Professional Documents
Culture Documents
Musso Guillaume - Wrócę po Ciebie
Musso Guillaume - Wrócę po Ciebie
musso
WRÓCĘ
PO CIEBIE
z francuskiego przełożyła
JOANNA PRĄDZYŃSKA
Tytuł oryginału:
JE REVIENS TE CHERCHER
Copyright © XO Editions, Paris, 2008
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2010
Polish translation copyright © Joanna Prądzyńska 2010
Redakcja: Hanna Machlejd-Mościcka
Ilustracja na okładce: Joanna Wasilewska
Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz
Skład: Laguna
ISBN 978-83-7659-062-2
Dystrybucja
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009
www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe
www.empik.com
www.merlin.pl
www.gandalf.com.pl
www.ksiazki.wp.pl
www.amazonka.pl
WYDAWNICTWO ALBATROS
ANDRZEJ KURYŁOWICZ
Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa
2010. Wydanie I
Druk: B.M. Abedik S.A., Poznań
Wzrastałem między książkami, zdobywając
niewidzialnych przyjaciół na rozpadających
się kartkach, którymi jeszcze dziś pachną
mi dłonie...
Carlos Ruiz Zafón, Cień wiatru
Prolog
Teraz albo nigdy
Nikt ci nic nie da.
Trzeba brać samemu.
Dialog z filmu Infiltracja Martina Scorsese
Wyobraźcie sobie...
Nowy Jork.
Gwarny Times Square.
Krzyki, śmiechy, muzyka.
Zapach popcornu, hot dogów, dymu.
Neony, billboardy, świetliste reklamy na ścianach
wieżowców.
Korki, taksówki, syreny policyjne, klaksony.
Tłum, który napiera, potrąca. Nieprzerwany strumień
turystów, ulicznych handlarzy, kieszonkowców.
7
Jesteś ziarnkiem piasku w tym tłumie.
Masz dwadzieścia trzy lata.
Dwa metry przed tobą idą chodnikiem twoja dziew-
czyna i twój najlepszy przyjaciel. Dziewczyna nazywa
się Marisa. Spotykacie się od pierwszej klasy college'u,
macie się pobrać pod koniec miesiąca. Z Jimmym znacie
się jeszcze dłużej: wychowywaliście się razem w robot-
niczej dzielnicy na południu Bostonu.
Dziś są twoje urodziny. Marisa i Jimmy zorganizowali
mały wypad na Manhattan, żeby ci sprawić frajdę. Przy-
jechaliście z Bostonu starym rozpadającym się mustan-
giem.
Kończysz zaledwie dwadzieścia trzy lata, ale wydaje
ci się, że dokładnie wiesz, jaka będzie twoja przyszłość.
Wydaje ci się beznadziejna.
No cóż, wróżkom nie za bardzo spieszyło się nad two-
ją kołyskę. Mimo że rodzice całe życie ciężko harowali,
nie zarobili wystarczająco dużo pieniędzy, żebyś mógł
pójść na studia. Po skończeniu szkoły pracujesz z Jim-
mym na różnych budowach. Twoja codzienność to worki
z cementem, rusztowania, pot i reprymendy majstra.
A jak spędzasz wolny czas? Po pracy wpadasz na pi-
wo albo idziesz z Marisą do centrum handlowego, a dwa
razy w tygodniu grasz z kolegami w kręgle.
Mijają lata.
Rok, dwa, pięć lat...
Wspinasz się po drabinie społecznej i osiągasz to, o
czym marzyłeś: jesteś sławny, jeździsz sportowymi sa-
mochodami, podróżujesz pierwszą klasą, spotykasz się z
modelkami, występujesz w telewizji...
Z czasem wmówisz sobie, że zapomniałeś o Céline.
Uciec
1.
Tego dnia...
Nasi prawdziwi wrogowie to my sami.
Bossuet
Manhattan
Sobota, 31 października 2007
7:59:57
7:59:58
7:59:59
8:00
Szalony dzień.
2.
Zagoniony mężczyzna
Dobrze wiem, przed czym uciekam,
ale nie wiem, czego szukam.
Montaigne
Manhattan
Sobota, 31 października
8:53
45
Ethan siedział przed lustrem. Charakteryzatorka zmy-
wała mu podkład. Był zadowolony ze swego wystąpie-
nia: udało
mu się zakończenie, ten „punkt, z którego nie ma powro-
tu”... Interesujący pomysł, który może uda mu się rozwi-
nąć podczas jednego z seminariów... czy w jakiejś książ-
ce.
Madeline Devine przyszła mu pogratulować. Potrze-
bowała kilku dodatkowych ujęć Ethana na żywo, żeby
umieścić je na stronie internetowej programu „Saturday
in America”.
‒ Idealnie byłoby sfilmować pana w swoim gabine-
cie, jeśli to panu nie przeszkadza.
Ethana zirytowała ta propozycja, ale nie dał tego po
sobie poznać. Nie miał najmniejszej ochoty, żeby dzisiej-
szego ranka ktoś za nim łaził.
‒ Frank może z panem pójść ‒ zaproponowała Made-
line, wskazując na jednego z kamerzystów. ‒ W godzinę
wszystko będzie gotowe.
Ethan zawahał się. Nie mógł odmówić Madeline
Devine, nie mógł odmówić NBC. To był biznes i tak jak
mówił Warhol: good business is the best art. Z drugiej
strony nie planował spędzić dzisiejszego ranka w swoim
gabinecie. W głowie miał wciąż obraz tajemniczej i
groźnej rudej kobiety. Pragnął jak najszybciej znaleźć się
z powrotem na jachcie i przekonać się, że łóżko jest pu-
ste.
‒ No to co, Ethanie, zgadza się pan?
Postanowił odpowiedzieć: „Nie, Madeline, nie dziś
rano”. Ale zamiast tego usłyszał, jak mówi:
‒ Oczywiście, niech pani powie Frankowi, żeby za
mną jechał.
3.
Tajemnica Whitakera
Szpara, przez którą wślizguje się smutek,
to ta sama, przez którą wpuszczacie do
siebie świat pozorów i głupstw.
Helene Grimaud
Manhattan
Sobota, 31 października
10:35
Ethan Whitaker
ŻYCIE BEZ LEKARSTW
Już 400 000 sprzedanych egzemplarzy!!!
60
Wracając do gabinetu, Ethan wpadł na zniecierpliwio-
nego kamerzystę. Przeprosił go za spóźnienie i chcąc jak
najszybciej załatwić sprawę, wykonał co do słowa
wszystko to, o co prosił go fotograf. Dzięki pomocy Ly-
zee reportaż został nakręcony w niecałe pół godziny.
Kiedy kamerzysta zwijał sprzęt, Ethan rzucił okiem na
leżącą na biurku korespondencję. Jedna z kopert zwróciła
jego uwagę. Było to zaproszenie na ślub, kartka z marsz-
czonego artystycznie papieru z ozdobną kokardką.
Już kiedy rano otworzył oczy, czuł, że czeka go ciężki
dzień. Kiedy zauważył imię figurujące na zaproszeniu,
zorientował się, że będzie gorzej, niż myślał.
5.
Wszystko może się zdarzyć
To, co ukochałem, zawsze będę kochał,
czy zatrzymam to, czy nie.
André Breton, Miłość szalona
Ethan dłuższą chwilę stał nieruchomo z zaproszeniem
w dłoni. Nowina ta sparaliżowała go i załamała.
Céline...
Céline wychodziła dziś za mąż i najwyraźniej zależało
jej na tym, aby on o tym wiedział. Poszukał adresu na
kopercie, ale nie było ani znaczka, ani adresu nadawcy.
Ktoś niewątpliwie przyniósł to zaproszenie tego ranka do
jego gabinetu, ale w jakim celu? Żeby zawiadomić go o
ślubie, czy żeby sobie z niego zadrwić?
Jakby słyszał głos swej dawnej miłości, gdy mówi do
niego: „Widzisz, ty kretynie! Mogę żyć bez ciebie, je-
stem szczęśliwa, kocham kogoś innego...”.
Zamknął oczy i bardzo wyraźnie zobaczył Céline.
Słodka twarz, żarliwe spojrzenie, niesforne kosmyki
wymykające się z wdziękiem spod koka. Poczuł zapach
jej skóry, usłyszał zaraźliwy śmiech i ton, jakim wyma-
wiała jego imię.
