Professional Documents
Culture Documents
Huntington Parker S. - Podłe Kłamstwa
Huntington Parker S. - Podłe Kłamstwa
Karta redakcyjna
Dedykacja
Przeznaczenie
Od autorki
Przedmowa
Playlista
Ostrzeżenie
CZĘŚĆ PIERWSZA. TACENDA
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
CZĘŚĆ DRUGA. UCIECZKA
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
CZĘŚĆ TRZECIA. MOJRA
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
Rozdział trzydziesty pierwszy
Rozdział trzydziesty drugi
Rozdział trzydziesty trzeci
Rozdział trzydziesty czwarty
Rozdział trzydziesty piąty
Rozdział trzydziesty szósty
Rozdział trzydziesty siódmy
Rozdział trzydziesty ósmy
Rozdział trzydziesty dziewiąty
Rozdział czterdziesty
Rozdział czterdziesty pierwszy
Rozdział czterdziesty drugi
Rozdział czterdziesty trzeci
Rozdział czterdziesty czwarty
Rozdział czterdziesty piąty
Rozdział czterdziesty szósty
Rozdział czterdziesty siódmy
Rozdział czterdziesty ósmy
Rozdział czterdziesty dziewiąty
CZĘŚĆ CZWARTA. FINIFUGAL
Rozdział pięćdziesiąty
Rozdział pięćdziesiąty pierwszy
Rozdział pięćdziesiąty drugi
Rozdział pięćdziesiąty trzeci
Rozdział pięćdziesiąty czwarty
Rozdział pięćdziesiąty piąty
Epilog
Podziękowania
Tytuł oryginału: Devious Lies
Copyright © 2019. DEVIOUS LIES by Parker S. Huntington
Copyright © by Wydawnictwo Luna, imprint Wydawnictwa Marginesy 2024
Copyright for the Polish Translation © by Sylwia Chojnacka 2024
Warszawa 2024
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67996-53-2
Wydawnictwo Luna
Imprint Wydawnictwa Marginesy Sp. z o.o.
ul. Mierosławskiego 11a
01-527 Warszawa
www.wydawnictwoluna.pl
Konwersja: eLitera s.c.
Dla Chlo, Bau, Rose i L.
Moje ukochane.
Dla moich pokonujących smoki wojowniczek: Avy Harrison, Heidi Jones, Heather
Pollock, Leigh Shen, Harloe Rae, Brittany Webber, Desireé Ketchum i Gemmy Wo‐
oley.
Dziękuję za to, że okazałyście przerażenie, kiedy zdradziłam Wam mój deadline, a po‐
tem wzięłyście się w garść i pomogłyście mi osiągnąć cel. Bez Was nie byłoby tej
książki.
Przeznaczenie
(rzeczownik) rozwój wydarzeń będący poza czyjąś kontrolą, niekiedy powiązy‐
wany z udziałem nadnaturalnych mocy
Cześć!
Ta książka zaczęła się jako kontynuacja opowiadania Spring Fling... a potem
wszystko przekreśliłam i zaczęłam od początku. To była chyba jedna z moich najbar‐
dziej szalonych decyzji tamtego roku.
Deadline czaił się tuż za rogiem. Nie miałam pojęcia, jak zacząć tę książkę, a tym
bardziej jak ją skończyć... a potem to się po prostu stało. Coś zaskoczyło. Słowa same
się ze mnie wylewały. Nie jak strumień, raczej wodospad. Nie zatrzymałabym ich, na‐
wet gdybym próbowała.
Sto czterdzieści pięć tysięcy słów. Napisałam je szybciej niż cokolwiek innego
w moim życiu. Wysyłałam rozdziały moim beta readerkom, redaktorkom i korektor‐
kom w takim tempie, że nie nadążały czytać. LOL.
Właśnie w ten sposób Nash i Emery do mnie przemówili.
Na ogół zaczynam pisać powieść, dobrze wiedząc, jaką wiadomość chcę przekazać
czytelnikom. W tym przypadku zamysł był z początku niejasny, a potem przerodził się
w coś zupełnie innego.
Przeznaczenie.
Słyszałam to słowo tak wiele razy, znam jego definicję, potrafię rozpoznać, gdy je
widzę. A mimo to co ja w ogóle o nim wiem?
Trudno jest pisać o dwójce ludzi, których życie splata się na tak wiele sposobów,
bo zależało mi na tym, by ich historia brzmiała autentycznie. Dlatego zaczęłam szukać
różnych znaczeń słowa przeznaczenie – i znajdowałam jego interpretację w postaci
drobnych przejawów, nie tego pierwotnego, nadrzędnego znaczenia, o którym ludzie
najczęściej myślą.
Za każdym razem, gdy zadawałam sobie pytanie „Czy to przeznaczenie?”, myśla‐
łam również, że musi w tym tkwić jakaś lekcja. Kiedy jednak napisałam słowo „Ko‐
niec”, dotarło do mnie, że to bez znaczenia.
Cytując Lemony’ego Snicketa, fikcyjnego autora i narratora Serii Niefortunnych
Zdarzeń: „Los jest jak dziwna, mało uczęszczana restauracja, gdzie pracują dziwni kel‐
nerzy, przynoszą nam dania, o które nie prosiliśmy i które nie zawsze nam smakują”.
Życie zasypuje cię wieloma rzeczami, ale ty i tak masz kontrolę nad decyzjami,
które podejmujesz.
Nash i Emery nauczyli mnie, że ty wybierasz, co cię uszczęśliwia. I mam nadzieję,
że tobie również to pokażą.
Ludzie zawsze będą cię osądzać. Nie masz na to wpływu. Skup się na rzeczach,
które jesteś w stanie kontrolować.
Koniec końców najważniejsi ludzie to ci, którym na tobie zależy, i ty sam. Przezna‐
czenie nie wpływa na to, jak ich traktujesz i czy stawiasz ich na pierwszym miejscu. To
zależy od ciebie.
Mam nadzieję, że książka ci się spodoba. Ta para ma w moim sercu specjalne miej‐
sce, bo są moimi pierwszymi, niezwiązanymi z mafią bohaterami.
Tac enda
/ta-‘chen-da/
1. Słowa, które nie powinny zostać wypowiedziane publicznie
2. Sprawy, obok których należy przejść w milczeniu
Tacenda pochodzi od łacińskiego słowa taceo i oznacza „milczę”. Taceo to również
czasownik oznaczający „Zachowuję spokój” lub „Jestem w spoczynku”.
Taceo przypomina nam, że milczenie nie jest oznaką słabości. To oznaka spo‐
czynku, pewności i zadowolenia.
Cisza jest najlepszą odpowiedzią dla ludzi, którzy nie zasługują na twoje słowa.
Rozdział pierwszy
Nash
M iałem w nawyku dotykać rzeczy, które nie należały do mnie. Bogate za‐
mężne kobiety z Eastridge w Karolinie Północnej, typowe żony ze Stepford,
wprost błagały, żeby zabawić się z bad boyem pochodzącym ze złej części miasta. Gdy‐
bym dostawał dolara za każdym razem, kiedy dwudziestokilkuletnia trophy wife rzu‐
cała się na mnie, kiedy jej sześćdzięsięciokilkuletni mąż wyjeżdżał „w interesach”, nie
znalazłbym się w tej sytuacji.
Czasami, gdy poczułem irytację na myśl o ludziach kupujących te wszystkie eks‐
kluzywne, designerskie bzdety, podczas gdy ja musiałem pracować dziesięć godzin
dziennie, aby opłacić studenckie pożyczki, a moja mama chodziła w znoszonych new
balance’ach – chociaż zawsze udawało jej się odłożyć kilka dolarów na tacę w ko‐
ściele – postanawiałem rozpieścić kilka bogatych żonek. (Najwłaściwszym określe‐
niem tego zjawiska był seks z nienawiści; nigdy nie twierdziłem, że jestem porządnym
facetem).
Ich pasierbice, najczęściej w podobnym wieku, przychodziły do mnie mokre
i chętne, szukając faceta, którym mogłyby się przechwalać koleżankom.
Je również zadowalałem, chociaż robiłem to z o wiele mniejszą przyjemnością. Te
dziewczyny szukały rozrywki, podczas gdy ich macochom zależało na ucieczce. Te
pierwsze były nieokiełznane, drugie natomiast – bardzo zachowawcze.
Mimo że nienawidziłem tego miasta i jego mieszkańców, którzy mieli się za współ‐
czesnych Midasów, nigdy nie przekroczyłem granicy i nie próbowałem zatrzymać
tego, czego tknąłem.
Aż do dzisiaj, gdy ukradłem coś Gideonowi Winthropowi, szefowi moich rodziców.
Gideon Winthrop – miliarder, biznesmen, człowiek, który niemal rządził
w Eastridge, i największy parszywiec.
Zakradłszy się do rezydencji Gideona, ukryłem się za srebrnym posągiem Dioni‐
zosa, który ujeżdżał tygrysa wyrzeźbionego z elektrum i złota. Artysta wykuł w no‐
gach zwierzęcia grupę wyznawców, którzy przywodzili na myśl kult bogactwa
w Eastridge.
Z rękami ukrytymi w kieszeniach zniszczonych dżinsów przysłuchiwałem się roz‐
mowie Gideona Winthropa z jego partnerem biznesowym Balthazarem Van Dorenem.
Mimo że przesiadywali w gabinecie, paląc luksusowe cygara, głos Gideona roznosił
się echem po foyer posiadłości, gdzie opierałem się o tygrysi zad. A ukrywałem się
dlatego, że sekrety uchodziły w Eastridge za najcenniejszą walutę.
Nie planowałem szpiegostwa w trakcie mojej cotygodniowej wizyty u rodziców,
ale żona Gideona lubiła grozić mojej mamie i tacie zwolnieniem. Miło by było chociaż
raz mieć nad nimi przewagę.
– Straciliśmy za dużo pieniędzy. – Gideon wziął łyk drinka. – Winthrop Textiles
upadnie. Może nie dzisiaj ani nie jutro, ale to nieuchronne.
– Gideonie.
Balthazar wszedł mu w słowo.
– Kiedy firma upadnie, wszyscy nasi pracownicy stracą pracę, a wraz z nimi
ucierpi to całe przeklęte miasto. Stracą oszczędności, które w nas zainwestowali.
Wszystko.
W wolnym tłumaczeniu: Zostaną bez pracy, domu i pieniędzy.
– Póki nie ma żadnych dowodów na defraudację... – zaczął Balthazar, ale nie pocze‐
kałem, żeby wysłuchać reszty.
Co za szumowiny.
Mama i tata wpakowali wszystkie oszczędności w akcje Winthrop Textiles. Jeśli
firma upadnie, ich przyszłość zostanie przekreślona.
Opuściłem foyer tak cicho, jak się tu zakradłem, ominąłem kuchnię i wszedłem do
pralni Winthropa, gdzie mama zostawiła stary garnitur, który Gideon podarował mi
na dzisiejszy bal debiutantek.
Włożyłem ubranie, zatrzymałem się przy składziku i wcisnąłem skręta, skonfisko‐
wanego w zeszłym tygodniu dziewczynie mojego brata Reeda mającej obsesję na
punkcie robienia selfie, do zewnętrznej kieszeni walizki Gideona, którą zabierał w de‐
legacje. Mały prezencik dla ochrony lotniska. A ludzie mówią, że nie umiem się dzielić.
Gideon w końcu wyszedł, aby dotrzeć na bal swojej córki, a ja bez wahania zakra‐
dłem się do jego gabinetu, aby go przetrząsnąć. Osiem lat temu, kiedy moja rodzina
wprowadziła się do domu znajdującego się na terenie posiadłości Winthropów, obra‐
łem sobie za punkt honoru, aby wejść w posiadanie każdego klucza, każdego kodu
i każdego sekretu trzymanego w tej rezydencji.
Mama zarządzała domem, a tata dbał o tereny wokół. Podrobienie kluczy to była
bułka z masłem. Ale zdobycie hasła do sejfu w gabinecie wymagało stworzenia wiary‐
godnej gry, w której wzięli udział Reed i jego najlepsza przyjaciółka, a zarazem córka
Gideona Emery.
Wpisałem kod do sejfu i przejrzałem jego zawartość. Paszporty, akty urodzenia
i karty dostępu do klubów. Nuda. W biurku nie znajdowało się nic ciekawego poza do‐
kumentacją pracowniczą. Wyszarpnąłem górną szufladę z szyn i pomacałem pozosta‐
wiony przez nią otwór.
Gdy już miałem kończyć rewizję, moje palce otarły się o gładką skórę.
Pociągnąłem za taśmy i odkleiłem przedmiot od ściany biurka. Kiedy uniosłem go
do światła, na okładce dziennika nie zobaczyłem żadnego nazwiska, marki ani loga.
Przejrzałem go i natrafiłem na rzędy liter i numerów. Ktoś sporządził drobiazgowe
zapiski.
To była księga rachunkowa.
Miałem na niego haka.
To był dowód.
Zniszczenie.
Gdy kradłem przedmiot, który nie należał do mnie, nie towarzyszyło mi żadne po‐
czucie winy, a to dlatego, że jego właściciel miał moc zniszczenia, a moi rodzice stali
na linii ognia. Wychodząc z posiadłości, z księgą ukrytą w wewnętrznej kieszeni garni‐
turu Gideona, wyglądałem jak prawdziwy mieszkaniec Eastridge.
Kiedy mama zadzwoniła, w milczeniu słuchałem jej kazania.
– Proszę cię, Nash. Tylko nie zrób dzisiaj sceny. Będziesz musiał odwieźć Reeda do
domu, jeśli sprawy wymkną się spod kontroli. Dobrze wiesz, jakie są te dzieciaki
z Eastridge Prep. Chyba nie chcesz, żeby twój brat miał nieprzyjemności.
W wolnym tłumaczeniu: bogate nastolatki się nawalą, narozrabiają, a winę ponie‐
sie za to chłopak w mundurku z drugiej ręki i ze stypendium naukowym. Śpiewka
stara jak świat.
Mogłem wtedy się przyznać, poinformować mamę o przestępstwie Gideona.
Ale tego nie zrobiłem.
Byłem jak Syzyf.
Sprytny.
Podstępny.
Złodziej.
Zamiast oszukać śmierć, okradłem Winthropa. Tylko że moje przewinienie oka‐
zało się o wiele niebezpieczniejsze. I w przeciwieństwie do Syzyfa nie zamierzałem
cierpieć wiecznej kary za swoje czyny.
Księga rachunkowa nie ważyła więcej niż przeciętna książka w miękkiej oprawie,
ale ciążyła w mojej kieszeni, kiedy lawirowałem między stolikami w sali balowej
Eastridge Junior Society, zastanawiając się, co zrobić ze zdobytymi informacjami.
Mógłbym przekazać ją właściwym organom władzy i zniszczyć Winthropów,
ostrzec rodziców, żeby znaleźli nowe posady i sprzedali akcje Winthrop Textiles albo
zachowali tę wiedzę dla siebie.
Na razie jednak postanowiłem trzymać to w tajemnicy, dopóki nie ułożę jakiegoś
planu.
Zobaczyłem morze ubranych w garnitury mężczyzn i odstawionych kobiet – po‐
chodzące z Eastridge w Północnej Karolinie kandydatki, które zostały wychowane,
aby zostać typową throphy wife. Żadna z nich nie wzbudziła mojego zainteresowania.
Mimo to przesunąłem dłonią po odsłoniętych plecach jednej z takich kobiet, aby
oderwać myśli od faktu, że właśnie okradłem najpotężniejszego człowieka w całej Ka‐
rolinie Północnej i jednego z najpotężniejszych w Ameryce.
Katrina rozchyliła wargi na mój dotyk i wypuściła drżący oddech, na którego
dźwięk Virginia Winthrop rzuciła mi lodowate spojrzenie. Siedząca przy stoliku Basil,
pasierbica Katriny, agresywnie wbiła widelec w stek z białymi truflami, skupiwszy
spojrzenie na moich palcach gładzących gołe plecy Katriny.
Stek przypominał mi mojego młodszego brata – był lśniący na zewnątrz, krwisty
i mógł eksplodować przy najmniejszym rozcięciu. Ale to nie Basil, jego dziewczyna,
z którą co chwilę zrywał i się schodził, go poharata.
Gdy tylko Reed się ogarnie i zrozumie, że Emery Winthrop jest w nim zakochana,
na zawsze odda jej swoje serce.
Takie laski jak Basil Berkshire są jak stacje benzynowe. Pomagają ci napełnić
zbiornik i dają siłę, aby jechać dalej, ale nie są twoim celem.
Natomiast dziewczyny w typie Emery Winthrop są twoją metą, marzeniem, na
które pracowałeś, miejscem, do którego dążyłeś z uśmiechem, który widzisz za każ‐
dym razem, gdy zamykasz oczy i zastanawiasz się, dlaczego w ogóle próbujesz z in‐
nymi.
Reed miał dopiero piętnaście lat i mnóstwo czasu, by się tego wszystkiego dowie‐
dzieć.
– Przy stole dla młodzieży jest wolne miejsce – zaoferowała Virginia, trzymając
w dłoni lampkę szampana Krug Brut Vintage.
Kobieta kojarzyła mi się z posągiem Hery, który kazała mojemu tacie postawić po‐
środku labiryntu z drzew na terenie posiadłości Winthropów.
Virginia miała blond włosy, proste jak druty, sięgające ramion. Lśniące kosmyki fa‐
lowały, kiedy kiwnęła głową na stolik, przy którym siedziała jej córka. Córka zaś wy‐
glądała jak skóra zdjęta z matki. Jednak Emery wykazywała przejawy osobliwych za‐
chowań, które przebijały się przez sztywną postawę, niczym promienie słońca przeci‐
skające się do więzienia przez szczelinę w murze.
Jej twarz była ekspresyjna. Oczy duże. Jedną tęczówkę miała szarą i dało się to do‐
strzec tylko z bliska. Kiedyś usłyszałem, jak Virginia żąda od córki, aby ta nosiła szkło
kontaktowe pasujące do drugiej, niebieskiej tęczówki.
Virginia, siedząca naprzeciwko Katriny, spojrzała na kobiety z pogardą i rzuciła
w moją stronę:
– Możesz usiąść przy stole dla dzieci.
Moje palce drgnęły. Kusiło mnie, żeby zrobić Katrinie palcówkę przy „stole dla do‐
rosłych”, żeby ją sprowokować, bo nie miałem wątpliwości co do tego, że Virginia
brała udział w defraudacji swojego męża. Jeśli Gideon Winthrop był głową Winthrop
Textiles, to Virginia Winthrop była szyją, która poruszała głową we wszystkich kierun‐
kach wedle uznania.
Mimo to zapanowałem nad odruchem ręki, bo usłyszałem w głowie echo błagal‐
nych słów mamy.
Tylko nie rób sceny.
Łatwo jej mówić.
Obróciłem się bez słowa i zająłem miejsce pomiędzy Reedem a Able’em Cartwri‐
ghtem, chłopakiem, z którym dzisiaj przyszła tu Emery. Able wydawał się równie śli‐
ski co jego ojciec prawnik. Miał czarne, paciorkowate oczy i blond włosy zaczesane do
tyłu, jakby dopiero co wyszedł z przesłuchania do roli sępa w podrzędnym filmie Lau‐
rence’a Huntingtona.
– Braciszku. Emery. – Kiwnąłem głową Reedowi i Emery, a potem z uniesioną
brwią powiodłem wzrokiem po pozostałych osobach siedzących przy stole. Większość
nastolatek, które ledwie weszły w okres pokwitania, rozpaczliwie próbowała ukryć
się pod pięcioma kilogramami tapety.
Małolaty.
Zaczerwienione policzki Basil gryzły się z niemal białym odcieniem jej blond wło‐
sów. Wypsikała się perfumami do tego stopnia, że mogłaby zaczadzić całą salę. Kiedy
nachyliła się w moją stronę i zachichotała w dłoń, moje receptory węchu niemal ob‐
umarły.
– Och, Nash, ale ty jesteś zabawny.
Odwróciłem się do niej plecami, efektywnie kończąc rozmowę. Przyjrzałem się
Emery, która siedziała jedno krzesło dalej. Marszczyła brwi, a jej dłonie spoczywały
na kolanach. Próbowała rozpakować Snickersa, starając się ukryć zakazany batonik.
Ciekawe, czy wiedziała, co knują jej rodzice.
Pewnie nie.
Mama kiedyś powiedziała mi, że ludzie są stworzeni do czynienia dobra.
„Bycie uczciwym, zadowalanie innych i szerzenie radości leży w ludzkiej naturze”,
mawiała.
Słodka, naiwna Betty Prescott.
Córka pastora, która w trakcie dorastania poświęcała wolny czas na studiowanie
Biblii, a potem wyszła za ministranta. Żyłem w prawdziwym świecie, gdzie bogate
dupki ruchają biednych – w dupę, bez poślizgu – i jeszcze każą sobie za to dziękować.
A ojciec Emery? Dbał o pozory. Brał udział w galach charytatywnych, zgłaszał się
do pomocy w wolontariatach, porażał promiennym uśmiechem. Myślałem, że Gideon
jest inny. Jak bardzo się myliłem.
Natomiast Emery Winthrop... Zastanawiałem się, co zrobić z księgą rachunkową
spoczywającą w mojej kieszeni. Ta dziewczyna wszystko komplikowała.
Nie byłem do niej zbytnio przywiązany. Przez ostatnie osiem lat wymieniliśmy
może parę zdań, ale kochałem Reeda, a Emery kochała mojego brata bardziej niż kto‐
kolwiek.
W dzieciństwie dzieliła się z nim pieniędzmi na lunch i towarzyszyła mu na kore‐
petycjach, na które wcale nie musiała chodzić. Po koszmarnej szkole, z której się prze‐
nieśliśmy, Reed był niemal dwie klasy do tyłu. Emery już nawet jako dziecko rozu‐
miała, że mój brat może skorzystać z pomocy korepetytora tylko wtedy, jeśli ona za‐
cznie udawać, że potrzebuje dodatkowych lekcji, bo jej rodzice bez wahania sypną
kasą.
Gdybym zranił Emery, wyrządziłbym krzywdę również Reedowi. To prosta mate‐
matyka. Może i chowałem w sobie urazę, ale chociaż nienawidziłem Eastridge i ludzi
obecnych na tej sali balowej, nie żywiłem złych emocji w stosunku do dziewczyny,
która była niemal do przesady lojalna, która w wieku piętnastu lat posiadała całe po‐
kłady mądrości, która kochała mojego młodszego brata.
– Emery – zaczęła Basil, gdy zignorowałem jej komentarz. – Słyszałam, że zawali‐
łaś zajęcia Schnauzera. Co za lipa.
Schnauzer. Dlaczego to nazwisko brzmiało tak znajomo?
Reed pochylił się w stronę Basil i wyszeptał tak, że wszyscy go słyszeli:
– To nie było miłe, kochanie. – Miał silny akcent, charakterystyczny dla Karoliny
Północnej, i jakimś cudem jeszcze bardziej pogorszył sytuację.
– Słyszycie ten dźwięk? – Emery przekrzywiła głowę na bok i zmarszczyła brwi,
udając koncentrację.
Able przysunął się do Emery.
– Jaki?
– To irytujące bzyczenie.
– Brzmi jak upierdliwy komar – stwierdziłem. Pochyliłem się nad Cartwrightem,
żeby wyciągnąć minisnickersa z palców Emery i wrzuciłem go do ust.
– Nie, to nie to. – Podziękowała mi z błyskiem w oczach i przelotnie zasalutowała
na znak solidarności, a potem odwróciła się w stronę Basil. I zadała cios ostateczny. –
To tylko Basil.
Dziewczyna drgnęła, jakby ją spoliczkowano, a ja w tym momencie przypomnia‐
łem sobie, kim jest Schnauzer, i postanowiłem uciąć wszelkie brednie, które miały
paść z jej ust.
– Czy Dick Schnauzer to nie ten nauczyciel zaawansowanej chemii? Ten skurwiel,
który wymaga loda w zamian za piątkę? A ci, którzy tego nie robią, cóż... – Uniosłem
brew, przyglądając się Basil. – Hej, a ty przypadkiem nie dostałaś piątki?
Basil przeniosła wzrok na Reeda. Czekała, aż zacznie jej bronić. On natomiast spoj‐
rzał na mnie, potem na Basil i Emery, a na jego twarzy malowała się taka bezradność,
że zacząłem wątpić, czy w ogóle jesteśmy ze sobą spokrewnieni. Ale może czuwała
nad nim jakaś siła wyższa, bo w tym momencie do naszego stolika podeszła Virginia.
Przesunęła wzrokiem po nietkniętej zupie z kopru włoskiego na zimno, jakby urą‐
gała jej umiejętnościom jako przewodniczącej Eastridge Junior Society. I może tak
było, bo żadna zdrowa na umyśle osoba nie spojrzałaby na menu i nie powiedziała:
„Proszę zaserwować chłodnik z kopru włoskiego”.
– Emery, kochanie. – Odwróciła się do swojej córki i założyła luźny kosmyk wło‐
sów za jej ucho. Virginia zatrudniła ekipę stylistów, aby zmienili Emery na jej podo‐
bieństwo, niczym w sequelu Inwazji porywaczy ciał.
Zanim wyjechałem z Eastridge na magisterkę, mieszkałem w domu razem z moją
rodziną przez wiele lat, od pierwszego roku w Eastridge Prep aż po czteroletnie stu‐
dia na stanowej uczelni, na które jeździłem autobusem, żeby zaoszczędzić pieniądze.
Miałem więc mnóstwo czasu, by zaobserwować trwające godzinami zabiegi depi‐
lowania, upiększania i farbowania Emery tak, aby zmienić córkę w samą siebie... czy
co tam dla niej zaplanowała. Może chciała, aby elita Eastridge doprowadziła ją na
skraj wytrzymałości.
– Tak, mamo? – Emery nie spojrzała na Virginię z miłością, tylko rezygnacją. Tak
samo jak patrzy się na policjanta, który zatrzymuje cię za to, że przekroczyłeś limit
prędkości o jedenaście kilometrów. Pogarda odziana w uprzejmość.
Przysięgam, Reed wyhodował jaja dopiero po spędzeniu wielu lat w towarzystwie
Emery.
– Bądź tak dobra i pobiegnij dla mnie do gabinetu. – Virginia oblizała kciuk i od‐
garnęła splątany kosmyk z czoła córki. – Potrzebna mi jest tiara na koronację debiu‐
tantki roku.
Debiutantka roku. Jakby ktoś potrzebował takiego tytułu.
Emery przeskoczyła wzrokiem od Reeda do Basil. Jej wahanie było tak wyraźne, że
nie zdołałem powstrzymać śmiechu. Zmierzyła mnie gniewnym wzrokiem, a potem
zwróciła się do matki.
– A nie możesz poprosić kogoś z obsługi?
– Och. – Virginia cmoknęła z dezaprobatą i złapała się za perły uciskające jej
szyję. – Nie bądź niemądra. Przecież nie powierzyłabym kodu do sejfu komuś z ob‐
sługi.
– Ale...
– Emery, czy naprawdę mam cię wysłać do panny Chutney na zajęcia z etykiety?
Panna Chutney była kobietą, która szkoliła dziewczęta z Eastridge i zmieniała je
w szanowane obywatelki miasta, wykorzystując w tym celu metody zakrawające na
znęcanie się. Co prawda nie zostawiała na kursantkach siniaków, ale krążyły plotki, że
chodziła z linijką i smagała je po nadgarstkach, szyjach i innych wrażliwych częściach
ciała, które mogła dosięgnąć.
Able odsunął krzesło od stołu.
– Ja po nią pójdę.
– Cóż za wspaniały pomysł! – zachwyciła się Virginia. – Able będzie ci towarzyszyć,
Emery. No już, zmykaj. – Twarz Virginii wydawała się niemal zamrożona, jak u kogoś,
kto przesadził z botoksem.
W oczach Emery zapłonęła irytacja. Szare oko pociemniało, niebieskie się rozja‐
śniło. Wymamrotała kilka słów, których nie zrozumiałem, ale wyczułem w nich złość.
Przez sekundę wydawało mi się, że mnie zaskoczy.
Jakaś część mnie chciała, aby ta dziewczyna wzbudziła we mnie zdumienie, dzięki
czemu odzyskałbym wiarę w świat, w którym ludzie tacy jak Gideon mogli wykorzy‐
stywać osoby pokroju Hanka i Betty Prescottów.
Niestety Emery odsunęła krzesło i pozwoliła, by Able złapał ją pod ramię, jakby
żyła w osiemnastym wieku i potrzebowała eskorty. Opór wyparował z jej spojrzenia.
W tym momencie zupełnie nie przypominała ośmiolatki, która przyłożyła Able‐
ʼowi w twarz za to, że ukradł Reedowi lunch.
Znudzony obserwowałem, jak Emery podporządkowuje się woli Virginii.
Była taka sama jak reszta mieszkańców tego pieprzonego miasta.
Rozdział drugi
Emery
C zasami miałam wrażenie, że Eastridge wcale nie jest małym, zamożnym
miasteczkiem w Karolinie Północnej, tylko jednym z kręgów piekła Dantego.
Problem z tą teorią był taki, że jego mieszkańcy nie mieli na sumieniu tylko jednego
grzechu. W swojej demoralizacji byliśmy wprost nieograniczeni.
Pożądanie.
Łakomstwo.
Chciwość.
Gniew.
Przemoc.
Oszustwa.
Zdrady.
Nawet herezje, bo – bądźmy szczerzy – większość mieszkańców mogła nazywać
się chrześcijanami, ale z pewnością się tak nie zachowywali, gdy patrzyli z góry na
drugą połowę miasta i odmawiali im pomocy – na tych mieszkańców, którzy wciąż
spali w domach uszkodzonych po huraganie, który nawiedził te tereny dwa lata temu,
a z pieniędzy zarobionych w fabryce wyrobów włókienniczych mojego ojca płacili za
jedzenie.
Weźmy za przykład dzisiejszy wieczór. W trakcie takiego wydarzenia prezento‐
wano debiutantki społeczeństwu, ale wszyscy żyliśmy w tym mieście od urodzenia.
Bal był nam tak potrzebny jak marny plik banknotów.
Z barku mojego ojca niemal spadła butelka bourbonu, ale Able złapał ją w ostat‐
niej chwili i uniósł, jakby chciał ją osuszyć.
– Mogę się napić?
– Rób, co chcesz – wymamrotałam i pochyliłam się, żeby dosięgnąć sejfu znajdują‐
cego się na ścianie za biurkiem.
Nie byłam pewna, czy to gabinet mamy, czy taty, bo rodzice zatopili swoje szpony
w całym mieście. Podlegało im nawet stowarzyszenie Eastridge Junior Society, które
powstało z ramienia miejscowego country clubu.
Able wziął spory łyk alkoholu, a ja wydusiłam kombinację cyfr, które matka wy‐
szeptała mi na ucho kilka minut temu. Usłyszałam kroki, a zaraz potem wyczułam na
plecach ciężką rękę.
Odepchnęłam ją.
– Hej, właśnie wpisuję kod. Odwróć się.
Zaklęłam, bo ciąg cyfr okazał się błędny. Spróbowałam jeszcze raz.
Opróżnił butelkę jak student na pierwszej imprezie.
– Daj spokój, Em, nie bądź taka.
Able, mający głos jak Adam Sandler w Małym Nickym, nie mógł znaleźć sobie
dziewczyny i wcale się nie dziwiłam. Towarzyszył mi na dzisiejszym wydarzeniu, po‐
nieważ jego ojciec był prawnikiem mojego taty, a ostatnio walka z każdym absurdal‐
nym żądaniem mojej matki męczyła mnie tak bardzo, że zaczęłam ulegać.
„Pofarbuj włosy, aby pasowały kolorem do moich”.
„Może jakiś zabieg pomoże ci pozbyć się tego nadmiarowego tłuszczyku”.
„Zabierz Ableʼa Cartwrighta na bal”.
„Bądź tak dobra i pójdź po tiarę”.
Ta ostatnia prośba była chyba najrozsądniejszą, jaką ostatnio usłyszałam.
Ugryzłam się w język i wykonałam polecenie, ponieważ aby zrealizować swoje
plany na studia i karierę w branży modowej, potrzebowałam pieniędzy. A matka, jako
właścicielka mojego funduszu powierniczego, mogła przez to zrobić ze mną, co tylko
chciała.
Stosowałam jednak formę cichego buntu, który był dla mnie jak chleb powszedni.
Wkładałam poplamioną sukienkę. Używałam widelczyka do ciasta zamiast tego do
ryby. Mamrotałam pod nosem w nieodpowiednich momentach. Słowem – wszystko,
aby żyłka na skroni matki zaczęła pulsować.
– Mam na imię Emery – poprawiłam, przeklinając w duchu matkę, która dobierała
mi nawet znajomych. – Nie patrz.
– Dobra. – Przewrócił oczami. Już czułam alkohol dobywający się z jego ust. – Do
kitu ta impreza.
Tylko go nie zadźgaj.
Odgarnęłam włosy z twarzy i spróbowałam jeszcze raz wystukać cyfry.
„Kod to data twoich urodzin, kochanie”.
Powinnam była się domyślić, że moja matka nawet nie pamięta, kiedy się urodzi‐
łam.
– To bal debiutantek, Able. – Wpisałam dzień urodzin taty, ale ekran dwukrotnie
błysnął na czerwono, jakby ze mnie drwił. – Z założenia nie chodzi tutaj o dobrą za‐
bawę.
Tata nazywał to „koniecznym networkingiem”, a w jego oczach czaiło się współ‐
czucie, kiedy obserwował fryzjerkę próbującą okiełznać moje włosy techniką, którą
z pewnością stosowano na dzikich zwierzętach.
Mama nawet nie zadała sobie trudu, żeby rzucić w moją stronę nieszczerymi prze‐
prosinami, a zamiast tego przypomniała stylistce, żeby pozbyła się moich „okropnych”
czarnych odrostów i dodała więcej refleksów, aby mój odcień idealnie pasował do jej.
– Emery – jęknął Able. W końcu udało mi się wpisać poprawny kod, urodziny
mamy, i wyciągnęłam tiarę wraz z aksamitną szkatułką. – Urwijmy się stąd. Moi ro‐
dzice będą tutaj, zajęci resztą nudziarzy z Eastridge. – Nachylił się, a jego alkoholowy
oddech owiał mój policzek i szyję. – Będziemy mieć dla siebie całą moją rezydencję...
– Chcesz powiedzieć: rezydencję twojego ojca? – Wyprostowałam się, gdy dotarło
do mnie, jak blisko stanął Able. – Możesz wrócić do domu. Ja muszę zostać.
Mój umysł nawiedził obraz palców Basil zaciskających się na udzie Reeda. Jedli‐
śmy tylko zupę. Jak można kogoś obściskiwać, konsumując chłodnik z kopru wło‐
skiego? Nie powinnam zostawiać mojego przyjaciela z tą psychopatką.
– Maleńka...
– Emery. – Pokręciłam głową. – Mam na imię Emery. Nie mów do mnie Em, ma‐
leńka ani Emery jęczącym głosem czy ze stęknięciem. Tylko Emery.
Skręciłam w lewo, żeby go ominąć, ale oparł dłonie po obu stronach mojego ciała,
więżąc mnie między ramionami.
– Dobra. Już nie przesadzaj, tylko Emery.
Przez moje ciało przetoczył się krótki wybuch gniewu. Odepchnęłam go jednak na
bok tak szybko, jak się pojawił.
– Odsuń się.
Nie zrobił tego.
– Rusz się – spróbowałam znowu, tym razem bardziej stanowczym głosem.
Wciąż bez skutku.
Przewróciłam oczami i próbowałam go odepchnąć, starając się zachować spokój,
mimo że ważący dziewięćdziesiąt kilogramów futbolista grający na pozycji wspoma‐
gającego nawet nie drgnął.
– Na pewno wydaje ci się, że to podniecające, ale wierz mi, wcale tak nie jest. Twój
oddech pachnie jak gorzelnia, pachy wcale nie są lepsze, a ja wolałabym być teraz na
tym pieprzonym balu niż tutaj.
Kiedy zmrużył oczy, postanowiłam przemyśleć podejście i przypomniałam sobie,
jak wiele razy moja niewyparzona gęba wpakowała mnie w tarapaty. Znałam
Ableʼa całe życie... nie skrzywdziłby mnie. Prawda?
– Posłuchaj – zaczęłam, rozglądając się wokół, żeby znaleźć coś, co mogłoby mi się
przydać. Niestety nic takiego nie zauważyłam. – Muszę zanieść tę tiarę, bo mama się
wścieknie i przyśle tu po mnie dosłownie wszystkich.
Kłamstwo.
Mamie zależało na tym, żebym poślubiła Ableʼa i urodziła mu dwójkę niebiesko‐
okich, blondwłosych dzieci. Nawet jeśli jej piętnastoletnia córka miałaby zajść w ciążę
bez ślubu w gabinecie Junior Society.
Prychnęłam, udając, że wcale nie przeraża mnie bliskość Ableʼa, który zrobił krok
w moją stronę i przycisnął się do mnie całym ciałem. Jego alkoholowy oddech był tak
mocny, że powaliłby nawet słonia. Nie czułam nic więcej poza tym zapachem, kiedy
nachylił się i niezdarnie złożył wilgotny pocałunek na czubku mojego nosa. Jego ślina
spłynęła do moich nozdrzy. Jeszcze nigdy nie doświadczyłam niczego równie oble‐
śnego.
Zerknęłam kątem oka na butelkę bourbonu stojącą na barku za nim. Jej zawartość
niemal sięgała dna. Modliłam się do wszelkich istniejących bóstw, by okazało się, że
Able zastał ją niemal na wykończeniu. Że wcale nie był pijany jak świnia.
– To nie jest zabawne, Able.
Znowu go popchnęłam, jednak bezskutecznie. Był ode mnie prawie dwa razy cięż‐
szy. Otworzyłam usta, żeby krzyknąć, ale zakrył mi je ręką i wbił twarde krocze w mój
brzuch.
Walcz, Emery. Dasz sobie radę.
Próbowałam. Zaczęłam kopać, drapać, krzyczeć, mimo że jego dłoń mi to utrud‐
niała.
Zdesperowana zatopiłam zęby w jego ciele. Zaklął i rozluźnił uścisk na tyle, że
udało mi się wyrwać. Zrobiłam jednak tylko dwa kroki, bo owinął rękę wokół mojego
brzucha i przyciągnął mnie do siebie.
Za odsłoniętymi plecami wyczułam twarde jak granit mięśnie. Zaciągnął mnie do
biurka i popchnął. Z całej siły zaparłam się dłońmi o mahoniowy blat, żeby nie obić
sobie czoła. Ale to nic nie dało.
Zakręciło mi się w głowie i zobaczyłam gwiazdki przed oczami. Able rozerwał mi
sukienkę na plecach i zaczął zasypywać moje ciało odstręczającymi, mokrymi poca‐
łunkami.
Gdy udało mi się odzyskać oddech, zaczęłam rozważać wołanie o pomoc, ale znaj‐
dowaliśmy się w zbyt ustronnym miejscu, by ktoś mnie usłyszał, a poza tym pewnie
znowu zakryłby mi usta.
Postanowiłam zmienić taktykę i zaczęłam błagać.
– W usta.
– Hm?
Przesunął językiem wzdłuż mojego kręgosłupa.
– Pocałuj mnie w usta.
Able odwrócił mnie i naparł erekcją na mój brzuch.
– Emery Winthrop. Jaka chętna. Kto by pomyślał.
Pozwolił mi przeczesać swoje włosy dłońmi. Stanęłam na palcach, próbując napo‐
tkać jego usta. Z jękiem przyłożył jedną rękę do moich pleców, a drugą próbował roz‐
piąć spodnie.
Złapałam go za trzęsące się palce i odsunęłam na bok, żeby zsunąć mu spodnie.
Gdy zatrzymały się na wysokości kostek wraz z bokserkami, z całej siły kopnęłam go
w jaja.
Na jego twarzy odmalował się wyraz szoku. Wykorzystałam okazję, by zadać ko‐
lejny cios kolanem. Nie chciałam być jak ta typowa dziewczyna z horroru, która
umiera, bo nie ma w sobie odwagi, żeby zadać ostateczny cios. Nie poczekałam, by zo‐
baczyć, jak Able osuwa się na podłogę.
Zrzuciłam na niego krzesło i podciągnęłam rozdartą suknię, żeby rzucić się sprin‐
tem w stronę korytarza. Ledwie udało mi się przekroczyć próg, wpadłam na coś twar‐
dego.
Emery, tylko ty mogłabyś wpaść na ścianę, uciekając przed gwałtem, skarciłam się
w myślach.
Uczepiłam się tego, co się dało, aby odzyskać równowagę. Moje palce prześlizgnęły
się po materiale guanashina i bez wahania chwyciłam za czyjś garnitur.
– Spokojnie, tygrysie.
Na dźwięk głosu Nasha zalała mnie ulga. Zamrugałam, żeby pozbyć się łez i wy‐
ostrzyć obraz. Niespiesznie, a przynajmniej w moim mniemaniu, zszywałam w umyśle
jego obraz niczym patchworkową narzutę.
Nash Prescott był niczym perełka ze sklepu z używaną odzieżą, wyświechtana
i sprana, mimo to nosząca ślady dawnej świetności. Oglądał świat oczami zmęczonymi
gniewną walką. Na jego twarzy odznaczała się pogarda do całego Eastridge, która po‐
starzała jego rysy i naznaczała je gniewem, tak że na ogół musiałam odwracać wzrok.
Kobiety z naszego miasta zachwycały się jego martwym spojrzeniem, aroganckim
uśmiechem i aurą męskości, która roztaczała się wokół niego jak zapach drogiej wody
kolońskiej. Kiedy ja jednak na niego patrzyłam, widziałam coś smutnego. Bezcenną
koszulę z plamą, której nie da się sprać.
W mojej opinii był to komplement. Było coś pociągającego w osobie, która po‐
strzegała świat takim, jaki jest. Nawet jeśli nie widział w nim piękna, dostrzegał
prawdę. A przez to, że owa prawda była podszyta brzydotą i wadami, na ogół trudno
mi było na niego patrzeć.
A jednak w chwili największej słabości nie mogłam oderwać od niego wzroku.
Nieskrywana furia sprawiła, że złotobrązowe oczy Nasha przybrały odcień zieleni.
Kojarzyły mi się z aragonitem i szmaragdem, które toczyły walkę o dominację, jednak
żaden z nich nie wygrywał. Orli nos i pełne usta nadawały mu takiego piękna, że wy‐
dawał się wręcz nietykalny. Nie potrafiłam oderwać rąk od jego ramion, nawet gdy‐
bym chciała.
Kruczoczarna czupryna sterczała we wszystkich kierunkach, jakby nie zadał sobie
trudu, aby ją okiełznać. Włosy zostały przycięte krótko po bokach, ale dłuższa góra
układała się w jedwabiste dzikie fale.
Cafuné, pomyślałam. Ogarnęło mnie zażenowanie, gdy dotarło do mnie, że to wy‐
szeptałam.
Cafuné – gładzenie włosów ukochanej osoby.
Słowo przetoczyło się przeze mnie niczym trzęsienie ziemi, nagłe i nieprzewidy‐
walne, aż rozwaliło moje popękane fundamenty.
To nie miało sensu.
Patrzyłam przecież na niewłaściwego Prescotta.
– Twoja mama wysłała nas po tiarę – wyjaśnił stojący obok brata Reed.
Reed. Mój najlepszy przyjaciel. Czczony przez szkołę rozgrywający. Niebieskooki,
blondwłosy typowy chłopak z Południa z uroczym akcentem i sympatycznym uśmie‐
chem. No i te dołeczki w policzkach, które pojawiały się za każdym razem, gdy jego
usta rozciągały się w uśmiechu.
Reed tu był, a ja poczułam się bezpieczna.
Czas przyspieszył tak gwałtownie, że zrobiłam krok w tył. Miałam wrażenie, jakby
upłynęła godzina, odkąd wpadłam na Nasha, ale najpewniej minęło zaledwie dziesięć
sekund. Nash przyglądał mi się uważnie, a ja przypomniałam sobie słowa Reeda.
Mama wysłała ich po tiarę.
Nie po mnie.
Nie odpowiedziałam.
Nie mogłam wydobyć z siebie głosu.
Czy to był ten rodzaj prawdy – tej brzydkiej prawdy – którą dostrzegał Nash i która
wywoływała u niego to permanentne niezadowolenie? Przez chwilę wyobraziłam so‐
bie swoją ucieczkę. Żadnego Eastridge Prep. Żadnej przyszłości na uniwersytecie
Duke i w świecie mody.
Nash milczał. Beznamiętnym wzrokiem wodził po moim ciele – rozwalonej fryzu‐
rze, tuszu spływającym po policzkach, rozdartej sukni w kolorze brudnego różu, który
podobał mi się, kiedy opuszczałam dom, ale teraz wydawał się przygnębiający.
Tacenda.
Nieprzenikniony.
Tajemny.
Mamrotałam pod nosem ukochane słowa, żeby się uspokoić. Pozwoliłam im
ukształtować się na języku, ale wypuściłam je w świat, który właśnie legł w gruzach.
Zaciskałam palce na koszuli Nasha, która – jak zauważyłam – wcześniej należała
do mojego ojca, i nie chciałam puścić. Nawet kiedy rozdarta sukienka odsłoniła piersi.
– O Boże, Em. – Reed wyciągnął rękę, żeby poprawić mi gorset.
Cokolwiek zrobił, żeby materiał nie ześlizgnął się ponownie, wciąż nie mogłam pu‐
ścić ręki Nasha.
– Emery – poprawiłam Reeda. W moim głosie słyszałam spokój, którego wcale nie
czułam. Obojętność, której tak rozpaczliwie szukałam.
Gdzieś w głębi umysłu pamiętałam, że Reed zawsze zwracał się do mnie Em.
To było normalne.
Byłam bezpieczna.
Jesteś Em.
Emery.
Wszystko jest w porządku.
– Emery? – Troska w głosie Nasha wydawała się prawdziwa.
Uchwyciłam się jej kurczowo, tak jak moje dłonie uczepiły się jego garnituru. Gar‐
nituru mojego ojca. Wciąż pachniał jak tata, połączeniem drzewa cedrowego i sosny,
wonią, która działała jak balsam na moje nerwy. Przycisnęłam twarz do koszuli i za‐
ciągnęłam się zapachem taty, ale wyczułam przebijający się zapach Nasha Prescotta.
Cytrusy. Piżmo. Odurzającą wanilię, która powinna wybrzmiewać kobieco, ale
wcale tak nie było. W moich racjonalnych myślach zapanował chaos, który odebrał mi
głos. Nie mogłam się odezwać. Dlatego skupiłam się na zapachu Nasha, mimo że pra‐
gnęłam w tym momencie schować się pod kołdrą, żeby uciec przed upokorzeniem,
i nigdy stamtąd nie wychodzić.
– Emery – zaczął znowu Reed, a za mną rozległ się trzask zamykanych drzwi.
Skrzywiłam się i zwiesiłam głowę, przygotowując się na cios.
Przestań, rozkazałam sobie. Able cię nie uderzył. Rozerwał ci sukienkę, dotykał
twojego ciała, przyparł cię do biurka, ale nie pobił.
Otrząsnęłam się z myśli, kiedy usłyszałam jęk chłopaka. Obróciłam się w chwili,
gdy zapinał spodnie, chwiejąc się z boku na bok. Oderwałam się od Nasha.
Wypełnił mnie gniew, pulsował moimi żyłami, aż zaświerzbiła mnie ręka, aby od‐
dać Ableʼowi. Musiałam go uderzyć. Popchnąć go. Pozbawić go godności. Zawstydzić
go tak, jak on mnie. Ciekawe, jak wyglądałabym w pomarańczowym kombinezonie,
odsiadując wyrok dwudziestu lat. Mimo to i tak się na niego rzuciłam.
Pokonałam dzielącą nas przestrzeń i uderzyłam Ableʼa w twarz. Dwukrotnie. Nash
stanął przede mną i złapał mnie za rękę, kiedy zamierzyłam się po raz trzeci.
Bez słowa wyciągnął coś z marynarki, tak szybko, że mignęła mi tylko brązowa
skóra, i wcisnął to do kieszeni spodni, a potem zdjął marynarkę od garnituru mojego
ojca i założył mi ją na ramiona. Jeszcze nigdy nie czułam się bardziej bezbronna niż
w tym momencie.
– Zabierz ją do domu, Reed.
Nash wcisnął bratu do ręki kluczyki swojej hondy z lat dziewięćdziesiątych i zaci‐
snął jego palce, kiedy ten nie chciał ich wziąć. Reed twierdził, że ten samochód jest
chyba jedyną rzeczą, z którą Nash czuje się związany. Teraz nie sprawiał takiego wra‐
żenia, kiedy bez wahania oddał brelok bratu.
Stojący za Nashem Able próbował się odsunąć i wymknąć, ale starszy Prescott zła‐
pał go za koszulę i przyciągnął do nas.
– Nash – ostrzegł Reed, w jego oczach płonęła taka złość i gwałtowność, jakiej jesz‐
cze nigdy u niego nie widziałam.
Ucieszyła mnie ta zaciekłość, chociaż jakaś część mnie bała się, że przez to za bar‐
dzo przypominał swojego brata – chłopaka, który zakradał się do mojej kuchni po
kostki lodu na posiniaczone pięści i podbite oczy.
– Żałuj, że nie widziałaś tego drugiego – powtarzał zawsze Nash z bezczelnym
uśmiechem, a potem znikał, a ja musiałam się szczypać, żeby sprawdzić, czy nie mia‐
łam halucynacji.
Byłam zbyt przerażona, żeby na niego naskarżyć. Nawet pokusa zjedzenia miski
lodów bez wzbudzania matczynego gniewu nie mogła zaciągnąć mnie z powrotem do
kuchni. Zaprzestałam więc nocnych wycieczek do lodówki, aż do dnia, gdy Nash został
aresztowany i Reed powiedział mi, że Betty Prescott kazała mu obiecać, że już nigdy
więcej nie wpakuje się w kłopoty.
I dotrzymał słowa. Mogłam więc znów w spokoju jeść słodycze, a kostki lodu nie
były już skażone krwią Nasha Prescotta. Poza tym od tamtego momentu aż do dziś ani
razu nie rozmawiałam z Nashem, choć tych kilka wymienionych dzisiaj zdań nie
można nazwać rozmową.
– Zabierz. Ją. Do. Domu. – Nash spojrzał wyzywająco na brata. Minęły trzy sekundy,
aż ten młodszy w końcu ustąpił.
Wypuściłam wstrzymywany oddech, przestraszywszy się tym, co Nash mógłby
zrobić Reedowi, gdyby ten się nie podporządkował, ale nie zostałabym tutaj, aby się
dowiedzieć. Podobała mi się twarz Reeda taka, jaka była, bez połamanych kości.
– Dobra. – Rzucił Ableʼowi ostatnie spojrzenie. – Niech ci będzie.
Kiedy Reed złapał mnie za palce, odetchnęłam głęboko. Uczucie dławienia znik‐
nęło, ale zastąpiło je inne – jakby ktoś złapał mnie za serce i zatopił w nim pazury.
– Nic mi nie jest – zapewniłam Reeda.
Kłamałam.
Wiedziałam, co to za uczucie.
Rozdział trzeci
Emery
M iłość.
To głupie, że ludzie gonią za czymś tak kapryśnym. Za uczuciem, które
jednego dnia jest, a następnego może go już nie być.
Miłość kojarzyła mi się z samochodem Nasha – poobijanym po poprzednim wła‐
ścicielu, zadbanym przez obecnego, ale i tak czekającym na nieuchronne porzucenie
na jakimś złomowisku w Karolinie Północnej.
Terapeutka, do której matka wysłała mnie, gdy miałam jedenaście lat i przyłapa‐
łam Virginię stojącą nieco zbyt blisko wujka Balthazara, powiedziałaby, że znowu za
bardzo analizuję życie. Mama zapłaciła jej również za dyskrecję. Usłyszałam tę roz‐
mowę, kiedy wracałam z łazienki.
To i tak było bez sensu.
Gdybym poinformowała tatę, to nic by nie dało. Pokojówki plotkowały na temat
kłótni moich rodziców i twierdziły, że tata zostawi ją, gdy tylko skończę liceum. Wie‐
rzyłam im. Rodzice rzadko ze sobą rozmawiali, a gdy już się to zdarzało, ich rozmowy
dotyczyły głównie interesów.
W trakcie sesji terapeutka twierdziła, że wuj Balthazar jest ucieleśnieniem demo‐
nów dręczących mój umysł. Natomiast matka miała być rzekomo analogią dla siły.
Siły! Co za bzdura.
A bliskość pomiędzy wujem Balthazarem i moją matką? Według certyfikowanej te‐
rapeutki doktor Dakoty Mitchum: siła pokonująca moje demony.
Tata był strategiem. Potrafił przewidzieć ruchy przeciwnika niczym mistrz sza‐
chowy i odpowiadał na nie z brutalnością, której mu zazdrościłam. Wnioskowałam, że
jeśli będę za bardzo przeciwstawiać się matce, zanim rozwiedzie się z tatą, doprowa‐
dzę do efektu motyla. Dlatego trzymałam gębę na kłódkę, chodziłam na sesje terapeu‐
tyczne i zastanawiałam się, jak doktor Mitchum zinterpretowałaby Igrzyska śmierci.
Ale muszę przyznać, że jednak czegoś nauczyłam się od swojej terapeutki. Powie‐
działa mi, że muszę znaleźć ujście dla mojego kreatywnego umysłu. Oraz dla emocji.
Zasugerowała rysowanie. Ja wolałam kompromitować ludzi publicznie.
Drukarka do koszulek, którą dostałam od mojego taty na szóste urodziny, leżała
zapomniana na samym końcu szafy. Wyciągnęłam ją wtedy, starłam z niej grubą war‐
stwę kurzu i wydrukowałam koszulkę z logiem Winthrop Textiles i napisem: „Hory‐
zontalne niedziele”. Kiedy mama zapytała, co to znaczy, wmówiłam jej, że to kapela,
o której nigdy nie słyszała.
Te koszulki stały się moim sposobem na radzenie sobie z życiem, a wkrótce potem
również sposobem Reeda na pomaganie mi w radzeniu sobie. Adekwatny sposób jak
na księżniczkę największego w Karolinie Północnej imperium włókienniczego. Matka
nie miała o tym pojęcia. Nie znosiła jednak T-shirtów i zakazała mi opuszczać dom
w czymkolwiek, co nie miało designerskiej metki.
Natomiast tata... mój genialny, zaangażowany tata zawsze zauważał koszulkę dnia
i domyślał się, że coś mnie męczy.
– Gotowa? – Reed pomachał białą koszulką jak flagą, zakrywając jej przód. To był
mój ulubiony model pochodzący z fabryki taty, miękki i komfortowy. Nosząc ją, mia‐
łam ochotę wtulić się w Reeda i obejrzeć straszny film.
Zdjęłam zniszczoną sukienkę i włożyłam świeżo zadrukowaną koszulkę. Siedzia‐
łam na łóżku z kolanami przy klatce piersiowej, zakrywając słowa, które umieściłam
tam zaledwie dziesięć minut temu.
W trakcie drogi powrotnej do domu wyparowała ze mnie cała adrenalina i przez
resztę czasu udawałam, że wszystko jest w porządku, ale w duchu miałam ochotę cof‐
nąć czas i sprawić, że Able Cartwright mi za to zapłaci.
Byłam bardzo pamiętliwa. Chowałam urazy głęboko i pielęgnowałam je niczym
ukochane zwierzątko, zawsze pamiętałam, by je karmić, zapewniać mu rozrywkę i do‐
trzymywać towarzystwa. Potrzebowałam zemsty, w przeciwnym razie będę obsesyj‐
nie rozmyślać o dotyku Ableʼa w najmniejszych szczegółach.
Reed wyłączył drukarkę i rozpiął koszulę. Udałam, że odwracam wzrok od wy‐
rzeźbionego ciała, którego nie powinien mieć żaden chłopak w jego wieku, i z za‐
mkniętymi oczami czekałam, aż włoży T-shirt.
– Jestem gotowa. – Przeczesałam palcami splątane włosy i zsunęłam się z łóżka,
zakrywając dłońmi klatkę piersiową.
Dopadła mnie potrzeba, by przewrócić oczami w reakcji na naszą dziecinną za‐
bawę, którą często prowadziliśmy, ale tego nie zrobiłam, bo przerażała mnie myśl, że
kiedyś nadejdzie taki dzień, gdy to się skończy. Chciałam robić koszulki z Reedem, na‐
wet kiedy będę już stara i siwa.
– Jeden... dwa...
Na trzy z wyćwiczoną synchronizacją odwrócił koszulkę, a ja opuściłam ramiona.
Wybuchnąwszy śmiechem, rzuciliśmy się na łóżko jak do robienia aniołków na śniegu,
zachwyceni tym, że wydrukowaliśmy dokładnie to samo zdanie.
To było zabawne, ale nie aż tak. Wiedziałam jednak, co mój przyjaciel próbuje
osiągnąć – w jedyny znany sobie sposób odciągał moje myśli od tego, co się wyda‐
rzyło. Doceniałam starania, ale drżenia moich palców nie uspokoi nic poza cierpie‐
niem Ableʼa.
– Jesteś moim najlepszym przyjacielem, Reed – wyrwało mi się z westchnięciem.
Powinnam była zachować to wyznanie dla siebie.
Czekałam na falę wyrzutów sumienia, ale one nie nadeszły.
Za to pojawiło się coś, co poczułam wcześniej. Nie odważyłam się tego nazwać,
chociaż popchnęło moją rękę w kierunku Reeda. Nasze palce otarły się o siebie.
Szybko jednak zabrałam rękę i strzepnęłam paproszek z ubrania, udając, że to tylko
przypadek.
Brawo za subtelność.
Reed przewrócił się na brzuch i przyjrzał mojej twarzy. Jego złote loki pasowały do
moich, chociaż jego były naturalne, i miał dwoje niebieskich oczu, a nie tak jak ja –
jedno. Miałam ochotę przesunąć palcami po jego powiekach, zamknąć je i pocałować
każdą z nich.
Silna wola nigdy nie była moją mocną stroną, ale z Reedem nie miałam innego
wyjścia, bo stawka była zbyt wysoka. Mimo że pragnęłam go przytulić, pieścić i cało‐
wać.
Złapał za kosmyk moich włosów i końcówką połaskotał mi policzek.
– Dobrze się czujesz, Em?
Pociągnęłam go za ucho, żeby przestał, i przez chwilę chciałam zignorować pyta‐
nie, ale się rozmyśliłam. Wiedziałam, że będzie drążyć, aż uzyska odpowiedź.
Rodzina Prescottów była bardzo nieustępliwa.
Betty mogłaby przesłuchiwać terrorystę uzbrojona w szeroki uśmiech z diastemą
i szarlotką domowej roboty.
Łagodne oczy Hanka zmuszały do wyznań.
Reed nigdy nie usłyszał słowa „nie” w swoim życiu.
A Nash... cóż, Nash był, jaki był. Wystarczyło, że oddychał, a ludzie stawali na rzę‐
sach, żeby go zadowolić. Posiadał charyzmę, której nie dało się kupić za pieniądze.
– Owce lgną do sympatycznych ludzi. I nie jest to cecha, której można się nauczyć,
tylko trzeba się z tym urodzić – wyjaśniła mi kiedyś matka po tym, jak Basil zaprosiła
na swoje dziesiąte urodziny wszystkie osoby z naszej klasy poza mną. Spojrzała wtedy
na mnie z góry i dokończyła z rozczarowaniem: – Ja jestem lubiana. Ty nie. Ja przewo‐
dzę Junior Society, a ty jesteś wyrzutkiem. Może lepiej naucz się, jak być owcą.
Istnienie Nasha podważało teorię mojej matki. Był jednocześnie niesympatyczny
i miał w sobie pewien magnetyzm. Do dupy z owcami. Kiedy dorosnę, chcę być taka
jak on.
– Wszystko w porządku? – powtórzył Reed.
Nie.
Tak.
Sama nie wiedziałam. Fizycznie było okej. Natomiast jeśli chodzi o psychikę... Czu‐
łam się nieco roztrzęsiona i łaknęłam krwi. Tylko że Reed był z natury pacyfistą i nie
wiem, co by zrobił, gdyby dowiedział się, czego się dopuszczę, jeśli tylko dorwę
Ableʼa w swoje ręce.
Przed gabinetem adrenalina mnie spacyfikowała, ale teraz, w domu, moje ciało do‐
magało się walki, bo w przeciwnym razie drżenie nie ustanie.
– Tak – wydusiłam w końcu. Kiedy Reed mi się przyjrzał, odgarnęłam włosy z twa‐
rzy i usiadłam. – Przysięgam. Nic mi nie jest. Nie okłamałabym cię.
Jednak przemilczenie prawdy to też kłamstwo.
Dotarło do mnie, że moje kłamstwa nawarstwiły się jak karambol na skrzyżowa‐
niu. Jedno na drugim. Musiałam przestać. Tylko że alternatywa – czyli prawda – aż tak
do mnie nie przemawiała.
– Jesteś pewna?
– Tak. Przestań pytać, Reed. – Ostentacyjnie przewróciłam oczami, spojrzałam na
zegarek i wsunęłam się pod kołdrę, licząc na to, że odpuści.
Udawałam, że zasypiam, on patrzył na mnie przez chwilę, a potem dał sobie spo‐
kój. Szczerze mówiąc, Able Cartwright w ogóle mnie nie martwił. Odepchnęłam go.
Powstrzymałam. Wygrałam.
Able Cartwright był jak karaluch. Być może potrzebne będzie wiele prób, aby go
zgnieść, ale życie niewątpliwie go wykończy.
Każdy karaluch kiedyś umiera.
Natomiast co do drugiej rzeczy, która zaprzątała mi myśli?
Próbowałam wszystkiego, od spotykania się z innymi chłopakami, do całowania
się ze Stellą Copeland w jej szafie podczas gry w siedem minut w niebie.
A mimo to i tak nie mogłam wyrzucić go z głowy.
Ta potrzeba była żywa. Głośna. Pulsowała życiem.
I nie chciałam jej zabić.
Rozdział czwarty
Emery
N ie rozumiem!
– Co się dzieje?
– Przestańcie, proszę! Błagam was.
Moje sny przerwała kłótnia. Wyciągnęłam ręce, ale natrafiłam w ciemności na pu‐
ste łóżko. Reed zniknął. Miałam nadzieję, że tata nie przyłapał go na wymykaniu się
z mojego pokoju. Prędzej się zadźgam, niż pozwolę, żeby Reed zapłacił za to, że mnie
uszczęśliwiał.
Pod oversizową koszulkę włożyłam krótkie spodenki i z ociąganiem opuściłam
łóżko. Po wyjściu na korytarz otoczyłam się ramionami i zadrżałam z zimna, przekli‐
nając mamę, która upierała się, by ciągle utrzymywać w domu temperaturę na pozio‐
mie osiemnastu stopni.
„Tylko biedni ludzie cierpią w upale, skarbie”.
Podążyłam za głosami do salonu. Ziewnięcie zamarło mi w gardle na widok moich
rodziców oraz Reeda i Nasha, którzy stali pod ścianami jak posągi w muzeum Madame
Tussaud, stężali w różnym stopniu furii i niepokoju.
Posiadłość mojej rodziny łączyła ze sobą chłód marmuru z farmerskim twistem.
Reed często żartował, że mój tata jest jak domek farmerski, a mama zimna jak mar‐
mur.
Dzisiaj na prowadzenie wyszedł marmur, tworzący grobowiec o barwach bieli,
złota i srebra, a my byliśmy jak zmumifikowani i czekaliśmy, aż życie ruszy dalej
i o nas zapomni.
Potarłam zmęczone powieki i pobieżnie przyjrzałam się scenie. Matka miała na
twarzy tę samą lodowatą maskę co zawsze. Tata stał na rozstawionych nogach, onie‐
śmielający, z ramionami skrzyżowanymi na klatce piersiowej, jakby tylko czekał, aż
ktoś mu podskoczy.
Pulchną sylwetką Betty wstrząsały spazmy. Hank przeskakiwał wzrokiem między
żoną a Nashem, którego rozluźnione ramiona świadczyły o znudzeniu, ale instynkt
podpowiadał mi, by nie dać się nabrać. Był czujniejszy niż którekolwiek z nas.
Kiedy skupiłam spojrzenie na Reedzie, włoski na rękach stanęły mi dęba. Stał za‐
kuty w kajdanki obok brata z furią malującą się na twarzy. Aż ledwie go poznawałam.
Przed kominkiem z rękami na biodrach stało dwoje detektywów, którzy przema‐
wiali na zmianę, dumnie obnosząc się ze swoimi odznakami. Poczułam się jak w filmie
Brudny Harry, tyle że zamiast Clinta Eastwooda miałam przed oczami tanie garnitury
i roztrzęsioną matkę. (Betty, nie Virginię. Moja matka wyglądała, jakby wszystko miała
gdzieś).
– Reed? – Na dźwięk mojego głosu w pokoju zapadła cisza.
Detektywi równocześnie otaksowali mnie wzrokiem. Nawet nie chciałam myśleć,
jak muszę wyglądać z tuszem rozmazanym po policzkach, z gniazdem na głowie, oto‐
czona ciasno ramionami, aby ochronić się przed chłodem, i w kapciach z różowymi
króliczkami, które w zeszłym roku dostałam od Reeda.
– Co się dzieje? – zwróciłam się do mojego przyjaciela. Zawiesiłam wzrok na kaj‐
dankach oplatających jego nadgarstki. – Dlaczego jesteś zakuty?
– Able trafił do szpitala. – Głos należał do Reeda, ale zupełnie tak nie brzmiał. Mia‐
łam wrażenie, że drzemie w nim furia szukająca ujścia. – Był na tyle przytomny, że
zdołał poinformować policję, że go pobiłem.
Jeden z policjantów zbliżył się do Reeda.
– Czy to przyznanie się do winy? – Zawiesił wzrok na koszulce Reeda z napisem
„Able Cartwright ma małego fiuta” i dotarło do mnie, że ich nie ściągnęliśmy. Fanta‐
stycznie.
Nash zasłonił brata swoim ciałem.
– To żadne przyznanie, bo ja to zrobiłem.
Ten drugi detektyw pokręcił głową, a jego włosy, zaplecione w męski koczek, pod‐
skoczyły na czubku głowy.
– Panie Prescott, mam uwierzyć, że zaatakował pan chłopca o dziesięć lat młod‐
szego, z którym nie spędzał pan czasu, nie chodzi do tej samej szkoły, a nawet nie
mieszka w tym samym mieście? Pragnę przypomnieć, że utrudnianie śledztwa jest ka‐
ralne, a ofiara już wskazała napastnika.
– Nash! – Betty powiodła zrozpaczonym wzrokiem między swoimi synami. – Nie
będziesz brał odpowiedzialności za coś, czego nie zrobiłeś.
– Mamo...
– Nash.
Ich walka na spojrzenia trwała pełną minutę. Napięcie zawisło w powietrzu i nikt
nawet nie odważył się odetchnąć zbyt głośno. Wstałam ze spuszczoną głową, starając
się bezskutecznie dopatrzeć w tym sensu. Reed nie był brutalny. Takie zachowanie
było bardziej typowe dla Nasha – Basil często powtarzała, że byłby w stanie przy‐
grzmocić człowiekowi tylko za to, że ten krzywo na niego spojrzał.
Reed był pacyfistą. Gniew wyładowywał na boisku futbolowym. Co prawda był
rozgrywającym, ale nigdy nie widziałam, żeby celowo powalił kogoś na ziemię. Jego
matka została naszą gosposią, a ojciec objął posadę konserwatora terenu, więc byłam
na wszystkich jego meczach.
Któregoś razu na boisku rozpętała się bójka i Reed jako pierwszy wrócił na linię
boczną i tam czekał, aż sytuacja zostanie opanowana. A mimo to teraz bił się dla mnie.
Wróciła satysfakcja rozpierająca moją klatkę piersiową niczym balon.
– Panowie...
Tata wyszedł naprzód, wyciągnął z kieszeni cygaro i zapalniczkę. Czekaliśmy, aż
przesunie ogień do końcówki i ją podpali.
Kiedy tata się odzywał, wszyscy zamieniali się w słuch. Bez wyjątku. Wystarczyło,
że wypowiedział jedno słowo, a wszyscy ucichli. Nawet kiedy włożył cygaro do ust,
zaciągnął się, wstrzymał dym, a potem go wypuścił.
Ci wszyscy ludzie na dzisiejszym przyjęciu byli zamożni tylko dlatego, że wzboga‐
cili się dzięki mojemu ojcu. Wszyscy mieszkańcy miasta – posiadający pieniądze lub
nie – zainwestowali w nazwisko Winthrop.
Detektywi znali mojego tatę. Wymienili spojrzenia i nawet nie odważyli się pisnąć
słówkiem, gdy on się ociągał. Opuścił cygaro, pomieszczenie wypełniło się dymem.
W ciszy rozbrzmiewał stukot deszczu uderzającego o dach. Kiedyś kochałam ten
dźwięk, dopóki matka nie przyłapała mnie, jak tańczyłam z Reedem w deszczu. Potem
przez trzy tygodnie walczyłam z grypą, bo nie chciała dać mi leków, dopóki nie przy‐
znałam, że dostałam nauczkę.
Tata wrócił z delegacji tydzień po moim zachorowaniu. Zbliżały się moje urodziny
i bałam się, że jeśli poskarżę mu się na chorobę, każe mi zostać w domu i nie pojadę
na wycieczkę do Disneylandu.
Tata wynajął cały park, a ja spędziłam noc w Space Mountain z Reedem, udając, że
wcale nie mam ochoty zwymiotować za każdym razem, gdy kolejka gwałtownie się za‐
trzymywała.
Matka o tym wiedziała, mimo to odciągnęła mnie na bok i powiedziała: „Kara jest
fundamentem tego kraju. Choroba nie jest twoją karą; jest nią cierpienie w milczeniu”.
– Jestem pewien, że się dogadamy. – Tata podszedł bliżej, rozglądając się wokół
swobodnie pomimo napięcia panującego w pomieszczeniu.
Wciąż miał gęstą ciemną czuprynę, lekko siwiejącą na skroniach, co nadawało mu
szlachetnego, a nie starczego wyglądu. Kiedyś żartował, że szare oko odziedziczyłam
po nim, a niebieskie – po matce.
Gdy to powiedział, szare oko stało się ulubionym, ponieważ taki już był Gideon
Winthrop. Potrafił wszystko zmienić na lepsze, nawet coś takiego.
– Panie Winthrop. – Detektyw z koczkiem podrapał się po spoconej skroni. – Z ca‐
łym szacunkiem...
Tata wszedł mu w słowo.
– Z całym szacunkiem, ale zjawiliście się w moim domu o północy bez nakazu. –
Tata wyciągnął cygaro z ust i dokończył: – Mówię wam, że zaraz rozwiążemy sytuację,
a wy macie posłuchać. – Zaciągnął się dymem.
– Panie Winthrop, ktoś musi zostać dzisiaj aresztowany. – Detektyw przeniósł
wzrok na koszulkę Reeda i rozkaszlał się, kiedy tata buchnął na niego oparami. – Pięt‐
nastolatek leży teraz w szpitalu ze złamanym nosem, żebrem i nogą oraz wybitym
obojczykiem i ramieniem.
Moja matka zamarła, a ja z całej siły starałam się powstrzymać od podobnej reak‐
cji.
Jasna cholera.
Reed tak go urządził?
Dla mnie?
Bum.
Bum.
Bum.
Moje policzki zaczerwieniły się na myśl o tym, jak bardzo rozszalało się moje
serce. Mocniej otoczyłam się ramionami, jakbym w ten sposób mogła ochronić się
przed uczuciami. Ale nie byłam w stanie.
To będzie nasze przeznaczenie – dziecięca naiwność skażona ciemnością.
– Eric Cartwright, jego ojciec, jest moim prawnikiem... – urwał, gdy zauważył, że
skrzywiłam się na wspomnienie o ojcu Ableʼa. – Emery... – Rozgniewane oczy skupił
na mojej koszulce, opuścił cygaro i podszedł bliżej. – Co masz napisane na koszulce?
Zrobiłam krok w tył i już zaczęłam rozważać przeprowadzkę do Erytrei i założenie
morskiej farmy. Najlepiej gdzieś, gdzie nie znalazłby mnie nikt obecny w tym pomiesz‐
czeniu poza Reedem. Żywilibyśmy się krewetkami i rybami, a potem pewnie umarli‐
byśmy od zatrucia rtęcią przed dwudziestką. I tak byłoby to lepsze niż śmierć w wy‐
niku upokorzenia.
– Tato. – Nieomal się wzdrygnęłam, ale mocniej zacisnęłam wokół siebie skrzyżo‐
wane ramiona. Jak tak dalej pójdzie, nigdy nie urosną mi cycki, bo zgniotę ich ko‐
mórki, zanim zdążą się rozwinąć. – To nic takiego.
– Emery.
– Proszę.
– Emery.
Zrobiłam kolejny krok w tył i natrafiłam piętą na ścianę, bo najwyraźniej nie wie‐
działam, jak stąd normalnie wyjść. Prawda była jednak taka, że nawet nie musiałam
mu pokazywać koszulki.
On wiedział.
Nikomu nie umknęła furia w jego oczach. Moje ramiona zadrżały. Poddałam się
nieuniknionemu i opuściłam ręce. Nie wstydziłam się tego, co mi się przydarzyło, ale
nie chciałam, by to wydarzenie się za mną ciągnęło.
Kiedy dowie się jedna osoba, wkrótce będzie wiedzieć o tym całe miasto. Tak to
już wyglądało w Eastridge. A tutaj ludzie zawsze, ale to zawsze obwiniają za coś ta‐
kiego dziewczynę. I ponieważ niemal wszyscy licealiści zamierzali studiować w Duke
razem ze mną i Reedem, już zawsze będą mnie pamiętać jako dziewczynę, która spie‐
przyła przyszłość Reedowi, a może również i Ableʼowi.
To był wyłącznie mój ciężar.
Tata był dobrą osobą. Na ogół rozważny, nawet do przesady racjonalny, w przeci‐
wieństwie do większości osób o błękitnej krwi. Nie obwiniałby mnie za to. Reed też
nie. Ani Betty i Hank. Nawet Nash nie upadłby tak nisko. Ale matka? I ci dwaj detek‐
tywi, których dopiero co poznałam?
Czułam się obnażona, zdradzając swoje sekrety, nawet nie odezwawszy się sło‐
wem. Powinnam była coś powiedzieć albo wytłumaczyć, że nic złego się nie stało;
a jednak doceniałam teraz ciszę, bo wiedziałam, że to ostatni raz przed wybuchem
mojego taty, który zaraz zniszczy Cartwrightów i najprawdopodobniej również całe
miasto.
Detektywi spojrzeli na moją koszulkę i poskładali fakty do kupy. Nash i Reed jed‐
nomyślnie zasłonili mnie swoimi ciałami. Wyjrzałam zza ich pleców, ale pozwoliłam
im w większości mnie zakryć.
Tata wyciągnął telefon i wybrał numer.
– Eric. Do mojego gabinetu. Ale już.
Typowy tata.
Zawsze staje za mną murem.
Miałam ochotę złapać go za ręce, zaciągnąć do parku rozrywki Harry’ego Pottera
i napić się z nim piwa kremowego. Albo tańczyć w deszczu bez muzyki i zastąpić
wspomnienia o Ableʼu śmiesznymi ruchami taty w stylu lat osiemdziesiątych.
Tata odwrócił się do Hanka i Betty, rzucił cygaro na podłogę, zgniótł je podeszwą
buta i zignorował rozdrażniony okrzyk matki.
– Eric Cartwright już jest w drodze. W mojej opinii wasz syn nie zrobił nic złego,
a Eric się ze mną zgodzi. Zarzuty nie zostaną wniesione. – Powiedział to z takim prze‐
konaniem, że mu uwierzyłam. Poza tym nazywał się Winthrop, a w tym mieście było
to największe wyróżnienie.
Detektywi nawet się nie spierali, kiedy poprosił ich, aby rozkuli Reeda i zaczekali
w jego gabinecie. Zalała mnie satysfakcja. Nie zamierzałam opowiadać tacie w szcze‐
gółach o tym, co zaszło, bo nie chciałam poświęcać Ableʼowi więcej uwagi, niż na to
zasługiwał, ale nie mogłam się doczekać zemsty. Opuszki dosłownie płonęły, aby go
rozczłonkować, zniszczyć, zetrzeć z powierzchni ziemi.
Ciekawe, czy tak samo czuł się Nash, kiedy kroczył swoją własną ścieżką wojny, ro‐
bił to, co chciał. Kiedy grał w drużynie futbolowej w Eastridge Prep, doprowadzał do
bójek z zawodnikami, maskotkami drużyny i sędziami, nie myśląc o konsekwencjach.
A może i o nich myślał, ale po prostu miał je gdzieś.
Często urywał się z zajęć, a potem znajdowano go za salą gimnastyczną z rękami
pod koszulką jakiejś dziewczyny z ostatniej klasy. I nigdy nie zapomnę tych nocy
w kuchni, kiedy stałam nieruchomo z łyżeczką lodów w ustach i obserwowałam krew
kapiącą z jego pięści na podłogę, gdy bezskutecznie próbował zatamować ją za po‐
mocą ręczników i lodu.
– Skarbie... – Mama położyła dłoń na ramieniu taty, zaciskając palce na materiale. –
Gideonie, nie wygłupiaj się. Zastanów się nad tym. – Przesunęła dłońmi po jego ramio‐
nach. Jej sześciokaratowy pierścionek zaręczynowy mrugał w moją stronę, ściśnięty
pomiędzy dwiema wysadzanym diamentami w obrączkami. – Cartwrightowie to do‐
brzy ludzie. A co z Winthrop Textiles? Eric Cartwright zna wszystkie sekrety twojej
firmy.
Moją klatkę piersiową rozpierał gniew, podsycany tlenem, który wdychałam, i tym‐
czasowo mnie zaślepił. Nie mogłam skupić wzroku. Patrzyłam na plecy braci Prescott
i odliczałam od dziesięciu w dół, starając się przetrawić to wszystko w spokoju.
Uspokój się, Em. Nie odzywaj się. Niech ona myśli sobie, co chce. Tata się tym zaj‐
mie.
Ludzie zakładają, że siła jest głośna. Podczas gdy w rzeczywistości siła jest ciszą.
To wytrzymałość, postanowienie, aby nie oddawać swej godności. I czasami jedyną
osobą, która jest świadoma istnienia tej siły w tobie, jesteś ty sam.
Nash napiął wszystkie mięśnie. Wydawał się naprężony, jakby przygotowywał się
do ataku. Nie wiedziałam, co mam zrobić, ale miałam wrażenie, że jestem mu coś
winna. Dotykanie go byłoby dziwne. Zakazane. Jakbym przekroczyła granicę, o której
nikt mnie nie uświadomił. Mimo to przyłożyłam dłoń do jego pleców, licząc na to, że
go uspokoję, bo on i Reed zrobili dzisiaj to samo dla mnie.
