próba życia

You might also like

Download as docx, pdf, or txt
Download as docx, pdf, or txt
You are on page 1of 15

Próba

Rozdział 1. Beltane

Początek wiosny był w tym roku wyjątkowo ciepły i słoneczny. Niebo jakby się wystraszyło
inwazji ziemskich plemion na swoje bezkresne powierzchnie, bo odważnie dzierżyło swoją
złocistą tarczę, nie ustępując pola choćby na krok zastępom chmur, które czmychały w panice
przed jego potęgą. Szczególnie ten niebiański opór zdawał się odczuwać rębacz Torin, który
oślepiany przez słońce wraz ze swoimi synami zaganiał muły niosące pędy wierzb na święta
do wioski, klnąc przy tym soczyście i kopiąc kamienie bezwstydnie stojące mu na drodze.
Wiklina miała posłużyć podczas zbliżającego się święta Beltane. W jego trakcie wieśniacy
zbierali się i tańczyli w rytm grających bębnów wokół wielkiej kukły nazywanej Wiklinowym
Panem z rękami oplecionymi czterema nićmi symbolizującymi cztery żywioły i wykrzykiwali
wszystko co złe i co chcieli, żeby od nich odeszło wraz z nadchodzącym nowym rokiem.
Wtedy przewodniczący ceremonii druid wzywał Dagdę, Najwyższego Boga, po czym składał
mu ofiarę z koguta, owcy i wołu przywiązując je do Wiklinowego Pana, który zostawał
spalony i zabrany wraz z tymi wszystkimi złymi rzeczami wykrzyczanymi przez wieśniaków.

- No już, szybciej, wy kurwie syny, bo was na wołowinę przerobię! – warczał na swoje osły
pełen wściekłości, bo wobec takiego przeciwnika jak słońce jego stalowe mięśnie i ostra
niczym orli szpon siekiera na niewiele się zdawały. Minął niewielki strumień, nad którym
kilka dziewcząt i chłopców zbierało wiklinę na święta.

- Torin! Zatrzymaj się! – dobiegł go głos któregoś z tych młodzików zbierających wiklinę nad
strumieniem. Drwal obejrzał się w tamtym kierunku rozzłoszczony jeszcze bardziej. Niech no
ja cię tylko dorwę, gówniarzu – pomyślał sobie. – Już ja cię nauczę szacunku dla starszych.
Już otworzył usta gotów wrzasnąć, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język, bo w jego
kierunku szedł Sionnach, najstarszy syn myśliwego Fintana pełniącego funkcję kogoś w
rodzaju przywódcy wioski. Był rozdrażniony, to prawda, ale nie był na tyle głupi, a w każdym
razie zachował nad sobą wystarczająco dużo kontroli, żeby nie nadepnąć na odcisk temu
próżnemu lisowi i nie narobić sobie przez to kłopotów. Nazywanie Sionnacha „lisem” nie
było zresztą zupełnie bezzasadne, bo kolor jego włosów idealnie wręcz odpowiadał sierści
tego leśnego szkodnika, zmory wszystkich hodowców kur. Szedł ku niemu w swojej białej
tunice i szorstkich portkach, z wilczym futrem narzuconym na ramiona i rudym warkoczem
przełożonym przez ramię, zmrużonymi szarymi oczami i tym nieznośnym uśmieszkiem na
twarzy wyrażającym tyle co jestem władcą świata i nic mi nie zrobisz, bo mam bogatego ojca.

- Co tam, Sionnach? Wybacz, ale śpieszę się, muszę zawieźć to wszystko do magazynu, bo
bez tego nie postawią Wiklinowego Pana i Beltane się nie odbędzie – Torin rzucił pierwszy
pretekst do nierozmawiania z tym smarkaczem, jaki mu tylko przyszedł do głowy, starając się
ze wszystkich sił ukryć swoją irytację.

- I to całkiem sporo tego towaru masz… - stwierdził Sionnach, zerkając z podziwem na pędy
wystające z worków przywiązanych do czterech prowadzonych przez drwala osłów.

- Tak – odpowiedział Torin. – Bo, w przeciwieństwie do niektórych, ciężko na to


zapracowałem, własnymi rękami – dodał w myślach.

- Nie zaszkodziłoby ci chyba za bardzo, jakbym sobie wziął jeden worek, prawda? – zapytał
bez ogródek młodzieniec. – Oczywiście za odpowiednią zapłatę…

- Co?! – to wyrwało się Torinowi trochę za głośno i zbyt zdecydowanie. Nie zamierzał
oddawać temu obibokowi ani pół gałązki. Jeśli nic nie zerwał przez ostatnich kilka godzin,
może w końcu jego ojciec da mu nauczkę, choć jeśli nie nauczył go niczego do tej pory raczej
to wątpliwe…

- No co? Zapytałem, czy nie chciałbyś mi może sprzedać jednego worka z wikliną – Sionnach
sięgnął pod tunikę, do kieszeni swoich portek i wyciągnął stamtąd niewielką fiolkę z jakąś
złocistą substancją. Wolną dłonią chwycił rękę Torina i wsadził mu w nią naczynie.

- Trzymaj! – powiedział dziarsko rudzielec. – Pomoże tobie i twojej żonie, wreszcie będzie
zadowolona… – te ostatnie słowa wypowiedział wyraźnie głośniej niż wszystkie
wcześniejsze. Torinowi coś przewróciło się w żołądku. Skąd ten szczeniak mógł się
dowiedzieć o jego problemach? Jego usta się otworzyły na mniej więcej taką szerokość jak
jego powieki, ale zdołał wydobyć z nich jedynie dźwięk przypominający yyy i mógł tylko
obserwować, jak Sionnach zabiera pięć worków z wikliną, a nie jeden, jak wcześniej
zapowiadał, i jak dwie siedzące najbliżej nich dziewczęta robią się na twarzy czerwone jak
dorodne pomidory, trudno powiedzieć czy bardziej z zawstydzenia, czy z wysiłku jaki
kosztowało je usilne powstrzymywanie śmiechu. Po plecach przeszedł go nieprzyjemny,
zimny dreszcz, który kontrastował z wyjątkowo ciepłą jak na tę porę roku pogodą, a jego
głowa zrobiła się cięższa od jego siekiery, którą upuścił z lekkim łoskotem na ziemię. Stał jak
wryty przez dobrą minutę, kiedy do jego świadomości powoli dochodziło to, co się właśnie
wydarzyło.