Był zdruzgotany.
Spróbował walczyć, odsuwając od siebie wspomnie-
nia, tak jak to udawało mu się czynić od lat. „To wszyst-
ko już dawno minęło. Tym lepiej, że Céline znalazła w
końcu szczęście. Nie zapominaj, że to ty od niej odsze-
dłeś. Dla jej dobra!”. Ale ta technika samoobrony dziś
nie zadziałała. Zamiast przynajmniej pozornie się uspo-
koić, poczuł, że palą go powieki.
Gdzie byłby dzisiaj, gdyby nie opuścił Céline?
Kim byłby?
63
Aby uciec od ciekawskiego spojrzenia kamerzysty, od-
wrócił głowę i stanął przed wielkim oknem. Oślepiły go
jasne niebo i panorama miasta. Łzy podeszły mu do oczu.
Oparł się dłońmi o szybę i przysunął do niej twarz. Ni-
czym w lustrze ujrzał swoje odbicie. Od jak dawna na-
prawdę na siebie nie patrzył?
Miał przed sobą oblicze człowieka słabego, samotne-
go, rozdartego wewnętrznie. Mężczyznę stojącego nad
brzegiem przepaści, złamanego smutkiem i wstydem.
Człowieka walczącego z sobą samym, prowadzącego
bezlitosną wojnę z osobistym wrogiem. Miłego psychote-
rapeutę ‒ idealnego, porządnego kuzyna ‒ którego postać
skonstruował od A do Z, walczącego z więcej niż dosko-
nałym sobowtórem, który przyniósł mu sławę i pienią-
dze, ale przejmując stery jego życia, zniszczył go.
Zamrugał oczami i poczuł spływające po policzkach
łzy. To było dziwne, gdyż ostatnio płakał wyłącznie po
alkoholu. Nigdy jeszcze nie czuł się tak słaby. Wydawało
mu się, że w jego wnętrzu puściła jakaś tama, uwalniając
fale emocji. Żyć, cały czas panując nad sobą i odrzucając
wszelkie pozytywne uczucia, było pewnie niemożliwe.
Czuł obecność kamerzysty, co przeszkadzało mu
otwarcie zacząć użalać się nad sobą. Dlaczego ten typ
jeszcze tu siedzi?
„Spieprzaj, błagam. Zniknij mi z oczu!”.
Ethan chciał odwrócić się i ryknąć na faceta, żeby
zmusić go do wyjścia, ale bał się, że głos mu się załamie.
64
Jedyne, czego pragnął, to być sam, zamknąć się w po-
koju, zaciągnąć zasłony i upić się do nieprzytomności.
Naprawdę się zalać, zrobić pranie mózgu w wódce, sko-
rzystać z tego chwilowego paszportu do innych, cudow-
nych krain, do lżejszego świata, w którym Céline byłaby
jeszcze w nim zakochana, przenieść się na inną planetę,
na której nie ma ludzi śpiących w tekturowych pudłach
na ulicy, nie wybuchają bomby podłożone w samocho-
dach, lodowiec nie topnieje z szybkością światła, a słowo
„rak” oznacza jeszcze tylko znak astrologiczny.
Jego twarz znajdowała się zaledwie o kilka milime-
trów od przezroczystej szyby, szklanego muru obronne-
go, za którym była przepaść. Spuścił wzrok. Widok z
okna gabinetu przyprawiał go o zawrót głowy, w dole
znajdowała się East River i South Street Seaport, Port
Manhattański. Widać było wyraźnie wielkie żaglowce
przycumowane wzdłuż nabrzeża, a za nimi stalowe kable
i betonowe słupy gotyckiego Mostu Brooklyńskiego.
Sto dwadzieścia metrów poniżej, na chodnikach, w re-
stauracjach, w parkach i w sklepach życie toczyło się
zwykłym torem, ale Ethan w tej chwili przeszedł na drugi
brzeg. Czuł nieodpartą potrzebę rzucenia się w dół, skoń-
czenia z tym wszystkim, aby w ten czy inny sposób
uśmierzyć odczuwany przez siebie ból. Zamknął oczy,
wyobraził sobie rewolwer, kule, które wsuwa się do bę-
benka, dotyk zimnej, twardej lufy na skroni. Palec opiera
się na cynglu, najpierw lekko, potem coraz mocniej...
65
Nagle powietrze rozerwał straszliwy huk, skądś obok
dobiegł do jego uszu jakby strzał z pistoletu, a następnie
rozległ się krzyk.
Manhattan
Sobota, 31 października
13:08
69
‒ Dlaczego pani o to pyta?
‒ Bo tam właśnie opisane jest to, co ewentualnie pa-
nu grozi ‒ odrzekła prawniczka zrezygnowanym tonem.
‒ Media, które delektowały się rozwojem pańskiej karie-
ry, pierwsze zmieszają pana z błotem, gdy okaże się, że
spadł pan ze świecznika...
‒ Ale ja nic złego nie zrobiłem... ‒ zaczął się bronić
Ethan.
‒ Czasem wystarczy znalezienie się w złym miejscu
w złym momencie, aby zniszczyć całe swoje życie.
‒ Myślałem, że pani ma mnie bronić!
‒ „Człowiek jest na tyle silny, na ile potrafi znieść
prawdę” ‒ to słowa z pańskiej książki, prawda?
Już otworzył usta, żeby zaprotestować, ale zabrakło
mu argumentów.
Dotarli do tylnego wejścia. Schody wyprowadziły ich
na wąskie podwórko między rzędy samochodów policyj-
nych i na jakieś rusztowania.
Adwokatka zaproponowała Ethanowi, że go podwie-
zie, ale on wolał iść pieszo. Jego gabinet znajdował się o
kilka przecznic dalej. Szybko znalazł się pod sto dwu-
dziestym numerem. Wall Street. Okazało się, że gabinet
zapieczętowała policja. Zirytowany zszedł na podziemny
parking do samochodu. Usiadł za kierownicą i siedział
tak dłuższą chwilę, w posępnych ciemnościach. Dlaczego
czuł się jak przestępca? Dlaczego policjant, który go
przepytywał, zrobił wszystko, żeby on czuł się winien?
Oficjalnie przecież nie ciążyło na nim żadne oskarżenie,
ale biorąc pod uwagę wiek ofiary i ten wstrząsający gest,
wydarzenie z pewnością znajdzie się na pierwszych stro-
nach gazet i trzeba będzie znaleźć kozła ofiarnego.
70
Wszystko tak szybko i tak dramatycznie się zmieniło.
Przetarł oczy. Przesuwały się przed nim bolesne i
okrutne wydarzenia tego poranka: odgłos wystrzału, za-
mieszanie, przybycie policji, zablokowanie kamery
przemysłowej znajdującej się w poczekalni, a przede
wszystkim białe nosze, na których wyniesiono ciało tego
dziecka...
Taka młoda dziewczyna, ta Jessie... Policja nie znala-
zła przy niej żadnych dokumentów. Nie wiedział więc
nawet, jakie nosiła nazwisko.
Nie zaciekawiła go, nie wywołała u niego nawet
współczucia. Nie zapytał, dlaczego cierpi, czego się boi.
A przecież przyszła specjalnie do niego, nie wybrała ni-
kogo innego. Wycinała w gazetach artykuły na jego te-
mat, oglądała programy, do których go zapraszano. No i
proszę, dokąd ją to zaprowadziło. Szukała przyjaciela,
pomocy, a on nawet nie zareagował.
Oczywiście teraz dałby wiele, żeby móc cofnąć czas o
te trzy godziny. Typowe uczucie nachodzące człowieka
po każdym dramacie: te wszystkie „gdybym wiedział”,
„gdybym mógł zrobić to jeszcze raz”, „drugi raz nie zro-
biłbym takiego głupstwa”... Ale niestety, czasu nie da się
cofnąć.
| jakiegoś paparazzi wyrwał Ethana z zamyśle-
nia.