On jednak jeszcze bardziej się spiął. Zaczęłam rysować na jego plecach niewi‐
dzialne linie, grając sama ze sobą w kółko i krzyżyk. Nash odwrócił głowę i spojrzał na
mnie z uniesioną brwią, ale jego mięśnie się rozluźniły. Posłałam mu krzywy uśmiech.
Przesunęłam palcem po niewidzialnej siatce, udając, że dotykam ciała Reeda.
– Winthrop Textiles? – Tata podniósł głos, odwracając się w stronę swojej żony.
Piętą roztarł na podłodze niedopałek cygara, popiół rozsypał się wokół jak z roztrza‐
skanej urny. – Able Cartwright skrzywdził naszą córkę, a ty teraz myślisz o Winthrop
Textiles?
– Tak. I ty też powinieneś. – Wyobraziłam sobie, jak wymachuje ramionami, wska‐
zując na chłodny marmurowy salon. – Zapomniałeś, skąd nas na to wszystko stać?
Wyjrzałam zza Reeda i Nasha i zauważyłam, że tata przeszył matkę takim spojrze‐
niem, jakby jej nienawidził. Nie przepadałam za swoją mamą, ale tata wydawał się
zraniony, zdradzony i bycie świadkiem tych emocji sprawiało mi ból.
– A jeśli nie zrobimy nic? – Oparłam czoło o jednego z braci. – Co, jeśli...
Wyobraziłam sobie Reeda w poprawczaku, jego piękne blond loki i opaloną skórę.
Nie wytrwałby. Wyszedłby stamtąd odmieniony i zacząłby się zachowywać jak... cóż,
Nash.
– A jeśli znajdziemy sposób, żeby to wszystko zamieść pod dywan? – dokończyłam,
tym razem głośniej, i wyjrzałam zza ściany braci.
Betty Prescott posłała mi spojrzenie pełne wdzięczności, a zarazem poczucia winy.
Rozumiałam ją – pragnęła chronić swoich synów za wszelką cenę. Jej nadzieja była
również moją.
– Wspaniały pomysł, złotko. – Matka wyszła naprzód sprężystym krokiem i dwu‐
krotnie klasnęła w dłonie. – Pozwól, że rozmówię się z Erikiem. Nikt nie wniesie żad‐
nych oskarżeń. Będzie tak, jakby nic się nie stało.
Tylko że się stało.
Mnie.
Czy ona w ogóle się tym przejęła?
Wygłupy i drukowanie T-shirtów zepchnęły wydarzenia dzisiejszego wieczoru na
dalszy plan, ale teraz, kiedy stałam przed publiką, taka obnażona... dopadła mnie
zgroza tego, co niemal się wydarzyło. Schowałam się za Prescottami i oparłam o Re‐
eda.
Wyczułam na sobie potężną dłoń, która pomogła mi odzyskać równowagę, i wtedy
dotarło do mnie, że nieomal przewróciłam się na Nasha.
Spojrzał na mnie ponad ramieniem i wyszeptał:
– Spokojnie, tygrysie.
Popatrzyłam mu w oczy, starając się zrozumieć, co próbował przekazać mi spoj‐
rzeniem. Moi rodzice spierali się za nim, ale ja skupiałam się tylko na braciach. Pal‐
cami odszukałam ramię Reeda, a uwagę skupiłam na słowach Nasha.
– Dlaczego nazywasz mnie tygrysem? – zapytałam.
W naszym foyer stał posąg tego dzikiego kota, ale do tej pory nie poświęcałam mu
nawet myśli. Była to krzykliwa wersja srebrnoskórego Dionizosa ujeżdżającego bestię,
a u jego stóp plątali się wyznawcy. Nie identyfikowałam się z żadnym elementem tej
rzeźby.
– Tak się tylko mówi – podsunął Reed, nie chcąc spojrzeć na żadne z nas. Skupiał
się na swoich rodzicach. Jego furia nie zmalała, ale wiedziałam chociaż, że nie jest wy‐
mierzona we mnie.
Nash pokręcił głową.
– Bo ty jesteś tygrysem.
Poczekałam na dalsze wyjaśnienia, ale nie nadeszły.
– Kiedy tak mówisz, nie mam pewności, czy starasz się być miły, czy się ze mnie
nabijasz.
Pokręcił głową, śmiejąc się pod nosem. Widząc rozbawienie w jego oczach, poczu‐
łam lekkość, której kurczowo się uchwyciłam.
– A nie mogę mieć na myśli obu tych rzeczy naraz?
– Gideonie! – wykrzyknęła moja matka. Jej wrzask przerwał spokój, jaki roztoczyli
wokół mnie Prescottowie. – Nie możemy przekreślić naszej znajomości z Cartwrigh‐
tami z powodu czegoś takiego.
– Ale przekreślenie twojej relacji z córką to już nic złego? – zawołał za nią, jednak
matka już zdążyła opuścić salon i udać się w stronę gabinetu.
Tata w końcu odwrócił się do mnie, Reeda i Nasha.
– Wszystko dobrze? Czy Able... – zaczął, a potem szybko ugryzł się język, jakby
właśnie zrozumiał, że mamy towarzystwo.
Przygryzłam wargi, żeby powstrzymać ich drżenie. Winthropowie są silni.
– Nic się nie stało, tato. Próbował, ale... – Poczułam się głupio, bo dotarło do mnie,
że ukrywam się za braćmi Prescott, chociaż nie zrobiłam nic złego. Odeszłam na bok
i popatrzyłam tacie w oczy, zadzierając podbródek. Dokończyłam spokojnym gło‐
sem: – Nic mi nie jest. Przysięgam. I jeśli Able leży teraz w szpitalu, dostał to, na co za‐
służył, chociaż muszę przyznać, że całkiem nieźle sobie poradziłam, bo sama dwa razy
kopnęłam go w jaja. – Oparłam się o Reeda, który objął mnie ręką. – I dla jasności,
tato, te koszulki są trafne. Able Cartwright ma małego, a w dodatku skończył z licz‐
nymi złamaniami. – Uścisnęłam dłoń Reeda spoczywającą na moim ramieniu, dzięku‐
jąc mu w milczeniu.
Tata przyjrzał się mojej twarzy, próbując doszukać się na niej oznak kłamstwa.
– Jestem z ciebie dumny, ale mnie to nie wystarczy. – Pokręcił głową. Komuś na
mnie zależało. Zrobiło mi się ciepło na sercu. – On zasługuje na więzienie.
O nie.
– Em?
– Jeśli wniosę oskarżenie, on oskarży Reeda. Dobrze o tym wiesz.
Tata i Nash zaklęli w tym samym momencie. Tata przesunął ręką po twarzy i prze‐
stąpił z nogi na nogę.
– Proszę cię, tato, zrób to dla mnie – dodałam.
Między nami zapadła cisza. W końcu odpuścił i przeniósł spojrzenie na Nasha,
jakby on był liderem naszej trójki.
– Macie wszyscy zaszyć się w pokoju Emery. Nie chcę, żeby Cartwright was tu wi‐
dział, kiedy się zjawi. Jasne? To tylko pogorszy sytuację. Postaram się to naprawić.
– Tak, tato.
– Hank, Betty. Chodźcie ze mną do gabinetu, dobrze?
Gdy salon opustoszał, Reed przyparł Nasha do ściany, trzymając rękę na jego gar‐
dle.
– Pojebało cię, stary?
W oczach Nasha zdążyłam zauważyć poczucie winy, które zaraz uleciało. Wyglądał
na ucieleśnienie spokoju. Brakowało mu tylko papierosa w kąciku ust.
– Przepraszam.
Jedno słowo wypowiedziane łagodnym głosem.
Przeprosiny, których nie rozumiałam.
Mimo to byłam świadkiem sceny, która rozwijała się na moich oczach, a oni chyba
zapomnieli o moim istnieniu.
Reed mocniej docisnął gardło brata, a potem puścił.
– Pieprz się. – Pokręcił głową. – I pieprzyć mamę i tatę. – Opuścił salę, ignorując
prośbę mojego ojca, aby się ukryć.
Mnie również zignorował.
– Reed! – Rzuciłam się za nim, ale Nash złapał mnie za koszulkę. Próbowałam wy‐
szarpnąć się z jego uścisku, a kiedy mnie puścił, padłam na ścianę.
– Daj mu spokój.
Przez chwilę chciałam być jak Nash Prescott. Chciałam mieć w mózgu te same sub‐
stancje co on, żeby móc patrzeć na ukochane osoby i dać im odejść.
Ale różniliśmy się z Nashem.
Byłam Emery Winthrop.
I Emery Winthrop...
Właśnie zrozumiała, że chociaż od dawna była zadurzona w Reedzie Prescotcie, to
jednak to uczucie nie było tak słabe, jak się wydawało.
Było jak uporczywe swędzenie we wnętrzu mojego serca, którego nie da się złago‐
dzić.
A ja miałam ochotę wyrwać je sobie z ciała.
Część druga:
UCIECZKA
Afekt
1. Stan silnego wzburzenia
2. Uczucie sympatii, miłości
Afekt jest kontronimem mającym dwa przeciwstawne znaczenia. Afekt może być
uczuciem, jak również popełnieniem czynu pod wpływem silnych emocji.
Ten wyraz przypomina, że słowa powstały dzięki ludziom, a ludzie czasami popeł‐
niają błędy.
Błędy mają wielką wagę, ale nie dlatego, że mogą zrujnować ci życie, lecz są w sta‐
nie cię wzmocnić.
Najgorsze błędy dają największą nauczkę, a ci, którym przychodzi stawić czoła
konsekwencjom... uciekają.
Od ciebie zależy, czy uciekniesz, czy wyciągniesz wnioski.
Rozdział piąty
Droga Emery,
Co za poeta.
Ale przynajmniej nie zrobił błędu w moim imieniu.
Wydało mi się to adekwatne, że tyle lat później, kiedy postanowiłam zwierzyć się
Reedowi z mojego największego sekretu, na niebie świeciło tyle gwiazd, że mogłabym
je policzyć na palcach jednej ręki.
Jeśli chcesz spotykać się z chłopakiem, którego tata nie ma w garści, to będziesz
musiała wyjechać z tego stanu, przypomniałam sobie, wykradając się z rodzinnej po‐
siadłości, żeby dotrzeć do domu pracowników.
Doskwierał mi ostry zimowy wiatr, typowy dla Karoliny Północnej. Szczypał moją
skórę, jakby próbował mi coś powiedzieć. Może nawet mnie zatrzymać.
Uniosłam telefon, po raz kolejny odczytałam wiadomość od Reeda. Dla pewności
dwa razy.
Emery
P oplamisz łóżko mojego brata – zauważył Nash. Oparł głowę o poduszkę
i mi się przyjrzał. Wydawał się niemal rozdrażniony, jakby miał mnie za szuję,
która zepsuła mu weekendowe plany.
– Ty... Ja... Co... – jąkałam się. Na zmianę otwierałam i zamykałam usta jak rybka na
plaży.
Spałaś z Nashem Prescottem.
Z pieprzonym Nashem Prescottem.
I było niesamowicie.
Tylko nie panikuj.
Tylko nie panikuj.
Tylko nie panikuj.
Za późno, już zaczęłam.
Nash przeczesał palcami włosy i wyciągnął się, żeby wziąć mój szlafrok i mi go
rzucić.
– Wyluzuj, do cholery, co? Orgazm powinien cię chyba rozluźnić.
W głowie kołatała mi się teraz tylko jedna myśl: Nie zawsze taki byłeś.
Może dla innych dziewczyn, ale nigdy wobec mnie.
Nash był zapalczywym obrońcą, który zatrzymywał się przy moim stoliku z brą‐
zową torbą na lunch, kiedy moja mama „zapomniała” dać mi kasę na jedzenie. I mimo
że rzadko ze sobą rozmawialiśmy, nawet wtedy, gdy dzielił się ze mną posiłkiem, za‐
wsze pocieszała mnie myśl, że mam dwóch obrońców – Reeda i Nasha.
Tego dnia, gdy odbył się bal debiutantek, coś się zmieniło, a po niedoszłym aresz‐
towaniu Reeda otchłań między nim a bratem stała się nie do przeskoczenia. Rzadziej
ze sobą rozmawiali, a gdy już nadarzyła się okazja, zwracali się do siebie z taką ser‐
decznością, jaka łączyła mnie i moją matkę.
Współczułam Betty, która z całych sił próbowała naprawić ich relację. Organizo‐
wała przyjęcia niespodzianki, zapraszała na domowe obiady, na atrakcje poza domem,
na które nie było ich stać, bo jeden syn dopiero szedł na studia, a drugi skończył magi‐
sterkę.
Reed skupiał swoje wysiłki na Basil, futbolu i nauce. Natomiast Nash? Przy nas
zrobił się inny. Stał się ucieleśnieniem swojej reputacji. Był boski, arogancki, niezno‐
śny. Kiedy wracał do domu z wizytą, każdy weekend spędzał na pieprzeniu się ze znu‐
dzonymi dwudziestokilkuletnimi żonami z Eastridge.
Już cię nie poznaję.
Miałam te słowa na końcu języka, ale nie mogłabym ich wypowiedzieć. To było za‐
danie Reeda. Przejmowałam się tym tylko dlatego, że bolało mnie, jak czasami patrzył
na mnie Nash – z oskarżeniem przecinającym mnie na wskroś.
Rzucał pod moim adresem uszczypliwymi komentarzami, o które nikt go nie pro‐
sił, bo pozostawałam lojalna wobec Reeda, a nawet rozmowa ze starszym bratem wy‐
dawała mi się zdradą, jakbym wybierała złą stronę.
– Typowa z ciebie Winthrop, Emery – powiedział kiedyś Nash, gdy ukradłam z ta‐
lerza Reeda kapary, którymi Betty obsypała kurczaka piccata. – Tak dobrze ukrywasz
tajemnice. – Przyłapał mnie na tym, jak wsuwałam banknoty do skarpety Reeda. Skła‐
małam, że to od mojego ojca. – Gideon często wysyła cię na zwiady?
– Zemsta. Często czujesz jej smak? – Splunęłam mu pod nogi kawałkiem zgniłej
brzoskwini z ogrodu. Wylądowała przy jego stopie, kilkanaście centymetrów od celu.
Chciałam mu się przyjrzeć, przeanalizować moje upokorzenie, pozachwycać się
pierwszym orgazmem, ale czułam jedynie nieodparty magnetyzm Nasha, niebezpiecz‐
niejszy niż u wszystkich innych chłopców, których w życiu spotkałam.
Tylko że Nash nie był chłopcem.
To mężczyzna.
I czułam się przy nim jak mała dziewczynka, chociaż zdążyłam przekonać siebie,
że nią nie jestem.
Wsunęłam ręce w rękawy szlafroka i stężałam, gdy tylko zawiązałam pasek w talii.
Moje majtki leżały gdzieś porzucone, ale przynajmniej się okryłam.
Zignorowałam ukłucie wywołane jego drwiną, pokręciłam głową i odepchnęłam
na bok zażenowanie.
– Wiedziałeś?
Moje oskarżenie rzucone ostrym tonem nawet go nie ruszyło. Przeciągnął się z ra‐
mionami za głową, a mój wzrok zawędrował do mięśni po bokach jego brzucha ukła‐
dających się w kształt litery V. Zacisnęłam się na nim. To był odruch. Zawstydzona po‐
derwałam głowę i zauważyłam, że Nash zadziornie unosi brew.
– Domyśliłem się, bo wysapałaś imię mojego brata, kiedy dochodziłaś na moim fiu‐
cie.
Wygramoliłam się z łóżka, pospiesznie odpychając koc. Byłam wprost przerażona,
delikatnie mówiąc, ale najbardziej zabolał mnie wyraz czystej irytacji na jego twarzy.
Nie mógł chociaż udawać, że mu się podobało?
Bo ja się dobrze bawiłam.
Doszłam.
A to się nigdy nie zdarzało.
Dojrzałam przez ostatnie dwa lata, a mój biust był jedynym elementem mojego
ciała, który nie kojarzył się z modelką na wybiegu. Przy Nashu czułam się jak bogini.
Jakby moje ciało posiadło magię, jakbym kontrolowała własną przyjemność i problem,
który zawsze mnie martwił, przestał być ważny, bo zastąpiła go przyjemność.
A jednak na niego moje ciało nie miało żadnego wpływu. Patrzył na mnie tak,
jakby chciał zapomnieć, że to się wydarzyło. Jakby brzydził się sobą, że posunął kogoś
tak młodego.
Przecież żadne z nas nie zrobiło tego celowo, a ja nie miałam odwagi, żeby zapytać
go, dlaczego wydawał się taki zniesmaczony i skąd ta pogarda.
Kiedy odsunęłam na bok pościel, pozostawiłam go odsłoniętego, ale Nash, zupeł‐
nie niezawstydzony swoją nagością, przeczesał tylko włosy dłonią. Może gdybym była
facetem, w dodatku tak dużym jak Nash, też bym się nie zakrywała. Ale mógłby wyka‐
zać się chociaż odrobiną przyzwoitości.
A potem przypomniałam sobie, że ten mężczyzna w ogóle nie jest przyzwoity.
Reed mnie przed nim ostrzegał.
– Lepiej uważaj, Em. – Tydzień po balu debiutantek Reed odprowadził wzrokiem
odjeżdżającą hondę swojego brata. – Nash dopuszcza się niewybaczalnych rzeczy,
a zresztą nawet nie prosi o przebaczenie.
Wbiłam paznokcie w udo. Wciąż mocno przeżywałam ten krąg cierpienia.
– Nie możecie tego przegadać?
– A jaki byłby w tym cel? To podstępny kłamca. Nie można wierzyć w jego słowa.
Nigdy nie byłam w stanie powiązać wersji Nasha widzianej oczami Reeda z tą,
która tyle razy mnie ratowała. Przez trzy ostatnie lata wierzyłam, że Nash nie stał się
tak zły, za jakiego miał go Reed.
Aż do dzisiaj.
Ta nadzieja umarła bolesną śmiercią.
Zakołysałam się na piętach i zastanowiłam się nad odpowiedzią, aż w końcu po‐
wiedziałam:
– Za kogo mnie wziąłeś?
– Za Katrinę – wypowiedział te słowa bez cienia skruchy, jakby nie było nic złego
w tym, że czeka w łóżku na mężatkę.
Co gorsza, wspomniał o chłopaku, co oznaczało, że zdradzała ojca Basil oraz in‐
nego mężczyznę z Nashem.
Co się z tobą stało, Nash?
Z księcia w srebrnej zbroi zmienił się w czarny charakter traktujący mnie tak obo‐
jętnie, że nawet nie musiał wyciągać w moją stronę zatrutego jabłka.
Aż do teraz.
Tyle że jabłko było twardym jak kamień penisem i wyobrażałam sobie, że smako‐
wałby lepiej niż zatruty owoc.
– Pieprzyłeś się ze mną, myśląc, że jestem kimś innym? – syknęłam rozwścieczona,
mając na uwadze, że Hank i Betty śpią dwa pokoje dalej.
Nie umknęła mi własna hipokryzja. Co z tego, że wzięłam go za jego brata? To coś
zupełnie innego. Ja byłam zakochana. On wziął mnie za mężatkę. A więc dobrze, oboje
wzięliśmy siebie za kogoś innego, ale dla własnego zdrowia psychicznego chciałam
wierzyć, że nie jesteśmy tak perfidni.
Nie jesteś tak zła jak Nash Prescott, Emery. To jego wina.
Nie.
Nawet ja nie wierzyłam w te bzdury.
To ja usiadłam na nim okrakiem, nie potwierdziwszy najpierw jego tożsamości.
Głupia, głupia, głupia.
– Pieprzyłem się z tobą – powtórzył, jakby próbował rozsmakować się w tych sło‐
wach. – Co za wulgarny język u tak miłej osóbki...
Miłej.
Powiedział to takim tonem, jakby gryzienie się w język za każdym razem, gdy
matka mnie krytykowała, czyniło ze mnie kogoś gorszego.
Wkurzyło mnie to. Bez namysłu podniosłam rękę. Nie uderzyłabym go. Nie wie‐
działam, co zrobić, ale to był odruch, który jedynie go rozbawił.
– Spokojnie, tygrysie.
Nawet się nie zawahał, bezczeszcząc dwa słowa, które powiedział mi dwa lata
temu, gdy wpadłam na niego i Reeda w dniu balu. Odepchnęłam przeszłość na bok, bo
nie chciałam przypominać sobie o człowieczeństwie Nasha, gdy byłam na niego taka
wściekła.
Kontynuował, albo tego nieświadomy, albo zupełnie nieprzejęty:
– Domyśliłem się tego na chwilę przed tym, jak skończyłaś. Nie pieprzyłbym się
z tobą, gdybym wiedział, że to ty. Nie obracam małolat.
Znowu zalała mnie fala wstydu i zrobiło mi się głupio.
Walczyłam z tym z całej siły.
Zadarłam podbródek i spojrzałam na niego lodowato.
– Mam osiemnaście lat.
Ledwie skończone.
Dziesięcioletnia różnica wieku między nami wydawała się nie do przeskoczenia.
Ale przynajmniej mogłam się skupić na tej informacji, zamiast na myśli, że właśnie
skończyłam uprawiać seks z niewłaściwym Prescottem.
Cholera.
Reed.
– Reed... – zaczęłam.
– O niczym się nie dowie – warknął. – Jeśli mu powiesz, zniszczysz waszą przyjaźń.
Ton jego głosu nie pasował do oczu.
Jedno krzyczało: Spieprzysz swoją relację.
Drugie: Spieprzysz moją relację.
Nie tylko ja nie chciałam, aby Reed się dowiedział; to nieodwracalnie zniszczyłoby
naszą przyjaźń.
Wiem, że wciąż zależy ci na Reedzie.
Ta myśl dodała mi odwagi. On wciąż miał serce, potrzeby i uczucia, w jego żyłach
płynęła krew, tak jak w moich. Nie był niepokonany.
Skrzyżowałam ramiona na klatce piersiowej, mocniej owijając się szlafrokiem.
– Nie powinieneś być teraz w Nowym Jorku na otwarciu jakiejś firmy, która i tak
wkrótce upadnie?
A przynajmniej tak powiedział mi Reed kilka tygodni temu. Oczywiście nie wspo‐
mniał o potencjalnym upadku, ale w tym momencie do głosu doszła duma i wcale mi
się to nie spodobało, bo moją odruchową reakcją okazało się okrucieństwo, które od‐
zywało się we mnie przez te wszystkie lata złośliwych podszeptów w szkole. Odru‐
chowo chciałam za to przeprosić, ale nie byłam w stanie odnaleźć głosu.
Nash oparł się o wezgłowie i przyjrzał mi się piwnymi, czujnymi oczami z dociekli‐
wością, do której nie przywykłam. Nawet ze strony Virginii Winthrop.
– To nie twoja sprawa, Winthrop, ale przyjechałem do miasta w interesach. Reed
nocuje dzisiaj u Basil, więc stwierdziłem, że prześpię się w jego pokoju, bo mama
zmieniła mój w pieprzony warsztat. Nie sądziłem, że będzie próbowało dobrać się do
mnie osiemnastoletnie dziecko.
Jego oziębłe zachowanie wywołało w mojej piersi eksplozję furii, która rozlała się
po mnie aż po palce. Miałam ochotę mu oddać – bo właśnie tak odczułam jego słowa.
Jak cios.
Ze starszego brata, którego Reed kiedyś miał za wzór, zmienił się w potwora, któ‐
rego żadne z nas już nie rozpoznawało.
Zabolało mnie to bardziej, niż sądziłam.
Zakopałam jego przytyk głęboko w sobie i pozwoliłam, by przemawiała przeze
mnie duma.
Nash wziął wolną poduszkę i ze swobodą starł spermę z członka, nie przejmując
się moim wzrokiem ani tym, że kiedy odwiedzałam pokój Reeda, zawsze kładłam się
właśnie na tej poduszce.
– Zakradasz się do pokoju mojego brata na szybki numerek?
Nigdy, nieomal rzuciłam w obronie, po części oczarowana, po części zszokowana
tym, że nagość zupełnie go nie krępowała.
Mimo to ugryzłam się w język, bo poczułam się obnażona. Miałam zamiar wyznać
dzisiaj Reedowi miłość, ale moja próba odbiła się czkawką, a Nash Prescott miał nie‐
szczęście oglądać moją porażkę.
– Cały czas – skłamałam, żeby wyjść z tego z twarzą. – I jest w łóżku lepszy od cie‐
bie.
Kolejne kłamstwo.
Nie istniał chyba nikt, kto byłby tak dobrym kochankiem jak Nash. Przez niego
czułam taką rozkosz, że mrowiły mnie palce u stóp, a płuca paliły. Doprowadził moje
ciało na skraj wytrzymałości i jakaś część mnie chciała sprawdzić, czy znowu uda mu
się to zrobić, bo zastanawiałam się, czy ten pierwszy raz był tylko przypadkiem, czy
jednak seks może być taki za każdym razem.
Pragnęłam go, a na widok moich różowych śladów po paznokciach na jego klatce
piersiowej czułam obsesyjną podnietę. Przerażała mnie ta myśl. Chciałam stąd uciec,
ale jednocześnie mogłabym zrobić zdjęcie na dowód, że poharatałam go tak jak on
mnie.
Najlepszym słowem na opisanie mojego stanu byłoby obłąkanie. Miałam w szkole
nauczycieli młodszych od Nasha i myśl o uprawianiu z nimi seksu przyprawiała mnie
o mdłości.
Nash zwęził oczy, skupiając je na moim obojczyku, gdzie zostawił malinkę, która
nie zniknie najpewniej przez kilka tygodni.
– Jeśli potrafi sprawić, że dochodzisz mocniej niż na moim fiucie, to zasługuje na
medal. – Otworzyłam usta ze zdziwienia na dźwięk słowa fiut, a Nashowi nie umknął
rumieniec, który rozlał się po moich policzkach. – Mój brat ma dziewczynę, wiesz
o tym, prawda? – zauważył powoli, jakby zwracał się do idiotki.
– Dla jasności Reed napisał mi, że zerwali. – Wczepiłam palce w materiał szlafroka.
– A więc chciałaś go wesprzeć seksem na pocieszenie? A to dobre. – Przeczesał
włosy palcami, targając je jeszcze bardziej niż ja wcześniej. Parsknął śmiechem. – To
zerwanie trwało zaledwie trzydzieści minut, bo potem ją przeprosił. Niemal błagał ją
na kolanach.
Skrzywiłam się.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że się tego spodziewałam – „zrywali ze sobą”
już wiele razy i zawsze potem do siebie wracali. Dałam się ogłupić magii bezgwiezd‐
nej nocy, wmówiłam sobie, że tym razem będzie inaczej, bo chciałam w to wierzyć.
Niespodziewanie arogancja Nasha uleciała, gdy przyjrzał mi się uważnie.
Jakby przejrzał mnie na wylot.
Zacisnęłam palce na szlafroku. Przypomniałam sobie, że muszę oddychać, więc za‐
częłam rytmicznie nabierać i wypuszczać powietrze. Ogarnął mnie niepokój. Przenio‐
słam wzrok na wiszące na ścianie zdjęcie, przedstawiające mnie i Reeda, roześmia‐
nych, i dotarło do mnie, że właśnie przekreśliłam wszelkie szanse na to, by z nim być,
a to dlatego, że przespałam się z jego bratem.
W oczach Nasha dopatrzyłam się litości pomieszanej z odrazą.
Zerknął na zegarek stojący na szafce nocnej i powiedział:
– Albo się połóż, albo znikaj. Za kilka godzin mam spotkanie.
Jego słowa wybrzmiały brutalnie, ale wiedziałam, co się w nich kryje.
Współczucie.
Dał mi możliwość ucieczki bez konieczności tłumaczenia się z tych upokarzających
powodów, które skłoniły mnie do przyjścia tutaj. Chwyciłam się tej szansy jak tonący
brzytwy.
– Jesteś niemożliwy – wypaliłam, ale nie włożyłam w te słowa serca, bo gdyby po‐
traktował mnie inaczej, pewnie bym się rozpłakała.
A ja nie jestem beksą.
– Zrobimy tak. – Skinął głową na mokrą plamę widniejącą na prześcieradle. – Za‐
pomnijmy, że do tego doszło. Ty wcale nie pieprzyłaś się z niewłaściwym bratem. Ja
wcale nie pieprzyłem się z osiemnastolatką. – Jego usta rozciągnęły się w szyderczym
uśmiechu, kiedy wytknął mi mój wiek. – Żadne z nas nie wyjawi prawdy Reedowi. Ja‐
sne?
W końcu mogłam się zgodzić chociaż z jedną rzeczą.
– Jak słońce. – Drasnęłam wargę zębami. – Obiecasz, że nie powiesz Reedowi?
Nash przyglądał mi się przez chwilę, przez jego oczy przemknęło coś na kształt
rozczarowania, a potem wyciągnął rękę i zgasił światło.
– Wynoś się stąd, Winthrop.
– Z miłą chęcią, Prescott.
Wróciłam do swojego domu. Ręce mi się trzęsły, kiedy otwierałam tylne drzwi, ale
gdy się udało, puściłam się biegiem do mojego pokoju. Przekręciłam klucz w zamku
i upewniłam się, że klamka jest zablokowana, a potem rzuciłam się na łóżko. Nakry‐
łam głowę pościelą, dysząc w jedwabny materiał.
Zostawiłam podartą bieliznę na podłodze w pokoju mojego przyjaciela. Modliłam
się, by Nash miał chociaż tyle przyzwoitości, żeby ją wyrzucić albo spalić. Pod kołdrą
zrobiło mi się gorąco, ale nie chciałam jej opuścić ani zrobić niczego rozsądnego, na
przykład wziąć prysznic.
Przypomniałam sobie drogą pościel upapraną naszym potem i sokami.
Dzisiaj dowiedziałam się dwóch rzeczy.
Po pierwsze mogłam mieć orgazm w trakcie seksu i już nigdy nie będę taka sama.
Po drugie znienawidziłam Nasha Prescotta.
Rozdział siódmy
mojra
\’mȯirə\
(rzeczownik) ucieleśnienie losu lub przeznaczenia
W greckiej mitologii trzy mojry przędą nici Losu. Podlegają im mężczyźni, kobiety
i bogowie, którzy są zmuszeni zaakceptować Los jako Przeznaczenie.
Mojra oznacza również koncept, przeświadczenie, że życie każdej osoby zostało
z góry zaplanowane i w ten sposób kształtuje się życie człowieka. To założenie, że nie‐
które wydarzenia są nieuniknione – że los (każda decyzja prowadząca do obecnej
chwili) osoby i jej przeznaczenie (przyszłość) nie podlega jej kontroli.
Mojra przypomina nam, że niektóre rzeczy dzieją się pomimo naszego usilnego
oporu.
Rozdział ósmy
Durga: Czekałeś trzy lata, żeby sprawdzić mój login? Ja wygooglowałam benki‐
nersofobię pierwszego dnia.
Benkinersofobia: No i?
Durga: Nie masz pojęcia, co oznacza twój login?
Benkinersofobia: Skorzystałem z generatora loginów, nie mam czasu na bzdury.
A mimo to sprawdził „durgę”. Przewróciłam oczami, ale kąciki moich ust się unio‐
sły.
Durga: Zasady.
Moje ręce oblały się potem, kiedy przypomniałam sobie prezent, który mi wysłał –
wibrator, leżał teraz ukryty pod materacem. Znalazł sposób, aby obejść zasadę anoni‐
mowości w Fundacji Eastridge – wysłał go poprzez usługę podarunkową, która
ukrywa adres odbiorcy. Jakbyśmy potrzebowali pośrednika, dzięki któremu mogła‐
bym zaznawać nocnych rozkoszy.
Palce mi drgnęły, bo chciałam zapytać go o coś więcej, ale się powstrzymałam. Le‐
piej nie wiedzieć.
Czekałam godzinę na jego odpowiedź, a gdy w końcu odpisał, zielona kropka ak‐
tywności obok nazwy zmieniła się na czerwoną.
Benkinersofobia: Syzyf.
Syzyf.
Upadły król.
Kłamca.
Oszust.
Mogłam się z tym utożsamić.
Rozdział dziewiąty
Nash
I mię bez nazwiska było pierwszą wskazówką, dla której nie należało ufać
Fice.
Jego imię przypominało mi o Emery Winthrop i jej zamiłowaniu do dziwnych słów.
I to powinno być moją drugą wskazówką.
Fika to szwedzkie słowo oznaczające moment, podczas którego zatrzymujesz się,
żeby docenić drobne przyjemności. I to powinno być moją trzecią wskazówką.
Głównie dlatego, że w życiu nie ma dobrych chwil.
A Fika nawet nie pochodził ze Szwecji.
Był typowym białym facetem z Karoliny Północnej, ucieleśnieniem detektywa Ke‐
itha Marsa, bohatera serialu Veronica Mars, szeryfem Eastridge, który wypadł z łask
i został zwolniony dwadzieścia lat temu, mniej więcej wtedy, kiedy po raz pierwszy
dotknąłem cycka.
– Uważam, że powinieneś zakończyć swoją inkwizycję. – Na jego oko opadła
grzywka, którą szybko odgarnął. Przypominał braci Jonas, zanim dotarło do nich, że
prostowanie włosów jest dla kobiet. Skórzane krzesło skrzypnęło pod jego ciężarem,
gdy nachylił się i oparł łokciami o moje biurko. Znalazł się na tyle blisko, że dostrze‐
głem w jego oczach własne odbicie. – To cię niszczy. W twoich oczach brakuje iskry.
Nie sądziłem, że to możliwe, ale z każdym spotkaniem wyglądasz coraz gorzej.
Fika poklepał się po kieszeniach, jakby szukał papierosów, które zniszczyły mu
płuca. Gdy nie znalazł, strzelił jedną z gumek, które tworzyły bransoletę na jego
przedramionach.
– Nie zaprosiłem cię do mojego domu o czwartej nad ranem, żebyś wygłaszał opi‐
nię na mój temat. Zatrudniłem cię do zlecenia. – Przesunąłem palcami po pliku pienię‐
dzy i patrzyłem, jak Fika śledzi mój ruch głęboko osadzonymi oczami. – Mówię ci, co
masz robić. Ty dostajesz pieniądze. I tak to wygląda.
Musnąłem papierową opaskę i powachlowałem banknotami (a było ich wiele). Po‐
winienem okazać mu trochę litości, ale na wspomnienie o Winthropach czułem jedy‐
nie wściekłość.
Według patologa przyczyną śmierci mojego taty był zawał serca. Zajechał się, bo
pracował na trzy zmiany, żeby utrzymać rodzinę; gdyby on i mama nie stracili domu,
pracy i oszczędności, tata wciąż by żył, a ja nie musiałbym patrzeć przy każdej wizy‐
cie, jak mama wbija tępy wzrok w puste miejsce przy stole.
W moim mniemaniu to Winthropowie zabili Hanka Prescotta.
Sprawa zamknięta.
Ale kara jeszcze nie została wymierzona.
Fika zacisnął szczęki, kiedy otworzyłem szufladę biurka, wrzuciłem do środka
banknoty i ją zatrzasnąłem.
Wyznawałem władzę, nie miłosierdzie. Ludzie mają potrzeby, a kiedy je odkryjesz,
możesz nimi rządzić.
Potrzebą Fiki były pieniądze. Osiemnaście miesięcy temu po raz kolejny zdiagno‐
zowano u niego raka. Choroba wyssała tłuszcz z jego policzków i przypominał teraz
ghoula, a nie człowieka. Od czasu remisji nabrał trochę wagi, ale wraz z nią pojawiły
się również kosmiczne długi za leczenie.
Jeśli mam być szczery, do tej pory nigdy nie musiałem posługiwać się pieniędzmi,
żeby kogoś zmotywować. Aby zostać prezesem oraz założycielem firmy, której war‐
tość Forbes w zeszłym roku wycenił na ponad milion dolarów, dopuściłem się niezbyt
legalnych czynów, a Fika doskonale to ukrywał.
Do tej pory nie trafiłem do więzienia, co samo w sobie jest fenomenem.
Prosiłem go o daną rzecz, on ją wykonywał. Tak właśnie działały te transakcje.
Aż do teraz.
– Łyknąłeś złe tabletki? – Podniosłem drugi plik setek i rozdarłem brzeg jednego
z banknotów, bo mogłem. Fika ledwie nad sobą panował, a w jego przypadku to cud,
bo po pierwszej wygranej walce z rakiem stał się wyluzowanym hipisem. – Zapomnia‐
łeś, jak się mówi? W transakcjach chodzi o wymianę i żeby to dostać – pomachałem
pieniędzmi – musisz mi dać to, o co proszę.
– Posłuchaj... – Przyjrzał się banknotom i pokręcił głową. – Rozumiem. Masz
z Winthropami na pieńku, i to nie bez powodu, ale znalezienie Gideona Winthropa nie
skończy się dobrze. Zaufaj mi.
Nikomu nie ufałem i to kolejny powód, dla którego Gideon musiał zniknąć. Nie
chodziło mi o morderstwo. Śmierć to droga na skróty; bardziej zadowoliłoby mnie
przeciągające się cierpienie.
Takie filmy jak Uprowadzona lub John Wick psują pogląd widzów na zemstę. To nie
jest coś, co można załatwić w ciągu jednego dnia. Jak wszystko, co ma jakąś wartość,
zemsta, taka prawdziwa, która unicestwi cel, wymaga czasu.
Dla przykładu wyścig kosmiczny rozpoczął się w tysiąc dziewięćset pięćdziesią‐
tym piątym roku, a Apollo 11 wylądował na księżycu dopiero w tysiąc dziewięćset
sześćdziesiątym dziewiątym. Zajęło im to ponad czternaście lat. To więcej niż długość
życia przeciętnego psa.
Natomiast przygotowania do mojej zemsty trwały zaledwie cztery lata.
– Nie interesuje mnie wykład na temat etyki, Fika. – Kiedy się odezwałem, jego
ręce zadrżały, ale nie miałem dla niego litości. – Znalazłeś Gideona.
– Tak. – Przygryzł dolną wargę i odgarnął grzywkę peruki w typie Jonas Brothers,
lekko ją przekrzywiając. – Czasami ludzie dopuszczają się złych rzeczy z dobrych po‐
budek.
Argument z ust osoby, która w trakcie kadencji szeryfa brała łapówki, aby opłacić
leczenie raka.
Ile dowodów ukradł? Ilu bogatych mieszkańców naszego miasta uratował przed
karą? Czy gdyby Gideon przyszedł do niego po pomoc, jego zbrodnie również zamió‐
tłby pod dywan?
Rozpiąłem spinki przy mankietach i podwinąłem rękawy, odsłaniając tatuaż na le‐
wym przedramieniu.
„Pokuta”.
Moja odważna, pozbawiona skrupułów prawda.
Kiedyś Fika źle zrozumiał jej przekaz, a ja pozwoliłem na to po raz kolejny, gdy za‐
wiesił wzrok na słowie, a potem przeniósł go na moją twarz.
– Nie będę cię okłamywać – zaczął, układając ręce w piramidkę.
– To nie okłamuj.
– Znalazłem Gideona Winthropa. – Fika opuścił rękę na podziurawione dżinsy. Pie‐
przony pięćdziesięciokilkulatek w modnie podniszczonych dżinsach. Zaczął bawić się
nitkami wystającymi na kolanie. – Wydawał się szczęśliwy, jakby mu się powodziło.
Często wysyła córce pocztówki mejlem. Ma nowych przyjaciół, nowych sąsiadów i na‐
wet goldena retrievera. Są świadomi jego przeszłości, ale i tak się z nim zaprzyjaźnili.
A on w zamian dobrze ich traktuje. Jeszcze nigdy nie widziałem tak uśmiechniętego
człowieka. Znalazł swój raj na ziemi, Nash.
Chciałem spalić go do gołej ziemi.
Zniszczyć jego córkę.
Ukraść pieniądze.
Nastawić przyjaciół przeciwko niemu.
Rozdzielić sąsiadów.
Porwać tego zasranego goldena.
Jeśli coś posiadał, chciałem mu to odebrać i patrzeć, jak cierpi.
– Wszystko świetnie, tylko nie zapłaciłem ci, żebyś podsumował jego sielskie ży‐
cie. – Nalałem każdemu z nas po szklance Bowmore, rocznik 1957, i podsunąłem
w jego stronę, wiedząc, że ma ochotę, ale nie może się napić ze względu na dietę, którą
narzucił mu lekarz. – Prosiłem cię, żebyś go dla mnie znalazł. Gdzie on jest?
Przyjrzał się trunkowi, jego ręka drgnęła, a potem przesunął nią po szczupłym
udzie.
– Nie mogę ci powiedzieć, młody.
W tym roku skończę trzydzieści trzy lata, a on wciąż widział we mnie dwudziesto‐
pięciolatka, który przyszedł do niego z zarzutami przeciwko Winthropom.
Niewiarygodne.
– Dlaczego – wycedziłem tonem żądania, nie pytania.
Postukałem w stół, skupiając jego uwagę na paczce papierosów, którą zostawiłem
tu specjalnie, żeby wytrącić go z równowagi. Nigdy nie paliłem, ale kusiło mnie na
myśl, że mógłbym w ten sposób zrobić mu na złość.
Byłem tak wściekły, że przypominałem wulkan plujący lawą. Nad nami unosiła się
chmura popiołu wielkości księżyca, a mój żar smażył Fikę na chrupko. Ostatecznie
jednak wyciągnąłem z biurka dziesięć tysięcy dolarów w pliku i wrzuciłem je do ko‐
minka z precyzją osoby, która przez całe nastoletnie życie wyrzucała swoje rzeczy
przez okno i podążała zaraz za nimi, kiedy mężowie zdradliwych żon wracali do do‐
mów.
Właśnie budowałem kolejny hotel, tym razem w Haling Cove, zamierzałem nego‐
cjować kontrakty w Singapurze, a do wschodu słońca musiałem zwolnić czterech do‐
stawców. Nie zamierzałem odwiedzać mojego domu w Eastridge, żeby spotkać się
z Fiką, a mój czas był zbyt cenny, aby skorumpowany były gliniarz w peruce à la Jonas
Brothers robił mnie w balona, bo zapomniał, gdzie jego miejsce.
Fika rzucił się za pieniędzmi, ale płomienie połknęły banknoty i w kominku buch‐
nęły iskry. Jęknął rozpaczliwie, obserwując, jak papier w ułamku sekundy zmienia się
w dym i popiół.
Pieniądze były bez znaczenia.
– Współczuję ci, młody. – Kiedy ostatni banknot zmienił się w pył, Fika obrócił się
w moją stronę i przysiadł na skórzanej otomanie obok kominka, kręcąc głową, jakby
rozmawiał ze swoim synem, który mocno go rozczarował. – Wiesz, co oznacza fika? To
przerwa na kawę, ale nie tylko. To sposób życia. Zatrzymaj się. Napij się kawy. Ciesz
się własnym towarzystwem. I obecnością innych. Nie jesteś w stanie docenić tego, co
masz teraz, jeśli pozostajesz zafiksowany na tym, co odebrano ci w przeszłości.
Wstałem, odpychając krzesło tyłem ud, bo właśnie przypomniałem sobie o czwar‐
tej wskazówce przemawiającej za tym, by nie ufać Fice. Jego kompas moralny był do‐
stosowany do idiotycznych perspektyw. W końcu to szaleniec, który cały rok puszcza
świąteczne piosenki i – co gorsza – jeszcze do nich śpiewa.
– Zanim zacytujesz mi kolejną wróżbę z ciasteczka z dodatkiem CBD, powiem ci
tylko, że Hank Prescott nie jest typem człowieka, o którym można zapomnieć. – Otwo‐
rzyłem drzwi gabinetu i popatrzyłem wymownie na policjanta, aż załapał aluzję i wy‐
szedł z pustymi rękami. A mógł otrzymać pięćdziesiąt tysięcy dolarów, gdyby zdradził
mi miejsce pobytu Gideona Winthropa. – I naucz się, gdzie jest twoim miejsce.
Zatrzasnąłem drzwi, gdy ledwie przekroczył próg, żeby poczuł uderzenie, a potem
zebrałem dokumenty do aktówki, przygotowując się do wizyty w Haling Cove. Rozwa‐
żyłem oczywistą poszlakę – Emery wie, gdzie mieszka jej ojciec. Virginia i Gideon ro‐
zeszli się tuż po rozpętaniu skandalu, ale Gideon wciąż wysyłał wiadomości swojej
córce.
Pozbawienie człowieka bogactwa, godności i szczęścia było formą sztuki i jak
każda sztuka, ta również wymagała ogromnej cierpliwości i cierpienia. Cierpliwości
miałem mnóstwo, ale nie zamierzałem już cierpieć.
Za to Emery Winthrop była ofiarą idealną.
Mógłbym zmiażdżyć jej duszę i nawet nie poczułbym wyrzutów sumienia.
Grzech numer jeden.
Wiedziała o machlojkach swojego ojca. Podsłuchałem jej rodziców rozmawiają‐
cych o tym tego dnia, gdy Reed niemal wylądował w areszcie.
Reed pobiegł wtedy do domu, Emery wróciła do swojego pokoju, a ja znowu przy‐
kleiłem się do posągu tygrysa i wyjrzałem zza Dionizosa, żeby przysłuchać się kłótni
Virginii, Gideona i ojca Ableʼa Cartwrighta.
– Jeśli Emery się o tym dowie, odetnę się od ciebie, Virginio, a ciebie pozwę i stra‐
cisz wszystko, Cartwright – ostrzegł Gideon spokojnym głosem, w którym czaiła się
prawdziwa groźba.
– Proszę cię – prychnęła Virginia w mało kobiecy sposób – ona już wie. Jak myślisz,
dlaczego posłałam ją do tej terapeutki, żeby ustawiła ją do pionu?
Odkąd ukradłem księgę rachunkową, tylko raz wyjąłem ją z kieszeni, a teraz wypa‐
lała dziurę w mojej marynarce na piersi. Emery wiedziała o przekrętach swoich rodzi‐
ców, a ja... popełniłem tej nocy dwa błędy, których już nie byłem w stanie cofnąć.
Grzech numer dwa.
Tego dnia, gdy FBI i komisja zrobiły najazd na posiadłość Winthropów, Emery za‐
prowadziła agentów do domu moich rodziców, kryjąc tym samym swojego ojca, i wy‐
mieniła naszą rodzinę z imienia – Betty. Hank. Reed. Nash. Stali przy skrzynce na listy
i patrzyli na drzwi, ale usłyszałem wystarczająco.
Zniknąłem w labiryncie, żeby wyciągnąć księgę rachunkową, zanim dorwie się do
niej jakiś rządowy patafian.
Miałem plan, dzięki któremu chciałem odpokutować za swoje grzechy.
Miałem plan, dzięki któremu pomógłbym moim rodzicom, całemu miastu
i wszystko bym naprawił.
Miałem plan.
A potem tata umarł.
A ja byłem równie winny co Winthropowie.
Rozdział dziesiąty
Emery
B ogactwo.
Nie sądziłam, że ma jakąś woń, ale upłynęło tyle czasu, odkąd odwiedzi‐
łam Eastridge, że niemal nie potrafiłam rozpoznać znajomego smrodu, który zaatako‐
wał moje nozdrza. Jeszcze do niedawna mogłam powiedzieć, że nigdy nie zajrzałam
do żadnego hotelu Prescotta. I po ukończeniu stażu nie zamierzałam więcej tego ro‐
bić.
Śmierdziało tu zamożnością, od której tak bardzo próbowałam się zdystansować.
Bogactwo było takie piękne. Kruche. Delikatne.
Kojarzyło mi się ze szklaną kulą. Z idealnym światem zamkniętym w cienkim
szkle, które rozbije się, jeśli nie będziesz obchodzić się z nim ostrożnie. Tak samo
cztery lata temu skończył się mój świat.
Wystrój hotelu świadczył o bogactwie. Lobby wyłożone marmurowymi płytkami.
Wysokie sufity. Kosztowne żyrandole. Basen wybudowany na powierzchni Oceanu
Atlantyckiego, długi na trzydzieści metrów. Potrafiłam wyobrazić tu sobie moją matkę,
przez co ciągle oglądałam się przez ramię, kiedy opuściłam łazienkę i ruszyłam
w stronę sali balowej.
Moje uszy zaatakowało Adagio for strings i ściszone rozmowy najbogatszych
mieszkańców tego stanu.
Większa część hotelu wciąż pozostawała w trakcie remontu i czekała na ostatnie
poprawki, płytki i farby. Ale ze środka sali balowej w ogóle nie było tego widać.
Przez ostatni tydzień pomagałam urządzić połowę pokojów na szesnastym pię‐
trze, większą część lobby oraz salę na bal maskowy, który mój szef zlecił nam w ostat‐
niej chwili.
Byliśmy projektantami, a nie organizatorami wydarzenia. Ale Chantilly postrze‐
gała bal jako okazję, aby ugruntować swoje nazwisko w czołówce amerykańskich pro‐
jektantów. Ja widziałam tu zawoalowaną próbę ściągnięcia na ostatnią chwilę całej
śmietanki towarzyskiej z Karoliny Północnej.
Co gorsza, Reed obiecał mi, że nie znajdę się w tym samym pomieszczeniu co
Nash. A jednak czułam go w tym miejscu jak intymny, charakterystyczny zapach. Omi‐
nęłam grupę mężczyzn rozprawiających na temat chińskich opłat celnych i wyczułam
na skórze mrowienie, jakby ktoś na mnie patrzył.
To wrażenie towarzyszyło mi cały wieczór. Miałam ochotę uciec, ale potrzebowa‐
łam pieniędzy na jedzenie, kredyty i pokutę.
Obróciłam się nagle i zlokalizowałam źródło spojrzenia, nie dając mu czasu na
ucieczkę. Siedzący trzy stoliki dalej mężczyzna wpatrywał się we mnie brązowymi
oczami i wzniósł kieliszek w geście pozdrowienia. Jego twarz zakrywała szmarag‐
dowa maska, jednak wiedziałam, że to nie Nash.
To nie te oczy.
Rzęsy za krótkie.
Fryzura zbyt ulizana.
Ciarki na moich rękach zniknęły.
Nie przerwaliśmy kontaktu wzrokowego, kiedy świat przed moimi oczami się roz‐
mazał, a ja wyszeptałam w duchu słowo kryptoskopofilia. Potrzeba zaglądania ukrad‐
kiem do okien mijanych domów. Tyle że teraz próbowałam zajrzeć do oczu skrytych
za maską.
Ten obcy mnie niepokoił, jakby mój mózg wiedział o czymś, czego reszta nie była
świadoma. Lekkomyślna. Odważna. Głupia. Każde z tych określeń pasowało do mnie,
tym bardziej że właśnie zrobiłam krok w jego stronę, zadzierając głowę – prowokując
go, by do mnie podszedł.
Reed nigdy nie przepadał za tą stroną mojej osoby, ale nie potrafiłam z nią wal‐
czyć. Zostałam stworzona do tego, by odejść z przytupem, dlatego nie zamierzałam
przerwać tej walki na spojrzenia. Niestety ktoś złapał mnie za rękę i pociągnął
w stronę ściany.
Po sali kręcili się politycy w lśniących butach i z wybielonymi zębami, wyciągający
głosy od bogatych mężczyzn, którzy w zamian oczekiwali przysług. Biznesmeni w gar‐
niturach przeskakiwali od rozmowy do rozmowy, dopinali umowy i zapewniali nowe
kontakty o swoich sukcesach.
Przy barze zebrały się członkinie elity plotkujące o romansach i obgadujące ni‐
czego niepodejrzewające ofiary mające na sobie suknie z zeszłego sezonu. Dzieliłam
pomieszczenie z ponad setką ludzi, a jednak Chantilly udało się odizolować mnie od
nich w najdalszym kącie i zbombardowała mnie problemami, których nie miałam
ochoty rozwiązywać.
Moja skóra dalej mrowiła, a ja walczyłam z pokusą, by się odwrócić i sprawdzić,
czy zamaskowany mężczyzna wciąż mi się przygląda. Co gorsza – sprowokowałam go.
Przyznaję się bez bicia, że przez ostatnie cztery lata stałam się jeszcze bardziej zu‐
chwała. (A byłam taka zawsze).
– Gdzie jest pieprzony kawior! – Chantilly pomachała ramionami, a ramiączka jej
sukni zsunęły się po kościstych ramionach. Kiedy próbowałam ją ominąć, zagrodziła
mi drogę i musiałam wycofać się pod ścianę. – Ja pieprzę! Potrzebujemy kawioru. –
Energicznie wskazała na tłumy ludzi za nią. – Która z nas będzie mieć przesrane, jeśli
ktoś zacznie narzekać, że nie podano kawioru? Ja! Znajdź kawior, Rhodes!
Udało jej się zawrzeć przekleństwo w każdym zdaniu. Jej wyraźny akcent z Vanco‐
uver nasilał się z każdą wykrzyczaną sylabą. Przypominała mi Jęczącą Martę, tylko że
nie mogłam przed nią uciec, bo była moją szefową.
Wyobraziłam sobie, że jestem jak burza szalejąca na zewnątrz, że wdzieram się do
pomieszczenia, rozwiewam suknie i uciszam rozmowy. Moje uszy wypełnia cisza i od‐
najduję spokój. Wiatr pozbywa się wszystkich gości, wszystkiego poza mną i jedze‐
niem.
Wymówiłam słowo „wzburzony”, ledwie poruszając ustami, skupiona na mojej po‐
czerwieniałej szefowej. Poczułam w bokach ukłucie głodu. Próbowałam z nim wal‐
czyć, ale bezskutecznie, i musiałam uchwycić się ramion Chantilly mocniej niż to ko‐
nieczne. Odwróciłam ją w stronę kelnerki, którą przysłała nam agencja modelek.
Blond włosy miała zebrane na czubku głowy, oczy wymalowane dramatycznie
czarnym cieniem i garniturową sukienkę, pod którą nie włożyła koszuli ani stanika.
Wyciągała tacę w stronę gości, ale w piętnastocentymetrowych szpilkach poruszała
się dość niezgrabnie. To wszystko musiało być dla niej nowe – zarówno praca, jak
i buty.
– Może któryś z modeli zajmie jej miejsce, żeby mogła dać odpocząć stopom – za‐
sugerowałam.
Popatrzyłyśmy na jej rozedrgane szczupłe nogi.
Nie były chude jak moje, tylko wyrzeźbione, smukłe i z opalenizną, która wyglą‐
dała na prawdziwą, ale z doświadczenia wiedziałam, że taka nie jest. Moje nogi przy‐
pominały dwa patyki, które świadczyły o biedzie i niedożywieniu.
Przez cztery ostatnie lata straciłam sporo na wadze, mimo że już i tak byłam
szczupła. Miałam wystające kości biodrowe, przypominające mi o jedzeniu, którego
pragnęłam, a na które nie było mnie stać. I to właśnie była dzisiaj moja misja – zamie‐
rzałam najeść się do syta. Tylko Chantilly z pewnością będzie stanowić przeszkodę.
– Nie płacimy kelnerom za to, żeby robili sobie przerwę. – Gwałtownie pokręciła
głową i uniosła rękę, żeby potrzeć twarz, ale opamiętała się w chwili, gdy dotknęła
palcami wymalowanych tuszem rzęs. – Żadnych przerw – powtórzyła. – Nie po to roz‐
dajemy za darmo red bulle i tabletki z kofeiną.
Kiedy zostawiła mnie w spokoju i ruszyła za tą biedną kelnerką, przez chwilę nie
czułam niczego poza ulgą. Chantilly ewidentnie mnie nienawidziła. Brakowało tylko,
żeby zrobiła plakat.
Mój pierwszy dzień pracy rozpoczął się kazaniem na temat nepotyzmu będącego
ósmym grzechem śmiertelnym i ciągnęło się za mną aż do teraz. Nie odważyłam się
wspomnieć, że tak naprawdę nigdy nie poznałam Delilah ani z nią nie rozmawiałam,
bo już wolałam przyznać się do niej niż do znajomości z Reedem czy Nashem. Chan‐
tilly pewnie by eksplodowała na wieść, że znam braci Prescott.
Wyciągnęłam telefon, żeby jeszcze raz odczytać wiadomości od Bena. Mojego koła
ratunkowego. Mojego jednego skrawka normalności w ciągu ostatniego tygodnia.
Durga: Powiedz mi, że nie powinnam tego rzucać. Potrzebuję tej pracy, ale moja
szefowa praktycznie się nade mną znęca. Doprowadza mnie to do szału.
Benkinersofobia: Ty – kobieta, która kazała mi wypić litr teraflu i wziąć się
w garść, kiedy myślałem, że umieram na pieprzoną ptasią grypę – chcesz zrezygno‐
wać? Jest na to pewne słowo. Ironia? Nie... O, chwila. Hipokryzja. To właśnie okre‐
ślenie, którego szukałem.
Durga: Ha, ha. Ale ty jesteś zabawny. Drwij sobie ze mnie. Jestem żałosna.
Benkinersofobia: Nie jesteś żałosna. Jesteś osobą, która dostrzega piękno w każ‐
dej sytuacji. Osobą, do której się zwracam, gdy jestem zestresowany albo potrzebuję
pokrzepienia. A wiesz, kim nie jesteś? Nie jesteś kobietą, która się poddaje. Jesteś
wojowniczką, ale nie ma nic złego w tym, że nie zawsze się tak czujesz. Nawet wo‐
jownicy czasami potrzebują przerwy.
Durga: Niemal wolałabym cię nigdy nie spotkać. Jesteś zbyt niesamowity, by
być prawdziwy.
Benkinersofobia: Nie masz racji. Jestem pierwszorzędnym dupkiem. Tylko nie
wobec ciebie.
Durga: I nikt inny nie może liczyć na spotkanie z Miłym Benem?
Benkinersofobia: Tylko moja mama.
Durga: Ach. Synek mamusi. A więc to jest ta nić, która rozpruje fantazję o sek‐
sownym facecie.
Durga: Dziękuję.
Benkinersofobia: Jeśli cię to pocieszy, mój wieczór też jest do dupy. Spędzam
go w towarzystwie sztywnych palantów, których ulubiona gra to „kto ma więcej
kasy” i „jak bardzo mogę stać się irytujący, zanim zarobię w ryj”.
Durga: Cierpienie lubi towarzystwo. Miłej zabawy w trakcie katuszy.
Benkinersofobia: Menda.
Emery
C zy my się znamy? – zapytałam w końcu, przeklinając alkoholowy szum
w głowie.
Mężczyzna skinął głową na plakietkę przyczepioną do mojej lewej piersi.
– Tu masz wypisane imię.
Wypuściłam wstrzymywany oddech, roześmiałam się, ubawiona własną paranoją,
i w końcu posłałam mu coś na kształt uśmiechu.
– Jak ci się podoba przyjęcie?
Kelner zabrał moją pustą butelkę po wodzie, a ja tymczasem przyglądałam się
Brandonowi. Miał wyprostowane plecy, garnitur dopasowany do jego barczystej syl‐
wetki, na twarzy gościł łagodny uśmiech. Wyglądał jak gwiazda filmowa. Miałam wra‐
żenie, że czuje się tu jak ryba w wodzie, porusza się po sali tak, jakby tu panował.
Jednak brak markowego loga na jego butach wskazywał, że tu nie należał, stąd na‐
suwało się pytanie – dlaczego wydawał mi się taki znajomy?
Brandon wzruszył ramionami i zatoczył koło palcem wskazującym.
– To nie w moim stylu.
Powinnam poczuć się urażona; w końcu pomagałam w przygotowaniach do balu
maskowego – ale wcale nie wydawałam poleceń pracownikom taty i zmęczonemu or‐
ganizatorowi imprezy, który za mało zarabiał.
Wręcz przeciwnie, cały ostatni tydzień spędziłam na bieganiu po Haling Cove: po
kilka razy sprawdzałam bukiety kwiatów, siedziałam na próbach orkiestry, a kiedy
w butiku, do którego wysłała mnie Chantilly po serwetki w kolorze kości słoniowej,
zauważyłam moją byłą sąsiadkę Matildę Astor, pojechałam autobusem do innego cen‐
trum handlowego.
Musiałam zwrócić wszystkie sto osiem sztuk i miałam przyjemność zakupić orygi‐
nalną markę po tym, jak opieprzyła mnie za niekompetencję na oczach wszystkich
współpracowników.
Potem stwierdziła, że serwetki są jednak w niewłaściwym kolorze kości słoniowej
i kazała mi je zwrócić, a następnie posłała mnie po te, które przyniosłam na początku.
Jeśli trzeba było odwalić jakąś brudną robotę, zwalała ją na mnie.
Ale byłam z siebie naprawdę dumna.
A jednocześnie zmęczona i tylko czekałam, aż to się skończy.
– W moim też nie. – Od przechodzącego kelnera, który posłał mi uprzejmy
uśmiech, wzięłam łyżkę z ceviche z przegrzebkami skąpanymi w kokosowej piance.
Widział wcześniej, jak Chantilly wydziera się na mnie za to, że usadziłam ekipę
projektową zbyt daleko od stołu Nasha. Zadbałam o to, by unikać patrzenia na szefa
przez całą noc i celowo zawsze trzymałam się przeciwnej strony sali, w takiej odległo‐
ści, by nawet nie móc dostrzec koloru jego garnituru.
Brandon i Nash byli jedynymi mężczyznami na sali, którzy nie zawracali sobie
głowy maską. To i tak nie miałoby znaczenia, bo Nasha rozpoznałabym, nawet gdyby
się zakrył.
Roztaczał specyficzną aurę, przez którą człowiek rozglądał się, żeby sprawdzić, czy
nie ma go za sobą. A ja wyczuwałam go wszędzie, i to całkiem blisko.
Nawet teraz wypchnięcie go z moich myśli kosztowało mnie sporo wysiłku.
– Naprawdę? – Brandon wziął łyk swojego drinka. Był przezroczysty, jak woda.
W przeciwieństwie do niego inni korzystali z otwartego baru, żeby się narąbać. Jego
przenikliwość mnie niepokoiła. – Wyglądasz jak osoba, która pasuje do tego tłumu.
– Byłam na niejednej takiej imprezie. – Wzruszyłam ramionami, czułam się nie‐
zręcznie i byłam już zmęczona maglowaniem tego tematu. – Ale to nie oznacza, że mi
się tu podoba.
Chciałam jednak zachować pracę. Jakoś nie bolało mnie to, że musiałam zrezygno‐
wać z wizyty w jadłodajni. Zazwyczaj chodziłam tam w najmniej obleganych godzi‐
nach, ale ostatnio, ze względu na nieprzewidywalną pogodę o tej porze roku, ściągały
tam chmary ludzi szukających schronienia przed upałem i nagłymi deszczami.
– Jesteś inwestorką?
Mimo zadanego pytania nie wydawał się zbyt zainteresowany odpowiedzią.
Jeszcze raz przyjrzałam się rysom jego twarzy. Zaciekawienie wbiło mnie w pod‐
łogę, choć instynkt kazał mi uciekać. Rozwiązanie tajemnic Brandona kojarzyło mi się
z rozpoczęciem książki, której ktoś zakazuje ci czytać. Nigdy nie miałam silnej woli.
– Nie, oni noszą złote plakietki. – Nie rozwinęłam i porwałam owocową tartę
z tacy przechodzącego obok kelnera. Moją misją na dzisiejszy wieczór było napchanie
się aż po korek, żebym rano nie musiała odwiedzać jadłodajni.
– A więc nikomu tu nie towarzyszysz? – Jego usta uniosły się w rozbawionym
uśmiechu. Obserwował, jak z trudem odklejam papier od tarty.
Strapienie.
Ogólne poczucie dyskomfortu lub niepokoju.
Nie mogłam sobie przypomnieć, skąd go znam, ale rozpoznawałam uczucie, które
wzbudzała we mnie jego obecność. Pomimo swojej brawury czułam niepewność.
Ostatnio doświadczyłam tego tamtej nocy, gdy Angus Bedford popełnił samobójstwo.
– Pracuję tutaj. – Pracownicy cateringu i projektanci sali nosili jednakowe srebrne
plakietki z wygrawerowanymi imionami. Mimowolnie przesunęłam kciukiem po
swoim.
– Dlaczego mam wrażenie, że nie jesteś tak zaangażowana w tę rozmowę jak ja? –
Nie wydawał się urażony, ale ja miałam chociaż na tyle przyzwoitości, by udawać
skruszoną.
Wepchnęłam do ust całą tartę z taką gracją, na jaką było mnie stać, i posłałam mu
przepraszający uśmiech.
– Wybacz, nie jadłam cały dzień.
– Nie masz za co przepraszać. – Wziął z tacy umoczoną w czekoladzie truskawkę
i mi ją podał. Chciałam zwrócić ją kelnerowi, ale głód wziął nade mną górę. – Tak na‐
prawdę podszedłem do ciebie, bo wydajesz się znajoma. Skąd ja cię znam?
Wiedziałam.
A więc się znaliśmy.
Oparłam się pokusie, by poprawić maskę. Sama ją uszyłam z myślą, by zakryła nie‐
mal całą twarz. Już nie miałam blond włosów, przedłużanych rzęs za osiemset dolców,
a moje długie pasma opadały do talii w niesfornych lokach i falach. W ogóle nie przy‐
pominałam klona Virginii Winthrop.
Moją jedyną cechą charakterystyczną były tęczówki. Jedna szara, druga niebieska.
Ale aż tak nie rzucały się w oczy, chyba że wiedziałby, na co zwrócić uwagę, albo spę‐
dził w moim towarzystwie całe życie. A skoro wydawał się znajomy...
Uderzyło mnie poczucie déjà vu. Najpierw zaatakowało żołądek, a mdłości zastą‐
piły kolkę z głodu. Brzuch wciąż mnie bolał i byłam zmęczona, ale już nie towarzy‐
szyła mi autodestrukcyjna potrzeba, żeby tu zostać i dowiedzieć się, skąd Brandon Vu
mnie zna.
Wgryzłam się w truskawkę, żeby zyskać trochę na czasie i przemyśleć odpowiedź.
– Chyba po prostu mam jedną z tych pospolitych twarzy. – Wzruszyłam ramionami
i pomachałam do Chantilly, na co ona odpowiedziała zirytowanym spojrzeniem. Wciąż
była na mnie zła. – Szefowa właśnie mnie wezwała. Przykro mi. Ale miło było cię po‐
znać.
Oddaliłam się, nie dając mu szansy na odpowiedź, i stanęłam przy barze obok
Chantilly, wyrzucając szypułkę truskawki do pobliskiego kosza. Chantilly przestała
sztyletować mnie wzrokiem i zajęła się obczajaniem Nasha.
Ta kobieta była transparentna jak hologram. Jej twarz zakrywała szkarłatna maska
obszyta sztucznym futerkiem, a nie okulary przeciwsłoneczne. Mogła chociaż udawać,
że się na niego nie gapi.
Metanoja.
Tarantyzm.
Zmizerniały.
Wymamrotawszy słowa, chwyciłam w garść kilka opakowań krakersów i wcisnę‐
łam je do torebki na później, a potem odwróciłam się do Chantilly.
– Mogę już iść?
W końcu na mnie spojrzała. Bawiła się kosmykiem kasztanowych włosów. Maska
podkreślała jej oliwkowe oczy. Mogłabym ją opisać jako piękną, gdyby nie była wobec
mnie taką suczą.
Uniosła idealnie wyskubane brwi.
– Chcesz wyjść wcześniej po tym, jak spieprzyłaś ustawienia stolików i zamówie‐
nie na serwetki?
Walić to.
– Masz rację. Wiesz co? – Skinęłam głową w kierunku Nasha, ale nie przypatrywa‐
łam się zanadto, bo gdybym go ujrzała, nie mogłabym przestać się gapić, tak jak moja
szefowa. Albo gorzej, bo ja wiedziałam, jak wygląda pod ubraniami, i podobało mi się
to. – Powinnam przedstawić się naszemu szefowi – blefowałam. – Nigdy nie poznałam
Nasha Prescotta. Jest boski... a słyszałam, że z bliska jeszcze bardziej.
Dwie prawdy i jedno kłamstwo.
Prawda: Nash Prescott był boski.
Prawda: Z bliska jeszcze bardziej.
Kłamstwo: Poznałam go. Znałam więcej zakamarków jego ciała, niż miałam od‐
wagę przyznać, a tym bardziej w obecności Chantilly.
Zmarszczyła brwi i zrobiła minę, jakby próbowała odgadnąć, czy mówię prawdę.
Zachowałam neutralny wyraz twarzy, aż w końcu pękła.
– Dobra. Możesz iść. Ale nie myśl sobie, że zapłacę ci za nadgodziny. Budżet na pro‐
jektowanie sali i tak jest napięty.
Zrobiła w budżecie miejsce dla swojej sukni Versace, ale nie miała pieniędzy, żeby
zapłacić mi za cztery dodatkowe godziny. Łapię.
Dobra, nieważne.
Miałam wybór: zostać i zmierzyć się z niepokojącym spojrzeniem Brandona, albo
wyjść i uwolnić się zarówno od niego, jak i Nasha. Wybrałam łatwiejszą opcję. Wła‐
ściwą.
Wzięłam z baru dwa szoty drogiego alkoholu, wypiłam je na oczach szefowej, spoj‐
rzałam na nią z uniesioną brwią i wyszłam. Wykradłam się z sali, trzymając się blisko
ścian. Zaklęłam pod nosem, gdy nagle ktoś wylał na moją sukienkę cały kieliszek
wódki.
Wytarłam plamę serwetką, ale szybko się poddałam i ruszyłam w stronę windy.
Gdy niemal dotarłam do lobby, drogę zastawiła mi Ida Marie.
– Uch. – Zrównała się ze mną krokiem, jęcząc przy każdym ruchu. – Zaraz mi stopy
odpadną. Muszę odpocząć.
I właśnie dlatego włożyłam trampki, a nie szpilki. A poza tym żadnych już nie mia‐
łam. Gdyby moja matka się o tym dowiedziała, wydziedziczyłaby mnie.
Ida Marie strzepnęła paproszek z falbaniastej sukni i zapytała:
– Idziesz na górę?
Spośród czterech pozostałych członków zespołu projektującego salę Idę Marie po‐
lubiłam najbardziej. Była jedyną osobą, która nie postrzegała naszych współpracow‐
ników jako konkurencji w staraniach o awans. Wszystkim tak bardzo zależało na
pracy w kolejnym hotelu, że zupełnie przestali skupiać się na tym konkretnym.
Na tym zleceniu.
Nie tak prestiżowym w porównaniu do nowej ekskluzywnej lokalizacji w Singapu‐
rze, jak głosiło zawiadomienie wysłane przez firmę Nasha.
– Jadę na piąte piętro. Muszę wziąć swoją torbę z gabinetu – skłamałam. – Ale
Chantilly powiedziała, że potem mogę iść.
W gabinecie na piątym piętrze ekipa projektowa urządziła sobie prowizoryczne
biuro. Znajdowała się tam wielka kanapa, telewizor, kilka laptopów będących własno‐
ścią firmy oraz biurka, które zajęli Chantilly i Cayden.
Ida Marie kuśtykała niestrudzenie obok mnie, a jej platynowe blond loki podskaki‐
wały jak sprężynki.
– Chcesz powiedzieć, że naprawdę była dla ciebie miła?
– Zagroziłam, że osobiście przedstawię się Nashowi Prescottowi.
Parsknęła śmiechem. Zatrzymałam się w progu, gdzie wychodziło się z sali do
lobby. Nie chciałam, żeby podążyła za mną do windy i zrozumiała, że wcale nie zmie‐
rzam na piąte piętro.
– Chantilly ślini się na myśl o panu Prescotcie, odkąd usłyszała, że tu będzie. – Ida
Marie spuściła z tonu na wspomnienie o Nashu, bo kilka głów zwróciło się w naszym
kierunku. – W zeszłym roku udało jej się namówić kogoś, żeby zabrał ją jako osobę to‐
warzyszącą na coroczną imprezę firmową, żeby poznała pana Prescotta. Hannah
mówi, że tak się narąbała, że ochrona musiała ją wyprowadzić z sali. Jedynym powo‐
dem, dla którego nie została zwolniona, jest to, że wszystkie imprezy firmowe zawsze
są balami maskowymi. Po prostu nie wiedzieli, że to ona.
Alarm w jej telefonie zapiszczał i zaklęła pod nosem.
– Cholera. Muszę wracać. Dzisiaj pilnuję pijanych dupków. Chantilly każe mi przy‐
nosić im wodę i prosić ich, żeby wrócili do swoich pokojów, zanim ośmieszą ją
w oczach pana Prescotta. – Zawiesiła głos, kiedy w wyniku szalejącej na zewnątrz bu‐
rzy zamigotały światła. – Chyba nie sądzisz, że... – Jej oczy rozszerzyły się z obawy. Po‐
kręciła głową, odpychając od siebie myśl o przerwie w zasilaniu, jakby bogaci ludzie
i ich imprezy były nietykalne. – Niee. Chyba nie macie tutaj czegoś takiego jak awarie
zasilania, prawda? Przecież są zapasowe generatory i tak dalej.
Ida Marie dorastała na pustyni w Południowej Kalifornii. Zeszłotygodniowa burza
była pierwszą, którą widziała od wielu lat. Pierwsza burza, pierwsza błyskawica. W jej
towarzystwie czułam się jak dziecko, które dopiero poznaje świat.
– Na pewno wszystko będzie w porządku – oznajmiłam, mając nadzieję, że teraz
sobie pójdzie, bo nie chciałam dzielić windy z jakimś gościem. A im dłużej czekałyśmy,
tym było to bardziej prawdopodobne.
– Znając moje szczęście, zostaniemy bez prądu i będziemy musieli tutaj nocować. –
Wyciągnęła ręce, żeby mnie uściskać. – Lepiej stąd zmykaj, póki jeszcze możesz. Zoba‐
czymy się rano?
– Chwila... – Zacisnęłam palce na jej ramionach, zanim zdążyła się odsunąć. –
Rano?
Z tego, co mi było wiadomo, mieliśmy pracować od poniedziałku do piątku.
– Tak. – Pokiwała głową.
Puściłam ją. Jej uwagę przyciągnęły rośliny więdnące w wazonie na stoliku. Powtó‐
rzyłam pytanie, póki jeszcze nie pochłonęły jej gałązki melaleuki.
– Tak. Punkt ósma rano – oznajmiła. Podążyłam za nią do stolika, obserwując, jak
przesuwa palcami po łodygach. – Chodzi o jakieś spotkanie na ostatnią chwilę. Nie do‐
stałaś informacji?
– Musiała mi umknąć – skłamałam.
Chantilly nie powiedziała mi również o przymiarkach strojów, które firma dla nas
zorganizowała, dlatego musiałam uszyć sukienkę na ostatnią chwilę, a moja szefowa
zjawiła się na sali w kreacji Versace z najnowszej kolekcji.
Przepchnęłam się obok kelnerów, gości i świętoszkowatej Chantilly, która właśnie
rozmawiała z bankierem inwestycyjnym, mającym kiedyś romans z matką koleżanki
z mojej szkoły, i ruszyłam do wyjścia.
Opuściłam salę, cały czas patrząc w oczy Brandonowi.
Właśnie wycofałam się powoli, gdy nagle moją uwagę przyciągnął jakiś zielony
przedmiot wystający z jego kieszeni.
Rozpoznałam go.
To była ta sama maska, jaką nosił mężczyzna, którego przyłapałam na gapieniu się
na mnie przez całą noc.
Rozdział dwunasty
Emery
M oje jedyne bliskie spotkanie ze śmiercią miało miejsce dzień przed dzie‐
wiątymi urodzinami. Moja niania płakała, kiedy burza kołysała naszym pry‐
watnym odrzutowcem. I rozpłakała się jeszcze bardziej, gdy pilot zarządził awaryjne
lądowanie.
Matka sączyła kieliszek chateau margaux, którego nie powinna mieć (miała jednak
tyle kasy, że zdobyła znane wino, kiedyś należące do ojca założyciela). Nie wiedziałam,
czy jest taka odważna i niewzruszona, czy po prostu botoks pozbawił jej mimiki.
Przy lądowaniu uderzyłam głową o oparcie fotela z taką siłą, że zobaczyłam
gwiazdki przed oczami. Tata złapał mnie za rękę i opowiadał mi o wojnie, na której ni‐
gdy nie był, tworząc tym samym analogię, jakoby nasza rodzina była niczym wojow‐
nicy walczący z burzą czy coś w tym rodzaju, ale i tak rozpaczliwie wsłuchiwałam się
w każde jego słowo.
Nasz prywatny odrzutowiec podskoczył, lądując na ulicy jakiegoś zapomnianego
południowego miasta, które matka uznała za zbyt odpychające, by w ogóle postawić
w nim stopę. Awaryjne lądowanie nie wywołało na jej twarzy ani jednego grymasu, za
to po policzkach mojej niani spływały strugi maskary, kiedy prowadziła moją matkę
na drugi koniec samolotu, żeby ta mogła się zdrzemnąć, zanim podejmiemy dalszą po‐
dróż do Grecji.
Wstałam, żeby za nimi podążyć, ale tata złapał mnie za rękę i zaciągnął do wyjścia.
Dmuchane schody napełniły się powietrzem tuż po otwarciu do drzwi. Tata popchnął
mnie i poleciałam w dół. Nawet nie miałam szansy krzyknąć.
Wiatr chłostał moimi włosami o policzki, ziąb był tak dojmujący, że dzwoniły zęby.
Niebo przecięła błyskawica. Moje ciało przeszyły cudowne iskry, które kojarzyły mi
się z przesiadywaniem w nocy do późna w absolutnej ciszy, żebym nie została przyła‐
pana. Mogłabym przysiąc, że tamtego dnia po raz pierwszy doświadczyłam magii.
Tata zjechał zaraz za mną, śpiewając Every Little Thing She Does Is Magic. Mimo że
strasznie fałszował, jego wersja podobała mi się bardziej niż oryginał. Kiedy złapał
mnie za rękę, zaczęliśmy tańczyć bez muzyki, zarówno klasyczne tańce, jak i wygibasy
w stylu lat osiemdziesiątych. Czułam się wolna, beztroska, jakby dwuosobowa rodzina
była lepsza niż trzyosobowa.
Śmiałam się do rozpuku, aż się przewróciłam i wylądowałam plecami w gęstym
błocie. Wykonując leniwe aniołki rękami i nogami, powiedziałam tacie, że chciałabym
się tu przeprowadzić na zawsze. A nawet nie wiedziałam, gdzie się znajdujemy.
Tata położył się w błocie obok mnie i dotknął mojego podbródka.
– To, gdzie mieszkamy, nie ma znaczenia, Emery. Wszędzie możemy pląsać.
Zmarszczyłam nos, zaciągając się deszczową wodą, która spływała po mojej twa‐
rzy.
– Pląsać?
– Tańczyć. Chaotycznie, bez gracji, bez umiejętności, ale z radością. Wystarczy, że
zapytasz. Zawsze będę przy tobie, żeby z tobą pląsać.