- Niech ja tylko dorwę tego kundla – pomyślał. – Niech kiedyś tylko wybierze się na samotny
spacer po lesie. Już ja zadbam o to, żeby wilki były wtedy bardzo głodne…

Po drugiej stronie strumyka zbieraniem wikliny zajmował się Felder, młodszy brat Sionnacha.
I o ile tamten, wysoki i muskularny, był podobny do ojca, tak młodszy zdecydowanie wrodził
się w matkę. Miał mahoniowe, lekko zakręcone na końcówkach włosy sięgające mu karku,
bystre, zielonkawe oczy i dość bladą cerę. Był niższy od starszego brata i zdecydowanie
drobniejszy i delikatniejszy. Nie był brzydki, wręcz przeciwnie, choć jego uroda była
wyraźnie bardziej chłopięca niż męska, choć miał już prawie piętnaście lat. Kiedy Sionnach
był w tym wieku, ojciec już od dawna zabierał go do lasu na polowania, uczył go strzelać z
łuku, walczyć mieczem i włócznią, toczył już pojedynki na picie mocnego piwa i posiadał już
kobiety. Natomiast w przypadku Feldera jakiekolwiek próby dorównania bratu w którejś z
tych dziedzin kończyły się spektakularną porażką i wystawieniem się na pośmiewisko. Dwa
lata temu Branok, jeden z kumpli Sionnacha, powiedział mu że w piwnicy ojca zagnieździł
się młody smok. Walka z tymi ziejącymi ogniem wielkimi jaszczurami i pokonanie go to
najwyższe wyróżnienie, jakie tylko może spotkać wojownika. Smoczęta być może nie
stanowią wielkiego zagrożenia, ale i one mają ostre pazury i ognisty oddech, więc dla
trzynastolatka walka z takim stworzeniem byłaby jak dla dorosłego mężczyzny pojedynek z
dorosłym smokiem. Zszedł więc do piwnicy trzymając w drżącym ręku krótki miecz, założył
też jakiś stary, skórzany pancerz Sionnacha, którego ten musiał używać jako małe dziecko, bo
inny nie pasowałby na Feldera rozmiarem. Jego brat szedł za nim, ze strzałą na cięciwie, ale
obiecywał mu że smok jest jego, natomiast on będzie tam tylko gdyby sytuacja wymknęła się
spod kontroli. I w końcu go zobaczył – mały smoczek siedział nieruchomo pomiędzy
skrzyniami z narzędziami a futrami ojca, odwrócony do nich plecami. Felderowi serce biło z
przerażenia tak mocno, że bał się zbliżyć do jaszczura i obudzić go samym dźwiękiem
pompowania jego krwi, ręce miał tak spocone i drżały mu z tak wielką siłą, że w każdej
chwili mógł upuścić miecz, zaś jego nogi nigdy wcześniej nie były aż tak ciężkie. W końcu
zebrał w sobie na tyle odwagi by pośród pisku strachu w jego uszach, który zagłuszał
wszystkie inne jego myśli, ruszyć ku ciągle nieruchomemu smokowi na palcach, unieść miecz
do góry i opuścić go, uderzając stworzenie w plecy. Coś trzasnęło z ogłuszającym łoskotem.
Smok po prostu pękł, rozleciał się na kawałki, za to wyleciało z niego kilka polnych myszy,
które czmychnęły co sił w swoich miniaturowych nóżkach byleby tylko znaleźć się jak
najdalej od ludzi, którzy uwięzili je w tej straszliwej klatce. W Felderze napięcie osiągnęło
szczyt. Wrzasnął z przerażenia, upuścił miecz i pognał na zewnątrz tak szybko, jak tylko
pozwalał mu na to wcale nie aż tak lekki pancerz. Sionnach wręcz pękał ze śmiechu.

Teraz Felder siedział nad strumieniem i liczył wiklinowe pędy, które jemu oraz jego
przyrodnim siostrom udało się zebrać tego poranka. Wiązał je w snopy i pakował do worków,
kiedy zauważył brata idącego w jego kierunku i taszczącego ze sobą raczej niewielkie ilości
zebranej na święta wikliny.