Otworzył oczy ‒ ‒ i zauważył tego samego
fotografa ‒ ‒ który musiał za nim iść i teraz ro-
biłmu zdjęcia siedzącemu w samochodzie ‒ ‒
każdy błysk oślepiał go ‒ ‒ jak wyładowanie
71
elektryczne. W obronnym geście przekręcił kluczyk w
stacyjce i dwudrzwiowe maserati ruszyło z kopyta, zmu-
szając paparazzi do odskoczenia. Ethan lawirował mię-
dzy betonowymi słupami, goniąc fotografa przez jakieś
pięćdziesiąt metrów, zanim odpuścił sobie i wyjechał z
parkingu.
Cisza.
Odbicia przepływających po niebie chmur przeskaku-
ją z jednej szklanej fasady na drugą.
Manhattan ‒ Chinatown
Sobota, 31 października
14:32
Manhattan
Dwa tygodnie wcześniej
Luksusowe mieszkanie w Rockefeller Center
107
Czuje przyspieszone bicie serca. Dwa asy: słynne
American Airline, to najlepsza ręka na początek, takie
rozdanie może się trafić najwyżej raz na dwieście.
Zaczyna się licytacja w kierunku wskazówek zegara.
Kiedy do głosu dochodzi kobieta, licytuje, nawet nie od-
wracając swoich kart. Ethan widzi, że kobieta zamierza
to rozdanie rozegrać na ślepo, jest to najwyższe ryzyko,
jakie można podjąć, mające na celu zastraszenie prze-
ciwników. Kobieta nazywa się Maxine Giardino. Jest
córką miejscowych bogatych inwestorów w handlu nie-
ruchomościami. Znana jest z tego, że lubi blefować i z
kapryśnego sposobu gry, który rozprasza innych graczy
niedysponujących takimi finansami jak ona. Już w pierw-
szej turze połowa stołu rezygnuje i partia jest kontynuo-
wana we czwórkę. Krupierka wówczas odkłada pierwszą
kartę z talii na środek stołu, nie odkrywając jej, po czym
wykłada flop. Są to trzy karty wspólne, których może
użyć każdy z graczy, dodając je do swych dwóch zakry-
tych kart, aby stworzyć najsilniejszą rękę.
Manhattan
Dzisiaj
115
Ethan leżał twarzą w kurzu. Nie miał siły się pod-
nieść. Gdzieś w oddali słyszał krzyki tłumu i hałas prze-
jeżdżających samochodów, ale czuł, że odpływa. Czy
ktoś mu pomoże, czy też umrze tutaj na środku ulicy?
Wytężył wszystkie siły, żeby nie zemdleć. W odruchu
rozpaczy udało mu się wrócić do siebie. Podniósł się z
trudem, uważając, aby nie podeprzeć się zranioną ręką.
Zdenerwowany zaczął szukać swoich palców. Najpierw
zauważył jeden, potem drugi. Podniósł je zdrową ręką.
Łokciem wytarł wciąż płynącą mu z nosa krew. Przede
wszystkim nie patrzeć na ranę. Wokół niego zebrali się
ludzie i patrzyli na niego z przerażeniem. Przeważnie
Azjaci, ale było też dużo turystów. Jest w Chinatown!
Rozejrzał się uważniej i zauważył słynną krętą Doyer
Street, na której kiedyś triady miały w zwyczaju zała-
twiać swoje porachunki. Dziwne poczucie humoru mieli
jego napastnicy.
„Pospiesz się!”.
Niezbyt dobrze znał tę dzielnicę, ale trzeba było się
spieszyć. Ściskając w dłoni obcięte palce pobiegł w górę
Mott Street, głównej ulicy tego dystryktu. Biegł na czuja.
Wiedział, że ma gorączkę. Oddychał bardzo szybko. Nie
rozumiał żadnego napisu. Mijał sklepy z migającymi
neonami i szyldami. Wreszcie zauważył sklep zielarski.
Na wystawie zobaczył wyschnięte koniki morskie, kości
tygrysie, róg nosorożca i jakieś cudowne lekarstwo na
ptasią grypę. Pchnął drzwi sklepu i rozejrzał się dokoła.
Dziesiątki plastikowych pojemników pełne różnych ko-
rzeni, łodyg, kwiatów i liści jakichś co najmniej pięćdzie-
sięciu różnych roślin. Chwilę mu zajęło, zanim zauważył
116
to, czego szukał: zamykane plastikowe torebki, w któ-
rych klienci dostawali cenne mieszanki. Chwycił taką
torebkę i włożył do niej dwa obcięte palce.
„Pospiesz się!”.
Z torebką w dłoni wypadł ze sklepu i pobiegł w kie-
runku Mulberry Street, tam gdzie było dużo restauracji.
Przebiegał przed nimi, aż zauważył wyłożone na ladzie
świeże ryby. Prawie zwalił się między nie, ale ostatkiem
sił utrzymał pozycję pionową. Odsunął wielkiego miecz-
nika leżącego na warstwie szronu i zebrał jak najwięcej
mógł kawałków lodu do jednego z bambusowych pude-
łek do gotowania na parze, które stały na stole na tarasie.
Aby uniknąć samoistnej, nieodwracalnej nekrozy obcię-
tych palców zanurzył zamkniętą saszetkę w lodzie i za-
mknął pudełko.
„Śpiesz się, biegnij!”.
„Biegnij!”.
„Biegnij!”.
Szpital St Jude
Sobota, 31 października
15:25
18:05
18:52
19:28
20:52
23:57
133
Lotnisko Kennedy'ego
3:42
134
Manhattan
Hotel Sofitel ‒ pokój 2904
3:51
PRZEPRASZAM
Lotnisko Kennedy'ego
4:07
‒ Proszę pani!
Zaniepokojony sprzedawca wstał z krzesła: jedna z
klientek najwyraźniej zemdlała.
‒ Proszę pani? Źle się pani czuje? Proszę pani?!
Szpital St Jude
4:20
4:30
Walczyć
12.
Dzień później
Życie jest wielką niespodzianką.
Być może śmierć jest jeszcze większą?
Vladimir Nabokov
Manhattan
Dziś
7:59:58
7:59:59
8:00
Dziś
Sobota, 31 października 2007
8:40
153
jakiś teren w Central Parku? W końcu w Nowym Jorku
wszystko jest możliwe.
W lusterku w windzie zobaczyła swoje odbicie. Wy-
glądała strasznie. Miała zmęczoną twarz i sińce pod
oczami. Poprawiła włosy i kołnierzyk od koszuli, spró-
bowała się uśmiechnąć. Nic z tego. To miał być najpięk-
niejszy dzień jej życia, a tymczasem chciało jej się pła-
kać.
Drzwi windy otworzyły się na wielki hol z marmuro-
wą podłogą i ścianami wyłożonymi drewnem tekowym.
Wokół płonącego kominka rozstawiono fotele ze skóry i
materiału, którym łagodne światło ognia nadały jakby
patyny lat. Céline minęła recepcję i weszła do restauracji.
Postanowiła zjeść śniadanie.
Restauracja, zaciszna i elegancka, nosiła ładną nazwę
Gaby, od imienia francuskiej modelki, która zrobiła ka-
rierę w Nowym Jorku w latach dwudziestych. Francuski
nastrój i wystrój w stylu art déco przywodził na myśl
„szalone lata”, epokę Coco Chanel, Igora Strawińskiego,
Jeana Cocteau...
Młoda kobieta poprosiła o stolik w głębi sali. Potrze-
bowała samotności, żeby w spokoju zebrać myśli. Nie
czekała długo na zamówioną herbatę, którą przyniesiono
jej z koszyczkiem bułeczek i rogalików oraz z poranną
gazetą.
Zdawała sobie teraz sprawę, że pomysł wzięcia ślubu
w Nowym Jorku był igraniem z ogniem. Za każdym ra-
zem, gdy tutaj przyjeżdżała, wracało jak bumerang przy-
kre wspomnienie historii z Ethanem. Myślała, że wyleczyła
154
się z tej miłości, ale tak się nie stało. „Z czasem wszystko
mija” ‒ obiecywała piosenka. Ale ona nie zapomniała ani
twarzy Ethana, ani jego głosu. Przez ostatnie pięć lat z
daleka obserwowała jego karierę. Dzięki Internetowi
mogła zamówić jego pierwsze książki i obejrzeć progra-
my telewizyjne, w których brał udział. Znany człowiek,
którym stał się Ethan, nie miał nic wspólnego z młodym
zakochanym w niej mężczyzną, jakim był wtedy, ale
podejrzewała, że obraz człowieka sukcesu kryje istotę
rozczarowaną i nieszczęśliwą. Przyjemność sprawiała jej
myśl, że czasem, w ciągu dnia, Ethan ją wspomina. Po
zerwaniu przeszła przez wszystkie fazy: nadzieję, żal,
nienawiść, obojętność, zapomnienie i wygaśnięcie uczu-
cia. Mimo świadomości, iż jest to reakcja patologiczna,
bliska erotomanii, nie mogła pozbyć się iluzji, przecież
absurdalnej, że Ethan wciąż ją kocha. Ale to było silniej-
sze od niej. Rodzaj cierpienia, które przechowywała na
dnie serca i z którego nie była pewna, czy pragnie się
wyleczyć. Przy Sébastienie, wśród jego przyjaciół i kole-
gów znalazła równowagę, której bardzo potrzebowała.
