własnej komórki. Dlaczego stało się tak akurat
dzisiaj? Dlaczego w takich okolicznościach? Nie mógł
tego zrozumieć. Nagle spłynęło na niego uczucie nie-
smaku, strachu i wstrętu. Zamachnął się i z całej siły ci-
snął rewolwer w czarne wody cieśniny East River. Ale
ponieważ uważał, że nie jest to wystarczające rozwiąza-
nie, wskoczył na barierkę i stał tak, starając się utrzymać
384
równowagę ponad przepaścią, z głową wzniesioną ku
niebu. Deszcz padał coraz mocniej, a on zamknął oczy i
zebrał się w sobie, żeby znaleźć odwagę i rzucić się w
otchłań.

Szpital St Jude
04:30

Shino Mitsuki trzasnął drzwiami swego gabinetu.


Wyjrzał przez okno, ale horyzontu nie było widać, z nie-
ba lały się strugi deszczu uderzające w szyby. Nawet jeśli
nie przyszło mu łatwo przyznać się do tego, rozumiał
argumenty wysunięte przez Claire. Podniósł słuchawkę
telefonu i poprosił o połączenie z ośrodkiem zajmującym
się koordynacją przeszczepów. Może uda mu się zrobić
tę operację, mając zezwolenie. Usłyszał kilka piorunów i
przez chwilę żarówki zaczęły gasnąć. Kiedy kazano mu
czekać, Mitsuki rzucił słuchawkę na widełki. To była
sprawa przegrana z góry, nigdy nie dostanie na czas ko-
niecznych pozwoleń.
Jeśli w grę wchodził przeszczep serca, liczba organów
była bardzo ograniczona, zapotrzebowanie wysokie i
reguły postępowania niezwykle sztywne.
Wyszedł z gabinetu równie szybko, jak do niego
wszedł, i poszukał swojej asystentki.
‒ Claire, niech pani sprawdzi liczbę przeciwciał, se-
rologię na wirusy i dobór morfologiczny. Zaczynamy
transplantację.
385
‒ A procedura? ‒ przestraszyła się młoda lekarka.
‒ Dziś wieczorem procedurę mamy w nosie.

„W końcu zgodził się. Jeśli Céline znalazła się w jego


rękach, jestem pewien, że przeżyje. Teraz mogę zniknąć.
Wokół mnie widzę pełno jakby krystalicznych błysków.
Nic nie ważę, jakbym wyparował, znikam, wchłonięty
przez mleczną mgłę. Przed ostatecznym zniknięciem
czuję się, jakby jakaś fosforyzująca masa otoczyła mnie i
oddała mi swoje ciepło i blask. W ostatnim oddechu ro-
zumiem wszystko: że czas nie istnieje, że życie to nasze
jedyne dobro, że nie wolno nim pogardzać, że wszyscy
jesteśmy połączeni, że istota rzeczy zawsze nam
umknie”.

05:00

Shino Mitsuki sam otworzył klatkę piersiową


Ethana, przecinając mostek. Serce biło normal-
nie i nie widać było żadnej kontuzji. Na ze-
wnątrz burza rozszalała się na dobre, po szybach
w oknach sali operacyjnej spływało tyle wody,
że wydawały się podwójnej grubości.

W sąsiednim pomieszczeniu inny chi-


rurg, z Claire jako asystentką, otworzył
klatkę piersiową Céline i zaczął insta-
lować zewnętrzny system krążenia.
386
Mitsuki wyciął aortę i żyły, po czym zatrzymał
działanie serca Ethana za pomocą płynu kardio-
plegicznego. Dlaczego dał się wciągnąć w tę
historię? Kiedy okaże się, że operował bez po-
zwolenia, na pewno zostanie zawieszony. Może
nawet straci stanowisko.

Chirurg operujący Claire pracował przy


akompaniamencie muzyki. Posunął się
do tego ‒ co dla Mitsukiego było szczy-
tem złego smaku ‒ że spreparował so-
bie specjalne nagranie z ulubionymi
piosenkami, które wszystkie miały w
tytule słowo „serce”: Open your Heart,
You Stole my Heart, A Heart in New
York*.
* Otwórz swoje serce, Ukradłaś mi serce, Serce w Nowym Jorku.