- Ile macie? – zapytał beztrosko Sionnach, kładąc swoje worki na ziemi, a także siebie,
opierając głowę o jeden z nich i wsadzając ręce pomiędzy. Nie patrzył na Feldera, skupił zaś
wzrok na trzech dziewczętach przywiązujących worki z wikliną do mułów. Były młode i
energiczne, każda z nich na swój sposób urodziwa. Wszystkie miały wianki na głowach,
zatem nie miały mężów. Sionnach zawsze miał w sobie coś, co przyciągało kobiety, czego
Felder nigdy nie mógł pojąć. Jego starszy brat nie był jakoś szczególnie urodziwy. Przez
większość roku przebywał na polowaniach i handlowych podróżach do okolicznych osad, na
ogół śmierdziało od niego mieszaniną potu, wnętrzności zwierząt i alkoholu. Od dziewczyn z
wioski musiał trzymać się z daleka, a przynajmniej dobrze się ukrywać i nie dawać nikomu
powodów do podejrzeń, bo jeśli posiadłby którąś z nich poważnie naraziłby się na gniew ze
strony jej ojca i braci oraz konflikt rodzinny, który nie byłoby wcale tak łatwo rozwiązać.
Jeśli niezamężna dziewczyna traciła dziewictwo, jej wartość znacznie spadała i ich ojcowie i
bracia nie byli już w stanie wziąć za nią tyle, ile dostaliby za dziewicę. Z takich tarapatów
nawet Fintan nie mógłby go tak łatwo wyprowadzić. Za uwiedzenie mężatki zaś mógłby
wpaść w o wiele większe tarapaty. Mężczyźni zawsze chcieli mieć pewność co do ojcostwa,
w związku z czym swoim żonom ograniczali jakiekolwiek możliwości kontaktu z innymi
mężczyznami, zaś przebywanie w jednym pomieszczeniu sam na sam mężczyzny i zamężnej
kobiety wywołałoby taki skandal, że oboje mogliby zostać wygnani lub nawet powieszeni.
Oczywiście nie znaczy to, że Sionnach nigdy tego nie robił, po prostu jemu wszelkie drobne
uchybienia zazwyczaj uchodziły na sucho, zaś ukrywanie i zręczne wymawianie się z tych…
nieco mniej drobnych przychodziły mu z nadzwyczajną wręcz łatwością. Felder podejrzewał,
że wszystkie te dziewczyny tak się do niego lepią tylko dlatego, że jest dziedzicem
najbogatszego i najbardziej wpływowego człowieka w wiosce, zatem na pewno chciały
owinąć go sobie wokół palca, żeby coś na tym ugrać dla siebie. Nie raz widział już kobiety
mające nad swoimi mężami, ojcami czy braćmi tak dużą kontrolę, że ci robili właściwie
wszystko co tylko sobie zażyczyły, nawet nie zdając sobie sprawy jak głęboko tkwią w ich
sidłach.

- Kilkanaście worków – odpowiedział spokojnie Felder, również na niego nie patrząc. Nie
miał szczególnej ochoty rozmawiać z bratem. Kiedy Sionnach z czymś do niego przychodził,
zazwyczaj oznaczało to jedną z trzech rzeczy: albo coś od niego chciał, albo próbował zrobić
mu jakiś głupi dowcip, albo jedno i drugie.

- A nie podzieliłbyś się z bratem? – zapytał bezceremonialnie Sionnach. – Ja też się z tobą
podzielę!

- Wikliną? – Felder zdobył się w końcu na spojrzenie na swojego starszego brata z


nieukrywanym zdziwieniem. – A w czym niby ta twoja jest lepsza od mojej?

- Nie, nie wikliną, głupku! – odpowiedział ze śmiechem Siannoch, grzebiąc sobie w zębach
kawałkiem suchej trawy. – To znaczy… tak, chcę żebyś podzielił się ze mną swoją wikliną.
Ale spokojnie, dam ci coś w zamian!

Felder tylko prychnął i pokręcił głową. Za dobrze już znał te sztuczki swojego brata, żeby mu
uwierzyć. Siannoch uwielbiał zawierać tego typu umowy, które później wypełniał w sposób
wyjątkowo cynicznie przezorny. Kiedyś założył się z bratem „o miedziaka” o to kto szybciej
dobiegnie nad jezioro. Szczuplejszy i drobniejszy Felder biegał szybciej od brata, w związku
z czym bez trudu wygrał ten zakład, po czym Siannoch mu pogratulował i wręczył mu
miedziany gwóźdź, twierdząc później że „przecież nie sprecyzowałem o jakiego miedziaka
mi chodziło!”. Tak, Sionnach lubował się w tego typu zagraniach…

- Lepiej rusz tyłek i zapakuj swoje worki na osły, bo inaczej będziesz musiał nieść je na
plecach – Felder chwycił dwa ze swoich worków i ruszył z nimi w kierunku czekających na
nich mułów, które miały zabrać je do wioski. Siannoch wstał i podszedł do młodszego brata,
przekładając mu rękę przez ramię i kładąc mu dłoń na klatce piersiowej, kiedy Felder
przywiązywał swoje worki do przygotowanego zwierzęcia.

- No nie bądź taki, Felder… - powiedział Siannoch, przeciągając samogłoski i obejmując


młodszego brata. – Zobaczysz, wieczorem załatwię ci coś, czego nigdy nie zapomnisz.

- W to akurat nie wątpię… - po dłuższej chwili Felder zwrócił w końcu głowę w stronę brata i
wykrzywił twarz w taki sposób, jakby poszczególne jej części nie umiały się porozumieć co
do tego jaki wyraz ma ona w tej chwili przybrać. Zdjął z siebie ramię brata i rzucił mu tylko
szybkie: - Chodź, bo nie zdążysz na obiad. A masę mięśniową trzeba przecież czymś
karmić…

- Więc ty chyba możesz się spóźnić, skoro nie masz czego karmić? – odpowiedział mu z
irytacją Siannoch, ale Felder już go nie słuchał, tylko zaczął pędzić muły w kierunku domu.

Osada w której mieszkali nie była duża. Stało tam nie więcej niż dwa tuziny chat, w
większości drewnianych, swoim wyglądem niemal wpisywały się one w leśne otoczenie.
Felder przeszedł przez wyrwę w częstokole, która służyła za główne wejście do wioski. Kiedy
było trzeba, przytykano ją wielkim, drewnianym pniem. Chłopak nigdy nie mógł zrozumieć
czemu to wszystko ma właściwie służyć, bo ten pień nie powstrzymałby ani najeźdźców, ani
dzikich zwierząt. Mieszkańcy wioski czuli się jednak dość bezpiecznie, osada nie miała
strategicznego położenia, nie była też bogata, zatem najazdy właściwie się nie zdarzały.
Kryjący się w okolicznych lasach bandyci napadali na podróżnych i kradli bydło pasterzom
wyprowadzającym swoje zwierzęta na łąki, jednak do ataku na wioskę nigdy się nie posunęli.
Dzikie zwierzęta zaś myśliwi utrzymywali z daleka od ludzkich osiedli. Dziś, w dzień
Beltane, na ogół spokojna wioska była wyjątkowo poruszona. Tego dnia pachniała nie
drewnem, rybami i wnętrznościami zwierząt, ale ziołami, smażonym mięsem i perfumami, a
normalnie tu słyszany dźwięk wiatru, śpiewu ptaków i szumu pobliskiego strumienia mieszał
się z gwarem rozmów, śpiewów, odgłosami piłowania drewna czy uderzania w kowadło.
Felder mijał wielu swoich sąsiadów i sąsiadek, którzy przygotowywali święta: kobiety
przygotowywały ucztę, tkały stroje i zbierały zioła, mężczyźni budowali wielki posąg
Wiklinowego Pana.