Zbudowała sobie życie, które ją uspokoiło i w którym
czuła się bezpiecznie, gdzie miała swoje miejsce, była
pożyteczna. Życie, w którym miała nadzieję wiele zdzia-
łać. Kiedy Sébastien poprosił ją o rękę, zgodziła się, bo
pomyślała, że będzie mogła wreszcie definitywnie ze-
rwać z przeszłością. Im bardziej jednak zbliżał się decy-
dujący moment, tym bardziej wątpiła w szczerość swojej
decyzji.
Pogrzebała w torebce i wyciągnęła pergaminową kopertę
155
ze wstążeczką; było to zawiadomienie o ślubie, które
zamierzała wysłać Ethanowi, ale się jeszcze wahała.
„I na co ci to? Chcesz się przed nim poniżyć? Zdra-
dzić tych, których kochasz? W co ty się bawisz, idiot-
ko?”.
Przypomniała sobie fascynujący film Truffauta Kobie-
ta z sąsiedztwa. Depardieu i Fanny Ardant grali tam parę,
którą łączyła miłość grzeszna, chaotyczna i destrukcyjna.
Film kończył się dramatem: ona zabijała ich oboje kulą z
rewolweru. Oto do czego prowadziła egzaltacja, nigdy
niewygasła namiętność i zbyt wielki entuzjazm serca.
Niezdecydowana odłożyła kopertę na stół.
W momentach niepewności bardziej zdawała się na
intuicję niż na rozum. W chaosie codziennej egzystencji
lubiła myśleć, że życie czasem samo nami kieruje. „Bab-
skie gadanie” ‒ mówili niektórzy. Może, ale świat był tak
bardzo kierowany rozumem, ludzie starali się tak nad
wszystkim panować, że trochę czarów mogło go tylko
poprawić.
Wypiła łyk herbaty i popatrzyła przez szybę na prze-
chodniów kroczących zdecydowanie po ulicach jesienne-
go Nowego Jorku. Potem spojrzała na gazetę, którą przy-
niósł jej kelner. Rozłożyła ją prawie machinalnie. Na
pierwszej stronie zobaczyła zdjęcie mężczyzny, który stał
przed Mostem Brooklyńskim, podpisane zwracającym
uwagę zdaniem:
156
Szpital St Jude
9:01
Hotel Sofitel
9:05
Szpital St Jude
9:11
Terminal odlotów.
Rozparty w fotelu, z nogami skrzyżowanymi na swo-
jej torbie podróżnej, Ethan czeka na samolot, którym ma
wrócić do Ameryki. Szykuje mu się długi dzień: samolot
jest spóźniony i wystartuje dopiero o 10:30. Potem między-
lądowanie w Dublinie. Do Nowego Jorku dotrą o 18:20.
168
Będzie to podróż bardzo męcząca, cena za niedrogi bilet
znaleziony w Internecie. Jedyny bilet, na jaki było go
stać.
Gdyż we wrześniu 2001 roku Ethan jest jeszcze ano-
nimowym psychoterapeutą, który ledwo wiąże koniec z
końcem. Właśnie spędził w Paryżu tydzień pierwszych
prawdziwych wakacji w swoim życiu, poświęcając go na
odkrycie muzeów i dzielnic, o których od dawna marzył,
a były to: Luwr, muzea Orsay i Oranżeria, Wyspa Świę-
tego Ludwika, Montmartre...
Podnosi się z fotela, przeciąga i patrzy na swoje odbi-
cie w wystawie sklepu bezcłowego. Ma na sobie wytarte
dżinsy, zniszczoną skórzaną kurtkę i kowbojskie buty.
Wygląda trochę jak frajer, nawet jeśli jest to strój wa-
kacyjny. Co mi przyszło do głowy, żeby tak się wystroić?
‒ zastanawia się, ponieważ od lat bez przerwy wypiera
się swego skromnego pochodzenia.
W Stanach Zjednoczonych kończą się właśnie lata
Clintonów. Ethan nieraz widział ludzi w jego wieku, któ-
rzy stawali się nagle milionerami, zakładając start-upy.
On nie miał żadnego wyczucia. Nie umiał uchwycić w
locie okazji podsuwanych przez nowy system ekono-
miczny. Ale wierzy, że jeszcze mu się uda, gdyż mimo
skromnych dochodów gabinet, który otworzył w Harle-
mie, zaczyna powoli cieszyć się lokalną popularnością.
Robi kilka kroków po wielkiej sali. Coś wisi w powie-
trzu, może zapach końca pewnej epoki... Ethan niewy-
raźnie czuje, że zaczyna się nowa era, niewątpliwie groź
niejsza niż czasy obecne, i że ta nowa era czeka tylko na
jakieś kluczowe wydarzenie, żeby się rozpocząć.
169
Przeczuwa również, że pierwsze lata nowego stulecia
będą ,jego” i wreszcie odniesie sukces. Nie wie jeszcze
jak ani dzięki komu, ale wie, że nie przegapi swojej szan-
sy. Aby dodać sobie animuszu przed ciężkim dniem, de-
cyduje się na zjedzenie śniadania w jednej z kafejek ter-
minalu.
Siada przy barze, zamawia bułeczkę z czekoladą i ka-
wę z mlekiem. Podnosząc filiżankę do ust, rozgląda się
po sali marzącym wzrokiem. Przez moment jego oczy
zatrzymują się na młodej stewardesie, która siedzi przy
stoliku pod oknem wychodzącym na pasy startowe. Ele-
gancka, nieobecna, zagłębiona w lekturze.
Na początku wzrok Ethana jest prawie obojętny ‒ woli
patrzeć na ładne kobiety niż na startujące czy lądujące
samoloty ‒ ale potem zatrzymuje się dłużej na młodej
stewardesie. Pierwsze promienie słoneczne końca lata
pieszczotliwie przebiegają po nieruchomej sylwetce,
zmieniając ją w obraz Vermeera, przynajmniej do chwili,
w której bohaterka obrazu porusza się i spogląda na Et-
hana. Ethan odczuwa wówczas gwałtowny, intensywny
ból. Jest speszony. Kobieta ma twarz anioła i nieziemskie
spojrzenie. Ethan czuje tę samą ekscytację, to samo zde-
nerwowanie, co dziewięć lat temu na Times Square, kie-
dy opuścił Jimmy'ego i Marisę. Wie, kiedy przeżywa
kluczowy moment, a to jest właśnie jeden z takich mo-
mentów.
Pchany przez niepojętą siłę zsuwa się ze stołka barowe-
go i idzie w kierunku stolika, przy którym siedzi kobieta.
Jest tam, jedyna na świecie, kilka kroków od niego. Za
170
niecałe dziesięć sekund będzie musiał się do niej ode-
zwać. Ale jak odezwać się do takiej kobiety?
„Dziewięć sekund”.
Jego nowojorskie podboje to przeważnie łatwe dziew-
czyny z New Jersey, które podrywa w dyskotekach w
sobotnie wieczory.
„Osiem sekund”.
Mruży oczy, żeby odszyfrować tytuł czytanej przez
nią książki. Nieznośna lekkość bytu Milana Kundery.
„Siedem sekund”.
Nigdy nie czytał nic Kundery. W marnej dzielnicy na
południu Bostonu, gdzie się wychował, Kundery nie czy-
tano. Nie czytano go również na budowach, gdzie pra-
cował. Kulturą zainteresował się późno i ma jeszcze bra-
ki w wykształceniu.