Piloci oznajmili, że potrzebują całego dnia, aby zastąpić zużyte dmuchane schody
nowymi, przez co matka musiała spać w mieście, którym się brzydziła, a ja i tata przez
całe wakacje byliśmy chorzy.
W drodze do spa matka nazwała nas głupcami, ale ja i tata wymieniliśmy porozu‐
miewawcze uśmiechy, pijąc gorącą czekoladę z małymi piankami marshmallow w bi‐
bliotece znajdującej się w wynajętym przez nas yposkafo, i przeglądaliśmy greckie
i angielskie słowniki w poszukiwaniu wyjątkowych słów.
W trakcie dziewiątych urodzin dowiedziałam się, że tata mocno mnie kocha, burze
są magiczne, a wyjątkowe słowa są jak modlitwa.
Pierwsza lekcja okazała się kłamstwem. Gdyby tata rzeczywiście mnie kochał, nie
okradłby swojej firmy i nie zaryzykowałby w ten sposób.
Drugie i trzecie też pewnie były kłamstwami, ale jakoś nigdy nie potrafiłam wy‐
zbyć się zamiłowania do magicznych burz i transcendentnych słów.
Wyszeptałam pięć magicznych wyrazów, aby wypchnąć Brandona z umysłu,
i szybkim krokiem ruszyłam w stronę windy. Płynnym ruchem poluzowałam pla‐
kietkę na sukni, zanim jakiś gość zauważyłby pracownika na szesnastym piętrze.
Przed zniknięciem ekipy od prądu poprosiliśmy ich, aby uruchomili dodatkową
windę dla gości chcących dotrzeć do swoich pokojów.
Dwie windy.
Ponad stu gości.
Opuściłam ręce i rzuciłam się do tej znajdującej się po prawej. Jej drzwi już zaczy‐
nały się zasuwać, a za mną nadciągał tłum biznesmenów. Nie miałam pojęcia, jak wy‐
tłumaczyć dziewięciu osobom, że tak naprawdę wcale nie mam apartamentu na szes‐
nastym piętrze, dlatego postanowiłam zaryzykować z nadzieją, że w zamykającej się
windzie jest mniej ludzi.
Rzuciłam się sprintem. Musiałam śmiesznie wyglądać w conversach i sukni do
ziemi uszytej z grubej zasłony, ale pracowałam dzisiaj od ósmej rano, a była już druga
w nocy. Potrzebowałam odpoczynku, a miałam spać na podłodze szafy. Poza tym wy‐
piłam dzisiaj wystarczająco dużo, by lekko się wstawić i oczy już same zaczęły mi się
zamykać.
– Chwileczkę! – zawołam do dwójki gości. Z głodu i nadmiaru alkoholu zaczęło mi
się kręcić w głowie i czułam, że niedługo zemdleję.
Mężczyzna stał ze spuszczoną głową i spojrzeniem wbitym w ekran smartfona,
a kobieta nawiązała ze mną kontakt wzrokowy, kiedy drzwi się zamykały. Żadne z nich
nie próbowało ich zatrzymać. Zanurkowałam do środka, ledwie unikając przytrzaśnię‐
cia ciężkimi metalowymi drzwiami.
Wpadłam na mężczyznę, który przytrzymał mnie potężną dłonią i pomógł mi zła‐
pać równowagę, zaraz potem zrobił krok w tył. Moje policzki przybrały niepokojący
kolor szkarłatu. Uciekłam wzrokiem, oderwawszy oczy od jego postawnej sylwetki
i drogiego garnituru. Byłam niemal pewna, że moja maska zaraz się zsunie.
Ignorując irytację obojga, nacisnęłam guzik szesnastego piętra, ocierając się o ra‐
mię kobiety.
Odsunęła się ode mnie tak daleko, jak pozwalała na to niewielka przestrzeń windy,
a jej srebrna maska przekrzywiła się na twarzy. Ciało odziane w cekinową suknię, pa‐
sującą kolorem do maski, wyglądało smukło jak u modelki z wybiegów.
Tymczasem ja bardziej przypominałam ofiarę huraganu. Plama po wódce na poło‐
wie sukni. Przyklapnięte czarne włosy sterczące we wszystkich kierunkach. Dwukolo‐
rowe oczy wymalowane rozmazaną maskarą i eyelinerem, przez które upodobniłam
się do mokrego szopa.
Cieszyłam się, że maska w większości zakrywa rozpływający się makijaż, ale na
wszelki wypadek stałam ze spuszczoną głową. Nie chciałam, żeby rozpoznał mnie je‐
den z dawnych partnerów biznesowych mojego ojca. W ogóle niepokoiła mnie myśl,
że ktokolwiek miałby zobaczyć mnie w takim stanie.
Przez moją klatkę piersiową przetoczyło się dziwne wrażenie, którego nie potrafi‐
łam nazwać, ale wiedziałam, że powinnam. Kusiła mnie ściana. Chciałam odwrócić się
w jej stronę, ukryć się w szarym, aksamitnym obiciu i przeczekać atak niewidzialnych
igieł na moje ciało.
Spuściłam głowę i odsunęłam się na bok, a potem wyciągnęłam telefon i napisa‐
łam do Bena kilka wiadomości, żeby się czymś zająć.
Nash
S ezon burzowy w Karolinie Północnej zawsze zaskakuje turystów.
Atakuje niespodziewanie, ale zaraz po deszczu wyłania się jasne słońce.
Dorastałem tutaj, a mimo to wydawało mi się to dziwne, jakby matka natura swoim
poczuciem humoru chciała przypomnieć nam, że ma władzę.
Zerknąłem na osobę leżącą na podłodze, rozciągniętą pod niegroźnym kątem. Nie
była martwa. Tylko pijana, nieprzytomna i chrapała jak zepsuty traktor. I to nie była
żadna zwyczajna osoba. Emery Winthrop. Interesujący zwrot wydarzeń, chociaż nie
mogłem powiedzieć, że niepożądany.
Kilka dni temu Fika poinformował mnie, że jest świadoma miejsca pobytu swojego
ojca i potem wtrącił się los, bo wylądowała na moich kolanach. Dosłownie. Skronią do
mojego uda. Stoczyła się na podłogę z głuchym łoskotem i rozdrażnionym jękiem,
który mógłby mnie zaniepokoić, gdyby nie fakt, że nie miałem współczucia dla mor‐
derców i ich czynów.
Na zewnątrz rozległ się głośny grzmot i zatrząsł metalową puszką, aż zrobiłem
krok w tył. Nagle coś ukłuło mnie w piętę. Zakląłem i poświeciłem telefonem na stopę,
po czym wyciągnąłem z podeszwy długą szpilkę z plakietki Emery i rzuciłem meta‐
lową blaszką w stronę drzwi.
Światło podkreśliło jej szczupłą sylwetkę, bardziej kościstą niż kiedykolwiek. Roz‐
cięcie w sukience odsłaniało jej nagie udo. Przez ostatnie cztery lata zdążyła urosnąć,
a teraz leżała na podłodze, zajmując niemal całą przestrzeń.
Moją przestrzeń.
W mojej windzie.
W moim hotelu.
Pijane, nieprzytomne dziecko. Ostatnia rzecz, której potrzebowałem w hotelu peł‐
nym polityków, kandydatów na prezydentów i agentów tajnych służb.
Przypomniałem sobie jej plakietkę. Skąd ona wzięła się w mojej firmie?
Posiadała przecież majątek rodzinny, bo od dziecka była miliarderką. Takie osoby
zdobywają tytuły z uczelni dla sportu, pracują tylko dla formalności. Gdyby chciała,
nie musiałaby przepracować ani jednego dnia, a i tak żyłaby w luksusach niczym arab‐
ski książę, który zbił fortunę na ropie.
Z jej gardła wyrwało się ciche chrapnięcie i przewróciła się na bok, odsłaniając
niewielką torebkę w tym samym kolorze co suknia. Śmierdziało od niej alkoholem,
kiepskimi decyzjami, a wyglądała jak ofiara nawałnicy.
Odgarnąłem jej włosy i sprawdziłem głowę. Nie miała żadnych guzów ani śladów
krwi, ale sądząc po roztaczającym się zapachu gorzelni, gdy się obudzi, będzie jej łu‐
pać w czaszce. Moje palce zaczepiły się o kołtuny i musiałem pociągnąć trzy razy, żeby
je wyswobodzić.
Jej włosy przypominały ptasie gniazdo. Przysięgam, jeśli właśnie w tę stronę podą‐
żają teraz trendy, to załapię się na najbliższy lot na Marsa organizowany przez Elona
Muska.
Pa, pa, ludzka raso.
Adios dyniowa latte, lody z kawałkami ciasteczek i pasto do zębów z węglem ak‐
tywnym.
Krzyżyk na drogę.
Potrząsnąłem Emery za ramiona i pstryknąłem jej palcami koło ucha. Podniosła
się z jękiem, odepchnęła moje ręce z zaskakującą siłą i wymamrotała: „spadaj”. Zapach
wódki zaatakował moje nozdrza, a zaraz potem Emery obróciła się na drugi bok i za‐
snęła.
Niewiarygodne.
Wziąłem jej torebkę, odpiąłem i zajrzałem do środka. Na podłogę wysypało się
kilka opakowań krakersów. Pokręciłem głową, dochodząc do wniosku, że ani trochę
się nie zmieniła.
Emery miała kiedyś w zwyczaju chodzić wszędzie z przekąskami pochowanymi
w kieszeniach, głównie snickersami. Był to nawyk, który wyrobiła sobie, bo Virginia
zapominała przekazywać jej pieniądze na lunch. Na ogół niecelowo, ale czasami w ten
sposób chciała zachęcić dorastającą córkę do stracenia na wadze.
Wszyscy członkowie tej rodziny byli nienormalni.
Przejrzałem jej otwarty portfel. Legitymację studencką z Clifton University zakry‐
wało nieważne prawo jazdy, co przypomniało mi, jaka jest młoda. Na uczelnianej prze‐
pustce widniało nazwisko Emery Rhodes, natomiast na drugim dokumencie – Emery
Winthrop. Zabawne, choć nie powinno mnie to dziwić, biorąc pod uwagę, że cała ich
rodzina to banda kłamców.
Fotografie w jej portfelu nie zdradziły mi miejsca pobytu Gideona. Znalazłem tam
zdjęcie z polaroida przedstawiające rozgwieżdżone niebo z podpisem „pląsaj”. Z tyłu
narysowała zwierzątko przypominające tygrysa, ale nie miało pasków, a kredka nie
była zbyt precyzyjnym narzędziem do malowania. Pod spodem nabazgrała, nomen
omen, „ujeżdżaj mnie”. Serio, gdyby nie była bogata, przez takie dziwactwa wylądowa‐
łaby w szpitalu dla obłąkanych.
Drugie zdjęcie przedstawiało kartkę walentynkową, w której porównano miłość
do gówna. Z tyłu dokleiła kolejną fotografię, z której uśmiechał się do mnie Reed. Ota‐
czał ją ramieniem, a ona trzymała w rękach zniszczoną piłkę do futbolu.
Pamiętałem, kiedy mama zrobiła to zdjęcie. Przy ogrodzie Winthropów rósł rząd
czerwonych klonów. Reed tak rzucił piłką, że utknęła pomiędzy gałęziami, a Emery
wspięła się na górę, poruszając się niezgrabnie, ale bez wahania. Niestety spadła na
kopiec krwistych liści i skręciła sobie kostkę.
Reed zawołał mamę, chociaż ja stałem w ogrodzie, zaledwie dziesięć metrów dalej,
i wyrywałem chwasty, bo tata miał kontuzję biodra, a nie mógł dopuścić, by Virginia
go zwolniła. Mama biegła do Emery na złamanie karku, ale ona nie chciała jechać do
szpitala, dopóki mama nie zrobiła jej zdjęcia z piłką. Uśmiechała się szeroko i w ogóle
nie przypominała wtedy Virginii pomimo włosów pofarbowanych na identyczny od‐
cień, obciętych na boba i soczewką kontaktową zakrywającą jej prawdziwą tęczówkę.
Schowałem wszystkie zdjęcia do kieszonki, a portfel zachowałem, żeby mieć na nią
haka. Z pewnością będzie chciała go odzyskać. Dwa lata temu przekazałem firmie fa‐
sadowej dwanaście milionów dolarów z nadajnikiem (mała fortuna, za którą można
by kupić dom w Karolinie Północnej). W zamian dyskretny broker przepisał na mnie
posiadłość Winthropów.
Nieźle się dorobiłem. Nie podobała mi się myśl, że dzięki mnie Gideon się wzboga‐
cił, ale próbowałem namierzyć w ten sposób jego miejsce zamieszkania. Nie udało mi
się jednak i teraz byłem właścicielem rezydencji, w której nie chciałem postawić
stopy.
Sęk w tym, że – zgodnie z tym, o czym poinformował mnie agent nieruchomości –
kupiłem dom z całą jego zawartością, od obrazów po nietknięty pokój Emery. Z tego,
co widziałem, na studia nie zabrała stamtąd niczego.
Zdjęcia przedstawiające ją i Reeda wciąż zdobiły ściany, na półkach leżał album,
pod łóżkiem aparat. Uważałem ją za sentymentalną osobę, a teraz posiadłem każde jej
wspomnienie, wliczając w to te w mojej kieszeni.
Po raz kolejny przetrząsnąłem torebkę, z której wypadły paczki krakersów. Roze‐
rwałem szew i pomacałem w środku, żeby sprawdzić, czy nic mi nie umknęło, a potem
rzuciłem torebkę na podłogę obok chrapiącej dziewczyny.
Skoro Emery odpłynęła i nie wiadomo, kiedy się obudzi, a burza nie chciała odpu‐
ścić, poluzowałem krawat, wyciągnąłem telefon, odczytałem kilka mejli i dobrałem się
do jedzenia. Dwadzieścia minut później zjadłem wszystkie krakersy i przeszedłem
kilka poziomów w gierce.
Pierwszą oznaką tego, że wraca do żywych, był jęk tak głośny, że obudziłby drze‐
miącego niedźwiedzia. Drugą to, że obróciła głowę, by się rozejrzeć, i dotarło do niej,
że jedynym źródłem światła był ekran mojego telefonu – a ustawiłem jak najmniejszą
jasność, żeby ukryć swoją twarz.
Byłem pełen podziwu, że nie zaczęła krzyczeć. Pomacała się po głowie i usiadła,
mrugając pospiesznie powiekami, żeby dostosować się do mroku. Wierzchem dłoni
otarła z twarzy pot, łzy i maskarę.
Obróciła się do mnie i przyglądała się, jak pochłaniam kolejne dwa rzędy ciastek.
Pospiesznie mamrotała pod nosem trzy słowa: oziębły, nieczuły, drań. Dokładnie w tej
kolejności. Zignorowałem ją i pozwoliłem jej gotować się w złości jeszcze przez kilka
chwil.
– Jak długo tu siedzimy? – zapytała pewnym głosem.
Zastanawiałem się, czy cokolwiek było w stanie wytrącić ją z równowagi, a potem
przypomniałem sobie noc, gdy przez przypadek się ze sobą przespaliśmy. Wspomnie‐
nie tych szeroko otwartych, niewinnych oczu sprawiło, że znowu miałem ochotę ją
wziąć.
A teraz byłem twardy jak skała i pomimo ciemności nie mogłem poprawić sprzętu
w spodniach, bo tylko przyciągnąłbym jej uwagę. Poza tym może i Winthropowie byli
pozbawieni skrupułów, ale ja nie. Podniecenie na myśl o kimś, kto dopiero co skończył
pełnoletniość, było chore.
– Jakieś dwie i pół godziny – odparłem spokojnym głosem, chociaż minęło raczej
trzydzieści minut.
Rozbawiło mnie to, że próbowała rzucić się w moim kierunku, ale w ostatniej
chwili się powstrzymała. Szybko zgasiłem telefon, żeby nie dostrzegła mojej twarzy.
Spowiła mnie ciemność skrywająca tożsamość. I naszą przeszłość.
Dyszała ciężko, a jej klatka piersiowa ocierała się o moje mięśnie brzucha. Słysza‐
łem ją, wyczuwałem. Była tak blisko, że mój puls przyspieszył, a szczęki się zacisnęły.
Jej energia, nieprzewidywalna i chaotyczna niczym sztorm, bombardowała mnie,
mimo że znałem ją piętnaście lat.
Nie odsunęła się, chociaż słyszałem, że przenosi jedną nogę, jakby zamierzała się
cofnąć, ale jednocześnie nie chciała okazać słabości.
– Dwie i pół godziny?
Wódka w jej oddechu zaatakowałam mój nos, ale Emery wydawała się trzeźwiej‐
sza, niż sądziłem. Albo zwyczajnie otrzeźwiła ją ta sytuacja. Pomimo alkoholu wyczu‐
łem na niej inny, bardziej złożony zapach.
Cytrusy.
Mango.
Wanilia.
Piżmo.
Niemal męski.
Jakby znajomy.
Próbowała się do mnie zbliżyć, być może na paluszkach.
– Byłam nieprzytomna przez dwie i pół godziny, a tobie nawet nie przyszło do
głowy, żeby sprawdzić mój puls? Upewnić się, że wciąż oddycham?
– Chrapałaś, a poza tym śmierdzisz, jakbyś wykąpała się w wódce – wyjaśniłem.
– Niewiarygodne. – Zaklęła pod nosem i zrobiła krok w tył, ale to nic nie dało.
Wciąż czułem jej obecność.
Jej zapach.
Zaciągałem się nim.
– Dla jasności – dodała – ktoś wylał na mnie drinka.
Zauważyłem ruch jej ręki i cmoknąłem.
– Wiem, że pokazujesz mi środkowy palec.
– Jest ciemno. Skąd niby... – urwała.
Bo cię znam.
Zachowałem odpowiedź dla siebie, ciesząc się, że ta sytuacja ją męczy. Wcześniej
ani razu na mnie nie spojrzała – mimo że ja zwróciłem uwagę na jej długie nogi i ob‐
fite piersi – ale potem przeszła mi ochota na widok imienia na plakietce.
Znowu osunęła się na podłogę i usłyszałem odgłos ściąganej maski.
Myślisz, że udało ci się ukryć przede mną tożsamość, skarbie. To urocze, ale ja
znam twój sekret. Poczekaj tylko, aż odkryjesz mój...
Odsunęła się ode mnie, jakby była w stanie usłyszeć moje myśli, i uderzyła głową
o coś twardego. Pewnie metalowy drążek biegnący wokół windy.
– Uch.
Mój wzrok już dawno przyzwyczaił się do ciemności, więc zauważyłem, jak unosi
rękę do głowy i ją obmacuje. Wyraźnie się skrzywiła i nabrała powietrza, z trudem się
prostując.
Przez chwilę było mi jej żal, ale pochowałem swoje współczucie głęboko w grobie
obok mojego taty.
Emery Winthrop emanowała bogactwem. Wycieczka do lekarza i kroplówka
z elektrolitami na kaca z pewnością nie uszczupli jej portfela. Podczas gdy biedni lu‐
dzie – tacy, którzy dorastali w ubóstwie, jak ja i tata – całe życie byli pozbawieni takich
luksusów jak lekarze i zaniedbywali swoje zdrowie.
Aż było za późno.
Rozdział czternasty
Nash
E mery położyła dłonie na podłodze windy i zaczęła wybijać niejednostajny
rytm na marmurowych płytkach, takich samych jak w jej posiadłości.
W domu zamieszkiwanym przez rodzinę, która zniszczyła moją.
Szybkie stukanie się przeciągało, w ciasnej przestrzeni wybrzmiewało głośno.
Puk.
Puk. Puk.
Puk.
– Przestań – rozkazałem. Nic mnie tak nie drażniło jak myśl, że jej obecność wy‐
pełnia całe pomieszczenie.
Nie posłuchała. Jej palce przyspieszyły, ocierając się o opakowanie krakersów,
które zostawiłem na podłodze.
Puk. Puk.
Szelest.
Puk.
– Przestań.
Głośniej.
Zupełnie jakby jej ciało nie potrafiło podporządkować się nikomu, kto nie był Vir‐
ginią.
Uporczywe stukanie nie ustało.
Puk. Puk. Puk.
Szelest.
Puk. Puk.
Winda wydawała się teraz mniejsza, jakby ściany chyliły się w jej stronę, ciągnąc
mnie za sobą. Powietrze zrobiło się parne od naszych oddechów – jej były cięższe od
moich. Oddychała tak głęboko, że piersi niemal napierały na jej podbródek.
Poruszała ustami tak szybko, że ledwie byłem w stanie ją zrozumieć.
Tacenda.
Mojra.
Koi no yokan.
Albo źle ją usłyszałem, albo zmyślała te słowa. Z nią nigdy nie wiadomo. Ode‐
pchnęła się od podłogi dłońmi, jeszcze bardziej dociskając się do przeciwległego
końca windy. Patrzyła na mnie, nie mogąc przeniknąć ciemności.
Na moje usta wypłynął lekki uśmiech. Obserwowałem, jak zżyma się coraz bar‐
dziej. Nie mogła zwrócić się do matki. Nie mogła uciec do tatusia. Reed nie mógł dodać
jej odwagi, ja tymczasem zachowywałem się jak po zażyciu xanaxu. Wyciągnąłem tele‐
fon niedbałym gestem, rozkruszając ciastka.
Ding.
Ding.
Prowadziliśmy dziecinną grę, ale mój sukces napełniał mnie satysfakcją.
– Mam nadzieję, że bateria mu padnie i będzie cierpiał razem ze mną – wymamro‐
tała, najpewniej do siebie samej, ale nie byłem głuchy.
Skupiłem wzrok na jej stronie windy, zaciekawiony szczegółami, które z każdą
chwilą stawały się coraz wyraźniejsze. Głównie jej przejawy niepokoju. Była tą samą
drażliwą Emery, tylko w innym wydaniu i z dodatkowym życiowym bagażem.
I co, jak ci w tym popieprzonym życiu? Witaj w klubie.
Zapłaciłem dziewięćdziesiąt dziewięć centów za kolejne pięć żyć w grze, bo ostat‐
nie już wykorzystałem, i celowo pogłośniłem dźwięk, żeby piszczenie i szelest opako‐
wania doprowadziły ją na skraj wytrzymałości. W tle usłyszałem odgłos rozpinanego
zamka i zatrzymałem palce nad ekranem. Czekałem, co nastąpi dalej.
Zręcznymi palcami rozpięła gorset i westchnęła ciężko. Zgięła kolana, oparła na
nich przedramię i usiadła z głową między nogami.
Gdy pierwszy raz gwałtownie zaczerpnęła oddechu, przewróciłem oczami.
Przy drugim uruchomiłem aplikację Spotify.
Trzeci rozległ się, kiedy stukałem w klawiaturę.
Po czwartym nacisnąłem play i rozległo się Shut up Black Eyed Peas.
Jedna sekunda.
Dwie.
Trzy.
– Wyłącz to gówno! – zagrzmiała. Jej głos odbił się echem od ścian, gniew rozlewał
się od niej jak tsunami i uderzał we mnie. – Przysięgam, jeśli zaraz tego nie uciszysz,
rozwalę ci telefon o łeb!
Wykonywanie poleceń nigdy nie było moją mocną stroną.
Pozwoliłem, by piosenka wybrzmiewała dalej. Emery zerwała się z podłogi i rzu‐
ciła na mnie z rozpędu. Kotek, który miał się za tygrysa.
Mój telefon wylądował z trzaskiem na posadzce, ale zaparłem się butami i nie za‐
mierzałem się ruszyć, nawet kiedy zacisnęła drobne palce na mojej piersi, a jej cycki
przywarły do mojego brzucha.
Serce Emery trzepotało jak skrzydła kolibra, aż całe ręce pokryły mi się gęsią
skórką. Jej zapach jednocześnie mnie odpychał i pociągał. Pochyliłem się, chociaż po‐
winienem był się odsunąć.
Chciałem się z nią pieprzyć.
Chciałem ją pogrążyć.
Tego pierwszego nie mogłem zrobić, więc skupiłem się na drugim.
Przysunąłem usta do jej ucha i wyszeptałem:
– Udawanie ataku paniki nie jest uroczym sposobem na zwrócenie na siebie
uwagi. – Moje usta otarły się o małżowinę, a ona wstrzymała oddech.
Odsunąłem się pod ścianę, ocierając biodrem o jej wąską talię. Westchnęła.
Była taka krucha.
Taka pociągająca.
Taka nieodpowiednia.
– Mam dla ciebie radę – oznajmiłem, przeciągając samogłoski. Mówiłem tak wolno
jak do osoby, która dopiero uczy się angielskiego. – Jeśli właśnie tak brzmisz po sek‐
sie, to sugeruję treningi cardio.
Zabrzmiałem jak kłamca. Jak Winthropowie.
Dłonie wciąż zaciskała na mojej koszuli, dysząc ciężko.
Wydawane przez nią odgłosy kojarzyły mi się z seksem.
Tak samo jak jej zapach i ruchy.
Wspomnienie Emery, gdy ujeżdżała mnie zdyszana, było ostatnią rzeczą, jakiej po‐
trzebowałem.
Krótkimi paznokciami drasnęła moją pierś, a biodra wypięła, nieświadoma tego,
że moje oczy przywykły do ciemności jakieś pół godziny temu. Szukała czegoś, czego
nie byłem w stanie jej dobrowolnie oddać. Musiałaby mi to odebrać. Pozbawić mnie
tego.
Mała złodziejka.
Jak jej ojciec.
Jak ja.
– Nienawidzę cię – wyszeptała.
To nic złego, tygrysku.
Ja też cię nienawidzę.
A jeśli kiedykolwiek poprosi mnie o przebaczenie, wyśmieję ją i zniszczę jej życie
dla zabawy.
Jej rodzina zabiła mojego ojca. Równie dobrze mógłbym wytatuować to sobie na
ciele, bo nigdy o tym nie zapomnę i nigdy tego nie wybaczę.
Przycisnąłem palec wskazujący do jej palca i popchnąłem, aż załapała aluzję i cof‐
nęła się z niezadowoleniem.
– Nie znasz mnie, skarbie.
Roześmiała się leniwie, jak obłąkana. Był to śmiech z rodzaju tych, które nie mają
końca ani początku. Jest tylko dźwięk.
Hałaśliwy.
Nieokiełznany.
Jak rodem wyjęty z horroru.
Postradała rozum.
Emery Winthrop w końcu odbiło.
Szaleństwo zawsze jednak płynęło w jej żyłach. Szukała adrenaliny jak ćpunka,
wspinała się na drzewa bez wahania, nawet jeśli mogła z nich spaść, zakradała się do
czyichś łóżek, z dumą nosiła emocje na koszulkach i z całych sił broniła samej siebie.
Przypominała mi zapędzonego w kozi róg drapieżnika, który jest gotowy rozszar‐
pać gardło. Koniecznie chciała porzucić wizerunek Virginii 2.0, w którą próbowała
zmienić ją matka.
I przez to oszalała.
Stała się lekkomyślna.
I naiwna.
– Znam takich jak ty. – Klepnęła mnie w rękę, odpychając ją na bok. Jej rozpięta
suknia się poluzowała, ale ona tego nie zauważyła albo się tym nie przejmowała. – Nie
jesteś bogaty, tylko zamożny.
Wypowiedziała to słowo jak przekleństwo. Podeszła bliżej mnie – a raczej bliżej
mojego telefonu. Wcisnęła piętę w ekran, aż pękł, błysnął kalejdoskopem czerwieni,
zieleni i niebieskiego, oświetlając trampki, które miała pod suknią.
– Przystojny. – Kolejne słowo, które przemieniła w przekleństwo. – Uprzywilejo‐
wany. Uważasz się za lepszego od innych, myślisz, że możesz robić, co ci się żywnie
podoba, i że ujdzie ci to na sucho. Brzydzę się tobą.
Jej opis pasował do Gideona, co nie umknęło mojej uwadze. Nie powiedziałem jej
tego jednak, bo musiałbym ujawnić swoją tożsamość. Roześmiałem się jej w twarz,
owiewając ją miętowym oddechem.
Niech cieszy się swoim doskonałym światem jeszcze przez chwilę – mejlami od ta‐
tusia i tłustą sumką, która czekała na nią w funduszu powierniczym. Wkrótce
wszystko, co posiadała, będzie należeć do mnie.
Jej nadzieje.
Jej marzenia.
Będę trzymać jej przyszłość w garści.
Robiłem się twardy na samą myśl o zemście.
Mój telefon leżący na podłodze zgasł.
Wyzionął ducha.
Kolejna ofiara Winthropów.
Gniew podsycał jej głos. Pozwoliłem jej się w tym pławić. Nagle zrobiło mi się
zimno, bo dotarło do mnie, że mogłem stracić ostatnie zdjęcie taty, które tam trzyma‐
łem. Zdjęcie z jego przyjęcia urodzinowego. Mama zorganizowała piknik, bo tylko na
to było ją stać, ale wtedy właśnie po raz ostatni widziałem na jej twarzy uśmiech. Taki
prawdziwy.
Korciło mnie, by wziąć telefon i go naprawić, ale póki tu tkwiłem, niczego nie mo‐
głem zrobić.
– Jak masz na nazwisko, Emery? – wypowiedziałem jej imię znaczącym tonem,
rozkoszując się jej tężejącym ciałem.
Zniknęła brawura.
Zrobiła krok w tył.
– A kto pyta?
– Zaniepokojony gość, który chciałby zgłosić nieumiejącego się zachować pracow‐
nika – skłamałem.
Usadowiła się w kącie, wreszcie uwalniając mnie od zapachu wódki. I jej zapachu.
– Nie kłopocz się. Pracuję razem z ekipą od cateringu i jutro już nas tu nie będzie.
Elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce. Ta plakietka. Wychudzona sylwe‐
tka. Hotele Prescott zatrudniały modelki i modeli na każde wydarzenie. Zazwyczaj
tych, którzy jeszcze nie wyrobili sobie nazwiska i potrzebowali pieniędzy.
A Emery potrzebowała pieniędzy tak jak ja większego fiuta. Każdy centymetr wię‐
cej byłby przesadą.
Zapadła cisza. Wkrótce potem jej nogi drgnęły i znów zaczęła stukać w podłogę.
– Masz klaustrofobię? – zapytałem, nie kryjąc rozbawienia w głosie.
– Nie. Po prostu nie lubię ciasnych przestrzeni.
– To definicja klaustrofobii.
Nie miała jej kiedyś. Rozkoszowałem się jej bagażem życiowym, namacalnym do‐
wodem na to, że sprawiedliwość jednak istnieje. I nie trzeba do tego sądów. Poczucie
winy i dowody rzadko się ze sobą łączą.
I dlatego jej problemy tak mnie cieszyły.
Były jak przystawka przed nadchodzącym daniem głównym.
– Wiem, czym jest klaustrofobia – warknęła. – I nie mam jej. – Wyprostowała nogi
przed siebie. Otarły się o moje buty, więc szybko przyciągnęła je do klatki piersiowej,
jakbym ją poparzył.
Pozwoliłem ciszy wybrzmieć między nami. Wymacałem zepsuty telefon i przesu‐
nąłem palcami po brzegach. Roztrzaskany. Drobinki szkła drapały mnie po skórze.
Miałem nadzieję, że wystarczy wymiana ekranu.
Godzinę później Emery się poddała i pokręciła głową, pewnie próbując się rozbu‐
dzić.
– Jak masz na imię?
– Nie mam na to ochoty – uciąłem jej żałosne próby.
– Ale na co? Nie chcesz mi się przedstawić?
– Mówię o rozmowie.
– Jesteś niemożliwy. – Podciągnęła suknię, poprawiła górę przy dekolcie. Zapewne
już przywykła do mroku, ale wciąż było zbyt ciemno, by przyjrzała się mojej twarzy. –
Nic dziwnego, że musiałeś zatrudnić prostytutkę, aby towarzyszyła ci na balu.
– To, co robię z pieniędzmi i z kim spędzam wolny czas, nie jest twoją sprawą,
Emery – podkreśliłem każdą sylabę, prowokując ją.
Wiem, kim jesteś, a czy ty wiesz, kim ja jestem?
Pochyliła się w moją stronę, jej głos brzmiał tak, jakby już w pełni się rozbudziła.
– Wy wszyscy jesteście tacy sami – wydyszała. Dotarło do mnie, że miałem rację.
Powinna zacząć trenować.
– Wy? – zapytałem, bo i tak nie miałem nic lepszego do roboty niż obserwowanie
Emery Winthrop, która traci nad sobą panowanie.
– Bogacze – wycedziła, jakby to słowo ją brzydziło. – Tacy ludzie jak Nash Prescott.
Tacy jak ty.
O ironio. Nieomal się roześmiałem.
Prychnąłem, jakbym uznał ten pomysł za niedorzeczny. W sumie tak było. Czy ona
w ogóle patrzyła w lustro?
– Lepiej uważaj na słowa – ostrzegłem. – Nawet mnie nie znasz.
– Bo co?
Bo wyjdziesz na idiotkę.
Za późno.
– Jesteś lekkomyślna – zauważyłem, ignorując jej pytanie.
Podejmując ze mną kolejną walkę, przysunęła się bliżej. Ta dziewczyna była bar‐
dzo wojownicza.
– Lekkomyślne jest zatrudnianie prostytutki, bo możesz złapać jakąś chorobę.
– To nie twoja sprawa, ale nie posuwam ich. Nie robię tego, nawet kiedy leżą
przede mną z rozłożonymi nogami, z moimi palcami w mokrej cipce i błagają, bym dał
im skończyć.
Zatrudniałem kobiety do towarzystwa, ponieważ pracowałem w świecie, w któ‐
rym na firmowych wydarzeniach wymagano osoby towarzyszącej, a ja nie miałem
czasu ani chęci, aby opędzać się od kandydatek na żony, które widziały we mnie tylko
bilet do uprzywilejowanego życia.
Skwitowała moje słowa cichym okrzykiem, ale szybko się otrząsnęła.
– Pozostawiasz kobiety niezaspokojone. Typowe.
– Dla kogo?
– Dla bogatych mężczyzn, którzy zasłynęli tylko z tego, że są bogaci. Poznałam
setki takich jak ty. Nie mają żadnych umiejętności, a ich jedyną wartością jest konto
bankowe. A co z ciebie pozostanie, gdy znikną pieniądze? Mężczyzna, który nie potrafi
zadowolić kobiety, której zapłacił, aby się zabawić.
– Po pierwsze traktujesz te kobiety przedmiotowo. Też mi solidarność – oznajmi‐
łem. – Po drugie są one tylko środkiem do celu. Mają mi towarzyszyć na przyjęciach,
nie w łóżku, a ja szczodrze opłacam ich czas.
Jej uszczypliwy śmiech przerodził się w ostry jęk. Na chwilę dopadło mnie poczu‐
cie winy, bo może jednak nie była tak pijana, jak mi się wydawało. Może była ranna.
Nigdy nie byłem miły. Mama zawsze powtarzała, że już jako dziecko nienawidzi‐
łem świata, bo widziałem go takim, jaki jest, a nie jaki może być. Ale... Nigdy nie byłem
tym draniem, który nie poda ręki cierpiącej osobie.
Gdyby tata tu teraz był, wkurzyłby się. Ta myśl rozorała mi klatkę piersiową, ale
nie zamierzałem zmienić zdania. Przeniosłem wzrok na sufit, poruszając tylko oczami,
nie głową, bo wiedziałem, że Emery pewnie już mogła mnie dostrzec, chociaż niezbyt
dobrze.
Co powinienem według ciebie zrobić, tato?
Zobaczyłem go przed sobą, tak wyraźnego, jak nigdy dotąd od czasu jego śmierci.
Miał mocno ściągnięte brwi, a jego oczy okalały kurze łapki. Jego skóra ogorzała po
wielu latach pracy w słońcu bez filtra czy osłony, bo nie było nic lepszego niż uczucie
ciepła na nagiej skórze.
Otworzył usta. Przysunąłem się bliżej, żeby spić jego słowa, ale kiedy już zamierzał
coś powiedzieć, Emery się odezwała i czar prysł.
– Nie traktuję tych kobiet przedmiotowo ani nawet nie oceniam ich za to, jak zara‐
biają na życie. To ich decyzja. Ich sprawa.
Oczywiście, ty nikogo nie osądzasz. Po co miałabyś to robić, skoro twoja rodzina
wzbogaciła się dzięki kradzieży.
Ogarnęła mnie nieracjonalna złość. Emery nie mogła wiedzieć, że od śmierci taty
czułem z nim taką bliskość, ale w tej chwili i tak nienawidziłem jej bardziej niż kiedy‐
kolwiek. Nawet bardziej niż kiedy nie pojawiła się na pogrzebie taty, człowieka, który
nazywał ją swoim trzecim dzieckiem.
Zacisnąłem dłoń w pięść, aż rozbolały mnie palce. Ból odwrócił moją uwagę od
dziury w klatce piersiowej.
Od faktu, że czasami pamiętałem tatę tak wyraźnie, a innym razem nie mogłem so‐
bie przypomnieć, gdzie dokładnie znajdował się pieprzyk na jego czole.
Od faktu, że chociaż starałem się z całych sił, nie byłem w stanie do końca zniena‐
widzić Emery.
Nie z taką samą łatwością, z którą nienawidziłem reszty świata.
Ugryzłem się w język.
Emery kontynuowała, niczego nieświadoma:
– Ale jeśli oceniasz mnie za to, że panikuję, bo utknęłam w ciasnej metalowej
puszce z jakimś dupkiem, to ja będę cię oceniać za to, że zatrudniasz kobiety do towa‐
rzystwa, a potem ich nie zaspokajasz. – Przysunęła się bliżej i szepnęła prowoku‐
jąco: – Nie potrafisz skończyć?
– Nie mam z tym problemów – wycedziłem.
– Udowodnij.
– Ile my niby mamy lat? Pięć? Czy to wyzwanie? – To w jej stylu. Rzucanie komuś
wyzwania jest charakterystyczne dla osób, które szukają adrenaliny, tak jak ona.
Winda się zatrzęsła. Emery uchwyciła się moich ramion tak gwałtownie, że mu‐
siała to zrobić bez namysłu. Zamrugały światła, przelotnie niczym flesz w telefonie.
Chwilę później światło objawiło jej moją twarz.
Zamrugała powiekami. Potrzebowała chwili, żeby przyzwyczaić się do jasności,
a potem skupiła na mnie dwukolorowe oczy. Na jej twarzy zagościło zrozumienie i za‐
brała ręce z moich ramion.
Miałem poczucie déjà vu.
Emery patrzyła na mnie z takim samym szokiem jak cztery lata temu, kiedy zapali‐
łem światło, a ona zrozumiała, że nie jestem Reedem. Obserwowałem ją, znierucho‐
miały. Zrobiła krok w tył, szczęka niemal opadła jej do podłogi.
Prawie się potknęła o stertę opakowań.
– Spokojnie, tygrysie.
Zrozumiałem, że powiedziałem właściwą rzecz, bo zmrużyła te wypełnione niena‐
wiścią oczy, szare bardziej wzburzone od niebieskiego. Kiedy drzwi windy otworzyły
się za nią, złapała swoją torebkę i wypadła na korytarz.
Wcisnąłem guzik piętra, na którym znajdował się mój penthouse. W tym momen‐
cie dotarło do mnie, że nawet nie zapytałem jej, dlaczego w ogóle pracowała w cate‐
ringu, skoro nie potrzebowała pieniędzy.
Rozdział piętnasty
Nash
D orastałem jako jedynak.
Dzielenie się wydawało mi się proste, bo nie musiałem tego robić. Nigdy
nikt mnie nie prosił, bym się czymś dzielił. Może jedynie chipsami z niemal pustej
paczki (tata prosił, gdy mama nie patrzyła) albo łóżkiem, od czasu do czasu (mama
mnie o to prosiła, gdy tata pracował po godzinach i chrapał jak traktor). Były to jed‐
nak drobne poświęcenia, bo moi rodzice ciężko pracowali, aby mnie uszczęśliwić,
a wszystko inne wydawało się moje.
Aż pojawił się Reed.
Dziecko z przypadku, na które nie było ich stać. Gdy miałem jedenaście lat, a Reed
roczek, zajął moją sypialnię. Ciągle płakał i tata nie mógł przez niego spać – a potem
gorzej radził sobie w pracy. Mama przeniosła brata z ich sypialni do mojego pokoju,
więc ja musiałem sypiać na kanapie w salonie. Wąskiej, używanej, która wcześniej
stała w poczekalni w chińskiej restauracji przy tej samej ulicy.
Gdy miałem trzynaście lat, Reed zapadł na ciężki przypadek krupu i spędził trzy
dni w szpitalu na obserwacji. Potem każdy zaoszczędzony dolar szedł na ten rachu‐
nek. W tamte święta tata nauczył mnie grać w nogę na śniegu, mając do dyspozycji
nieco sflaczałą piłkę, którą znalazł gdzieś w budynku pracowniczym. W tym czasie
wszystkie inne dzieciaki grały na nowych konsolach.
Gdy miałem piętnaście lat, jakiś burak wymalował kutasa na czole Reeda i zabrał
mu torbę z lunchem. Brat po raz pierwszy przybiegł do mnie po pomoc, a ja zaakcep‐
towałem fakt, że dzielenie się rodzicami wcale nie jest takie złe, bo w zamian dosta‐
łem kogoś, kto patrzy na mnie jak na rozwiązanie, a nie problem.
Kiedy miałem dwadzieścia pięć lat, Reed powiedział mi po balu debiutantek, że je‐
stem dla niego martwy. Mama przepłakała całą noc, a potem również poranek, gdy do‐
tarło do niej, że mówił poważnie.
Tata odwrócił się w moją stronę, położył szorstką dłoń na moim ramieniu i powie‐
dział: „Czasami robi się głupie rzeczy, młody, ale braterska więź jest na całe życie.
W końcu to zrozumie”.
Posłuchałem taty i postanowiłem przeczekać, licząc na to, że to tylko taki etap, bo
od narodzin Reeda robiłem dla niego wszystko, dałem mu to, co mogłem, i kochałem
go bardziej niż siebie samego.
Minęło siedem lat, a ja wciąż czekałem.
Na ekranie mojego laptopa widniał mejl, jego słowa w tym życiu najpewniej już się
nie zmienią. Gdyby się dało, dofinansowałbym badania na wynalezienie wehikułu
czasu. Cofnąłbym się do dnia balu i wszystko zmienił. Powiedziałem Durdze, że ni‐
czego nie żałuję, ale skłamałem, bo wiedziałem, że mi to wytknie. Ktoś musiał.
Oto pewna kwestia, której nie powiedzą ci ludzie palący zioło i cytujący Gan‐
dhiego. Nie unikniesz błędu, który odmieni całe twoje życie. Jeśli masz szczęście, to na
lepsze.
Spojler: Nie jestem szczęściarzem, a żal jest najdłuższą karą, jaką może wymierzyć
życie.
Czułem to teraz, gdy czytałem mejla od mamy i zastanawiałem się, jak to możliwe,
że łączą mnie więzy krwi z osobą, która zmieniła się w mężczyznę, a ten został wiośla‐
rzem, nosi tatuśkowate ubrania, żywi się sałatkami zamawianymi w drogich knajpach,
uczęszcza do country clubu, zachowuje się jak nowobogacki dupek i otacza się ludźmi
o takich imionach jak Brock, Chett i Tripp.
Od: betty@prescotthotels.com
Do: nash@prescotthotels.com
Cześć, kochanie!
Próbowałam się do ciebie dodzwonić, ale nie odbierałeś, a twoja skrzynka gło‐
sowa jest pełna (naprawdę powinieneś zatrudnić jakiegoś asystenta. Jest tak od mie‐
sięcy. Chciałam ci tylko o tym powiedzieć).
Twój brat oznajmił, że spędzi weekend w Eastridge z Basil, Chettem, Brockiem
i Trippem, bo country club urządza brunch z okazji święta. Wydaje mi się, że Reed
i Basil są gotowi na następny krok. Chyba się jej oświadczy. Oczywiście zawsze wie‐
dzieliśmy, że to nastąpi, ale cieszę się jego szczęściem.
Wiesz, że cię kocham i proszę cię o to z ciężkim sercem, ale czy mógłbyś nie
przyjeżdżać w ten weekend? Oboje wiemy, że on nie zjawi się w domu, dopóki nie
zapewnię go, że nie przyjedziesz do miasta, a nie widziałam się z nim od miesięcy.
Przykro mi, że do tego doszło i w ogóle muszę o to pytać, ale na pewno to się
kiedyś zmieni, kochanie. Obiecuję.
Buziaki,
Mama
Nash: Jasne.
Potem jak co miesiąc przelałem pieniądze Reedowi – nie chciał odbierać ode mnie
telefonów, ale najwyraźniej nie miał problemu z braniem mojej kasy – zatrzasnąłem
laptop i rzuciłem go na poduszkę obok głowy.
Ktoś zapukał do moich drzwi, ale ułożyłem się wygodnie na materacu i zamkną‐
łem oczy. Pukanie nie ustawało. Zakląłem pod nosem, wyciągnąłem rękę w stronę
szafki nocnej, żeby wymacać fiolkę z tabletkami przeciwbólowymi. Wrzuciłem dwie
pastylki do ust i połknąłem bez popitki.
Poczłapałem do drzwi na boso i otworzyłem je szarpnięciem, przekonany, że udu‐
szę natręta, jeśli powie choć jedno niewłaściwe słowo. Nie wiedzieć dlaczego, pomy‐
ślałem, że to może być Emery, ale się myliłem. Rozczarowanie paliło mnie w gardle.
Po drugiej stronie stał jeden z pracowników w mundurze. Posłał mi krzywy
uśmiech i przestąpił z nogi na nogę, jakby właśnie kupił nowe bongo i nie mógł się do‐
czekać, aż w końcu stąd zniknie i je wypróbuje.
– Od pani Lowell. – Koleś wyciągnął w moją stronę kopertę z logiem hotelu Pre‐
scott. – I załączyła również list.
Wyrwałem mu go i wpuściłem mężczyznę do środka. Wszedł, pchając przed sobą
wózek, a na jego twarzy gościł uśmiech, który był zdecydowanie zbyt pogodny jak na
sobotę rano. Moja nagość go nie speszyła; przywitałem go w samych bokserkach i po‐
czekałem, aż odsłoni tacę z jedzeniem.
Syte śniadanie: jajka, bekon, bajgle, kawa, placki ziemniaczane i tosty francuskie.
Obok sztućców leżał kosz z bananami, truskawkami i jabłkami ułożonymi w kształt
fallusa spuszczającego się w miskę nutelli.
Zegar w otwartej kuchni wskazywał punkt ósmą. Nie wysłano mi tego śniadania
z myślą o jedzeniu. Obudzono mnie specjalnie, żeby zrobić mi na złość.
Delilah Lowell uwielbiała pasywno-agresywne zachowania.
Śniadanie wręcz krzyczało: Obudź się, ty leniu!
Lunche miały przypominać, żebym nie obarczał jej zbyt wieloma pozwami, które
musiała rozwiązywać w moim imieniu.
Kolacja utwierdziła mnie w przekonaniu, że gdyby nie gasiła moich pożarów i oka‐
zjonalnie mnie nie karmiła, najpewniej byłbym spłukany albo zwyczajnie martwy.
Nigdy nie sięgałem po deser, dostałem swoją nauczkę, kiedy sprowadziła ze sobą
swojego szczura i poprosiła mnie, żebym popilnował tego potwora (Rosco i ja nigdy
się nie dogadywaliśmy i to się nie zmieni).
Budzik w moim zapasowym telefonie zapiał. Nastawiłem go zeszłej nocy po tym,
jak ostrożnie umieściłem pęknięty telefon w plastikowej torebce na szafce nocnej.
Przesunąłem palcem po ekranie i wyłączyłem dźwięk, odnotowując osiem nieodebra‐
nych połączeń od Delilah.
Oddzwoniłem i udałem się do łazienki pod prysznic, gdzie pozbyłem się czarnych
bokserek, oszczędzając kelnerowi widoku mojego fiuta. Z deszczownicy trysnęła
woda.
Przełączyłem telefon na głośniki pod prysznicem.
Delilah odebrała po drugim sygnale, cmokając z niezadowoleniem. Głos miała zdy‐
szany, jakby gdzieś się spieszyła.
– Czy ty w ogóle odbierasz telefon?
Ta kobieta nie miała taktu.
– Prędzej czy później. – Wylałem na głowę porcję szamponu, zastanawiając się, czy
mam jakieś nieodebrane wiadomości od Durgi. – Czy śniadanie to zasługa firmy cate‐
ringowej z wczoraj?
Do tego pytania skłoniło mnie wspomnienie ciała Emery Winthrop tuż przy moim.
Wkurzało mnie samo jej istnienie. Księżniczka z funduszem powierniczym. Córka zło‐
dzieja i mordercy (w moich oczach). Osoby, która tonęła w kłamstwach i doprowa‐
dziła do śmierci mojego taty.
Najgorsze w tym wszystkim nie było to, że wczoraj ją ujrzałem. Najbardziej prze‐
szkadzał mi jej dotyk. Mogłem uznać, że nasz pierwszy raz był błędem, ale ona wciąż
była taka młoda. Tak cholernie młoda. Dopiero co weszła w dorosłość, a ja już zdąży‐
łem ją przelecieć.
Pamiętałem to.
Podobało mi się to.
Mój członek się naprężył. Dwukrotnie przesunąłem po nim ręką, a potem kazałem
mu się uspokoić.
– Nie. Sama je kupiłam. – Delilah zwróciła się do łysego szczura, którego nazywała
psem: – Zrobiłeś siusiu, Rosco? Zrobiłeś? Ale ty jesteś grzeczny. – Potem dodała gło‐
śniej: – W knajpie niedaleko. Zapłaciłam jakiemuś dzieciakowi pięćdziesiąt dolarów,
żeby włożył mundur i dostarczył ci śniadanie. Urocze, prawda?
A ja zostawiłem go samego z grubym plikiem banknotów w mojej walizce, drogimi
ubraniami i służbowym laptopem.
Wspaniale.
– Jesteś genialna.
– A ty masz przesrane. – W tle wył wiatr, przez co ledwie ją słyszałem: – Dlaczego
ochrona budynku zadzwoniła do mnie rano, żeby poinformować o wizycie człowieka
z komisji papierów wartościowych i giełd, który do ciebie przyszedł?
Mówiła o Paulu Blarcie, cieciu z wszechmocnej komisji, który chciał zostać grubą
rybą. Niestety zbrodnie, którym się przyglądali, miały związek z tymi, których sam się
dopuściłem.
Zdusiłem przekleństwo i zacisnąłem palce w pięści, a potem uniosłem ręce, żeby
umyć włosy.
– Wciąż tu jest?
– Załatwiłam ci godzinę. Wróci tu. Potrzebujesz mnie na miejscu?
– Nie.
Pewnie wsparcie mojej prawniczki by się przydało, bo – bądźmy szczerzy – w tej
dekadzie złamałem prawo wielokrotnie, ale znałem Delilah. Zażądała, żebym do
wszystkiego jej się przyznał, a była to perspektywa równie nęcąca co obciąganie przez
piranię.
– Nash... – urwała. Wyobraziłem sobie, że marszczy nos i krzyżuje ramiona na
klatce piersiowej. Żyłkę pulsującą na czole, która uwydatniała się tylko w mojej obec‐
ności. I podobno byłem odpowiedzialny za to, że postarzała się o dziesięć lat.
– Delilah, jeśli nie jesteś w stanie zrozumieć prostego słowa takiego jak „nie”, to
powinnaś zmienić zawód. – Zmyłem szampon i obserwowałem, jak układa się w od‐
pływie na kształt plamy z testu Rorschacha. Wyglądała jak Syzyf dźwigający głaz.
– Jesteś nieznośny. – W jej głosie nie czaiła się jednak złośliwość.
– Jestem również twoim szefem.
– Skoro już o tym mówisz, mam wrażenie, że za mało mi płacisz. Wiesz, jeśli dalej
będziesz taki uparty, pozwolę sobie zatrudnić ci asystenta. – Rosco zaszczekał w tle,
czym rozpoczął reakcję łańcuchową, bo odpowiedziało mu pięć kolejnych psów. Nie
miałem ochoty tego słuchać, gdy dręczył mnie kac. – Nie skończyłam szkoły prawni‐
czej, żeby być na twoje zawołanie dwadzieścia cztery na siedem, Nash.
– Co to było? Chyba ktoś mnie właśnie wołał.
– Jesteś pod prysznicem – odparła znudzona.
– Muszę lecieć, D.
Dokończyłem prysznic, umyłem zęby, wytarłem włosy ręcznikiem i włożyłem gar‐
nitur Stuarta Hughesa, zegarek F. P. Jurne’a i buty Testonis.
Delilah lubiła obwieszać się diamentami i wkładać drogie łachy od projektantów,
gdy wybierała się z mężem na kolację do country clubu. Wykorzystywała swój wygląd,
pieniądze i wredny charakter, żeby pokazać złośliwym bogatym paniom domu, gdzie
ich miejsce.
Natomiast gdy mężczyzna ma onieśmielić innego mężczyznę, musi być wyższy, sil‐
niejszy, sprytniejszy. Ale oczywiście zamożność i przystojna twarz nie zaszkodzą, dla‐
tego też trzymałem w szafie przesadnie drogie ubrania, których nie potrzebowałem,
i byłem wdzięczny matce za dobre geny.
Kiedy wyszedłem z łazienki, na moim łóżku siedział Rosco. Z jego wielkich uszu
wyrastały kępki biało-czarnych włosów, które spływały na pościel. Goły zadek umo‐
ścił na mojej poduszce, dokładnie w miejscu, gdzie kładłem głowę, włosy miał jedynie
na głowie i ogonie, przez co przypominał psa w takim stopniu co Shawn Spencer me‐
dium.
Delilah wzięła wielki kęs tosta francuskiego i przełknęła. Zachowywała się jak ne‐
andertalczyk. Z jej ust spłynął syrop klonowy. Rosco szczeknął i rzucił się, by go zlizać.
– Oby ten szczur nie zarzygał mi dywanu. – Wyrwałem tost z jej ręki i wziąłem kęs.
Zimny, jak wszystko w tym pokoju, wliczając w to mnie. – Gdybyśmy żyli w tysiąc
sześćset dziewięćdziesiątym roku w Salem, zostałabyś powieszona za czary.
Przewróciła jadeitowymi oczami i zlizała syrop, który oblepił jej usta.
– Przyleciałam helikopterem wcześniej rano. – Pozwoliła psu wylizać swoje palce.
Przyglądałem się temu, obiecując sobie, że nigdy nie będę mieć szczura za zwierzątko.
– Ochrona właśnie mnie wpuściła.
– Przypomnij mi później, żebym ich zwolnił.
– Powtarzam, nie jestem twoją asystentką.
– A ja powtarzam, że cię tu nie chcę.
Zignorowała mnie, co było jej ulubioną rozrywką. Spośród moich wszystkich pra‐
cowników tylko jej pozwalałem na taką niesubordynację.
– Sprawdziłam tego agenta. Trwa śledztwo przeciwko tobie. Moje źródło nie
chciało wiele powiedzieć, co oznacza, że sprawa jest poważna. – Zmarszczyła brwi
i zrobiła minę mówiącą, że lepiej mam nie kłamać. – Coś ty narobił?
– Delilah...
– Zamierzasz mi powiedzieć, z jakiego powodu chcą cię prześwietlić?
Tak się właśnie dzieje, kiedy zbyt długo współpracuje się z jedną osobą. Tacy lu‐
dzie zaczynają czuć się przy tobie swobodnie i myślą, że mogą zadawać niewygodne
pytania.
– Pamiętasz firmę cateringową z wczoraj? – zmieniłem temat.
Dlaczego Emery Winthrop w ogóle pracowała w cateringu? Rozumiałem mode‐
ling; była wystarczająco wysoka i miała ładną twarz. Ale catering? Wartość majątku jej
rodziny oscylowała wokół dziesięciocyfrowej liczby. Jej fundusz powierniczy musiał
mieć przynajmniej osiem, jeśli nie dziewięć. Byłaby w stanie sfinansować wojnę, więc
pieniądze nie były jej potrzebne.
Może Virginia zmusiła ją do prac społecznych w ramach przeprosin, oczywiście na
miarę dziedziczki. Kilka zdjęć na okładkach magazynu i miałbym zapomnieć, że była
świadoma przekrętów swojego ojca.
– Nie zmieniaj tematu. – Delilah wcisnęła kosmyk włosów w kolorze ciemny blond
do francuskiego koka i złączyła dłonie na kolanach. Zajęła miejsce na samym końcu
mojego łóżka, jakby bała się, że złapie ode mnie jakieś zarazki. – Popytałam trochę
o głównego detektywa, Brandona Vu. Jest ambitny. Szybko wspiął się po drabinie za‐
wodowej i miał perspektywy na stołek prezesa komisji. Jeśli coś zrobiłeś, on się o tym
dowie. Musisz powiedzieć mi o wszystkim.
Po moim trupie.
– Nie, Fika już się tym zajął. – Nie rozwinąłem. Wyciągnąłem zbitki banknotów
z walizki i wepchnąłem je do ukrytego w ścianie sejfu, który wczoraj zainstalowałem.
Przesunąłem kciukiem po jednym z dziesięciotysięcznych plików i wycelowałem nim
w Delilah. – Zachowujesz się, jakbym był o coś podejrzany. Ale przecież nie mam nic
na sumieniu.
Delilah obserwowała, jak wpycham do sejfu pół miliona dolarów. To był mój ry‐
tuał, który przeprowadzałem w każdym penthousie we wszystkich moich hotelach.
W ten sposób chciałem się zabezpieczyć, w razie gdybym był zmuszony do szybkiej
ucieczki i potrzebowałbym pieniędzy na drogę.
– Uch, Fika. Naprawdę wierzysz, że on się tym zajmie?
– Już się tym zajął – poprawiłem i schowałem do sejfu niewielką torbę. – Już po
problemie. Przestań się zamartwiać, bo chyba widzę dwie nowe zmarszczki na twoim
czole. Wyglądasz na czterdzieści lat.
– Mam trzydzieści, a wyglądam na dwadzieścia sześć – poprawiła, macając czoło
w poszukiwaniu wspomnianych zmarszczek. – Chodzi o Fikę. Jest tak samo godny za‐
ufania jak Rosco, któremu miałabym dać całą paczkę przysmaków i liczyć na to, że ich
nie zje.
Nie łączyła ich żadna miłość. To dziwne, zważywszy na to, że mieli takie samo po‐
dejście do prawa. Fika udawał, że nie istnieje. Delilah poświęciła życie, aby bronić lu‐
dzi, którzy je naginają. W każdym razie oboje traktowali mnie jak nienormalnego.
Nie przejmowałem się tym. Zrażenie ich do siebie było stałym elementem mojego
niezbyt moralnego życia.
– Nie lekceważ Fiki.
Zamknąłem drzwiczki sejfu i jako hasło ustawiłem anagram nazwiska Emery Win‐
throp. Kiedy dotarło do mnie, co zrobiłem, zakląłem siarczyście, zacząłem stukać pal‐
cem w klawiaturę, próbując to odkręcić, ale nie wiedziałem, jak zmienić hasło. Fanta‐
stycznie.
Odwróciłem się w stronę Delilah i oparłem o ścianę, dodając:
– Pod tą bujną peruką w stylu Jonas Brothers, zniszczonymi dżinsami i masą uza‐
leżnień Fika jest byłym gliniarzem, którego powołaniem jest łamanie zasad tak, żeby
nie dać się złapać.
Spiorunowała mnie wzrokiem, kiedy przesunąłem jej palcem po czole, żeby wska‐
zać nieistniejące zmarszczki, bo chciałem zrobić jej na złość.
– Przecież on dał się złapać. I dlatego mieszkańcy Eastridge postanowili zwolnić
go z funkcji szeryfa.
– To szczegół.
– Nie. – Próbowała dać mi po łapach, ale szybko zabrałem ręce. – To wcale nie jest
szczegół. Posłuchaj, muszę wiedzieć, co zrobiłeś. Jak niby mam wykonywać swoją
pracę, skoro mam związane ręce?
Poprawiłem krawat, zdjąłem metkę i celowo dałem ją psu do zjedzenia, w razie
gdyby Delilah wpadła na szalony pomysł i poprosiła mnie, żebym znowu się nim opie‐
kował.
– Jeśli mam cię trzymać za rączkę, to znalazłaś się w złym miejscu. Jestem pewien,
że jakaś przeciętna firma przyjmie cię z otwartymi ramionami.
Delilah wyrwała pupilowi metkę.
– Wal się, Nash.
– Wolałbym nie.
Kiedy jej komórka zawibrowała, zerknęła na ekran.
– Ten facet już jest w drodze. Pozwól, że ja będę z nim rozmawiać.
– Dobra.
– Odzywaj się tak rzadko, jak to tylko możliwe.
– Zrozumiałem za pierwszym razem.
– Mówię poważnie. Ja zabiorę głos – powtórzyła każde słowo powoli, jakbym
w przeszłości dał jej powód, by mi nie ufała.
Przestała mi ufać w pierwszym tygodniu, gdy się poznaliśmy, bo zwolniłem do‐
stawcę bez wynagrodzenia i zasugerowałem, by wepchnął swojego skurczonego ku‐
tasa w waginę innej kobiety niż obecna była żona jednego z członków mojego za‐
rządu.
Odbiło się to na mnie koszmarnym pozwem, ale właśnie dlatego zapłaciłem Deli‐
lah podwójną ogólnie przyjętą stawkę. Wygrywała sprawy, z którymi inni sobie nie ra‐
dzili. Co więcej – rzadko w ogóle musiała zjawiać się na sali sądowej, bo przed proce‐
sem potrafiła zdziałać cuda.
Wykonałem pantomimę zamykania ust na zamek i udałem, że oddaję klucz jej
szczurowi do połknięcia.
– Może powiedz szczurowi, żeby go ugryzł i zaraził go wścieklizną.
– To nie jest szczur. – Podniosła Rosca, przytuliła go do piersi i podążyła za mną do
salonu, gdzie dwa dni temu Cayden z działu projektowego urządził dla mnie mini‐
biuro, w którego skład wchodziło mahoniowe biurko i skórzany fotel z wysokim opar‐
ciem. – Rosco jest bezwłosym chińskim grzywaczem. Dla jasności, taki pies kosztuje
cztery tysiące dolarów.
– Mógłbym zainwestować cztery patyki w zapchloną melinę ćpunów w Korei Pół‐
nocnej, a i tak byłby to lepszy interes.
Pocałowała szczurowatego zwierzaka w skroń i wyszeptała:
– Nie słuchaj złego pana, Rosco.
Zacisnąłem palce na podłokietnikach krzesła. Delilah postawiła Rosca na podłodze
i otworzyła drzwi.
Nie była świadoma tego, jak trafnie mnie określiła.
Istotnie byłem złym człowiekiem.
Syzyfem.
Mającym krew na rękach.
Na którego w przyszłości czekała pokuta.
Tik.
Tak.
Rozdział szesnasty
Nash
K iedy stałem się bogaty, dotarło do mnie, że połowa władzy, jaka pochodzi
z pieniędzy, jest związana z samą ideą ich posiadania. Oczywiście mogłem je
wydawać, ale nie miałem takiej potrzeby. Były jak broń nuklearna. Jak groźba wisząca
nad głowami wrogów.
Pieniądze mówiły: Mam środki, aby cię zniszczyć. Nie zmuszaj mnie, bym po nie
sięgnął.
Epatowanie tą władzą stało się dla mnie formą sztuki, którą bardzo sobie ceniłem.
Sposobem na życie.
Było tak naturalne jak oddychanie.
Kiedy Delilah stanęła za mną, winda na korytarzu zadzwoniła.
Z tyłu rozciągało się panoramiczne okno z widokiem na ocean. Delilah i ja ustawi‐
liśmy się naprzeciwko niego, więc Brandon nie miał wyboru i był zmuszony patrzeć
na to, co jestem w stanie kupić za swoje pieniądze.
Delilah miała na sobie tyle biżuterii, że zatopiłaby Titanica. Rozparłem się na fo‐
telu, całkowicie rozluźniony, wyciągnąłem nowy telefon, jakby nic na świecie mnie nie
ruszało. Pobrałem aplikację Eastridge United, otworzyłem ją i zalogowałem się.
Do pokoju wkroczył Brandon Vu. Nie zawracałem sobie głowy spoglądaniem na
niego, bo zająłem się odczytywaniem wiadomości od Durgi. Zauważyłem, że wczoraj
siedziała do późna tak samo jak ja.
Benkinersofobia: Ja.
Emery
poranku, po spotkaniu Nasha Prescotta, nastała apokalipsa. Ale nie
O w postaci śniętych ryb na powierzchni morza czy martwych ptaków spada‐
jących z nieba. Nawet ziemia nie rozstąpiła się, żeby mnie pochłonąć. To
byłoby zbyt proste.
Ben pochylił się, żeby mnie pocałować, jego nos musnął mój kark.
– Pocałuj mnie, Durga – wyszeptał bez skrępowania.
Kiedy się odsunął, nie zobaczyłam awatara pozbawionego twarzy, tylko czarne jak
smoła włosy i okrutne piwne oczy.
Nash.
– Żałosne – wycedził, śledząc palcami zarys mojego obojczyka.
Mój oddech przyspieszył.
Dyszałam z desperacji i potrzeby.
Pragnęłam go.
Byłam coraz bardziej mokra.
Pstryknął mnie karcąco w nos i cmoknął.
– Nie możesz skończyć przede mną.
Nash siedział na mnie okrakiem, nawet nie podtrzymując ciężaru swojego ciała.
Rozpiął spodnie i spuścił się na moją klatkę piersiową. Był tak długi, jak zapamięta‐
łam, gruby, a pod skórą na jego członku przebiegały dwie wyraźne żyły, które miałam
ochotę polizać.
Na moją twarz i piersi trysnęły białe strugi, a ja doszłam wraz z nim, wykrzykując
jego imię.
– Nash! – zawołałam, jakby śnił mi się koszmar.
Gdy otworzyłam oczy, okazało się, że leżę sama w szafie. Ciemnej i pustej. Łapczy‐
wie wciągałam powietrze do płuc. Nie było tu Nasha, tylko ja i plama na zniszczonej
pościeli wetkniętej między moje nogi.
Mój żołądek skurczył się z głodu. Zaczęło mi się kręcić przed oczami, ale w końcu
zdołałam usnąć.
Jeszcze tylko dwie godziny do spotkania. Wytrzymasz, Em.
Dwie godziny bez jedzenia. Może na spotkaniu będzie śniadanie.
Planowałam zjeść dzisiaj ukradzione z przyjęcia krakersy, ale Nash zabrał mi je
wraz z portfelem. Co za ironia, zważywszy na to, że kiedyś Nash dzielił się ze mną
swoim posiłkiem, gdy nie dostawałam pieniędzy od matki.
– I tak właśnie bohater staje się złoczyńcą – wyszeptałam w ciemność.
Znajdujące się w moim portfelu zdjęcie gwiazd było jedyną rzeczą, która kojarzyła
mi się z tatą i jednocześnie nie wywoływała we mnie przypływu natychmiastowej nie‐
nawiści do niego.
Złoty tygrys na odwrocie miał symbolizować mnie.
Wojowniczkę, która przetrwała, która nigdy się nie poddaje.
Ale po kilku groźbach śmierci wysłanych pod moim adresem tuż po skandalu, do‐
pisałam tam w gniewie „ujeżdżaj mnie”, żeby pamiętać, że tygrys nie jest wojowni‐
kiem.
Ujeżdżał go Dionizos.
I Durga.
Bóg i bogini.
To oni byli wojownikami.
A tygrys? Jedynie wychwalany pupil.
Zdjęcia Reeda i kartki otrzymanej od Teddy’ego Griegera miały służyć mi za przy‐
pomnienie o nieskalanym dzieciństwie uchwyconym przez polaroid, będącym tylko
zbitką smug tuszu i rozmazanych pikseli.
Nie znałam wartości tych chwil, dopóki nie stały się wyblakniętymi wspomnie‐
niami.
Kiedy było mi źle, patrzyłam na te fotografie i przypominałam sobie, że chociaż je‐
stem jedną osobą, to składam się z tysiąca wspomnień, miliona uczuć i nieskończonej
miłości.
Jestem niezmierzona.
A teraz ktoś stał się właścicielem rezydencji Winthropów, co oznaczało, że posiadł
wszystkie moje wspomnienia.
A Nash ukradł te, które mi pozostały.
Nie wiedziałam, kto jest gorszy.
Pozbawiony twarzy potwór czy ten, którego już znałam.
Jakby pokręcony, mokry sen z udziałem dziwnej hybrydy Nasha i Bena mi nie wy‐
starczył, za drugim razem obudziłam się z przeszywającym kacem i czekającym w te‐
lefonie mejlem od mojej matki. I tym razem na niego odpowiedziałam. To drugi znak
nadciągającej apokalipsy.
Przez chwilę kręciłam się po szafie, strzepywałam paprochy z koca, szukałam
w aplikacji ze słownikiem wyjątkowych słów, układałam ubrania w podniszczonym
kartonie, odtwarzałam spotkanie z Nashem w windzie, a potem zaszyłam dziurę,
która zrobiła mi się na szwie conversów.
Wszystko, byle tylko nie otworzyć mejla.
Po dwudziestu minutach odpuściłam i uruchomiłam aplikację, przekonana o tym,
że nie spodoba mi się to, co tam znajdę. Zresztą jak zawsze.
Do: emeryrhodes@cliftonuniversity.edu
Od: virginia@eastridgejuniorsociety.com
Emery,
piszę do ciebie, aby zaprosić cię na brunch w weekend z okazji święta 4 lipca.
Chciałabym się podzielić dobrymi wiadomościami i wolałabym to zrobić osobiście.
Mamy zarezerwowany stolik w country clubie. Oczekuję cię punkt dwunasta w połu‐
dnie. Nie spóźnij się. Nie mam zamiaru znowu najeść się przez ciebie wstydu.
Rozumiem, że żywisz awersję do Eastridge i jest to oznaka słabości, której nigdy
nie pochwalam. Czas, żebyś przestała widzieć tylko czubek własnego nosa i pomy‐
ślała o innych. Twój wuj Balthazar nie może się doczekać spotkania z tobą. Często
o ciebie wypytuje.
Kobiety w klubie plotkują na temat twojej nieobecności. Wychodzę przez to na
złą matkę, a obie wiemy, że wcale taka nie jestem. Jesteś plamą na mojej dobrej repu‐
tacji. Możesz mi to wynagrodzić, jeśli pojawisz się o czasie, ubrana stosownie do
wydarzenia. I na litość boską, zrób coś z włosami.
W razie potrzeby mogę polecić Daryndzie, aby wysłała ci szczotkę, albo możesz
zwyczajnie zaakceptować fakt, że bieda jest tak obrzydliwa, jak się wydaje,
i w końcu skorzystać ze swojego funduszu powierniczego. Pozwolę na to, jeśli speł‐
nisz moje warunki. Wróć do domu, znajdź sobie odpowiedniego męża i przestań
przynosić mi wstyd.
W razie gdybyś postanowiła jednak zachować się egoistycznie, pamiętaj, że znam
wszystkie twoje sekrety, Emery Rhodes. Jeśli nie raczysz pojawić się na obchodach
święta, ujawnię twoje nowe nazwisko prasie. Nie mogę doczekać się spotkania.
Uściski
Virginia
Przewodnicząca Eastridge Junior Society
Dlaczego po każdej prośbie ze strony matki czułam się tak, jakby wysłano mnie do
puszczy, żebym przetrwała tam, uzbrojona tylko w małą torebeczkę i piętnastocenty‐
metrowe szpilki?
Drapałam zębami dolną wargę, udając, że to jedzenie. Może jeśli do mojego mózgu
dotrze ta wiadomość, pochłonie mnie całą. Zatrzymałam palce nad ekranem, zastana‐
wiając się nad odpowiedzią.
Groźba.
Nie sądziłam, by ujawniła moje nazwisko, ale jednocześnie Virginia Rhodes nie
była fanką czczych pogróżek. Nawet jeśli moja bieda i zaniedbane włosy przynosiły jej
wstyd, wolałaby dalej znosić uszczypliwe plotki mieszkańców naszego miasta na te‐
mat mojego nowego nazwiska i włosów, niż nie postawić na swoim.
Od: emeryrhodes@cliftonuniversity.edu
Do: virginia@eastridgejuniorsociety.com
wybacz błędy, ale trudno mi pisać przez ten ból, nie widzę dobrze. Kiedy następ‐
nym razem będziesz chciała mnie wyruchać, proszę cię, pamiętaj o lubrykancie. Za‐
łączam link do listy na Amazonie. Tam znajdziesz moje ulubione marki łagodzących
specyfików.
Szczotkę sobie zachowaj, ale jeśli zajdzie potrzeba, możesz mi wysłać coś ta‐
kiego.
Dziękuję za zaproszenie na brunch. Mam plany – zamierzałam zostać w domu
i nauczyć się na pamięć słów piosenki Lemonade Beyoncé, żeby móc zaimponować
moim nowym współpracownikom.
Jednakże, ze względu na to, że jesteś dla mnie taką wielką inspiracją w życiu, po‐
stanowiłam zrezygnować ze swoich planów i spędzić święto 4 lipca w country clubie
razem z tobą i najzacniejszymi patriotami z Eastridge. (Słyszałam, że Mercerom
w zeszłym roku udało się zapłacić 0% podatków od ich pięćdziesięciomilionowego
przychodu. Uosobienie amerykańskiego snu. Chcę być kiedyś taka jak oni).
Proszę, zapewnij kobiety z country, że się zjawię. Przecież nie chciałybyśmy,
abyś wyszła na złą matkę.
Zamierzam włożyć moją czarną sukienkę w zwiędnięte róże. Pamiętasz ją?
Miałam ją na sobie podczas wielkanocnej mszy. Odciągnęłaś mnie wtedy na bok
i powiedziałaś, że nawet Diabeł nie chciałby mnie wziąć w takim stroju. Wszyscy
moi koledzy z klasy słyszeli. Łączą nas takie piękne wspomnienia. Uwielbiam do
nich wracać, a ty?
A skoro mowa o wspomnieniach, bardzo podobała mi się nasza rodzinna wy‐
cieczka do Hollywood, skąd wróciłaś z napompowanymi ustami i nowymi poślad‐
kami, ale zarzekałaś się, że wyrobiłaś je na siłowni. Nie chcę być wredna, ale muszę
ci przypomnieć, że ja również znam mnóstwo twoich sekretów... na przykład bliznę
po operacji brzucha, która – jak wmówiłaś wszystkim paniom domu z Eastridge –
jest po cesarskim cięciu.
Przesyłam mnóstwo uścisków i buziaków...
twoja ulubiona córka
Emery,
Szatański pomiot
– wysłana z macicy Virginii
Darynda, asystentka mojej matki, filtruje dla niej wiadomości. To urocza kobieta,
która ma w zwyczaju łapać się za perły, jest bogobojna, ubóstwia dyniowe płatki śnia‐
daniowe, ma fioła na punkcie Prady i uwielbia plotkować. Ma bardzo długi język. Nie
potrafi dochować żadnego sekretu.
Chciałabym zobaczyć, jak moja matka tłumaczy jej się z tego mejla.
Kilka minut później dostałam esemesa od matki. Prawdziwego, bezpośredniego
esemesa. I stąd też wiedziałam, że zaczęła się apokalipsa. Virginia Winthrop nie ese‐
mesuje. Wysyła mejle, pisze listy, rozmawia przez telefon, ale nigdy nie pisze wiado‐
mości tekstowych. Uważa, że to dobre dla millenialsów i pokolenia Z.
Matka: Och, i jeszcze jedno, kochanie. Jesteś na tyle duża, że nazywanie mnie
matką brzmi po prostu śmiesznie. Wystarczy Virginia.
Widzicie?
Apokalipsa.
Reed zadzwonił do mnie, gdy wciąż próbowałam przetrawić kilka faktów: że moja
matka chciała, abym zwracała się do niej po imieniu; że spałam w szafie długiej na
dwa metry i szerokiej na dwa i pół; moja szefowa zataiła przede mną dzisiejsze spo‐
tkanie; i natknęłam się w windzie na Nasha Prescotta, który rozwalił mi torebkę,
ukradł portfel, jedzenie i godność.
– Potrzebuję twojej pomocy – wypalił Reed, gdy tylko odebrałam połączenie.
Przewróciłam się na brzuch i zaczęłam bawić pościelą, która już ledwo się trzy‐
mała. Stanowiła trafną metaforę mojego życia. Ciężar ciała napierający na mój brzuch
sprawił, że żołądek wydał się jeszcze bardziej pusty i głośno zaburczał.
I znowu pomyślałam o moim funduszu powierniczym, a zaraz potem przypomnia‐
łam sobie, że to pieniądze zbrukane krwią.
– W czym? – zapytałam cichym, niskim głosem, świadoma tego, że po takim po‐
ranku nie będzie brzmiał dobrze.
To bez wątpienia trzecia oznaka apokalipsy.
– Dlaczego szepczesz?
Ponieważ nie jestem pewna, czy w budynku, w którym nocuję nielegalnie, nie ma
żadnych natrętów.
Oczywiście nie powiedziałam tego na głos.
– Moi sąsiedzi nareszcie skończyli poranny seks i boję się, że jeśli mnie usłyszą,
znowu zaproszą mnie do wspólnej zabawy. – Kłamstwo przyszło mi z taką łatwością,
że w tym momencie poczułam się jak członek mojej rodziny.
– Znowu? I już wcześniej do nich dołączyłaś?
– Chodzi mi o to, że już wcześniej mnie o to pytali. Odmówiłam.
Wyobraziłam sobie moich wyimaginowanych sąsiadów, chudego jak patyk rock‐
mana z kozią bródką i rudowłosą modelkę plus size, którą nie mógł się nasycić. Harlan
Felt i Alva Grace, w razie gdyby Reed pytał.
Ale takie pytanie nie padło.
– Przysięgam, tylko tobie przydarzają się takie rzeczy.
Pewnie dlatego, że połowę z nich zmyślam, żebyś nie musiał się o mnie martwić.
– Dziękuję, takie jest życie. – Kiedy Reed się roześmiał, zwalczyłam przypływ tęsk‐
noty za domem. Odchrząknęłam i zapytałam: – Czego potrzebujesz?
– Pomysłów. – Wypuścił drżący oddech. – Zamierzam oświadczyć się Basil.
Przełączyłam rozmowę na wideo połączenie, żeby zobaczyć jego twarz, i zapyta‐
łam:
– Jesteś tego pewien?
Tak naprawdę miałam ochotę krzyknąć: „Oszalałeś?!” i zapisać go wbrew woli do
najbliższego szpitala psychiatrycznego.
Przesunął ręką po twarzy i szarpnął za włosy, a potem popatrzył na mnie. W sła‐
bym świetle jego włosy wydawały się ciemniejsze. Leżał w łóżku, a jedwabiste pukle
sterczały we wszystkie strony. Przez chwilę tak bardzo przypominał mi Nasha.