- Ile? – spytał rybak Lachlan, kiedy go zauważył. Dziś zajmował się stawianiem posągu.

- Trzynaście worków – odpowiedział Felder, ściągając je z mułów.

- Dobrze, daj je tutaj – Lachlan kolejno odbierał od niego kolejne worki z wikliną, po czym
wsadzał je na wagę.

Po wypakowaniu wikliny i odprowadzeniu mułów do szopy, Felder udał się w kierunku


swojego domu. Minął stojący w centrum wioski kamienny krąg – miejsce obrzędów, spotkań
i narad, gdzie mężczyźni zbierali się aby się modlić i wspólnie podejmować decyzje. Tego
typu miejsca znajdowały się w każdej z osad – mogło w nich zabraknąć wszystkiego, ale nie
druidzkiego kręgu. Tutjeszy druid, Gorfryddyd, mieszkał w swojej jaskini w lesie. Jak
przystało na druida miał długą, śnieżnobiałą brodę, takie same włosy i tyle zmarszczek, że
wyglądał jak suszona śliwka. Nikt nie wiedział ile Gorfryddyd tak naprawdę ma lat, ale na
oko musiał mieć do najmniej trzysta. Ludzie wierzyli, że druidzi są nieśmiertelni, a kiedy
znikają spośród nich jedynie udają się do świętych lasów, do których zwykli śmiertelnicy nie
mają wstępu, i już stamtąd nie wracają, wybierając życie z duchami zamiast z ludźmi. Cóż,
najwidoczniej Gorfryddyd wyjątkowo preferował ludzi niż duchy, choć bez wątpienia ludzie
tych jego uczuć nie odwzajemniali, bo stary druid był tak okropny, że mało kto był w stanie z
nim wytrzymać. Nie dość, że jego pokraczna, pomarszczona twarz pełna liszajów kazała
ludziom ronić łzy lub przynajmniej spuszczać wzrok, zawsze kiedy już musieli pójść do
jaskini Gorfryddyda by wyleczył jakieś ich schorzenie lub złożył w ich imieniu ofiarę
duchom, spotykali się z bardzo niegościnnym przyjęciem z jego strony. Stary druid wiecznie
zrzędził i obrażał ludzi, ale ostatecznie zawsze im pomagał, a ci nie mieli często innego
wyboru jak tylko zwrócenie się do Gorfryddyda. Godzili się więc na znoszenie wszystkich
tych nieprzyjemności, byleby tylko on ulżył im w cierpieniach ciała bądź duszy.

Dom Fintana, ojca Feldera i Siannocha, znajdował się na drugim końcu wioski. Teoretycznie
tutejsze plemiona były rządzone przez wiece i nie miały przywódców, jednak w praktyce siła,
bogactwo i doświadczenie w posługiwaniu się bronią i organizowaniem grup ludzi czyniły z
Fintana kogoś w rodzaju wodza tej wioski. Jego chata wyraźnie wyróżniała się spośród
innych. Miał własne podwórko otoczone osobnym płotem, na którym znajdował się niewielki
ogród, w którym rosły zioła, a obok niego zejście do piwnicy, w której Felder niegdyś
walczył ze „smokiem”. Sam dom, choć zbudowany, podobnie jak wszystkie inne tutejsze
chaty, z drewna, był jako jedyny pomalowany. Ściany miał białe, na belkach i futrynach
dodatkowo ozdobione wyżłobionymi w nich wzorami. Felder pchnął masywne drzwi i
przekroczył próg domu. Powitał go ostry zapach dymu dochodzący z paleniska, nad którym
stał wielki gar gotującą się tam kaszą. Dom miał kilka izb, bo już dawało wrażenie bogactwa.
W izbie wejściowej, oprócz paleniska, stał wielki stół z wyłożoną na nim skórą, przy którym
rodzina jadała posiłki. Z tyłu dom miał dwa duże okna, które nie tylko umożliwiały
wpuszczenie doń naturalnego światła, ale również dawały Fintanowi możliwość obserwacji
lasu, nawet kiedy przebywał w domu. Na stole leżały już drewniane talerze i kubki,
przygotowane już do obiadu. Ściany zdobiły przeróżne myśliwskie trofea zdobyte przez ojca
na polowaniach. Za stołem zwisała z sufitu drabina prowadząca do sypialni.

- Dzień dobry Erume – powitał Felder stojącą nad paleniskiem i mieszającą w garze macochę.
Tutejsze zwyczaje dawały mężczyźnie możliwość wzięcia tylu żon, ile tylko będzie w stanie
utrzymać, jako że kobiety nie pracowały tu zawodowo, jedynie wspomagały mężów, ojców i
braci w ich zajęciach, a także wychowywały dzieci i robiły za domową służbę. Ta z żon, która
jako pierwsza urodziła swojemu mężowi syna, zyskiwała tytuł Ortenome, czyli Opiekunki
Domu, stając się tym samym najważniejszą kobietą w rodzinie. Dom stawał się wtedy jej
królestwem, zarządzała nim według swojego uznania i możliwości jej męża, który miał
obowiązek zapewnić swojej żonie wszystko to, czego ona potrzebuje. Fintan miał trzy żony,
Erume była jedną z nich. Pozostałe to Ortenome Fiona, matka Siannocha, oraz Siobhan,
matka Feldera.