„Sześć sekund”.
Po tych wszystkich wysiłkach, które zrobił, żeby stać
się innym człowiekiem, znów ma wrażenie, że na czole
ma wypisane skromne pochodzenie i że zaraz znów za to
zapłaci.
„Pięć sekund”.
Nie panuje już nad niczym. Niech się dzieje, co chce.
„Cztery sekundy”.
Wciąż nie wie, jak ją zaczepić. Dostanie za swoje, to
pewne. Może nawet oberwie po twarzy? Ale nie ma in-
nego wyboru, jak iść na całość.
„Trzy sekundy”.
To dziwne, nic się jeszcze nie wydarzyło, a on już się
boi, że ją straci.
171
„Dwie sekundy”.
A więc tak wygląda miłość od pierwszego wejrzenia?
Kilka tygodni temu jeden z pacjentów zwierzył mu się z
rozpaczy, w jakiej się pogrążył, zakochując się w młod-
szej od siebie kobiecie. Była to miłość bez wzajemności,
która spowodowała w jego życiu kompletny zamęt. Et-
han wysłuchał tego człowieka bardzo uważnie, cały czas
będąc przekonany, że jego na pewno nic takiego głupiego
nigdy nie spotka.
„Jedna sekunda”.
Nie może odżałować, że jest ubrany byle jak, że ma
zbyt długie włosy, trzydniowy zarost. Otwiera usta. Wie,
że numer playboya tu nie przejdzie i że tylko się ośmie-
szy.
„Powiedz jej prawdę. Jeśli to jest ona ‒ zrozumie”.
‒ Czy wierzy pani w wielką miłość? ‒ pyta Ethan,
siadając naprzeciw niej.
Céline patrzy ostrożnie, ale z zaciekawieniem na tego
dziwaka, który bez zaproszenia usiadł przy jej stoliku.
Przeważnie od razu spławia podrywaczy, którzy ją za-
czepiają, żeby zrealizować kaprys „romansu ze stewarde-
są”. Ale z tego mężczyzny emanuje dziwna powaga.
‒ Czy wierzy pani w wielką miłość?
‒ Nie ‒ mówi Céline, ściągając usta.
‒ Ja również jeszcze trzy minuty temu w to nie wie-
rzyłem ‒ przytakuje jej Ethan.
Céline podnosi filiżankę do ust. Milczy. Nie chce stra-
cić swojej przewagi nad nim, ale pragnie, aby mówił da-
lej.
172
‒ Jeszcze trzy minuty temu nie wierzyłem ani w ist-
nienie bratniej duszy, ani w odnalezienie swojej drugiej
połowy...
‒ Czy jest pan Amerykaninem?
‒ Nie, jestem nowojorczykiem.
Céline się uśmiecha.
‒ Pracuję na linii Paryż-Nowy Jork, wylatuję o 8:30
‒ mówi.
‒ Céline!
Céline odwraca głowę. W drzwiach kafejki stoją dwie
stewardesy Air France, które machają do niej, po czym
wskazują palcami na ścienny zegar.
‒ Idę! ‒ odpowiada im Céline z uśmiechem.
Zamyka książkę, wyjmuje drobne, żeby zapłacić, i
wdzięcznie podnosi się z krzesła.
‒ Muszę już iść!
‒ Zjedzmy razem kolację w Nowym Jorku! ‒ prosi
Ethan, odprowadzając ją do wyjścia.
‒ To niemożliwe! Nawet się nie znamy.
‒ To będzie okazja...
Céline podchodzi do koleżanek, zostawiając Ethana
kilka metrów z tyłu, ale on nie rezygnuje.
‒ Niech się pani zgodzi, kolacja do niczego nie zo-
bowiązuje!
Céline udaje, że nie słyszy.
‒ Ja nie mam nic przeciwko temu ‒ rzuca do niego
jej koleżanka, drobna żywa brunetka. ‒ Nazywam się
Zoé.
173
Ethan uśmiecha się do Zoé, wyprzedza dziewczyny i
zachodzi Céline drogę.
‒ A jeśli to ja jestem mężczyzną pani życia?
Trójka dziewcząt chichocze, podśmiewając się miło z
tego zabawnego faceta.
‒ Niech mi pani da szansę ‒ prosi Ethan. ‒ Jedno
spotkanie!
‒ Jeśli to pan byłby mężczyzną mego życia, zacho-
wałby się pan inaczej...
‒ A jak?
‒ Jeśli to pan byłby mężczyzną mego życia, wie-
działby pan, czym mnie zaskoczyć i jak wzruszyć. A pan
po prostu mnie śmieszy.
‒ Śmiech to dobry początek, prawda?
‒ Prawda ‒ zgadza się Zoé. ‒ No, Céline, daj mu
szansę.
Cała trójka wchodzi do przejścia zarezerwowanego
dla personelu, zostawiając Ethana za sobą.
‒ Bye! ‒ rzucają mu chórem i wybuchając śmiechem,
znikają.
Oraz wspania-
łe dese- ry:
Ethan poddaje
się tym luksu-
sowym warunkom i próbuje różnych doskonałych win ze
specjalnych roczników, dobranych do tego wytwornego
posiłku.
Samolot leci teraz z prędkością dwóch machów, czyli
z prędkością kuli wystrzelonej z dubeltówki. Kapitan
178
oznajmia, że znajdują się na wysokości prawie 60 000
stóp, czyli 18 000 metrów. Jest to wysokość stratosfery.
Normalne samoloty latają najwyżej na wysokości 11 000
metrów. Ethan wygląda przez okrągłe okienko. Przed
jego oczyma rozciąga się jakby westybul kosmosu. Stąd
niebo wygląda inaczej. Jest intensywnie błękitnofioleto-
we, niewiarygodnie czyste, samolot zostawił daleko w
dole śmieszne z tej perspektywy perturbacje meteorolo-
giczne, różne nieistotne grzmoty i błyskawice. Ale naj-
większe wrażenie robi horyzont ziemski. Z tej perspek-
tywy wyraźnie widać, że Ziemia jest kulą. Czas mija nie-
zauważalnie ‒ oto maszyna schodzi do lądowania w No-
wym Jorku. Po trzech i pół godzinie idealnego lotu od-
rzutowiec siada na pasie lotniska.
Wyleciał z Paryża o 10:30.
W Nowym Jorku jest teraz 8:25.
Żeby zaimponować dziewczynie, cofnąłeś czas.
9:45
10:10
8 minut
7 minut
5 minut
4 minuty
3 minuty
1 minuta
0 minut
Céline
Godzinę później
191
3:00
Szczęśliwe dni:
Wrzesień 2001 ‒ październik 2002
Ethan
Céline
Céline
Ethan
Céline
Céline
Ethan
Ethan
Céline
Złe dni:
Październik 2002 ‒ dzisiaj
Ethan
Ethan
Céline
Manhattan, dzisiaj
Sobota, 31 października 2007
9:40
‒ Uważaj!
Uderzenie było straszliwe.
Samochód potrącił dziewczynę, nie mając żadnych
szans na natychmiastowe hamowanie. Uderzył ją z całym
impetem. Jessie najpierw wpadła na maskę samochodu
Meredith, a potem siłą bezwładu poleciała na przednią
szybę nadjeżdżającej z przeciwka furgonetki.
Ruch zatrzymał się sam z siebie. Przez moment ulica
pogrążyła się w ciszy, ale po chwili ludzie zaczęli wołać i
krzyczeć i wokół rannej natychmiast zebrał się tłum ga-
piów. Przechodnie wyciągnęli telefony komórkowe,
224
niektórzy z nich, aby zrobić interesujące zdjęcie, ale byli
i tacy, którzy wystukali 911, numer centrum ratunkowe-
go.
Ethan i Meredith w panice stanęli koło Jessie, która
leżała teraz nieruchomo na środku ulicy. Oczy miała za-
mknięte i bladą twarz.
Karetka pogotowia podjechała po kilku minutach.