Mitsuki wyjął serce, przecinając żyły, aortę i


aortę płucną, uważając, aby zachować w do-
brym stanie węzeł zatokowo-przedsionkowy,
który miał zapewnić działanie serca po implan-
tacji. W mgnieniu oka zrujnował swoją karmę i
stracił pozycję, do której dochodził całymi la-
tami. Jak w ogóle mógł dać się namówić na tę
operację? Dotychczas wierzył swoim zasadom i
pewnikom, ale okazało się, że jego życie było
podobne do życia innych ludzi, czyli że było
kruche.
387
Kiedy Joe Cocker zaczynał śpiewać
Unchain my Heart*, chirurg podłączył
się pod aortę i żyły Céline, przenosząc
jej system krążenia poza organizm.
Specjalna maszyna zastąpiła serce i
płuca, a temperaturę krwi obniżono z
37° C do 26° C, aby zmniejszyć zapo-
trzebowanie na tlen w organizmie.
* Uwolnij moje serce.

Mitsuki zanurzył serce Ethana w lodowatym


roztworze soli, żeby doprowadzić je do hipo-
termii. Własnoręcznie przeniósł je do pomiesz-
czenia obok, gdzie pomógł kolegom po fachu w
przeprowadzaniu operacji.

Na zewnątrz tymczasem nastąpiło prawdziwe oberwa-


nie chmury. Szpital wyglądał jak łódź podwodna. Claire
wyjęła serce Céline, zostawiając fragment przedsionka.
Mitsuki starannie włożył serce Ethana do ciała młodej
kobiety. Zaczęła się wówczas delikatna część operacji
polegająca na połączeniu i zszyciu czterech punktów, w
których nowe serce miało zostać podłączone na miejsce
starego. Punktami tymi były dwa przedsionki, aorta i
arteria płucna. Shino, obserwując skupioną na pracy Clai-
re, uświadomił sobie, że to dla niej zgodził się na tę ope-
rację. Aby jej się spodobać, aby zacząć istnieć dla niej.
Od dziesięciu miesięcy pracowała pod jego kierunkiem, i
wmówił sobie, że ona go denerwuje, że jest zmienna, zbyt
388
impulsywna. Tymczasem widział tylko ją i uważał, że
jest spontaniczna i wrażliwa. Miała wszystkie te cechy,
których jemu brakowało. Trudno mu było uwierzyć w
doznawane emocje, ale one istniały i musiał się z nimi
pogodzić. Miał wielki problem.
Problem sercowy.

Operacja trwała całą noc.


Oczyściwszy serce z zawartego w nim powietrza, eki-
pa medyczna odnowiła system krążenia krwi. Stopniowo
mięsień sercowy rozgrzał się i zaczął być zdolny do pracy.
Była 9:30, kiedy impuls elektryczny rozruszał serce
Ethana w ciele Céline.

Kiedy Shino Mitsuki wystawił nos na zewnątrz,


deszcz przestał padać, niebo było przejrzyste i w kału-
żach otaczających wagon kafejki Elvis Diner odbijało się
wspaniałe słońce.
Shino pchnął drzwi i podszedł do kontuaru, gdzie za-
mówił dwie czarne kawy. Wychodząc z parkingu szpita-
la, zauważył Claire Giuliani, która paliła papierosa oparta
o maskę swojego starego grata garbusa pomalowanego
na okropny liliowy kolor. Podszedł do niej. Drżała z
zimna i zapięła płaszcz, którego kołnierz ozdobiony był
srebrnymi agrafkami. Była jego dokładnym przeciwień-
stwem, kimś zupełnie innym. Kultura, religia, styl życia
‒ cóż mogli mieć ze sobą wspólnego? Prawdopodobnie
nic. A jednak...
389
Shino uśmiechnął się nieśmiało i wręczył jej kube-
czek. Claire popatrzyła na niego, marszcząc brwi, najwy-
raźniej zaskoczona tym przyjacielskim gestem ze strony
zazwyczaj chłodnego szefa. Shino zawahał się ‒ pewnie
się ośmieszy i oprócz pracy straci również honor ‒ ale
zebrał się w sobie i postanowił wbrew wszystkiemu rzu-
cić się na głęboką wodę.
‒ Od kiedy dziesięć miesięcy temu zaczęła pani pra-
cować u nas w szpitalu...

Była piękna jesienna niedziela.


Nowy Jork wibrował, drgał, w mieście wrzało jak w
ulu.
W szpitalu St Jude, gdzie szczęście sąsiadowało z nie-
szczęściem, życie toczyło się zwykłym torem, ludzie
rodzili się, umierali, zdrowieli, smucili się, mieli swoją
dawkę uniesień i smutków.
Pod koniec popołudnia, na oddziale intensywnej tera-
pii, kiedy szyby okien skąpane były w świetle zachodzą-
cego słońca, Céline otworzyła oczy.
36.
Żyć w gorączce*
* Tytuł wiersza Mariny Cwietajewej.