- Dzień dobry, paniczu. Odśwież się, proszę, obiad niedługo będzie gotowy – odpowiedziała
mu Erume, nie patrząc w jego kierunku. Felder podszedł do stojącej pod oknem beczki z
wodą, zdjął koszulę i spryskał się zimną, orzeźwiającą wodą po całym poranku spędzonym na
zbieraniu wikliny. Niedługo później pojawiła się reszta rodziny.

- Uzbieraliśmy w sumie dwadzieścia siedem worków – powiedział Siannoch, kiedy przełknął


wielki kawał świątecznej sarny, którą ojciec dziś rano upolował.

- Szkoda tylko, że cudzymi rękami… - dodał w myślach Felder.

- Znakomicie – odpowiedział ojciec nieco znudzonym głosem, nie zaszczycając syna swoim
spojrzeniem. – A ty, Felderze?

- Trzydzieści jeden – odpowiedział bez zastanowienia, zamieniając kolejnością cyfry.


Siannoch również wyraźnie oszukał ojca, a przecież Felder nie był wcale od niego gorszy,
przeciwnie – nazbierał prawie trzy razy tyle co brat! Ojciec jednak i tym nie wydawał się w
żaden sposób przejęty.

- Dobrze, w takim razie Siannoch pójdzie ze mną przygotowywać święta, a Felder popilnuje
razem z Brigid zwierząt, które będą przeznaczone dla Dagdy.

Felder ucieszył się w duchu z takiego przydziału zadań. Mógł sobie spokojnie usiąść w szopie
i odpocząć, do tego towarzystwo Brigid… nie mógł prosić o więcej. Brigid była jedyną córką
drwala Torina, uroczą dziewczyną o miłej aparycji i uosobieniu. Felder bardzo ją lubił,
choćby z tego powodu, że była chyba jedyną dziewczyną w wiosce nie szczerzącą się jak
głupia do Siannocha. Torina również lubił, choć ten często wprawiał go w zakłopotanie swoją
siłą, zarówno fizyczną jak i mentalną. Torin zaś z jakiegoś powodu wyraźnie kibicował
Felderowi, liczył też chyba na to że kiedyś zechce poślubić Brigid, a właściwie to że zechce ją
poślubić jak najszybciej… Felder nie do końca rozumiał dlaczego, w końcu to Siannoch jest
starszy i to on ma większe prawa do ojcowizny, zapewne to właśnie Siannoch odziedziczy
dom i większość majątku, Felderowi co najwyżej zostanie zadatek, który pozwoli mu na
założenie nowej wioski gdzieś w pobliżu – tak na ogół się postępowało z młodszymi synami
w sytuacji, gdzie majątek do podziału był duży, ale nie aż tak duży, żeby zapewnić
samodzielne funkcjonowanie dwóch osobnych rodzin. Bardziej logicznym było więc pchanie
swojej córki w ramiona Siannocha, jednak tego Torin wyraźnie nie znosił. Cóż, najwidoczniej
liczył na to, że starszy brat Feldera umrze przed ojcem, a wtedy byłaby szansa na to, że jego
wnuk stałby się dziedzicem największego majątku w okolicy… A ponieważ w tej sytuacji
zarówno Torin, jak i Fintan wydali zgodę na spotykanie się ze sobą swoich dzieci, nie było
mowy o skandalu jaki normalnie wywołałyby schadzki niespokrewnionych i
niespowinowaconych mężczyzny i kobiety.

Felder zjadł pośpiesznie spory kawał sarniny, kilka placków zbożowych i popił dobrym
czerwonym winem, po czym wstał z zamiarem wypełnienia polecenia ojca i udania się do
obory. Siannoch podjął jeszcze kilka prób zdobycia aprobaty ojca, co oznaczało że musiał coś
knuć, ale te najwidoczniej niezbyt mu się udawały. Felder nie miał ochoty tego wysłuchiwać,
bojąc się że słysząc którąś z tych przechwałek i prób podlizania się w końcu nie wytrzyma i
parsknie śmiechem lub powie coś, czego później może pożałować.

Kiedy już wyszedł z domu, zaraz za nim wyszła Siobhan, jego matka. Położyła mu rękę na
ramieniu wypowiadając jego imię, czym dała mu znak że chciałaby z nim porozmawiać.
Mogła to zrobić dopiero tutaj, bo kobietom nie wolno było odzywać się przy stole, jeśli
siedzieli w nim mężczyźni. Felder spojrzał na jej pulchną twarz okoloną chustą, za którą
ściskały się wzajemnie próbując znaleźć sobie miejsce gęste, kędzierzawe włosy, podobne do
tych, które miał sam Felder.

- Co on znowu nawyprawiał? – zapytała matka, wskazując podbródkiem drzwi do domu,


dając tym samym znać że pyta o Siannocha.

- Nie mam pojęcia – odpowiedział szczerze Felder. – Przyszedł do mnie jak już pakowałem
wiklinę próbując wyżebrać ode mnie kilka worków.

Akurat do swojej matki Felder miał stuprocentowe zaufanie. Nie miała ona żadnych realnych
możliwości, żeby wpłynąć na Siannocha albo ojca, obaj niezbyt liczyli się z jej zdaniem, zaś
Fiona do pozostałych dwóch żon Fintana odnosiła się z pogardą.

- Powtarzałam twojemu ojcu już tyle razy, że powinien jakoś go okiełznać – powiedziała
Siobhan chyba bardziej do siebie, niż do Feldera, odwracając szybko twarz ku ziemi i
zwracając ją na bok. – Ale on ciągle obstaje przy swoim, „prawdziwy mężczyzna musi być
silniejszy od byka i sprytniejszy od lisa, więc jeśli jest skuteczny, postępuje właściwie…”.