Poczułam w żołądku durne motyle. Zawiesiłam palec nad czerwonym przyciskiem,
gotowa zaraz zakończyć połączenie, ale Reed zdążył zapytać:
– Jestem pewien, że chcę się oświadczyć, czy jestem pewien, że proszę moją naj‐
lepszą przyjaciółkę o wsparcie i pomysły?
Trafna uwaga.
– Cóż, Basil lubi romantyczne gesty z rozmachem. – Im bardziej ostentacyjne i nie‐
dorzeczne, tym lepiej. – Może zabierz ją na Hamiltona i poproś, aby obsada wplotła
twoje oświadczyny w sztukę? Ale znajdź jakiś lokalny teatr, bo na Broadwayu raczej
nie będą skorzy do pomocy.
Może bardziej pasowałoby Wicked. Jestem pewna, że Basil identyfikowałaby się ze
Złą wiedźmą z Zachodu.
– Hamilton odpada. Ojciec Basil uważa, że ta sztuka masakruje historię Ameryki,
bo obsada jest zbyt różnorodna etnicznie.
I naprawdę chcesz być częścią takiej rodziny?
Ugryzłam się w język aż do krwi i zakończyłam połączenie wideo, żeby Reed nie
zauważył szafy, w której mieszkam niczym biedniejsza wersja Harry’ego Pottera.
Tylko że ja byłam mugolką, a nie ma nic gorszego.
– A może helikopter...
– Żadnych helikopterów. – Reed wszedł mi w słowo. – Basil nie wsiądzie do żad‐
nego, który nie został wyprodukowany przez firmy jej ojca, a wiesz, że on mnie nie
znosi.
Zapomniałam już, dlaczego w ogóle szeptałam, i wcisnęłam twarz w prowizo‐
ryczną poduszkę zrobioną ze sterty koszulek, żeby krzyknąć.
– Co to było? – zapytał Reed.
– Chyba Alva Grace właśnie krzyknęła w poduszkę.
– Tak się nazywa twoja sąsiadka?
– Tak.
– To musi być ostry seks.
– Mówiłam.
– Masz jeszcze jakieś pomysły?
– Na razie nic mi nie przychodzi do głowy, ale zastanowię się nad tym – obiecałam
i rozłączyłam się.
Reed i Basil. Jako małżeństwo. Już nie kochałam Reeda w ten sposób, ale uważa‐
łam, że stać go na kogoś lepszego. Nawet na kobietę do towarzystwa Nasha, bo ona
przynajmniej była gotowa pracować dla pieniędzy.
Zagryzłam dolną wargę, żałując, że nie mogę najeść się kłamstwami i niespełnio‐
nymi marzeniami.
Już nigdy nie byłabym głodna.
Czwarta oznaka apokalipsy nadeszła, kiedy punkt ósma zakradłam się na piąte
piętro, gdzie znajdowało się nasze biuro. Chantilly siedziała na kanapie i oglądała Ti‐
tanica.
Zatrzymała na scenie, w której Rose udaje, że nie ma więcej miejsca na tratwie
i Jack umiera. Kiedy szefowa odwróciła się i zauważyła, że to tylko ja, bez słowa wzno‐
wiła film.
Jeśli ją zaskoczyłam, nie okazała tego. Może jednak wcale nie pominęła mnie przy
rozsyłaniu mejli celowo. A może ten wielki ptak, który latał za oknem jak pijany, był
tak naprawdę skrzydlatą świnią.
Chantilly zignorowała mnie i wróciła do oglądania filmu. Po jej policzku spłynęła
łza, gdy egoizm Rose zabił mężczyznę, którego podobno kochała.
– Za każdym razem mnie to wzrusza – wyszeptała Chantilly jakby do siebie, a w jej
głosie nie było nawet cienia sarkazmu.
Morderstwo?
– Eee... okej – odparłam niechętnie, zastanawiając się, gdzie są wszyscy. Ida Marie
powiedziała, że spotkanie ma się odbyć równo o ósmej.
– Zebranie zostało przesunięte o godzinę. Nie z mojej decyzji. – Starła z policzka
zabarwioną tuszem łzę. – Cholera. Muszę się ogarnąć – oznajmiła, jakby mnie to inte‐
resowało.
Wyciągnęłam telefon i czekając na pozostałych, napisałam wiadomość do Bena.
Miałam ochotę powiedzieć mu o śnie erotycznym z jego udziałem, ale zdecydowałam,
że pokuszę się na nieco mniej pikantne treści, tym bardziej że wyobrażałam go sobie
jako Nasha.
Naturalnie.
Ben miał osobowość napalonego jeżozwierza – dźgał twoją skórę bezlitośnie, co ja
wolałam zarezerwować dla znienawidzonych przeze mnie ludzi. Kiedyś powiedział
mi, że nasza przyjaźń jest cudem. Uznałam to za komplement, ale nie miałam pojęcia,
czy taki był jego zamiar.
Durga: Jestem tak zaskoczona jak przy oglądaniu słabego horroru, w którym
cheerleaderka ginie już po pierwszych pięciu minutach.
Przez jakiś czas nie odpowiadał, więc siedziałam na kanapie z rękami wciśniętymi
w kieszenie czarnej bluzy z kapturem, a trampki oparłam na stoliku. A ponieważ się
nudziłam i lubiłam odwdzięczać się Chantilly jej własną złośliwością, przyspieszyłam
film i zatrzymałam go w momencie, gdy Rose zamierzała wrzucić kosztowny naszyj‐
nik do oceanu, zamiast przekazać go na cele charytatywne.
Benkinersofobia: Zrobiłbym to za dwadzieścia.
Wyrwało mi się mało kobiece parsknięcie. Chantilly, która właśnie wróciła, prze‐
wróciła oczami. W tym momencie doszłam do wniosku, że jeśli umrę przed pozna‐
niem Bena, moje życie będzie niekompletne. Reed mógł się poszczycić tytułem najlep‐
szego przyjaciela, jednak Ben był jak makaron zanurzony w białym serowym sosie. Je‐
dzenie rozgrzewające duszę. Był osobą, która zawsze dobrze wiedziała, co muszę
usłyszeć, aby poczuć się lepiej.
Może i straciłam rodzinę, wszystkie dobra materialne i przyszłość, ale on pomógł
mi odnaleźć coś ważnego.
Uśmiech.
Piąty znak apokalipsy nastąpił tuż po tym, jak do pomieszczenia ściągnęli Hannah,
Ida Marie i Cayden. Bo zaraz za nimi wkroczył Nash Prescott i zachowywał się tak,
jakby mnie nie znał.
Rozdział osiemnasty
Nash
N igdy nie marnowałem czasu, żeby komuś się z czegoś wytłumaczyć.
W dziesięciu przypadkach na dziesięć ludzie mają z góry wyrobione zda‐
nie na twój temat. Czas jest zbyt ważny, by marnować go na osoby, które nie chcą cię
zrozumieć.
Jednak Delilah Lowell stanowiła wyjątek. Nasz początek można było określić jako
wyboisty. Wziąwszy ją za rozgadaną stażystkę, kazałem jej spadać, na co ona odparła,
że moje słowa jej nie ruszają, ponieważ jej pies jest groźniejszy ode mnie (gdybym
wiedział, że ma na myśli Rosca, pewnie roześmiałbym się jej w twarz i zatrzasnął za
sobą drzwi).
Cztery lata później ona i mama stały się jedynymi osobami, które miały zaszczyt
znać mój numer telefonu. Wszyscy inni, włączając w to Reeda, musieli korzystać z ad‐
resu mejlowego.
– Nash. – Delilah położyła dłoń na moim ramieniu, kiedy wysiadłem z windy na
piątym piętrze. – Ta twoja mina zapowiada nadchodzący pozew. Nie wiem, co masz
zamiar zrobić, ale przestań.
Jej włosy sterczały we wszystkich kierunkach. W jednej ręce niosła szczura,
a drugą grzebała w pomarańczowej torebce. Byłem pewien, że zanim zmusiłem ją do
przyjścia tu razem ze mną, uprawiała seks przez telefon ze swoim mężem.
Zmrużyła oczy w kolorze świerku, próbując dopatrzeć się na mojej twarzy wszel‐
kich oznak problemów, a potem dodała:
– Jestem już zawalona kontraktami z Singapuru, które muszę przejrzeć. – Kiedy
odwróciłem się do wyjścia, przestała grzebać w torbie i złapała mnie za ramię. –
Chciałabym spędzić z mężem trochę czasu w tym stuleciu.
Odwróciłem się, odepchnąłem jej rękę i posłałem jej ostre spojrzenie.
– Po pierwsze moja mina nie jest zła. Po drugie nie mam niczego w planach. I po
trzecie, jak mi wiadomo, zajmowanie się kontraktami z Singapuru to twoja praca.
Może powinnaś znaleźć inną. Z radością zlecę komuś napisanie listu polecającego.
Przeniosła spojrzenie na swoją torbę.
– Nigdy nie powiedziałam, że nie lubię swojej pracy. – Przestała grzebać, gdy zna‐
lazła to, czegoś szukała. – I znowu wypominasz mi, że jesteś moim szefem? Poważnie?
Myślałam, że mamy to już za sobą.
– Powtarzam to, bo taka jest prawda. Jestem twoim szefem – podkreśliłem każde
słowo, zapinając marynarkę. – Miło jest mieć pachołków od wszystkiego.
W końcu wyciągnęła z torebki plik dokumentów pogniecionych na brzegach i po‐
plamionych kawą. A przynajmniej miałem nadzieję, że to kawa. Jeśli ktoś dawał się na‐
brać na wypielęgnowane dłonie Delilah i wyprasowane garnitury, to nie chciałem
mieć do czynienia z taką głupotą.
Była tak poukładana jak ja chętny na seks bez gumki (popełniłem ten błąd tylko
raz w życiu i na szczęście nie skończyło się to zapłakanym noworodkiem, którego
uczucia nieuchronnie bym zniszczył).
Wziąłem od niej dokumenty i je przejrzałem. To była lista. Wypunktowane najważ‐
niejsze rzeczy, krótki tekst i miniatury zdjęć, ale mój wzrok skupił się na Emery. Zapo‐
zowała jak do kartoteki policyjnej.
– Co to ma być? – Kiedy Delilah otworzyła usta, dodałem: – Daj mi wersję elektro‐
niczną.
– Lista osób wchodzących w skład ekipy projektowej. Wszyscy są raczej młodsi, bo
zależało nam na tym, aby współpraca trwała dłużej. Zespół nadzoruje Chantilly, to ta
ruda, bo Mary-Kate jest na urlopie macierzyńskim. Jej zastępcą jest Cayden, starszy
projektant. To Brytyjczyk pozbawiony taktu, ale dobrze wykonuje swoją robotę. Jest
bardzo skuteczny. Urządził biuro i penthouse, gdy byliśmy na spotkaniu z burmi‐
strzem. Ida Marie, ta chuda blondynka, jest młodszą projektantką i moją ulubienicą
z całej tej grupy. Słodka i głupiutka jak szczeniaczek. Kiedy ją widzę, mam ochotę po‐
klepać ją po głowie. Pewnie ci się nie spodoba. Hannah i Emery to stażystki. Wiesz, jak
wygląda Emery, a Hannah to ta z brązowymi włosami, która nie ma nic do powiedze‐
nia. – Wyciągnęła kartkę z samego dołu stosu. – Ta lista jest najważniejsza. Są tutaj
rzeczy, których nie możesz mówić swoim podwładnym, bo obarczysz mnie kolejnymi
pozwami sądowymi.
Oderwałem wzrok od posępnej twarzy Emery i rzuciłem:
– Wiem, jak uniknąć pozwu, Delilah.
Uniosła brew.
– Jesteś tego pewien?
Wyrwałem jej kartkę i obrzuciłem wzrokiem.
– Nie przeklinaj do pracowników. Nie znęcaj się psychicznie nad pracownikami.
Nie doprowadzaj pracowników do płaczu. – Popatrzyłem na nią, żeby upewnić się, czy
ona tak na poważnie. – Co za radzieckie bzdury? Przecież nie mam kontroli nad ich
emocjami.
– Po prostu stosuj się do tych zasad. – Rosco zaszczekał dwukrotnie i wyciągnął
się, żeby skubnąć mnie w ramię. Odsunąłem się od szczura. Delilah umieściła go w to‐
rebce za trzydzieści tysięcy dolarów, tak że wystawała tylko głowa. – Do zobaczenia
na kolacji. Nie znoszę jeść sama, a King przylatuje dopiero w środę.
– Nie mogę. Mam wolontariat w jadłodajni.
Zmiękła jak lody latem – najpierw jej oczy, potem cała postawa. Czekałem, aż
zmieni się w kałużę, w którą mógłbym wdepnąć. Przynajmniej ta rozmowa dobiegłaby
końca.
Ściszyła głos, jakby chciała mi zdradzić tajemnice wagi państwowej.
– Jesteś dobrym człowiekiem, Nash. Kiedy cię poznałam, chciałam odejść, a potem
dotarło do mnie, że nie znam lepszej osoby niż ty.
– Wcale nie jestem. Może jednak powinnaś odejść.
– Nie zauważyłeś wypowiedzenia na biurku?
– A więc tam leży? Wrzuciłem je do niszczarki razem z twoją podwyżką.
Odwróciła się do wyjścia, a potem westchnęła głośno i znowu na mnie spojrzała.
Chyba jednak nie powinienem był mówić jedynej osobie, która jest w stanie mnie
znieść (poza mamą), że ma się zamknąć. To nie byłby dobry pomysł.
– Napisałam wypowiedzenie cztery lata temu. – Delilah mocniej owinęła się płasz‐
czem. – A potem zobaczyłam cię w tej włoskiej knajpie na Ósmej. Wszedłeś tam z bez‐
domną kobietą. Nie chcieli jej obsłużyć, więc wyszedłeś. Kiedy mnie i Kingowi poda‐
wali deser, wróciłeś tam z kobietą, którą zabrałeś do fryzjera, makijażystki i kupiłeś jej
nowe ubrania, postawiłeś jej posiłek i każdemu dałeś po sto dolarów napiwku poza
dupkiem, który nie chciał jej przyjąć.
Przesunęła palcem pod okiem, mimo że nie uroniła żadnej łzy, i dodała:
– Pozwoliłeś jej odzyskać godność, ponieważ jesteś dobrą osobą, czy w to wie‐
rzysz, czy nie. Chciałabym, żebyś czasami nie traktował siebie tak surowo.
Niemal doceniałem jej przemowę.
Niemal.
A potem musiała ją zrujnować.
– Obwiniasz siebie za śmierć taty...
– Delilah – ostrzegłem ostrym tonem.
To był jeden z tych tematów, których nie poruszaliśmy w naszej przyjaźni.
– Dobra. – Machnęła rękami, wprawiając torebkę w kołysanie. Rosco zaskomlał. –
Więcej nie będziemy o tym rozmawiać. Bądź sobie nieznośnym dupkiem i czekaj na
samotną śmierć, mając za towarzystwo tylko kobiety na telefon, które zatrudniasz ze
względu na firmę. Ale to i tak nie zmieni faktu, że znam twój sekret.
W jednej sekundzie mnie wkurzała, a w kolejnej uaktywniła tę część mojej osoby,
która szukała destrukcji za wszelką cenę. Wkroczyłem na ścieżkę wojenną, byłem go‐
towy zniszczyć moją jedyną przyjaciółkę, żeby ten sekret umarł razem ze mną.
– W głębi jesteś dobrą osobą – dokończyła, a ja się rozluźniłem.
Miała mnie już dosyć, więc obróciła się bez słowa i zaatakowała przycisk windy
z taką energią, z jaką można kogoś zadźgać.
I tak właśnie wyglądała nasza przyjaźń. Ona mi się stawiała. Ja jej pozwalałem. Ko‐
niec końców stawiałem na swoim, ale przynajmniej miałem towarzystwo osoby, której
zależało, która nie chciała dobrać mi się do gaci.
Nigdy nawet nie pożegnaliśmy się przytulasem czy uściskiem dłoni. Delilah wie‐
działa, że mam swoje granice. I kontakt cielesny był jedną z nich. Ja mogłem kogoś do‐
tykać, ale za nic na świecie nie pozwolę się dotknąć.
Wrzuciłem do kosza na śmieci listę, którą mi dała, a potem ruszyłem korytarzem
i zatrzymałem się przed wejściem do sali konferencyjnej. Z tego miejsca mogłem
przyjrzeć się ekipie projektantów tak, by oni nie zauważyli mnie.
Skupiłem wzrok na Emery. Właśnie przypomniały mi się słowa Durgi.
Jak śmiecia.
Gorzej niż śmiecia.
Emery siedziała na kanapie ze wzrokiem wbitym w telewizor, gdzie Ariel przecho‐
dziła właśnie rybią wersję operacji plastycznej, żeby zadowolić swojego mężczyznę,
przez co straciła głos, ale w sumie... przecież i tak nie miała w tej bajce nic ciekawego
do powiedzenia.
(Zapamiętać: Jeśli Reed kiedykolwiek będzie miał córkę, nie można pozwolić jej na
oglądanie filmów z księżniczkami, chyba że bajka będzie je odczarowywać).
Emery miała na sobie czarną bluzę, zapiętą tylko na dole, a pod spodem koszulkę
z napisem „eccedentesiast”, co, wedle mojej wiedzy, mogło być ostrzeżeniem przed
chorobą weneryczną. Do tego znoszone czarne trampki, które wyglądały, jakby wiele
w życiu przeszły.
Cayden natomiast włożył trzyczęściowy garnitur ozdobiony schludnie złożoną po‐
szetką. Kobiety włożyły sukienki i szpilki, uczesały włosy, a twarz podkreśliły makija‐
żem.
– No już bez przesady! – Zamek bluzy Emery się rozpiął, kiedy machnęła rękami,
niemal uderzając siedzącą obok niej blondynkę. Odwróciła się do niej, unosząc wy‐
soko brwi. – Powiedz mi, że ciebie też to wkurza, Ida Marie.
Dziewczyna o szeroko otwartych oczach, która z twarzy przypominała wyraka,
wydukała:
– Eee... ale co?
– Zignoruj ją – mruknęła Hannah siedząca przy jednym z komputerów. Nawet nie
raczyła oderwać wzroku od ekranu. Jej głos, pozbawionym miękkiego akcentu z Karo‐
liny Północnej, wydawał się szorstki. – Robi tak przez ostatnie pół godziny.
– Raczej przez godzinę – poprawiła Chantilly z drugiego biurka. Skąpa czerwona
sukienka podsunęła się wyżej na udzie, kiedy kobieta nachyliła się do ekranu, mrużąc
oczy.
Nawet tornado nie zwróciłoby uwagi Emery, która wlepiła wzrok w telewizor.
Szturchnęła Caydena siedzącego po jej lewej stronie. Pamiętałem go – pracował w ze‐
szłym roku przy projekcie w Redondo Beach. Był spostrzegawczy, błyskotliwy,
a dzięki brytyjskiemu akcentowi wprost nie mógł opędzić się od kobiet.
Emery wstała i odwróciła się do Caydena i Idy Marie.
– Ta laska dosłownie zmienia swój wygląd dla faceta i ląduje na brzegu, a księciu‐
nio zauważa niezłą nagą dziewczynę i postanawia do niej uderzyć? Czy to są jakieś
jaja? – Im bardziej się nakręcała, tym bardziej jej południowy akcent się wyostrzył.
Z szeroko otwartymi oczami i ustami wyglądała jak opętana. – Przecież to jest gorsze
niż Titanic!
– A co jest nie tak z Titanikiem? – Ida Marie skrzyżowała ramiona na klatce pier‐
siowej i nieznacznie odsunęła się od Emery. – Przecież to film romantyczny.
– Byłby romantyczny, gdyby Rose podzieliła się miejscem na tratwie.
– A co z Królewną Śnieżką?
– Przecież ona miała czternaście lat. Czternaście! – Emery pokręciła głową i odgar‐
nęła kaptur na plecy. – Królewna Śnieżka postanawia zaufać dwudziestoparoletniemu
gościowi, z którym znalazła się sama w lesie, bo on do niej śpiewa? Śpiewa! A królowa
robi się zazdrosna o wygląd czternastolatki i postanawia ją otruć. Niewiarygodne. Nie
potrzebowała siedmiu krasnoludków, tylko noża i dwóch worków na ciała.
– Jesteś niepokojąco brutalna.
Uniosła dumnie głowę.
– Dziękuję.
Chantilly zerknęła na zegarek.
– Jest już dwie po dziewiątej. Niedługo powinien tu przyjść.
To prawda, ale to przedstawienie tak mnie bawiło, że nie chciałem go przerywać.
W innym życiu może nawet mógłbym polubić Emery. Niestety kłamców i morderców
darzyłem taką samą sympatią jak Ableʼa Małego Fiuta Cartwrighta. To już wolałem
położyć się pod gilotyną.
– Ale kto?
Chantilly zignorowała pytanie Emery i wskazała na jej koszulkę.
– Co ty masz na sobie?
– Siedzę tu od godziny. Jeśli masz problem z moją garderobą, trzeba było powie‐
dzieć wcześniej, gdy miałam jeszcze szansę się przebrać.
– To nasze biuro. Powinnaś sama wiedzieć, że wkładanie dżinsów i conversów na
spotkanie jest niestosowne. Może i Delilah Lowell załatwiła ci tę pracę, ale w moim
dziale nie bawię się w ulubieńców.
– To wciąż niedokończona budowa – zripostowała, zerkając na louboutiny Chan‐
tilly z otwartymi palcami. – Wciąż obowiązuje tu obuwie robocze.
Kojarzyła mi się z aktywnym polem minowym, nieprzewidywalnym i niebezpiecz‐
nym nawet dla niej samej. Bo gdyby mina eksplodowała, Emery również by ucierpiała.
– A więc... – zaczęła Ida Marie, żeby przerwać przeciągającą się ciszę. – Co myślisz
o Mulan?
Emery prychnęła z pogardą i w końcu usiadła na kanapie.
– Ona ma szesnaście lat, on jest jakieś dziesięć lat starszy od niej i w dodatku jest
jej szefem.
Nas dzieliło tyle samo lat, zauważyłem.
Powiedziała to takim tonem, jakby ta myśl napełniała ją odrazą.
To jednak nie miało znaczenia.
Nie powinienem był jej dotykać za pierwszym razem. Popełniłem błąd.
Drugi raz byłby grzechem.
Rozdział dziewiętnasty
Nash
P rzerwałem rozmowę, zanim przerodziła się w sprzeczkę. Ewidentnie eks‐
centryczna dziewczyna, którą kiedyś znałem, wyrosła na szajbuskę.
– Jeśli to cię pocieszy, w oryginalnej wersji Arielka popełniła samobójstwo i zmie‐
niła się w morską pianę, Mulan została prostytutką nowego dowódcy i również popeł‐
niła samobójstwo, a Królewna Śnieżka... – Kiedy wkroczyłem do pomieszczenia, wszy‐
scy skupili na mnie wzrok. – Cóż, ona faktycznie dożyła szczęśliwego zakończenia.
Królewna Śnieżka i książę Florian wzięli ślub, na który zaprosili królową i zmusili ją
do włożenia rozgrzanych żelaznych butów, w których musiała tańczyć, aż umarła.
– Jak uroczo – wymamrotała Emery, jakby przed chwilą sama nie mówiła o nożu
i dwóch workach na zwłoki.
Ominąłem trzy kanapy, udając, że jej nie znam, i usiadłem na jednym z biurek, ple‐
cami do Chantilly.
– Nazywam się Nash Prescott i zamierzam podzielić się z wami wizją wystroju, jaki
chcemy osiągnąć w hotelu Prescott w Haling Cove. Kto z was jest stażystą? – Ostenta‐
cyjnie rozejrzałem się po twarzach i zatrzymałem na Emery, która odpowiedziała mi
morderczym spojrzeniem. Obrzuciłem ją wzrokiem, jakby z dezaprobatą. – Ty wyglą‐
dasz mi na stażystkę. Jak masz na imię?
Walcz, tygrysie. Nie bądź słaba. Pokaż mi pazurki.
Przez chwilę milczała.
Trzy.
Dwa.
Je...
W końcu wycedziła:
– Em...
– Właściwie mam to gdzieś – wszedłem jej w zdanie. – Chcę, żebyś przyniosła mi
kawę z pobliskiej knajpy.
– Nie mam takiego zamiaru.
– Pracujesz dla mnie, prawda?
Toczyliśmy walkę na spojrzenia, żadne z nas nie chciało ustąpić.
Moje obiecywało: „uprzykrzę ci życie”.
Ona natomiast odpowiedziała: „nawet nie wiesz, w co się wpakowałeś”.
Ależ wiem, tygrysku. Przyjmuję wyzwanie.
Gdyby chodziło o kogoś innego, podziwiałbym taką waleczność. Ale w jej obecno‐
ści czułem jedynie chęć zniszczenia. Kiedy z nią skończę, bez wątpienia sama stąd
odejdzie. A jeśli do tego czasu poznam miejsce pobytu Gideona, to nawet lepiej.
– Emery, idź po kawę dla pana Prescotta – poleciła Chantilly, kiedy cisza trwała już
zbyt długo. Przyglądała nam się zaniepokojona i lekko zazdrosna.
Uniosłem brew, prowokując Emery do sprzeciwu. Wstała niechętnie, a jej wzrok
mówił, jak bardzo mnie nienawidzi. Z kieszeni wyciągnąłem swój portfel. A właściwie
jej portfel. Zniszczony kwadratowy przedmiot ze skóry naznaczonej śladami po zga‐
szonych papierosach, który wyglądał, jakby wcześniej należał do uzależnionej od koki
gwiazdy rocka.
Emery wypuściła drżący oddech. I jak zawsze wymamrotała pod nosem kilka słów.
Drobne dłonie zacisnęła w pięści, jej klatka piersiowa falowała.
W jej oczach widziałem chęć mordu. Wyglądała tak, jakby chciała zacisnąć ręce na
moim gardle, wyrwać mi portfel i na koniec zdeptać mój nowy telefon.
Destrukcja.
Ale ja ją znałem. Jeśli Chantilly uwzięła się na nią za to, że dostała pracę od Delilah,
Emery za nic nie przyzna się do znajomości ze mną. Kiedy wyjąłem z portfela banknot
dwudziestodolarowy, wyciągnęła po niego rękę. To był jej banknot. Jedyny znajdujący
się w tym zniszczonym portfelu. Jak na jedną z najbogatszych kobiet na świecie nosiła
przy sobie dziwnie mało gotówki.
Zabrałem pieniądze, zanim zdążyła mi je wyrwać, i uniosłem je nad jej głową jak
nad dzieckiem, które błagało o drobne na lunch, a potem wymyśliłem najbardziej
skomplikowany napój, jaki się dało.
– Przynieś mi mrożoną kawę w jak największym rozmiarze. – Kiedy wyciągnęła
rękę po banknot, cmoknąłem i uniosłem go wyżej. Pewnie byłem jedną z niewielu
osób, przy której czuła się mała, mimo że mierzyła metr siedemdziesiąt pięć. – Jeszcze
nie skończyłem. Trzy kostki lodu. Dwie porcje syropu waniliowego, na bazie cukru
trzcinowego. Jedną porcję orzechowego i cynamonowego. Posypka czekoladowa i bita
śmietana, ale chcę ją dostać w oddzielnym pojemniku. Odrobina mleka owsianego.
Dwie łyżeczki masła ciasteczkowego, wmieszanego, bez blendowania czy wstrząsania.
Cztery szoty ciemnopalonej kawy. Podwójnie zmielonej.
Wyrwała mi banknot z ręki, w pośpiechu lekko rozdzierając go na brzegu. Obróciła
się na pięcie i wypadła z pokoju, nie dając mi dokończyć.
– Pospiesz się, bo ominie cię spotkanie! – zawołałem za nią, o dziwo się uśmiecha‐
jąc.
Gdy tylko zniknęła, atmosfera się rozluźniła. Wypuściłem powietrze z płuc i pochy‐
liłem się, przyglądając zespołowi czterech projektantów. Za plecami czułem gorący
oddech Chantilly, ale zaraz potem szefowa obeszła mnie i usiadła na kanapie, zajmując
miejsce Emery.
Kogoś mi przypominała, ale nie mogłem sobie przypomnieć kogo.
Przyjrzałem się projektantom, dzieciakom, które dopiero co skończyły studia, bo
na ich twarzach wciąż widniały ślady po trądziku. Czułem się jak na przesłuchaniu do
High School Musical. Kiedy założyłem swoją firmę, Delilah stwierdziła, że młodzi pra‐
cownicy są bardziej zmotywowani, produktywniejsi, łatwiej się nimi zarządza, potra‐
fią się dostosować do różnych warunków i posiadają umiejętność wykonywania wielu
czynności naraz.
Zatrudniłem ich, ponieważ nie mieli wysokich oczekiwań finansowych, ale zgadza‐
łem się z opisem D. Niestety tacy ludzie jak Chantilly otrzymują awans, zanim w ogóle
zdążą się wykazać. Władza uderza głupcom do głowy, Chantilly wyglądała idiotycznie
w czerwonej minisukience, podczas gdy wokół trwały prace budowlane.
– Panie Prescott, miło pana znowu widzieć – odezwała się Chantilly po kilku minu‐
tach, w trakcie których ignorowałem całą grupę.
– Poznaliśmy się?
Stężała, jej policzki przybrały kolor ciemniejszy od włosów, a potem wygładziła
nieistniejące zagniecenia na obcisłej kiecce i się roześmiała.
– Ale jest pan zabawny.
Basil.
Basil Bershire.
Egoistyczna dziewczyna Reeda.
Ta uzależniona od Gucciego, Balmaina, selfiaczków i bezcukrowych acai bowlów.
Właśnie taką osobę przypominała Chantilly.
– Raczej nieszczególnie – odparłem i chociaż nie było tutaj Emery, wiedziałem, że
gdyby usłyszała moją odpowiedź, na jej twarzy zagościłby cień uśmiechu, ukryty pod
beznamiętną miną.
Jako że myśl o uśmiechu Emery mnie brzydziła, w chwili, gdy wspomniana weszła
do gabinetu, oznajmiłem:
– Właściwie kojarzę tylko Caydena.
Emery wyciągnęła w moją stronę gorącą kawę. Przysunąłem kubek do ust, zaci‐
snąłem palce na podwójnej warstwie kartoniku. Po jej spojrzeniu domyśliłem się, że
napluła do środka. Popatrzyłem jej w oczy i wziąłem łyk, bo nigdy nie uciekała przed
wyzwaniem. W tej kwestii byliśmy tacy sami.
Jej przebiegły uśmiech oraz to, że stała przede mną i patrzyła wyczekująco, powi‐
nien mnie zaniepokoić. Kawa była czarna, niemal wrząca; stanowiła zupełne przeci‐
wieństwo słodkiego mrożonego ulepku, który zamówiłem. Oparzyłem sobie język, ale
przełknąłem i uśmiechnąłem się.
Przez najbliższe tygodnie najpewniej nie wyczuję żadnego smaku. Usmażyła moje
kubki smakowe z uśmiechem na twarzy, a potem uniosła kubek z wypisanymi na boku
bazgrołami, które świadczyły o tym, że zamówiła sobie dokładnie to, o co poprosiłem.
Droczyła się ze mną uśmiechem. Zacisnęła usta na słomce i wzięła łyk słodkiego
gówna, którego żadne z nas nie potrzebowało w swoim organizmie. Uniosłem kubek,
żeby napić się czarnej kawy, którą i tak sam bym zamówił, i zignorowałem Emery, gdy
wyszeptała:
– Naplułam tam. – Odwróciła się bokiem do pozostałych, żeby nikt poza mną jej
nie usłyszał.
– Reszta – zażądałem, wyciągając rękę. – Nie toleruję złodziei.
W jej oczach zagościła panika oraz paląca furia. Pogrzebała w kieszeni i wcisnęła
mi do ręki dwie piątki i kilka drobniaków. Na jej oczach schowałem pieniądze do port‐
fela, który wsunąłem do kieszeni marynarki, a następnie odwróciłem się w stronę
grupy, ignorując ją, jakby nic nie znaczyła.
– Jak już mówiłem – zacząłem, a Emery stała obok mnie i bez wątpienia próbowała
odwieść się od popełnienia morderstwa pierwszego stopnia – znam tylko Caydena. –
Kiwnąłem mu głową i ciągnąłem, nie dopuszczając innych do głosu. – Ale Delilah,
którą część z was pewnie zna jako kierowniczkę działu prawnego, trochę mi o was
opowiedziała.
Emery w końcu zajęła miejsce na kanapie, ale Chantilly specjalnie przeciągnęła się
i wstała, żeby zasłonić mi widok na młodszą stażystkę.
Mając to głęboko w poważaniu, zwróciłem się do wszystkich:
– Przejdźmy do rzeczy. Zależy mi na wystroju w bieli, czerni i zgaszonych kolorach.
To hotel przy plaży i mamy zachować spójność z marką. Podłogi i część materiałów
zostały już wybrane i pasują do wystroju w innych lokalizacjach, ale każdy z hoteli ma
w sobie coś charakterystycznego.
Kiedy Chantilly się przesunęła, w końcu mogłem spojrzeć na Emery. Przygryzła
dolną wargę i marszczyła brwi w koncentracji. Pomysły w jej oczach rozbudziły w niej
życie.
A może nawet nadzieję.
Moje zdeprawowane poczucie sprawiedliwości chciało stłamsić tę nadzieję.
Kiedy Reed poszedł do liceum, mama dała mu dwa prezenty – drzwi i zgodę na od‐
świeżenie swojego pokoju. Mój brat nie miał za grosz wyczucia stylu, więc zlecił to za‐
danie Emery.
Budżet moich rodziców nie pozwoliłby nawet na zrobienie dziury w łazience
w hotelu Prescott, ale wystarczyło, żeby kupić kilka litrów farby. Mimowolnie przypo‐
mniałem sobie wszystkie zmiany, które Emery poczyniła w pokoju Reeda.
Połączenie ciemnych i jasnych kolorów. Minimalizm. Wymalowała mural, który
mógł zabłysnąć pod warunkiem, że reszta pokoju nie była krzykliwa. Mnóstwo zdjęć
zawartych w innym zdjęciu, jak incepcja. Szarości, które się ze sobą zlewały i za każ‐
dym razem widziało się inny obraz.
Magia, obwieściła nam, prezentując pokój.
Popatrzyłem jej prosto w oczy i zaznaczyłem:
– Żadnych murali. To hotel Prescott, a nie budynek, na którym może wyżyć się ja‐
kiś naśladowca Banksy’ego. Oczekuję standardu godnego wartej miliardy sieci hoteli.
Hotele Prescott miały tylko jednego godnego rywala – sieć Black Enterprises, któ‐
rej właścicielem był miliarder i przedsiębiorca Asher Black, ale jego firma jeszcze nie
dotarła do Karoliny Północnej. Wykupiłem każdą nadającą się pod hotel ziemię
wzdłuż wybrzeża, tym samym przywłaszczając sobie stan.
Prawdę powiedziawszy, wystrój hotelu nie miał znaczenia. Równie dobrze mógł‐
bym wynajmować akwarium wielkości człowieka i wszystkie wyprzedałyby się na rok
do przodu, bo te pokoje kosztowały dwa tysiące za noc, a ludzie chcieli wierzyć, że za
wysoką ceną idzie jakość.
Poza tym na budynku widniało moje nazwisko, wypisane wielkimi literami. I po‐
dobnie jak Asher Black, ja również pozyskałem pieniądze w drodze niezbyt legalnych
transakcji. Ale w przeciwieństwie do Ashera mnie opinia publiczna uważała za świę‐
tego.
W ich oczach nie miałem wad – nie zasłużyłem sobie na taki przywilej, ale wyko‐
rzystałem go w pełni pomimo dręczących mnie wyrzutów sumienia.
– Ale – zaczęła Ida Marie, ostrożnie dobierając słowa – czy jeśli postawimy na sto‐
nowane kolory bez żadnego kontrastu, to czy projekt nie będzie...
– Nudny – dokończyła za nią Emery.
Chantilly się skrzywiła, czekając na mój wybuch.
Zacisnąłem szczęki. Spojrzałem na swój zegarek i poluzowałem opaskę na pulsie;
za każdym razem, gdy zerkałem w stronę Emery, robiło mi się dziwnie gorąco.
– Nie zamierzam projektować wystroju tego hotelu za was. To nie moja praca. Jeśli
nie jesteście w stanie tego zrobić, mogę znaleźć kogoś innego.
Kiedy Emery patrzyła na mnie tak, jakby życzyła mi śmierci, dotarło do mnie, że
nie czuję tylko irytacji. Jej opór mnie podniecał. Odłożyłem paskudną kawę na stół,
wyciągnąłem krzesło i zająłem miejsce przodem do oparcia, żeby nie zauważyli, jaki
się zrobiłem twardy.
Ona i jej rodzina zniszczyli twoją rodzinę. Gdy mój fiut nie chciał załapać aluzji, do‐
dałem: pamiętasz, jak niemal wzięła cię siłą i wykończyła?
Penis zasalutował, jakby na samą myśl zapragnął jej jeszcze bardziej.
– Nie ma potrzeby szukać kogoś innego, panie Prescott. – Chantilly posłała Emery
spojrzenie pełne wyrzutu, ale spłynęło to po niej jak po kaczce. – Będzie pan z nas
dumny.
– Zobaczymy się, kiedy przygotujecie wizualizacje, żebym mógł je zaaprobować.
Panno Rhodes – podkreśliłem jej nazwisko – na słówko.
– Jestem już umówiona.
– To nie była prośba.
Chantilly najpierw zamarła, a potem niespiesznie zebrała swoje rzeczy. Cayden od
razu rzucił się do wyjścia, obracając na palcu kluczyki do swojej hondy civic. Hannah
wypchnęła z gabinetu Idę Marie i próbowała pochwycić spojrzenie Emery.
Czekaliśmy z Emery w milczeniu, aż wszyscy wyjdą i zjadą na dół. Wstałem i opar‐
łem się o biurko, zaciskając ręce na jego brzegu.
– Masz czarne włosy – wymknęło mi się. Plułem sobie w brodę za tę nieznaczną
utratę kontroli.
– Jestem tego świadoma, zważywszy na to, że to moja głowa.
Prześlizgnąłem się wzrokiem po jej ciele, odnotowując wszystkie podobieństwa
i różnice. Koszulka opinałaby się na jej ciele, gdyby miała jakieś krągłości, ale tych bra‐
kowało. Za to wystawały jej kości biodrowe.
Teraz, w świetle lepszym niż w windzie, mogłem się jej uważniej przyjrzeć. Wyglą‐
dała na szczuplejszą niż kiedykolwiek, niemal kruchą i delikatną, gdyby nie wyraz jej
twarzy. Wyglądała jak dziewczyna, która wywija środkowym palcem niczym orężem.
Z doświadczenia wiedziałem, że będzie nim wymachiwać, a w drugiej ręce ukryje nóż,
żeby wepchnąć ci go w plecy.
– Jak na pracę w cateringu jesteś niestosownie ubrana. – Nawet nie miała czelno‐
ści, żeby okazać wstyd. Ciągnąłem: – Jeśli zamierzasz dla mnie pracować, a to wciąż
podlega dyskusji, będziesz musiała się nauczyć, że nie toleruję kłamstw – chyba że
sam je wypowiadam – a szacunek jest obowiązkowy. Och, i trzymaj ręce przy sobie.
Nie chcę, żeby niedojrzałe dziecko złodzieja zostało przyłapane na kradzieży w mojej
firmie.
– Ja przynajmniej nie muszę płacić ludziom za to, by się ze mną spotykali.
– To wybór, nie potrzeba. A skoro mowa o randkach, następnym razem chociaż po‐
staw mi kolację, zanim mnie dosiądziesz.
Jej policzki zapłonęły.
– Spokojna głowa. Jeśli nie pamiętasz, światła były pogaszone. Gdybym wiedziała,
że się tutaj zjawisz, od razu poszukałabym toalety, żeby zwymiotować. Nienawidzę
cię. Kiedy zjawiasz się w tym samym pomieszczeniu co ja, nie jestem pewna, czy mam
ochotę cię zadźgać, czy się porzygać.
– Wiem, że wzbudzam w tobie odruch wymiotny. Ale potrzeba czasu i doświadcze‐
nia, żeby kobieta przywykła do mojego rozmiaru. Natomiast nie martwiłbym się tym,
bo najpierw musiałabyś dostać pierwszy okres.
– Mam dwadzieścia dwa lata – oburzyła się, nieświadomie szarpiąc za koszulkę.
Kiedy materiał napiął się na jej piersiach, zauważyłem naprężone sutki.
– Wow, jesteś dorosła od dwóch sekund, gratulacje. – Oderwałem wzrok od jej
klatki piersiowej. – W każdym razie doceniłbym, gdybyś tym razem potrafiła trzymać
ręce przy sobie. Ale rozumiem, że to może być dla ciebie trudne, zważywszy na to, że
kiedy w trakcie tych dwóch sytuacji, gdy znaleźliśmy się sam na sam w jednym po‐
mieszczeniu, w obu przypadkach się na mnie rzuciłaś.
Podszedłem bliżej, aż jej cycki otarły się o mój tors tak jak wczoraj, kiedy naparła
na mnie w windzie. Jej rozgrzany gniewny oddech owiewał moją skórę.
Ona jest w wieku Reeda, przypomniałem sobie, kiedy naszła mnie ochota, żeby ją
obrócić, przerzucić sobie przez kolano i dać jej w tyłek. Zgoda, ktoś powinien ją zdy‐
scyplinować, ale była zbyt młoda i kusząca, abym przebywał w jej towarzystwie.
– Wcale się na ciebie nie... – urwała, zawiesiła wzrok w miejscu, gdzie spotykały się
nasze ciała, zrobiła krok w tył i posłała mi fałszywie przyjazny uśmiech. – Czy to
w ogóle ma jakiś cel, czy po prostu chciałeś odizolować mnie od współpracowników,
żeby wylać na mnie jeszcze więcej jadu?
Przyjrzałem się jej uważnie. Córce złodzieja. Kobiecie, której czynów nie da się
usprawiedliwić. Nie wiedziałem, kogo nienawidzę bardziej – jej czy siebie za to, że jej
pragnę.
– Rzecz w tym, że Hotel Prescott nie jest jak Winthrop Textiles. Nie pozwolę, by ko‐
lejny członek twojej rodziny zniszczył życie tysiącom osób. Nie będę tolerować kra‐
dzieży, knucia i niesubordynacji.
– To ty jesteś złodziejem – syknęła, ignorując krytykę jej rodziny. – Chcę odzyskać
swój portfel.
– Bo co?
Jej oczy błysnęły, ale się nie odezwała. Co jeszcze mogłaby powiedzieć? Chciałbym
usłyszeć od niej wyłącznie miejsce pobytu ojca, ale nie mogłem zdradzić, że mi na tym
zależało. Musiałem poczekać na odpowiedni moment.
Wycofała się z zadartą głową, w milczeniu.
Stałem pośrodku pomieszczenia, patrząc na jej znikający tyłek.
Zwycięstwo smakowało na moim języku słodko-gorzko, a jeśli to ona przegrała,
zastanawiałem się, jak musi smakować porażka.
Rozdział dwudziesty
Emery
Z awsze wykazywałam niezdrową fascynację burzami. Przypominały mi
o oddechu, pachniały świeżym początkiem i były jak nauczyciele w świecie
pełnym różnych lekcji.
W drugiej klasie liceum razem z Reedem postanowiliśmy napić się drinka na tylnej
ścieżce przecinającej moją rodzinną posiadłość w miejscu, gdzie nikt nie chodził ani
nawet o nie nie dbał. Wstawiona i porywcza jak zawsze wskoczyłam za kierownicę
jednego z range roverów taty i popędziłam drogą z zawrotną prędkością.
Półtora kilometra dalej Reed zaklął siarczyście, kiedy się rozpadało, a widoczność
ograniczała się do paru metrów. W rezultacie wjechałam w rów. Kiedy wykaraskali‐
śmy się z auta, rozszalała się burza.
Udanie się po pomoc do Betty i Hanka wiązałoby się z narażeniem na gniew Virgi‐
nii i mogłoby ich kosztować pracę, a Nash już dawno się wyprowadził – przyjeżdżał
tylko w weekendy na obiady do swoich rodziców i pieprzył się z pierwszą lepszą,
która się nawinęła.
Pozostawał więc tata.
Nieomal zaczęłam błagać przyjaciela, żeby najpierw zadzwonił po Virginię – mimo
że naraziłabym się na jej gniew, tata byłby rozczarowany, a to wydawało mi się znacz‐
nie gorsze.
Zjawił się pół godziny później, bo urwał się ze spotkania z dostawcą, żeby zdążyć
przed zapadnięciem zmroku. Deszcz zalewał żwirową drogę. Ledwie dostrzegałam
w nim srebrnego mercedesa ojca.
Reed i ja staliśmy na poboczu, przy zawalonym drzewie.
– Jak myślisz, bardzo się wścieknie? – wyszeptał Reed, stukając palcami o ziemię
i czekając na nadejście mojego taty.
– W ogóle – jęknęłam.
Proszę, niech się wkurzy.
Proszę, niech się wkurzy.
Proszę, niech się wkurzy.
Przyjrzałam się twarzy taty. Zatrzasnął drzwi samochodu i obszedł go od tyłu. Nie.
Nie był zły, tylko rozczarowany. A to coś znacznie gorszego. Patrzył na mnie z taką
miną jak rodzice na swoje pociechy, gdy w dzienniczku z ocenami znajdują same
dwóje.
– Mówiłam ci, że nie będzie zły. – Przesunęłam ręką po żuchwie.
Reed otoczył mnie ramieniem, jakby zamierzał uchronić przed rozczarowanym
wzrokiem taty.
Tata przyjrzał się mojej twarzy, zerknął na Reeda i obrzucił spojrzeniem nasze
kończyny, aby się upewnić, że wszystkie wciąż są przytwierdzone do ciał.
– Jesteście ranni?
Reed wstał razem ze mną.
– Nie, proszę pana.
– Emery?
Pokręciłam głową.
– Nie, tato.
– Dobrze. Chodźcie za mną.
Podążyliśmy za tatą. Otworzył bagażnik SUV-a i wyciągnął dwa dziecięce rowerki.
– Mowy nie ma. – Zrobiłam krok w tył, ignorując deszcz, który chłostał mnie po
twarzy i karał za błędy. Już wiedziałam, że jego zamiary mi się nie spodobają. – Tato,
przecież to będą tortury.
– Wsiądziecie na te rowery i pojedziecie do domu. A kiedy łydki będą was palić
i płuca błagać o powietrze, chcę, abyście przemyśleli konsekwencje swoich czynów.
I mam nadzieję, że gdy dotrzecie do pokojów, będziecie już trzeźwi i zaczniecie myśleć
logicznie. Zrozumiano?
– Tak jest – zgodził się Reed.
Ale ja nie.
Ja zawsze stawiałam opór.
Machnęłam rękami, pryskając wodą na twarz przyjaciela.
– Przecież to chore! Tato, jest cholernie zimno. A deszcz...
– Mówisz o deszczu, w którym postanowiłaś jechać pijana?
Zamknęłam się. Co niby miałam powiedzieć?
Pochylił się, położył dłoń na moim ramieniu i zmusił mnie, żebym spojrzała mu
głęboko w oczy.
– Mogę przywozić ci rowery i ratować cię z opresji całymi dniami, ale nie zawsze
będę przy tobie, skarbie. Każda burza jest gwałtowna. Nie uciekaj od nich. Staw im
czoła. Niektórych rzeczy możesz się nauczyć tylko po zmierzeniu się z burzą.
Tata pocałował mnie w czoło i odjechał, nie dając mi nawet szansy na protest.
Kiedy wracaliśmy na rowerach, wzrok miałam rozmazany od deszczu, zęby mi dzwo‐
niły, a lodowata woda zalewała twarz.
Wiem, czego chciał mnie nauczyć tata w tej sytuacji, ale dowiedziałam się wtedy,
że burze potrafią być nieustępliwe.
Pojawiają się i znikają.
Ale nigdy nie ustają, kiedy potrzebujesz tego najbardziej.
Pracując w hotelu Prescott, czułam się tak, jakby codziennie atakowała mnie bu‐
rza, jakby każda rozmowa była bitwą, którą muszę stoczyć i nie skończyć przemo‐
czona do suchej nitki.
Przeszywana dreszczami. Pokonana.
Po tych wszystkich codziennych sprzeczkach bolało mnie gardło. Chantilly prze‐
kroczyła budżet na podłogi, co nie było konieczne, w związku z czym nasze topniejące
fundusze poszły na marmurowe płytki ze srebrnym i złotym użyleniem, niemal iden‐
tyczne jak te, po których stąpałam w domu.
Posiadłość Winthropów kojarzyła mi się z bumerangiem. Za każdym razem, gdy
nabierałam do niego dystansu, wracał do mnie ze zdwojoną siłą. Nie byłam w stanie
przed nim uciec. W greckich posągach rozsianych po pobliskim parku widziałam jego
fragmenty; w sięgających od sufitu aż po podłogę zasłonach w jadłodajni; a teraz na
podłodze, po której miałam chodzić każdego dnia stażu.
Hannah zaproponowała zredukowanie projektu do wersji podstawowej, tworząc
tym samym tak minimalistyczny efekt jak w wartym sześćdziesiąt milionów dolarów
domu Kim Kardashian i Kanyego Westa w Hidden Hills w Kalifornii. Ten, który wyglą‐
dał jak orzeszek – cały beżowy i nudny jak flaki z olejem.
(Przy okazji podatek od nieruchomości za tę posiadłość wynosi siedemset pięć ty‐
sięcy na rok. Wygooglowałam to. Za taką dotację UNICEF mógłby zaszczepić niemal
cztery miliony dzieci. To również wygooglowałam. Virginia co roku wydawała trzy‐
krotność tej sumy na same przeloty prywatnymi odrzutowcami. Tego akurat nie mu‐
siałam sprawdzać w internecie. Chwaliła się tym na prawo i lewo).
A nasza piątka niechętnie zgodziła się na minimalistyczny wystrój. Nie mieliśmy
przecież wyboru, prawda? Budżet został niemal wydrenowany. Nic innego nie wcho‐
dziło w rachubę. Spierałam się, że moglibyśmy szukać oszczędności w niektórych ele‐
mentach projektu, na przykład użyć resztek materiałów, a zaoszczędzone pieniądze
wydać na jakieś dzieło, dzięki któremu hotel wydawałby się mniej nijaki.
Dzisiaj Chantilly przekreśliła mój pomysł i odłożone pieniądze poszły na ręcznie
rzeźbione uchwyty do szafek, które według mnie przypominały zatyczki do odbytu.
Na koniec dnia pięć razy przeglądałam kalendarz, żeby zaznaczyć dni pozostałe mi do
końca stażu.
Gdy skończyłam pracę o piątej, sprintem pobiegłam do jadłodajni i opchałam się
jedzeniem, przysłuchując się dwójce dzieci – Harlanowi i Stelli, którzy rozmawiali na
temat nowego kolegi z jadłodajni, wolontariusza, który za każdym razem przynosił im
prezenty.
Jak miło. Też bym chciała znać takiego Mikołaja.
Wycałowałam ich po policzkach na do widzenia, uściskałam ich mamę Maggie,
a potem odczytałam mejla z biura darowizn Uniwersytetu Wiltona, masakrycznie dro‐
giej uczelni, położonej w Nowym Jorku, należącej do Ligii Bluszczowej.
Do: emery@winthroptextile.com
Od: darowizny@wiltonuniversity.edu
Lexi Wheelander
Biuro Darowizn
Dodatkowe pięćset dolarów za miesiąc. Ledwie udało mi się odkładać po dwa ty‐
siące. Hotel Prescott dobrze płacił, ale po odjęciu wszystkich podatków i darowizny
dla mnie zostawało już niewiele. Mocno zacisnęłam powieki i wymamrotałam pod no‐
sem najładniejsze słowa, jakie znałam.
Gdy to nie podziałało, wyobraziłam sobie pląsanie w deszczu w towarzystwie ty‐
siąca radosnych szczeniaczków.
Oddychaj, Emery. Będzie dobrze. Nie masz wyboru. Tak należy postąpić.
Wysłałam mejla, w którym zgodziłam się na dodatkowe pięćset dolarów, a potem
popędziłam do siłowni znajdującej się niedaleko hotelu. Moje przybory toaletowe
i ręcznik podskakiwały w czarnym sportowym plecaku, który lata świetności miał już
za sobą, ale udało mi się go posklejać za pomocą taśmy izolacyjnej i amatorskich
szwów (gdy to robiłam, nie miałam jeszcze doświadczenia w szyciu. Wielkie mi halo).
Za kartę na siłownię płaciłam dwadzieścia dolarów miesięcznie, ale zamiast tam
ćwiczyć, każdego ranka odwiedzałam ją, żeby wziąć prysznic. Przez Bena i jego spro‐
śne wiadomości nie zmrużyłam oka przez całą noc, więc zaspałam dzisiaj do pracy
i nie zdążyłam się umyć.
Zatrzymałam się przed drzwiami i popatrzyłam na tabliczkę.
Drodzy klienci,
po ostatniej burzy doszło do przecieków. Jesteśmy zmuszeni zamknąć siłownię,
aby przeprowadzić konieczne naprawy. Zapewniamy zwrot pieniędzy za trzy dni,
które odliczymy od karnetu za następny miesiąc.
Przepraszamy za utrudnienia.
Wszystkiego dobrego. Trzymajcie formę!
OBSŁUGA SIŁOWNI
Parsknęłam śmiechem na cały głos, aż niemal but wypadł mi z ręki. Jakieś dziecko
wskazało na mnie palcem, ale matka szybko go upomniała.
Przynajmniej się uśmiechałam.
Ben zawsze mnie rozśmieszał.
Nash
B yłem cały spięty. Każdy mięsień w moim ciele się naprężył.
Szczęka.
Ścięgna na szyi.
Żyła na skroni pulsowała.
Nawet żyła na moim pieprzonym fiucie.
Emery wyciągnęła rękę, na oślep zmieniła temperaturę wody. Zrobiła krok w tył.
Woda spływała po jej twarzy, rzęsach, ustach, coraz niżej...
Nie chciałem przyglądać się jej ciału, mimo że jej obecność w tym pomieszczeniu
była wręcz dojmująca. Cała jej osoba była nie do zniesienia.
Zbyt destrukcyjna.
Zbyt toksyczna.
Zbyt lekkomyślna.
– Co za idiotka – skłamałem, płonąc pod spojrzeniem tych przeszywających, dwu‐
kolorowych oczu.
Łazienka wypełniła się parą, która osiadła na moim ubraniu i ciele. Oparłem się
o umywalkę, zdjąłem marynarkę i rzuciłem ją na wilgotną podłogę, po czym nie‐
spiesznie podwinąłem rękawy jedwabnej koszuli.
Czułem ucisk wokół szyi, ale nie rozpiąłem kołnierzyka, bo nie chciałem obnażać
się jeszcze bardziej przed nagą dwudziestojednoletnią dziewczyną. Tym bardziej że
właśnie zauważyłem za nią znajomą czerwoną butelkę z niebieską etykietą i skradają‐
cym się drapieżnikiem.
Używała mojego starego żelu pod prysznic. Tej samej marki. Tego samego zapa‐
chu. Była złodziejką, która okradała mnie z nieznanych mi powodów.
To dlatego w windzie rozpoznałem jej zapach.
Bo wcierała go w całe swoje ciało.
– Jest mi ciebie żal, panno Rhodes – podkreśliłem jej nazwisko, czerpiąc radość
z tego, jak zareagowała. Jakbym smagnął ją po plecach batem. – Nie potrafisz zrozu‐
mieć nawet prostych słów. Jesteś taka płytka. Zdesperowana. Przypominasz mi twoją
matkę.
Tak naprawdę były swoimi całkowitymi przeciwieństwami.
Wkład Virginii Winthrop w społeczeństwo obejmował zachęcanie młodzieży
Eastridge do anoreksji, slut-shamingowanie pań domu, które miały okazję przejechać
się na fiucie, którego ona pragnęła, ale nigdy by nie zdobyła, oraz picie takich ilości
szampana, że można by powalić dorosłego słonia.
Natomiast Emery z buntu przeciwko matce uczyniła sport, walczyła z łatką Virgi‐
nii 2.0, jakby od tego zależało jej życie. Ale liczyło się tylko to, że wiedziała o oszu‐
stwach Gideona i nic z tym nie zrobiła.
Tysiące ludzi straciło pracę i oszczędności. Angus Bedford umarł. Tata umarł.
Może jednak Emery była taka sama jak Virginia.
– Odszczekaj to! – krzyknęła Emery oburzona, naprężona jak struna. Byłem pe‐
wien, że rzuciłaby się na mnie, gdyby nie dzieliła nas cienka szklana szyba i metr od‐
stępu.
– Wierzysz, że masz nade mną jakąś władzę? To urocze.
Podszedłem do kabiny prysznicowej, aż stanęliśmy twarzą w twarz, a konkretniej
nos w klatkę piersiową. Dzieliło nas tylko cienkie szkło i resztki mojego rozsądku.
Włożyłem rękę do kieszeni i wyciągnąłem jej portfel. Mój portfel.
W pierwszej kolejności zauważyłem zdjęcie Reeda. Wysunąłem je z kieszonki, po‐
lizałem w miejscu, gdzie znajdowała się jej twarz, i przykleiłem do ściany prysznica.
Wilgoć przytrzymywała fotografię przy szkle.
Emery wzdrygnęła się, jakby przyjęła cios w splot słoneczny. Dałem jej trzy se‐
kundy, żeby popatrzyła na zdjęcie, zapamiętała je, po raz ostatni nacieszyła nim oczy,
a potem przedarłem je na pół. Z jej gardła wyrwał się krzyk, a twarz straciła buntow‐
niczy wyraz.
I bardzo dobrze.
Nie zamierzałem się z nią zaprzyjaźniać.
W ogóle nie chciałem poświęcać jej czasu.
Musiała być naprawdę złakniona uwagi, skoro postanowiła włamać się do mojego
penthouse’u i rozebrać się do naga pod moim prysznicem.
Dwie połówki zdjęcia wylądowały na podłodze z dala od siebie. Według mnie wy‐
świadczyłem jej przysługę.
Lekcja numer dwa, skarbie. Ty i Reed nie jesteście razem. On nie jest dla ciebie.
Jest zbyt posłuszny. Przewidywalny, grzeczny. Im szybciej to zrozumiesz, tym lepiej.
– Nienawidzę cię – wysyczała cicho. Miękko i kobieco. Miałem ochotę nagrać ten
głos i słuchać, jak szepcze do mnie sprośne rzeczy.
Emery wypowiedziała te słowa wcześniej, w windzie, pod osłoną ciemności.
Wtedy nie mówiła poważnie, ale może teraz było inaczej.
– Mocne słowa – zadrwiłem, krzyżując nogi w kostkach. – Czy dzięki nim czujesz
się, jakbyś miała kręgosłup? Bo ja widzę tylko osobę, którą łatwo złamać.
Odgarnąłem z jej twarzy gęste, czarne kosmyki. Ogień powrócił ze zdwojoną siłą,
wyssał z pomieszczenia całe powietrze. Gdybym spuścił głowę, zobaczyłbym nagie
cycki falujące od gwałtownych oddechów.
Nie spojrzałem, ale mój fiut by tego chciał. Wskazywał na nią przez materiał moich
spodni. Zamiast zwrócić na to uwagę, patrzyła mi ze złością w oczy.
Wydawała się taka buntownicza, jak wtedy, gdy skończyła szesnaście lat i popro‐
siła matkę o samochód. Akurat stałem na drugim końcu basenu i czyściłem go za tatę,
który miał wizytę u lekarza.
Virginia odpoczywała na leżaku i opalała się topless, czytając ostatnie wydanie
„US! Weekly”.
– Wiem, co chcę dostać na urodziny – oznajmiła Emery i wskoczyła na bombę do
basenu. Chwilę później wyłoniła się na powierzchni, na płytszym końcu zbiornika. –
Samochód. Jeden z tych starych, które tata trzyma w garażu. Połowy z nich nie używa.
Virginia odłożyła magazyn i przesunęła wielkie okulary na czubek głowy.
– Kochanie, tylko pospólstwo prowadzi samochody. Winthropowie mają od tego
szoferów.
I to by było na tyle.
Emery dostała wtedy na urodziny torebkę Birkina ze skóry strusia w kolorze wy‐
miocin, którą sprzedała tydzień później, a potem błagała mnie, żebym zabrał ją do ko‐
misu z używanymi samochodami. Pojechaliśmy moją starą dobrą hondą accord, nazy‐
waną Yolandą, która wciąż jeździła, mimo że wyprodukowano ją w latach dziewięć‐
dziesiątych.
Emery kupiła wtedy jakiegoś grata, a w drodze do domu przekazała resztę pienię‐
dzy ze sprzedaży torebki na rzecz schroniska dla zwierząt. Po drodze minęliśmy Virgi‐
nię i jej koleżanki, które akurat jechały do country clubu.
Następnego dnia Virginia zmusiła mojego tatę, żeby zabrał samochód na złomowi‐
sko, a Emery odwróciła się wtedy do Reeda i powiedziała: „Było warto”. Jej twarz
przybrała ten sam wyraz co teraz.
Upór.
Arogancję.
Waleczność.
Czekałem, aż coś powie, ale znowu mamrotała słowa, których nie słyszałem, co
cholernie mnie wkurzało. Przyglądałem się jej ustom, starając się odszyfrować zna‐
czenie, ale wkrótce dotarło do mnie, że te wargi interesują mnie o wiele bardziej.
Tymczasem pod prysznicem zdążyło już upłynąć tyle wody, że można by uratować
Kalifornię przed następną suszą.
W końcu spojrzała mi w oczy i przycisnęła dłoń do szyby tuż obok mojego po‐
liczka.
– Lubię, gdy nazywasz mnie nieletnią, Prescott. To oznacza, że mnie pragniesz.
Moje nozdrza się rozdęły, powieka mi drgała. Nie miałem pojęcia, co Emery zamie‐
rza, ale prowadziła niebezpieczną grę. A ja nie miałem zamiaru jej przegrać. Wyda‐
wało mi się, że może mieć szansę na wygraną, więc chciałem ją zdusić w zarodku.
– Lepiej uważaj, Winthrop. Patrzysz na mnie tak, jakbyś chciała mnie przelecieć,
a oboje wiemy, że stanie się tak tylko pod warunkiem, że będziesz udawać kogoś in‐
nego.
– W ogóle się nie zmieniłeś, Nash. – Jej komentarz ranił moją dumę. Wkurzało
mnie to. – Minęło dziesięć lat, a ty wciąż walczysz dla zabawy.
Patrzyła na mnie tak, jakby mnie znała.
Musiałem jej udowodnić, że tak nie jest.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz. – Rozpiąłem kołnierzyk i poluzowałem go nie‐
spiesznie. Niech się niecierpliwi.
– Nigdy nie walczyłem dla zabawy. Rozwalałem sobie knykcie, dawałem rozlewać
swoją krew i łamać kości dla mojego taty. To taki rodzaj lojalności, której Winthropo‐
wie nigdy nie zrozumieją.
Wcale nie znasz mnie tak dobrze, jak ci się wydaje, prawda, skarbie?
– Dla twojego taty? – Wola walki natychmiast ją opuściła, ale nie zamierzałem dać
się nabrać na jej sztuczki. Prędzej powierzę bezpieczeństwo narodowe terrorystom.
– Jestem w szoku. Okazuje się, że wszechwiedząca Emery Winthrop jednak czegoś
nie wie. – Rozpiąłem trzy górne guziki koszuli. Nie spodobało mi się to, że Emery ule‐
gła pokusie i spojrzała. Byłem zły, że jednocześnie mi się to spodobało. Fragment mo‐
jej gołej skóry natychmiast pokrył się parą. – Tata miał chorobę serca, która wymagała
comiesięcznego leczenia. Te leki kosztowały więcej pieniędzy, niż moi rodzice byli
w stanie zebrać. Dowiedziałem się o tym, kiedy mama i tata kłócili się o rachunki. Mu‐
siałem znaleźć pracę, ale nigdzie nie płacili wystarczająco dobrze. Nie mieliśmy ubez‐
pieczenia zdrowotnego, a tabletki kosztowały trzy tysiące miesięcznie. Bogaci miesz‐
kańcy miasta zjeżdżali się do naszego liceum, gdzie wybierali biedniejsze dzieciaki,
które potrzebowały pieniędzy. – Kolejne dwa guziki. – Znajomi powiedzieli mi o wal‐
kach. A wkrótce potem stawałem na ringu noc w noc. Często wygrywałem, zarabiałem
mnóstwo pieniędzy dla siebie i jeszcze więcej dla tych dupków, którzy na mnie sta‐
wiali. Mamie powiedziałem, że znalazłem pracę, by pomóc im z rachunkami. Wydaje
mi się, że zawsze podejrzewała mnie o udział w walkach dla pieniędzy, ale nigdy nie
drążyła tematu.
– Do czasu, aż zostałeś aresztowany – dokończyła Emery, w jej oczach pojawiło się
zrozumienie. – Betty kazała ci obiecać, że przestaniesz.
Tamtego dnia na posterunku policji poznałem Fikę. Stał tuż przy wejściu i flirtował
z funkcjonariuszką, ale na mój widok przestał i pogładził się po łysej głowie zwiot‐
czałą ręką.
– Jesteś synem Hanka Prescotta – powiedział, kiwając na mnie.
Uzbroiłem się w butny wyraz twarzy, ignorując krew spływającą mi od skroni aż po
policzek.
– A co cię to?
– Często go widuję. W szpitalu. – Och. Sposępniałem, kiedy kontynuował: – Za co tu
trafiłeś?
– Za walki.
Pokiwał głową i szturchnął mnie w ramię przyjacielsko, bo ręce miałem skute za ple‐
cami. Zobaczyłem go znowu dopiero godzinę później, kiedy kopnął mnie w nogę, żeby
wybudzić ze snu.
– Chodź. Idziemy.
Wyprostowałem się na krześle, kiedy wyciągnął z kieszeni klucz i podyndał nim mię‐
dzy nami.
– Tak po prostu?
– Tak po prostu. – Rozkuł mnie z gracją konia poruszającego się po lodowisku, przez
co dwukrotnie dziabnął mnie kluczem w nadgarstki. – Mam tu kontakty, młody.
– I potem przestałeś walczyć – dodała Emery. – Pamiętam.
Właściwie od tamtego czasu walczyłem jeszcze jeden raz, ale nie nazwałbym tego
walką. Facet był na straconej pozycji. Nie powiedziałem jej tego jednak i zająłem się
rozpinaniem dwóch ostatnich guzików, a potem pozwoliłem koszuli spłynąć w dół
moich ramion.
Emery wybałuszyła oczy. Wiedziałem, co zobaczyła. Ja musiałem patrzeć na nie
każdego dnia z myślą, że to za mało.
Moją klatkę piersiową i ramiona zdobiły konstelacje blizn i szram. Pod żebrami od
brzucha po plecy rozciągał się ślad po nożu. Źle się zagoił, wciąż był mocno wypukły
i bordowy.
Emery przyglądała się w milczeniu każdej bliźnie, napiętym mięśniom, śladom po
walce, tatuażowi. Przeniosła wzrok na moją twarz. Poczułem w brzuchu jakiś skurcz,
bo zrozumiałem, że podoba jej się widok.
– Dlaczego Reed o tym nie wie? – wychrypiała.
– Wie. Już wie.
I odkąd się dowiedział, chował do mnie urazę. Nie rozumiał, jak miał w życiu do‐
brze. Mama, tata i ja pozwoliliśmy mu trwać w nieświadomości. Póki żył tata, trzyma‐
liśmy nasze problemy z dala od niego.
Nie musiał jeździć z tatą do sklepu spożywczego, a potem zastanawiać się, jak ma
wytłumaczyć mamie, że tata stracił przytomność przy półce ze środkami higienicz‐
nymi dla kobiet.
Nigdy nie musiał zrezygnować ze stypendium na uczelni Ligi Bluszczowej, bo znaj‐
dowała się zbyt daleko i musiał być w pobliżu, w razie gdyby tacie się coś stało.
Nigdy nie musiał poświęcać swojego ciała w trakcie walk na pięści. A także na
noże, gdy jakiś uprzywilejowany dupek stracił przez niego pieniądze.
Reed pozostawał nieskalany jak dziewica przeznaczona w ofierze, a my ze wszyst‐
kich sił staraliśmy się, żeby tak zostało. Mógł być na nas wściekły, ale jego gniew zo‐
stał wzniesiony na chybotliwych fundamentach.
– Trzymał to przede mną w tajemnicy? – O dziwo, Emery nie wydawała się zra‐
niona. Przyjrzałem się jej uważnie, zachęcony możliwością zajrzenia jej do głowy.
– Nie. – Palce mnie świerzbiły, żeby zapalić skręta, mimo że nie robiłem tego od li‐
ceum. – Powiedzieliśmy mu o tym z mamą dopiero po pogrzebie. – Właściwie mama
wyznała mu prawdę. Reed wciąż miał do mnie pretensje za bal debiutantek. – Tata nie
chciał, żeby wiedział. Reed musiałby zrezygnować z futbolu, a pieniądze z wpisowego
i za sprzęt przeznaczyć na leki taty.
– Powinien był to zrobić.
Jej odpowiedź była natychmiastowa, pozbawiona wahania.
Z tego powodu moja nienawiść do niej trochę zmalała, a irytację przelałem na sie‐
bie.
Zastanawiałem się, co by powiedziała, gdyby usłyszała, że Gideon wiedział.
Zaproponował tacie, że wykorzysta swoje znajomości, żeby załatwić mu leczenie
eksperymentalne.
Moi rodzice mieli gdzieś dumę. Zależało im na dzieciach, trzymaniu się z dala od
kłopotów i spędzaniu ze sobą tyle czasu, ile się dało. Nic więcej.
Leczenie pomagało do momentu, aż rozpętał się skandal i opiekun eksperymentu
wykopał tatę z programu w ramach zemsty. Podobnie jak moi rodzice zainwestował
wszystkie oszczędności w Winthrop Textiles. Tak samo jak oni wszystko stracił. Ale
w przeciwieństwie do nich on wolał się wyżyć na moim ojcu.
– Tata nie chciał, by tak się poświęcał – powiedziałem w końcu.
– To dlatego Reed cię nienawidzi? Bo wasza trójka trzymała to przed nim w tajem‐
nicy?
Dotarło do mnie, że to dziwne miejsce na taką rozmowę. Starałem się jednak pa‐
trzeć jej w twarz, mimo że perspektywa obserwowania wody spływającej po jej nagim
ciele niezwykle mnie kusiła.
– Po części, ale był już na mnie wściekły wcześniej.
A dokładniej od balu debiutantek, gdy został aresztowany.
– Hank zmarł na zawał... Bo przestał brać leki?
– Nie mógł sobie na nie pozwolić, kiedy moi rodzice stracili pracę u twoich oraz
wszystkie swoje oszczędności.
Gdy przerwano leczenie, organizm taty stał się jak tykająca bomba. Nie mieliśmy
trzech tysięcy dolarów miesięcznie na inne leki. Wymyśliłem plan, ale nie byłem
w stanie wprowadzić go w życie wystarczająco szybko. Reed wyjechał na studia, a ja
przeniosłem się do obskurnego ciasnego mieszkania z jedną sypialnią, którą pozwoli‐
łem zająć rodzicom.
– Przepraszam. – Kosmyk włosów opadł na jej oko, ale Emery się nie ruszyła.
Przez jej twarz przetoczyło się zdziwienie. Nie podobało mi się to.
Zawsze była dobrą aktorką. Za udawanie grzecznej niewolnicy Virginii i wbicia
mojej rodzinie noża w plecy zasługiwała na Oscara.
– Emery – ostrzegłem.
Niczego tak bardzo nienawidziłem jak przeprosin.
Bo z przeprosinami jest tak, że zawsze nadchodzą po tym, jak ktoś spieprzył
sprawę.
Jakby mówił: „Przyznaję, zrobiłem ci koło dupy, a teraz musisz mi to wybaczyć”.
Dlaczego niby miałbym to robić?
– Nie. – Podeszła bliżej, aż czubek jej nosa zetknął się z szybą. Gdyby drzwi były
otwarte, dotknęłaby mnie. – Pozwól mi to powiedzieć. Wiem, że ludzie używają słowa
„przepraszam”, jakby nic nie znaczyło, ale ja tak nie robię. Uważam, że słowa mają
moc, i nigdy bym ich nie nadużyła. Dlatego uwierz mi, że jest mi niezmiernie przykro
z powodu twojego taty.
Miałbym jej uwierzyć? Nigdy.
Woda dudniła o płytki, pryskała na dzielącą nas szybę, grube krople spływały
jedna po drugiej.
Emery nie zasługiwała na odpowiedź, więc jej nie udzieliłem.
– To dlatego mnie nienawidzisz – wyszeptała.
Była taka niedomyślna.
Wcale nie miałem do niej żalu o grzechy jej rodziców, tylko o to, że o nich wie‐
działa i nic z tym nie zrobiła. Nienawidziłem jej, bo tata nie musiał umierać.
I dlatego również nienawidziłem siebie.
– Nie, tygrysku. – W końcu się poddałem i przeniosłem wzrok na jej cycki. Dwie
pełne piersi w kształcie łezki, z twardymi sutkami skierowanymi w moją stronę. Gdy‐
bym spuścił spojrzenie jeszcze niżej, zobaczyłbym jej cipkę. Zebrawszy w sobie wszel‐
kie pokłady silnej woli, spojrzałem jej w oczy i zapewniłem: – Nienawidzę cię za wiele
więcej.
Powiedziałem jej o tacie. Miałem to już z głowy, a teraz mogła dusić się w poczuciu
winy tak jak ja każdego dnia. Jak gałązka bzu próbująca przeżyć bez światła.
Zwiędła.
Wyniszczona.
Pusta.
Ta rozmowa niczego nie zmieniała.
I tak musiało jeszcze dojść do rozlewu krwi.
Krwi Gideona.
I Virginii.
Oraz Emery.
Rozdział dwudziesty drugi
Emery
Benkinersofobia: Już trzymam fiuta w dłoni. Zdejmij ubrania, rozłóż nogi i po‐
wiedz mi, jak bardzo chcesz mnie w sobie poczuć.
Durga: Jeśli w ciągu dziesięciu sekund się mną nie zajmiesz, usuwam apkę.
Benkinersofobia: Powiedz to, jak należy. A najlepiej na głos. Błagaj mnie, że‐
bym doprowadził cię do orgazmu.
Zrobiłam to, bo nigdy nie uciekam przed wyzwaniem, nawet kiedy moje policzki
płonęły.
– Daj mi dojść, Ben.
W tym momencie wyobrażałam sobie wiszącego nade mną Nasha. Te okrutne
oczy. Zmierzwione włosy. Jego umięśniony tors, głębokie linie w kształcie litery V pro‐
wadzące do – jak pamiętałam doskonale nawet po tylu latach – długiego, grubego
członka.
Wyobrażałam sobie, że zasypuję jego blizny pocałunkami.
Chciałam je przygryźć.
Śledzić językiem.
Nie wierzyłam w słowo „doskonały”. Nigdy nie określiłam tak niczego. Ale w sto‐
sunku do ciała Nasha tylko ono przychodziło mi na myśl. Jego osobowość pozosta‐
wiała wiele do życzenia, ale przez jego ciało i twarz dosłownie płonęłam.
Złączyłam nogi, przyklęknęłam na łóżku i włożyłam palce do ust, a moje serce wa‐
liło tak dziko, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Wsunąwszy do buzi trzy palce, wyczu‐
łam na języku swój smak i wyobraziłam sobie, że Nash stoi nade mną i karmi mnie
swoim twardym członkiem.
– Przepraszam za brak posłuszeństwa – wyszeptałam z palcami w ustach.
Chryste.
Byłam taka podniecona. Oddawanie kontroli doprowadzało mnie do szaleństwa.
Chciałam poczuć się zdominowana, słabsza. Pragnęłam, by wziął mnie tak mocno,
abym później nie mogła chodzić. Nawet gdyby ktoś przyłożył mi nóż do gardła i zagro‐
ził śmiercią, nigdy nie przyznałabym się do tego, że agresywny, brutalny seks kojarzył
mi się z Nashem.
Z moim pierwszym orgazmem w trakcie stosunku.
Moim jedynym orgazmem w trakcie stosunku.
Na myśl o nim robiłam się taka mokra, że wilgoć dosłownie spływała mi po no‐
gach. Wzięłam do ręki telefon i zacisnęłam uda, próbując sobie ulżyć.
Durga: Już.
Durga: Dziękuję.
Benkinersofobia: Kurwa, potrzebowałem tego.
Nash
N agłe pojawienie się Emery w moim życiu po tylu latach przypomniało mi,
że powinienem na poważnie wziąć się do obmyślania zemsty. Fika zniknął,
a ja wcale nie byłem bliższy znalezienia Gideona niż cztery lata temu, gdy zatrudniłem
detektywa.
Gorzej – Fika wiedział, gdzie przebywa Gideon, a ja zmarnowałem cztery lata na
zaufanie niewłaściwemu facetowi. Znowu. Kto wie, co jeszcze przede mną ukrył?
– Zatrudniłaś prywatnego detektywa? – zapytałem Delilah, przeglądając korespon‐
dencję z singapurskim dyplomatą na laptopie.
Tak naprawdę nigdy nie zależało mi na hotelach Prescott. Była to odpowiedzial‐
ność, którą na siebie wziąłem, ponieważ potrzebowałem pieniędzy, żeby sfinansować
inne moje projekty. Moją pokutę. Akcje charytatywne. Zemstę. Stworzyłem hotele Pre‐
scott dzięki nielegalnie zdobytym pieniądzom, wznosiłem nowe budynki oraz kupo‐
wałem i odnawiałem stare na całym świecie.
Ale ten projekt w Singapurze...
Na nim mi zależało.
Dwa lata temu na wycieczce do Azji samolot musiał awaryjnie lądować w Singapu‐
rze. Razem z Delilah zjedliśmy kolację na dachu najwyższego budynku. Gdy patrzyłem
z góry na mikroskopijne samochody i inne budynki, poczułem się jak bóg i postanowi‐
łem, że chcę mieć ten budynek. Zapragnąłem go kupić i przerobić na hotel.
Nie wycofałem się, nawet kiedy zaczęła się zażarta aukcja z Black Enterprises i do‐
tarło do mnie, ile pieniędzy będzie mnie to kosztować. Dawaliśmy łapówki, wymienia‐
liśmy mejle z najważniejszymi wykonawcami w Azji i umawialiśmy się na liczne spo‐
tkania z miejscowymi biznesmenami.
Miałem już ten projekt w zasięgu ręki i gdybym był zdolny odczuwać szczęście, te‐
raz bym je czuł.
– Zatrudniłaś detektywa? – powtórzyłem, kiedy stało się jasne, że mnie olewa.