Ekipa reanimacyjna, w tym lekarz, pielęgniarz i kierowca
ambulansu, wszyscy uklękli przy Jessie, żeby zacząć
reanimację. Grupą kierowała, niczym dyrygent orkiestrą,
młoda lekarka, Metyska, odbywająca staż w oddziale
paramedycznym. „Zaczynaj masaż serca, Rico! Pete,
ściągnij z niej ubranie! Ruszać się, chłopcy!”. Podobne
sceny tak często można było obejrzeć w telewizji, że
miało się wrażenie, jakby to rzeczywistość naśladowała
fikcję, a nie odwrotnie. „Glasgow 3, nie ma pulsu w
udzie. Cholera, chłopaki, tracimy ją, tracimy!”. Dwaj
policjanci obecni na miejscu wypadku z trudem utrzy-
mywali w pewnej odległości pierwszy rząd gapiów pa-
trzących na odgrywający się przed nimi na żywo odcinek
serialu Ostry dyżur. „Przygotuj defibrylator. Rico, roz-
smaruj żel. Nie tak, cholera, głupi jesteś czy co?! Uważaj
na elektrody! Pete, zaznacz linię. Bliżej, nic nie widzę.
Robisz to naumyślnie czy co! Podaj mi elektrody. Na-
staw na dwieście dżuli. Uwaga, dawaj!”. Podczas gdy
Jessie łagodnie zsuwała się ku śmierci, Ethan ukląkł na
ulicy i zabrał pistolet, żeby nie znalazła go policja.
„Sprawdź puls. Kontynuuję masaż serca. Załóż kroplów-
kę, intubujemy, zaraz potem wpuść jej miligram adrena-
liny i dwie ampułki cordaronu. Sprężaj się, Rico, nie gap
się!”.
225
Młoda internistka uciskała mostek w rytmie mniej
więcej sto razy na minutę. „Śmiało, śmiało! Uderzajcie
jeszcze raz! Dwieście dżuli! Proszę się odsunąć!”.
Meredith stała w oddali, zapłakana, bliska histerii. Pa-
trzyła z przerażeniem na to, co zdarzyło się, według niej,
z jej winy.
‒ Mamusiu, to nie twoja wina ‒ mówił Robbie. ‒ To
wina tej dziewczyny, przechodziła i nawet nie popatrzy-
ła, czy coś jedzie.
Drugie uderzenie defibrylatora synchronizuje skurcze
mięśnia sercowego, pozwalając sercu normalnie bić i
wznawia obieg krwi.
‒ Udało się! ‒ powiedział Rico z szerokim uśmie-
chem. ‒ Serce ruszyło!
‒ No i co z tego, chcesz dostać medal? ‒ objechała
go Saddy.
Usztywniła szyję Jessie za pomocą kołnierza ortope-
dycznego.
‒ Zanieście ją do karetki i uprzedźcie szpital!
Jak łatwo czasem umrzeć... Kilka sekund nieuwagi i
wypadek gotowy. Jak łatwo czasem ożyć... Kilka impul-
sów elektrycznych i serce znów zaczyna bić.
Rico i Pete ostrożnie umieścili Jessie na specjalnym
krępującym ciało materacu i wsunęli ją do karetki.
‒ Gdzie ją zabieracie? ‒ spytał Ethan.
‒ Do St Jude ‒ odrzekł Pete i przekręcił kluczyk w
stacyjce. ‒ To tutaj, niedaleko.
Ethan w pierwszym odruchu chciał pójść po samo-
chód na parking i pojechać za nimi, ale gdy ludzie zaczęli
226
się rozchodzić, zauważył staroświecką taksówkę stojącą
na chodniku.
Oparty o maskę stał wielki Murzyn z niedowidzącym
okiem. Palił papierosa i patrzył na Ethana.
Dziś
Przedmieścia południowego Bostonu
16:00
Dziś
20:45
Autostrada w stanie Nowy Jork
‒ Zimno, nie?
Ethan właśnie wysiadł z maserati, zadowolony, że
szczęśliwie dojechał do mariny. Odwrócił się, żeby zoba-
czyć, kto do niego przemówił.
Potężny cios pięścią wgniótł mu wątrobę. Stracił od-
dech. Drugi cios rozwalił mu szczękę i powalił na ziemię.
Kwadratowe twarze w ciemnych okularach. Napastliwi
260
jak złe psy, obaj „terminatorzy” podnieśli go i unieru-
chomili.
„Banda Giardinieri! Zupełnie o nich zapomniałem!”.
Najwyraźniej oni o nim nie zapomnieli.
Mimo zimna główny napastnik nadal nie miał koszuli
pod smokingiem. Na dzień dobry wymierzył Ethanowi
porządny cios w żołądek.
‒ Panna Giardino czeka na swoje pieniądze już dwa
tygodnie ‒ oznajmił, skłaniając lekko głowę.
‒ Już to słyszałem, jesteś nudny jak flaki z olejem!
Napastnik zmarszczył brwi, nie rozumiejąc repliki.
Żeby ukryć zmieszanie, zacisnął pięść i uprzedził:
‒ Będziesz smarkać na czerwono!
Po czym zaczął systematycznie prać Ethana po twa-
rzy.
Już od pierwszego ciosu Ethan czuł, że nie wytrzyma.
Ciało miał zbolałe po wczorajszym laniu. Jego na-
pastnik jakoś tego nie zauważył i walił z całej siły. Roz-
prawienie się z Ethanem było tym prostsze, że nie mógł
ruszać rękami ani nogami, będąc skutecznie zablokowa-
ny przez dwóch wielkoludów, którzy nie bili, tylko trzy-
mali go jak w imadle.
Nagle jednak sprawa się skomplikowała. Zza dwóch
samochodów wychynął jakiś facet i rzucił się na główne-
go napastnika, wymierzając mu potężny cios, który po-
słał go na ziemię.
Zaczęła się zupełnie inna walka. Aby pomóc szefowi,
dwaj goryle puścili Ethana, który zwalił się na asfaltową
nawierzchnię. Usta miał pełne krwi, spuchnięte powieki,
261
leżał bez sił i patrzył na dziwną walkę, toczącą się na
jego oczach, nie rozumiejąc, co się dzieje. Co to za facet
pojawił się tak nagle? Dlaczego przyszedł mu z pomocą?
Ethan podniósł się z trudem i zmrużył oczy. Podczas
walki wyleciało mu jedno szkło kontaktowe i w ciemno-
ściach niewiele widział. Najwyraźniej jego „wyzwoli-
ciel” był obecnie skutecznie naparzany przez obu brutali.
Walka z takimi przeciwnikami jest trudna do wygrania,
chyba że ma się jakąś broń do dyspozycji. Trzech zbirów
zapomniało chwilowo o Ethanie i skupiło się na drugim
mężczyźnie. Ethan mógł uciec, ale nie skorzystał z tej
szansy, bo nie mógł zostawić wilkom na pożarcie tego...
„Jimmy!”.
Ethan zamarł. To był Jimmy!
Dwaj faceci trzymali go między sobą, a trzeci go bił.
„Niektóre walki są trudne do wygrania, chyba że ma
się do dyspozycji jakąś broń!”.
Jeden z napastników wstał i zbliżał się do niego, po-
prawiając stetsona na głowie. Miał w ręku składany nóż,
który właśnie otworzył.
Wtedy Ethan doznał olśnienia.
„...chyba że ma się do dyspozycji jakąś broń...”.
Dlaczego nie pomyślał o tym wcześniej? Wsunął rękę
do kieszeni i wyciągnął pistolet Jessie, który podniósł z
chodnika zaraz po wypadku. Wymierzył broń w nogi
przeciwnika, ale nigdy jeszcze nie strzelał, więc nie
umiał celować, nie wiedział nic o odrzucie, o...
Pierwsza kula wystrzeliła prawie sama, druga poszła
za nią.
262
Napastnik krzyknął, dotykając ręką najpierw uda, po-
tem kolana, po czym przewrócił się. Zdumieni tą nie-
przewidzianą ripostą pomocnicy goryla puścili Jimmy'e-
go, żeby zająć się swoim szefem, którego szybko wsadzi-
li do hummera. Nie minęło nawet dwadzieścia sekund
między pierwszym wystrzałem a pospieszną ucieczką
trzech zbirów. Na parkingu rozległ się pisk opon i hum-
mer znikł.
Detonacja na szczęście nie zwróciła niczyjej uwagi,
gdyż parking o tej porze był pusty. Jimmy miał pobitą
twarz i z trudnością chwytał oddech. Opadł na ziemię
koło maserati, opierając się plecami o przednie koło. Et-
han doczołgał się do niego i usiadł obok.