Felder nie wiedział jak ma na to odpowiedzieć. Siannoch go irytował swoją postawą i


zachowaniem, ale jednocześnie nie mógł nie zgodzić się z ojcem w tych słowach. Sam
zazdrościł Siannochowi jego zdolności, siły, czaru – tego wszystkiego, czego jemu
brakowało. Kiedyś jeszcze próbował mu dorównać, ale już od jakiegoś czasu był całkowicie
pogodzony ze swoim losem. Nie zależało mu zresztą na niczym więcej, niż na zwykłym,
spokojnym życiu. Najchętniej założyłby farmę, na której siałby zboże i rzepę i hodował
bydło, z czego czerpałby zyski wcale nie mniejsze niż ojciec, za to nie byłby narażony na
niebezpieczeństwa większe niż króliki wyjadające plony, wichury i susze.

Matka wróciła do domu, mrucząc jeszcze coś pod nosem, czemu Felder już się nie
przysłuchiwał, zaś on sam udał się w kierunku stodoły. Brigid już tam była, siedziała w białej
sukni na ziemi i strugała coś w kawałku drewna. Chłopak podszedł do niej po cichu, tak by
się zbyt szybko nie zorientowała w jego obecności, po czym schylił głowę tak by pojawić się
przed jej oczami do góry nogami.

- Hej! – wykrzyknął, kiedy szybko opuścił swoją głowę. Zgodnie z jego oczekiwaniami,
Brigid krzyknęła piskliwie, upadła na ziemię i upuściła figurkę!

- Felder! – odezwała się w końcu. Uszczypnęła go lekko w brzuch, po czym i on opadł na


ziemię i oboje się roześmiali. – Przestraszyłeś mnie!

Obora nie była duża. Wykonana z solidnego drewna zapewniającego bezpieczeństwo dla
zwierząt i stabilność konstrukcji. Dach był nachylony, by zapewnić efektywne odprowadzanie
deszczu i śniegu, by ten nie zalegał na nim i nie spowodował zawalenia się całej konstrukcji.
Wewnątrz było dość pusto i niechlujnie, wszędzie walała się porozrzucana słoma i zwierzęce
odchody, których zapach unosił się w powietrzu i mieszał wraz z wonią drewna, tworząc
kombinację aromatów niespotykaną nigdzie indziej. Były tu też trzy żłoby, poidło i narzędzia
do sprzątania obory i czyszczenia bydła. Zgodnie ze zwyczajem, trzymano tu w tej chwili
jedynie koguta, owcę oraz woła, które były przeznaczone na ofiarę dla Dagdy. Felder i Brigid
mieli ich pilnować, choć nie bardzo było przed czym, bo uwiązane zwierzęta nie mogły uciec,
a nikt nie odważyłby się ukraść zwierzyny poświęconej bogom – to oznaczało ściągnięcie na
siebie potężnej klątwy.

- Co tam strugasz? – spytał Felder, chwytając z ziemi jej figurkę i oglądając ją.
- Jelenia – odpowiedziała Brigid, zwracając twarz w jego kierunku. Miała ciemne, sięgające
jej do połowy ramion włosy zaczesane na prawą stronę, na ogół splatała je w warkocz, choć
dziś luźno oplatały jej uśmiechniętą, zarumienioną twarz, czyniąc ją dość uroczą. Miała szare
oczy i duży, orli, zaczerwieniony nos, a jej uśmiech odsłaniał nadnaturalnie duże przednie
zęby. Nie była pięknością, była dość chuda i drobna, co nie czyniło z niej dobrej kandydatki
na matkę, Felder jednak nie przejmował się tym zbytnio. Nie wiedział, czy na pewno
faktycznie chce ją poślubić, choć zapewne i nie on o tym zdecyduje, ale Fintan i Torin, za to
darzył dziewczynę dużą sympatią, większą niż którąkolwiek inną w całej wiosce. A co Brigid
myślała o nim? Czasem, w gorszych chwilach, mocno się nad tym zastanawiał czy
przypadkiem nie wypełnia ona jedynie polecenia swojego ojca próbując wzbudzić jego
zainteresowanie, jednak zawsze potem przychodziło otrzeźwienie mówiące mu, że aby robić
coś takiego Brigid musiałaby być wyjątkowo zdolną manipulatorką, kimś na miarę
Siannocha, a przecież była jego zupełnym przeciwieństwem – uprzejma, skromna, ale
jednocześnie świadoma swojej wartości i nie chwytająca się podstępu aby osiągnąć swój cel.
Może właśnie to pchało do podobnych rzeczy Siannocha? Niskie poczucie własnej wartości?
Chłopak miał wiele, ale pozostawał pod stałą presją ojca, który wymagał od niego ciągle
bycia jeszcze lepszym we wszystkim. Nawet dziś przy obiedzie tak bardzo chciał mu
zaimponować, ale czegokolwiek nie spróbował, nie był w stanie tego osiągnąć.

- Mam już dzika, łosia, niedźwiedzia, bizona, brakuje mi jeszcze jelenia – dokończyła swoim
cichym, melodyjnym głosem, biorąc od niego niewykończoną figurkę i obracając ją w
palcach. – A ty, całe przedpołudnie zbierałeś dzisiaj wiklinę?

- Tiaaa… - Felder spojrzał na swoje ręce, pełne odcisków i zaczerwienień od wyrywania


wierzbowych pędów nad strumieniem.