Zatrzymała się przed moim biurkiem z małym opakowaniem jogurtu greckiego
w jednej ręce i biodegradowalną łyżeczką w drugiej.
– Tak, mój panie. Odezwie się, gdy coś znajdzie, mój panie. Czy mogę jeszcze coś
dla ciebie zrobić, mój panie? Pomasować rączki, mój panie? Nakarmić cię łyżeczką,
mój panie? Umówić cię na coroczne badanie prostaty, mój panie?
– Zrozumiałem. I zamierzam to zignorować. – Zminimalizowałem dokumenty do‐
tyczące Singapuru i otworzyłem folder z danymi na temat Gideona. Powiodłem wzro‐
kiem po informacjach dotyczących wymiany handlowej w Winthrop Textiles i stara‐
łem się znaleźć coś, co tu nie pasuje.
Delilah wróciła do swojego designerskiego biurka, które dostarczono tutaj kilka
dni po spotkaniu ekipy projektowej.
– Chantilly prosiła o naradę i zanim poprosisz mnie o przekazanie jakichkolwiek
wiadomości, z góry odmawiam. Nie jestem twoją asystentką.
Puściłem ostatnie zdanie mimo uszu i wycedziłem:
– Powiedz jej, że nie jestem zainteresowany.
Zamknąłem dokument, bo wiedziałem, że nie znajdę niczego, jeśli komisja nie była
w stanie. Moje palce same otworzyły stronę z kontem Emery na Instagramie, nawet
nie udało mi się ich powstrzymać. Miała trzech obserwujących, jej nazwa brzmiała
@TheInaccessible, w galerii było mnóstwo zdjęć ze słowami, które według mnie na‐
wet nie istniały, a w opisie widniało: Zdrap tutaj, aby sprawdzić mój status.
Nie miała żadnych swoich zdjęć. Była chyba jedyną dwudziestodwulatką na świe‐
cie, która nie robiła sobie selfie.
Po prostu zajebiście.
Dotarło do mnie, że nic nie zyskam, próbując zachowywać się przyjaźnie wobec
Emery. Ona nie potrafiła odpuszczać. Wycięłaby sobie własną wątrobę i sprzedała na
czarnym rynku, gdyby tylko dzięki temu mogła wygrać zakład.
Delilah zamknęła opakowanie jogurtu wieczkiem i wycelowała we mnie łyżeczką.
– Zaczynam podejrzewać, że słowa „nie”, „jestem”, „twoją” i „asystentką” nie znaj‐
dują się w twoim słowniku. A poza tym ona już czeka na zewnątrz.
– Chyba zaczynam wierzyć, że zmyślasz te słowa, żeby zrobić mi na złość. Ja pie‐
przę. – Potarłem ręką twarz, zerknąłem na zegarek i opuściłem słownik udający konto
na Instagramie. – Jak długo tam czeka?
– Piętnaście minut? Chciałam, żeby trochę pocierpiała. – D włożyła do ust łyżeczkę
jogurtu, przy czym miała tyle gracji co prosię. – Ubrała się tak, jakby czegoś od ciebie
chciała. I nie chodzi o awans.
– Poczekaj piętnaście minut i dopiero potem ją wpuść.
– Powiedziałam, nie jestem twoją asystentką – powtórzyła Delilah z uśmiechem na
ustach.
Odłożyła jogurt, podeszła do drzwi i wpuściła Chantilly, nie czekając, aż upłynie
kwadrans. Zajęła miejsce na swoim wielkim uszaku i nie kryjąc uśmiechu, obserwo‐
wała, jak pracownica przeskakuje między nami wzrokiem.
Chantilly stanęła w drzwiach i speszyła się, gdy zrozumiała, że nie zamierzam jej
zaprosić.
– Eee... – Uśmiechnęła się szeroko niczym Joker w wykonaniu Jacka Nicholsona
i zajęła miejsce w fotelu naprzeciwko mojego biurka. (Dla jasności, najlepszym Joke‐
rem był Heath Ledger i unicestwię każdego, kto będzie się z tym spierał).
– To krzesło nie jest twoje – wypaliłem. Wyjąłem telefon z kieszeni, żeby napisać
do Durgi.
Boże, zachowywałem się jak dzieciak, który po raz pierwszy chce zamoczyć. Szcze‐
rze mówiąc, Durga mogłaby się nawet okazać sztuczną inteligencją, która mną mani‐
puluje, ale jednocześnie tworzyłem z nią najbardziej prawdziwy związek w moim ży‐
ciu. Trzy lata interesujących rozmów nocami i sekstingu.
Zależało mi.
No i co z tego?
Możecie mnie za to pozwać, wywiesić to na billboardzie, wykrzyczeć światu.
Zależało mi, kurwa.
Chantilly zerwała się ze skórzanego fotela, niemal się przewracając.
– Och, myślałam... że jest wolny.
– Rosco tu siedział. Tylko poszedł się napić. – Odwróciłem się do szczura przed
biurkiem Delilah, który właśnie siedział z uniesioną tylną noga i lizał się pod dupą. –
Prawda, Rosco?
Delilah prychnęła, kiedy jej pupilek się nie ruszył.
Co za wredne zwierzę.
W końcu popatrzyłem na Chantilly.
– A kim ty jesteś?
Jej mina przypominała mi Emery, którą zostawiłem oniemiałą kilka dni temu,
z ustami otwartymi ze zdziwienia.
– Zarządzam pańską ekipą projektową?
– Jesteś pewna?
– Co?
– Jeśli zarządzasz moją ekipą projektową, to nie musisz mnie o to pytać. Na litość
boską, jest mi za ciebie wstyd.
– Ja... Tak, zarządzam ekipą projektową. Spotkaliśmy się kilka tygodni temu na ze‐
braniu. Mam na imię Chantilly.
– Co tutaj robisz?
Bawiła się cienkim ramiączkiem kusej sukienki.
– Potrzebujemy dodatkowego pracownika. Sally kilka miesięcy temu odeszła na
emeryturę, a Mary-Kate będzie na macierzyńskim do końca tego projektu. Mamy zbyt
dużo pracy jak na dwóch starszych projektantów, jednego młodszego i stażystów. Przy
ostatnim projekcie pracowało sześć osób i tamten hotel był o połowę mniejszy.
– Dobra. – Machnąłem lekceważąco ręką i wróciłem do mejla od singapurskiego
dostawcy. – Zatrudnij kolejnego młodszego projektanta.
Chantilly stanęła naprzeciwko mnie. Ewidentnie nie potrafiła złapać aluzji. Przy‐
pominała mi tych idiotów, którzy odpowiadają na moje jednowyrazowe mejle całymi
paragrafami.
– Zamówiliśmy marmurowe podłogi na całe lobby i windy. Wyniosło nas to więcej,
niż zakładaliśmy, więc musieliśmy szukać oszczędności gdzie indziej.
Dodałem do mejla załącznik przedstawiający środkowy palec i odpowiedziałem na
ofertę dostawcy jednym słowem – nie. Prędzej zanurzę fiuta w płynnym środku odrę‐
twiającym i odwiedzę burdel, niż zapłacę potrójną cenę za słabej jakości stal.
Durga w końcu odpisała.
Nash
knajpie znajdującej się naprzeciwko hotelu serwowano kurczaka
W z kluskami, który kojarzył mi się z daniem będącym specjalnością mojej
mamy. I dlatego kierowany sentymentem – mimo że o siódmej rano wola‐
łem nie zapychać tętnic tłuszczem – pozwoliłem sobie na chwilę przyjemności.
Kurczak z kluskami był ulubionym daniem mojego taty. Jedliśmy je w każde święta
oraz w jego urodziny. Potrawa zamówiona w knajpie nawet nie umywała się do tej
wykonywanej przez mamę, ale kluski miały taki sam kształt i gdybym zmrużył oczy
i trochę się upił, to pewnie byłbym w stanie sobie wmówić, że wyglądają tak jak
u mamy. A po odrobinie środków halucynogennych mógłbym wyobrazić sobie, że
spieram się z tatą o resztki.
Siedziałem w knajpie, przy stoliku tuż obok okna, a wzrok skupiałem po drugiej
stronie ulicy. Opierający się o jeden z klonów rosnących przy wejściu do hotelu Bran‐
don Vu dwukrotnie sprawdził zegarek, a potem wyciągnął telefon i wybrał numer.
Miał na sobie garnitur, szyty na miarę, ale poliestrowy materiał krzyczał: „Rzą‐
dowa fucha nie jest dobrze płatna! Proszę, nie każ mi płacić za randkę”. Postukał za‐
mszowym mokasynem o chodnik i palcami o udo.
Niespiesznie jadłem posiłek, odkąd zauważyłem go pół godziny temu. Mógłbym
oczywiście dać kelnerce spory napiwek, żeby wykraść się tylnym wejściem, ale obser‐
wowanie Brandona sprawiało mi chorą satysfakcję.
Miał cierpliwość psa skomlącego o spacer, żeby się wysikać. Jego kciuk i palec
wskazujący drżały jak u osoby, która dopiero co rzuciła palenie. Wolną rękę przysunął
do ucha, ale nie znalazł tam papierosa. Potem poklepał się po wszystkich kieszeniach.
I też pusto.
Zrobił kilka kroków, wyciągnął telefon i zaczął krzyczeć na jakiegoś biedaka po
drugiej stronie. Niczego oczywiście nie słyszałem, a czytanie z ust było mitem wymy‐
ślonym przez telewizję, więc niecierpliwie czekałem, aż Brandon się rozłączy i prze‐
stanie krążyć.
Patrzył na coś.
Podążyłem za jego spojrzeniem do Emery. Miała na sobie tę samą czarną bluzę
z kapturem co ostatnio, rozpiętą z przodu, oraz obszerne spodnie dresowe.
Spodnie w talii utrzymywały się dzięki sznurkowi, który wyglądał jak sznurówka
pogryziona przez Rosca, ale i tak poprawiała je co kilka kroków.
Była piękna w sposób, który niemal napawał mnie odrazą. Tak piękna, że nic nie
było w stanie tego ukryć. Ani sarkastyczne koszulki, których hasła nie miały sensu dla
nikogo poza nią. Ani te tanie kosmetyki, którymi się malowała, jeśli w ogóle chciało jej
się nałożyć makijaż. Ani za duże dresy, które podciągała co kilka sekund.
Była zwyczajnie piękna.
I kropka.
Delilah spędzała wiele godzin w salonie fryzjerskim, gdzie nadawano jej włosom
piękne naturalne refleksy. Virginia wciąż miała blizny po brazylijskim liftingu poślad‐
ków, którego – jak się zarzekała – nigdy nie zrobiła, mimo że wróciła z urlopu z no‐
wym tyłkiem i figurą klepsydry. Oczywiście tłumaczyła się tym, że przez miesiąc była
chora. Chantilly nakładała na twarz tonę tapety, nosiła skąpe kiecki i złakniona uwagi
roztaczała woń desperacji.
A Emery miała gdzieś wygląd.
Po prostu się nim nie przejmowała.
Co było o tyle dziwne, że przecież studiowała projektowanie mody.
Dorastała w świecie, który wmawiał jej, że wygląd ma znaczenie, i postanowiła
studiować kierunek, który tylko to podkreślał, a jednak nie próbowała dopasować się
do społecznych oczekiwań.
Była taka autentyczna.
Taka świeża.
I taka popieprzona, przypomniałem sobie.
Emery naciągnęła na głowę kaptur, ale rozpoznałem ją, bo na koszulce miała napi‐
sane „kuriozum”, tym razem fontem sans serif, który zajmował całą szerokość jej
klatki piersiowej. Jej piersi, na które kilka dni temu patrzyłem.
Były takie sterczące, aż miałem ochotę dać im klapsa i patrzeć, jak falują od ude‐
rzenia.
Przecież ona ma dwadzieścia dwa lata. Nie próbuj jej ulec, ty durna pało.
Ale uległem.
Wyciągnąłem telefon, otworzyłem aplikację ze słownikiem i wpisałem słowo ku‐
riozum.
„Rzeczownik.
Rzecz lub zjawisko osobliwe, budzące zdumienie swą niezwykłością lub dziwacz‐
nością”.
Takie z niej kuriozum jak ze mnie tęczowy jednorożec. Dla jasności byłem świa‐
domy tego, że sam siebie oszukuję. Wiedziałem, że pragnę Emery, ale ze względu na
jej nazwisko oraz to, że miała zaledwie dwadzieścia dwa lata, mój fiut będzie tym ra‐
zem musiał odpuścić.
Kiedy uniosłem spojrzenie, Emery właśnie wyciągnęła z torby długi płaszcz. Miał
tyle kieszeni, że zakrawało to bardziej na funkcjonalność niż modę, oraz wełniany
kaptur.
Szła dalej, a ja, nie mogąc się powstrzymać, pospiesznie rzuciłem na stół dwa
banknoty studolarowe i opuściłem knajpę ze zwieszoną głową, licząc na to, że Bran‐
don mnie nie zauważy.
Okazuje się jednak, że zdrowy rozsądek jest jak parszywy ojciec – ucieka, kiedy
potrzebujesz go najbardziej.
Kiedy Emery skręciła w lewo, podążyłem za nią, ale zachowałem bezpieczny dy‐
stans. Wtedy dotarło do mnie, że Brandon wcale nie czekał na mnie, tylko na Emery,
i teraz ją śledził.
W garniturze nienadającym się na tak długie spacery pokonałem mniej więcej
cztery przecznice dzielące nas od hotelu, gdy Emery zatrzymała się przed namiotem,
który rada miasta od lat próbowała usunąć.
Garnitur drażnił moją skórę. Obserwowałem, jak Emery wchodzi do namiotu sta‐
nowczym krokiem, jakby to miejsce do niej należało. Ale tak nie było. Wiedziałem
o tym, ponieważ było moje.
Na pustej, należącej do mnie parceli ciągnęły się rzędy namiotów, gdzie mieszkali
bezdomni ludzie. (Oczywiście kupiłem to miejsce poprzez fikcyjną firmę, ponieważ
narobienie sobie wrogów w radzie miasta nie było moim priorytetem). Wielu z tych
ludzi znałem z imienia, ponieważ pracowałem niedaleko jako wolontariusz w jadło‐
dajni. Odkąd przyjechałem do tego miasta, pięć razy w tygodniu przekazywałem pie‐
niądze na zakupy spożywcze i pomagałem, zazwyczaj w godzinach szczytu.
Maggie mocno wyściskała Emery. Kobieta często się uśmiechała, mimo że wyszła
za mąż w młodym wieku, straciła męża w wyniku eksplozji, a kilka miesięcy później
również dom.
Emery podała płaszcz Maggie i pochyliła się, żeby wyściskać jej bliźniaki.
Harlan pogrzebał w torebce i wyciągnął mniejsze, dziecięce płaszcze. Stella wsko‐
czyła Emery na plecy, trzymając w palcach pluszowego misia, którego dostała ode
mnie w zeszłym tygodniu. Emery obróciła Stellę wokół, a potem sprawdziła telefon
i się skrzywiła.
Gdy się rozeszły, mocno się przytuliwszy, Maggie zaciągnęła Emery na stronę, jak
siostrę, której nie widziała od lat. W tym momencie oboje byliśmy już spóźnieni do
pracy, a ja nie miałem pojęcia, dlaczego w ogóle ją śledziłem, mimo to nie mogłem
oderwać od niej wzroku.
Praca, Nash. Pamiętasz o tym? To coś takiego, dzięki czemu twoja rodzina ma dach
nad głową.
Kiedy Emery opuściła pole namiotowe, Brandon niespodziewanie złapał ją za ra‐
mię i zaciągnął w kierunku ustronnej uliczki.
Walczyła z nim, próbując się uwolnić. Niemal rzuciłem jej się na ratunek, ale gdy
na niego spojrzała, przestała walczyć.
Znała go.
Znała Brandona Vu.
Znała pieprzonego agenta komisji, który siedział mi na ogonie.
Co gorsza – przyjęła to, co wyciągnął w jej stronę, rozejrzała się po ulicy i włożyła
to do kieszeni.
Już się napatrzyłem.
Wróciłem do hotelu, po drodze wystukując esemesa do Delilah, żeby zatrudniła
detektywa, który przyjrzy się relacji Emery i Brandona.
Nie zdążyłem jednak wysłać wiadomości, bo się rozmyśliłem i ją skasowałem. Nie
byłem na tyle głupi, by zostawić po sobie cyfrowe dowody. Uruchomiłem więc aplika‐
cję Eastridge United i na widok wiadomości od Durgi odrobina mojej frustracji wypa‐
rowała.
Durga: Czy trucizna jest dyskretnym sposobem na morderstwo? Pytam dla kole‐
żanki, która nienawidzi szefa. (Dla jasności, ta koleżanka to ja, więc spodziewam się
użytecznej odpowiedzi).
Benkinersofobia: Powiedz swojej koleżance, że zawsze może pracować dla
mnie. Ustami. Pod moim biurkiem. Wymagam długich godzin spędzonych na klęcz‐
kach. Żeby nie było, ostrzegałem.
Tak naprawdę chciałbym zapytać Durgę, czy pieprzyła się z tym osłem, co mogło
nieco zalatywać hipokryzją, zważywszy na to, że sam przez ostatnie kilka nocy robi‐
łem sobie dobrze do wspomnienia piersi Emery przyciśniętych do szyby mojego
prysznica i jej ciasnej cipki, tamtego dnia, gdy zakradła się do pokoju Reeda...
Cholera, jesteś pierwszorzędnym draniem.
Westchnąłem ciężko i oparłem się o wejście do hotelu. Emery zatrzymała się, gdy
tylko zauważyła, że blokuję drzwi. Nie taki był mój zamiar, ale wykorzystałem sytu‐
ację i skrzyżowałem ramiona na klatce piersiowej, żeby przekaz był jasny.
Nie dam ci się.
Za późno.
Na mój widok wydała się wytrącona z równowagi. Szybko się jednak otrząsnęła
i próbowała mnie ominąć, ale przesunąłem się razem z nią.
– Muszę iść do pracy, Nash. Chantilly obetnie mi pensję, jeśli się spóźnię.
Już się spóźniłaś. I ciekawi mnie dlaczego, mój koniu trojański.
Byłem jednak nieustępliwy.
– Powiedziałbym, że jako twój szef jestem ważniejszy.
– Twoje arogancja jest tak wielka, że musi być widoczna z kosmosu.
Skinąłem głową na jej piersi.
– A skoro mowa o widocznych rzeczach, twoje sutki zawsze stają na baczność czy
salutują mi bez powodu?
Ale ze mnie palant.
Nie powinienem był wspominać o jej sutkach, ale po pierwsze – czy ona w ogóle
ma jakiś stanik?, a po drugie nie uprawiałem seksu od wieków (chyba że liczył się
seks przez telefon z Durgą) i teraz chyba nie potrafiłem myśleć o niczym innym. No,
może poza tym, jak bardzo rozciągnięte są dwudziestodwulatki.
Przestań, ty zboczeńcu. Gdy ty kończyłeś studia i odkrywałeś seks analny, ona
wciąż myślała, że człowiek ma jedną dziurkę do sikania i seksu.
Emery otoczyła się ramionami, bo wcale nie kłamałem – jej sutki naprawdę były
cholernie twarde i celowały we mnie jak czubki tiary przydziału i uważały moje usta
za jeden z domów w Hogwarcie.
(Tak, oglądałem Harry’ego Pottera po tym, jak Durga o nim wspomniała). Pobożne
życzenia są prawdziwe i właśnie dopadły mnie w przypadku Emery Winthrop. Ale ni‐
gdy im się nie poddam. Złamałem Emery, zniszczyłem jej siłę i zastąpiłem ją furią.
Wyminęła mnie, odpychając ramieniem.
Złapałem ją za łokieć, ukryłem twarz w tej niesfornej grzywie czarnych włosów
pachnących mną i wyszeptałem:
– Lepiej uważaj, Winthrop. Jestem królem w tym miejscu, a hotele Prescott to moje
imperium. Jeśli uważasz, że możesz stawić mi czoła bez walki, godzina bez wynagro‐
dzenia będzie twoim najmniejszym zmartwieniem.
Musiała zrozumieć, że życie to nie gra w szachy, tylko statki. I wygrywa osoba,
która zatonie jako ostatnia.
Rozdział dwudziesty piąty
Emery
P odążało za mną dwóch dupków.
Najpierw Brandon Vu śledził mnie do pola namiotowego, potem wepchnął
mi wizytówkę do ręki i powiedział, że mam ją zatrzymać.
Po jego zniknięciu długo nie mogłam otrząsnąć się z poczucia, że skądś go znam.
Nawet to, jak powiedział „musimy porozmawiać”, zabrzmiało znajomo.
Drugim był natomiast Nash Prescott i jego nieustające przytyki.
Jeśli mam być szczera, wolałabym rozmawiać z agentem komisji, który najpewniej
próbował pogrążyć tatę i wykorzystać w tym celu mnie.
Nash stał w drzwiach swojego hotelu, postawny jak zawsze, i roztaczał niemalże
morderczą aurę. Jeśli wydawał się przy tym cywilizowany, to musiał być zupełny przy‐
padek. Właściwie zastanawiałam się, jakim cudem prowadzi interesy z ludźmi, bo
sprawiał wrażenie, jakby lepiej dogadywał się z wilkami.
Dzisiaj rano próbowałam się przekonać, że to będzie dobry dzień. Przede wszyst‐
kim udało mi się unikać Nasha po naszym nieszczęsnym incydencie pod prysznicem.
Kiedy siłownia otworzyła się dzień przed planowanym terminem, udało mi się wziąć
prysznic przed pracą.
W końcu się umyłam, ale gdy tylko się do mnie zbliżył, znowu poczułam się
brudna.
To ewidentnie nie był dobry dzień.
Powinnam wiedzieć, że coś takiego jak dobre dni nie istnieją w hotelu Prescott.
A to dlatego, że jego „król” ma wybujałe ego.
– Dlaczego ciągle za mną łazisz? – syknęłam.
Dopadł mnie w lobby i nie odstępował nawet na krok. Jego groźba wciąż dźwię‐
czała między uszami. Przy nim nawet szaleńcy wydawali się normalni.
– Pracuję tu.
Cała się zjeżyłam, słysząc jego odpowiedź wypowiedzianą lekceważącym tonem.
– To wybierz drugą windę. – Nacisnęłam przycisk, podciągnęłam dresy, gdy znowu
się zsunęły, i zadarłam głowę, żeby zaciągnąć się powietrzem. Miałam nadzieję, że od‐
czyta to jako wyraz mojego uporu.
Czy hotelowe środki do czyszczenia pachniały cynamonkami, czy naprawdę byłam
taka głodna?
– Ty chyba nie rozumiesz, jak wygląda relacja między pracownikiem a szefem. –
Nash wyciągnął rękę i uniemożliwił mi wejście do windy. Podszedł do niej bliżej, a ja
poczułam, jak jego chłód i gniew napierają na mnie z siłą i prędkością lawiny, odbiera‐
jąc mi zdrowy rozsądek. – Mogę ci przypomnieć.
– Niczego od ciebie nie chcę.
Tylko pieniędzy.
Ta myśl smakowała goryczą. Sytuacja odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni.
Zanurkowałam pod ramieniem Nasha, przytłoczona jego upajającym zapachem.
Musiałam przytrzymać spodnie dresowe, żeby się nie zsunęły. Powinnam odzyskać
swoje dżinsy leżące na podłodze w jego łazience, ale po pierwsze pewnie już je spalił,
a po drugie, jeśli tego nie zrobił, a ja poprosiłabym go uprzejmie, tylko przypomniała‐
bym nam o tamtej nocy.
A nie było mi to potrzebne.
– Może uraczysz swoimi lekcjami kogoś innego? – zaczęłam z głębi windy. – Na
pewno Stalin, Mussolini i Hitler z chęcią się czegoś od ciebie nauczą. – Obróciłam się
twarzą do niego i nacisnęłam guzik zamykania, dodając: – W piekle.
Odszedł bez słowa. Czekałam, aż drzwi się zasuną, i wybrałam przycisk szesna‐
stego piętra, mając nadzieję, że uda mi się zostawić torby w szafie przed pracą. Nie‐
stety drzwi otworzyły się ponownie na drugim piętrze. Na korytarzu stał Nash, taki
zadowolony z siebie, że nie mogłam na niego patrzeć.
Musiał wbiec na górę, żeby nacisnąć przycisk na czas. Co za desperacja.
Jego oczy błysnęły złowieszczo. Znalazły mnie kłopoty w osobie gentlemana
w garniturze marki Westmancott i butach Brioni. I taki z niego dżentelmen jak ze
mnie wróżka. Czyli żadna.
Nie mogłam wybić sobie z głowy wiadomości Bena.
Przeleć go na dzikusa i zapomnij.
Czy mogłabym tak zrobić?
Czy to rzeczywiście tak działa?
Jeden numerek i nagle wyleczę się z mojej obsesji na punkcie Nasha?
Nie. Nawet ja nie kupiłabym tej ściemy. Wydawało mi się to najbardziej niesku‐
tecznym sposobem na zaspokojenie mojej potrzeby, jaką był Nash Prescott.
– Wiesz, nie mogę przestać się zastanawiać, dlaczego w ogóle tutaj pracujesz – za‐
czął Nash, blokując drzwi windy. – Jesteś obrzydliwie bogata, w czepku urodzona,
twoje życie było wypełnione możliwościami. Zaczynam podejrzewać, że masz jakiś
ukryty motyw, by tu pracować. Może ktoś cię o to poprosił? – Uniósł brew, krzyżując
ramiona. – Może próbujesz się w ten sposób do mnie zbliżyć?
Skonfundowana zmarszczyłam brwi. Nie miałam pojęcia, o czym on mówi, ale
chyba się naćpał, jeśli myślał, że przyznam się do tego, jak nisko upadłam.
To, że potrzebowałam pracy, nie było żadnym wstydem.
Ale to, że potrzebowałam jej od Nasha?
Było ciosem dla mojej dumy.
I nie mogłam się po tym otrząsnąć.
Czułam się tak, jakby ktoś wbił we mnie nóż i przekręcał go, a rana jątrzyła się
z każdą sekundą coraz bardziej.
Podeszłam do niego i zmusiłam, by zrobił krok w tył. Drzwi się za mną zamknęły,
ale to zignorowałam.
– Czy to jest ten moment, gdy wymyślamy teorie spiskowe i oskarżamy siebie na‐
wzajem o niedorzeczności? Super. Twoje starania oceniłabym co najwyżej na dwóję.
Moje spodnie się zsunęły, odsłaniając brzeg majtek. Nie próbowałam ich podcią‐
gnąć.
Nash zrobił krok w moją stronę, ale bez trwogi wyszłam mu naprzeciw. Staliśmy
teraz twarzą w twarz. Dosłownie wyczuwałam na sobie jego oddech, jego zapach na
całym moim ciele.
Znaleźliśmy się w tej samej pozycji jak wtedy pod prysznicem, tylko że teraz nie
oddzielała nas szklana ściana.
A ja nie byłam naga.
Mimo że cholernie tego chciałam.
Zrób to, Emery.
Przeleć go i zapomnij.
On jest jak trucizna, którą trzeba wyssać, żeby się jej pozbyć z organizmu.
– Nie patrz tak na mnie. – Głos Nasha pieścił moją twarz i kusił mnie niczym przy‐
nęta zawieszona na haczyk.
– Niby jak? – Oboje zgodnie zaczęliśmy mówić ciszej, łagodniej, a niedokończone
piętro zapewniło nam odrobinę prywatności. We framugach nie było drzwi.
Ściany nie zostały pomalowane.
Brakowało mebli.
Oraz świadków.
– Gapisz się na mnie tak, jakbyś liczyła na to, że cię wezmę. Mowy nie ma. – Pod‐
szedł bliżej na tyle, by nasze ciała się zetknęły. Moje piersi dosłownie dotykały jego
twardych mięśni brzucha. Nie byłam niska, mimo to on znacznie nade mną górował. –
W razie gdybyś nie zauważyła, małolato, nie mogę powiedzieć, że cię nie lubię. Nawet
cię nie nienawidzę. Jesteś równie bez znaczenia co twoje małoletnie przyjaciółki.
– Możesz ukrywać się za słowami, Nash. Możesz wmawiać sobie, że wcale mnie nie
pragniesz, jeśli poprawi ci to samopoczucie. – Przysunęłam się jeszcze bliżej jak ty‐
grys zakradający się do ofiary. – Wyglądasz tak, jakbyś chciał mnie dotknąć. Zrób to –
rzuciłam wyzywająco. Pozwól, że zrujnuję twoją reputację. – Zdejmij smycz.
W środku cała się trzęsłam.
Nie przemyślałam konsekwencji, jakie niósł ze sobą spuszczony ze smyczy Nash.
Zielone plamki w jego oczach pociemniały od gniewu. Dwie burzowe tęczówki odbie‐
rały mi rozum. Gdyby chciał, mógłby złamać mnie na pół i zostawić moje ciało, żeby
znalazła je ekipa budowlana.
I nie pisnęliby ani słowem, ponieważ strach i władza są nierozłączne.
Nash się nie ruszył.
Nawet nie mrugnął.
Nie oddychał.
Chciałam, żeby mnie wziął.
Chciałam zniszczyć go tak, jak on mnie.
Moje torby wyślizgnęły mi się z palców i opadły na podłogę, a ja rzuciłam się na
niego, zanim zdążył zareagować.
Złapał mnie, najpewniej instynktownie. Jego duże dłonie zaciskały się na mojej ta‐
lii, a nogi owinęłam wokół jego bioder, żeby się nie rozmyślił. Chciałam o nim zapo‐
mnieć. Chciałam zaspokoić potrzebę. Wyjść z tego poobijana, pobliźniona, tak by moje
rany pasowały do tych widocznych na jego ciele.
Nash mógł powtarzać, że nie mam dla niego znaczenia, że mnie nienawidzi albo że
w ogóle nie jestem wystarczająco ważna, żeby mnie nienawidził, ale to nie zmieniało
pewnego małego szczegółu – że mnie pragnął.
Udowadniała to jego erekcja napierająca na mnie przez ubrania.
Był twardy cały ten czas?
Otarłam się o niego i zatopiłam palce we włosach na jego karku i westchnęłam
przy jego ustach.
– Kurwa. – Odsunął mnie tak, by mocniej naprzeć na moje krocze. – Sam nie wiem,
co jest gorsze: to, że masz dwadzieścia dwa lata, że jesteś przyjaciółką mojego brata,
czy to, że moje usta nigdy nie zawędrowały między twoje nogi.
Próbowałam go pocałować, ale odchylił głowę i wbił we mnie stalowe spojrzenie.
– Żadnego całowania – podkreślił każde słowo.
Dotarło do mnie, że tamtej nocy w pokoju Reeda też się nie całowaliśmy. I nagle
pocałunek Nasha stał się wszystkim, czego pragnęłam, ale nie mogłam tego dostać.
Górował nade mną jak prawdziwy czarny charakter – groźne, przeszywające oczy,
atramentowe włosy, mocno zaciśnięta szczęka.
Drażniło mnie to, że ma rację. Całowanie się byłoby zbyt intymne na to, co nas łą‐
czyło. Zależało mi na agresywnym seksie bez hamulców. Takim, o którym będę pamię‐
tać nawet za dziesięć lat, leżąc obok ukochanego mężczyzny. Usta wręcz mnie mro‐
wiły, chciałam poczuć na nich jego język, ale wiedziałam, że nigdy tego nie zrobi.
To jednak nie oznaczało, że mam mu się podporządkować.
– Mówiłeś również, że nie będziemy się pieprzyć, ale popatrz. – Zadarłam głowę,
nie chcąc pokazać, jak wielki wpływ miał na moje uczucia. – To już nasz drugi raz.
– Nie będziemy się pieprzyć. – Mocno zacisnął dłonie na moim tyłku, wbijając pa‐
znokcie w skórę. – Zniszczę cię. Jeśli wiesz, co dla ciebie najlepsze, wrócisz do windy
i zajmiesz się pracą jak grzeczna, niewinna dziewczynka. A jeśli zostaniesz, nigdy się
po tym nie pozbierasz.
– To mnie zniszczy, Nash. Postaraj się.
A ja w odwecie zniszcz ciebie i nawet nie będziesz się tego spodziewać.
Kiedy postawił mnie na podłodze, przygryzłam wargę aż do krwi, żeby powstrzy‐
mać jęk rozpaczy. Nash jednak zaciągnął mnie do niewyremontowanego apartamentu
bez drzwi.
Stół w kącie uginał się od materiałów budowlanych, na podłodze leżał dywan, a po
drugiej stronie pomieszczenia piętrzyły się nieposkładane szafki.
Nash ściągnął marynarkę, rzucił ją na dywan i wyciągnął pasek ze szlufek spodni.
– Za dziesięć lat, gdy będziesz leżeć w łóżku obok swojego nudnego męża, czekając
na wyjście do nudnej pracy, zrobisz sobie dobrze na wspomnienie o tym, jak dopro‐
wadziłem cię do orgazmu. I pamiętaj, że sama o to prosiłaś.
Podszedł do mnie, trzymając naprężony pas owinięty wokół obu pięści.
Nash był jak niebo tuż przed burzą.
Groźny.
Mroczny.
Piękny.
Wycofałam się, aż naparłam plecami na panoramiczne okno. Za mną na plaży od‐
poczywały tuziny ludzi – wszyscy śmiali się, czytali książki, niczego nieświadomi.
Gdyby zadarli głowy, zobaczyliby nasz taniec, księżniczkę i smoka. Na myśl o tym, że
ktoś miałby mnie przyłapać, moje majtki wręcz przesiąkły wilgocią. Miałam ochotę
tańczyć w ogniu Nasha, aż stanę się tak gorąca jak on.
Przyłożyłam dłonie do okna i przypomniałam sobie, że warstwa przyciemniająca
szyby wciąż czekała w magazynie.
– Zobaczą nas.
To go nie zniechęciło.
– Będą mieć ładny widok.
– Nash.
– Rozbierz się i wyciągnij ręce... albo stąd wyjdź.
Żar rozpalił moje policzki. Zdjęłam buty i cisnęłam nimi przez pokój. Uderzyły
w materiały na stole. W następnej kolejności pozbyłam się skarpetek i spodni. Stałam
przed Nashem w samych majtkach i koszulce.
Bez stanika.
Moją tarczą była tylko pozorna brawura i T-shirt z napisem „kuriozum”.
To nie pożądanie nakłoniło mnie do uległości. Tylko upór. Nie chciałam się wyco‐
fać ani pokazać mu, że obawiam się swojej reakcji. Że po tym wszystkim i tak będę go
pragnąć.
Nash zacisnął dłoń na erekcji przez materiał spodni i potarł ją, kiwając głową na
moją bieliznę.
– To też.
Zsunęłam majtki i zostałam w samej koszulce.
Zrobiło mi się zimno między nogami. Skrzyżowałam nogi, ale zmieniłam zdanie,
gdy cmoknął z dezaprobatą.
– Ty pierwszy – wychrypiałam.
Roześmiał się. Naprawdę miał czelność się roześmiać.
– Nie masz prawa niczego negocjować.
Miał rację.
Sama to zaczęłam i jeśli chciałam kontynuować, musiałam oddać mu kontrolę i po‐
nieść tego konsekwencje.
Dlaczego tego chcesz, Emery?
Chorobliwa ciekawość.
Taka, która zabija.
Chciałam utwierdzić się w przekonaniu, że nasza więź, którą wyczułam przy
pierwszym razie, była przypadkiem. Wtedy mogłabym spokojnie żyć dalej.
Ciekawość zaspokojona.
Problem rozwiązany.
Nash rozsupłał krawat i poluzował kołnierzyk.
– Rozchyl wargi sromowe i zapytaj, czy widok mi się podoba.
Jezusie.
Od razu zrozumiałam, że to zły pomysł. Nie istniał żaden sposób, by pozbyć się Na‐
sha z mojej głowy. Byłam uzależniona od kolejnej dawki.
Zrobiłam to, o co poprosił, a moje wnętrze zacisnęło się, gdy musnęłam paznok‐
ciami łechtaczkę.
– Podoba ci się widok?
Skupił wzrok między moimi nogami. Podszedł do mnie niespiesznie, wyciągnął pa‐
lec i prześledził napis na mojej koszulce.
– Kuriozum. Myślisz, że jesteś taka wyjątkowa, Emery?
Nie odpowiedziałam, ale moje biodra drgnęły na jego słowa. Wiedział, co znaczy
„kuriozum”. Podnieciło mnie to chyba jeszcze bardziej, o ile to w ogóle możliwe.
– Albo – kontynuował, muskając palcami mój sutek przez koszulkę – może myślisz,
że jesteś taka niespotykana.
– Myślę, że nikt nie jest niespotykany. – Potrząsnęłam głową, nie mogąc skupić się
na odpowiedzi. Kolejno drażnił oba moje sutki. – Nikt nie jest wyjątkowy. Każdy po
prostu chce taki być.
To była chyba najbardziej autentyczna rzecz, jaką kiedykolwiek powiedziałam ko‐
mukolwiek poza Benem. Zbyt autentyczna jak na tę chwilę. To miał być gwałtowny,
pozbawiony czułości, brudny seks, pozwalający nam się wyżyć. A nie wywiad z Oprah.
Chciałam zażądać, żeby już mnie przeleciał, ale tego nie zrobiłam. Wolałam nie iść
mu na rękę.
Zamierzał grać na zwłokę.
Drażnić się ze mną.
Sprawić, że będę błagać.
Udowodnić mi, że to ja go chcę, a nie odwrotnie.
I gdy już skończymy czcić nawzajem swoje ciała, zdyszani, spoceni, zmęczeni – on
i tak jakimś cudem będzie wtedy górą. Wiedziałam o tym, a mimo to go pragnęłam.
– Co innego świadczą miliony przychodu, jakie hotele Prescott przynoszą rocznie
z samych imprez urodzinowych. – Gdy próbowałam zabrać rękę, Nash z powrotem na‐
prowadził moje palce na cipkę i przesunął nimi wzdłuż. – Rozsuń je. Trzymaj palce
nieruchomo. Błagaj mnie, bym przejechał językiem od twojej cipki aż do tyłka.
– Urodziny to kłamstwo – powiedziałam, ignorując połowę jego poleceń. Otworzy‐
łam się przed nim, czując się zbyt obnażona pod jego spojrzeniem, ale odmówiłam
błagania. Nie chciałam dać mu tej satysfakcji. W pokoju nie było drzwi. Każdy mógł tu
wejść i zobaczyć ubranego Nasha i mnie, rozsuwającą przed nim wargi sromowe. –
Społeczeństwo pozwala ci w tym dniu na celebrację, a ty masz się czuć wyjątkowy, ale
prawda jest taka, że dzielisz swoje urodziny statystycznie z dwudziestoma i jednym
milionem innych ludzi i to właśnie jest wyjątkowe. Powinno się celebrować właśnie te
nici, które łączą ludzi.
Zgodził się ze mną. Widziałam to w jego szczęce i sposobie, w jaki jego palce za‐
trzymały się na moich biodrach, przesuwały się tuż pod moją koszulką. Wbiły się
w moją skórę na sekundę, tworząc w niej chwilowe wgniecenia, po czym puściły.
– Kuriozum... – Rozerwał mi T-shirt, dwie połówki zawisły luźno na moich ramio‐
nach. – Twoja koszulka to kłamstwo, a ja nienawidzę kłamstw.
Nie dał mi szansy na odpowiedź.
Obrócił mnie, przycisnął przodem do okna i związał mi nadgarstki za plecami pa‐
skiem. Moje piersi zostały wystawione na widok wszystkich plażowiczów.
Modliłam się, żeby nikt nas nie widział.
A jednocześnie chciałam, by patrzyli.
Pożądanie płatało mi figle. Nie wiedziałam, czego chcę, ale wiedziałam, że oszaleję,
jeśli Nash nie sprawi, że zaraz dojdę.
Poczułam jego dłoń na pośladku. Dwa razy. Nie dał mi nawet chwili oddechu.
– Mówiłem ci, miałaś mnie błagać, żebym przejechał językiem od twojej cipki do
tyłka, Emery.
Był jak burza, chaotyczny i zmienny.
Ale ja nigdy nie uciekałam przed burzami.
Goniłam za nimi.
– Przestań udawać, że tylko ja tego chcę – wycedziłam, zła na siebie za to, że wy‐
gięłam się, wypinając tyłek w jego stronę. – Nie będę błagać.
– Dobrze. W takim razie nie skończysz.
Wilgoć wręcz spływała po udzie. Wiedziałam, że on to widzi, przez co moje po‐
liczki zabarwiły się rumieńcem. Nash zanurzył palec między moimi nogami, przesunął
nim po mokrej szparce w górę i w dół, do otworu, którego nikt nigdy wcześniej nie do‐
tykał.
Instynktownie zacisnęłam zęby.
– Co ty robisz?
Nash cofnął się, nie odpowiadając. Odwróciłam głowę, śledząc jego spacer do nie‐
poskładanych szafek w rogu. Podniósł gałkę od szafki, tę, która według Idy Marie
i mnie przypominała korek do tyłka.
Ekscytacja ścisnęła mi żołądek, ale czułam się zmuszona odmówić ze względu na
moją godność.
– Nie. Cokolwiek chcesz z tym zrobić, moja odpowiedź brzmi: nie.
Czy naprawdę wsunąłby mi w tyłek gałkę od szafki? Ta perspektywa sprawiła, że
westchnęłam głęboko, aż szyba zaparowała.
– Mówisz, że tego nie chcesz? – Podszedł do mnie od tyłu, przechylił mi głowę, aż
spojrzałam na tłum na plaży, i przesunął zimnym, gładkim metalem po moim śliskim
ciele.
Moje ramiona pokryła gęsia skórka. Od ciężkich oddechów sutki docisnęły się do
szyby. Chciałam wsunąć palce między nogi i złagodzić napięcie, ale nie mogłam ruszyć
związanymi rękami.
– To nie jest sala konferencyjna, Emery. Nie masz prawa negocjować. Albo chcesz
mnie takiego, jaki jestem, albo nie. Dokonaj wyboru, bo nie dam ci drugiej szansy.
Zakołysałam się lekko, przesuwając sutkami po szybie. Zbliżył się do mnie, jego
oddech muskał moją szyję.
– Teraz albo nigdy, małolato. – Nash przycisnął kciuk do mojego pośladka i pchnął,
by powietrze owiało moją szczelinę.
W tym momencie wiedziałam, że gra się skończyła.
Wygrał.
Przegrałam.
Opowieść stara jak świat.
Nash nie grał fair.
Nigdy tak nie było.
Nigdy.
– Teraz – wyszeptałam, ale czułam się, jakbym zgodziła się na wyrok śmierci.
Moje ciało miało inne zdanie.
Mrowiło mnie, każdy nerw był w pogotowiu. Jak w przypadku większości rzeczy
związanych z Nashem, spodziewałam się, że nie będzie mi się to podobać, a jednocze‐
śnie będę zachwycona. Wiedziałam, że będę to rozpamiętywać nocami. Przypominać
sobie każdy dotyk, każdą chwilę, każdy oddech.
Spodziewałam się obsesji.
– Grzeczna dziewczynka. – Dotknął moich pośladków. – Wypnij ten tyłek.
Wypchnęłam biodra, przyciskając piersi do szyby tak mocno, że aż zabolały mnie
sutki. Promienie słoneczne ogrzewały moją skórę, ale brodawki były twarde jak ka‐
mień. Zdziwiłam się, gdy ponownie przesunął gałką pomiędzy moimi nogami.
Nash pochylił się za mną, nie dając mi chwili wytchnienia, i przejechał językiem od
jednego wejścia do drugiego.
– Zastanawiam się, jak będą smakować wszystkie twoje kłamstwa – wyszeptał
i zagłębił we mnie język.
Walczyłam z pasem, krzycząc jego imię.
– Nash! – jęczałam. Trzęsłam się. Dochodziłam dla złoczyńcy, który pogrzebał
swoją duszę w mojej przeszłości. – O Boże. Jestem tak blisko.
Ledwo zaczęliśmy, a już byłam bliska końca.
Taka zachłanna.
Taka niewinna.
Taka niedoświadczona.
Jego małolata.
Nash cmoknął.
– Nie możesz dojść dzięki mojemu językowi.
Prawie jęknęłam, kiedy się wycofał, ale zastąpił swój język gałką, zwilżył ją i po‐
woli wsunął w mój tył. Wciągnęłam z trudem oddech.
Była zimna.
Czułam się pełna.
Ciasna.
Wysunął ją nieco, po czym wsunął z powrotem, tym razem nieco dalej. Znowu,
i znowu, i znowu, aż wszedł do końca. Diabeł chcący mnie zniszczyć.
– Wyprostuj się – rozkazał.
Wypuściłam oddech i posłusznie wykonałam polecenie, sapiąc z wrażenia. Zdzielił
mój pośladek otwartą dłonią.
– Nash – powiedziałam, czując mięśnie zaciskające się na gałce.
– Odwróć się. – Odsunął się ode mnie, czekając, aż to zrobię.
Ociągałam się. Obróciłam się niespiesznie. Nash zanurzył dłoń między moimi no‐
gami, ocierając się o moją łechtaczkę, a potem wsunął we mnie trzy palce naraz. Opar‐
łam głowę na jego piersi, znajdując schronienie przy tej niewzruszonej górze.
Otaczał mnie.
Jego ciało.
Jego zapach.
Jego pożądanie.
Tylko on.
Byłam blisko. Wsuwał się i wysuwał ze mnie, zakrzywiając palce w miejscu, któ‐
rego sama nigdy nie mogłam znaleźć.
– Proszę, Nash.
Zatrzymał się na dźwięk moich błagań i zignorował mój rozpaczliwy jęk.
– Powiedz mi, co mówisz, gdy mruczysz do siebie pod nosem.
Żądza zamgliła moje myśli, inaczej zachwycałabym się tym, że zauważył moje dzi‐
wactwo. Dostrzegł mnie.
– Nash, muszę dojść. Proszę. – Nie zjawiłam się tu po to, by rozmawiać od serca.
Byłam tu, by wymazać go z mojej duszy.
Nash powoli wsuwał i wysuwał palce, od czasu do czasu naciskając na to miejsce.
– Powiedz mi.
Był bezwzględny, a ja milczałam.
Potem przycisnął dłoń do mojej łechtaczki i wtedy nie wytrzymałam.
– Nie wiem! Okej? – krzyknęłam, pragnąc chwycić go za koszulę i błagać, by zakoń‐
czył moje cierpienie. – Za każdym razem jest inaczej. To magiczne słowa. Słowa, które
mnie uszczęśliwiają. Słowa z moich koszulek. Słowa z moich myśli. Słowa, które mają
znaczenie. Słowa, które go nie mają. Zadowolony? A teraz spraw, bym doszła, proszę.
Zrobił to, opuszczając usta na moją szyję i possał tak mocno, że na pewno zostawi
mi ślad. Nie przestawał mnie pieprzyć palcami. Palce obijały się o moje ścianki. Zagiął
je i docisnął dokładnie tam, gdzie go potrzebowałam.
W przypływie orgazmu jęknęłam głośno, nie dbając o to, czy cały hotel mnie usły‐
szy i się tu zbiegnie. Byłam spóźniona do pracy, wyczerpana, nieodpowiedzialna –
i tak zaspokojona, że nic nie miało znaczenia.
Nash wysunął się, gdy zacisnęłam się wokół jego palców, pozostawiając moje ciało
boleśnie puste. Echa orgazmu wprawiły mnie w drgania, aż zapulsowałam na gałce,
która rozpierała mi tyłek.
– Padnij na kolana – zażądał, nie czekając, aż dojdę do siebie. – Błagaj mnie, bym
pozwolił ci go possać i połknąć.
Euforia po orgazmie przyćmiła mój umysł, myślałam tylko o pożądaniu.
Klękając, mimowolnie spojrzałam mu w oczy. Wyglądał zabójczo. Niebezpieczna
fantazja konfrontująca się z rzeczywistością. Każda zgubna chwila w postaci jednej
osoby. Coś, co brzmiało jak człowiek, oddychało jak człowiek, ale nie mogło nim być.
Był czymś więcej.
Z kolanami na podłodze ścisnęłam uda, chcąc sobie ulżyć. Ruch sprawił, że gałka
rozparła mi tyłek, doprowadzając mnie do cichego jęku. Tak dawno nikt mnie nie do‐
tykał, a on torturował mnie dla samej przyjemności.
– Mogę ci possać?
Mój ton sugerował, że może iść do diabła. Przypieczętowałam to drwiącym uśmie‐
chem, mimo to nie wierzyłam, jak bardzo jestem mokra. Zwęził oczy i czekał, aż będę
kontynuować.
Cholera.
Czy naprawdę będę go o to prosić?
Czy to naprawdę był mój kink, czy po prostu tak bardzo pragnęłam Nasha?
Pewnie to i to, zdecydowałam i poddałam się jego woli.
– Czy mogę połknąć?
– Kurwa – mruknął.
Wyglądał, jakby nie mógł uwierzyć, że mu się to wyrwało.
A może nie mógł uwierzyć, że o to zapytałam.
Ja też nie.
Jego twarz zastygła w grymasie, jakby walczył sam ze sobą. Orzechowe oczy błysz‐
czały z irytacji. Zaciśnięta szczęka. Przeszywał mnie spojrzeniem na wylot.
Nash otrząsnął się pierwszy, rozpinając rozporek. Zamiast zdjąć koszulę i zsunąć
spodnie, wyciągnął erekcję i przejechał dłonią po całej długości.
– Otwórz.
Rozchyliłam wargi, wysuwając czubek języka. Przejechał po moich wargach
główką, rozmazując wilgoć po wrażliwej skórze, a potem nagle wsunął się tak daleko,
jak tylko się dało.
– Cholera – przeklął Nash.
Rozpierałam nadgarstkami pasek. Musiałam położyć obie dłonie na jego udach
i złapać równowagę.
Wysunął się powoli. Przymknął oczy, a potem otworzył, napotykając moje. Na po‐
wrót wszedł w moje usta i naparł na tył mojego gardła. Ledwie mogłam go pomieścić,
ale chciałam udowodnić, że jestem lepsza, niż mu się wydawało.
To nie powinno mieć znaczenia, ale było inaczej.
– Jest mi w tobie tak dobrze. – Przejechał dłonią po moich włosach, ściskając luźne
kosmyki w przyjemnie bolesny sposób. – Właśnie tak, skarbie. Weź go głęboko.
Jego jęki rozpaliły mnie do czerwoności. Ssałam tak mocno, jak tylko mogłam, bio‐
rąc tak głęboko, jak pozwalało mi na to ciało.
Kiedy jęknęłam, warknął:
– Robisz się mokra tylko dla mnie, prawda?
Tak.
Ale nie mógł wiedzieć.
Nawet kiedy rozmawiałam z Benem, wyobrażałam sobie Nasha, gdy się dotyka‐
łam. Wyobrażałam sobie Nasha, gdy dochodziłam.
Nash, Nash, Nash.
Zawładnął moim umysłem, a wszystko przez jedną noc, której nie mogłam wyma‐
zać z pamięci.
Wkurzało mnie to, że ma nade mną taką kontrolę. Nie potrzebował jej. Prawdopo‐
dobnie nawet jej nie chciał. Ale ją miał. Dar, którego nie mogłam wyrwać mu z palców,
nawet gdybym próbowała.
Potrząsnęłam więc głową – a raczej próbowałam, ale jego pchnięcie zatrzymało
ten ruch.
– Kłamczucha. – Złapał mnie za tył głowy, ponownie wbijając się w moje usta tak
głęboko, że aż dotknęłam nosem jego skóry, po czym wysunął się i zaczął głaskać
swoją męskość. – Otwórz szerzej, moja przebiegła kłamczucho.
Spuścił się we mnie pół sekundy później. Ledwo rozchyliłam usta na czas. Sperma
spłynęła mi po brodzie na klatkę piersiową.
– Jeszcze nie połykaj. – Podszedł bliżej, żeby rozetrzeć wilgoć wokół mojego
sutka. – Pokaż mi.
Otworzyłam usta. Jego esencja wciąż je wypełniała, a ja delektowałam się jej sma‐
kiem. Nash zapowietrzył się na ten widok. Rozczochrane włosy. Gniewne oczy. Wyzy‐
wająca postawa. Wyglądał tak jak koszmar przebrany za sen.
Pochylił się i uwolnił mnie z więzów, a potem jednym palcem zamknął mi usta.
– Patrz na mnie, gdy będziesz połykać.
Zadarłam głowę, by spojrzeć mu w oczy. Utrzymywaliśmy kontakt wzrokowy, gdy
jego sperma spływała mi do gardła. Moje biedne serce waliło mi w piersi na widok sa‐
tysfakcji malującej się na jego twarzy.
– Powiedz mi, jak smakuję, tygrysku.
Jak bóg.
– Próbowałam lepszych.
– Śliczna mała kłamczucha. – Kciukiem prześledził linię mojej szczęki i przechylił
mi głowę, żebym nie mogła odwrócić wzroku. – Ssiesz fiuta jak grzeczna dziewczynka,
ale z twoich ust padają same złe rzeczy. – Pełne wargi odnalazły moją skroń i przyci‐
snęły się do ucha. – Chcesz więcej?
Przyłożyłam dłonie do jego klatki piersiowej. Chciałam zedrzeć z niego koszulę
i podrapać tę gładką skórę.
– Tak – wyszeptałam tak cicho, że mógł tego nie usłyszeć.
Nie chciałam się powtarzać. Pozbawił mnie oporu. Róża bez kolców, naga i uległa.
Nash przeciągnął palcem po moim obojczyku, między piersiami.
– Chcesz poczuć go w sobie?
– Tak.
Kolejny szept.
– Jak bardzo? Powiedz mi, jak bardzo pragniesz mojego kutasa. Powiedz, jak mam
zerżnąć tę twoją ciasną cipkę.
Powinnam była dostrzec błysk w jego oczach, gdy to mówił. Wyczuwałam w tym
ukryte motywy. Mina arcymistrza na kilka sekund przed szach-matem.
Zamiast tego uczepiłam się Nasha, przeklinając fakt, że wszystko z nim było wy‐
zwaniem.
Testem.
Nie chciałam przegrać.
– Ostro. – Wbiłam paznokcie w jego klatkę piersiową i podrapałam. Chciałam zo‐
stawić ślad, jak blizny, które zdobiły jego tors. Moje miały być takie jak ja – dzikie
i niezapomniane. – Mocno. Jakby to był pierwszy i ostatni raz, kiedy mnie dotykasz.
Roześmiał się tuż przy moim uchu.
– Mówiłem ci, że nie będziemy się pieprzyć. I w przeciwieństwie do ciebie nie je‐
stem kłamcą.
W momencie, gdy wzięłam oddech, już przegrałam. Minął drzwi, zostawiając mnie
w podartej koszulce, ze spermą ściekającą po udzie i gałką w tyłku.
To mnie miało wyleczyć z obsesji.
Ale tylko pogorszyło sprawę.
Rozdział dwudziesty szósty
Emery
M ój nastrój pogarszał się w miarę upływu dnia.
Powiedziałam Nashowi, żeby poszedł do diabła, ale kiedy się umyłam,
przebrałam, wrzuciłam torbę do szafy i dotarłam do biura spóźniona o dwie godziny,
Nash pisał coś na laptopie w towarzystwie reszty moich współpracowników.
Najwyraźniej biuro było moim piekłem.
Zmarszczył brwi, jakby chciał powiedzieć: „a ty gdzie byłaś?”.
Żartowałam, kiedy oskarżyłam go o prześladowanie, ale może wcale się nie myli‐
łam. Zadomowił się w biurze, zastępując jeden z komputerów swoim laptopem. Zajął
całe biurko, jakby był jego właścicielem.
On jest właścicielem, Emery. Biorąc pod uwagę stan twojego funduszu powierni‐
czego i to, jak bardzo potrzebujesz pracy, w zasadzie Nash jest też twoim właścicie‐
lem.
Boże, próba przelecenia Nasha okazała się niewypałem, jak zmierzenie się z Aven‐
gersami z nienaładowanym pistoletem w dłoni. Wyciągnęłam telefon i napisałam wia‐
domość do Bena.
Usunęłam wiadomość, nie wysławszy jej. Poczucie winy gryzło mnie w żołądku. Po
pierwsze Ben zazwyczaj trafiał w sedno z każdą radą. Po drugie udałoby mi się zapo‐
mnieć o Nashu, gdyby był kimkolwiek innym niż... Nashem, jedynym facetem na Ziemi,
który czerpie więcej przyjemności z odrzucenia niezobowiązującego numerka niż
z dzikiego seksu.
Chowając telefon do kieszeni, rozejrzałam się po wszystkich. Biurko Caydena było
zbyt zabałaganione, by ktokolwiek mógł go z niego przegonić, więc Chantilly usiadła
na kanapie, którą zwykle dzieliłam z Idą Marie i Hannah.
Nikt nie wyjaśnił, dlaczego Nash tu był, a gdy weszłam, cisza stanowiła przeci‐
wieństwo atmosfery panującej tu bez Nasha-dyktatora.
Rzuciłam plecak na kanapę i pochyliłam się, by mocno przytulić Idę Marie.
– Przepraszam za spóźnienie. Jakiś dupek nie chciał mnie wpuścić do windy, a po‐
tem musiałam odwiedzić... eee... toaletę.
Co za kiepska wymówka.
Wzięłam się w garść, co kilka sekund zerkałam na Nasha, starając się nie rzucać
w oczy. Nie spojrzał na mnie. Stukał w klawiaturę, jakby nic się nie stało.
– Potrącę ci z wypłaty. – Chantilly wskazała pogryzionym długopisem na stolik, na‐
wet na mnie nie patrząc.
Usiadłam na podłodze, zastanawiając się, czy nie znalazłam się w alternatywnym
wszechświecie. Wyciągnęłam notes, żeby naszkicować pomysły na portrety dla luksu‐
sowych apartamentów. Gdy tylko położyłam notes na stoliku, zasypał go stos teczek.
Odliczyłam od dziesięciu, ugryzłam się w język aż do krwi i w końcu spojrzałam na
pajaca, który rzucił papiery.
– Tak?
Nash miał na sobie ten sam szyty na miarę garnitur co wcześniej. Jego włosy nie
sterczały już we wszystkich kierunkach, ale oczy pozostały dzikie, wrogie. Studiowa‐
łam go w poszukiwaniu oznak, że nie jestem sama w tym pożądaniu.
To, jak łatwo mnie zostawił, wzbudziło moje wątpliwości.
Jego język na moim obojczyku.
Jego palce zagięte we mnie.
Jego penis napierający na tył mojego gardła.
Miałam wrażenie, że jego w ogóle to nie ruszało.
Ale dla mnie dotykanie go było jak puszczana w kółko piosenka, której nie da się
zapomnieć. Każdy dotyk był jak rytm. Każdy orgazm – bas. Każde jego żądanie – słowa
piosenki.
Błagaj.
Ssij.
Połknij.
Piosenka, która nigdy się nie znudzi.
– Potrzebuję kopii tych dokumentów. – Jego wzrok padł na zegarek Bulgari, któ‐
rego cztery lata temu nigdy by nie włożył. – Po dwie.
Przejrzałam papiery. Połowa z nich została napisana w obcym języku. W oczy rzu‐
ciło mi się słowo Singapur, a także imiona Delilah i Nasha.
– Nie jestem twoją asystentką. – Kiedy zdjęłam je ze stołu, papiery posypały się na
dywan jak martwe liście. Chciałam na nie nadepnąć i patrzeć, jak się rozpadają. – Zrób
to sam.
– Sprawdź swoją umowę.
Nash nie zadał sobie trudu, by podnieść dokumenty. Wyciągnął telefon i zauważy‐
łam, że gra w Candy Crush. Wątpiłam, żeby grał dla samej gry, ale dla przyjemności
wkurzania ludzi. Kolejne narzędzie w jego arsenale.
Kontynuował grę, dodając:
– Klauzula czterdzieści dwa, podpunkt C wyraźnie mówi, że każdy pracownik
może zostać obarczony dodatkowymi zadaniami w czasie, gdy firma jest w potrzebie.
Ja jestem firmą i jestem w potrzebie.
Czekałam na znak, że blefuje.
Marzenie ściętej głowy.
Potrafił blefować, ale nigdy nie ustąpi.
Umowa była koszmarnie długa i przeczytanie jej od deski do deski zajęłoby mi
miesiąc. Przejrzałam ją najlepiej, jak się dało, ale mało co zrozumiałam z prawniczego
żargonu, a Reed zapewnił mnie, że jest to standardowy wzór, który musi podpisać
każdy pracownik.
Niech to szlag.
W tymczasowym biurze nie mieliśmy drukarek. Gdzie miałam się udać? Czy
punkty z drukarkami nadal istnieją?
Nash kontynuował:
– Obok drukarni na Trzeciej Ulicy znajduje się kawiarnia. – Palcami, które jeszcze
przed chwilą były we mnie, wyciągnął z mojego portfela swoją czarną kartę kredy‐
tową i rzucił ją na stos papierów. – Tym razem ci to ułatwię, jako że twój poziom kom‐
petencji plasuje się gdzieś pomiędzy gołębiem po lobotomii a gówniarzami, którzy na‐
pisali Totalny kataklizm. Mocno palona. Czarna. Największy rozmiar.
Wyobrażając sobie tortury na nim, niespiesznie zebrałam z podłogi papiery i fir‐
mową kartę kredytową. Użyłam jej potem, aby kupić wszystkim na polu namiotowym
obiad, sobie nowe dżinsy, by zastąpić parę, którą zostawiłam w jego pokoju, i zapłacić
za jego cholerne kopie i kawę (bezkofeinową, ponieważ nie zasługiwał na kofeinę).
W drodze powrotnej wysłałam esemesa do Bena.
Nash wciąż był w biurze, kiedy wróciłam po przebraniu się w nowe dżinsy i wrzu‐
ceniu dresów do szafy. Tym razem rozpoczął spotkanie beze mnie.
Zakradłam się i usiadłam obok Idy Marie. Oparłam się pokusie przeczołgania się
tam, bo istniała mikroskopijna szansa, że mnie nie zauważy.
Nic z tego.
Nash spojrzał na zegarek i mnie zignorował. Odłożyłam kopie dokumentów i kawę
na stół, usiadłam i dyskretnie szepnęłam do Idy Marie:
– Co on tu robi? Myślałam, że nie powinien się pokazywać, dopóki nie skończymy
renderingów 3D i będziemy gotowi do jego zatwierdzenia.
To powinno dać mi co najmniej tydzień bez spotkań z nim.
Ida Marie bazgrała po swoim notatniku.
– Chantilly właśnie ogłosiła, że będzie pomagać ze względu na nadmiar pracy.
– Czy nie mógł zatrudnić do tego projektu kogoś nowego?
Mój notatnik leżał na dnie plecaka. Zamiast po niego sięgnąć, odchyliłam się i spoj‐
rzałam na Nasha. Przeczesał dłonią włosy. Znałam go piętnaście lat i był to jedyny tik,
który u niego zauważyłam.
Ida Marie pochyliła się i przejrzała notatki.
– Może jest jednym z tych zaangażowanych prezesów? – Nawet ona nie brzmiała
na przekonaną, a była to osoba tak naiwna, że okradłby ją przestępca ubrany w wię‐
zienny kombinezon. – Jestem pewna, że istnieje dobry powód. Chyba nie myślisz, że
mamy jakieś kłopoty?
– Nie.
Ale musiał być jakiś powód. Pozostałam w stanie gotowości. Nash rozkazywał nam
jak sierżant. Przeglądał próbki tkanin, a potem zdecydował się na tę, która podobała
mi się najmniej.
Tak naprawdę żadna mi się nie podobała. Myślałam, że kwestia wyremontowania
hotelu w jak najbardziej nijakim stylu była wielkim błędem, ale co ja mogłam wie‐
dzieć? Miałam tylko specjalizację z projektowania mody, a projektowanie wnętrz zale‐
dwie liznęłam na studiach.
– Ten kolor kontrastuje z podłogą. – Jego wypowiedź wydawała się pusta, niemal
oderwana od rzeczywistości, aż zaczęłam się zastanawiać, dlaczego w ogóle wybrał
branżę hotelarską. – Mieliśmy podobny zestaw kolorów w naszej lokalizacji w Pekinie,
która została zaprezentowana w godzinnym filmie Hotels Digest. Otrzymał on również
nagrodę AAA Five Diamond Award.
Gdzieś w ciągu ostatnich czterech lat pasja z niego uleciała, entuzjazm wyparował.
To nie był Nash Prescott, który chodził z posiniaczonymi knykciami i spojrzeniem su‐
gerującym, że wie coś, czego ja nie wiem.
Praca w Prescott Hotels go nudziła. Była codziennym, nużącym obowiązkiem. Ni‐
gdy nie sądziłam, że Nash Prescott stanie się typem sprzedawcy.
Musiałam zrobić jakąś minę, bo zapytał:
– Czy chciałabyś coś powiedzieć, panno Rhodes? – Wymówił moje nazwisko z po‐
gardą.
Zastanowiłam się nad odpowiedzią.
– Nie sądzę, by to był dobry pomysł.
Tłumaczenie: nie spodoba ci się to, więc nie kontynuujmy tej wojny publicznie.
Trudno usunąć krew z dywanu polipropylenowego o krótkim włosiu.
Powiedz to. No dalej, jego oczy rzuciły mi wyzwanie.
Oczy Chantilly błyskały ostrzegawczo i gdyby mogła mnie udusić i nie trafić za to
do celi, to na pewno by to zrobiła... ale ponieważ nigdy nie byłam jedną z tych osób,
które ignorują wyzwanie, powiedziałam, co myślę.
– Twoja „wizja”, i używam tego terminu luźno, sprawia wrażenie taniochy. Tak,
twoja marka to synonim bogactwa i splendoru, ale ty nigdy taki nie byłeś. – Szlag. To
zabrzmiało tak, jakbym go znała. – To znaczy, twoja marka pierwotnie taka nie była... –
poprawiłam ostrym głosem. – Twój pierwszy hotel w Bentley w Karolinie Południo‐
wej miał styl. Miał klasę, ale nie był nudny. Haling Cove to ośrodek turystyczny. Twoi
klienci mogą być zamożni, ale są też młodzi. To twoja szansa, by w końcu zrobić coś,
co nie jest totalną tandetą.
Cisza.
Pewnie bym się cieszyła, gdyby moje serce nie waliło tak mocno. Przysięgłabym,
że byłam bliska zawału. Okropne porównanie, biorąc pod uwagę publiczność, ale nie
miałam w sobie współczucia, gdy Nash wpatrywał się we mnie, jakby chciał tu pod‐
biec i...
Sama nie wiem.
Udusić mnie?
Przełożyć mnie przez kolano?
Bardzo możliwe.
– Masz rację – zaczął, a jego oczy wreszcie się ożywiły. Podekscytowało mnie to, że
pojawiła się iskra, która powinna być znakiem skłaniającym mnie do wycofania. Już
sprawił, że błagałam go, by mnie przeleciał, a on potem zostawił mnie niezaspoko‐
joną. Co więcej mógł zrobić? – To jest Karolina Północna. Może gości hotelowych od‐
straszy taka estetyka. Chcemy mniej skandalu Winthropa, a więcej przyjaznego miliar‐
dera z sąsiedztwa. Jakieś sugestie?
Mogłam go zabić, wydłubać mu oczy i nakarmić nimi kojoty.
– Potrzebujemy głównej ozdoby holu. Musi być wystarczająco duża, by zająć cały
środek pomieszczenia. Potrzebujemy przyciągać uwagę, aby kontrastować z minimali‐
zmem wystroju. Chcemy również, aby był to element zachęcający do rozmowy. To je‐
dyna rzecz, która uchroni ten hotel przed totalną porażką.
Chantilly podniosła rękę.
– Nie możemy sobie pozwolić na główną ozdobę. Musimy trzymać się budżetu. Ku‐
piliśmy już część elementów wyposażenia, podłogi i farby w obecnej kolorystyce –
rzuciła mi wymowne spojrzenie – więc sugeruję zignorowanie pomysłu Emery.
Nash obracał długopis w palcach. Tak bardzo miał gdzieś ten hotel, że aż mnie to
zaniepokoiło.
– A zatem niech będzie Skandal Winthropa.
Chantilly dalej nawijała o swoich zbyt drogich pomysłach.
Ida Marie nachyliła się do mnie i wyszeptała:
– O co chodzi ze skandalem Winthropa?
– Kolejny dupek, który okradł biednych – odpowiedziałam, ciesząc się, że żaden
z moich współpracowników nie pochodził z Południa ani nigdy nie przeczytał żad‐
nego artykułu w „Financial Times”.
Nie dlatego, że byłam twarzą skandalu.
Tata nią był.
Do tej pory.
Nie mogłam zapanować nad biciem serca. Rozbrzmiewało w mojej klatce piersio‐
wej, wybijając gwałtowny rytm godny solówki na perkusji w Carnegie Hall. Czułam się
tak, jakby Wielka Stopa włożyła adidasy i zaczęła biegać we mnie maraton.
Weź się w garść, Emery. Głupi ludzie mają najwięcej do powiedzenia. Wystarczy
spojrzeć na jadaczkę Chantilly. Czy osoba, która wydała sporą sumę z kurczącego się
budżetu na gałki do szafek przypominające korki do odbytu, wydaje się kimś, kto do‐
myśliłby się twojej tożsamości?
– Och. – Ida Marie bazgrała na marginesie notatnika, gdy Chantilly kończyła bronić
swojego projektu. – Mam nadzieję, że poszedł do więzienia.
Nie, po prostu mieszkał w domku przy plaży w małym miasteczku w Karolinie Pół‐
nocnej. Tata wysyłał mi pocztówki raz w tygodniu. Nigdy na nie nie odpowiadałam,
ale czasami, gdy czułam się szczególnie podle, wpatrywałam się w zdjęcia i zastana‐
wiałam, jak sobie radził, mieszkając w miejscu, gdzie w liceum brakuje sali gimna‐
stycznej. Populacja Eastridge niemal dwukrotnie przewyższała liczbę mieszkańców
Blithe Beach, a mimo to plotki w mieście krążyły z prędkością geparda polującego na
zdobycz.
Zastanawiałam się, jak daleko posunie się Nash, by mnie sterroryzować. Rozgry‐
złam go. Reed nienawidził Nasha, ale Nash nie nienawidził Reeda. To musiał być po‐
wód, dla którego wciąż miałam tę pracę. Łączyłam Reeda i Nasha, a zwolnienie mnie
oznaczałoby zerwanie ich i tak już napiętych relacji.
Nash kontynuował, ignorując mnie:
– Spodziewam się, że renderingi 3D będą gotowe do końca weekendu, więc bę‐
dziemy mogli zacząć finalizować zakupy i przejść do wizualizacji apartamentów. To
nie jest jakaś kawiarnia, gdzie serwują ciasteczkową latte i rogaliki z czekoladą i jala‐
peño, za którą można zapalić skręta. Ociąganie się i przeciętne wyniki w pracy nie
będą tolerowane.
– Rogaliki z czekoladą i jalapeño. Obrzydliwe, nie? – Chantilly stanęła obok niego,
a kolanem uderzyła mnie w tył głowy, gdy zeskoczyła z kanapy. Klasnęła w dłonie jak
cheerleaderka. – Najpierw zajmiemy się pańskim apartamentem, panie Prescott, a po‐
tem apartamentem prezydenckim, w którym obecnie przebywa pani Lowell. Czy ma
pan jakieś życzenia?
– Użyj tej samej palety kolorów dla apartamentów typu penthouse i apartamen‐
tów prezydenckich. Apartament prezydencki powinien pozostać w zgodzie z estetyką
hotelu, ponieważ będzie rezerwowany przez gości. – Nash wyciągnął telefon, a jego
rzucona od niechcenia uwaga jeszcze bardziej utwierdziła mnie w przekonaniu, że ten
projekt nie ma dla niego znaczenia.
– Myślę, że wiem co nieco o pańskich upodobaniach. – Chantilly zbliżyła się do Na‐
sha i spróbowała zerknąć na jego telefon. – Byłam w zespole, który zaprojektował
pański nowojorski penthouse. Mary-Kate pozwoliła mi poprowadzić ten projekt.
– Racja. – Światło ekranu rozświetliło jego znudzone rysy. – Mój najmniej ulubiony
penthouse. Właściwie to drugi. Ten w Kuala Lumpur wygląda tak, jakby Barney w nim
zwymiotował, urządził orgię w sypialni, a potem spuścił się dookoła, by odzyskać god‐
ność.
Pięknie ujęte.
Gdybym lubiła Nasha, opadłabym z powrotem na kanapę, zwijając się ze śmiechu.
Zdjęcia z Kuala Lumpur w internetowych archiwach designu ukazywały salon w kolo‐
rze magenty i sypialnię ze smugami bieli przypominającymi spermę na podłodze
z dębu laurowego, ścianach w kolorze bieli i brokatowej pościeli.
– Nie prowadziłam projektu w Koala Limo. – Chantilly zaczęła bawić się włosami.
Kiedy się uśmiechnęła, makijaż na jej twarzy rozwarstwił się wokół oczu. Przez
chwilę chciałam ją przytulić i powiedzieć jej, że jest niewiarygodnie piękna tam, gdzie
ma to znaczenie... ale potem przypomniałam sobie, że wczoraj zawiesiła mnie w zada‐
niach za próbę dzielenia z nią windy, gdy rozmawiała przez telefon, a najlepszym po‐
cieszeniem, jakie mogłam jej zaoferować, było to, że jest ładna na zewnątrz.
(Gwoli ścisłości, podsłuchiwanie plotkującej Chantilly znalazło się na mojej liście
rzeczy do zrobienia gdzieś pomiędzy skokiem z samolotu z zepsutym spadochronem
a połknięciem ameby zjadającej mózg).
– Kuala Lumpur – wymruczał Nash, zirytowany na nas wszystkich. – To miasto,
a nie jakaś limuzyna dla torbaczy, Chartreuse. Płacę ci i oczekuję odpowiednich kom‐
petencji.
A więc tak się kończą sine jaja u faceta – zmieniają cię w nieznośnego drania. Nash
był wiecznie zniecierpliwiony. Ani razu nie spojrzał na Chantilly, ale ta odskoczyła na
widok jego gniewu.
Może po tym w końcu przestanie marudzić Hannah, jak bardzo chce zostać na‐
stępną panią Prescott. Jej marzenia obejmowały poślubienie Nasha, urodzenie mu
dzieci i zamianę pracy projektantki na życie spędzone w spa i country clubach.
– Racja. – Chantilly skinęła głową i wypowiedziała nazwę miasta. – Następnym ra‐
zem mi się uda. Do dwóch razy sztuka.
– Romantyzowanie porażki. – Przesunął wzrok w moją stronę. – Znak rozpoznaw‐
czy młodego pokolenia.
Gdyby chodziło o kogoś innego, stanęłabym po jej stronie. Nawet Hannah i jej
ogólna pogarda dla biednych ludzi zasłużyłaby na moją obronę. Ugryzłam się w język.
Chantilly zerknęła między nas a Nasha, jej usta się rozchyliły. Rozejrzała się po pokoju
i przełknęła ripostę.
Nash schował telefon do kieszeni.
– Jeśli już skończyliśmy się wydurniać i szukać poklasku, to chciałbym wrócić do
prac nad wystrojem. Penthouse nie będzie wynajmowany, więc jest tu więcej swo‐
body. W salonie i apartamencie chcę mieć kolory ziemi, minimalistyczne meble
i rzeźbę na północnej ścianie.
Chantilly bawiła się brzegiem sukienki. Cekiny złapały światło, odbijając kalejdo‐
skop czerwieni na twarzy Nasha, ale nie spojrzał na nią, gdy zapytała:
– Co ma przedstawiać?
– Syzyfa.
– Syzyfa? – sapnęłam.
Nash odwrócił głowę w moją stronę. Przyglądał mi się, marszcząc brwi, jakby pró‐
bował mnie rozgryźć, ale mu się nie udało.
– Tak, Syzyfa. Złodzieja.
– Króla – poprawiłam, czując chęć stanięcia w obronie Bena, który z jakiegoś po‐
wodu widział w Syzyfie cząstkę siebie.
– Nie. – Jego twarz ani drgnęła. Stał jak niewzruszony głaz, podobny do tego, który
Syzyf musiał dźwigać przez wieczność. Chciałam być tą, która odłupie jego krawędzie,
aż pęknie i rozsypie się w proch. – Kłamca. Naciągacz. Oszust.
Mój tata był kłamcą.
Naciągaczem.
Oszustem.
Skrzywdził ludzi. Co najważniejsze, zranił tatę Nasha, a ja zawsze będę czuć się
winna. Czy Nash chciał utwierdzić mnie w tym przekonaniu? Widział mnie tak samo,
jak widział mojego tatę? Czy moją karą było szukanie rzeźby, która w jakiś sposób
stała się obelgą przeciwko mnie?
Co gorsza, świadomość, że Nash również uważa mnie za kłamczuchę, podkopy‐
wała moje zdrowie psychiczne.
Zadarłam głowę i bez wahania oznajmiłam:
– Syzyf jest królem. Człowiekiem, który rządzi wiatrami. Jest przebiegły. Inteli‐
gentny. Odważny. To zbawca, który okiełznał Śmierć i uwolnił ludzi z jej szponów.
Wszystko to, czym ty nie jesteś. Rozumiem, dlaczego chciałbyś, aby był centralnym
elementem twojego penthouse’u. Ponieważ przypomina ci o obszarach, w których
masz braki.
Posunęłam się za daleko. Poruszanie tematu śmierci osiągnęło poziom tabu, gor‐
szy nawet od pomysłu pieprzenia się z nim w wieku osiemnastu lat, podczas gdy on
miał prawie trzydzieści. To gorsze niż prysznic na oczach szefa i opuszczanie pracy, by
się z nim pieprzyć.
– Syzyf jest symbolem kary – powiedział Nash, poprawiając kołnierzyk. Zawsze
poprawiał przy mnie kołnierzyk. Ciekawe, czy czuł mój zapach na opuszkach palców,
czy zmył mnie z siebie przy pierwszej nadarzającej się okazji. – Pokuty. Niektórzy lu‐
dzie powinni o tym pamiętać, zwłaszcza przed wbijaniem innym noża w plecy.
Uderzył mocniej, niż być może zamierzał. Dawno temu nauczyłam się, że nie ma
czegoś takiego jak prawdziwie bezinteresowny czyn. Ludziom wpojono przekonanie,
że dobroczynność jest bezinteresowna. W rzeczywistości pomoc innym ma przede
wszystkim poprawić samopoczucie tobie. Nie ma w tym nic bezinteresownego. To po‐
kuta.
Mogłabym szyć płaszcze dla bezdomnych, spędzać czas wolny na wolontariacie
i dawać z siebie wszystko, aż nic by mi nie zostało, ale zawsze istniałby jakiś ukryty
motyw.
By poczuć się lepiej.
By nie bolało tak bardzo.
By naprawić moje krzywdy.
By złagodzić poczucie winy.
Nie byłam dobrym człowiekiem i zbyt długo się oszukiwałam, próbując stać się
kimś innym niż moi rodzice.