Nie ma przypadków, są tylko spotkania


Paul Eluard

Dwa miesiące później


31 grudnia, rano

Nazywam się Céline Paladino, właśnie skończyłam


trzydzieści lat i biegnę wokół zamarzniętego jeziora w
jednym z lasów w Maine. Przebiegam przez śnieżny pej-
zaż i upijam się lodowatym światłem, ciepłem słońca,
którego promienie odbijają się od kryształków szronu
przyczepionych do gałęzi sosen. Wydychane przeze mnie
powietrze zmienia się w parę. Wydłużam kroki, spraw-
dzam, do jakiego wysiłku jestem zdolna. Wszczepione
mi serce nie jest dobrze unerwione, bije szybciej w stanie
spoczynku i reaguje wolniej podczas wysiłku.
Biegnę.
Po operacji zostałam jeszcze cztery tygodnie w szpita-
lu, a od miesiąca zaczęłam w specjalnym sanatorium
ćwiczenia wytrzymałościowe. Prawie codziennie mnie
badają: odnotowana zostaje najmniejsza gorączka, każda
palpitacja, lekarze wykryją najmniejszą infekcję, naj-
mniejszy błąd w pracy mojego nowego serca. Wiem, że
największa śmiertelność występuje w ciągu pierwszego
roku po transplantacji.
Więc biegnę.
Biegnę prędzej i prędzej.
Żyję w gorączce, biegnę wzdłuż przepaści, tańczę nad
brzegiem otchłani. Ale jak to długo będzie trwało? Mie-
siąc? Rok? Dziesięć lat? Kto to wie? Być może moje
życie wisi na włosku, ale na włosku wisi także wasze
życie.
Biegnę pod górę ścieżką, która prowadzi do parku za-
sypanego śniegiem. Moje ultranowoczesne sanatorium,
podobne do ogromnego prostopadłościanu z szarego ka-
mienia i szkła, znajduje się pod lasem. Wbiegam po
schodach do swojego pokoju. Wchodzę szybko pod
prysznic, przebieram się i idę na spotkanie z kardiolo-
giem. Nie chcę się spóźnić.
Kardiolog grzecznie się ze mną wita, ale po wyrazie
jego twarzy odgaduję, że jest zaniepokojony. Siadam
naprzeciw niego, gotowa usłyszeć wszystko, nawet naj-
gorsze. Od pewnego czasu nie najlepiej reaguję na lekar-
stwa. Cierpię na niewydolność nerek, mam nadciśnienie i
cukrzycę.
392
‒ Nie będę owijał w bawełnę tego, co chcę pani po-
wiedzieć ‒ zaczyna lekarz.
Wkłada okulary i jeszcze raz sprawdza wyniki ostat-
nich badań laboratoryjnych, które widać na ekranie jego
komputera.
Siedzę wyprostowana. Jestem spokojna. Nie boję się.
Nawet jeśli mam mdłości, ciężkie nogi i jestem bardzo
zmęczona.
‒ Jest pani w ciąży ‒ oznajmia kardiolog.
Przez kilka sekund ta wiadomość wisi w powietrzu, a
do mnie nie dociera.
‒ Jest pani w ciąży ‒ powtarza lekarz. ‒ Ale to nie
jest dobra nowina.
Nagle czuję, jak łzy spływają mi po policzkach, a mo-
je przeszczepione serce wypełnia się wdzięcznością.
‒ Postawię sprawę jasno. Ciąża po transplantacji jest
możliwa, ale nie dwa miesiące po operacji i nie w pani
stanie. Jeśli pani żyje, to dlatego, że bierze pani bardzo
silne leki, które zmniejszają odporność pani organizmu.
Te leki przedostaną się przez łożysko i zwiększą ryzyko
anomalii płodu i wrodzonych deformacji. Byłoby bardzo
nierozsądne podjąć takie ryzyko, a tak naprawdę, niebez-
pieczne jest to zarówno dla dziecka, jak i dla pani.

Lekarz mówi i mówi, a ja nie słucham.


Jestem gdzieś indziej.
Z Ethanem.
A z nim jestem nieśmiertelna.
Epilog
Życie i tylko życie
Półtora roku później

Był piękny wiosenny dzień. Na wielkim trawniku w


Central Parku małe dziecko stawiało pierwsze kroki pod
czułym spojrzeniem matki i starszej siostry.
Od czasu dramatu, który je do siebie zbliżył, Céline i
Jessie łączyła szczególna więź i wzajemnie się wspierały,
pokonując trudności życiowe. We dwie biegnie się, być
może, wolniej, ale dociera o tyle dalej...
Jessie znów zaczęła się uczyć i pogodziła się z rodzi-
cami. Céline natomiast dzielnie walczyła z komplikacja-
mi po transplantacji.
Nawet jeśli nigdy o tym nie rozmawiały, lubiły my-
śleć, że gdzieś tam z góry patrzy na nie mężczyzna i
czuwa nad nimi.