- A mogłeś się dziś chociaż uśmiechnąć? – to było właśnie to, co czyniło Brigid kimś
szczególnym w jego oczach. Nikt nie potrafił wzbudzić w Felderze tak wyraźnego
przekonania, że jest dla kogoś kimś ważnym, jak właśnie ona. Co by się nie działo, Brigid
zawsze zainteresuje się tym czy on, Felder, jest szczęśliwy. Ponieważ zaś to jej
zainteresowanie odwzajemniał, odpowiedział zgodnie z prawdą:

- Oczywiście! Widok twojego uśmiechu! – i faktycznie wykrzywił usta na kształt banana, ale
tym razem reszta jego twarzy skoordynowała z nimi swoje ruchy, inaczej niż w przypadku
tego krzywego, udawanego uśmiechu, który rzucił dziś rano Siannochowi.
- Jesteś niemożliwy! – zachichotała i pacnęła Feldera w ramię swoją figurką. – Zrobię się
przez ciebie jeszcze bardziej czerwona!

- To świetnie! – wykrzyknął uradowany Felder. – Lubię czerwony kolor!

Oboje spędzili trochę czasu rozmawiając ze sobą beztrosko, kiedy z zewnątrz dochodziły ich
odgłosy przygotowań do świąt. Grali razem w słowne zabawy, Brigid dokończyła swojego
jelenia, a Felder opowiedział jej o dzisiejszym dniu, o zbieraniu wikliny i spotkaniu z bratem
nad strumieniem.

- Czyli rozumiem, że nie chcesz tam już dzisiaj wracać? – spytała dziewczyna.

- Dokąd? Nad strumień?

- Myślałam, że moglibyśmy tam razem posiedzieć. Na pewno byłoby tam przyjemniej, niż w
tym smrodzie…

- Hmm… - Felder zaczął się nad tym zastanawiać. – No nie wiem, przecież mieliśmy tu
siedzieć i pilnować zwierząt, raczej nie zdążymy wrócić zanim się ściemni.

- Oj daj spokój! – napominała go Brigid. – Przecież dobrze wiesz, że te zwierzęta będą tu cały
czas i nic im się nie stanie!

- Tak, ale jak zobaczą że nas tu nie było, choć powinniśmy…

- Wrócimy przed zmrokiem! No chodź, nie bój się! – Brigid, nie czekając na jego odpowiedź,
złapała go za rękę i przez dziurę w dachu wyprowadziła go na zewnątrz.

- Teraz to ty jesteś niemożliwa! – zripostował jej Felder, powtarzając jej własną uwagę, kiedy
już znaleźli się poza oborą, biegnąc przez łąkę w kierunku strumienia. Słońce zaczynało już
zachodzić, robiło się też chłodno, a posąg Wiklinowego Pana stał już gotowy i czekał, aż
Fintan i Gorfryddyd rozpoczną święta.

- Wiem! – odpowiedziała mu ze śmiechem dziewczyna. – I właśnie dlatego mnie lubisz!

Temu nie dało się zaprzeczyć. Felder, choć logika i rozsądek podpowiadały mu coś zupełnie
innego, z jakiegoś powodu nie mógł oprzeć się jej czarowi. Pobiegł przez łąkę w ślad za nią,
tuż nad brzeg strumienia, z którego kilka godzin temu wrócił. Usiedli nad jego brzegiem, na
wielkiej skale, wsłuchując się w spokojne, harmonijne szumienie wody podróżującej w
dalekie krainy niczym najbogatszy kupiec ze swoim towarem. Woda była zimna i czysta.
Zamoczyli w niej nogi, a Felder zaproponował zakład o to kto rzuci dalej kamieniem. Spędzili
w ten sposób bardzo miłe chwile razem, aż w końcu zaczęło się ściemniać.

- Może już wracajmy, co? – zaproponował Felder, kiedy głowa dziewczyny spoczęła na jego
ramieniu. Odgłosy świętowania dochodziły już z wioski do jego uszu.

- Jeśli chcesz… - odpowiedziała siląc się na obojętność.

- Chodźmy – zadecydował Felder, który zaczynał się już powoli trząść, tak że sam nie
wiedział czy to z zimna, czy ze strachu przed reakcją ojca kiedy ten zobaczy, że opuścili swój
posterunek. Ruszyli więc w drogę powrotną. Jednak kiedy wyłonili się z okalającego strumień
boru i ich osada znalazła się w zasięgu ich wzroku, spostrzegli coś co sprawiło że im obojgu
żołądki podskoczyły do gardeł, a serca jakby na chwilę przystanęły, podobnie jak włosy
stające im dęba. Okrzyki, które Felder usłyszał, nie miały nic wspólnego ze świętowaniem
Beltane. W płomieniach zaś stał nie tylko Wiklinowy Pan, ale cała osada…

Rozdział 2.

Lecący niespokojnie pomiędzy gęstymi koronami leśnych drzew kruk przyćmił nieco blask
zachodzącego wiosennego słońca. Przysiadł na jednej z gałęzi, w którą natura powsadzała już
zielone pąki niczym sukiennik szyjący szatę na miarę wsadza szpilki w strój klienta, mierząc
go ze wszystkich stron. Kruk ogarnął parą małych, czarnych oczu okoliczną scenerię i szukał
źródła swojego niepokoju. Wyłoniło się ono po chwili z leśnych gęstwin, zapowiadając swoje
przybycie dudnieniem dzieciątek stóp i szczękiem metalu. Chwilę później pojawił się blady,
pomarańczowy blask wyłaniający się z ciemności, by po chwili zamienić się w światło
pochodni trzymanych przez dużą grupę uzbrojonych mężczyzn. Nie było go aż tyle, żeby
kruk mógł dokładnie dostrzec ich twarze, ale te ich części oświetlane przez pochodnie
wyraźnie wskazywały na to, że ci ludzie nie są przyjaźnie nastawieni – wszyscy brudni,
brodaci i o wściekłych, żądnych mordu twarzach. Przy pasach nosili masywne miecze, a na
plecach tarcze, młoty, topory i włócznie. Na ich czele jechało na koniach trzech mężczyzn, z
czego dwóch dosiadało zwykłe, pociągowe konie, jakie często można było spotkać w tych
okolicach, natomiast jeden, ten jadący po środku, siedział na pięknym, masywnym bojowym
rumaku. Miał długie, zaplecione w dwa warkocze siwe włosy i brodę nie aż tak krzaczastą,
jak pozostali. Na głowie nie nosił hełmu, lecz jakiś dziwny kapelusz, który sprawiał, że
wyglądał bardzo tajemniczo. Oczy miał jakieś dziwnie puste, wytrzeszczone, bez wyrazu. Nie
był, jak inni, uzbrojony po zęby w ciężki topór wojenny, ogromny miecz i wielką tarczę, nie
miał na sobie też ciężkiej zbroi. W ręku trzymał długi, drewniany kij, z którego wyrastały
pojedyncze zielone listki, na jego końcu zaś umieszczony był purpurowy klejnot połyskujący
wesoło w świetle ognia z pochodni trzymanych przez jego przybocznych. Miał na sobie
skórzany strój oraz podstarzałą, poszarpaną czerwoną pelerynę z wyhaftowanym złotym
smokiem. Przy pasie nosił miecz, choć nie aż tak wielki, jak inni jego towarzysze.