Nash czekał na moją odpowiedź.
Kiedy tego nie zrobiłam, dodał:
– Syzyf będzie twoim zadaniem. Znajdź mi rzeźbę i ustaw ją pod moją ścianą. Chcę
Syzyfa niosącego głaz na plecach, pchającego go po ścianie, z udręczonym wyrazem
twarzy.
Nie wiedziałam, co próbuje mi powiedzieć, ale jego oczy wyrażały wszystko.
Jesteś gorsza ode mnie, krzyczały.
I choć raz się nie spierałam.
Nie dlatego, że się z nim zgadzałam, ale przez to, że dostrzegałam coś więcej niż
tylko skandaliczną otoczkę. Nash był tak załamany, że było niemal coś pięknego
w tym, jak wzniósł wokół siebie mury z cierni i trującego bluszczu.
Nawiedzony zamek uzbrojony w obelgi niczym działa; dwoje oszałamiających, peł‐
nych nienawiści oczu w roli strażników; i samotny król, który nigdy nie opuścił swo‐
jego tronu w obawie, że się zawali.
A ja? Byłam upadłą księżniczką, której przeznaczeniem stało się nigdy nie wejść
do jego fortecy.
Ta myśl bolała mnie z jakiegoś głupiego, durnego wręcz, autodestrukcyjnego po‐
wodu.
Rozdział dwudziesty siódmy
Emery
moim żołądku warczał silnik.
W Przynajmniej tak to brzmiało.
Symfonia warknięć rozbrzmiała ponownie, rozpoczynając reakcję łań‐
cuchową odwróconych głów w autobusie. Chciałam się tym przejąć, ale kolejny długi
dzień odwiedzania miejsc ekspozycji sztuki w poszukiwaniu posągu Syzyfa sprawił, że
byłam zbyt wyczerpana.
Znalazłam dziś dwa w tej samej galerii. Oba posiadały udrękę wymaganą przez Na‐
sha i głaz na ramionach Syzyfa, ale podczas gdy jeden przedstawiał porażkę, drugi
uosabiał sukces.
Nogi same zaniosły mnie do pustego korytarza, gdy tylko zobaczyłam ostatni
z nich, zdając sobie sprawę, że powinnam zarezerwować miejsce dla pokonanego Sy‐
zyfa po piekle, jakie rozpętał Nash, ale wiedziałam, że tego nie zrobię.
Ukryłam się w cieniu i czekałam, aż się pozbieram, zaskoczona tym, jak bardzo po‐
sąg na mnie wpłynął. Bez namysłu skierowałam się do kuratora i poprosiłam o rezer‐
wację posągu na pięć tygodni. Potem nie pamiętałam drogi na przystanek autobu‐
sowy, wchodzenia po schodach czy zajmowania miejsca. Wciąż pozostawałam pod
wpływem sztuki.
Autobus podjechał do kolejnego przystanku. Pozwoliłam mojemu ciału kołysać się
wraz z jego ruchem. Wpadła na mnie czterolatka w lawendowej koszulce z żółtymi
serduszkami. Poprawiła się na jasnoniebieskim plastikowym krześle obok mnie, z żół‐
tego plecaka wyciągnęła batonik zbożowy i mi go zaoferowała.
– Burczy ci w brzuchu. – Machnęła mi przed twarzą batonem trzymanym w pulch‐
nych palcach. Przypominało to machanie psiego ogona w przód i w tył. – To mój ulu‐
biony.
Właśnie tak wygląda teraz twoje życie, Emery. Dwadzieścia dwa lata lekcji etykiety,
prywatnych szkół i wyższej edukacji, a musisz polegać na litości i dobroczynności
czterolatki noszącej koszulkę na lewą stronę.
– Dzięki, kochanie.
– Lexi.
– Dzięki, Lexi. – Przyjęłam batonik, ale wsunęłam go z powrotem do jej plecaka ra‐
zem z jednym z kraciastych misiów, które uszyłam dla Stelli.
Po moim ciele rozlała się ulga. Odchyliłam się, w końcu wolna od syzyfowej pracy
Nasha. Ostatnie dwa tygodnie spędziłam na wycieczkach od galerii sztuki do galerii
sztuki, szukając posągu, który pasowałby do opisu Nasha.
W trakcie tej podróży znalazłam się zbyt blisko Blithe Beach, gdzie mieszkał tata.
Wizyta u niego mnie kusiła, ale się nie ugięłam.
Nigdy bym tego nie zrobiła.
Mimo to tęskniłam, choć nie powinnam, i udawałam, że tak nie jest, bo przede
wszystkim byłam utalentowaną kłamczuchą. Mejl od Virginii czekał nieprzeczytany
w mojej skrzynce odbiorczej od sześciu godzin. Powiadomienie drwiło ze mnie za
każdym razem, gdy sprawdzałam telefon w poszukiwaniu wiadomości od Bena.
Głód kontynuował swój atak. Patrzyłam, jak dziewczynka dzieli się batonikiem
z matką. Udawałam, że wróciłam do podstawówki. Reed doniósł kiedyś Nashowi, że
Virginia nie daje mi pieniędzy na lunch ani nie pakuje jedzenia.
„Od lunchów ładne dziewczynki kończą z dodatkowymi fałdkami i przestają być
ładne, powiedziała. Nie chcesz być ładna, Emery?”.
Nash codziennie zatrzymywał się przy naszym stole z brązowymi torbami na
lunch, które pakowała mu Betty. Nigdy nic nie mówił, gdy oddawał mi swój, ale za‐
wsze zabazgrywał karteczki z napisem „kocham cię”, które Betty mu zostawiała, pisał
coś śmiesznego na odwrocie i chował je z powrotem do toreb.
Gdyby istniały sny typu multiplayer, w czyich snach byś grała? Twoich czy Re‐
eda?
NASH
Mama kupiła wczoraj osiemnaście par skarpet. Tata powiedział, że nie wie, po co
komu osiemnaście par identycznych skarpet. Odparłem, że reinkarnują się jako po‐
krywki do hermetycznych pojemników za każdym razem, gdy mama którąś gubi.
(Potem zadałem sobie pytanie, dlaczego mamy więcej pokrywek niż pojemników.
Wiem, że je ukradłaś, by malować na nich obrazki. Daj mi jedną na prezent dla mamy
na Dzień Matki i będziemy kwita).
NASH
Czy kiedykolwiek bardziej cieszył cię brak zaproszenia niż zaproszenie? Na przy‐
kład gdyby Virginia poprosiła cię o pójście na galę charytatywną z setką jej najbliż‐
szych wrogów, a potem cię nie zaprosiła, czy nie świętowałabyś tego litrami alko‐
holu?
NASH
Ludzie poddają się operacjom, by zmienić ciało, w którym się urodzili, ale co, je‐
śli moglibyśmy zmienić osobowość? Gdyby jakiś chirurg podszedł do ciebie i powie‐
dział: „Mogę zoperować twój mózg. Czas rekonwalescencji jest mniej więcej taki
sam jak w przypadku wycięcia migdałków i jest to całkowicie bezpieczne”, zrobiłabyś
to?
Bez urazy, ale wysłałbym Virginię na przeszczep osobowości. I załatwił jej nowe
baterie do serca. Myślisz, że pozwoli mamie na urlop po usunięciu migdałków? Ja też
nie.
NASH
Widziałem wczoraj kota i jego właściciela bawiących się laserem. Zastanów się
nad tym. Lasery były kiedyś przełomem naukowym, a teraz jakiś głupi miłośnik kotów
w designerskiej czapce używa go, by doprowadzić swojego pupila do szału. Gdybym
wynalazł kapsułki do prania i musiał patrzeć, jak ktoś połyka je w ramach durnego
internetowego challenge’u, prawdopodobnie nawiedzałbym ich z grobu.
NASH
Nigdy nie odpowiadałam na pytania Nasha. Nigdy mnie o to nie prosił. Ale zacho‐
wałam notatki, ukryłam je w pudełku w mojej szafce nocnej w posiadłości Winthro‐
pów. Miałam nadzieję, że ktokolwiek kupił ten dom, nie wyrzucił moich rzeczy.
Myśl o tych wspomnieniach leżących na śmietniku rozdarła mi serce. Wtedy nie
zdawałam sobie z tego sprawy, ale małe rzeczy mają ogromne znaczenie. Miliony kro‐
pel deszczu tańczą razem, tworząc burzę, ale pojedyncza kropla to tylko łza.
Samotna.
Malutka.
Nieistotna.
Nie mogłam patrzeć, jak Lexi je batona, bo chciałam go jej wyrwać i połknąć w ca‐
łości, więc otworzyłam mejl Virginii, aby skupić na czymś uwagę.
Od: virginia@eastridgejuniorsociety.com
Do: emeryrhodes@cliftonuniversity.edu
Emery,
pozwolę sobie poprzedzić tę wiadomość informacją, że odpowiedź jest niepożą‐
dana. Piszę, aby przypomnieć o szczegółach brunchu z okazji 4 lipca. Będziemy
świętować w country clubie o dziesiątej rano. Bądź na czas.
Przyłączy się do nas Able Cartwright. Pamiętasz go? To uroczy chłopak. W ze‐
szłym tygodniu rozpoczął pracę w kancelarii jego ojca, a poza tym robi doktorat. Ta‐
lent w tej rodzinie jest niezwykły. Jestem pewna, że zgodziłabyś się z tym, gdybyś
tylko rozważyła randkę z tym miłym Ableʼem.
Zjawię się na brunchu w towarzystwie twojego wujka Balthazara. Niestety, Eric
Cartwright wyjechał z żoną na południe Francji, ale będą obecne wszystkie inne
ważne rodziny w Eastridge. Proszę, nie przynieś mi wstydu.
Zdecydowanie nalegam, abyś nie zakładała tej okropnej sukienki z martwymi
kwiatami. Jeśli chcesz, mogę dostarczyć wspaniałą sukienkę Oscara De La Renty do
twojego pokoju w akademiku przed wschodem słońca. Mój zespół stylistów jest mo‐
bilny i jest w stanie w mniej niż godzinę przywrócić twoje włosy do blond świetno‐
ści.
Pozwolę sobie przypomnieć, że to ja kontroluję, czy otrzymasz na czas środki
z funduszu powierniczego – lub czy w ogóle je otrzymasz. Oczekuję od ciebie jak
najlepszego zachowania. Nie spóźnij się na podwieczorek.
Z poważaniem
Virginia, przewodnicząca
Eastridge Junior Society
Oparłam głowę o szybę z głuchym stukotem. Virginia wciąż nie wiedziała, że skoń‐
czyłam studia, i myślała, że mieszkam w drogim akademiku. Już samo to sprawiało, że
chciałam włożyć sukienkę, której nienawidziła, nie wspominając o groźbie funduszu
powierniczego.
Gdy tata zniknął, Virginia kontrolowała moje wypłaty z funduszu powierniczego.
Oznaczało to, że jeśli nie spełnię każdego jej żądania, nie zobaczę ani grosza. Nie prze‐
puściłabym pieniędzy z funduszu, gdybym miała do nich dostęp, ale przynajmniej
przekazałabym większość z nich, spłaciłabym kredyty studenckie na Wilton Univer‐
sity i Clifton University i wydawałabym tylko tyle, by się wyżywić i zapewnić sobie
schronienie.
Za każdym razem, gdy odwiedzałam jadłodajnię, czułam się, jakbym odbierała po‐
siłek komuś, kto bardziej go potrzebował. Ale fundusz stypendialny wisiał mi nad
głową. Papuga, która prześladowała mnie tą samą linijką.
Tak należy postąpić.
Tak należy postąpić.
Tak należy postąpić.
Wkrótce to minie. Jeszcze dwanaście miesięcy i Demi skończy szkołę. Przetrwam
kolejny rok.
Lexi pomachała do mnie, gdy przerzuciłam przez ramię plecak i zbiegłam po scho‐
dach autobusu na następnym przystanku. Autobus zatrzymał się przed jadłodajnią
nieco wcześniej, niż planowałam. Starałam się unikać godzin szczytu, ponieważ wtedy
tłumnie nadciągały głodne rodziny i powodowały braki w zaopatrzeniu.
Zgodnie z moimi przewidywaniami, każdy stolik w sali był zajęty. Zauważyłam
znajomy błysk koloru i stanęłam w kolejce obok Maggie i jej dzieci. Pozwoliła parze
przede mną wepchnąć się do kolejki.
Wzięłam tacę i talerz ze stojaka i przesunęłam je po bufecie. Kolejny krok, który
zbliżał mnie do jedzenia.
– Czy zawsze jest tak tłoczno w godzinach szczytu? – Wyciągnęłam talerz do wo‐
lontariuszki.
Kobieta rzuciła na jego środek ćwierć kromki tosta posmarowanego masłem.
– Zawsze. – Maggie pomogła Stelli podnieść talerz, podczas gdy Harlan machał
swoim jak flagą. – Nigdy nie widziałam cię tu podczas kolacji. Pierwszy raz?
Skinęłam głową i moje włosy rozsypały się po koszulce, zakrywając widniejący na
niej napis „atelofobia”.
– Staram się ich unikać, ale miałam długi dzień w pracy i umieram z głodu.
– Masz szczęście. Dzisiaj na kolację jest indyk, a gdybyś przyszła później, toby się
skończył. Poza tym facet, który go serwuje, to niezłe ciacho. – Maggie zsunęła tacę
i zakryła uszy Stelli. – Wydaje mi się, że odkąd zaczął pracować jako wolontariusz, na
kolacjach jest większy tłok, bo jaka kobieta nie ma ochoty na deser, jeśli mnie rozu‐
miesz.
Wyciągnęłam szyję, żeby zobaczyć tego faceta, ale kolejka, która wiła się wokół
stoiska z mięsem, zgasiła wszelkie nadzieje na wypatrzenie go.
– Czy on jest miły?
– Nie jest zbyt rozmowny, ale dzieci go uwielbiają, zwłaszcza Stella. – Wyciągnęła
talerz z moimi ulubionymi tanimi węglowodanami: kukurydzą z puszki i puree ziem‐
niaczanym. – Jest miły dla wszystkich, kiedy już się odzywa. To zaraźliwe, jakby świat
zamierał w oczekiwaniu, aż on się uśmiechnie.
– A więc to miły facet. – Wyszło ostrzej, niż zamierzałem. Gorycz mi nie pasowała,
ale głód, popieprzony szef i Karolina Północna też nie. Pomogłam Maggie podać tale‐
rze Stelli i Harlanowi, zanim wzięłam swój. – Nie brzmi jak mój typ.
Maggie zaśmiała się na widok mojego drwiącego uśmiechu i szturchnęła mnie bio‐
drem. Posuwałyśmy się w kolejce w ślimaczym tempie. Zanim dotarłyśmy do stanowi‐
ska mięsnego, moje jedzenie już wystygło, ale serce zrobiło się jeszcze zimniejsze na
widok Nasha krojącego indyka. Nałożył dziecku szczodrą porcję na talerz.
Jak zwykle miał na sobie koszulę, choć rękawy podwinął, odsłaniając fragment ta‐
tuażu ze słowem „Pokuta”. Chciałam go tam ugryźć. Chciałam ranić go tak, jak on zra‐
nił mnie. Nie dało się go nie zauważyć i choć raz nie wyglądał, jakby zaraz miał kogoś
zabić.
Tak czy inaczej, nie chciałam ryzykować. Obróciłam się na pięcie, próbując uciec,
zanim mnie zauważy, ale wpadłam na osobę stojącą za mną.
Hałas przyciągnął jego uwagę. Jego oczy zatrzymały się na mnie z precyzją, która
wywołała gęsią skórkę na moich ramionach. Przeszywały mnie na wskroś.
Byłam jak matrioszka. Ciągle obdzierał mnie ze skóry, a ja chciałam go powstrzy‐
mać, zanim dotrze do środka i zda sobie sprawę, że nie ma we mnie nic poza powie‐
trzem i śladem po tym, jaka byłam wcześniej.
Jedna.
Dwie.
Trzy sekundy. Po takim czasie posłał mi drwiący uśmiech, a następnie odwrócił się
do dzieciaka, którego obsługiwał, jakby mnie nie znał.
– A to dziwne – szepnęła Maggie, a Stella dopadła do Nasha, zajmując miejsce
chłopca. – Nigdy nie widziałam, żeby tak na kogoś patrzył. Nie znasz go, prawda?
– Nie. – Nie odezwało się we mnie poczucie winy, które zwykle towarzyszyło moim
kłamstwom. – Nigdy w życiu go nie spotkałam.
– Hmm... – Na jej ustach pojawił się uśmiech. Patrzyła, jak Harlan opowiada Na‐
showi o psie, który tego ranka obsikał komuś nogę. Z człowieczeństwem było Na‐
showi do twarzy, ale z workiem na śmieci również. – Myślę, że jest jeszcze atrakcyj‐
niejszy, gdy wygląda na wściekłego. Przysięgam, mam gęsią skórkę na całym ciele.
Ja też.
To było najgorsze.
Zawsze miałam dreszcze na myśl o Nashu. Nie wiedziałam, kiedy to się zaczęło, ale
chciałam, żeby się skończyło. Głównie dlatego, że widział mnie nago trzykrotnie i nie
wyraził zainteresowania mną przy żadnej z tych okazji.
Nash odtrącał mnie tyle razy, że nie miałam pojęcia, dlaczego wciąż pragnęłam go
jak ćpunka. Był jak dziki, napalony pies. A jakby tego było mało, prawdopodobnie ktoś
robił mu loda na tyłach zatłoczonego kina mniej więcej wtedy, gdy ja nauczyłam się
myć zęby.
– Cześć, Nash! – Stella wyciągnęła rękę w stronę mojego szefa, poruszając pal‐
cami. – Gdzie moja zabawka?!
– Stella! – Maggie chwyciła ją za ramię i przykucnęła. – Nie możesz wymagać od lu‐
dzi takich rzeczy! – Spojrzała na Nasha przepraszająco. – Tak mi przykro. Nie wiem,
gdzie się tego nauczyła.
– Ale mamusiu! – Stella przestąpiła z nogi, przerzucając uwagę między Nashem
a Maggie. – Nash mówi, że jeśli czegoś chcę, to muszę się tego domagać. Nie chcę być
małą sójką.
– Suką – poprawił Nash, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy przyszedł na świat już
bez taktu, czy po prostu porzucił go po pierwszych urodzinach. – Nie sójką.
– Stella – odetchnęła Maggie, marszcząc nos, jakby wyczuła coś nieprzyjemnego. –
Po pierwsze, nie przeklinamy. W ogóle. Nigdy. Po drugie, to nieprawda. Nie wyma‐
gamy od ludzi rzeczy. Jeśli jest to rozsądna prośba, prosimy grzecznie lub nie prosimy
wcale. Po trzecie – przeniosła wzrok na Nasha – to wszystko twoja wina, Nash. Odwo‐
łuję moje przeprosiny. Myślę, że to mnie się one należą.
Nash uśmiechnął się do Maggie.
Naprawdę się do niej uśmiechnął.
Zrobił to, co robią mili, cywilizowani ludzie.
W gardle złapało mnie uczucie podobne do zazdrości, utrudniając oddychanie.
Przestań, Emery. Nie jest twoją własnością. Nawet go nie lubisz, a on zdecydowa‐
nie nie lubi ciebie.
Kiedy Nash uśmiechnął się do Maggie, doszłam do wniosku, że nie podoba mi się
jego uśmiech.
Podobał mi się jego gniewny wyraz twarzy.
Jego kpiący uśmieszek.
Jego blizny.
Nawet jego obojętność.
Podobała mi się jego brzydota.
Ostre słowa.
Ból przenikający do krwiobiegu.
Podobały mi się części, których nikt poza mną nie mógł zobaczyć, ponieważ
wbrew wszelkim przeciwnościom losu wyłudziłam od niego sekrety, a teraz stały się
również moje.
Widziałam twoje blizny. Posmakowałabym ich, gdybyś mi pozwolił.
Ale Nash okazywał Maggie ludzkie emocje, nie wyglądając przy tym na człowieka.
Wyglądał jak bóg zstępujący na Ziemię.
Anioł na kilka sekund przed przemianą w demona.
Chciałam zdrapać mu ten uśmiech z twarzy, a potem rozerwać mu koszulę, wska‐
zać na konstelację szram i krzyknąć: „Tu! To jest prawdziwy Nash. Pokryty bliznami,
skrzywdzony, trwale zniszczony i zdecydowanie nie uśmiechający się do kobiety,
która zasługuje na uśmiech każdego mężczyzny”.
Zdałam sobie również sprawę, że kompletnie postradałam zmysły, ponieważ Nash
Prescott w dziedzinie terroryzowania dorównywał Freddy’emu Kruegerowi. Dał też
jasno do zrozumienia, jak bardzo mnie nie chce, kiedy odszedł.
Nash pokroił resztę masywnego indyka i rozdzielił wszystkie kawałki oprócz jed‐
nego między Maggie, Harlana i Stellę.
– Po prostu mówię, jak jest, Mags.
Mags.
Chciało mi się zwymiotować. Może to Nash wzbudzał we mnie odruch wymiotny.
– Jesteś niemożliwy. – Maggie potrząsnęła głową i upchnęła na swojej tacy trzy ta‐
lerze. – Dziękuję za dodatkowe porcje.
Nash zdjął rękawiczki, sięgnął do tylnej kieszeni, wyciągnął niechlujnie zapako‐
wany prezent i podał go piszczącej Stelli. Podskakiwała, wykonując radosny taniec.
Szkoda, że nie mogłam dzielić jej entuzjazmu.
– A co ze mną? – Harlan pochylił się niczym bujany fotel bliski wywrotki, żeby zbli‐
żyć się do Nasha. Drobnymi palcami uchwycił się krawędzi lepkiego blatu.
– Mam dla ciebie coś fajnego, Harlan. – Nash wyciągnął mój portfel, przejrzał kilka
banknotów (nie moich, bo jestem spłukana) i położył dziesięć stuzłotówek na wycią‐
gniętej dłoni chłopca. – Kup sobie, co chcesz, a resztę oddaj mamie, żebyś nie zgubił.
W porządku?
Te pieniądze nie były dla Harlana.
Tylko dla niej.
Dla Mags.
Absurd.
Wagabunda.
Drapetomania.
Magiczne słowa, które mrowiły mój język, a potem przygasły.
– Super! – Harlan lekko potrząsnął banknotami i wsunął je do torebki mamy. –
Dziękuję!
– Nash... – Głos Maggie załamał się, a jej policzki przybrały szkarłatny odcień. – To
za dużo.
– To dla dzieci. Nie martw się o to, Mags. – Nash wsunął portfel z powrotem do tyl‐
nej kieszeni. Uprzejmość. Kto by pomyślał, że jest do tego zdolny? – Prawdę mówiąc,
nie chcę o tym więcej słyszeć. Jest pewna granica.
– Tak, w porządku. – Przygryzła dolną wargę, spojrzała na niego spod kurtyny dłu‐
gich rzęs, a potem zerknęła na mnie. – Usiądziesz z nami, Emery? Zajmiemy ci miejsce.
Dorwę stolik, póki jeszcze są wolne, a dzieciaki będą tu szaleć.
– Tak – obiecałam, przypominając sobie, że nie jestem osobą, która nienawidzi in‐
nej kobiety z zazdrości.
Mags.
Maggie zostawiła mnie sam na sam z Nashem, a cisza wzbudziła mój niepokój.
Wpatrywałam się w niego. On wpatrywał się we mnie. Kobieta obok mnie tupnęła
i odkaszlnęła znacząco, prawdopodobnie wkurzona z powodu stygnącego jedzenia.
Nash pierwszy przerwał ciszę.
– Ta chwila dorosłości ci nie służy. Jesteś w rozsypce.
– Słucham?
Uniósł palec, nie zawracając sobie głowy ściszaniem głosu.
– Zakradłaś się do domu moich rodziców i pieprzyłaś się z niewłaściwym bra‐
tem. – Moja twarz płonęła. Byłam w takim szoku, że nie mogłam odnaleźć głosu. Mó‐
wił tak donośnie. – Odmówiłaś przyjęcia do Duke, nie mając ważnego powodu.
Kolejny palec.
– Czy rozumiesz, jak bardzo moja mama i Reed byliby zmartwieni, gdyby cię teraz
zobaczyli? A może po prostu masz gdzieś wszystkich poza sobą? Wyglądasz, jakbyś
głodowała przez ostatnią dekadę, a to nie jest pociągające, więc daruj sobie, anorek‐
tyczna Barbie. Ten model został wycofany. Virginia już nie patrzy na twój talerz. Za‐
chowuj się jak dorosła osoba. Zjedz pieprzonego cheeseburgera albo dziesięć.
Trzy palce.
– Oprócz tego, że jesteś pyskata, ciągle okłamujesz swojego szefa.
Cztery palce.
– Przyjęłaś pracę w Prescott Hotels, która mogła trafić do kogoś, kto potrzebuje
pieniędzy.
Pięć palców.
Zabrakło mu palców u dłoni, ale nie przestawał. Był bezlitosny.
– Jesteś tak spragniona uwagi, że włamałaś się do mojego apartamentu, żeby wziąć
prysznic. Nie można ci ufać. Jesteś koniem trojańskim, który chce zrównać moje impe‐
rium z ziemią. A teraz, jak samolubna księżniczka, kradniesz posiłek, który mógłby na‐
karmić kogoś, kto naprawdę go potrzebuje. Zapytałbym cię dlaczego, ale musiałoby
mnie obchodzić, co masz do powiedzenia.
Gdyby morderstwo było legalne, pewnie udusiłby mnie na miejscu. Na oczach
wszystkich. A może rozpłatałby mnie i powiesił do góry nogami, żebym się wykrwa‐
wiła. Wyglądał na osobę, która czerpie przyjemność z powolnych tortur.
I wciąż miał coś jeszcze do powiedzenia.
– Nie rozumiem, dlaczego czujesz, że masz prawo...
Ucięłam, zniżając głos, ponieważ w przeciwieństwie do niego rozumiałam pojęcie
grzeczności:
– Nie przypominam sobie, żebym prosiła cię o kazanie. Do twojej informacji, moje
pieniądze są stopniowo wypłacane z funduszu powierniczego. Dostaję milion dolarów
rocznie, dopóki nie skończę trzydziestu jeden lat. Potem dostanę dwieście pięćdziesiąt
sześć milionów dolarów jednorazowo.
Podniósł marny kawałek indyka gołą ręką – tą samą, którą dotykał brudnych pie‐
niędzy, przekazanych Harlanowi – i rzucił go na mój talerz. Połowa wylądowała na
blacie, wchłaniając zarazki. Druga połowa spadła na puree ziemniaczane i sos, ochla‐
pując mi koszulkę.
– Jakie to smutne – wycedził, nie dając za wygraną. – Tylko milion dolarów. Tak mi
cię szkoda, skarbie. Pozwól mi przekazać darowiznę na rzecz fundacji charytatywnej
Billionaire Heiress. Zaadresuję ją do twojego dziewięciocyfrowego funduszu powier‐
niczego. Pamiętaj, aby dać kilka centów komuś, kto potrzebuje ich bardziej, czyli do‐
słownie każdemu innemu na świecie.
Zagotowałam się w środku. Był to taki rodzaj gniewu, który chwytał mnie za gar‐
dło i wstrząsał strunami głosowymi, aż nie mogłam wydusić z siebie słowa. Przełknę‐
łam frustrację i zaczęłam odliczać od dziesięciu.
– Nie pozwoliłeś mi skończyć, dupku. Virginia rozporządza moim funduszem,
szantażuje mnie co chwilę i zmienia warunki wypłaty.
Zatrzęsły mi się ręce. Zacisnęłam je i schowałam pod ladą, ponieważ pokazanie
mu, że mnie zdenerwował, absolutnie nie wchodziło w grę.
Nie obchodziło mnie, że pieniądze zawsze były dla niego drażliwym tematem.
Nie obchodziło mnie, że jego rodzice nie mieli co do garnka włożyć.
Nie obchodziło mnie, że nienawidził uprzywilejowanych mieszkańców Eastridge,
którzy nie doceniali bezpieczeństwa, jakie dawało im bogactwo.
Nie obchodziło mnie, że bieda, mój ojciec i brak opieki zdrowotnej zabiły ojca Na‐
sha.
Nie myślałam o tym.
Pomyślałam o swojej dumie.
O zmarnowanych nocach spędzonych na przewracaniu się z boku na bok.
O rozkosznym pieczeniu jego słów na mojej skórze.
O sposobie, w jaki traktował mnie, jakbym była kimś gorszym od człowieka, bo na‐
zywałam się Winthrop.
O tym, jak kiedyś go wielbiłam, a potem się rozczarowałam, gdy okazał się zło‐
czyńcą.
O tym, że wciąż go pragnęłam.
Nash pochłaniał mnie jak burza. Byłam uwięziona na zewnątrz, bez schronienia,
zmuszona znosić bezlitosne ataki i nie miałam kontroli nad tym, kiedy ustaną.
Nie wybrałam moich rodziców, ale mogłam wybrać, czy ugryźć się w język, czy nie,
i na pewno tego nie zrobię.
Głos Nasha był napięty.
– Z tego, co mi wiadomo, masz oboje rodziców, a twoje wymówki są mniej za‐
bawne niż odcinek Z kamerą u Kardashianów.
– Nie rozmawiałam z tatą od czterech lat.
To sprawiło, że zamarł.
Na dwie sekundy.
Potem jego twarz stwardniała, jakby mi nie wierzył, i w końcu zniżył głos do syku.
– Płacę ci ponad czterdzieści tysięcy. Rozumiem, że to nic dla rozpieszczonej księż‐
niczki, która całe życie mieszkała w pozłacanym zamku, ale czy masz w sobie choć
odrobinę odpowiedzialności?
– Tak. Tutaj. – Pomachałam mu środkowym palcem przed twarzą. Podniosłam
głos, aby wszyscy mogli usłyszeć: – I dla przypomnienia, mój palec jest większy niż
twój kutas i o wiele lepszy w dotyku.
Obróciłam się i chwyciłam tacę w kolorze musztardy, jakby była moją deską ratun‐
kową. Język bolał mnie od przygryzania z frustracji. Wpatrywało się we mnie mnó‐
stwo oczu, ale nigdy nie byłam typem osoby, którą upokarza zbiorowa ocena.
O nie, tak działały na mnie tylko orzechowe oczy i cięty język.
Kiedy spojrzałam na swoje jedzenie, poczułam się żałośnie.
Indyk ze mnie drwił.
Wyglądał na suchy.
Pomarszczony.
Samotny.
Moim duchowym zwierzęciem nie była już nawet chihuahua o imieniu Muchacha.
Był nim brudny, marny kawałek indyka, który nadal zamierzałam zjeść, ponieważ
umierałam z głodu, a dosłownie chwila dzieliła mnie od kapitulacji i pobiegnięcia do
Virginii z wyciągniętymi dłońmi i smyczą, którą mogłaby złapać.
Ale Nash miał rację co do jednej rzeczy.
Byłam księżniczką i zamieniłam suknie balowe na pola bitew.
On rozpoczął bitwę, ale to ja wygram wojnę.
Rozdział dwudziesty ósmy
Emery
D rwiny Nasha mnie drażniły, ale zignorowałam je, bo nie zasługiwał na
moje słowa. Wpatrywał się we mnie ze swojego miejsca na kanapie.
Przyglądał się.
Czekał.
Nic nie mówił.
Jak łowca podekscytowany polowaniem na ofiarę.
Moja pogoń za posągiem Syzyfa nie była karą, lecz wytchnieniem od Nasha. Teraz
jednak musiałam siedzieć w biurze przez cały dzień, a on wpatrywał się we mnie,
jakby nie był pewien, jaką metodą chce mnie zabić.
Po naszym spotkaniu dbałam o to, by unikać jadłodajni w godzinach szczytu, ale
podczas pracy nadal musiałam tkwić w tym samym pokoju co on.
– Mówię tylko, że ty i Nash zawsze skaczecie sobie do gardeł i nigdy czegoś takiego
nie widziałam. Nikt mu się nie przeciwstawia – wyszeptała Ida Marie.
Wyregulowała maszynę do szycia. Przejęłyśmy biurko Nasha, aby przerobić obszy‐
cie setek szarych zasłon, które w tej długości były tańsze.
– A każdy powinien – odparłam. – To tyran.
Urodziłam się z odwagą i w pełni zamierzałam jej użyć. Tchórze się poddają.
Dziewczyny nie.
– Tyran, któremu nikt oprócz ciebie nie ma odwagi się przeciwstawić. – Pochyliła
głowę w moją stronę, choć raz patrząc mi w oczy. – Albo spieszy ci się na tamten
świat, albo... sama nie wiem.
Wsunęłam do maszyny gruby płat materiału, zwiększając nacisk na pedał. Po raz
pierwszy od wieków czułam się w swoim żywiole.
– Myślę, że za bardzo się tym przejmujesz. Nienawidzę dręczycieli, a on jest naj‐
większym, jakiego kiedykolwiek spotkałam.
Niedopowiedzenie.
Przy Nashu Hannibal Lecter wydawał się łagodny jak baranek.
Ida Marie miała na tyle przyzwoitości, by wyglądać na zawstydzoną.
– Przepraszam. Myślałam, że może... go lubisz? Z pewnością wydaje się tobą zain‐
teresowany. – Na sekundę oderwała ręce od zasłony, a ścieg zjechał w lewo. – To zna‐
czy... może zabrzmię naiwnie, bo mówię o was jak o przedszkolakach, ale zawsze tak
się na siebie patrzycie...
– Nie, wykluczone.
Prawdę mówiąc, odkąd odmówił mi seksu i mnie, unikałam spotkań z nim sam na
sam.
Z wyjątkiem incydentu w jadłodajni.
Nie widziałam siniaków na swojej szyi, ale one istniały i pojawiały się za każdym
razem, gdy przypominałam sobie, jak to jest być ocenianą przez osobę, którą kiedyś
szanowałam, którą Emery w dzieciństwie uważała za zbawcę.
– Ale tak sobie myślę... – kontynuowała Ida Marie. – On i tak zawsze jest z Delilah.
Nigdy nie rozmawiałam z Delilah, ale widziałam ją wystarczająco długo, by wie‐
dzieć, że nosi na palcu obrączkę wielkości małego kraju. Nash był draniem, ale lojal‐
nym i dumnym. Oszukiwanie czy bycie drugim mężczyzną go nie interesowało.
Z drugiej strony „Mags” była wolna.
I dlaczego, do cholery, miało to znaczenie?
Odpowiedź – nie miało.
Nash przydawał się tylko do orgazmów, a od tego miałam Bena. Nasz seks przez
telefon w ciągu ostatnich kilku tygodni stał się agresywniejszy niż zwykle, jakbyśmy
oboje potrzebowali wyładować nasze frustracje.
Ida Marie zerknęła na moje szwy. Uniosła brwi.
– Jak ty to robisz?
Zdjęłam nogę z pedału maszyny do szycia i zawisłam nad jej maszyną, omiatając
wzrokiem ustawienia.
– Naprężenie nici jest nieprawidłowe. Musisz też wyregulować stopkę. – Pomaj‐
strowałam przy guzikach, wypinając tyłek, i poczułam na sobie palące spojrzenie Na‐
sha. – Spróbuj teraz.
– Dziękuję. – Przesunęła stopę na pedał, aż przyzwyczaiła się do nowych usta‐
wień. – Też powinnam była studiować modę, zamiast skupiać się na wnętrzach.
– Tak naprawdę studiowałam modę, a wnętrza były tylko poboczną specjalizacją.
– Dlaczego więc pracujesz we wnętrzach?
Usiadłam z powrotem przy swoim stanowisku, pracując nad materiałem pod igłą.
– W tej części miasta nie ma rynku dla projektantów mody.
Spuściłam głowę i skupiłam się na zasłonie, nie zadając sobie trudu, by to rozwi‐
nąć. Mówienie o tym, jak poszłam na studia z gwiazdami w oczach i wielkimi marze‐
niami, wzmocniłoby tylko oskarżenia Nasha, że spieprzyłam swoje wejście w doro‐
słość.
Projektowanie mody nie miało dla Virginii sensu. Jej argument opierał się na moim
braku stylu, ale dla mnie nigdy nie chodziło o styl. Moda to pokazywanie ludziom, kim
jesteś w środku, ponieważ większość z nich nigdy nie zadaje sobie trudu, by zajrzeć
pod okładkę.
Jeśli istnieje jakiś inny sposób, by się wyrażać, jednocześnie nie zabierając głosu,
to nauczę się go, będę nim żyła i oddychała.
Chantilly wyłączyła maszynę przy biurku Caydena i podeszła do mnie.
– Kawa, panno Rhodes.
– Jestem w trakcie szycia i...
– Kawa. To nie jest prośba.
Niewiarygodne.
Chantilly zinterpretowała żądania Nasha jako zachętę, by mną pomiatać – bardziej
niż do tej pory. Wczoraj odebrałam jej pranie i wybrałam fioletowe Skittlesy z rodzin‐
nego opakowania.
– Właściwie chyba już czas na lunch. – Cayden przeciągnął ręce nad głową
i wstał. – Ktoś chce coś ze mną przekąsić?
Hannah i Ida Marie wyszły wraz z Caydenem, ale ja zostałam, bo byłam jeszcze
bardziej roztrzęsiona niż zwykle. Dziś rano wysłałam dwieście pięćdziesiąt dolarów
darowizny na uczelniany fundusz Winthropów.
Nie chciałam też ryzykować wizyty w jadłodajni, bo jeszcze trafiłabym na Nasha.
Bezpieczniej było cierpieć głód, niż narażać się na kolejną sprzeczkę i dożywotni za‐
kaz wstępu. Okazało się, że Nash finansował większość serwowanych tam posiłków,
co oznaczało, że był moim właścicielem na więcej sposobów, niż mi się wydawało.
Chantilly kręciła się po biurze, czekając, aż Nash zaprosi ją na lunch. Nie zrobił
tego. Wyszła niedługo po nim, ze spuszczoną głową, jak pięciolatka, która nie dostała
na Gwiazdkę wymarzonej zabawki.
Mój umysł zaczął pracować na najwyższych obrotach. Gdy tylko zostałam sama,
wysłałam esemesa do Reeda.
Może Reed mógłby przyjść i osłaniać mnie przed Ableʼem. Blizna na głowie
Ableʼa nie zniknęła. Nasza obecność prawdopodobnie wytrąciłaby go z równowagi.
Reed: Jasne. Jadę do Eastridge popływać na jachcie z Basil i jej rodziną. Wyru‐
szamy kilka dni przed czwartym.
Szlag.
Musiałam pójść z Nashem do galerii sztuki, aby obejrzeć rzeźbę Syzyfa i uzyskać
jego ostateczną aprobatę. Kolejna rzecz, której się obawiałam. Nie mogłam mu teraz
pokazać triumfującego Syzyfa. Dostałby tego pokonanego, przygnębionego, niezależ‐
nie od tego, czy by go sprzedano, czy nie. Już ja bym tego dopilnowała.
Odłożyłam telefon, gdy na biurko przede mną spadła jakaś paczka. Kanapka. Na
etykiecie widniał napis Tuccino’s, delikatesy mieszczące się przecznicę dalej, które za‐
spokajały potrzeby kobiet prowadzących range rovera, trzymających w torebce pudla,
z nieskazitelną historią kredytową.
Nash stał przede mną, z tym swoim wiecznie znudzonym wyrazem twarzy, wpa‐
trując się we mnie, jakby oczekiwał podziękowań.
Nie dotknęłam kanapki.
Nie podziękowałam mu.
Nie zrobiłam nic poza wpatrywaniem się w niego, z pustym wyrazem twarzy i pół‐
uśmiechem na ustach, bo wiedziałam, że go to rozdrażni.
W rzeczywistości zaklinałam żołądek, by nie zaburczał na myśl o tym, co pach‐
niało jak pastrami na żytnim pieczywie.
Jasna cholera, pragnęłam tej kanapki.
Jednocześnie wolałabym nie zostać otruta. Ufałam Nashowi Prescottowi tak, jak
ufałam frazie „wejdę tylko po główkę”.
– Zjedz tę pieprzoną kanapkę, Emery. Wyglądasz, jakby dziewięćdziesiąt dziewięć
procent twojej wagi stanowiły cycki, a na wpół zagłodzona nastolatka w moim ze‐
spole nie wpłynie pozytywnie na opinię o mojej firmie.
Rozerwałam palcami opakowanie, utrzymując z nim kontakt wzrokowy. Drażnił
mnie jego zadowolony wyraz twarzy. Powoli ugryzłam kanapkę, przeżuwając z otwar‐
tymi ustami, a potem wyplułam ją na jego stopę.
Gdy tylko kęs opuścił moje usta, pożałowałam tego.
Po pierwsze, byłam głodna. Naprawdę głodna. Tak głodna, że czułam się, jakby
mój żołądek próbował zjeść sam siebie.
Po drugie, marnowanie jedzenia sprawiało, że czułam się paskudnie. Każdy, kogo
znałam z jadłodajni, zabiłby za tę kanapkę, ale moja duma nigdy nie pozwoliła mi się
wycofać.
Zabawne, że to mama Nasha powiedziała mi, że duma zmienia anioły w diabły, a ja
siedziałam przed jej diabelskim synem, zmieniając się w coś, co bardzo mi go przypo‐
minało.
Nash zacisnął zęby, napinając szczęki. Miałam wyrzuty sumienia, że zmarnowałam
jedzenie, ale nie za to, że splunęłam mu pod nogi. Traktował mnie jak śmiecia, ustępu‐
jącego jedynie Basil Berkshire.
Nie okażę przed nim strachu.
Nie pozwolę, by się nade mną litował.
Nie wejdę w pułapkę, którą zastawił.
Nie przegram.
– Dziękuję za kanapkę, panie Prescott. – Z uśmiechem na twarzy ostrożnie zawinę‐
łam ją tak, aby papier zakrył każdy centymetr, i wyrzuciłam do kosza. – Bardzo mi
smakowała.
Cieszyłabym się bardziej, gdybyś pochylił mnie nad tym stołem i doprowadził do
krzyku albo odwrócił się i wyszedł.
Mój uśmiech ani drgnął.
Wybieraj, dupku.
Nash bez słowa odwrócił się i wyszedł. Gdy tylko upewniłam się, że zniknął, wycią‐
gnęłam kanapkę z kosza na śmieci, rozpakowałam ją tak ostrożnie, jak tylko mogłam,
i pochłonęłam w pięciu ogromnych kęsach.
Wolałabym udławić się na śmierć, połykając tę kanapkę, niż przełknąć swoją
dumę.
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Nash
W edług mitologii greckiej król Syzyf zdradził Zeusa. W zamian Zeus naka‐
zał Śmierci zakuć Syzyfa w łańcuchy w podziemiach. Syzyf poprosił Śmierć
o zademonstrowanie, jak działają łańcuchy, a następnie skorzystał z okazji, by w ten
sposób uwięzić Śmierć.
Kiedy został złapany, karą Syzyfa było toczenie głazu, aż dotrze na szczyt stromego
wzgórza. Zeus zaczarował głaz, aby zawsze wymykał się Syzyfowi, zanim ten dotrze
do celu. Skazał więc Syzyfa na wieczność próżnych wysiłków i niekończącej się fru‐
stracji.
Morał z tej historii – każdy musi odbyć swoją pokutę.
Nawet królowie nie mogą uniknąć kary.
Wieczna praca Syzyfa jest również powodem, dla którego bezcelowe, trudne lub
niemożliwe zadania są opisywane jako syzyfowe.
Wyobrażałem sobie Syzyfa niosącego przede mną głaz, tak jak to często robiłem,
gdy musiałem sobie przypomnieć, że pokuta wymaga poświęcenia. Że zostanę uwię‐
ziony w tym syzyfowym zadaniu na całe życie, a nawet gdy je wykonam, zawsze będę
cierpiał z myślą, że mogłem temu zapobiec.
Moją pokutą było wymierzenie kary osobom zamieszanym w aferę Winthropa.
Gideonowi Winthropowi za defraudację pieniędzy.
Balthazarowi Van Dorenowi za współdzielenie Winthrop Textiles i pomoc Gide‐
onowi.
Virginii Winthrop, Ericowi Cartwrightowi i Emery Winthrop za to, że byli w to za‐
mieszani.
Po śmierci taty odwet napędzał moje noce, zamieniając sny w fantazje o zemście,
a intrygi w obsesję. Pierwszy miał być Gideon. Prowodyr, główny właściciel firmy,
a zatem inicjujący klocek przewracającego się domina.
Planowałem dobrać się do jego fortuny, a następnie usiąść przed nim i pozwolić
mu patrzeć, jak źródełko wysycha. Uświadomić temu człowiekowi, że wymierzył mu
wyrok syn ogrodnika. I podobnie jak nagłej wichury, tego też nie będzie się spodzie‐
wał.
Inni wycierpią swoje później, ich pokuta będzie łatwa do osiągnięcia. Virginia żyła
w luksusie. Bez pieniędzy uschnie. Balthazar i Eric zasłużyli na to, by cierpieć w cia‐
snych celach, co stanie się, gdy przekażę księgę rachunkową FBI lub komisji i złożę ze‐
znania w sprawie dwóch rozmów, które słyszałem w noc balu debiutantek Emery.
Tę wcześniejszą, w której Gideon i Balthazar rozmawiali o defraudacji i upadku
Winthrop Textiles.
Tę późniejszą – kiedy Gideon, Eric i Virginia kłócili się w biurze, a Virginia krzy‐
czała, że Emery już wie.
A pokutą Emery miało być pozbawienie jej funduszu powierniczego... Jeśli jednak
wierzyć jej słowom, nie miała żadnego funduszu. Tylko że wierzyłem jej tak, jak wie‐
rzyłem Mariah Carey śpiewającej bez playbacku.
Rozmyślałem nad jej zaangażowaniem. Była wtedy młoda, dlatego zamierzałem je‐
dynie odebrać jej fundusz. Ale była też wystarczająco dorosła, by wiedzieć lepiej. Żeby
przynajmniej ostrzec Reeda, mamę i tatę. Tego oczekiwałem. Zamiast tego trzymała
gębę na kłódkę i moi rodzice stracili swój skromny majątek, a tata życie.
Nie, Emery Winthrop nie zasługiwała na moją litość ani daremne próby nakarmie‐
nia jej.
Uznałem, że kieruje mną przyzwyczajenie. Virginia tak często zapominała dawać
Emery pieniądze na lunch, że zatrzymywanie się przy stoliku Reeda i Emery i wręcza‐
nie jej brązowego woreczka, który zapakowała mi mama, stało się nawykiem.
Teraz znów była głodna, a przyzwyczajenie wzięło górę. Co gorsza, spotkała Bran‐
dona Vu przy polu namiotowym. Złoty wąż w moim skradzionym królestwie.
Może uważała, że zlikwidowanie mnie jest jej pokutą.
W końcu to ona zaprowadziła agenta komisji do domu mojej rodziny w dniu na‐
lotu na posiadłość Winthropów. Widziałem tylko tył jego głowy, ale mężczyzna miał
na sobie wiatrówkę z logiem komisji.
Tak czy inaczej, Dick Kremer, prywatny detektyw, którego wynajęła dla mnie Deli‐
lah, musiał dostarczyć mi odpowiedzi, w przeciwnym razie sam przemierzę cały stan
w jej poszukiwaniu.
Dick wepchnął do ust żelka bez cukru, a ja już wiedziałem, że mi się nie spodoba,
tak samo jak wszystko, co będzie miał do powiedzenia. Wyciągnąłem telefon i wysła‐
łem esemesa do Delilah.
Dick zanurzył kciuk w dziurce nosa, jakby chciał się podrapać. Ścisnął uchwyt
krzesła tym samym palcem i omiótł wzrokiem penthouse.
– Emery Winthrop zaciągnęła mnóstwo kredytów studenckich. Wcześniej praco‐
wała w knajpie w Alabamie niedaleko kampusu Uniwersytetu Clifton.
Fika mi tego nie powiedział.
Fika nie powiedział mi wielu rzeczy.
Dick kontynuował:
– Wykorzystała wszystkie pieniądze z restauracji, aby zapłacić firmie o nazwie At‐
gaila. To litewskie słowo oznaczające pokutę. Firma jest zarejestrowana pod jej nazwi‐
skiem na Litwie, ale poza tym jakby nie istniała.
Pożyczki studenckie.
Praca w restauracji.
Firma widmo.
Pokuta.
Dostałem puzzle z milionem elementów, a największy z nich został ukryty. Wie‐
działem tylko, że słowo „pokuta” oznacza, że zrobiła coś złego, za co powinna zapłacić.
Uczepiłem się tego jak krawędzi urwiska.
– Czym zajmuje się firma? – zapytałem w końcu.
– Nie wiem. – Dick podrapał się po brzuchu, na którym opinała się o dwa rozmiary
za mała koszulka, nieprzyzwoicie podkreślająca napakowane mięśnie.
Rzadko podnosiłem głos. Wypowiadanie gróźb spokojnym tonem zawsze działało
lepiej niż krzyk, ale teraz nieznacznie go podniosłem, ponieważ Dick był tego typu
osobą. Typem, który mylił agresję z siłą.
– Ile ta firma jest warta?
Skulił się na moich oczach. Stukilogramowy bokser w znoszonych jeansach i wy‐
stających spod nich różowych slipach naprawdę się przede mną skulił.
– Nie wiem.
– Gdzie znajduje się siedziba?
– Nie wiem.
Chciałem go udusić.
– Dick.
– Mam na imię Richard.
– Dick, zrób sobie przerwę od proteinowych koktajli, mocnych sterydów i nieudol‐
nej kariery w wadze superciężkiej i naucz się, jak wykonywać swoją pieprzoną robotę.
Najpierw Fika.
Teraz Dick.
Nie do wiary.
Kompetencje, jak się okazało, są jak potwór z Loch Ness – nie istnieją, ale ludzie lu‐
bią o nich mówić.
Wskazałem na drzwi do penthouse’u.
– Wyjdź.
– Ale...
Wyciągnąłem portfel Emery z kieszeni i rzuciłem kilkoma studolarowymi bankno‐
tami prosto w oszołomioną twarz Dicka.
– Kup sobie nowy mózg i wypierdalaj stąd.
Przejechałem dłonią po twarzy, gdy Big Dick podniósł się z krzesła. Drzwi otwo‐
rzyły się, ale nie zamknęły. Kiedy uniosłem głowę, zauważyłem Fikę stojącego przy
wejściu jak zdezor ientowany szczeniak, który nie wie, jak korzystać ze schodów.
Delilah Lowell.
Zawsze musiała wpychać nos w nie swoje sprawy.
– Delilah cię tu przysłała – stwierdziłem, patrząc na Fikę, który zdążył przybrać na
wadze.
Opalił się od czasu, gdy widziałem go po raz ostatni. Nigdy też nie widziałem
u niego tak przejrzystych oczu. Miał na sobie dopasowaną fioletową koszulkę z długim
rękawem, która uwydatniała mięśnie, a jego skóra nie miała już chorowitego odcienia.
Miał na sobie te same zniszczone dżinsy, które zawsze nosił, klapki Nike i czer‐
wono-złote skarpetki z numerem siedem wyszytym po bokach na biało. Nawet ziemi‐
ste policzki, do których zdążyłem się przyzwyczaić, nabrały objętości.
– Delilah zadzwoniła do mnie wczoraj i powiedziała, że mogę wybrać się na jedno‐
dniową wycieczkę do Haling Cove. – Fika potarł czubek głowy, odgarniając na bok
cztery kosmyki blond włosów. Peruka à la Jonas Brothers już nie zakrywała jego skóry
głowy, ale miał tyle samo włosów co Rosco. Nie wyglądał też na zmęczonego. –
W Eastridge nie mam zbyt wiele do roboty, więc stwierdziłem, że przyjadę. Niedawno
widziałem twoją mamę w supermarkecie. Powiedziała, że Reed wkrótce wraca do
miasta.
Zignorowałem jego ostatni komentarz, wsunąłem portfel Emery z powrotem do
kieszeni i gestem wskazałem krzesło naprzeciwko mojego, zastanawiając się, czy
mam w biurku papierosy. Nie paliłem, ale zwykle trzymałem je przy sobie na wizyty
Fiki.
– Wyglądasz jak gówno, ale mniej gównianie niż zwykle.
– Guzy w płucach w zasadzie zniknęły. – Potarł się po żebrach i usiadł. – Mam na‐
dzieję, że tym razem na dobre.
Uruchomiłem laptop i wyszukałem firmę Emery.
– Dlaczego tu jesteś?
– Wiem, że opłaciłeś moje rachunki za leczenie.
Fika wyglądał, jakby zaraz miał mi zacząć dziękować, więc go ubiegłem:
– To było anonimowe.
Gdybym chciał jego wdzięczności, ugotowałbym mu obiad i skomplementował
jego oczy. Ale na to się nie zanosiło w najbliższych dziesięciu życiach.
– Cóż mogę powiedzieć? – Jego wzruszenie ramionami uwydatniło, jak bardzo
przybrał na masie od czasu, gdy widziałem go po raz ostatni. – Jestem dobrym detek‐
tywem. Potrafię podążać za poszlakami.
– Zabawne, bo nie domyśliłeś się, że mam ochotę cię stąd wykopać.
Nie zrobiłem tego.
Jeszcze nie.
Miałem pytania.
A on miał odpowiedzi.
– Dobrze. – Fika uniósł obie dłonie na znak poddania. – Przyszedłem tylko podzię‐
kować.
Pozwoliłem mu podejść do drzwi, doszukując się jakichkolwiek oznak wysiłku, po
czym go zatrzymałem.
– Zaczekaj.
Stanął.
– Tak?
– Emery Winthrop.
Kilka kosmyków opadło na czoło, gdy potrząsnął głową.
– Powiedziałem już, że nic więcej nie powiem o rodzinie Winthropów, Nash.
– Pozwól mi najpierw zadać pieprzone pytanie – odgryzłem się.
Moje poszukiwania firmy wydmuszki okazały się daremne. Nic dziwnego. W prze‐
ciwieństwie do swojej bezmózgiej matki, Emery miała głowę na karku. Ale Fika znał
odpowiedzi. Potrzebowałem ich.
Fika westchnął, po czym wrócił na fotel i skrzyżował nogi w kostkach.
– Dobra. Byle szybko.
– Spójrz na siebie, Fika. – Bawiłem się wizytówką, którą Brandon zostawił mi jakiś
czas temu. Od tamtej pory leżała na brzegu biurka. – Czy twoi lekarze zamienili leki na
chemioterapię na inne, które ułatwiają wyhodowanie sumienia?
– Jesteś dupkiem. Wiesz o tym?
Bardzo oryginalne. Pytali mnie o to dosłownie wszyscy.
– Szokujące odkrycie. Nic dziwnego, że jesteś detektywem. Emery Winthrop płaci
litewskiej firmie wydmuszce około dwudziestu tysięcy dolarów rocznie. – Przygląda‐
łem się jego twarzy, szukając oznak niepokoju, iskry wiedzy. Czegokolwiek. – Czy
wiesz, dokąd trafiają te pieniądze?
Wiedział.
To było oczywiste.
Usztywnione ramiona.
Ciężkie westchnienie.
Rezygnacja wypisana między zmarszczkami na jego twarzy.
– Tak. – Zamilkł i potarł powieki, ponownie starzejąc się na moich oczach. – To na
fundusz stypendialny na Uniwersytecie Wiltona. Jedyną odbiorczynią jest dziewczyna.
Demi Wilson.
– Kim ona jest?
– Córką Angusa Bedforda.
Pochyliłem się w fotelu, aż krawędź biurka wbiła się w mój brzuch.
– Angus Bedford nie miał dzieci.
– Miał z pierwszą żoną. Rozwiedli się, gdy była w ciąży. Wpisała swoje nazwisko
w akcie urodzenia zamiast jego. Dowiedział się o tym dopiero wiele lat później. Jego
była żona zmarła, a dziecko zamieszkało z wujkiem, ale zaczęło szukać ojca.
– Znalazła go?
– Kiedy Angus się zorientował, zaczął wyjeżdżać do Nowego Jorku w każdy week‐
end, aby spotkać się z Demi i pomóc w opłaceniu rachunków. Musiał przestać po tym,
jak stracił wszystko, co zainwestował w Winthrop Textiles. Nie miał pieniędzy ani na
podróże, ani na rachunki. Życie mu się posypało. A potem...
– Się zabił – dokończyłem.
Gazety obwiniały za to aferę Winthropa.
Ja również.
Nadal tak było.
Ale zaangażowanie Emery pozostało niejasne. Przede wszystkim nie potrafiłem
określić jej motywacji. Przypominała mi czas – poza zasięgiem, zawsze się zmieniała,
nigdy nie dostosowywała się do moich potrzeb.
– Tak. – Fika chwycił się podłokietników, dokładnie w tym samym miejscu, co Dick
po dłubaniu w nosie. – Tak, zabił się. Cholera, to przykre.
– A Emery płaci za studia jego córki?
– Tak, Demi to dobry dzieciak. Obie są dobre. Nie ścigaj Emery, Nash. – W powie‐
trzu dało się wyczuć jego wahanie. – Ona nie ma żadnych pieniędzy.
Mógłbym wymienić grzechy Emery, ale zacisnąłem szczęki, odliczyłem do trzech
i powiedziałem:
– Ma ogromny fundusz powierniczy.
– Nie ruszyła go. – Pochylił się do przodu, aż jedyną rzeczą, która nas dzieliła, było
hebanowe biurko. – Wiem, że przez to jest łatwiejszym celem, ale nie waż się jej tknąć.
Wiele rzeczy uchodzi ci na sucho, jeśli chodzi o mnie, ale nie pogodziłbym się z tym,
gdybyś ją skrzywdził. Wykluczone.
– Wiedziała o defraudacji, gdy Gideon się jej dopuszczał.
– Mowy nie ma.
– Słyszałem, jak Virginia to powiedziała.
Ona już wie. Jak myślisz, dlaczego wysłałam ją do tej terapeutki, żeby ją naprosto‐
wała?
Pamiętałem to słowo w słowo.
– Musiałeś coś źle usłyszeć. – Jego słowom towarzyszyły westchnienie i determi‐
nacja, którą rozpoznałem, chociaż rzadko ją wykazywał. – Biednej dziewczyny nie stać
nawet na cholerny posiłek.
Przyjrzałem się jego twarzy, ale niczego się nie doszukałem.
Nie myliłem się, Fika. Spotkała się z pieprzonym agentem komisji.
Pominąłem ten argument, bo jeśli tak, to zdecydowanie na to zasłużyłem.
Mój mózg zaczął pracę na najwyższych obrotach, przypominając sobie wszystkie
popieprzone rzeczy, które jej zrobiłem, bo myślałem, że jest zamieszana w aferę Win‐
thropa.
Byłem wobec niej kutasem.
Roześmiałem się jej w twarz, kiedy przypadkowo przeleciała mnie zamiast Reeda.
Ukradłem jej portfel.
Zmusiłem ją do kupienia mi kawy za jej dwudziestodolarowy banknot.
Zmusiłem ją do wydania mi reszty.
Podarłem zdjęcie Reeda na pół.
Patrzyłem, jak bierze prysznic.
Groziłem jej.
Zrobiłem jej dobrze, mimo że była ode mnie znacznie młodsza.
Rozdarłem jej ubranie.
Zostawiłem ją nagą, chociaż oboje mieliśmy ochotę na seks.
Zawstydzałem ją przed współpracownikami.
Dawałem jej żmudne zadania.
Pozbawiłem ją posiłku.
Cholera, lista była długa, w moim umyśle pojawiały się przebłyski scen, które
w tamtym czasie zdołałbym usprawiedliwić.
Informacje Fiki mnie prześladowały.
Nie stać jej nawet na posiłek.
A ja odebrałem jej jedzenie.
Z zemstą jest tak, że ludzie czują się do niej uprawnieni. Poczucie krzywdy to za‐
proszenie do odwetu, ale cykl nigdy się nie kończy. Wszystko, co jej wtedy zrobiłem,
usprawiedliwiałem jednym zdaniem – bo tata umarł. Moja moralność nie istniała,
choć wmawiałem sobie, że się nią kieruję.
Próbowałem naprawić siebie, niszcząc ją.
Przed odejściem Fika kazał mi obiecać, że zostawię Emery w spokoju. Nie pamię‐
tam, co odpowiedziałem, ale musiało go to uspokoić, bo położył dłoń na moim ramie‐
niu, powiedział coś, czego nie usłyszałem, i zaraz potem wyszedł.
Rzuciłem nowym telefonem o ścianę, gdy tylko zamknęły się za nim drzwi. Roz‐
trzaskał się o podłogę, a kawałki szkła odleciały, ekran wyglądał podobnie do tego,
który zmiażdżyła Emery.
Nie stać jej nawet na posiłek, a ty zabrałeś jej pieniądze i publicznie upokorzyłeś ją
za proszenie o kawałek indyka. Może niszczyć wszystkie twoje telefony, póki nie
zdechniesz, ty żałosny zjebie.
Nadepnąłem na szkło, nie zważając na to, że odłamki wbiły mi się w pięty i pobru‐
dziły krwią. Odrzucając zepsuty telefon na bok, zdjąłem garnitur, zrzuciłem go na pod‐
łogę jak śmiecia i poszedłem pod prysznic. Gorąca woda lała się na moją głowę i ra‐
miona.
Moja skóra poczerwieniała od parzącego strumienia, ale nie pozwoliłem sobie na
żaden ruch. Wbiłem szkło głębiej w skórę. Krew spłynęła po płytkach. Ciemnoczer‐
wony kolor rozcieńczył się do różowego i skierował się do odpływu.
Przycisnąłem dłonie do ściany i spojrzałem na podłogę, stawiając stopy dokładnie
tam, gdzie stała Emery, gdy patrzyłem, jak kończy prysznic. Mój członek natychmiast
stwardniał. Byłem tak zjebany, że go chwyciłem.
Pogładziłem go.
Wyobraziłem ją sobie.
Po raz pierwszy w życiu zaakceptowałem prawdę.
To ja jestem w tej historii czarnym charakterem.
Rozdział trzydziesty
Emery
N a ostatnim roku studiów zdałam sobie sprawę, że już zawsze będę gonić
za odkupieniem. Tydzień egzaminów dobiegł końca, a zimowy mróz gryzł
moje policzki do czerwoności. Na kartce zaciśniętej między moimi palcami widniało
wielkie „5” wymalowane czerwonym flamastrem. Napisanie pracy zajęło mi cały se‐
mestr, a ocena była zwieńczeniem wielu miesięcy wysiłku.
Powinnam być szczęśliwa.
Zamiast tego czułam się pusta jak wydrążone drzewo, moje ramiona się kołysały,
ale wewnątrz – ziejąca dziura. Tata urządziłby imprezę i chwalił się wszystkim moimi
osiągnięciami, aż ukryłabym twarz w jego boku i błagała, żeby przestał mnie zawsty‐
dzać.
Virginia wyśmiałaby nasze głośne, nieokrzesane zachowanie, ale po kilku drinkach
chwaliłaby się moimi ocenami znajomym, śmiejąc się, gdy któryś z nich narzekałby na
niepowodzenia swojego dziecka.
Ściskałam w dłoniach esej, gdy uderzył mnie ciężar samotności i podbiegłam do
najbliższego kosza na śmieci, żeby zwymiotować, ale bezskutecznie. Po semestrze
spędzonym na głodówkach moje ciało zmieniło się w skórę i kości.
Wyplułam tylko ślinę. Upadłam na beton i oparłam się o lepki kosz, próbując wziąć
się w garść. Magiczne słowa nie działały. Wymykały mi się, a mój mózg stał się nagle
niebezpiecznym miejscem, w którym utknęłam.
Jak na ironię, szukałam rzeczywistości w telefonie, przeglądając Instagram, jakby
był moim jedynym łącznikiem z prawdziwym światem. Żadnych nowych zdjęć od Re‐
eda. Nie rozmawiałam z nikim innym. Wmawiałam sobie, że nikogo nie potrzebuję.
Zdjęcia grzbietów książek dotrzymywały mi towarzystwa, a moje serce niemal za‐
marło na dźwięk przychodzącej wiadomości.
– Zdechnij. Po prostu zdechnij.
Przypomniałam sobie te słowa, często je wypowiadałam, czując, jak układają się
na moich ustach przy niewielkim wysiłku.
W przeszłości otrzymywałam groźby śmierci, ale ta wydawała się jakaś inna.
Trzy słowa.
Po prostu zdechnij.
Groźba nie powinna mnie zaniepokoić, szczególnie po długich akapitach i solilo‐
kwiach, które otrzymałam, kreatywnych fantazjach na temat mojej śmierci, rodem
z jakiejś powieści sensacyjnej Chrisa Mooneya.
Obwinianie Reeda wydawało się idealnym rozwiązaniem, gdy przewijałam wiado‐
mości, które powinny uderzyć mnie swoją brutalnością, ale tak się nie stało. Nigdy nie
byłam fanką mediów społecznościowych, ale pewnej nocy Reed opublikował zdjęcie
swoich ust złączonych z ustami Basil, a ja uległam masochistycznym potrzebom.
Basil zawsze publikowała swoje zdjęcia z Reedem, podpisując je hashtagami ta‐
kimi jak #NaZawsze, #BratnieDusze, #JestemZKapitanemDrużyny, #Rozgrywający1
i #MójSkarb.
Ale Reed? Jego konto przedstawiało trzy rzeczy – jedzenie, rodzinę i futbol; starał
się zaimponować swoim poświęceniem rekruterom z college’u. Opublikowanie tego
zdjęcia oznaczało dla mnie aprobatę, symbol zaangażowania, którego nie mogłam zi‐
gnorować, chociaż bardzo tego chciałam.
Obserwowałam ich oboje przez miesiące, śledziłam Reeda i kilka kont logofilów,
aby ukryć fakt, że założyłam profil w mediach społecznościowych wyłącznie po to, by
mieć na oku mojego najlepszego przyjaciela. Dwa razy w miesiącu publikowałam cy‐
taty, od czasu do czasu koszulkę, a raz ziemniaka z ogródka w kształcie głowy Abra‐
hama Lincolna.
Dzień po tym, jak „Eastridge Daily” opublikował artykuł o nalocie FBI i komisji,
pod moimi postami znalazłam groźby śmierci. Pojawiały się zaraz po telewizyjnych
wiadomościach i powracały za każdym razem, gdy ujawniono nowe informacje na te‐
mat sprawy.
Kiedy w internecie pisano o braku rozstrzygających dowodów, śmiałam się z wy‐
zwisk adresowanych do mojego taty, Virginii i mnie. Większość z nich nie miała nawet
sensu, w mieście roiło się od teorii spiskowych co do dowodów. Ludzie po prostu nas
nienawidzili.
Uprzywilejowane wieśniaki. (Virginia cisnęła czternastowieczną wazą z dynastii
Ming o ścianę spiżarni).
Wampiry z Południa. (Virginia wrzuciła swój świeżo wyciśnięty sok z kumkwatu
do basenu i zarezerwowała czterogodzinny masaż tkanek głębokich w spa z nocle‐
giem).
Barbie oszustka. (Virginia dosłownie się wściekła i zaczęła objadać tanimi węglo‐
wodanami).
Kiedy Hank Prescott zmarł, a groźby nasiliły się jak nigdy wcześniej, od dawna nie
sprawdzałam komentarzy i wiadomości. Wciąż nie chciałam usunąć konta lub zmienić
go na prywatne, ponieważ czułam się, jakbym przyznawała się do porażki.
Ale to i tak nie miało znaczenia.
Groźby nie wywierały na mnie żadnego wpływu. Dopiero gdy Hank zmarł, a ja po‐
czułam realne skutki oszustwa taty, oskarżenia w końcu okazały się zasadne. Śmierć
Angusa Bedforda była następna i przyniosła więcej nieprzyjemnych komentarzy.
Zaakceptowałam je wszystkie jako swoją nową normalność, od czasu do czasu lo‐
gowałam się na Insta i szukałam ładnych słów, aby zabić czas. Ale ta wiadomość mnie
zaskoczyła. Nie dlatego, że czułam się samotna, ale dlatego, że jej słowa były jeszcze
bardziej samotne.
Zdechnij. Po prostu zdechnij.
Nadawca nie zadał sobie trudu, by ustawić swój kanał na prywatny lub stworzyć
fałszywy profil, jak niektórzy. Była to tak zwyczajna groźba, pojawiła się w rzadkim
momencie, gdy rodzina Winthropów przestała pojawiać się w wiadomościach, więc
mnie to zaciekawiło.
Demi Wilson.
18.
Kocham psy.
Uwielbiam samochody.
Nienawidzę ludzi.
Bratnia dusza.
Przejrzałam jej feed, zapoznałam się z jej życiem i trafiłam na jedno zdjęcie, któ‐
rego nie mogłam zapomnieć.
Obejmowała ramieniem Angusa Bedforda. Stali przed klasycznym samochodem
z narzędziami rozrzuconymi po podłodze. Deszcz przykleił im włosy do czoła, ale nie
zmącił ich głupkowatych uśmiechów.
Podpis: W deszczowe dni szczególnie mocno tęsknię za tatą. #RIP
Następnego dnia przeprosiła mnie, powiedziała, że była pijana i że nie wini mnie
za błędy mojego taty. Odpowiedziałam żałosnym memem przedstawiającym dwa
przytulające się pieski z napisem: „Psieprosiny przyjęte”.
Tak naprawdę chciałam powiedzieć, że wybaczanie innym to mit. Jedynym więź‐
niem, który zostaje uwolniony, gdy komuś wybaczasz, jesteś ty sam. To, czy antyfani
Winthropów kiedykolwiek mi wybaczą, nie miało znaczenia, ponieważ ja nigdy nie
wybaczę mojej rodzinie i temu, jak żyłam sobie wygodnie, nieświadoma grzechów,
które mnie finansowały.
Nigdy więcej nie rozmawiałam z Demi, ale obserwowałam ją tak jak dzikie zwierzę
na swoim podwórku.
Z daleka.
Nie odzywałam się ani słowem.
Tylko oglądałam.
Czekałam.
Zastanawiałam się.
Kilka miesięcy później Demi opublikowała na swoim Insta informację o przyjęciu
na Uniwersytet Wilton. Dwa tygodnie później dodała zdjęcie na Snapie, kiedy otrzy‐
mała pełne stypendium do Wiltona, a następnie ponownie, gdy dostała dwóję z histo‐
rii sztuki i stypendium zostało wypowiedziane.
Podpisałam jej petycję na change.org, w której błagała uniwersytet o zmianę zda‐
nia. Miała trzydzieści sześć podpisów, nie licząc mojego, ale to nic nie dało. Tak na‐
prawdę potrzebowała bogatego ojca, takiego jak mój, albo przynajmniej Angus Bed‐
ford, który przed śmiercią zainwestował sporą sumę w fundusz uczelniany Winthrop
Textiles.
Każdy wpłacony dolar miał być przeznaczony na czesne dla pracowników i ich ro‐
dzin. Kiedy firma upadła, fundusz uczelniany również.
Na pierwszym roku studiów ledwo wychodziłam z mieszkania, żywiłam się zup‐
kami chińskimi, które kupowałam w czteropakach za dolara w sklepie na końcu ulicy.
Korzystałam z zeskanowanych książek na iPhonie, który dostałam od taty. Płaciłam
czesne i niewielką ratę szalonymi odsetkami za kredyty studenckie, które zaciągnę‐
łam.
Virginia dysponowała moim funduszem powierniczym, co oznaczało, że byłam
spłukana, co roku wydawałam więcej pieniędzy, niż miałam, i zaciągałam pożyczki
studenckie, aby pokryć koszty. Ledwie wiązałam koniec z końcem, ale nie mogłam po‐
zwolić, by Demi opuściła college.
Poprosiłam starego znajomego taty o utworzenie anonimowego funduszu stypen‐
dialnego i złożyłam podanie o pełnoetatową pracę w restauracji.
Podwójne zmiany powodowały ból stóp i pleców, ale mnie nie zabiły.
Nieelastyczne godziny pracy zmusiły mnie do wzięcia udziału w zajęciach, których
nienawidziłam, ale mnie nie zabiły.
Dodatkowa odpowiedzialność napawała mnie niepokojem, ale mnie nie zabiła.
Brak snu sprawił, że skupianie się na zajęciach było prawie niemożliwe, ale mnie
nie zabił.
Głód mi doskwierał, ale nie zabijał.
Ostatecznie nie żałuję, że zapłaciłam za Demi.
To było słuszne posunięcie.
Byłam wydrążonym drzewem, które już dawno umarło, i znalazłam sposób, by
wyhodować liść.
Rozdział trzydziesty pierwszy
Emery
N ic nie denerwowało mnie bardziej niż rozmowa o Syzyfie z Benem.
Nie głód.
Nie ubóstwo.
Nie Virginia.
Nie tata.
Nawet Nash Prescott.
Ben uważał, że Syzyf został ukarany, ale ja wiedziałam, że Syzyf był mądry.
Był przebiegły.
Miał cel.
Oto moje zdanie: Syzyf stworzył imperium. Był człowiekiem, ale władał wiatrami.
Oszukał bogów i boginie. Nawet Śmierć się go bała.
Syzyf chciał swojej kary; w przeciwnym razie również by jej uniknął. Syzyf zdecy‐
dował się tego nie robić i każdego dnia wspinał się na wyżyny, których nie mógł osią‐
gnąć żaden inny śmiertelnik.
Przez swoją karę był jak niekończąca się bitwa morska, nieustające przypływy
i odpływy, cykle księżyca i słońca. Jego kara go unieśmiertelniła. Wyniosła go do rangi
bogów i bogiń. Dała mu też boską moc.
Ben nie postrzegał tego w ten sposób i bez względu na to, jak bardzo chciałam nim
potrząsnąć i zażądać, by się obudził, nie mogłam. Przewijałam nasze wiadomości,
opierając się pokusie wybiegnięcia na deszcz, by zagłuszył moje krzyki.
Przez ostatnie dwa dni próbowałam wytłumaczyć to Benowi, ale na nic się to
zdało. Postanowił potępić samego siebie. Nie rozumiałam dlaczego i czułam się bez‐
silna.
Przygryzłam dolną wargę, szorując po niej zębami, by zabolało. Pragnęłam odcią‐
gnąć Bena od jego demonów. Miałam nadzieję, że uważał mnie za swoją ucieczkę, tak
samo jak ja uważałam go za swoją.
Mój uśmiech zadrżał, gdy czekałam na odpowiedź. Nie dlatego, że Ben nie odwza‐
jemniał moich uczuć. Wiedziałam, że mnie kochał – tak samo jak wiedziałam, że
dzięki mnie się uśmiechał, a prawdziwy powód, dla którego odmówiliśmy przełama‐
nia bariery i spotkania się, nie miał nic wspólnego z zasadami.
Byliśmy jak kryształy geody.
Piękne.
Twarde.
Błyszczące.
Odporne.
I skazane na życie we wewnętrzu brzydkiej skały.
Martwiłam się o Bena, chciałam naciskać mocniej, błagać go, by zobaczył siebie ta‐
kim, jakim ja go widziałam, ale nie mogłam, bo nawet geody się rozpadały. Gdybyśmy
rozpadli się na kawałki, straciłabym mój kompas, moje schronienie, moje sanktu‐
arium.
Samolubna, bardzo samolubna, Emery. I ty twierdzisz, że jesteś dobrym człowie‐
kiem.
Szeptałam magiczne słowa w puste biuro, chociaż wiedziałam, że magiczne słowa
mnie przed tym nie uratują.
Kiedy Nash wszedł do biura dziesięć minut później, moje policzki wciąż płonęły.
Wyciągnął torbę z drogim jedzeniem z lokalnego steakhouse’u. Wszyscy inni wyszli na
wtorkowy lunch na tacosy, więc w pokoju panowała cisza.
Czekał z wyciągniętym jedzeniem przez dobre pół minuty, aż w końcu położył je
na stoliku przede mną i przyjrzał się moim zarumienionym policzkom.
– To cytrynowo-ziołowy łosoś z tymi małymi zielonymi rzeczami, które mama
robi, a ty je uwielbiasz.
– To kapary, Nash, a ludzie ich nie robią. Oni je gotują. – Stukałam paznokciami
w ekran telefonu, oddychając ustami, by nie czuć zapachu jedzenia. Mój żołądek nie
przestawał burczeć. – Skąd wiesz, że lubię kapary?
– Pytasz poważnie? Ty i tata biliście się o nie, kiedy mama robiła kurczaka pic‐
cata. – Nash usiadł obok mnie na kanapie i poczułam się sto razy mniejsza. Przycią‐
gnął torbę bliżej krawędzi stołu i wyciągnął czarny plastikowy pojemnik z przezroczy‐
stą pokrywką. – Któregoś roku rozlałaś całą zawartość talerza, próbując ukraść kapary
z talerzy taty i Reeda. – Wyglądało na to, że wspomnienie to sprawiło mu radość, co
wywołało nieprzyjemne odczucia w mojej klatce piersiowej, nawet gdy starałam się
ignorować jego i jedzenie. – Mama podwoiła ilość kaparów w przepisie. I potem to da‐
nie smakowało tak, jak to zielone gówno z dodatkiem kurczaka i makaronu.
Spojrzałam na talerz, gdy zdjął pokrywkę.
Niech to szlag.
Śliniłam się?
– Betty nadal robi kurczaka piccata?
– Tak. Raz w miesiącu.
Jego słowa wyrwały mnie z otępienia, z myśli o nim.
O potarganych włosach, które przywodziły na myśl takie słowa jak cafune.
O pełnych ustach, które rozchylały się za każdym razem, gdy mówił.
O jego zapachu, który uwielbiałam kraść.
– Widujesz ją raz w miesiącu? – wydukałam, nie do końca w nie wierząc. Kłóciło
się to z czarnym archetypem Nasha, który zbudowałam w swojej głowie.
Tym, który chronił mnie przed bolesnym przywiązaniem i przypominał mi, że to
nie ten sam facet, który pakował mi obiady i uspokajał mnie po incydencie z Ableʼem.
Nash nabił łososia na widelec w tym samym czasie, gdy mój żołądek wydał nie‐
przyjemne warknięcie.
– Widuję ją prawie w każdy weekend. – Pomachał mi łososiem przed twarzą, poka‐
zując, że jest idealnie wypieczony. – Zjem go, jeśli ty tego nie zrobisz, a twój żołądek
wydaje się na ciebie cholernie wkurzony.
Zignorowałam jedzenie, chwytając się kawałka mojej przeszłości, który nie spra‐
wiał wrażenia skażonego.
– Jak wygląda Betty?
Włożył widelec do ust.
– Na silną.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że jest najedzona i uśmiecha się, gdy patrzę.
– A kiedy nie patrzysz?
– Wpatruje się wszędzie tam, gdzie powinien być tata, z oczu cieknie jej jak z ze‐
psutego kranu. Jeśli jesteśmy przy stole, patrzy na puste krzesło. Jeśli siedzimy w salo‐
nie, patrzy na fotel. Jeśli jedziemy samochodem, wpatruje się w kierownicę na każdym
świetle stopu, jakby to on powinien prowadzić, a nie ja.