‒ Zawsze mówiłem, że ten pistolet przyniesie nam
same kłopoty ‒ powiedział, wskazując na broń, która
była tematem ich wielu młodzieńczych dyskusji.
‒ Ale jak na razie, uratowała nam życie.
264
Kwadrans później
W wyobraźni Jessie
Między śmiercią...
...a życiem
‒ Uwaga!
„Najpierw był ten samochód.
Kiedy zauważyłam go, wchodząc na jezdnię, wiedzia-
łam, że już jest za późno. Potrącił mnie z całym impetem.
To tylko samochód, ale uderzenie jest tak silne, że mam
wrażenie, jakby walnęła we mnie lokomotywa ciągnąca
za sobą dwadzieścia wagonów. Wyrzucona w powietrze
lecę nad innymi samochodami i czuję, że spadam na coś
twardego i ostrego. Bardzo boli. Zapadam w ciemność.
Kiedy otwieram oczy, znów jestem w powietrzu, ale te-
raz jakoś inaczej. Lecę ponad ulicą, widzę, jak moje ciało
266
leży nieruchomo na jezdni, widzę ruch uliczny, który się
zatrzymał, i zbiegowisko wokół mnie”.
‒ Zaczynaj masaż serca, Rico. Pete,
ściągnij z niej ubranie. Ruszać się,
chłopcy!
„Widzę ekipę z pogotowia, która stara się mnie rea-
nimować. Frunę niczym motyl nad lekarką, która się mną
zajmuje”.
‒ Glasgow 3, nie ma pulsu w udzie.
Cholera, chłopaki, tracimy ją, tracimy!
„To młoda Metyska. Nazywa się Saddy. Jej ojciec po-
chodzi z Jamajki, a matka z Kanady. Dziwne, widzę ją
pierwszy raz, a mam wrażenie, że ją doskonale znam.
Wiem o niej wszystko, znam jej dzieciństwo, wiem, cze-
go pragnie, kogo kocha, znam jej tajemnice”.
‒ Przygotuj defibrylator. Rico, rozsma-
ruj żel.
Nie tak, cholera, głupi jesteś czy co?!
„W tym momencie wiem, że lekarka boi się pomylić i
wyjść na idiotkę przed pielęgniarzami. Ukrywa ten
strach, nadrabiając szorstkim zachowaniem i przekleń-
stwami”.
‒ Nic nie widzę. Robisz to naumyślnie
czy co! Podaj mi elektrody. Nastaw na
dwieście dżuli! Uwaga, dawaj!
„Widzę też Ethana Whitakera, mojego ojca. Stoi tuż
za ekipą ratowniczą, przeżywa wszystko razem z nimi i
modli się po cichu, żebym przeżyła. Mogę przejrzeć go
na wylot, czytam w jego sercu, widzę to, co on ukrywa
267
przed ludźmi: jego obawy, niepokoje i to pragnienie mi-
łości, którego nie umie wyrazić słowami”.
‒ Załóż kroplówkę, intubujemy, zaraz
potem wpuść jej jeden miligram adre-
naliny i dwie ampułki cordaronu. Sprę-
żaj się, Rico, nie gap się!
„Młoda lekarka robi mi masaż serca. Jest to bardzo
przyjemne, tak przyjemne, że chciałabym, aby nigdy nie
przestała. Przez całe życie chcę, aby ktoś przykładał mi
tak ręce do serca.
‒ Dobra, kolejne uderzenie, dwieście
dżuli.
Odsuńcie się!
„Unoszę się, eteryczna jak mgła, lekka jak piórko, de-
likatna jak wata. Jest mi ciepło, ale akurat tyle, ile trzeba,
tak jakbym była w idealnej kąpieli. Widzę stąd wszystko,
wiem wszystko: wiem, że sens życia nas przerasta, że nic
nie rozumiemy, nad niczym nie panujemy”.
‒ Udało się ‒ mówi Rico z szerokim
uśmiechem. ‒ Serce ruszyło.
‒ No i co z tego, chcesz dostać medal?
‒ objechała go Saddy.
„Myślą, że ja wracam, ale się mylą. Przeciwnie, od-
chodzę. W niecałą sekundę jestem o wiele kilometrów od
tego miejsca między Czterdziestą Drugą Ulicą a Park
Avenue. Jestem na Grand Central Station, na Manhatta-
nie.
Jimmy, mój ojciec, wysiada z kolejki i stara się zorien-
tować, gdzie się znalazł. Nie przyjeżdżał na Manhattan od
268
bardzo dawna i czuje się tutaj zagubiony. Wiem, że nie
spał przez całą noc, że wcześnie wstał, że wsiadł do au-
tobusu do New Heaven i stamtąd pociągiem pojechał do
Nowego Jorku. Wiem, że mnie szuka i że czuje się wi-
nien.
Fruwam i robię kółka pod sufitem głównego holu
ozdobionego niebem z milionem błyszczących gwiazd.
Siadam na zegarze o czterech tarczach, który pobłyskuje
pośrodku budowli.
‒ Tato, tato!
Wołam go, ale on nie słyszy.
Chciałabym mu powiedzieć, że żałuję, że bardzo go
kocham, że...
Ale nagle wszystko znika. Jakiś powiew porywa mnie
i unosi gdzieś indziej.
Manhattan
Szpital St Jude
21:50
W wyobraźni Jessie
Między życiem...
...a śmiercią
Manhattan
Szpital St Jude
21:55
Manhattan
Szpital St Jude
22:05
Manhattan
Parking przy szpitalu St Jude
22:20
22:35
Manhattan
Sobota, 31 października
Manhattan
Dziś
7:59:58
7:59:59
8:00
Manhattan, dziś
Sobota, 31 października 2007
8:25
315
Godzinę wcześniej
Manhattan, dziś
Sobota, 31 października
321
Kwiecień 1993
Maj 1993
Listopad 1996
Marzec 1997
Kwiecień 1999
Styczeń 2000
Wiosna 2001
Grudzień 2002
7 stycznia 2003
Wiosna 2004
Jesień 2005
Manhattan, dziś
Sobota, 31 października
Dolny Manhattan
Przed supermarketem Whole Foods Market
10:04
335
Z twarzą smaganą przez wiatr Ethan pędził na moto-
rze przez Dolny Manhattan. Grant Street, Lafayette, Bro-
adway... Motocykl trzymał się dobrze drogi, przemykał
wąwozami ulic, mijając szklane ściany budynków.
Prowadząc, popatrzył na zegarek i tknęło go złe prze-
czucie, gdy pomyślał o Jessie. Podczas tego trzeciego
dnia nie uczestniczył w programie telewizyjnym. Więc,
jeśli wszystko miało się odbywać w ten sam sposób,
Jessie musiała być jeszcze w kafejce, rozmyślając o swo-
ich nieszczęściach.
Z pistoletem w zasięgu ręki.
I z goniącym ją przeznaczeniem.
‒ Uważaj!
Samochód nieodwracalnie pędził w kierunku Jessie.
Wszystko rozegrało się w ciągu sekundy. Sekunda ta
rozciąga się w czasie, powoduje pękanie ścian rzeczywi-
stości, wywraca porządek zdarzeń. Jest to chwila, w któ-
rej przeznaczenie zejdzie ze swej wyznaczonej drogi, a
czas zachwieje się i na moment straci równowagę.
‒ Uwaga!
Krzyczy jakiś przechodzień.
Jessie podnosi głowę. Widzi samochód, który jedzie
prosto na nią, i wie, że wkrótce nastąpi koniec. Prawdę
339
mówiąc, w tej chwili czuje się tak wyzuta ze wszystkie-
go, tak znużona, że ma wrażenie, że już nie żyje. Kiedy
męczyły ją ponure myśli, czasem zastanawiała się, co
czują w połowie drogi ci, którzy rzucają się przez okno.
Czy ostatnia chwila życia, zanim człowiek zniknie na
zawsze w niebycie śmierci, ma jakiś szczególny smak?
Manhattan
Port North Cove
11:32
Manhattan
Port North Cove
13:21
‒ A ty masz dzieci?
‒ Tak ‒ odrzekł Ethan. ‒ Mam córkę.
‒ Naprawdę? A ile ona ma lat?
‒ Czternaście i pół.