Tajemniczy mężczyzna przemówił do swoich ludzi głębokim, przejmującym i budzącym


respekt głosem. Kruk, rzecz jasna, nie mógł wiedzieć co powiedział, nie potrafił zatem
rozpoznać czy istnieje dla niego jakieś zagrożenie. Jego małe, ptasie serce zaczęło
przeraźliwie bić zupełnie nieprzejęte swoją niewielką przepustowością. Postanowił uciekać
zanim światło pochodni rozświetli gałąź na której siedział – co mogłoby się stać, gdyby ci
niebezpieczni ludzie dostrzegli jego kryjówkę? Rozwinął skrzydła, zamachał nimi kilka razy i
zeskoczył z gałęzi, szybko nabierając pod nie powietrza, które uniosło go ponad konarami
drzew. Tu był już bezpieczny, ich barbarzyńskie oczy nie mogły go tutaj dosięgnąć. Przeleciał
nad strumieniem, obserwując dwoje młodych ludzi moczących nogi w jego lodowatej wodzie,
rzucających do niej kamyki i śmiejących się do siebie. Tak, ci z pewnością nie będą stanowić
dla niego żadnego zagrożenia. Jedyne, na co musi tu uważać, to żeby nie oberwać od nich
kamieniem. Przysiadł więc na gałęzi, podkurczył nogi i zaczął obserwować ten dużo
przyjemniejszy dla jego oczu i jego serca widok. Zwłaszcza teraz, kiedy zaczynał się okres
godowy, taki widok go nieco rozczulił. Obserwował tych dwoje młodych ludzi marząc o tym,
by i on teraz mógł zdobyć samicę, zbudować razem z nią gniazdo, mieć małe pisklęta, dla
których będzie znosił myszy, wróble i jagody, żeby miały co jeść, już widział w wyobraźni te
chwile, kiedy będzie uczył swoje córki i swoich synów wznosić się w powietrze i polować,
tak aby w końcu mogły stać się lepszymi krukami, niż on kiedykolwiek marzył żeby być…
Przyglądał się im tak dopóki nie odeszli. Wtedy odleciał w głąb lasu, mając nadzieję że nie
natknie się już więcej na tych przeraźliwych mężczyzn…

- Według tego co przekazali nam zwiadowcy, to musi być gdzieś tutaj. Widzicie coś? –
zapytał Cedrik swoich przybocznych. Byli dla niego zastępczą parą oczu, od kiedy jego
własne już nie działały.

- Są tu, panie – odpowiedział jeden z nich.


- Nieprzygotowani do walki, nieuzbrojeni, jak szczury w potrzasku – dodał ze śmiechem
drugi. Cedrik dobył swój miecz, uniósł go do góry i zagrzmiał:

- Przyjaciele! Przeszliście dzielnie całą tę drogę, zmęczeni, cały dzień o leśnych jagodach.
Ale bogowie są z nami! Spójrzcie przeto – Wodan postawił przed nami celtycką wioskę. Nikt
nie będzie jej bronił. Nikt nie stawi nam oporu. To będzie dziecinnie proste, niczym
zgniecenie irytującego karalucha zagnieżdżonego w naszych łóżkach! Idźcie po swoje,
przyjaciele – do ataku!

Odpowiedział mu wrzask kilkudziesięciu gardeł należących do jego wojowników. Przebiegali


oni obok niego, rzucając się na ową celtycką wioskę. Niech zdobędą trochę łupów, choćby i
takich mizernych – należy im się. W końcu to bogowie uczynili ich silnymi, a Brytów
słabymi. Ta wyspa będzie teraz domem Anglów i Sasów. Sprowadzimy tu naszych ludzi,
którzy ją zasiedlą i zagospodarują. Nie potrzebujemy ich, ci słabeusze nie są godni nawet
tego, żeby być naszymi niewolnikami. Jakiż byłby z nich pożytek? Lepiej niech zginą, bo
nawet pod panowaniem Hel będzie im lepiej, niż tu – na ziemi, którą Wodan przeznaczył im,
Sasom. Cedrik nie mógł nic zobaczyć, ale dźwięki palenia chat, krzyków przerażonych
wieśniaków, wznoszonych tu i ówdzie okrzyków uradowanych saskich wojowników, których
ostrza rozpruwają brzuchy, z których wnętrzności wypływają niczym węgorze… pamiętał to
wszystko ze swoich młodzieńczych lat, kiedy razem ze swoimi braćmi walczył z Hunami i z
Rzymianami, mógł więc przywołać te sceny w swojej wyobraźni i spróbować jeszcze raz
rozpalić w sobie tamto podniecenie...

You might also like