W tym samym czasie z drugiej strony Mostu Bro-


oklyńskiego promienie zachodzącego słońca odbijały się
w lusterku wstecznym starej taksówki o opływowych
kształtach. Wysoki Murzyn z chorym okiem i dziwaczny
394
lekarz pochodzenia azjatyckiego stali oparci o maskę i
prowadzili ożywioną rozmowę.
Tego wieczoru, tak jak we wszystkie inne, Przezna-
czenie i Karma spierały się o zakończenie historii, która
zaczęła się dawno temu.
Historii o miłości i o śmierci.
Historii o ciemnościach i o świetle.
Historii o kobietach i mężczyznach.

Jednym słowem, życie biegło dalej.


W książce wykorzystałem kilka zdań wziętych z mo-
ich lektur, zdań, które zwróciły moją uwagę i pobudziły
wyobraźnię.
I tak, na zdanie „Miasto, w którym człowiek czuje się
jak u siebie, kiedy pochodzi znikąd”... (s. 31) natknąłem
się w książce Melissy Bank Manuel de chasse et de
pêche à l'usage des filles („Jak polować i łowić ryby,
wiedza na użytek młodych panien”).
Zdanie „Przypadek to Bóg, który przechadza się inco-
gnito” (s. 79) często przypisuje się Albertowi Einsteino-
wi.
Zdanie „Tego ranka cień śmierci miał skrzydła” (s.
186) pochodzi z artykułu Bruno D. Cota i Michèle Lelo-
up zamieszczonym w tygodniku „L'Express” z
20/09/2001.
„Czy miłość czyni głupcem, czy też tylko głupcy za-
kochują się?” (s. 198) to cytat z powieści Orhana Pamuka
Nazywam się Czerwień.
Wyrażenie, które Céline wytatuowała sobie na ramie-
niu (s. 200), pochodzi z języka Indian Yanomami, jak
dowodzi David Servan-Schreiber w artykule zamiesz-
czonym w „Psychologies Magazine” z maja 2004, pt. La
Douleur de l'autre est en nous („Cierpienie bliźniego jest
naszym cierpieniem”).
Zwrot, którego używa Céline na stronie 366: „Historie
miłosne zaczynają się szampanem, a kończą wywarem z
rumianku” to aluzja do Valéry'ego Larbauda.

Opowiedziana tu historia jest fikcją literacką, dlatego


może zawierać nieścisłości w topografii Nowego Jorku i
w datach.
Spis treści
Prolog ‒ Teraz albo nigdy 7
Prolog 2 ‒ Koniec jednej miłości 13
CZĘŚĆ PIERWSZA ‒ UCIEC 17
1. Tego dnia 19
2. Zagoniony mężczyzna 30
3. Tajemnica Whitakera 47
4. Jessie 57
5. Wszystko może się zdarzyć 62
6. Siłą rzeczy 69
7. Céline 85
8. Punkt, z którego nie ma powrotu 94
9. Chinatown 101
10. Instant karma 119
11. Zawód miłosny 130
CZĘŚĆ DRUGA ‒ WALCZYĆ 141
12. Dzień później 143
13. Żyć prędko 149
14. Czekałam tylko na ciebie 168
15. Kilka słów miłości 183
16. Never let me go 196
17. The Girl from New York City 203
18. In my Secret Life 224
398
19. Blizny na duszy 232
20. Jimmy 239
21. Marisa 247
22. Światła miasta 258
23. Serce żywych 266
24. Chciałam ci tylko powiedzieć 279
25. W końcu wygrywa przeznaczenie 290
CZĘŚĆ TRZECIA ‒ ZROZUMIEĆ 295
26. Wystarczy jedno spojrzenie 297
27. Człowiek, który nie powinien tam być 309
28. Dla niej 321
29. Pewnego razu w New York City 335
30. Kilka dni z tobą 344
31. Kiedy wrócisz? 354
32. The End 362
33. Umrzeć z otwartymi oczami 373
34. Przypominam sobie 375
35. Na niebie i na ziemi 379
36. Żyć w gorączce 391
Epilog ‒ Życie i tylko życie 394

You might also like