– Dlaczego mi to mówisz?
– Ponieważ zapytałaś i może ci zależy.
– Może? Oczywiście, że zależy mi na Betty. Kocham ją.
– Jesz, czy co?
Dlaczego wciąż próbujesz mnie karmić, ty zagmatwany, popieprzony łotrze?
Słowa siedziały mi na końcu języka, błagając o uwolnienie. Nie miałam siły na
walkę, więc je przełknęłam. Smakowały jak kiepskie decyzje i stracony apetyt.
Moje oczy śledziły każdy jego kęs. Pozwoliłam sobie na dwie i pół sekundy rozpa‐
czy, a potem odwróciłam się od jedzenia i chwyciłam za telefon, jakby to było moje je‐
dyne połączenie z Benem (bo było).
– Nie – zmusiłam się do odpowiedzi. – Nie chcę twojej jałmużny.
Ben mnie kochał.
Nash mieszał mi w głowie.
Koniec końców pożądanie było tylko nagrodą pocieszenia za miłość.
Rozdział trzydziesty drugi
Emery
J ak na kogoś, kto uwielbiał konfrontację, mogłabym wymienić „unikanie”
w kolumnie „umiejętności” w CV.
Robotnik budowlany spojrzał na mnie w ostrych promieniach słońca.
– Znowu?
Odgarnęłam włosy z twarzy, pragnąc zrzucić wraz z nimi odrobinę poczucia winy.
– To ostatni raz. Przysięgam.
Mówiłam to już cztery razy, gdy prosiłam go o przesunięcie.
– Trochę w lewo.
– Może nieco niżej.
– Och... to za nisko. Wyżej?
– W prawo.
Dziewięćdziesiąt procent pewności, że znak Prescott Hotels znajdował się tam,
gdzie trzeba.
– Tak jak teraz? – Przesunął metalowy element wyżej nad wejście.
– Tak, już jest dobrze.
Ulga rozlała się po jego ciele. Skorzystał z okazji, by mnie odprawić, odwracając się
do mnie plecami. Kręcąc się przy dwuskrzydłowych drzwiach, zapragnęłam papierosa
lub czegoś, żebym mogła zaczekać na zewnątrz, z dala od biura, gdzie Nash próbował
mi wepchnąć jedzenie.
Codziennie przynosił mi pyszne dania, a ja codziennie odmawiałam.
Miałam silę woli wygłodniałego szczeniaka, którego szczęka otwiera się przy naj‐
niklejszym zapachu jedzenia.
Słońce sprawiło, że przed oczami pojawiły mi się plamy. Dwóch dostawców ze‐
pchnęło mnie z drogi. Na wózku między nimi stała gigantyczna chromowana lodówka.
Już z daleka widziałam w niej dowód upartości Nasha.
Pogięło go?
Zamrugałam gwałtownie. Uszczypnęłam się dwa razy w przedramię, by upewnić
się, że nie mam halucynacji. I to nie była byle jaka lodówka, tylko jedna z tych inteli‐
gentnych, z ekranem wbudowanym w drzwi.
Odwracając się do robotnika budowlanego, przetarłam i zmrużyłam oczy.
– Widziałeś to?
Pochylił głowę, jakby nie miał ochoty na moją uwagę.
– Ale co?
– Nieważne.
Trzymając telefon w dłoni, otworzyłam aplikację Eastridge United.
Durga: Masz numer do dobrego psychiatry? Myślę, że mój szef potrzebuje po‐
mocy psychiatrycznej.
Benkinersofobia: Zabawne. Mam te same podejrzenia w stosunku do jednego
z moich pracowników.
Durga: Zwolnij go. Pozwól mi pracować dla ciebie.
Benkinersofobia: Uznaj to za propozycję – czterdzieści godzin tygodniowo, wy‐
magane ubrania z łatwym dostępem pod spód. Dopuszczam nakolanniki, biorąc pod
uwagę wymagania na stanowisku.
Już to zrobiłam.
Za późno.
Przeleciałam palcami po klawiaturze, aż na ekranie pojawił się cień. Moim oczom
ukazały się błyszczące, kasztanowe buty. Powiodłam wzrokiem do twarzy ich właści‐
ciela.
Nie znowu.
Dopadło mnie to samo co wcześniej poczucie déjà vu, błagające, bym go posłu‐
chała.
Skądś znasz Brandona. Rozgryź to. To ważne, Emery.
Nadal nic.
– Nie jestem zainteresowana. – Dudniące serce podeszło mi do gardła. Chowając
telefon do kieszeni, zmarszczyłam brwi, ale zachowałam spokój. – Nie potrafi pan zro‐
zumieć aluzji, panie Vu?
– Pan Vu jest moim ojcem.
– Pan Vu to także pan. Świetnie się rozmawiało. Więcej tego nie powtarzajmy. –
Udałam, że skręcam w lewo, ale zanurkowałam w prawo i poczułam satysfakcję, gdy
Brandon dał się nabrać.
– Panno Winthrop, musimy porozmawiać. – Jego palce zacisnęły się na moim nad‐
garstku, ale puścił, gdy go wyszarpnęłam. – To ważne. Nie ma pani kłopotów.
– Bez jaj. – Obróciłam się i spojrzałam na niego. – Doskonale zdaję sobie sprawę,
że nie zrobiłam nic złego. Nie złamałam żadnego prawa. Nie obchodzi mnie, dla jakiej
agencji rządowej pan pracuje. To nic dla mnie nie znaczy. Pan nic dla mnie nie zna‐
czy. – Wiedziałam, że jutro będę mieć siniak na nadgarstku, ale nie chciałam chwycić
się za obolałe miejsce. – Patrzy pan na niewłaściwego Winthropa, a ja nie widziałam
mojego ojca od lat. Mam pracę. Życzę koszmarnego dnia. Bo mój taki będzie.
Metalowa klamka schłodziła moją dłoń, ale w środku nadal było mi o trzydzieści
stopni goręcej. Obróciłam się i zachwiałam, gdy uchwyciłam w odbiciu drzwi Nasha.
Jego zwężone oczy przeniosły się ze mnie na Brandona i z powrotem.
Dwoma palcami poprawiał mankiet, jakby szykował się do walki. Bycie jego ofiarą
podobało mi się mniej niż rozmowa z pracownikiem komisji, więc otworzyłam
szklane drzwi i go wyminęłam.
– Tygrysie.
Nie zatrzymałam się.
– Emery.
Nadal nie reagowałam.
Ochroniarz ze zmiany dziennej skinął mi głową, gdy przechodziłam obok, jego opi‐
nia o mnie nagle stała się bardziej przychylna, gdy zaczęłam go karmić. Duma unie‐
możliwiała mi przyjmowanie jedzenia od Nasha, nawet jeśli oznaczało to skrzywdze‐
nie samej siebie.
Z głodu wręcz ciemniało mi w oczach. Mogłam ukrócić swoje cierpienia, przyjmu‐
jąc posiłki. Zamiast tego pozwoliłam Nashowi je zjeść lub oddawałam je ochronia‐
rzom.
Myślałam, że tylko wyobraziłam sobie lodówkę, ale kiedy weszłam do biura, stał
przed nią dostawca z supermarketu i upychał do środka mrożone posiłki, drogie
mięsa i jogurty.
Opadłam na kanapę i zaczęłam się zastanawiać, jak postąpić z Brandonem. Tylko
że nie znałam wyjścia z tej sytuacji. Mógł nadal się pojawiać, ale nie miałam dla niego
żadnych odpowiedzi, poza miejscem pobytu mojego taty, co w niczym by nie pomogło.
Komisja i FBI za pierwszym razem niczego na tatę nie znalazły.
Dostawca odwracał się do mnie co dziesięć sekund, jakby myślał, że go zaatakuję.
Oszczędziłam mu swojej popisowej suczej miny i odchyliłam głowę, bawiąc się długo‐
pisem i zastanawiając, co zrobić, żeby nieco urozmaicić wystrój hotelu.
Jedynym prawdziwym ratunkiem byłoby zaczęcie od początku, ale nie mieliśmy
czasu ani budżetu na drastyczne zmiany, a Chantilly znalazłaby inny sposób, by zmar‐
nować pieniądze. Pochodziła z biednej rodziny. Bieda niekiedy uczy ludzi oszczędno‐
ści, ale Chantilly wolała pójść drogą rozrzutności.
Uwielbiała wydawać pieniądze, które posiadała, a nawet więcej. Wyznaczenie jej
na tymczasowego kierownika działu było jak zabranie pięciolatka do sklepu z zabaw‐
kami i kupienie mu wszystkiego, czego dusza zapragnie. Budżet Haling Cove doprowa‐
dziłby do ślinotoku człowieka zarządzającego funduszem hedgingowym, a jej udało
się go wyczerpać.
Potrzebowaliśmy dzieła sztuki, które zachęcałoby do rozmów, ale nie było nas na
nie stać. Snobistyczni goście hotelowi uznaliby projekty DIY za śmieci, a znani artyści
nigdy nie pracowaliby za darmo. Głowiłam się nad tym przez cały tydzień. I miałam
wrażenie, że tylko ja się z tym męczę.
– Wyglądasz na zamyśloną. – Ida Marie rzuciła torebkę na kanapę i usiadła obok
mnie. Pachniała jak szakszuka z pobliskiej tunezyjskiej restauracji.
Jak to o mnie świadczyło, że nie byłam zazdrosna o to, jak ładni, inteligentni czy
dobrze ubrani są ludzie, ale raczej o to, co jedzą? Miałam ochotę na szakszukę – i brik
a l’oeuf, fricassé i bambalouni na deser.
Jak to o mnie świadczyło, że mogłam mieć to wszystko, prosząc Nasha, a mimo to
odmawiałam?
– Próbuję wymyślić, co zrobić z projektem. – Podrzuciłam długopis i go złapałam.
– Nie ma się nad czym zastanawiać. To nie my podejmujemy decyzje.
Nie, ale Nash decydował i zależało mu na tym. Nie okazałby tego. Prawdopodobnie
nie przyznałby się do tego nawet przed samym sobą.
Skąd możesz to wiedzieć, Emery?
Uch.
Dobre pytanie.
Wiedziałam, że Nashowi zależy, tak jak wiedziałam, że Reed mruczy pod nosem,
gdy coś go irytuje, Betty ma ulubioną modlitwę, Hank poruszał palcami u stóp, gdy się
śmiał, a Nash dwukrotnie przeczesywał dłonią włosy, gdy myślał, że ktoś jest idiotą,
i trzykrotnie, gdy znajdował się w miejscu, w którym nie chciał być.
– Nie chcę, żeby mój pierwszy projekt dla Prescott Hotels był tym, który mi się nie
spodoba. – Patrzyłam, jak dostawca rozładowuje resztę zakupów. Chciałam mu po‐
móc, ale wiedziałam, że jeśli to zrobię, zawartość lodówki będzie mnie za bardzo ku‐
sić. – W takim tempie żadne z nas nie zostanie zaproszone do pracy nad hotelem
w Singapurze.
Ta inwestycja jakoś do mnie nie przemawiała. Może dlatego, że Nash wydawał się
w nią zbyt zaangażowany. Według krążących w biurze plotek prawdopodobieństwo,
że Prescott Hotels wygra wojnę przetargową z Asherem Blackiem, było dość małe.
Gdyby Nash jednak wygrał, poniósłby zbyt duże koszty, niewarte tej lokalizacji.
Po co to robił?
Dlaczego nie znalazł innej lokalizacji w Singapurze?
Dlaczego akurat ta nieruchomość?
Moja duma mnie paraliżowała, ale Nasha nie. Gdyby logika nakazywała mu znaleźć
inne miejsce, zrobiłby to. Coś go tam trzymało, a moje pragnienie zrozumienia go nie
pozwalało mi tego zignorować. Tak jak w przypadku wszystkiego, co dotyczyło Nasha,
moja ciekawość pozostała bez odpowiedzi, jak włącznik światła, który nie działał.
Ida Marie pomachała dostawcy, gdy wyszedł, eskortowany do holu przez ochronia‐
rza, którego nie rozpoznałam.
– Hotel w Singapurze prawdopodobnie zostanie zaprojektowany przez zespół,
który stworzył Dubaj i Hollywood. – Przeżuła gumę i puściła balona. – Myślę, że od po‐
czątku nie mieliśmy szans. Zauważyłaś, jak oszałamiające są wszystkie lokalizacje ho‐
teli Prescott w porównaniu z tymi w Karolinie Północnej? – Machnęła ramionami. –
Zupełnie tak, jakby były zwykłą zapchajdziurą. Wciąż są lepsze od wszystkich tego
typu budynków z wyjątkiem Black Enterprise, ale prezentują się po prostu... gorzej.
Można by pomyśleć, że skoro nasz szef pochodził z Karoliny Północnej, poświęciłby
im więcej uwagi.
Nash nienawidził Karoliny Północnej, ponieważ nienawidził Eastridge. Czytałam
między wierszami jego liścików. Wyglądało na to, że walczył sam ze sobą, a jedynym
sposobem na uporządkowanie myśli było zapisanie ich na papierze.
Kiedy skończył liceum, a Betty podjęła dodatkową pracę, wykonując prace do‐
mowe u mojej sąsiadki, poprosiła Nasha, by przygotowywał Reedowi obiady. Nadal
robił też moje. I wciąż załączał do nich liściki.
W niektórych mówił o odejściu, zwłaszcza gdy został przyjęty do kilku szkół z Ligi
Bluszczowej, i nigdy nie powiedział o tym nikomu poza mną.
Wczoraj wieczorem tata zgubił pilot od telewizora, a mama krzyknęła: „Nic nie
jest stracone, dopóki sama nie spróbuję tego znaleźć”. Zapytałem ją, czy może zna‐
leźć moją cholerną nadzieję. Żartowałem. Nie uznała tego za zabawne. Błagała, że‐
bym więcej czegoś takiego nie mówił.
Chciałem ją zapytać, co sądzi o moim wyjeździe na Harvard lub do Wiltona, ale
potem się rozmyśliłem.
Dostałem się na Harvard, Yale i Wiltona.
(Yale niech się pieprzy).
Dasz wiarę? Dzieciak ze stypendium liceum Eastridge na Harvardzie. Pewnie
i tak tam nie pójdę, ale mimo to... Niektóre rzeczy trzeba po prostu powiedzieć na
głos, aby mieć pewność, że dzieją się naprawdę.
NASH
Ludzie mówią, że za pieniądze nie można kupić szczęścia, nie? Wszyscy po tej
stronie Eastridge są obrzydliwie bogaci i mam pewną teorię. Myślę, że udało im się
kupić sobie nieszczęście w różnych odmianach.
Kensingtonowie są zarówno bogatsi, jak i mniej nieszczęśliwi niż Abbotowie, ale
Abbotowie są bogatsi i mniej nieszczęśliwi niż rodzina Grimaldich, która jest bogat‐
sza i mniej nieszczęśliwa niż rodzina Strykerów. Zastanawiam się, czy gdzie indziej
też tak jest. Może w Norwegii? Wybrzeżu Kości Słoniowej? Trynidadzie i Tobago?
NASH
Przyszło mi do głowy, że znam te oblicza Nasha, których nie zna nikt inny. Nie wie‐
działam, co o tym myśleć. Najlepiej byłoby przeprowadzić egzorcyzmy na mojej wła‐
snej głowie.
Ucięłam narzekania Idy Marie na przydzielenie jej lokalizacji w Karolinie Północ‐
nej:
– Poddanie się z góry skazuje cię na porażkę. To tak, jakby powiedzieć, że się cze‐
goś chce, ale nie dość mocno, by na to zapracować.
– Przydzielenie nam oddziału w Haling Cove nastawiło nas na porażkę. – Ida Marie
oparła pięści na biodrach. – Wiesz, że stało się tak tylko dlatego, że jesteśmy w zespole
Mary-Kate? Nie pozwolą Chantilly przejąć projektu, który ma znaczenie dla firmy. Ona
nie posiada odpowiedniego doświadczenia.
– Każdy projekt ma znaczenie dla Prescott Hotels – przekonywałam, ale pojawiły
się wątpliwości.
To wszystko zaczęło mi coraz bardziej zalatywać przeznaczeniem – tak wiele wy‐
darzeń złożyło się na to, że dostałam tę pracę.
Jednorazowa przygoda Mary-Kate na Tinderze doprowadziła do ciąży.
Ciąża doprowadziła do jej urlopu macierzyńskiego.
Urlop macierzyński doprowadził do awansu Chantilly na tymczasową szefową ze‐
społu projektowego.
Potrzeba dominacji Nasha w Karolinie Północnej doprowadziła do otwarcia od‐
działu w Haling Cove.
Brak doświadczenia Chantilly spowodował, że zespół został przydzielony do Ha‐
ling Cove, ponieważ Ida Marie miała rację – Nash rzeczywiście traktował hotele Pre‐
scott w Karolinie Północnej jak zapchajdziury.
Miliard wydarzeń doprowadził do tego, że potrzebowałam pracy.
To, co Reed zrobił dla Delilah, doprowadziło do tego, że Delilah była winna Re‐
edowi przysługę.
Dzięki tej przysłudze zostałam zatrudniona przez hotel Prescott.
Przez to, że jedna z osób z zespołu Chantilly przeszła na emeryturę, zostałam
przydzielona do Haling Cove.
Przydzielenie do Haling Cove doprowadziło mnie do tej windy i mojej pracy z Na‐
shem.
Ile to ruchomych elementów?
Jedenaście.
Więcej, jeśli wziąć pod uwagę moją biedę. Co jeszcze mógł zgotować mi los? Do
diabła, co próbował mi przekazać?
Ida Marie zamiast odpowiedzieć, przeciągnęła ręce nad głową i skinęła na Hannah
i Caydena, gdy weszli wraz z Chantilly. Cała trójka spojrzała na lodówkę, a potem Cay‐
den podszedł i przejrzał jej zawartość.
– Nieźle. – Wyciągnął kilka wędlin i puszkę napoju gazowanego. – Dobry towar.
Może król ma jednak serce.
Może miał dziesięć lat temu. Teraz już dawno zniknęło – zakopane tak głęboko, że
zapomniał o jego istnieniu.
– Dopiero co jadłeś! – Hannah dołączyła do Caydena i wyciągnęła sok jabłkowy. –
Wow. W barze kosztują jakieś dziesięć dolarów za butelkę. Nash to kupił? Dla nas?
Chantilly i Ida Marie poszły w ich ślady i przeszukały lodówkę, ja natomiast sie‐
działam z rękami wsuniętymi pod uda, wiedząc, że jeśli ulegnę pokusie, znając moje
szczęście, Nash prawdopodobnie wejdzie tu dziesięć sekund później i będzie świad‐
kiem mojej chwili słabości.
Unikałam wymownych spojrzeń współpracowników, gdy mój żołądek zawarczał
jak dwa psy walczące o kość.
– Co? Nie mamy czasu na jedzenie.
Kiedy Nash wszedł do pokoju, wszyscy już się usadowili i rozpoczęli popołu‐
dniowe szkice. Przyjrzał się puszce coli w dłoni Caydena, jogurtowi Chantilly, sero‐
wych nitkach Idy Marie i saszetce z organicznym sokiem Hannah.
Potem spojrzał na moje puste ręce, dwa razy przeczesał dłonią włosy – co sugero‐
wało, że ma mnie za idiotkę – i podszedł do lodówki. Otworzył drzwi z gracją pijanego
zapaśnika sumo, prześledził wzrokiem każdą półkę, jakby chciał się upewnić, że
wszystko jest w porządku, i jeszcze raz spojrzał na moje puste dłonie.
Uniósł rękę, niemal zaciskając palce na uchwycie. Zarumieniłam się na wspomnie‐
nie ich we mnie, a potem stężałam, rozdrażniona tym, że mnie zostawił. Nie powin‐
nam mieć wobec niego ludzkich odruchów, ale dziwnie było go nienawidzić tylko za
to, jak odezwał się do mnie w jadłodajni.
Nie dlatego, że na to nie zasługiwał, bo sobie nagrabił, ale dlatego, że traktowałam
przebaczenie i zapomnienie jako lekcję dla Bena. Gdybym nie dała przykładu, wyszła‐
bym na kłamczuchę. Mogłam to zrobić Reedowi, Virginii i Nashowi, ale nie chciałam
okłamywać Bena.
Walka na spojrzenia z Nashem trwała prawie minutę. Wyczuwałam na sobie pyta‐
nia Idy Marie i Chantilly, ale nie odważyłam się odwrócić wzroku. Konsekwencjami
zajmę się później.
– Jadłaś? – Nash odezwał się, jakby nikogo innego nie było w pokoju. Skupił wzrok
na moim brzuchu, jakby szukał tam odpowiedzi.
– Nie.
Nie powiedziałam nic więcej.
Nie zawahałam się.
Nie zdradziłam mu, że minęło czternaście godzin od ostatniego posiłku.
Nie przyznałam, że użyłam jego aplikacji do rozmowy z Benem.
Nie oznajmiłam, że nie mogę znieść myśli o śmierci jego ojca z rąk mojego.
Nie wytknęłam, że nie ma prawa być dla mnie okrutny.
Zamiast tego komunikowaliśmy się wzrokiem.
Mój mówił: „Nie jestem stworzona, by przegrywać”.
On odpowiedział: „Jestem stworzony tylko do tego, by wygrywać”.
Kolejna minuta.
Dwie.
Chantilly zbliżyła się do Nasha przy trzeciej.
Zignorował ją, rzucił mi ostatnie spojrzenie i wyszedł.
Wypuściłam oddech, gdy zniknął.
Zwycięstwo było puste jak aluminiowy kij baseballowy.
Zimne.
Trudne.
Tymczasowe.
Rozdział trzydziesty trzeci
Nash
J eśli jeszcze raz zostanę zmuszony patrzeć, jak Chantilly kręci dla mnie tył‐
kiem, będzie trzeba mi postawić pomnik.
Strzepnęła obrus, pozwalając mu opaść na dywan. Wygładziła go na podłodze, ale
nie przyklęknęła. Wygładziła zmarszczki z tyłkiem w powietrzu.
Nasz nowy biurowy rytuał w trakcie lunchu.
Jeśli to jest piekło, zmienię swoje postępowanie. Obiecuję, kurwa.
– Pomożesz mi, Nash? – Zerknęła na mnie, wyginając się w pozycji na pieska.
Nie oderwałem wzroku od telefonu.
Znowu grałem w Candy Crush.
Na cały głos.
Pomieszczenie wypełniły zwycięskie dźwięki.
– O ile kapitalizm nie zmienił się w ciągu ostatnich dwudziestu minut, o tyle cały
sens płacenia ludziom polega na tym, że nie muszę tracić czasu na bzdury. – Przesuną‐
łem kciukiem po ekranie. Światło odbijało się w telefonie. Dźwięk zgniatanych opako‐
wań po cukierkach odbijał się echem w pokoju. – Czy przegapiłem jakąś informację?
Cayden przyglądał się tyłkowi Chantilly, gdy przesuwała dłonią po poliestrowym
materiale. Miał sprawne oczy i zdrowe libido, a Chantilly wyglądała jak modelka.
Mimo to nie spojrzałem.
Ani razu.
Przez ostatnie dziesięć dni nie pokusiłem się o to ani razu, ponieważ każda jej
próba była coraz bardziej desperacka.
Można by pomyśleć, że załapie aluzję.
Nigdy wcześniej nie organizowano tu pikników biurowych, ale kiedy uparłem się
nakłonić Emery do jedzenia, Chantilly się tym zainteresowała.
Gdyby ta pieprzona, uparta Emery ustąpiła, wszyscy w tym biurze mogliby wrócić
do ignorowania siebie nawzajem.
Chantilly rozłożyła na materiale pięć kompletów sztućców – po jednym dla każ‐
dego oprócz Emery.
– To tylko lunch, Nash.
– Dla ciebie pan Prescott, a ponieważ masz takie trudności ze zrozumieniem gra‐
nic, pozwól, że udzielę ci kilku lekcji na ich temat. – Schowałem telefon do kieszeni,
stanąłem na obrusie i zagrzechotałem srebrną zastawą, rozbijając kryształowy talerz
butami za trzy tysiące dolarów.
Kontynuowałem:
– Tak się dzieje, gdy ludzie przekraczają moje granice. – Wbiłem obcas w zmiaż‐
dżony talerz i przekręciłem piętę. – Stają się dla mnie tak samo bezuż yteczni jak roz‐
bity talerz. Ludzie są zbędni, łącznie z tobą. Posprzątaj ten bałagan i biuro. A na przy‐
szłość, Chartreuse, nie przekraczaj granic, jeśli chcesz zachować posadę.
Problem polegał na tym, że Chantilly dbała o swoją pracę tak samo, jak o topnienie
pokrywy lodowej w Arktyce. Czyli wcale. Stałem się jej celem, gdy tylko postawiłem
stopę w tym biurze i przedstawiłem się zespołowi.
A być może nawet i wcześniej, biorąc pod uwagę jej zachowanie na imprezie fir‐
mowej. Gdyby nie jej wujek, zwolniłbym ją. Bez wahania.
Cayden wyszedł z Idą Marie i Hannah, wpatrzony w aplikację Ubera na telefonie.
Chantilly, z policzkami w tym samym odcieniu co włosy, złożyła brzegi obrusu do
środka, zebrała bałagan i wepchnęła go pod biurko Caydena.
Emery schowała szkicownik do swojego plecaka, który przerzuciła przez ramię.
Kiedy ją zatrzymałem, akurat przekraczała próg.
– Nie ty, panno Rhodes.
Mysz pisnęła.
Albo Chantilly.
Brzmiały tak samo.
– Tak, panie Prescott? – Obróciła się, oparła biodro o framugę i przyjrzała mi się.
Spojrzałem na Chantilly, która nie spieszyła się ze zbieraniem swoich rzeczy do to‐
rebki Birkina – był to zakup, na jaki nie pozwoliłaby jej pensja, ale rodzina tak. Emery
powiodła wzrokiem po moim ciele, starając się zaspokoić ciekawość.
Powodzenia, tygrysie.
Żar między nami nigdy nie zgasł. Nasza bliskość sprawiła, że jej dłonie się spociły.
Wytarła je w dżinsy, wpatrując się we mnie, jakby chciała mnie posmakować, przele‐
cieć, wykorzystać. Nasza jednorazowa przygoda nic nie znaczyła. Przypadkowy or‐
gazm, który zdarzyłby się, gdyby dotknął jej ktoś doświadczony.
Taa, jasne, odpowiedziałem jej uniesioną brwią. Oszukuj się dalej.
Mruknęła coś pod nosem. Tym razem nie wybrzmiały dziwne słowa. Tylko praw‐
dziwe zdania. Podszedłem bliżej, próbując je usłyszeć.
Coś w stylu: „Było gorzej niż za pierwszym razem, co ma sens, biorąc pod uwagę,
że pomyliłam cię z lepszym Prescottem”.
„Dziękuję za rżnięcie. Nie mam zamiaru robić tego ponownie. Ani ochoty”.
„Podobało mi się, kim byłeś, ale nienawidzę tego, kim jesteś”.
„Pa, Nash”.
Uniosłem brew i patrzyłem, jak mnie obserwuje, opierając się o biurko. To samo
biurko, przy którym pracowałem codziennie, wydajnie i sumiennie. W razie potrzeby
oferowałem swój wkład i pilnowałem własnego nosa, jeśli nie miałem nic do wniesie‐
nia.
Zależało mi na tym, żeby wszyscy tu robili to samo, ale Chantilly wydawała się do
tego niezdolna.
Kiedy zbliżała się pora kolacji, patrzyłem na Emery, odczytywałem jej niechęć do
przyjmowania ode mnie jedzenia i zamawiałem jej jakieś danie na wynos, które koń‐
czyło w rękach stróża nocnego.
Kiedy złożyliśmy zamówienia na meble, wszyscy inni również zaczęli zamawiać na
wynos. Stąd nowy piknikowy fetysz Chantilly – wyciągała nastrojowe świece i ciężkie
srebrne sztućce, jak nadopiekuńcza mama rozdająca na Halloween zdrowe cukierki,
których nikt nie chciał.
– Co? – warknęła Emery, odgarniając włosy z twarzy gwałtownym ruchem ręki,
gdy tylko Chantilly wyszła.
– Wstałaś lewą nogą? – Spojrzałem na jej włosy, jakby potwierdzały moją teorię.
Rzeczywiście. Nieokiełznane jak zawsze.
Irytacja zamaskowała pożądanie.
– Do czego zmierzasz? – Poklepała się po brzuchu tuż poniżej słowa „latibule” na
koszulce. – Jestem głodna. To moja pora lunchu.
– Czy ktoś ci kiedyś powiedział, że potrzebujesz Snickersa? Zachowujesz się jak
rozdrażnione dziecko, kiedy jesteś głodna.
– Dla przypomnienia, taką reakcję wywołujesz u każdego, kto kiedykolwiek cię
spotkał. A gdybyś był głodny i nie mógł się pożywić ani mówić, wpadałbyś w gorszy
szał niż dzieci. Właściwie mam wrażenie, że napady złości są u ciebie na porządku
dziennym.
Udałem, że ją ignoruję – oczywiście, kurwa, nie mogłem – i wyciągnąłem coś z szu‐
flady biurka, podniosłem i potrząsnąłem.
– Mama zrobiła to dla ciebie.
Szach. Mat.
Emery
R ozpoznałam neonowy róż, gdy tylko go zobaczyłam. Tęsknota za domem
przetoczyła się przeze mnie jak trzęsienie ziemi. Moje palce drgnęły z po‐
trzeby wyrwania go z palców Nasha.
Zachowałam jednak spokój.
– Widziałeś się w ten weekend z Betty?
– Już to przerabialiśmy. Widuję ją prawie w każdy weekend.
Pokonał dzielącą nas odległość w dwóch krokach. Rozluźniłam uścisk na koszulce,
pozostawiając ogromne zmarszczki nad pępkiem. Nash wcisnął mi pojemnik do rąk.
Uchwyciłam się go jak koala trzymający się drzewa eukaliptusowego, z tą różnicą,
że moim domem była sześćdziesięciopięciokilogramowa, mierząca niecałe metr
sześćdziesiąt kobieta z siwiejącymi włosami i orzechowymi oczami, identycznymi jak
u Nasha.
– Masz oczy po mamie.
Słowa wymknęły mi się z ust, zanim zdążyłam je przełknąć. Przypadkowy pocisk
w brzuch, wystrzelony z mojej własnej broni. Zakłopotanie mieszało się z toną bólu.
Wymamrotałam magiczne słowa i skupiłam się na swoim ciele, szukając rany.
Nie. Tylko w środku, ty idiotko. To przez takich jak ty wyposażono broń w bez‐
piecznik.
Te orzechowe oczy przyglądały mi się i przyciągały mnie do siebie. Nie chciałam
odwrócić wzroku ani się tłumaczyć. Przerwanie ciszy byłoby równoznaczne z prze‐
graną, więc cierpiałam. Nie z masochizmu. Po prostu byłam uparta.
Dlaczego bycie blisko ciebie zawsze kończy się dla mnie porażką, Nash?
– Wiem, biorąc pod uwagę, że tkwią w moich oczodołach. – Odbił moje słowa jak
miotacz z profesjonalnej drużyny futbolowej. – Mama upiekła je wczoraj. – Nash prze‐
niósł uwagę na pojemnik, który wciąż trzymałam kurczowo. – Z białą czekoladą
z orzechami makadamia. Twoje ulubione.
– Najbardziej lubię cynamonowe.
– Kłamczucha. Cynamonowe lubisz najmniej. – Spojrzał na mnie tak, jak patrzy się
na płaczące dzieci. Z irytacją ukrytą za cierpliwym uśmiechem. – Kiedyś udawałaś
alergię na cynamon, żeby mama przestała je robić i częściej piekła te z białą czekoladą
i orzechami.
– Dopóki nie powiedziała mi, że dodała cynamon do białej czekolady. – Kopnęłam
paczkę z obrusem leżącą na dywanie, wspominając tamto wydarzenie, nawet jeśli to‐
warzyszył mi przy tym mój najmniej ulubiony Prescott. – Sekretny składnik Betty,
który dodaje do każdego dania.
– Kazała ci patrzeć, jak jemy ciasteczka z białą czekoladą i orzechami, podczas gdy
ty musiałaś przełknąć cynamonowe. – Nash oparł się o framugę drzwi, krzyżując nogi
w kostkach. Garniturowe spodnie opięły uda, ale... nie. Nie mogłam się na niego ga‐
pić. – Dziesięć lat później nadal nie nauczyłaś się kłamać, prawda?
Nie chciałam wspominać z nim dawnych czasów. To zbyt blisko granicy, której bym
nie przekroczyła – nie chciałam myśleć o lepszych czasach. Zapomnij o przeszłości,
a nie będzie cię prześladować. Obejmowało to również dobre wspomnienia.
– Nie chcę od ciebie jedzenia.
Kolejne kłamstwo.
Betty zawsze układała swoje hermetyczne pojemniki w szafce obok zlewu. Pod‐
kradałam kilka z nich i przemalowywałam je na czarno z liliowymi zorzami polarnymi
i białymi gwiazdkami układającymi się w magiczne słowa.
Zależało mi nie tylko na jedzeniu, ale także na pojemniku.
– Nie są ode mnie. – Akcent Nasha zabrzmiał jeszcze wyraźniej. Skrzyżował ręce
na piersi. – Tylko od mojej mamy. Naprawdę odmówiłabyś mojej mamie? Poświęciła
dużo czasu, by je upiec.
Targało mną niezdecydowanie, aż w końcu odetchnęłam i odsunęłam się od niego,
drżącymi palcami podając mu pojemnik.
Jeśli go złapie, lepiej puśćcie, palce. Nie naróbcie mi wstydu.
Nash przyglądał się pojemnikowi i moim zaciśniętym na nim palcom.
– Przestań – rozkazał ostro. Szorstko. Głośno. Polecenie, które odczułam nad kar‐
kiem i poniżej talii. – Po prostu przestań.
– Ale co?
– To. – Gestem wskazał na mnie, jakby miał na myśli całą mnie. Całe moje istnie‐
nie. – Masz szczęście, że duma nie jest uzbrojona w sztylet, bo twoja zabiłaby cię,
gdyby mogła. Przestań się wstydzić. To nie wstyd potrzebować pomocy. To nie wstyd
być biednym.
Cofnęłam się o centymetr. Wiedziałam, że ma rację, ale nie chciałam tego przyznać.
Kontynuował bezlitośnie:
– Wiesz, dlaczego nazywam cię tygrysem?
Nie, ale się domyślałam. Posąg Dionizosa z tygrysem zajmował całe foyer w posia‐
dłości Winthropów. Virginia głaskała tygrysa za każdym razem, gdy go mijała.
Wzdłuż żyły szyjnej.
– Ponieważ Dionizos dosiada tygrysa. – Wzruszyłam ramieniem. Wyciągnięty po‐
jemnik utrudniał ten niezręczny gest.
– Nie. – Nash pchnął pojemnik w stronę mojej piersi. – Ponieważ tygrysa nie da się
ujarzmić. Tygrys rządzi dżunglą i tylko bóg może czcić tygrysa we właściwy sposób.
Twoja matka jest niewyedukowaną idiotką, która pomyliła tygrysa z panterą. – Gdy się
do mnie zbliżył, jego pogardliwy śmiech smakował na moich ustach jak cukierek. –
Dionizos nie dosiada tygrysa. Jeździ na panterze. Tygrys jest jego świętym zwierzę‐
ciem.
A bogowie czcili święte zwierzęta.
To dlatego wybrałam Durgę na moją nazwę użytkownika.
Bogini znana jako Niedostępna.
Niezwyciężona.
Jej świętym zwierzęciem jest tygrys, a ja chciałam poczuć się święta.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytałam, mając nadzieję, że Nash da mi od‐
powiedź, która sprawi, że znienawidzę go jeszcze bardziej. Przylgnęłam do pojemnika,
jedynej rzeczy, która nas dzieliła.
Jego oddech pieścił moje policzki.
Właściwie wybrane przez niego przezwisko brzmiało całkiem uroczo.
– Mówię, że masz zjeść ciasteczka, tygrysie.
Rozdział trzydziesty czwarty
Emery
S audade.
Skiamachia.
Tanatofobia.
Bezuż yteczne słowa.
Nic nie było w stanie ulżyć mojej frustracji.
– Potrzebujemy rzeźby! – Wymachiwałam telefonem ze zdjęciem gigantycznego
abstrakcyjnego monstrum, na które nie mieliśmy budżetu.
Będę bronić tego pomysłu za wszelką cenę.
Najpewniej wykończy mnie obojętność Chantilly, więc lepiej, żeby mój nagrobek
robił wrażenie.
Ida Marie spoglądała na nas z zaciśniętymi ustami i przełykała ślinę co dziesięć se‐
kund.
Zgadzała się ze mną. Podobnie jak Cayden i Hannah... ale popierali również zdanie
Chantilly – budżet nam na to nie pozwalał.
– Uznaję temat za zakończony. – Chantilly zamknęła notes i wrzuciła go do biurka
Caydena.
Podniosłam się z kanapy.
– To jest konieczne – upierałam się, zachodząc w głowę, dlaczego w ogóle się tym
przejmuję. W końcu wszyscy umrzemy i nic z tego nie będzie miało znaczenia.
Jesteś tylko prochem. Drobnym i trwałym, ale prędzej czy później rozpłyniesz się
w powietrzu.
– Nie mamy na to miejsca w budżecie! – Chantilly machnęła rękami. – A nawet
gdybyśmy mieli, to nic z tego. To wszystko na nic. Pan Prescott ma gdzieś tę lokaliza‐
cję. Podobno się z nim spoufalasz – wypluła te słowa, jakby nie była pewna, czy ma
być zmieszana, czy zniesmaczona. – Nie widzisz tego?
Czy wolniejsze mówienie pomogłoby Chantilly przyswoić tę wiedzę?
Po czyjej stronie stanąłby Nash, gdyby tu był? Najprawdopodobniej po stronie
Chantilly. Jego priorytetem była lokalizacja w Singapurze. Nawet teraz wyszedł do
penthouse’u, aby omówić oferty z Delilah.
– Jego to może nie obchodzić, ale mnie tak. – Wbiłam palec wskazujący w klatkę
piersiową. Zabolało, ale jak wszystko inne.
– Dlaczego?
Mogłaby wysłać mnie do Zatoki Guantanamo, a ja i tak bym jej nie powiedziała, bo
musiałabym ujawnić, jak dobrze znam Nasha i Prescottów.
– Ponieważ – zaczęłam, formułując kłamstwo – ta lokalizacja jest moją pierwszą
pracą, trafi do naszego portfolio, ale mimo to powinna mieć znaczenie, ponieważ to
nasza praca i powinno nam zależeć, do cholery! Dlaczego tylko mnie to obchodzi?
Zjawiła się ochrona z tacami cateringowymi, przerywając naszą kłótnię. Zerknę‐
łam w stronę drzwi, ale już wiedziałam, że Nasha tam nie będzie. Nie czułam go w po‐
koju. Żadnego ciężkiego powietrza. Żadnego ciepła wokół mojego ciała. Nic.
Olbrzymie porcje kurczaka, steków i barbacoa pochłonęły większość rozłożonego
przez Chantilly obrusu, więc Cayden rozłożył kolejny obok. Pomogłam strażnikom po‐
stawić pojemniki z tortillami, serem, ryżem, fasolą, guacamole i salsą, ale nie odważy‐
łam się wziąć talerza.
Wyglądało to tak dobrze.
A pachniało jeszcze lepiej.
Nie jadłam przez cały dzień, a gdy skończymy pracę późno w nocy, jadłodajnia bę‐
dzie już zamknięta.
Logika kazała mi jeść.
Moje ciało kazało mi jeść.
Nawet Ida Marie zwróciła się do mnie i kazała mi jeść.
Moje serce odmówiło.
Ten sam głupi organ szarpnął się w mojej klatce piersiowej, gdy tylko winda za‐
piszczała w holu. To dlatego żebra tworzą klatkę wokół serca. To nieokiełznane zwie‐
rzę, a dzikim zwierzętom nie można ufać.
Jeśli moi współpracownicy myśleli, że mam zaburzenia odżywiania, żaden z nich
nie zadał sobie trudu, by zasugerować pomoc. Wgryzali się w jedzenie, układali kopia‐
ste warstwy na papierowych talerzach. Zazdrościłam im jak diabli.
Wdzięczna, że nie uległam pokusie, wyciągnąłem szkicownik i zajęłam się cienio‐
waniem, chociaż wiedziałam, że rysunek na sto procent skończy na dnie kosza na
śmieci.
– Jesteś pewna, że to od Nasha? – Ida Marie zmarszczyła brwi, przyglądając się fa‐
soli, jakby mogła być zatruta. – Raczej nie zrobiłby tego dla nikogo, może z wyjąt‐
kiem...
Jej głos ucichł, ale wszyscy wiedzieliśmy, co chciała powiedzieć.
Z wyjątkiem Emery.
Przepaść się pogłębiła. Stałam po jednej stronie kanionu, a Cayden, Hannah, Ida
Marie i Chantilly po drugiej. Poza Chantilly, która nie chciała tego przyznać. Gdyby mo‐
gła, przebiegłaby na moją stronę po linie.
Potrząsnęła głową, marszcząc nos.
– Nie bądź śmieszna, Ida Marie. To zdecydowanie dla nas. Pracowałam do późna.
Zostawałam po godzinach. – Nałożyła na tortillę dodatkową porcję mięsa, a ja... Zrobi‐
łam się taka zazdrosna. Piekielnie zazdrosna. – Zasługuję na to. I na lodówkę. Totalnie.
Poza tym myślę, że naprawdę mnie lubi. Rano przyłapałam go, jak się na mnie gapił.
– Mogę cię zapewnić, że cię nie lubię. Przypominasz mi psa błagającego nieznajo‐
mych o głaski, a ja nie czuję pociągu do zwierząt. – Nash oparł się o framugę, wpatru‐
jąc się we mnie, w ogóle nie zwracając uwagi na Chantilly. – Patrzyłem na Emery. A ty
ciągle mi przeszkadzałaś.
Moje serce stanęło, a potem wróciło do normalnego tempa. Zapanowała nie‐
zręczna cisza, bo wszyscy źle zinterpretowali słowa Nasha. Rano przez pięć minut to‐
czyliśmy walkę na spojrzenia o dodatkowe ciasteczka z białą czekoladą i orzechami,
które wsunął do mojego plecaka, kiedy nie patrzyłam.
Po pierwsze – miał rację. Uwielbiałam je. Każdy, kto mnie znał, wiedział, że je
uwielbiam. To żadna tajemnica.
Po drugie – nie mogłam ich oddać, bo zwróciłabym uwagę na obsesję Nasha na
punkcie dokarmiania mnie. Ciastka leżały na dnie mojego plecaka, drwiąc ze mnie za
każdym razem, gdy wyciągałam kolejny ołówek do szkicowania.
Po trzecie – miałam nadzieję, że nigdy się nie dowie, że zjadłam te z pojemnika,
które dał mi kilka dni temu.
Policzki Idy Marie zaróżowiły się. Szturchnęła mnie w ramię, a w wyciągniętej ręce
trzymała papierowy talerz.
– Na pewno nie jesteś głodna? – Unikała patrzenia na Nasha. – Tu jest tyle jedze‐
nia, że ktoś z nas będzie musiał zabrać to do domu.
Nash zatwierdził nasze wizualizacje z drobnymi zmianami, co oznaczało, że pod‐
łogi, szafki i wykończenia zostały już zamontowane, a meble zamówione. Oznaczało to
również, że będę tu siedzieć do późna. Kuchnia może zostać zamknięta, zanim wyjdę.
Emery, nie pozwalaj, by duma niszczyła twoje zdrowie psychiczne. Nash ma rację.
Przyjmowanie pomocy jest w porządku. To nie czyni cię gorszą osobą. Maggie po‐
zwala ci szyć płaszcze dla niej i dzieci. Pozwoliłaś Reedowi załatwić ci pracę. Jedzenie
z jadłodajni nigdy cię nie zniechęciło. Zaczyna to brzmieć tak, jakbyś miała problem
z przyjęciem pomocy od Nasha.
Nie, kazanie w myślach nic nie dało.
Prędzej wpadłabym w pułapkę na niedźwiedzie, niż przyjęła pomoc Nasha. Bo wo‐
lałam go okrutnego. Wtedy przynajmniej wiedziałam, czego się spodziewać.
– Nie trzeba. – Wyciągnęłam z plecaka gumkę. – Mam dziś w planach kolację.
Czyli w jadłodajni, jeśli mi się poszczęści.
Nash zmrużył oczy. Sama się wkręciłam, godząc na grzeczność dla dobra Bena, bo
za każdym razem, kiedy nie walczyłam z Nashem, coraz lepiej szło mi usprawiedliwia‐
nie naszej bliskości.
Nie umniejszyło to jednak mojego pożądania. Wciąż wyglądał jak ósmy cud świata,
a ja nadal miałam w pamięci jego palce we mnie i moje usta zaciśnięte na jego
członku. Te wspomnienia dotrzymywały mi towarzystwa w nocy.
– Emery. – Nash wskazał podbródkiem korytarz. Moje imię zabrzmiało w jego
ustach jak żądanie. Gdy wsiadł do windy, rzucił w moją stronę: – Nie jestem miłą
osobą. Nie robię miłych rzeczy. Jeśli otwieram ci drzwi, to po to, by popatrzeć na twój
tyłek. Jeśli wyświadczam ci przysługę, to dlatego, że oczekuję jej w zamian. Jeśli cię
karmię, to dlatego, że wolę użerać się z tobą, niż zmierzyć z gniewem mamy. Im szyb‐
ciej to zrozumiesz, tym lepiej.
Ale te słowa nie miały w sobie żadnej groźby. Jak bezzębny husky gryzący ulu‐
bioną zabawkę. Nash wydawał się tak skrępowany pomysłem karmienia mnie, że pra‐
wie mnie to rozśmieszyło. Można zatem powiedzieć, że wszystkie moje problemy pró‐
bował rozwiązać pieniędzmi z nutką swojej charakterystycznej nieustępliwości.
Dokładne przeciwieństwo młodszego Nasha, który dawał mi lunch kosztem wła‐
snego, który nie mówił tak, jakby był moim panem, i nigdy nie dawał mi odczuć, że
przyjęcie jego hojności odbędzie się kosztem mojej duszy.
Powoli potrząsnęłam głową, zastanawiając się nad odpowiedzią.
– Moja odmowa nie ma nic wspólnego z niechęcią do uprzejmości, tylko z faktem,
że nie potrzebuję twoich setek dolarów na catering, twoich drogich łososi czy steków,
za które można by wyżywić dziesięć rodzin. – Moje trampki zbliżyły się do jego butów
marki Salvatore Ferragamo. – Pieniądze nie rozwiązują wszystkich problemów, w tym
moich. Czasami cię nie poznaję, Nash. Nie przeraża cię to?
Zadałam cios.
Moje słowa były jak piorun uderzający prosto w wydrążoną jamę, w której po‐
winno znajdować się jego serce.
Stary Nash zwykł rezygnować z jedzenia, by uprzywilejowana Winthropówna mo‐
gła zjeść lunch. Nigdy nie prosił o podziękowanie, nigdy nie dogryzał mi z powodu
mojej oziębłej matki i nigdy nie zmuszał mnie do przyjęcia jego pomocy.
Zostawiał mi liściki, ponieważ tęsknym wzrokiem śledziłam karteczki od Betty za
każdym razem, gdy Reed wrzucał je do kosza po pobieżnym spojrzeniu. Raz nawet po‐
rwałam jedną z nich ze śmietnika, przyniosłam do domu i udawałam, że Betty jest
moją mamą i napisała te słowa dla mnie.
Nash nakrył mnie, gdy próbowałam ukryć ją pod ławką w centrum labiryntu
z obawy, że Virginia ją znajdzie i rozerwie. Opierając się o żelazną łopatę ojca, przyj‐
rzał się poczuciu winy wyrytemu na mojej twarzy i wyciągnął rękę w rękawiczce.
Drżącymi palcami upuściłam karteczkę na jego dłoń. Modliłam się, by jej nie wy‐
rzucił. Zamiast tego posłał mi niezrozumiałe spojrzenie i powiedział, że szczelina pod
posągiem Hery będzie lepszą kryjówką.
Gdyby ten Nash podszedł do mnie teraz z brązową papierową torbą i odręcznie na‐
pisaną notatką, pożarłabym kanapkę z masłem orzechowym i galaretką z uśmiechem
na twarzy i recytowałabym liścik w kółko, aż słowa wyryłyby się w mojej duszy.
Miało to związek z dumą, ale także z instynktem samozachowawczym.
Nie chciałam skazić swoich wspomnień o Nashu.
Jego telefon zadzwonił, ratując nas oboje. W przeciwnym razie, kto wie, do czego
by się posunął? Mruknął coś o Singapurze i dał mi spokój. Godzinę później nadal nie
wrócił, ale po posiłku wszyscy dołączyli do mnie.
– Co ci powiedział? – Ida Marie przesunęła dłońmi po swojej podkładce. Po raz
ósmy dręczyła mnie z powodu kolejnej kłótni z Nashem. Chociaż nie wiedziała, że to
była kłótnia.
Poza tym minęło tyle czasu, a my od dawna nie rzucaliśmy się sobie do gardeł.
Ostatnim razem miało to miejsce w trakcie incydentu w jadłodajni. Albo kiedy wyplu‐
łam mu kanapkę pod nogi, jeśli to się liczy, w co wątpiłam ze względu na A – wyraźny
brak ripost z mojej strony i B – moje zażenowanie z powodu wygrzebanej z kosza ka‐
napki, którą potem zjadłam.
To sekret, który zabiorę ze sobą do grobu.
Lepiej, żeby moja trumna była zamknięta na kłódkę.
Kogo próbujesz oszukać? Walczysz z nim za każdym razem, gdy usiłuje wmusić
w ciebie jedzenie.
– Już ci mówiłam. Ostrzegł, żebym więcej nie przekraczała granicy – skłamałam.
Tak jakby.
Czy to było kłamstwo?
Widziałam to w jego oczach i byłam prawie pewna, że to powiedział. Nie pamięta‐
łam nawet, o co się sprzeczaliśmy. Wyglądało tylko na to, że chciał mnie przerzucić
przez kolano i dać mi nauczkę, a moje ciało nie było do końca przeciwne takiemu sce‐
nariuszowi.
Ida Marie wręczyła mi ołówek 4B. Podczas cieniowania trzymałam go luźno i pod
kątem. Chantilly kazała nam stworzyć podróbki znanych dzieł sztuki, które miały zo‐
stać umieszczone w apartamentach na górnym poziomie.
Żadne z nas nie było znanym artystą, ale Chantilly zmarnowała kosmiczną sumę
na import paneli bambusowych z Chin, przez co miałam ochotę wyrwać jej zęby i na‐
karmić nimi bezzębnego rottweilera, który kręcił się wokół pola namiotowego Mag‐
gie.
Mags, poprawiłam się.
Lubiła mnie za to, że oddawałam Stelli dodatkową bułkę i dzieliłyśmy zamiłowanie
do murali. Gdyby wiedziała, co myślę o przezwisku Nasha, prawdopodobnie zrezygno‐
wałaby z dodatkowych godzin snu w weekendy i przestałaby oddawać mi pod opiekę
Stellę i Harlana. Nie żeby pole namiotowe stanowiło jakiekolwiek zagrożenie, ale
prawdziwe matki martwią się o swoje dzieci.
A Virginia nigdy tego nie robiła.
Zamieniłam ołówek 4B na 9B, żeby pokolorować środkowy palec.
Ida Marie odłożyła szkic i zmarszczyła nos.
– Ale brzydki. – Westchnęła, wyrwała kartkę z notesu, zgniotła ją i zaczęła od
nowa. Między nami wznosiła się góra odrzuconych szkiców, niczym zapomniana gra
Jenga. – Chodzi o to, że Nash Prescott patrzy na ciebie jak...
Chantilly podeszła do nas.
– Jak on na nią patrzy?
– Jakby był rozczarowany całym działem projektowym – skłamała Ida Marie. – Za
przekroczenie budżetu na meble, które zamówiliśmy. Emery wybrała dywany.
Ugryzłam się w język, gotowa powiedzieć, że dywany były z wyprzedaży i z wyjąt‐
kiem mnie wszyscy przekroczyli budżet na wyposażenie. Obie wiedziałyśmy, że Chan‐
tilly tylko czeka, aż usłyszy jakieś soczyste ploteczki o mnie i Nashu.
– Nash ma rację. – Chantilly wyprostowała zwinięty szkic Idy Marie, przewróciła
oczami, ponownie go zwinęła i wyrzuciła do kosza, po czym przeniosła uwagę na
mnie. – Nie narób mi wstydu. Może i chroni cię Delilah Lowell, ale pan Prescott jako
prezes ją przewyższa.
– Tak jest. – Zasalutowałam drwiąco. Jeśli chciała traktować firmę Nasha jak woj‐
sko, to jak najbardziej się dostosuję, ale jednocześnie sprawię, że poczuje się z tego
powodu śmiesznie.
– Mówię poważnie, Emery. – Odeszła po tym, jak Cayden ją zawołał.
– Ona cię nienawidzi. – Między nami zawisła nieprzydatna uwaga Idy Marie, jak
nóż z tępym ostrzem. – Robienie z niej wroga w niczym nie pomoże.
– Wiem, ale nie mogę się pohamować. Znienawidziła mnie, zanim jeszcze się ode‐
zwałam, a ja nie lubię dręczycieli.
– Nienawidzi cię tylko dlatego, że znasz Delilah Lowell, a Chantilly od trzech lat
stara się awansować. A tak przy okazji, skąd znasz Delilah?
Oderwałam szkic środkowego palca, położyłam go dumnie na stoliku i wróciłam
do innego szkicu, który zaczęłam wcześniej.
– Nie znam jej. Widziałam ją wcześniej, ale tak naprawdę nigdy oficjalnie jej nie
poznałam. Jest tylko koleżanką przyjaciela.
– To gorący przyjaciel?
– Zajęty przyjaciel.
Unikałam esemesów i telefonów od Reeda, bo nie miałam mu nic do powiedzenia
poza: „nie rób tego”. Nigdy nie rozumiałam, co on widział w Basil. Nie mieli ze sobą nic
wspólnego poza kolorem włosów.
Ida Marie zerknęła na mój szkicownik i wydała z siebie głośne „ooo”.
– Ten bez wątpienia jest gorący.
Spojrzałam w dół na swój rysunek, obawiając się, że przypadkowo narysowałam
Reeda lub – co gorsza – Nasha. Zamiast tego patrzył na mnie zarys twarzy innego
mężczyzny. Jego wizytówka wciąż tkwiła w mojej kieszeni, a fraza „Amerykańska ko‐
misja papierów wartościowych i giełdy” niemal przyprawiała mnie o zawał za każdym
razem, gdy na nią patrzyłam.
Prawie zakrztusiłam się śliną, gdy zdałam sobie sprawę, skąd go znałam.
Brandon Vu pojawił się w moim życiu w dniu, w którym się rozpadło.
Rozdział trzydziesty piąty
Emery
OBECNIE
P nie.
owinnam była potraktować dzisiejsze bezgwiezdne niebo jako ostrzeże‐
Emery
T argała mną wojna, podsycana zazdrością.
Mrugałam, zastanawiając się, jak mógł tak stać z pieprzoną kanapką z in‐
dykiem, jakby nic się nie stało. Uniósł brwi, chcąc, zdaje się, powiedzieć, że moja opi‐
nia o sobie jest zbudowana na kłamstwie.
Wpatrywaliśmy się w siebie, dopóki ponownie nie przyłożył kanapki do moich ust.
Pozwoliłam mu, przyjmując kolejny kęs. Dało mi to czas na ukrycie niepewności.
Jego bliskość mną wstrząsnęła, ale wypowiedziane przez niego słowa sparaliżowały.
Gdy skończyłam kanapkę, umył i pokroił truskawki, a następnie postawił pojem‐
nik na blacie. Otworzywszy zamrażarkę, nałożył do miski lody waniliowe i posypał je
białą czekoladą i piankami marshmallow.
Cholera, gdy wzięłam do ust czubatą łyżkę, poczułam się jak księżniczka Eastridge,
którą kiedyś byłam.
To ten sam smak lodów i posypka, które jadłam, gdy poobijany Nash zakradał się
do rezydencji po lód.
Skupił wzrok na moich ustach. Kiedy przełknęłam, powiódł wzrokiem wzdłuż mo‐
jej szyi. Byłam zwierzęciem w zoo, wystawianym na pokaz przy karmieniu. A może ra‐
czej ofiarą przygotowywaną na kolację dla drapieżnika.
– A co z pytaniem, które jesteś mi winien? – Mój głos brzmiał ochryple, sucho.
– To nie jest gra w dwadzieścia pytań. – Jego słowa ociekały pogardą jak topniejące
lody spływające po boku miski. – Przeceniasz moją dobroć. Już otrzymałaś przysługę
i darmową poradę. Nie jestem ani magiczną kulą, ani Oprah.
Zebrałam kciukiem spływający po ceramice krem, zlizałam go z palca i zamarłam,
gdy dostrzegłam jego żarliwy wzrok.
– Pomóż mi... – Odsunęłam miskę, mając nadzieję, że jej nie weźmie. – Jestem już
pełna i byłabym wdzięczna, gdybyś to skończył. Nie chcemy marnować jedzenia,
prawda?
– Dlaczego już czuję, że to błąd? – mruknął, ale z każdym słowem podchodził bli‐
żej, jego klatka piersiowa naparła na miskę, przysuwając ją z powrotem do mnie. Jego
oddech muskał moje czoło, łaskotał policzki. – Co to za pytanie, tygrysku?
– Singapur.
– Z pewnością stać cię na coś lepszego po tej prestiżowej szkole, którą ci zafundo‐
wali. – Nash bawił się kosmykiem moich włosów. Zastanawiam się, czy zdawał sobie
sprawę, że to robi. To mógł być pierwszy raz, kiedy nawiązał ze mną kontakt. – To nie
jest pytanie. Zadaj prawdziwe. – Jego palce zamarły. – Ostatnia szansa.
– Dlaczego Singapur?
– Dlaczego nie?
Wyplątałam włosy z jego palców i wzięłam do ust kolejną porcję lodów.
– Szczera odpowiedź albo nigdy nie zjem od ciebie kolejnej kanapki.
Nie zamierzałam tego robić, pomimo protestów mojego żołądka, ale kompromis
był tego wart.
Nash odłożył czekoladę na półkę i stanął naprzeciwko mnie.
– Lubię Singapur.
Z opóźnieniem zrozumiałam swój błąd. Zadałam niewłaściwe pytanie. Irytacja du‐
siła mnie w piersi, ale stłumiłam ją, gdy zdałam sobie sprawę, że jego uniki oznaczają
zagadkę, którą muszę rozwikłać, sekret, który muszę odkryć.
Chciałam tego.
Musiałam poznać wszystkie jego tajemnice.
Pragnęłam tego.
Jeśli nie z chęci posiadania ich, to dla wyrównania szans.
– Dlaczego ta lokalizacja? – naciskałam, postawiwszy pustą miskę na blacie. Mój
oddech smakował truskawkami, wanilią, czekoladą i piankami. Zastanawiałam się, jak
smakował jego.
Opłukał miskę w zlewie i włożył ją do zmywarki.
– To drugie pytanie.
– To uzupełnienie pierwszego.
Nash potrząsnął głową i wrócił do mnie z serwetką w ręce.
– Jak zwykle łamiesz zasady.
Kiedy mi ją podał, zignorowałam go, przesunęłam językiem po kąciku ust i zliza‐
łam białą czekoladę. Śledził ten ruch, podczas gdy ja śledziłam jego.
Przełknął ślinę. Zgniótł serwetkę w dłoni. Wyobrażałam sobie, że Nash ma teraz
ochotę poluzować kołnierzyk albo przeczesać dłonią włosy. Trzy razy, bo sprawiłam,
że poczuł się nieswojo. Sprawiłam, że chciał uciec.
– Zawsze próbujesz ustalać pieprzone zasady – odparłam i odchrząknęłam, nie‐
pewna, jak mam się czuć w związku z naszą bliskością. Krew krążyła we mnie jak sza‐
lona. To nie mogło być zdrowe. – Nikt nie uczynił cię królem, Nash.
Rozłożył ramiona jak orzeł w locie, zajmując tyle miejsca, że mnie przytłoczył.
– Stoisz w moim królestwie, Winthrop. Jestem właścicielem powietrza, którym od‐
dychasz, ziemi, po której chodzisz, firmy, w której pracujesz. Rządzę Karoliną Pół‐
nocną.
Ani przez chwilę nie wątpiłam w jego słowa. Uderzyło mnie, jak bardzo sytuacja
się odwróciła. Upadła księżniczka. Nieubłagany król, który zajął jej miejsce. Serce wa‐
liło mi w piersi, gdy dotarło do mnie, że nasze życie to bajka.
Nie Disneya.
Braci Grimm.
W której okrutny król rządzi skradzionym królestwem, a biedna służąca żyje na li‐
nii ognia tyrana.
Ale wiedziałam, jak te bajki się kończą.
Tak jak ludzie.
– Stoję jedynie na górze fałszywych obietnic. – Błagałam żołądek, by się uspokoił.
Burczało mi w brzuchu, pełnym ulubionych potraw i kłamstw. – Lubisz Singapur, ja‐
sne. To nie jest odpowiedź. Nie do końca.
Nash oparł się o ladę, wsuwając ręce do kieszeni spodni.
– Innej nie dostaniesz.
– Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? – Przesunęłam się do przodu, aż stanęliśmy
ramię w ramię. Chciałam, żeby na mnie spojrzał, tak naprawdę na mnie spojrzał, i zro‐
zumiał, że mówię śmiertelnie poważnie. – Nie zamierzam cię osądzać, Nash. Drażnimy
siebie nawzajem. Ja mówię, że jesteś okrutny. Ty wymawiasz moje imię, jakby było
przekleństwem i grzechem. Ale czy kiedykolwiek, choć na sekundę, sprawiłam, że po‐
czułeś się, jakbym uważała cię za kogoś gorszego, niż jesteś?
– Nie. – Prawda rozsiadła się między nami jak nieproszony gość, a my zastanawia‐
liśmy się, jak w ogóle się tam dostała. Nash potarł kark, po czym schował dłoń do kie‐
szeni. – Budynek obok.
– Co z nim?
– Zatrzymałem się tam raz. Delilah i ja jedliśmy w restauracji na dachu. Na ze‐
wnątrz. Bez sufitu. Jedzenie było do dupy, ale czułem się wystarczająco wysoko na
niebie, by dotknąć taty, wystarczająco daleko od Eastridge, by swobodnie oddychać,
i wystarczająco blisko ziemi, by wiedzieć, że to rzeczywistość. To jedyny raz, kiedy
chciałem prowadzić Prescott Hotels, zamiast spalić je do gołej ziemi. Chcę kupić budy‐
nek obok i zbudować wieżowiec, który będzie wyższy, lepszy, bliżej księżyca.
Odchyliłam głowę i spojrzałam na sufit, żałując, że nie stoimy na zewnątrz.
– Jak wyglądało niebo?
– Co masz na myśli?
Mamrocząc magiczne słowo, spojrzałam na niego ponownie.
– Czy były tam gwiazdy?
– To miasto...
– Co to znaczy? Tak czy nie?
– Nie, nie było gwiazd.
– Bezgwiezdna noc – wyszeptałam oczarowana, mimowolnie się do niego przysu‐
wając.
To stało się tak szybko.
Nasze usta zderzyły się ze sobą, a zęby zazgrzytały.
To nie był miły pocałunek, ponieważ Nash nie zasługiwał na taki. Bez względu na
to, co świat o nim myślał, bez względu na to, że Eastridge oraz prasa uważali go za
zbawcę, a wszyscy w Prescott Hotels lub jadłodajni zachwycali się nim, nie zasługiwał
na miły pocałunek.
Nie ode mnie.
Nigdy.
Pocałował mnie jak złoczyńca, którym był. Szorstko i nieubłaganie. Brutalnie doty‐
kałam go po ciele, skórze, szyi. Wsunęłam język w jego usta i walczyliśmy przy każ‐
dym pchnięciu.
Złapał mnie w talii i z łatwością podniósł. Owinęłam nogi wokół jego pleców, ję‐
cząc, gdy posadził mnie na blacie i przywarł do mojego ciała. Całowałam go po ciele
w każdym miejscu, którego mogłam dosięgnąć. Udawałam, że jest moje.
Gdy nie mogliśmy już złapać tchu, zauważyłam, że jego koszula jest rozdarta na
boku, a moja leży gdzieś po drugiej stronie pokoju, chociaż nie pamiętałam, kiedy ją
zdjął.
– Lagom – szepnęłam, stykając nasze czoła, łapiąc oddech.
Smakował jak coś trwałego. Coś, co zostanie wyryte na moich ustach na długo po
naszym rozstaniu.
I wydawało mi się to niewłaściwe.
Pocałunek był niewłaściwy.
Nie dlatego, że był moim szefem.
Nie dlatego, że był okrutny.
Nie dlatego, że wszyscy by nas za to znienawidzili.
Nie dlatego, że jego brat był moim najlepszym przyjacielem.
Nie dlatego, że myślałam, że jestem zakochana w Reedzie.
Ale ponieważ nic, absolutnie nic, nie powinno być tak przyjemne.
A jeśli coś jednak było?
Musiało być złe.
Nash odetchnął przy moich ustach.
– Co to jest lagom?
Zsunęłam ręce na jego klatkę piersiową, podekscytowana tempem jego serca. Do‐
równywało mojemu.
– Nie za mało. Nie za dużo. W sam raz.
Nie wierzyłam w doskonałość, ale wierzyłam w lagom.
Oznaczało to, że coś jest wystarczająco dobre, ale niekoniecznie idealne.
W świecie pełnym podstępnych kłamstw była to prawda, której się trzymałam.
Nash zanurzył dłoń w moich dżinsach i przesunął kciukiem po moim udzie i mię‐
dzy nogami.
– Dlaczego nie powiesz, że idealnie?
Potrząsnęłam głową, przerażona tym pomysłem.
– Doskonałość jest nieosiągalna. Plami ją cierpienie, którego wymaga pogoń za nią.
Doskonałość to coś, o czym myślisz głową. Lagom to coś, co czujesz sercem.
Jego palce przebiegły wzdłuż mojej bielizny, a knykcie muskały skórę.
– Dlaczego tak na mnie patrzysz? – zapytałam i odsunęłam się, ale jego dłoń zaci‐
snęła się na mojej talii, przysuwając mnie bliżej na chwilę, zanim mnie puścił.
– Przypomniało mi się pewne słowo. – Wypowiedział je bezgłośnie jak ja. Wyglą‐
dał przy tym trochę zabawnie, ale ujmująco. – Czy tak to ma działać?
– Jak lekarstwo?
Nash powiódł wzrokiem między nami.
– Nie.
Nie rozwinął tematu, a ja nie naciskałam. Nie chciałam, żeby zrujnował mi ma‐
giczne słowa. Posiadał taką moc, a słowa były dla mnie zbyt ważne, by ryzykować.
– Co to za słowo? – zapytałam.
Nie chciałam brzmieć na zdesperowaną, ale musiałam wiedzieć.
Nash przesunął kciukiem po moim policzku i przycisnął swoje usta do moich. Po‐
całował mnie, jakbym była czarnym charakterem i musiał mnie zniszczyć, by ocalić
siebie. Wsunął mi język do ust, a ja chwyciłam go za koszulę. Kiedy przeczesał mi
włosy palcami, wydyszałam słowo cafune.
Pieszczota skończyła się zbyt szybko i nawet nie zdążyłam docenić, że w ogóle się
zaczęła. Rozczarowanie wślizgnęło się we mnie, powiększając dystans między nami.
– Jest późno – powiedział, odsuwając się ode mnie. – Ochrona na placu robi ob‐
chód za godzinę.
Koszulkę miałam rozdartą na środku jak kamizelka, więc włożyłam ją tyłem na
przód, a marynarką Nasha zakryłam odsłonięty kręgosłup. On z potarganymi włosami
i podartą koszulą wyglądał groźnie, podczas gdy ja przypominałam dzieciaka bawią‐
cego się w przebieranki.
Szliśmy do hotelu w milczeniu i zatrzymaliśmy się przy wejściu. Otworzyłam usta,
gdy zdałam sobie sprawę, że nie zdradził mi tego słowa, ale upchnęłam ciekawość głę‐
boko i zastąpiłam ją własnymi magicznymi słowami.
Nyktofilia.
Basoreksja.
Ibrat.
Nash wpatrywał się w moje usta, obserwując, jak układają się w słowa.
– Odwiozę cię do domu. – Skinął głową w kierunku parkingu. To by się źle skoń‐
czyło, gdyby zdał sobie sprawę, że nie mam domu. – Zanim zmarnujesz nasz czas na
sprzeczkę, to nie podlega dyskusji. Jest późno, ciemno i na tyle zimno, że widzę twoje
sutki za każdym razem, gdy mijamy latarnię. Wiem, że nie pragniesz śmierci, więc
twój upór będzie zwyczajną głupotą.
Ignorując wszystko oprócz jego pierwszego zdania, cofałam się, cal po calu.
– Nic mi nie jest. – Wzruszyłam ramieniem. – Może nie znasz mnie tak dobrze, jak
ci się wydaje, Nash – zadrwiłam, trochę wkurzona, że nie zdradził mi tamtego słowa.
– Emery.
– Przestań wymawiać moje imię tonem żądania.
– Emery.
Zawiesiłam wzrok na tatuażu ze słowem „pokuta”, którego chciałam dotknąć
ustami. Dałam sobie dwie sekundy na przestudiowanie go, odwróciłam się i odeszłam.
Zawróciłam, bo przypomniałam sobie, jaki potrafi być uparty. Lepiej mu na to po‐
zwolić, żeby mieć go na oku. Miał już wyciągnięty telefon i patrzył na mnie, jakby wie‐
dział, że wrócę.
Palant.
Otworzył aplikację Ubera.
– Gdzie mieszkasz?
Cholera. Co mam zrobić?
Milcząc, wyciągnęłam rękę. Przesunęłam pinezkę w aplikacji na losową dzielnicę
mieszkalną w pobliżu. Odwróciwszy się do niego plecami, oparłam się o hotel, stuka‐
jąc palcami w szybę, wpatrzona w niebo.
Zaczynam myśleć, że to nie Nash jest czarnym charakterem, Bezgwiezdne Niebo.
Może ty nim jesteś.
Nash wyciągnął dłoń.
– Mój telefon.
Och.
Spojrzałam na niego, mój wzrok zatrzymał się na aplikacji Eastridge United, zanim
mu ją zwróciłam. Oczywiście, że miał aplikację. Był jej właścicielem. Ale czy miał ja‐
kiegoś korespondencyjnego przyjaciela? Nie wyglądał na tego typu osobę.
Jeśli jednak ja używałam jej do seksu przez telefon, to może on też.
To akurat w jego stylu.
Zazdrość ścisnęła mnie za gardło. Pociągnęłam za kołnierzyk koszulki, zapomina‐
jąc o ogromnym rozdarciu, i błysnęłam nagą skórą.
Ignorując go, przechyliłam głowę w stronę nieba.
Zamknij się. Nawet księżyc jest zazdrosny o gwiazdy. A ty, Bezgwiezdne Niebo, nie
masz gwiazd. Założę się, że przez to jesteś zazdrosne o wszystkich.
Kiedy opuściłam głowę, zauważyłam, że Nash nadal mi się przygląda, więc odwza‐
jemniłam jego spojrzenie, wyzywając go, by pierwszy przerwał ciszę. W duchu cieszy‐
łam się, czując na sobie jego spojrzenie.
Nie planowałam całować się dziś z Nashem, ale gdybym miała wytłumaczyć tę
chęć, pojawiła się we mnie, gdy opowiadał mi o bezgwiezdnej nocy w Singapurze.
Nash przypomniał mi ulubioną piosenkę, którą puszczasz tak często, że potem nie‐
mal nie możesz jej znieść. Ale w milczeniu, kiedy świat jest cichy, a twój umysł uległy,
akordy powtarzają się same i przypominasz sobie, że to twoja ulubiona melodia.
Pierwsza odpuściłam, spuszczając wzrok, aż on poszedł w moje ślady, znacznie
wolniej niż ja. Staliśmy kilkadziesiąt cali od siebie, żadne z nas nic nie mówiło, wpa‐
trując się w swoje telefony. On pewnie grał w Candy Crush, ale ja otworzyłam aplika‐
cję Eastridge United, żeby sprawdzić, czy Ben jest dostępny. Zdusiłam uśmiech na wi‐
dok zielonej kropki.
Durga: Jak minęła noc?
Benkinersofobia: Satysfakcjonująco. Do czasu. Twoja?
Durga: Satysfakcjonująco. Do czasu.
Rzuciłam okiem na Nasha i odwróciłam od niego ekran. Nie chciałam, żeby przyła‐
pał mnie na korzystaniu z jego aplikacji i oskarżył o wszystkie złe rzeczy, które we‐
dług niego zrobiłam. Niejasne komentarze, o które moja duma nie pozwalała mi zapy‐
tać.
Ben nie odpowiadał przez minutę. Rzuciłam okiem na Nasha. Zmarszczył brwi
i szybko wystukał coś na klawiaturze. Spuściłam głowę, żeby nie zdążył przyłapać
mnie na gapieniu się.
Jeśli się nad tym zastanowić, fotografia jest zadziwiająca. Chwila w czasie.
Uchwycona. Zachowana. Na zawsze. Nie powinienem był podrzeć polaroida z Re‐
edem.
NASH
Nash
Ż yłem w stanie permanentnej irytacji, którą każdy półgłówek zdiagnozo‐
wałby jako posuchę, ponieważ nie mogłem pieprzyć dwóch kobiet, których
pragnąłem. Jedna była bezimienną nazwą użytkownika, a druga doprowadzała mnie
do szaleństwa i nie do końca rozumiałem, dlaczego jej pragnę.
Po prostu wiedziałem, że tak jest.
Przyznanie się do tego było jak wyciągnięcie ręki do psa i poproszenie go, by mnie
ugryzł. (Prawdziwego psa, takiego jak owczarek belgijski czy rottweiler, a nie Rosco.
Roscowi prawdopodobnie wypadłyby zęby, gdyby próbował mnie ugryźć, a wtedy
byłby bezwłosy, i do tego jeszcze bezzębny).
W przeciwieństwie do tępaków, którzy lubią przygryzanie, moje masochistyczne
skłonności nie obejmowały bólu fizycznego.
I kurewsko bolało mnie przyznanie, że znów pocałowałbym Emery.
Nie raz.
Całymi dniami.
Jezu, czy ja właśnie czuję na skórze zęby?
Delilah siedziała za biurkiem i przyglądała się robotnikom budowlanym. Zostawili
w kuchni istny chlew. Po mojej stronie penthouse’u rozbrzmiewały głośne wiertarki.
Randell z łatwością wniósł fragment blatu, podczas gdy jego syn Bud po drodze obijał
drzwiczki o wszystkie przeszkody.
Nash
C o ty wyprawiasz? – Delilah usiadła na stołku barowym, opierając podbró‐
dek na dłoni.
Cholera wie.
Zamknąłem drzwi lodówki, zastanawiając się, dlaczego to robię. Dlaczego mnie to
obchodzi, skoro nawet nie dla siebie gotuję.
– Pokuta.
Delilah nigdy nie zakwestionowała tego słowa, więc podsuwałem jej je jak promo‐
cję w Walmarcie. Regularnie, aż jego znaczenie się zatarło, a ona wciąż nic nie mówiła.
Aż do dziś.
– Pokuta. Naprawdę? – Podniosła głowę i spojrzała na syf na wyspie. – Z tym?
– Robię pieprzoną kanapkę, Delilah. – Nie zawracałem sobie głowy patrzeniem na
nią. – A na co to wygląda?
– Wygląda na to, że wkładasz chipsy do kanapki i jesteś z tego powodu wyjątkowo
drażliwy. – Zmarszczyła nos, dwoma palcami kreśląc jakiś wzór na blacie wyspy. – To
obrzydliwe, tak przy okazji. Chyba ci odbija.
Nie odpowiedziałem.
Nałożyłem kromkę chleba i przekroiłem kanapkę po przekątnej.
– Czekaj. – Zeskoczyła ze stołka i okrążyła wyspę. Rosco poderwał się ze swojego
legowiska i pobiegł za nią, by ją asekurować. Pieprzony szczur myślał, że jest piątym
Żółwiem Ninja. Delilah skinęła głową na kanapkę. – To nie dla ciebie.
Włożyłem kanapkę do przezroczystej torebki.
– Czy twoje istnienie ma jakiś sens, czy poświęciłaś je na irytowanie mnie?
– To dla Emery, prawda?
Przeniosłem na nią wzrok, zatrzymując palce na wielopaku chipsów, które nie‐
dawno przywiózł dostawca.
Kontynuowała:
– Co ty wyprawiasz?
Jej pytanie było bardziej skomplikowane niż kanapka.
– Nie mam pojęcia – mruknąłem i wziąłem serowy popcorn.
Wepchnąłem kanapkę, paczkę popcornu i puszkę waniliowego napoju gazowanego
do brązowego worka na lunch z serwetką na wierzchu. Podszedłem do biurka, wycią‐
gnąłem długopis i hotelową papeterię.
– Co piszesz?
– Uspokój się, Veronico Mars. – Nabazgrałem coś szybko, zanim Delilah zdążyła się
zbliżyć. – Jesteś gorszą podróbką Nancy Drew. Nie męczmy twojego umysłu, kochanie.
Emery
R azem z Idą Marie wpatrywałyśmy się w obraz z pochylonymi głowami,
próbując odgadnąć, czy „V” przedstawia dziwnie ukształtowanego penisa czy
cielistą przepaskę biodrową.
Gdy tylko kuratorka powiedziała mi, że Triumfujący Syzyf jest nadal dostępny
w sprzedaży, poprosiłam o zamknięcie galerii i zarezerwowanie jej na dziś.
Dowód no to, że Nash Prescott stał się w Karolinie Północnej poważaną osobą.
– Jesteś samotna?
Pytanie Idy Marie mną wstrząsnęło. Nie miało jej tu nawet być. Nikt nie miał mi to‐
warzyszyć, ale Chantilly zarządziła wycieczkę, gdy podsłuchała moją rozmowę z ku‐
stoszem.
– Co? – Przeniosłam widok z przepaski biodrowej w kształcie penisa lub penisa
w kształcie przepaski biodrowej na duże, łagodne oczy Idy Marie. – Dlaczego tak są‐
dzisz?
– Pracujemy razem od, no nie wiem, dwóch miesięcy? Nie słyszałam, żebyś o kimś
mówiła. Ani o rodzinie. Ani o przyjaciołach. Ani o chłopaku.
– Rany, dzięki.