Jimmy spojrzał na Ethana spod oka i wyciągnął w je-
go kierunku oskarżycielsko palec.
‒ Jessie jest moją córką i nigdy mi jej nie odbierzesz!
‒ Być może, ale nie miałeś prawa jej mówić, że ją
porzuciłem!
‒ A ty nie miałeś prawa tak odejść!
Oboje podnieśli głos. Jimmy, pod wpływem długo
skrywanego żalu, był gotów rzucić się na Ethana z pię-
ściami, ale ten był nastawiony bardziej pokojowo.
‒ Wiem, że to nie było łatwe ani dla ciebie, ani dla
Marisy ‒ przyznał. ‒ Ale to przeszłość. Teraz trzeba my-
śleć o przyszłości.
Jimmy wciąż patrzył na niego podejrzliwie.
‒ Nie stanowię zagrożenia dla ciebie, Jimmy. To ty
wychowałeś Jessie, to ty podjąłeś dobre decyzje. Jesteś
jedynym prawdziwym ojcem. Nigdy nie będzie miała
innego.
Trochę uspokojony Jimmy udobruchał się. Ethan cią-
gnął:
‒ Przyznaj jednak, że w tym niespokojnym świecie
nie zaszkodzi, jeśli będą ją wspierały trzy osoby.
358
‒ Nie wiem ‒ przyjaciel Ethana wzruszył ramionami.
‒ Przestań oglądać się za siebie! Ułatw sobie życie, a
przede wszystkim wykorzystaj tę forsę, którą Marisa od
lat głupio chowała do skarpety.
‒ Skąd o tym wiesz?
‒ To długa historia ‒ Ethan machnął ręką.
‒ Posłuchaj, nie potrzebujemy twoich pieniędzy.
‒ Nie jestem tego taki pewien, ale potraktuj te pie-
niądze nie jak twoje, ale twojej córki! Zużyj je na to, aby
żyła w dobrych warunkach, aby opłacić jej naukę, zorga-
nizować przyszłość. I wcale cię nie proszę, żebyście jej
mówili, że to ode mnie!
23:59:58
23:59:59
Jakiś trzask.
Hałas wiatru, fal uderzających o brzeg i padającego
deszczu.
Skrzypnięcie drzwi.
Zamknięcie drzwi.
Ethan otworzył oczy. Pokój był pogrążony w mroku.
Jak mógł zasnąć, skoro miał czuwać? Wyprostował się
gwałtownie i skonstatował z przerażeniem, że Céline
siedzi obok niego i opiera głowę na jego ramieniu. Dla-
czego wróciła, nie uprzedzając go o tym? Nic nie słyszał!
Spanikowany spojrzał na zegar. Północ! Spróbował
wstać, nie budząc jej, ale poczuł, że ktoś za nim stoi.
373
Za późno.
Srebrna kolba pistoletu błysnęła w ciemnościach i
sylwetka mężczyzny w kapturze pojawiła się przed nim.
Przerażony Ethan otworzył usta, żeby coś powiedzieć.
Może uda mu się wytłumaczyć, może...
Za późno.
Pierwsza kula przebiła mu pierś, wbijając go w kana-
pę. Céline, krzycząc, spadła na podłogę.
Unieruchomiony na kanapie Ethan przyłożył rękę do
brzucha i podniósł w samoobronie ramię.
„Pistolet na okrągłym stoliku! Powinienem...”.
Za późno.
Morderca nie pozwolił mu wstać. Druga kula trafiła
Ethana w głowę. Zsunął się na podłogę. Morderca pod-
szedł do niego z wycelowaną bronią, żeby strzelić po raz
trzeci.
Céline krzyknęła rozpaczliwie i w popłochu podbiegła
do Ethana, żeby go ochronić.
Ostatnia kula trafiła ją w samo serce. Céline ciężko
upadła, z twarzą zwróconą w kierunku swego ukochane-
go.
Z ust Ethana popłynęła strużka krwi i zanim stracił
przytomność, w ostatnim zrywie świadomości, gdy świat
wokół niego zaczął wirować, Ethan zdołał dostrzec twarz
swego mordercy.
Wtedy wszystko stało się jasne i zrozumiał, że w
dziwnym śledztwie, które prowadził od trzech dni, ofiara,
detektyw i winny były jedną i tą samą osobą.
Były nim samym...
34.
Przypominam sobie...
Życie niewiele znaczy, ale pogarda
dla życia to wielka sprawa.
Seneka
375
W głowie Ethana
Między śmiercią...
...a życiem
Szpital St Jude
Niedziela, 1 listopada 2007
01:15
W głowie Ethana
Między życiem...
...a śmiercią
4:00
Dwa ciała.
Dwa ciała w dwóch różnych pomieszczeniach.
Dwa ciała, które kilka godzin wcześniej złączyła mi-
łość.
Dwie ręce, które się ściskały.
Dwoje ust, które szukało się wzajemnie.
Céline w stanie śpiączki żyła tylko dzięki sztucznemu
sercu, które tłoczyło powietrze do jej płuc. Czekała na
przeszczep serca.
Ethan, w stanie śmierci mózgowej, leżał z zamknię-
tymi oczami. Krew nie dochodziła już do mózgu i neuro-
ny pnia zostały nieuchronnie zniszczone. Jednak bicie
serca i ciepłota ciała mogły sugerować, że jeszcze nie
wszystko jest skończone.
Ale to złudzenie.
381
Obok ciała Ethana stała Claire Giuliani, jedna z mło-
dych stażystek. Patrzyła na niego ze smutkiem.
Drzwi sali reanimacyjnej nagle się otworzyły i pojawił
się w nich Shino Mitsuki.
‒ Znaleziono jego prawo jazdy! ‒ rzucił do lekarki.
Claire zajrzała do dokumentu i zobaczyła, że Ethan
zakreślił punkt, pozwalający na przeszczep jego orga-
nów*.
* W Stanach Zjednoczonych obowiązuje reguła explicit consent, „zgody
jawnej”, to znaczy, że jeśli człowiek zgadza się na pobranie organów do
przeszczepu, musi poprosić o specjalną kartę. We Francji obowiązuje reguła
consentement presume, „zgody domniemanej”, to znaczy człowiek automa-
tycznie uważany jest za przyzwalającego na pośmiertny dar własnych orga-
nów, chyba że przed śmiercią wyraził sprzeciw.
‒ Zaczynamy procedurę! ‒ rzucił Mitsuki. ‒ Proszę
uprzedzić Dietricha i centrum koordynacji przeszczepów.
‒ Zaraz, zaraz... ‒ przerwała mu Claire. ‒ Czy
sprawdził pan jego grupę krwi?
‒ AB. I co z tego?
‒ To ta sama grupa, którą ma kobieta czekająca na
serce!
Shino Mitsuki pokręcił głową i wyszedł z sali reani-
macyjnej. Za nim szła Claire.
‒ Panie doktorze, może moglibyśmy zaryzykować...
‒ To nie wchodzi w rachubę, zdaje sobie pani spra-
wę!
‒ Dlaczego nie? Wyjmiemy serce i włożymy na
miejsce jej serca. Nie będzie ani problemu przechowania,
ani nie trzeba będzie tracić czasu na transport.
Mitsuki zatrzymał się i popatrzył surowo na stażystkę.
Kończyła właśnie pierwszy rok pod jego kierunkiem i
382
miał zamiar wystawić jej ocenę. Nie była ona korzystna.
Mimo wielu zalet kobieta zbyt łatwo ulegała emocjom.
Przychodziła spóźniona, podawała w wątpliwość decyzje
zwierzchników i zawsze robiła wrażenie, jakby sytuacja
ją przerastała.
‒ Nigdy nie dostaniemy zezwolenia! ‒ powiedział
stanowczo.
‒ Ale ta kobieta ma rzadką grupę krwi. Będzie czeka-
ła przez całe miesiące, co pociąga za sobą wielkie ryzy-
ko. A skąd pan wie, że ona to przetrzyma?
‒ Nie wiem ‒ zgodził się lekarz.
‒ My możemy ją dziś uratować.
‒ Claire, obowiązuje nas specjalna procedura...
‒ Do diabła z procedurą! ‒ rzuciła z wyzwaniem w
głosie.
Szpital St Jude
04:30
05:00