Przeniosłam uwagę na Nasha. Kuratorka skakała nad nim, przedstawiając liczne
obrazy i rzeźby, które najwyraźniej miał w dupie. Na jego twarzy gościł ten sam wy‐
raz, co zwykle. Jak wtedy, gdy wdepnie się w psie gówno.
Chantilly podążała za nimi, nieustannie paplając. Dwie pracownice galerii kręciły
się na skraju owalnego pomieszczenia, wpatrując w Nasha.
Nienawidziłam tego spojrzenia.
Dziewczyny tak robią, ponieważ lecą na niegrzecznych chłopców.
Teraz robią to, ponieważ jego pieniądze je podniecały.
Może jego atrakcyjność miała znaczenie, ale założę się, że ta część nigdy nie była
najważniejsza, ponieważ nikt go nie rozumiał poza nim samym.
– Nie to miałam na myśli. – Ida Marie się uśmiechnęła. – Chodziło mi tylko o to, że
reszta z nas skacze od jednej lokalizacji do drugiej. To część naszej pracy. Wszyscy
wiemy, jak pomimo tego się dostosować, poznawać nowych ludzi i prowadzić życie to‐
warzyskie. Martwię się, że ty masz problemy z adaptacją, bo jesteś tu nowa.
– Nic mi nie jest. – Zaczesałam kosmyk włosów za ucho i zdecydowałam, że obraz
przedstawia penisa w kształcie przepaski biodrowej. – Obiecuję, że wszystko jest
w porządku. Dziękuję.
– Wszyscy myślą, że ty i Nash ze sobą sypiacie – mruknęła.
Zamarłam. Jakby to nie była oznaka poczucia winy.
– Co?
– Eee, no tak... – Odwróciła wzrok, udając, że skupia się na obrazie, ale wiedziałam,
że tak nie jest.
– Czy reszta – mówiąc „reszta” miałam na myśli Chantilly – poprosiła cię, żebyś
mnie zapytała?
– Tak, ale niczego im nie zdradzę. – Dotknęła mojego przedramienia i szybko za‐
brała rękę. – Obiecuję.
– W porządku, bo nie sypiamy ze sobą.
– Nigdy z nim nie spałaś?
– Ida Marie, mogę cię zapewnić, że odkąd mnie poznałaś, nie uprawiałam seksu
z Nashem Prescottem.
No i proszę, to nie kłamstwo.
Dobra robota, Emery.
– Więc... jesteś samotna?
– O mój Boże. – Spojrzałam na sufit, żałując, że nie ma bezgwiezdnej nocy, żebym
mogła się wyładować. – Nie jestem. Nie potrzebuję penisa do towarzystwa.
Nie byłam przeciwna niezobowiązującemu seksowi. Po prostu go nie potrzebowa‐
łam. Ben dotrzymywał mi towarzystwa nocami, a ostatnio Nash zajmował mnie...
w ciągu dnia.
Nie seksualnie.
Ale mentalnie.
Emocjonalnie.
Codziennie robił mi lunch i zostawiał liściki. Czasami jadłam w jego biurze. Pa‐
trzył, jak czytam notatki. Udawałam, że wyrzucam je do torby z lunchem, ale kiedy nie
patrzył, wsuwałam je do kieszeni i chowałam do pudełka w szafie.
Wmawiałam sobie, że lunche były powodem, dla którego w ogóle znalazłam się
w tej galerii, aby poprowadzić Nasha do triumfu nad pokonanym Syzyfem.
Spłacony dług.
To wszystko.
– Jesteś pewna? Mogę umówić cię na randkę z moim znajomym – zaproponowała
Ida Marie.
Nad nami pojawił się cień.
Spojrzałam na członek w kształcie przepaski.
– Jesteśmy tu, by pracować, a nie udzielać się towarzysko, a jego kutas wygląda jak
ucho Rosca – rozległ się głos Nasha, a ja poczułam, że unoszę się i tonę jednocześnie.
Okazało się, że grawitacja nie istnieje. Nie z Nashem wędrującym po tej ziemi.
– Uch... – Ida Marie usiłowała uciec wzrokiem. Próbowała okłamać dwoje kłam‐
ców. – Chantilly do mnie macha. Muszę iść.
Odwróciłam się z powrotem do obrazu, który faktycznie przypominał ucho Rosco.
– Nie przeszkadza ci, że wszyscy myślą, że ze sobą sypiamy?
– Nie.
Nie wydawał się zaskoczony.
Czekałam, aż rozwinie odpowiedź.
Uniósł brew.
– Co?
– Nic. Nieważne. Jesteś niemożliwy. – Zapięłam bluzę z kapturem, aż zakryła moją
koszulkę z napisem „wabi-sabi”. – Miejmy to już za sobą. Rzeźba jest w prywatnej gale‐
rii.
Kuratorka otworzyła dla nas prywatny pokój, oferując szampana i wycieczkę.
Nash odmówił z uprzejmym:
– Mowy, kurwa, nie ma.
Odchyliła głowę, a szczęka jej opadła.
– I pomyśleć, że wcześniej nazywała cię świętym patronem Karoliny Północnej –
mruknęłam, gdy zostawiła nas samych.
Czułabym się źle, ale po pierwsze patrzyła na Nasha jak na czek z wypłatą, a po
drugie kiedy faktycznie dostanie czek z prowizją od tej sprzedaży, na pewno będzie li‐
zać rany podczas wakacji na Hawajach.
– Nienawidzę tego przezwiska.
Ale nie zaprzeczał jego trafności. Pasował do Nasha Prescotta tak jak tatuaż „po‐
kuta”. W tej układance brakowało mi jednak największego elementu. Przypominało mi
to wypełnianie całkowicie pustej siatki sudoku.
Ciekawość wzięła nade mną górę.
– Dlaczego Syzyf?
– Ponieważ taka jest prawda.
– Nie nadążam.
– Czy wiesz, czym jest syzyfowe zadanie? – Nie czekał na moją odpowiedź. – To ta‐
kie, którego nigdy nie można ukończyć.
Patrzyłam przed siebie, skręcając razem z nim w korytarz. Mijaliśmy ekstrawa‐
ganckie obrazy, posągi i rzeźby. Żaden z nich nie obchodził mnie tak, jak Triumfujący
Syzyf.
Nash zatrzymał mnie, kładąc rękę na moim biodrze.
Kontynuował:
– Życie to syzyfowe zadanie. Gasisz jeden pożar, a zaczyna się kolejny. Łatwiej jest
zaakceptować, że się pali.
Przez jego dotyk nie byłam w stanie myśleć, ale próbowałam.
– A kiedy ogień obejmie wszystko?
– Żyjesz w świecie trawionym przez ogień, ale przynajmniej taka jest prawda. Nie
jesteś wabiony do snu fałszywym poczuciem bezpieczeństwa, nie wmawiasz sobie, że
istniejesz w części nietkniętej przez płomienie.
– To okropny sposób na życie.
– Mam dla ciebie wiadomość, tygrysku, życie takie jest. Śmierć, zdrada, zemsta
i poczucie winy towarzyszą nam na każdym kroku. Zdrowiej jest żyć tym, oddychać
tym i uczestniczyć w tym, niż udawać, że to nie istnieje.
– A kiedy jesteś całkowicie spalony?
– Nie poddawaj się ogniowi. Bądź większym płomieniem. – Wsunął palce pod moją
koszulkę, muskając wrażliwą skórę.
Jesteś największym płomieniem, jaki kiedykolwiek spotkałam, Nash. Pozbawiasz
mnie tlenu.
Szliśmy dalej. Zastanawiałam się nad jego przekonaniami, rozważałam walkę
z nimi, ale zdecydowałam się tego nie robić. To wyznanie pasowało do Nasha, czło‐
wieka z tatuażem „pokuta” i nieprawdopodobną skłonnością do dobroczynności. Nic
w nim nie miało sensu i właśnie dlatego miało sens.
Podobało mi się to.
Rozwijał się dzięki temu.
Zaakceptowałam Nasha takim, jakim był.
Po cichu, bo gdy tylko powiedziałabym mu, że go dostrzegam, zmieniłby się w ko‐
goś innego, a ja musiałam rozwiązywać zagadkę, gdy elementy się zmieniały.
Moja własna syzyfowa praca.
Droga prowadziła do rzeźby w centrum. Serce zatrzepotało, gdy pokonaliśmy
ostatni zakręt. Zastanawiałam się, czy dobrze ją zapamiętałam. Ale gdy tylko moje
oczy ponownie się z nią spotkały, wiedziałam, że dokonałam właściwego wyboru.
– Nie taki miał być – powiedział Nash pięć minut po tym, jak to zobaczył.
Pierwsze pięć minut spędził w milczeniu.
Po prostu gapił się na rzeźbę.
Ani jednego słowa.
Ja przez te pięć minut wpatrywałam się w niego i w tym momencie zdałam sobie
sprawę, że nie potrafię czytać z twarzy Nasha.
– Jest idealny – spierałam się.
– Nie tego chciałem.
– Tego właśnie potrzebowałeś.
Przeczesał palcami włosy. Trzy razy.
– Nie pasuje.
– Tak? – Pogłaskałam podstawę góry. Z taką samą czcią, z jaką traktuje się coś
świętego. – Czym więc powinien być Syzyf?
– Syzyf to zdradliwe morze. Takie, które cię topi.
Miałam odpowiedź na końcu języka, ale ostatecznie milczałam. Nazwał Syzyfa
zdradzieckim morzem. Tak jak Ben z Eastridge United.
Przerażenie ogarnęło mnie w tym samym momencie, gdy Nash odwrócił się do
mnie i powiedział:
– Nie weźmiemy jej. Nie jest odpowiednia. Znajdź inną.
– My niczego nie bierzemy. Ale ty tak. – Wypuściłam drżący oddech, zmuszając się
do zachowania zimnej krwi. Nie miałam żadnego potwierdzenia. Wpadanie w panikę
byłoby bezcelowe. – To jest ta rzeźba. Nie ma innej.
– Emery.
– Nash.
– Nie mam mowy.
Moje palce drżały. Wcisnęłam je w dżinsy i wpatrywałam się w Triumfującego Sy‐
zyfa. Na jego twarzy wyryta była udręka, której domagał się Nash, ale artysta połączył
ją z silnymi nutami triumfu.
Kiedy spojrzałam na rzeźbę, zobaczyłam Syzyfa wygrywającego.
Nosił głaz nad głową jak trofeum, a nie karę.
Przypomniał mi, że życie to kwestia perspektywy. Możesz postrzegać swoje straty
jako porażki lub lekcje. Wybór należy do ciebie.
Przeniosłam wzrok na Nasha.
Ben.
Kimkolwiek był, nie odwrócił się od sztuki, odkąd weszliśmy.
Gdybym nie była tak zaślepiona moim wyobrażeniem o Nashu, być może wcześniej
wzięłabym go za Bena. Odsunęłam się, pozwalając mu przyjrzeć się rzeźbie. Telefon
w mojej dłoni był ciężki. Zagryzłam wargę, zastanawiając się, co napisać Benowi.
Nash
P onownie przeczytałem wymianę wiadomości między mną a Durgą sprzed
dwóch nocy, dręczony z ich powodu osobliwym poczuciem winy. A nigdy nie
czułem się winny z powodu Durgi.
Durga: Koszulkę. Jest luźna i długa, sięga mi do ud. Nie mam nic pod spodem
i gdybyś mnie o to poprosił, zdjęłabym ją.
Benkinersofobia: Nie zdejmuj.
Benkinersofobia: Leżysz na plecach?
Durga: Tak.
Benkinersofobia: Odwróć się.
Benkinersofobia: Powiedz mi, gdy będziesz już gotowa.
Durga: Stoję na czworakach.
Benkinersofobia: Włóż rękę między uda i dotknij kciukiem łechtaczki. Wypo‐
wiedz moje imię.
Durga: Nie znam twojego imienia.
Benkinersofobia: Zasady.
Nie odpowiedziała.
Emery
M iłość istnieje i jest okrutniejsza niż pożądanie.
Wiedziałam, że gdybym kogoś kochała, nie okłamałabym go. Wiedzia‐
łam też, że pomysł powiedzenia Nashowi, że jestem Durgą, przemawia do mnie tak
samo jak zarażenie się bolesną wysypką.
– Co się stało z twoją starą hondą? – zapytałam, wsiadając do eleganckiego czar‐
nego kabrioletu Nasha. Pachniał nowym samochodem zmieszanym z charaktery‐
styczną dla niego wonią. Wepchnęłam torbę do bagażnika i poczekałam na odpo‐
wiedź.
– Przeszła na emeryturę.
Nie rozwinął tematu.
Kiedy odjechał, kurczowo chwyciłam się siedzenia, wdzięczna, że nie opuścił da‐
chu.
Nash Prescott w czarnych dżinsach i oliwkowej koszulce z długimi rękawami, pod‐
ciągniętymi do połowy przedramienia, wyglądał jak najgorszy koszmar każdej matki –
i mój z różnych powodów. Palce mnie świerzbiły, żeby prześledzić jego tatuaż.
Wbiłam je w skórę.
– Muszę zatrzymać się w dwóch miejscach, zanim dotrzemy do klubu.
– To nie jest wycieczka, tygrysie.
Stukał palcem w kierownicę, prowadził jedną ręką, a drugą ułożył na oparciu mo‐
jego siedzenia. Nie mogłam pogodzić go z moim Benem, ale czasami widziałam jego
przebłyski. Ostatniej nocy tak, ale na pewno nie dzisiaj.
Determinacja odznaczyła się w jego ciele napiętymi mięśniami i szczęką.
– Ty chcesz przystanków, ja dostanę jeszcze dwie prawdy.
– W porządku – wymamrotałam, wiedząc, że będę tego żałować, ale nie mogłam
pojechać do Eastridge i nie odwiedzić Betty.
Musiałam też przebrać się w znienawidzoną przez Virginię sukienkę, o ile mój do‐
bytek nie został wyrzucony przez nowego właściciela posiadłości Winthropów. Per‐
spektywa siedzenia w samochodzie z Benem sprawiła, że moje usta rozluźniły się,
błagając o wyznanie.
Zajęłam się badaniem samochodu Nasha, przesuwając palcami po skórze, wdycha‐
jąc jej zapach. Bawiłam się zatrzaskiem schowka.
– Nie dotykaj tego.
Za późno.
Otworzył się.
Na kolana wypadła mi jakaś torba. Prawie ją upuściłam, ale złapałam w ostatniej
chwili. W środku znajdował się telefon, który zepsułam. Pęknięcie rozciągało się w po‐
przek ekranu. Drobne okruchy szkła zasypały wnętrze torby.
Nasunął mi się żart, ale na widok Nasha odpuściłam. Na jego twarzy malowała się
szczera troska. Ostrożnie wsunęłam torebkę strunową z powrotem do schowka i za‐
mknęłam go z cichym kliknięciem.
Cisza ciągnęła się przez następne piętnaście kilometrów.
Spędziłam je, zastanawiając się, co go tak zdenerwowało. Analizowałam energię,
którą emanował, gdy często walczył.
Na dźwięk głosu Nasha poczułam ulgę.
– Na tym telefonie trzymam ostatnie zdjęcia taty, jakie zrobiłem.
A ja go zniszczyłam.
Poczucie winy kłuło mnie w żołądek, który nie wydawał się już pusty, co tylko po‐
tęgowało wyrzuty sumienia.
– Przepraszam. – Ta odpowiedź wydała mi się jednak nieadekwatna. Chciałam dać
mu więcej słów, lepszych słów. Ale moje słownictwo mnie zawodziło. Piasek prześli‐
zgiwał mi się przez palce.
– Kupiłem nowy ekran i poszedłem do punktu naprawy, ale facet wyglądał na tak
niekompetentnego jak pieprzona Chantilly.
Czubkiem palca przejechałam po skórzanym siedzeniu.
– Dlaczego masz taki problem z Chantilly?
– Przez firmowy bal maskowy w zeszłym roku...
– Ida Marie mi o tym powiedziała.
Przeniósł wzrok na mnie.
– Czy powiedziała ci też, że Chantilly złapała mnie za fiuta przez spodnie, udając,
że jest pijana?
– Dlaczego ona wciąż dla ciebie pracuje?
– Jej wujek zasiada w moim zarządzie i w przeciwieństwie do swojej siostrzenicy
jest kompetentny, a poza tym to naprawdę dobry człowiek. – Cały zarząd był taki. Nie
chciałbym, żeby Prescott Hotels zmieniło się w Winthrop Textiles 2.0. – Przemilcza‐
łem to. Gdyby się o tym dowiedział, prawdopodobnie byłby upokorzony i zrezygno‐
wałby, a zbliżamy się do zdobycia Singapuru. Znalezienie dobrego zastępstwa zajmuje
zbyt dużo czasu.
Chantilly wygłosiła mi przemówienie na temat nepotyzmu, ale sama była spo‐
krewniona z członkiem zarządu.
– Wiedziałam, że jej pensja nie wystarcza na zakup torebek Birkina.
– Jej rodzina jest bogata, ale też zmusza ją do pracy przez całe życie. – Wjechał na
lewy pas bez sygnalizacji, a następnie na pobocze, aby ominąć korki. – To był prawdo‐
podobnie prezent świąteczny.
Przy tej prędkości wiatr telepał samochodem. Naparłam plecami na fotel,
a wstrząsy samochodu zamieniły mnie w ludzki wibrator. W ciszy minęliśmy kolejne
miasto, pędząc z zawrotną prędkością, za którą powinniśmy zostać zatrzymani.
– Mogę go naprawić – zaoferowałam niskim głosem. – Już kiedyś zepsuł mi się
ekran, a nie miałam pieniędzy na nowy, więc sama się tego nauczyłam. Zarobiłam na‐
wet kilka dolców na boku, robiąc to dla studentów. Potrafię to naprawić. Ufasz mi?
Nic nie powiedział. Jechaliśmy dalej, aż samochody na drodze się przerzedziły.
Każdy kilometr zmniejszał moją nadzieję.
– Możesz naprawić – powiedział w końcu.
– Dobrze.
Palcem wskazującym wyrysowałam słowo meraki na udzie, zadowolona z jego to‐
warzystwa. Nash przejechał kilka kilometrów w milczeniu. Dotarliśmy do długiego
odcinka autostrady, pustego z uwagi na święto. Kolejne kilka kilometrów dalej zjechał
na pobocze.
Spojrzałam na poziom benzyny, zastanawiając się, czy utknięcie stanowi dosta‐
teczną wymówkę, by przegapić brunch Virginii i partyjkę golfa.
– Skończyło się paliwo?
– Nie. – Wyjął kluczyki ze stacyjki i spojrzał na mnie z pełną uwagą. – Zadam moje
trzy pytania na odludziu, więc nie możesz ich uniknąć. Jeśli chcesz dostać się do
Eastridge, odpowiesz na nie. Jeśli nie, możemy zawrócić.
– Ale...
– Pytanie numer jeden: skąd znasz Brandona Vu?
Co to ma znaczyć?
– Skąd znasz Brandona Vu? – powtórzyłam osłupiała.
Czy Brandon i Nash się znali? Czy komisja chciała dopaść mojego tatę przez Na‐
sha? Wzbierała we mnie lojalność, rozpalając moje żyły. Niekontrolowany żar zamigo‐
tał.
Powinnaś nienawidzić swojego ojca, Em.
– Odpowiedz na pytanie. – Zacisnął palce na kierownicy. – Taka jest umowa.
– Pojawił się na balu maskowym. Nie miałam pojęcia, kim jest. Potem naszedł
mnie na polu namiotowym i dał mi swoją wizytówkę. – Zawahałam się, modląc się, by
Nash nie wyciągnął złych wniosków. – Pamiętałam go z dnia, w którym FBI i komisja
zrobiły nalot na mój dom. Staliśmy przed waszym domem. Zapytał mnie, kto tam
mieszka, i kazał mi wypowiedzieć wasze imiona.
– I?
Odgarnęłam włosy z twarzy, żeby zająć czymś ręce.
– I zrobiłam to, ale powiedziałam mu też, że nie macie nic wspólnego z interesami
mojego taty. Teraz ciągle się pojawia... Myślę, że chce mnie wykorzystać, żeby dostać
się do Gideona. Nie jestem pewna.
– Więc on cię prześladuje?
– Czy on mnie prześladuje? – Wzruszyłam ramieniem. – Jest agentem. Czy można
to uznać za nękanie, jeśli jest legalne?
– To pieprzony stalking. – Szyja mu się napięła, usta ściągnęły, ale kontynuował. –
Pytanie numer dwa: czy wiedziałaś o defraudacji?
Gwałtownie odchylam głowę.
– Nie. Wykluczone. – Moja ręka powędrowała do klatki piersiowej, a palce zaci‐
snęły się na koszulce. – Nie wiem, czy poszłabym do władz, gdybym wiedziała, ale po‐
wiedziałabym Betty i Hankowi. Włożyli w firmę wszystko. Ja nie wiedziałam. – Zerk‐
nęłam na niego, przyglądając się jego wyrazowi twarzy. Och, Nash. – To dlatego byłeś
na mnie zły przez cały ten czas? Myślałeś, że zdradziłam twoją rodzinę?
To oznaczało, że uważał mnie za osobę odpowiedzialną za śmierć Hanka.
Przepłynęła przeze mnie rzeka litości. Wypłukałam ją z organizmu, wiedząc, że
Nash nie życzyłby sobie takich uczuć pod jego adresem.
– To ja zadaję pytania. Taka jest umowa. – Jego niespokojne stukanie wypełniło sa‐
mochód. – Pytanie numer trzy: gdzie jest Gideon Winthrop?
Zacisnęłam dłoń na udzie, mając nadzieję, że wybudzę się z tego koszmaru. Każde
pytanie było gorsze od poprzedniego i zdecydowanie niewarte wycieczki do
Eastridge, by zobaczyć Virginię. Czy udostępni mi fundusz powierniczy, czy nie.
– Nash...
– To łatwe pytanie, Emery.
– Nie dla mnie.
Nienawidziłam mojego ojca, ale też go kochałam. To był rodzaj miłości, którą da‐
wało się szczerze. Bezwarunkowo. To uczucie było czyste. Cudowne. Trwałe. Byłam na
niego cholernie wkurzona, ale pozostawał moim ojcem, bez względu na to, jak często
z nim rozmawiałam.
– Spokojnie. Nie zamierzam go skrzywdzić.
Moje oczy się rozszerzyły.
– Nawet nie wspomniałam nic o skrzywdzeniu go. A planowałeś go skrzywdzić?
Przypomniałam sobie posiniaczone kostki, z którymi wrócił do domu. Tata był po
czterdziestce. Nie miałby szans w walce z Nashem.
– Ufasz mi?
– Szczerze? Nie w kwestii trzymania rąk z dala od taty, ale we wszystkim innym?
Tak.
Zmełł przekleństwo i przesunął dłonią po twarzy.
– Umowa jest taka...
– Wiem, jaka jest umowa. – Musiałam zyskać na czasie. – Daj mi jeszcze ten jeden
dzień.
– Po co?
– Powiem ci. Obiecuję. Tylko daj mi czas.
Może mogłabym najpierw ostrzec tatę, co wymagało rozmowy z nim. Gdy moje
serce przyspieszyło na tę myśl, uświadomiłam sobie, jak bardzo tęskniłam za ojcem.
Zapadłam się w fotel, wdzięczna, gdy Nash przeniósł wzrok na drogę.
– Dlaczego nie poszłaś na pogrzeb mojego taty?
– Czy to jedno z twoich pytań?
– Uznaj to za dodatek za to, że muszę się z tobą użerać.
Byłam mu to winna, zwłaszcza że jeszcze nie wiedziałam, czy zdradzę mu miejsce
pobytu taty.
– Reed prosił, żebym tego nie robiła.
Nash odwrócił głowę w moją stronę, tym razem zatrzymując się na środku drogi.
– Zakazał ci tam jechać?
– Tak i nie. Wiem, że pochowaliście Hanka w jego rodzinnym mieście, ale Reed do‐
rastał w Eastridge. Chciał coś tam zorganizować. Oczywiście nie mogliśmy podzielić
trumny, ale poprosił mnie, żebym zakopała urnę pełną ulubionych rzeczy Hanka po‐
środku labiryntu drzew. Kiedy wy chowaliście Hanka, ja zakopywałam urnę. Leży tuż
przed posągiem Hery.
– Co zakopałaś?
– Jego koszulkę z logiem Panthersów. Karteczki samoprzylepne, które zawsze
wszędzie wciskał. – Na moich ustach pojawił się uśmiech. – Jego ulubione okulary
przeciwsłoneczne, które ciągle „gubił”. Książkę, którą czytał mi i Reedowi, gdy byliśmy
młodsi. Koronę króla balu, której nie chciałeś, ale twój tata uznał ją za zabawną i za‐
montował na ścianie.
– A więc tam zniknęła.
– Jesteś zły, że ją wzięłam?
Kazał mi czekać kilka minut na odpowiedź.
– Nie.
Nowy dom Betty stał na granicy dzielnicy klasy średniej i osiedli obrzydliwie bo‐
gatych mieszkańców Eastridge. Zakładałam, że Nash zapłacił za dom i że jej to odpo‐
wiadało. Tak bardzo, że za każdym razem, gdy patrzyłam na niego na zdjęciach, które
wysłał mi Reed, w moim sercu otwierały się małe pęknięcia na myśl, jak szczęśliwi
mogliby tam być Betty i Hank.
Przyjechaliśmy około ósmej rano, ale dla Betty Prescott było to już niemal połu‐
dnie. Na podjeździe unosił się zapach śniadania. Nash wyłączył silnik, otworzył drzwi
i zaciągnął się powietrzem.
Uchyliłam drzwi, ubiegając go, bo choć był dupkiem, jego matka z Południa wycho‐
wała go tak, by otwierał drzwi kobietom.
– Jak myślisz, jak wkurzona byłaby Virginia, gdybym zjadła śniadanie Betty za‐
miast brunchu w country clubie?
– Jak niedźwiedzica będąca świadkiem porwania swojego młodego, tylko że jej
wściekłość jest nieskończona i brakuje jej instynktu macierzyńskiego.
Uśmiechnęłam się.
– Powinniśmy tak zrobić.
Nash wpuścił nas swoim kluczem, a moje ramiona otarły się o jego ramię przy
drzwiach. Uśmiech na mojej twarzy zniknął na widok Basil i Reeda siedzących przy
wyspie kuchennej Betty. Nie wyglądali na zadowolonych z naszego widoku. Nawet
Betty się nie ucieszyła.
– Kurwa – mruknął obok mnie Nash.
Szybko się otrząsnęłam i rzuciłam na Reeda, by go przytulić.
– Reed!
Odwzajemnił uścisk niezręcznym poklepaniem jedną ręką.
– Co tu robisz z Nashem?
– Potrzebuję podwózki do Eastridge.
– Wygląda to na coś więcej niż powózkę, Em.
– Słucham?
– Powiedz mi, że nie zamierzasz zrobić czegoś głupiego.
Odsunęłam się od niego, zwracając uwagę na Betty stojącą za mną z szeroko
otwartymi oczami.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
Sytuacja błyskawicznie się zaogniła, co oznaczało, że Reed był już w gorszym na‐
stroju. Pobieżnie zorientowałam się w sytuacji. Basil wyglądała jak ona, ale nie zacho‐
wywała się jak ona. Żadnego grymasu. Żadnych pogardliwych spojrzeń rzucanych
w moją stronę. To niepokojące.
Betty ściskała cienką srebrną bransoletkę, prezent rocznicowy od Hanka. Była to
również wskazówka, że rozmawiali o czymś, co z pewnością złamie jej serce. Ostatnim
razem, gdy Reed tak wyglądał, stał zakuty w kajdanki w moim salonie.
Podszedł bliżej, co sprawiło, że Nash przesunął się za mnie. Wyciągnęłam rękę
w bok, powstrzymując ich obu.
– Powiedz mi, co się dzieje – zażądałam – zanim zaczniesz mnie nękać oskarże‐
niami, których nie zdołasz cofnąć.
Jeśli tak zareagował na widok mnie i Nasha, to jak zareagowałby, gdyby dowiedział
się, że uprawialiśmy seks?
I to w jego łóżku.
– Zadaj sobie pytanie – zaczął Reed, ignorując mnie – czy chcesz być z kimś, kto
jest gotów pozwolić, by jego brat poszedł do więzienia? – Wycelował palcem w stronę
Nasha. – Albo lepiej, zapytaj go, jak zdobył te swoje miliony, miliardy czy co tam,
kurwa, ma.
– Reed... – Nie miałam pojęcia, co na to odpowiedzieć, a przede wszystkim nie
chciałam tego robić.
Nash ustawił się obok mnie. Reed zwęził oczy. Wyglądaliśmy jak para trzymająca
wspólny front.
– Powiedziałeś Emery, że nie może iść na pogrzeb taty? – zapytał grobowym gło‐
sem Nash.
Betty krzyknęła i uczepiła się ścierki leżącej na blacie.
– Reed!
– Kazałeś jej zostać w Eastridge i zakopać urnę samej? – Nash stanął oko w oko
z bratem. – A kiedy mama zapytała, gdzie jest Emery, nie powiedziałeś jej prawdy? I to
do nas masz pretensje za kłamstwo?
Spodziewałam się kłótni.
Spodziewałam się krzyków.
Spodziewałam się, że Betty będzie płakać.
Nie spodziewałem się natomiast, że Reed przyłoży pięścią Nashowi.
Kłykcie Reeda zetknęły się z twarzą Nasha. Ten drugi ledwo drgnął.
– Zaciśnij pięść, jeśli zamierzasz zadać prawdziwe obrażenia, braciszku. – Nash
podszedł bliżej pięści Reeda, pozwalając mu wyżyć się na swojej twarzy.
Cios. Podcięcie. Kolejny cios.
– Przestańcie! – krzyknęła Betty.
Basil przekrzywiła głowę i obserwowała sytuację, opierając łokieć na blacie wy‐
spy.
A ja wślizgnęłam się między nich, wiedząc, że to zły pomysł. Oczy Nasha spotkały
się z moimi w tym samym momencie, w którym Reed rzucił się do przodu, popychając
mnie na podłogę.
Nash skupił uwagę na mnie, zatrzymując się na moim nadgarstku, który tuliłam do
piersi. Rzucił się do akcji i założył na szyję Reeda chwyt jedną ręką, a stopą kopnął go
w kolano, zmuszając do klęknięcia.
– Nie szarp się. – Jego głos był niski, ramię zacisnęło się wokół szyi Reeda. – Od‐
klep, a puszczę. Nie zmuszaj mamy, by na to patrzyła.
– Emery! – Betty podbiegła do mnie, przesuwając dłońmi po mojej twarzy, ale nie
mogłam oderwać wzroku od Reeda i Nasha.
Wyobrażałam sobie, że tak właśnie wyglądałoby oglądanie uderzenia asteroidy
w Ziemię. Fascynujące, niszczycielskie i na swój sposób piękne.
Już rozumiałam, jak Nash wygrał tak wiele walk. Sale konferencyjne i biura były
dla niego bułką z masłem. To jego żywioł.
Nie był okrutnym księciem. Nie był też bestialskim wojownikiem. Był jednym
i drugim, a to zmieniło go w człowieka, który wolał się złamać, niż poddać.
– Wszystko w porządku? – Betty odgarnęła mi włosy z oczu.
– Nic mi nie jest. – Podniosłam się z podłogi, oczarowana zagadką, jaką był Nash
Prescott.
– Dość! – Betty chwyciła różową packę na muchy i zamachnęła się cienkim plasti‐
kiem na swoich synów, jakby dzierżyła nóż. – Przestańcie! Nie pozwolę, żebyście spla‐
mili moją podłogę potem i krwią. Nie pozwolę ci zniszczyć tego święta. I nie pozwolę,
żeby moi synowie walczyli w mojej kuchni jak źle wytresowane psy bijące się
o ochłapy.
Nash puścił Reeda, który się rozkaszlał. Uderzył się w klatkę piersiową, wydusza‐
jąc z niej więcej powietrza.
– To moja wina, Reed. – Betty odłożyła packę i pomogła Reedowi wstać. – Wiesz?
To ja chciałam ukryć przed tobą chorobę taty. To ja powiedziałam Nashowi, żeby po‐
zwolił ci wziąć na siebie winę. To byłam ja. To na mnie powinieneś być zły.
– Mamo...
– Pozwól mi skończyć. Zachowałam się samolubnie, wiem. – Ujęła policzek Reeda.
– Nash nie powinien był tak urządzić tego Cartwrighta, ale kiedy chciał powiedzieć
policji, że to on, błagałam go, żeby tego nie robił. Potrzebowaliśmy go.
– Potrzebowałaś tych pięciuset dolarów, które wysyłał tobie i tacie co miesiąc –
wycedził Reed. – Prawie poszedłem do więzienia za pięćset dolarów.
– Nie, kochanie, potrzebowałam mojej rodziny razem. – Betty uczepiła się jego koł‐
nierza. – Byłeś nieletni. On był dorosły. Myślałam, że na pewno cię nie aresztują, więc
dokonałam wyboru. Teraz wiem, że niewłaściwego...
Rozchyliłam usta. Opierając się o ścianę, przeniosłam wzrok na Nasha.
Przypomniałam sobie tamtą noc.
Złamany nos, żebro i noga.
Pęknięty obojczyk.
Wybity bark.
Blizna na czole Ableʼa, na której widok się uśmiechałam.
Nash próbował powiedzieć glinom, że to on, ale zawsze myślałam, że krył brata.
– To byłeś ty? – szepnęłam do niego.
Widziałam mięśnie napinające się na jego szyi. Tryb walki nie zniknął. Pięści zaci‐
skał po boku, krew spływała mu po skroni. Nad jego okiem otworzyła się rana, która,
jak przypuszczałam, do jutra spuchnie i zrobi się siniak.
Ten wojownik, z ranami, siniakami i bliznami na klatce piersiowej, walczył dla
mnie.
– Dlaczego? – Mój szept pozostał niezauważony przez Reeda i Betty.
Nash jednak ani na chwilę nie odwrócił ode mnie wzroku.
– Skrzywdził cię.
Ale sprawy nigdy nie zaszły tak daleko, chciałam się kłócić, jednak wiedziałam, że
dla Nasha to to samo.
– Dlaczego pozwoliłeś Reedowi się uderzyć?
– Potrzebował tego.
Czy można być bardziej bezinteresownym?
W tym momencie mogła to być wada.
Nash miał cięty język, barkowało mu hamulców i doskonale wiedział, co powie‐
dzieć, aby wytrącić kogoś z równowagi. Odpychał ludzi, nigdy nie pozwalał nikomu
zajrzeć pod swoją skorupę i nie miał problemów z odizolowaniem się na wieczność.
Dał z siebie tak wiele, że jedyną rzeczą, którą zachował, był pocałunek, a ja mu go
odebrałam. Jego przeszłość usłana była poświęceniami, które prawdopodobnie spla‐
mią również przyszłość. Zranienie kogoś, by go uleczyć, było czymś bardzo w jego
stylu.
Ludzie mierzą miłość tym, ile otrzymują, ale ja mierzę ją tym, ile ktoś daje. Nikt
w historii świata nigdy nie miał i nie będzie miał w sobie więcej miłości niż Nash Pre‐
scott.
Mój złoczyńca.
Mój rycerz.
Mój książę.
Mój Ben.
Musiałam mu powiedzieć.
– Nic mi nie jest, mamo. Nie przejmuj się tym. – Nash wyrzucił poplamioną krwią
szmatę do kosza, pocałował Betty w czoło i przytulił ją do siebie.
– Na pewno, kochanie?
– No tak. – Reed oparł się o Basil, która wsunęła dłoń do tylnej kieszeni jego
spodni. – Pocieszaj go dalej, mamo. Brawo.
Zignorowali go.
Reed przeklął, chwycił telefon i klucze, po czym objął Basil ramieniem.
– Przepraszam za to, że zepsułem śniadanie, mamo. Basil i ja musimy już lecieć.
Wrócimy później, ale nie sądzę, żebyśmy zdążyli na kazanie pastora Kena.
Betty odwróciła się do niego.
– W porządku, kochanie. Mury szpitala słyszały więcej szczerych modlitw niż ko‐
ściół Eastridge. Możemy później odwiedzić oddział dziecięcy i podarować kilka plu‐
szaków.
– Dobry pomysł, mamo.
Reed spojrzał Nashowi w oczy, po czym pocałował Betty w policzek. Poszłam za
nim do drzwi i zdziwiłam się, gdy Basil wzruszyła ramieniem, jakby chciała powie‐
dzieć: „Faceci już tacy są. Nic na to nie poradzisz”.
Włożyłam ręce do kieszeni po tym, jak Basil zniknęła w toalecie.
– Jesteś na mnie zły?
Przez twarz Reeda przemknęła wściekłość. Westchnął i przytulił mnie do siebie.
– Nie, ale mam nadzieję, że wiesz, co robisz.
Ani trochę.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz. – Zaoferowałam mu leniwy uśmiech i oparłam
czoło o jego ramię.
Nie miałam okazji, by opłakiwać mnie i Reeda, wykopać grób i nazwać to przyjaź‐
nią. Tak naprawdę powinnam była to zrobić lata temu, kiedy przespałam się z Na‐
shem. Ale stojąc w ramionach Reeda, zdałam sobie sprawę, dlaczego nigdy nie musia‐
łam tego robić.
Moje serce nie rzucało się w swojej klatce.
Moim ciałem nie wstrząsały dreszcze.
Chciałam go zrozumieć, ale nie pragnęłam tego.
Czułam się kochana, ale nie zakochana.
Był po prostu... Reedem Prescottem.
Moim najlepszym przyjacielem.
To wszystko.
Tylko moim najlepszym przyjacielem.
Rozdział czterdziesty trzeci
Nash
Ś ciskałem w ręce zapas jointów.
Wyciągnąłem je z torby Reeda, zanim wyjechał, tylko po to, żeby zrobić
mu na złość za tamtą bijatykę. Opierając się o maskę samochodu, patrzyłem, jak
Emery przesuwa palcami po masywnych, dwuskrzydłowych wrotach posiadłości Win‐
thropów.
Przekrzywiła głowę, by zbadać ich wysokość.
– Jakie jest prawdopodobieństwo, że zostaniemy aresztowani za wtargnięcie?
Zapach trawki świdrował mnie w nosie. Wyciągnąłem z torebki jednego skręta,
a resztę wrzuciłem do samochodu przez otwarte okno.
– Biorąc pod uwagę, że dziś czwarty lipca, a Eastridge jest tak skorumpowane jak
wybory w Korei Północnej, to zerowe.
Nie wspomniałem, że jestem nieszczęśliwym posiadaczem nieruchomości o po‐
wierzchni niemal dwudziestu pięciu hektarów. Opłaty za utrzymanie terenu i perso‐
nel sprzątający automatycznie spływały z jednego z moich osobistych kont banko‐
wych.
Na tym zaczynały się i kończyły moje wysiłki w kwestii tego miejsca.
Emery przechyliła głowę w stronę jointa, który trzymałem między kciukiem a pal‐
cem wskazującym.
– Zamierzasz go zapalić?
Korciło mnie, ale zignorowałem to.
– Nie.
– Dlaczego nie?
– Zepsucie cię brzmi w teorii lepiej niż jest w rzeczywistości, panno Winthrop –
skłamałem. Głównie dlatego, że było wręcz przeciwnie, a ona smakowała złymi decy‐
zjami i czymś, o co trzeba walczyć, a nie tylko czymś, z czym trzeba walczyć.
Jej niebiesko-szare oczy błyszczały wyzywająco. Przesunęła dwoma palcami po
koszulce i dżinsach, zatrzymała się tuż za paskiem.
– Podoba ci się to?
Przełknąłem ślinę, śledząc każdy jej ruch.
– Tak.
Odsunęła materiał, pokazując mi gładką skórę.
– Jak bardzo trzeba być powściągliwym, żeby się na to nie rzucić?
– Ja pierdolę. – Pstryknąłem niezapalonym jointem w usłaną liśćmi ziemię i przy‐
gniotłem go podeszwą. – Włamujemy się, czy co? Bo zaczynam myśleć, że jesteś zbyt
niewinna na takie przestępstwo, małolato.
Emery obdarzyła mnie gardłowym śmiechem, tak czystym i szczerym, że poczu‐
łem go w jajach. Przygryzła dolną wargę, rzucając mi ostatnie spojrzenie, po czym za‐
częła wspinać się na bramę.
Gdybym ją do niej przycisnął i wziął, pewnie błagałaby mnie, żebym zerżnął ją
mocniej. Patrzyła na mnie tak, odkąd pozwoliłem Reedowi wyżyć się na mojej twarzy.
Niebieskie oko ciemniało. Szare się rozjaśniało.
Wypowiadały wszystkie słowa, których ona nigdy by nie wypowiedziała.
Potrzebuję cię w sobie, mówiły wyzywająco. Pokaż mi, na co cię stać.
Musiałem się opanować, by nie zdjąć jej dżinsów i nie zatopić się w jej wnętrzu.
Wciąż była chodzącą, mówiącą, oddychającą wyrwą między mną a moim bratem,
a ja musiałem poznać miejsce pobytu Gideona.
Już dawno powinniśmy byli odbyć tę rozmowę.
Nie wspominając o tym, że mama odciągnęła mnie na bok w domu i powiedziała,
że Brandon wpadł kilka razy, by z nią porozmawiać. Zdałem sobie sprawę, że byłem
tak pochłonięty rozmową o Emery, że nie zapytałem Dicka, kto był drugą stroną czer‐
piącą zyski ze skandalu Winthropa.
Teraz Brandon uczepił się mnie jak wysypka, prześladował mamę i Emery. Spalił‐
bym się razem z nim tylko po to, by zobaczyć, jak rozsypuje się w proch.
Emery krzyknęła triumfalnie ze szczytu bramy, stając na niej okrakiem. Podsze‐
dłem bliżej na wypadek, gdyby spadła.
– Mówiłeś coś o tym, że jestem zbyt niewinna?
Przechyliłem głowę.
– Słońce świeci prosto na twoje cycki. Masz stanik w serduszka?
– Nie mam na sobie stanika.
Cholera.
Naciągnęła bluzę na dłonie, zsunęła się po żelaznym filarze bramy i wylądowała
na ziemi w pozie na Selenę Kyle. Uniosła brwi prowokująco, jakby chciała powiedzieć:
„Umiesz lepiej?”.
Zająłem miejsce kierowcy, podjechałem do panelu, wpisałem kod i po otwarciu
bramy zatrzymałem się obok Emery.
Otworzyła drzwi pasażera.
– Serio? Znasz kod?
– Ten sam co zawsze.
– I mi nie powiedziałeś?
– Wszystko dobrze się skończyło. – Zaparkowałem przed dwuskrzydłowymi wro‐
tami rezydencji. – Towarzyszy mi geniusz zbrodni.
– Myślisz, że ktoś tam jest?
– Nie, ale na wszelki wypadek zapukamy.
Emery wspięła się za mną po schodach. Zapukała, a ja wyciągnąłem zapasowe klu‐
cze spod kamienia.
– Nie przeszkadza ci, że się włamujemy?
– W mieście mówi się, że nikt tu nie mieszka. – Otworzyłem drzwi.
Rozchyliła usta na widok holu. Powitał nas ten śmieszny posąg Dionizosa, nieska‐
zitelnie czysty po cotygodniowym sprzątaniu, za które płaciłem.
Emery przesunęła palcami wzdłuż poręczy schodów, wolnej od kurzu.
– Nie uważasz, że to dziwne?
– Co?
– Ktoś kupił ten dom i wygląda tak, jakby nigdy go nie dotykał. – Minęliśmy kilka
pokoi i weszliśmy do kuchni. – Nawet talerze Virginii z kryształkami Swarovskiego
stoją w jadalni nietknięte. Nie są ani trochę zakurzone.
– Dziwne wydaje mi się to, że nazywasz swoją mamę Virginią.
Właściwie to dziwne, że nie nazywała jej tak od początku. Przy tej kobiecie zła ma‐
cocha z Jasia i Małgosi wydawała się kochana.
– Dziwne jest dla mnie to, że przez dwadzieścia dwa lata nazywałam ją swoją
matką i dopiero esemes od niej sprawił, że przestałam. – Otworzyła lodówkę, w której
pracownicy trzymali zapasy dla siebie, i wyciągnęła torebkę mrożonego groszku. – To
nawet nie jest przeterminowane.
Nic nie powiedziałem, obserwując, jak się do mnie zbliża.
Przycisnęła woreczek do mojego oka, na początku delikatnie, a gdy nie zareagowa‐
łem – bardziej stanowczo.
– To zawsze byłeś ty, prawda? – zapytała. Nie miałem pojęcia, o czym mówi. Wcią‐
gnęła powietrze. – Able był kutasem, a ja chciałam się zemścić. Gdybyś go nie skrzyw‐
dził, sama bym to zrobiła. Dziękuję.
Wpatrywała się we mnie, jakbym miał serce. Pociągnąłem za dekolt, przypomina‐
jąc sobie, że mam na sobie koszulkę, a nie koszulę. Jej oddech owiał moje policzki i do‐
tarł do szyi. Mięta i truskawki, które jadła u mamy.
Jeśli się nie ruszy, pocałuję ją.
Pieprzyć Reeda.
Pieprzyć Gideona.
Pieprzyć Virginię.
Zabawne, że nigdy wcześniej nie chciałem nikogo pocałować, a teraz myślałem
tylko o ustach Emery.
– Trzymaj lód przy ranie. – Przycisnęła opakowanie groszku moją dłonią i zawie‐
siła wzrok na moich ustach. – Zastanawiam się, czy mój pokój jest taki sam.
Był.
Nie powiedziałem jej tego.
Jej wzrok ponownie padł na moje usta. Ostry oddech potwierdził, że też chciała je
poczuć na swoich. Jeszcze trzy sekundy wpatrywania się, a spełnię jej życzenie.
Dwie.
Je...
Cofnęła się i udała do swojej sypialni. Minęliśmy bibliotekę, pokój z pianinem, po‐
kój jej rodziców i bawialnię, nie zatrzymując się w żadnym z nich. Gdybym jej nie znał,
pomyślałbym, że tu nie dorastała. Że te ściany, ten dach, te pieprzone marmurowe
płytki pod naszymi stopami nic dla niej nie znaczyły.
Właściwie zachowywała się tak, jakby to miejsce nic dla niej nie znaczyło. Prze‐
szkadzało mi to. Nie dlatego, że wiązałem z tym domem jakieś bajkowe wspomnienie,
bo się tu poznaliśmy. Raczej miało to związek nie z nami, a z faktem, że uważała, że
powinna być silna, i w tym celu odpycha od siebie przeszłość.
Nie robiła tego.
Byłem na jej miejscu. Doskonale wiedziałem, jak się czuła.
Prawdopodobnie dlatego powiedziałem:
– Kupiłem ją.
Zmrużyła oczy i szła dalej.
– Co kupiłeś?
– Posiadłość Winthropów.
Zatrzymała się, ale nie odwróciła.
– Dlaczego?
– Nie wiem.
Wieczny kłamca.
Ponieważ sądziłem, że znajdę wskazówki, które pozwolą zlikwidować twoją ro‐
dzinę. Okazało się, że się myliłem. Prawdopodobnie jesteś niewinna. Twój tata jest
prawdopodobnie niewinny. Dwie kolejne ofiary tego skandalu. To się nie kończy.
Zamiast tego zaproponowałem:
– Możesz go sobie wziąć.
W końcu odwróciła się do mnie, z wewnętrzną walką wypisaną na twarzy jak na
billboardzie jej myśli.
– Nie chcę ani nie potrzebuję twojej pomocy.
– Przynajmniej rzeczy, które znajdują się w twoim pokoju. Możesz je zabrać lub zo‐
stawić tutaj i przyjechać po nie, kiedy tylko zechcesz.
Woreczek z groszkiem wisiał luźno w moich rękach, ocierając się o moje udo.
Emery skupiła się na moim spojrzeniu, wypuściła oddech i skinęła głową.
W swoim pokoju podeszła prosto do szafki nocnej i wyciągnęła pozytywkę. Zawar‐
tość szeleściła, gdy nią potrząsnęła. Jej pełne ulgi westchnienie wzbudziło moją cieka‐
wość. Odłożywszy ją, zniknęła w garderobie.
Zajrzałem do pojemnika, omiatając wzrokiem ciasno zwinięte papiery. Ten w rogu
wydawał się najluźniejszy. Wziąłem go i rozwinąłem pasek, jak ciasteczko z wróżbą.
Spoglądałaś kiedyś w gwiazdy i zastanawiałaś się, czy istnieje tam życie? Jeśli
tak, kosmici są prawdopodobnie wkurzeni, że ciągle koronujemy ludzi na Miss Uni‐
verse.
Założę się, że przemierzają kosmos w wyrąbanych statkach kosmicznych, myśląc:
Moglibyśmy pomóc im wyleczyć raka, gdyby tylko ci ludzie przestali uważać się za
pępek wszechświata.
Myślisz, że to dlatego nigdy nie spotkaliśmy żadnych kosmitów?
(Hej, Najwyższy Przywódco Obcych, jeśli szpiegujesz mnie lub Emery i czytasz
mój liścik, zabierz nas ze sobą. To miejsce śmierdzi ściekami, a ja przyłapałem Virgi‐
nię na zmuszaniu Em do jedzenia małymi łyżeczkami, żeby brała mniejsze kęsy. Przy
okazji zapakowałem ci dodatkowe brownie, tygrysie. Mam nadzieję, że zjesz je na
oczach Virginii i powiesz jej, że jest nafaszerowane trawką).
NASH
I jeszcze jeden.
Nash
P lotkowano na nasz temat – a raczej na mój – gdy pomocnik niosący kije
golfowe prowadził naszą grupę do następnego dołka.
Moje oko pociemniało i spuchło do tego stopnia, że ludzie zaczęli to komentować
szeptem między sobą. Większość mieszkańców Eastridge mnie faworyzowała, czego
zwykle nie robili w przypadku nowobogackich.
Prasa przedstawiała mnie jako świętego, a dla społeczności Eastridge dobry PR
był jak pożądana torba z prezentami na ekskluzywnym wydarzeniu. Lgnęli do niej
i błagali o ochłapy.
Virginia uczepiła się ramienia Balthazara jak wieszak na drążku. Jeden z tych dru‐
cianych, z pralni, których nikt nie chciał. Able Mały Kutas Cartwright przysunął się do
wózka. Miał na sobie za ciasne spodenki golfowe w kratkę w kolorze magenty.
– Oczywiście – kontynuował, co chwilę spoglądając na mnie z przestrachem, jakby
myślał, że zrobię mu kolejną bliznę pasującą do tej na czole – powiedziałem mu, że
mogę go obsłużyć.
– Tym zajmujesz się na co dzień? – Emery zaoferowała Ablowi Cartwrightowi po‐
godny uśmiech. – Zapraszasz ludzi do swojego biura i ich obsługujesz?
– Tak. – Jego głowa, którą pokiwał entuzjastyczne, aż się prosiła, by posłużyć mi za
worek treningowy. – Jestem bardzo dobry w tym, co robię.
– Imponujące. Słyszałem, że prostytucja ma ostatnio trudniejszy okres.
– Nie miałem na myśli... – Spojrzał na Virginię w poszukiwaniu pomocy, ale ona
była zajęta, bo właśnie kazała asystentowi dezynfekować jej kij golfowy. – Jestem
prawnikiem.
Oczy Emery mówiły: „Ależ oczywiście”.
Zeskoczyła z wózka, wzięła kij i kołek.
Założyłem rękę na szyi Ableʼa Cartwrighta, udając, że chcę poklepać go po plecach.
– Jestem tak samo zainteresowany słuchaniem twojego głosu jak oglądaniem dwu‐
dziestoczterogodzinnej obstrukcji w rządzie, Mały Kutasie. Zejdź mi z oczu, bo nie
mam ochoty patrzeć dzisiaj na twoją gębę, tę różową koszulkę polo i markowe dresiki.
Trzymaj ręce przy sobie, a dożyjesz kolejnego klienta.
Wyprzedziłem asystenta. Emery wypięła tyłek, dwiema rękami chwytając kij
w odpowiedniej postawie. Krótka sukienka odsłaniała jej długie nogi. Za każdym ra‐
zem, gdy Emery się pochylała, Virginii nieomal pękała żyłka na czole.
Mały Kutas został w wózku.
I dobrze.
Stałem między Emery i Balthazarem. Ustawiłem się tak, by zasłaniać mu pole wi‐
dzenia. Koleś był pieprzonym kretynem. Wpatrywał się w nią co pięć sekund, jakby
wcale nie bzykał jej matki.
Nie wiedziałem, czy Emery celowo zamachnęła się tak szeroko, czy też była do
bani w golfa, ale do tej pory nie trafiła do żadnego z ośmiu dołków. Perfekcyjna tech‐
nika, a jednak pudłowała i z radością krzyczała „fore” tak głośno, jak tylko mogła.
Potem odwracała się do asystenta, nalegała na samodzielne odzyskanie piłki
i zmuszała nas do czekania na słońcu, bo oczywiście się nie spieszyła. Cykl trwał.
Zamach.
Pudło.
Zamach.
Piłeczka wylądowała w gęstwinie drzew na skraju pola.
Policzki Emery zaczerwieniły się od słońca. Nasze spojrzenia spotkały się, jej rzu‐
cało mi wyzwanie. Nie wiedziałem, czy podnieciło ją przeciwstawianie się Virginii, czy
gapienie się na mnie, ale byłem gotowy.
– Nie potrzebuję nowej piłeczki. Przyniosę ją – powiedziała do pracownika. – Przy‐
dadzą mi się ćwiczenia. Prawda, Virginio?
Wybrałem najmniejszy putter z mojego nowego zestawu i poszedłem za Emery,
mijając drzewa. Pochyliła się, by sięgnąć po zgubę.
– Powiedziałam, że... Och. – Wyprostowała się, trzymając w dłoni małą białą
kulkę. – Wysłali cię za mną?
Przejechałem kijem po jej łydkach, mijając kolana, aż zatrzymałem się po we‐
wnętrznej stronie ud.
– Zagrajmy w grę.
– Już gramy. – Przymknęła oczy. – W golfa.
Zignorowałem ją.
– Zdejmij majtki, podaj mi je i umieść kij między wargami sromowymi.
– Dlaczego miałabym to zrobić?
– Ponieważ jesteś moja, tygrysie – oświadczyłem, chłonąc jej pełne pożądania
spojrzenie. – Twoje usta są moje. Twoje cycki są moje. Twój tyłek jest mój. Twoja mo‐
kra cipka jest moja.
– Masz urojenia.
– Czyżby? – Odsunąłem od niej kij golfowy, zbliżyłem go do ust i przesunąłem języ‐
kiem po wąskiej metalowej krawędzi. Smakowała jak ambrozja, słodko i ostro. – Bo je‐
steś mokra, tygrysie, a wiem, że to nie z twojego powodu.
– Jeśli cię posłucham, musisz sprawić, że dojdę.
– Zgoda – powiedziałem po raz drugi w ciągu doby.
Ona zawsze się targuje.
Emery odwróciła się i zsunęła majtki po udach, pochylając się lekko i kręcąc tył‐
kiem. Widziałem jej szparę od tyłu, chciałem przejechać językiem od jednej dziurki do
drugiej.
Obróciła się, rzucając we mnie majtkami. Złapałem je i schowałem do kieszeni. Jej
palce zacisnęły się na smukłym końcu kija w kształcie litery L. Umieściła go między
nogami. Wsunąłem końcówkę do środka.
Podniecenie zarumieniło jej policzki. Podniosła sukienkę, pokazując mi, jak jej
cipka przylega do kija.
Taka niegrzeczna.
Taka słodka.
I cała moja.
– Padnij na kolana i weź mnie do ust.
Nigdy nie mogła odmówić wyzwania. Tlący się w niej żar zawsze wtedy się rozpa‐
lał.
– Ktoś może przechodzić obok i nas zobaczyć.
– Pocałuj czubek – targowałem się, a ja nigdy, kurwa, nie negocjuję. – Poliż.
Chciała tego. Zwilżyła wargi, pragnąc poczuć mnie w ustach. Przesunąłem dłonią
po jej włosach i złapałem ją za kark. Zamiast popchnąć ją na kolana, odchyliłem jej
głowę i zetknąłem nasze usta.
Cholera.
Ja pierdolę.
Jezusie, Józefie i Maryjo.
Co ja wyprawiam?
Asystent zawołał nas z oddali. Rozdzieliliśmy się. Połknąłem każdy jej oddech.
Spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami.
– Obiecałeś, że dojdę.
Bez słowa uklęknąłem, w pełni świadomy, że to ona miała paść przede mną i wziąć
mnie do ust. Podniosłem jej sukienkę, rozchyliłem jej wargi i polizałem przez środek.
Krzyknęła, czepiając się moich włosów.
Wsunąłem w nią język, delektując się jej smakiem. Gdy kroki asystenta się zbliżyły,
włożyłem w nią dwa palce i ssałem łechtaczkę. Doszła mocno, niemal wyrywając mi
włosy z głowy.
Kiedy asystent ponownie wywołał imię Emery, krzyknąłem:
– Już!
Jej ciało trzęsło się od orgazmu. Chwyciła mnie za ramiona i uspokoiła oddech.
– Moje majtki...
– Teraz są moje – wszedłem jej w słowo.
Zmrużyła oczy, ale się nie spierała, a nawet miała w oczach ten błysk, który mówił,
że jej się to podoba.
Wróciłem z majtkami Emery w kieszeni, plamami po trawie na kolanach, jej sma‐
kiem na ustach i erekcją wielkości wieżowca.
To był ten rodzaj zachowań, który nakręcał spiralę, a nim się obejrzę, tabloidy za‐
czną się rozpisywać, że pieprzyłem się z dwudziestodwuletnią córką człowieka odpo‐
wiedzialnego za defraudację.
To było złe.
Ale uczucie zajebiste.
Jeśli chodzi o IQ, mieszkańcy Eastridge w Karolinie Północnej plasują się gdzieś
pomiędzy Amerykanami, którzy nie potrafią zlokalizować Ameryki na mapie,
a ludźmi, którzy wierzą, że Ziemia jest płaska. Przynajmniej tak mi się wydawało, do‐
póki nie podsłuchałem czterech różnych rozmów na temat konieczności stosowania
muślinowych ściereczek.
Pomiędzy przyziemnymi rozmowami krążyły plotki na mój temat, od czasu do
czasu nawiązujące do mojego podbitego oka.
– Ten facet ma problemy. Uch, i zawsze wygląda na takiego udręczonego. Dlaczego
z tego powodu wydaje się jeszcze bardziej atrakcyjny?
Nie wiem, Żono ze Stepford #1. Być może powinnaś udać się na terapię. (Dla ja‐
sności, przeżywam katusze przez ten brunch).
– Moja sąsiadka zdradziła, że w zeszłym tygodniu na przyjęciu z okazji ujawnienia
płci dziecka uprawiała z nim najlepszy seks w swoim życiu.
Moje sine jaja mogą zaświadczyć, że nie pieprzyłem się z twoją sąsiadką i prędzej
pojawiłbym się na wieczorze swingersów w domu dla emerytów niż na imprezie
z okazji ujawnienia płci dziecka.
– Powiedziałem żonie, że to łobuz. Spójrz tylko na jego oko. Człowiek wyjdzie z biedy,
ale bieda nigdy nie wyjdzie z człowieka.
Dzięki za komentarz, koleś. Znaczyłby więcej, gdybyś nie podał mi swojej wizy‐
tówki, gdy tylko wszedłem do restauracji.
Nasza grupa usiadła przy stoliku w centrum, który, jak poinformowała nas Virgi‐
nia, był najlepszym miejscem w całej sali.
– Chcę ubiegać się o tytuł lorda. – Balthazar zadarł podbródek, jakby jego słowa
miały zrobić na nas wrażenie. – Gdy tak się stanie, wszyscy będziecie musieli zwracać
się do mnie „sir Balthazarze”.
To mógł być żart, ale wyglądał na człowieka, po którym można było się tego spo‐
dziewać.
– Sir – powtórzyła Emery, przeciągając sylabę, jakby nie do końca mogła ogarnąć
znaczenie słowa umysłem. Siedziała obok mnie, a nasze ciała przywierały do siebie.
– Czyż to nie wspaniałe? – Virginia ścisnęła dłoń sir Balty’ego.
Przysięgam, że jeśli ten typ jeszcze raz spojrzy na Emery, zrujnuję mu życie, a po‐
tem dla sportu przemebluję mu twarz. Ta łajza miała zostać jej ojczymem, a on wpa‐
trywał się w nią jak w kawałek mięsa.
– Gratulacje, sir Balthazarze – odezwał się Mały Kutas, chwytając menu ze stołu.
Ten młotek natomiast wyglądał jak złoczyńca Disneya zmieniony w szlachetnie uro‐
dzonego dupka.
Gdy wszyscy przeglądali menu, ja nawet nie tknąłem karty. Virginia odwróciła ode
mnie wzrok. Cały ranek na zmianę posyłała mi pełen wyższości uśmieszek albo podli‐
zywała mi się, bo nagle stałem się najpotężniejszym mężczyzną w całym budynku.
Podszedł do nas jeden z ubranych na biało kelnerów.
– Zamów cokolwiek, Nash. – Virginia spojrzała na niego, po czym powiedziała: –
O ile oczywiście mamy to w naszym klubowym menu.
– Znakomicie – wtrąciła się Emery, otworzyła menu, po czym zamówiła po dwie
porcje wszystkiego, co brzmiało względnie zjadliwie.
– Wszystkiego po dwie porcje? – Kelner zacisnął wargi. Biedak chciał dać stąd
nogę.
– Wszystkiego. – Podała mu zamkniętą kartę. – I proszę doliczyć sobie dwustupro‐
centowy napiwek.
Virginia zacisnęła palce na nóżce kieliszka mimozy, gryząc się w język. Odezwała
się dopiero, gdy kelner odszedł.
– Twoje sceny wcale nie są urocze.
– Być może nie. – Twarz Emery rozjaśnił przebiegły uśmiech. – Wiesz, co jest uro‐
cze? Oponka na brzuchu, więc nie mogę się doczekać, aż rzucę się na jedzenie.
– I właśnie przez takie słowa nie zostaniesz moją główną druhną.
– Wychodzisz za mąż? – Emery dokończyła już drugi koktajl.
– Tak. Wkrótce. Zaprosiłam cię tu dzisiaj, aby to ogłosić.
– Nie zaprosiłaś mnie, Virginio. Wymusiłaś to na mnie, bo twoja własna córka nie
może znieść twojego widoku.
Virginia ją zignorowała.
– Odkładaliśmy to wystarczająco długo, bo wydawało nam się, że w końcu wrócisz
po rozum do głowy i przeprowadzisz się do Eastridge. Nie ma sensu dłużej czekać.
Wkrótce będę nazywać się Van Doren, a Cordelia zostanie moją główną druhną. Pa‐
miętasz Cordelię, prawda? Siostrę Ableʼa. Urocza dziewczyna. – Wpatrywała się w Ma‐
łego Kutasa, jakby był jej dumą i radością. – Balthazar zgodził się, by Able był jego
drużbą. Ty będziesz moją druhną i będziesz towarzyszyć Ableʼowi jako jego part‐
nerka.
– Chyba śnisz – wymamrotałem. – Czy w dzieciństwie upadłaś na głowę?
– Słucham?
– Wyjaśniałoby to niekształtną czaszkę, obsesję na punkcie wstrzykiwania chemi‐
kaliów w twarz i brak piątej klepki.
Dla przypomnienia, nie miałem nic przeciwko operacjom plastycznym. Ale Virgi‐
nia konsekwentnie przedkładała je nad córkę, co wyjątkowo mnie drażniło.
– Zachowuje się pan tak, jakby moja córka mnie nienawidziła, panie Prescott.
Emery wbiła paznokcie w moje udo; przekaz był jasny – nie chciała, żebym toczył
za nią bitwy. Podziękowała kelnerowi za uzupełnienie drinka i upiła łyk.
– Nie nienawidzę cię, Virginio. To ty mnie ukształtowałaś, więc nienawidzić ciebie
to nienawidzić siebie... co, jeśli się nad tym zastanowić, może być tym, na czym od po‐
czątku ci zależało. Jestem młodszą, ładniejszą wersją ciebie i zawsze ci to przeszka‐
dzało. Prawda?
– Właśnie dlatego wybrałam Cordelię. Uczyniłabym cię moją główną druhną,
Emery, ale jak na taki dar jesteś zbyt niegodna zaufania.
Kolejny łyk drinka.
– Dzięki, że mnie oszczędziłaś, Virginio.
– Oczekuję cię na próbnej kolacji, bo w przeciwnym razie możesz pożegnać się ze
swoim funduszem powierniczym.
– Brzmi super. – Odsunęła krzesło od stołu i wstała. – Nash i ja chętnie przyj‐
dziemy. – Pomachała do swojego przyszłego ojczyma i Ableʼa. – Do zobaczenia, Sir
Balty i Mały Kutasie.
Rozdział czterdziesty piąty
Nash
R esztę wieczoru spędziliśmy przy barze. Emery namiętnie popijała ama‐
retto sour, aż w końcu poprosiłem kelnera, by podmienił je na wodę.
Gdy tylko weszliśmy do samochodu, Emery wcisnęła się w swoje za duże dresy,
nakazując mi nie patrzeć. Zdjęła sukienkę przez głowę i zastąpiła ją białym T-shirtem
z napisem Easy, Tiger.
Usiadła na siedzeniu i pogłaskała tapicerkę.
– Co to za samochód?
Wjechałem na stację benzynową i wręczyłem obsłudze kartę z prośbą o zatanko‐
wanie do pełna.
– Lamborghini Aventador S Roadster.
– Hmm... nie jest w twoim stylu.
To dlatego, że wziąłem Ubera do najbliższego salonu samochodowego i wybrałem
pierwszy samochód na parkingu po tym, jak moja honda się zepsuła. Tak się złożyło,
że był to salon samochodów luksusowych. Oczywiście w Eastridge.
– Wiesz, co zauważyłam w Virginii? – zapytała po godzinie jazdy. Poza nami na
drodze nie było nikogo.
– Co?
– Ona nigdy nie wygląda na szczęśliwą. Chcę być szczęśliwa, gdy dorosnę.
– Nie jesteś teraz szczęśliwa?
– Hmm... myślę, że tak. Może. Tylko to inny rodzaj szczęścia. Chcę być szczęśliwsza,
jak podczas pląsania. – Kolejne wymyślone słowo, bez wątpienia. Nie dała mi szansy
zapytać, co to znaczy. – Nie masz już dość kłamstw?
– Czyich kłamstw?
– Kłamstw w ogóle. – Rozmasowała skronie, prawdopodobnie by zwalczyć wpływ
wszystkich drinków, które wypiła. – Ludzie się powstrzymują, mówią to, czego nie
mają na myśli, i tłumią wszystko w sobie.
Nie odpowiedziałem, jedynie skinąłem lekko głową i pozwoliłem jej myśleć o tym,
co chciała. Mój samochód sunął po betonie. Pierwsze krople deszczu uderzyły
w przednią szybę po stronie Emery. Pogłaskała ją pełnym szacunku ruchem.
Kiedy cofnęła palce, zostawiła ślady na szybie.
– Nienawidzę kłamstw. Wiesz, co sobie uświadomiłam, Nash?
– Oświeć mnie. Wprost nie mogę się doczekać.
– Nie nienawidzisz mnie. – Rozłożyła szeroko ramiona, jakby właśnie złożyła naj‐
ważniejsze oświadczenie na świecie. – Ukrywasz się za tą szorstką powierzchowno‐
ścią, bo nie możesz przestać o mnie myśleć i to cię przeraża. Nie podoba ci się to, jak
się przeze mnie czujesz, bo tak naprawdę to ja sprawiam, że czujesz cokolwiek.
Przełknąłem ślinę, zastanawiając się nad odpowiedzią.
– Jesteś nawalona.
– Nie bardzo.
Zauważyłem jej przebiegły uśmiech i mocniej zacisnąłem palce na kierownicy. Wy‐
ciągnęła telefon, obróciła się do mnie plecami i zaczęła pisać.
Spojrzałem na nią.
– Co robisz?
Wsunęła telefon z powrotem do kieszeni i usiadła przodem do szyby. Na kolanach
trzymała pudełko z moimi liścikami, które zabrała z Winthrop Estate.
– Właśnie coś wygooglowałam.
Przeciągnęła ręce nad głową i założyła dłonie na karku. Przejechaliśmy jeszcze
kilka kilometrów i nagle jej dłoń wślizgnęła się za mój zagłówek.
– Co robisz? – powtórzyłem. Drugi raz w ciągu dziesięciu minut. Czułem się jak pa‐
puga.
Deszcz coraz mocniej rozpryskiwał się na przedniej szybie. Włączyłem wycie‐
raczki, ustawiając najwyższą prędkość.
Cofnęła rękę, mówiąc:
– Zatrzymaj się.
– Co?
– Zatrzymaj się.
Błyskawicznie pochyliła się nade mną, poruszając się całkiem zwinnie jak na taką
ilość wypitego alkoholu. Sekundę później dach kabrioletu się oderwał, szarpany przez
wiatr. Spuściłem wzrok na swoje kolana. Dłoń wciąż ściskała dźwignię zwalniającą
dach.
Emery wyglądała, jakby zaraz miała wybuchnąć śmiechem. Jej policzki promie‐
niały radością.
Przeanalizowałem minioną godzinę.
Zapytała mnie o markę i model samochodu, wygooglowała coś, sięgnęła za oba za‐
główki, gdzie znajdowały się obie dźwignie dachowe, i pochyliła się nad moimi kola‐
nami, by pociągnąć za ostatnią.
Ja pierdolę.
Woda chłostała nasze policzki. Deszcz padał mocniej, jakby wiedział, co zrobiła
i chciał ze mnie zadrwić.
– Jezu, Emery. Potrzebujesz koca, badania psychiatrycznego i wizyty na izbie wy‐
trzeźwień. Natychmiast.
– Nie jestem pijana – upierała się. Poderwała się z siedzenia, wyciągnęła ramiona
na bok jak w scenie z Titanica i krzyknęła do pustej drogi: – Chcę pląsać!
Próbowałem sobie przypomnieć, ile drinków wypiła.
Co najmniej sześć.
Prawdopodobnie więcej.
Zwolniłem. Ta laska postradała zmysły. Zaraz wypadnie z jadącego samochodu, i to
na własne życzenie.
Spojrzała na mnie, jej ciało kołysało się w rytm muzyki, którą słyszała tylko ona.
– Czy to przez ten ulewny deszcz? Pląsałbyś, gdyby to była zwykła siąpawica?
– Nie ma takiego słowa. – Zjechałem na pobocze, przypominając sobie, że napisała
to na swoim polaroidowym zdjęciu nocnego nieba. – A już na pewno nie istnieje coś
takiego jak siąpawica.
– Przeciwnie. To mżawka, kapuśniaczek. – Uniosła brew i spojrzała na mnie jak na
wariata. – Jesteś pewien, że ukończyliśmy to samo liceum? Mogłabym przysiąc, że
Eastridge Prep miało wyższe standardy.
Zignorowałem ją, obserwując, jak wymachuje ramionami niczym kangur balansu‐
jący na jednej nodze.
– Co ty, kurwa, robisz?
– Pląsam. Nie mam ojca, który by mnie kochał. Mam matkę z wyższych sfer, która
wygraża mojej przyszłości przy każdym spotkaniu. Mam wściekłego szefa, który gapi
się na mnie, jakby chciał mnie przelecieć. – Prawie przewróciła się na siedzeniu pasa‐
żera. – W tej chwili wolałabym o tym zapomnieć, więc idę pląsać.
– Co to znaczy?
Jej biała koszulka przylegała do skóry. Sutki sterczały, napis „Easy, Tiger” ze mnie
drwił. Moje własne słowa, użyte przeciwko mnie. Kręciła biodrami, jakby za czymś go‐
niąc, ale nie było sensu tego analizować, skoro przemawiał przez nią alkohol.
– Tańczyć. – Spojrzała w niebo. – Bez wdzięku, bez umiejętności, ale zawsze z ra‐
dością. Tata mawiał, że „Wystarczy poprosić. Zawsze tu będę, żeby z tobą pląsać”. Co
za kłamstwo. Czy wszyscy, których znam, są kłamcami?
– Dosłownie przed chwilą mnie okłamałaś, mówiąc, że nie jesteś pijana – zauważy‐
łem, głównie dlatego, że ja również miałem na swoim koncie długą listę kłamstw.
– Musisz przestać zakładać, że jestem pijana. Całka z jednego przez x jest logaryt‐
mem naturalnym x plus stała C. Dwudziestym czwartym prezydentem USA był Grover
Cleveland. A te imprezy w Strefie 51 to największa bzdura, jaką kiedykolwiek słysza‐
łam. – W końcu usiadła i pochyliła się bliżej mnie. – Mówię ci, Nash. Nie jestem pijana.
Gonię za szczęściem. Chcę pląsać.
– Pada deszcz.
Woda zalała całe wnętrze mojego samochodu i nawet gdybym zawrócił, nie mia‐
łem szans na znalezienie mojego dachu w dobrym stanie.
– Wow, masz szansę na karierę meteorologa, jeśli ten hotelarski plan ci nie wyj‐
dzie. Może się nie udać – zadrwiła – biorąc pod uwagę, że budujemy lobby wokół
rzeźby, której nigdy nie widzieliśmy... – Opuszkami palców przejechała po moim po‐
liczku, przeskakując z jednego tematu na drugi jak żaba po liściach. Ewidentnie
trzeźwe zachowanie. – Chciałabym, żebyś był szczęśliwy, Nash.
Szczęka mi zadrżała, zęby zgrzytnęły o siebie.
– Skąd wiesz, że nie jestem szczęśliwy?
– Za dużo się tu dzieje – stuknęła się w skroń – żeby pozwolić sobie na luz i szczę‐
ście. – Jej westchnienie sugerowało, że mi współczuje. – Robię coś. Nie patrz. – Dała mi
około pół sekundy na odwrócenie się, a potem zdjęła za duże dresy i powiedziała: –
Nie mogę w nich tańczyć.
– Ja pieprzę – mruknąłem.
Tata zwykł krzyczeć: „Wielkie nieba, Betsy!”, kiedy coś go szokowało. Nigdy nie
przytrafiła mi się sytuacja, do której to wyrażenie pasowałoby tak, jak do tej.
Emery ukradła mi majtki z kieszeni, włożyła je, zanim zdążyłem się zorientować,
w co się wpakowałem, i wybiegła z samochodu. Gdy kręciła się w kółko, wyglądała na
taką drobną, pomimo swojego wzrostu.
Była mała i zadziorna, a jeśli wierzyć jej słowom, zbierała łzy, pot i krew. Jej
trampki – jedyna para butów, jaką u niej widziałem – oblepiły się błotem. Czy tak wy‐
glądają załamania psychiczne?
Bo to nie było normalne zachowanie.
To nie było nawet normalne zachowanie pijaka.
Ale było to trochę śmieszne i bardziej ujmujące, niż chciałbym przyznać, prawie na
tyle, bym ruszył tyłek i dołączył do jej... pląsów.
Nie zrobiłem tego.
Wpatrywałem się w nią, czekając, aż wytrzeźwieje.
Kręciła się w kółko. Woda ściekała po jej białej koszulce. Nie miała stanika, więc
wyraźnie widziałem twarde sutki. Mógłbym wessać jeden z tych sutków do ust, tuż
nad literą G w słowie Tiger. Ale była pijana, a ja byłem raczej typem dupka, który nisz‐
czy ludzi, niż takim, który korzysta z przewagi.
Jej śmiech stanowił jedyne źródło ciepła w tym przeklętym deszczu. Nawet w tę
bezgwiezdną noc przypominała mi słońce. Cholernie gorąca, przez cały czas. We‐
wnątrz i na zewnątrz. I przysięgam, nie miałem pojęcia, skąd się wzięła ta dziewczyna.
Jak wdzierała się do mojego życia raz za razem? Jak to możliwe, że pojawia się
wszędzie? Wypełniała każdą szczelinę wszechświata?
– Spójrz! – Wskazała ręką nad siebie. – Jaka piękna noc. Nie ma gwiazd. Nie popa‐
trzysz chociaż?
– Nie.
Zamiast tego obserwowałem ją, jak kręci się w kółko. Sięgnąłem do schowka, wsa‐
dziłem skonfiskowanego jointa do ust, pragnąc go zapalić i zastąpić jedną uzależnia‐
jącą substancję inną.
Pieprzony deszcz.
Zawiesiłem wzrok na jej sutkach.
Tak naprawdę wcale nie nienawidziłem deszczu.
Bawiłem się jointem i obserwowałem Emery. Jej załamanie psychiczne było uro‐
cze. Uśmiech nie schodził jej z twarzy, co było cudem, bo w tańcu nie miała za grosz
wdzięku.
Jej wystające spod koszulki nogi były na to za długie. Przeszkadzały jej, gdy wiro‐
wała i kołysała się. Choć była idealna, nie wyglądała jak żadna fantazja, ponieważ ża‐
den umysł na tej ziemi nie potrafiłby jej wyczarować.
Emery przyłapała mnie na gapieniu się.
– Myślisz o mnie?
– Jeśli jeszcze się nie zorientowałaś, zawsze o tobie myślę i podoba mi się to tak
samo jak perspektywa obudzenia się z Roskiem liżącym mnie po twarzy, ale co mogę
zrobić.
– Myślisz, że to pożądanie? – Bystre oczy badały mnie, czekając na odpowiedź na
pytanie, którego zawsze unikaliśmy.
– Wiesz co... Zapytaj mnie, kiedy będziesz trzeźwa, a ja odpowiem.
Zero szans, że jutro będzie o tym pamiętać.
Emery nie odpowiedziała. Tańczyła dalej, obdarzając mnie uśmiechem, który su‐
gerował, że wie coś, czego ja nie wiem. Zarozumiała, ale w jakiś sposób słodka. Narko‐
tyk zbyt uzależniający, by go rozpowszechnić.
Siedziałem w przemoczonym, kosztującym sześćset czterdzieści osiem tysięcy do‐
larów samochodzie, rozdrabniając zmiętego jointa. Jej usta wymruczały tyle słów, że
nie nadążałem ich rejestrować, a nawet gdybym nadążał, byłem pewien, że większość
z nich nie istnieje w żadnym słowniku, z wyjątkiem tego tańczącego w strugach desz‐
czu.
– Szlag! – Emery gwałtownie rzuciła się na siedzenie pasażera, przeleciała przez
drzwi, jej nogi uniosły się w powietrze, a głowa wylądowała gdzieś na podłodze samo‐
chodu.
Odłożyłem skręta.
– Jeśli to część pląsów, to ja odpadam.
– Zamknij się. Oszczędzam go.
– Co oszczędzasz?
– Otwórz bagażnik i pomóż mi wstać.
– Powiedz mi, co oszczędzasz.
– Proszę, Nash... Po prostu to zrób?
– Jesteś niemożliwa – mruknąłem, ale odblokowałem bagażnik, otworzyłem drzwi,
przeszedłem przez błoto, owinąłem ramię wokół jej talii i przyciągnąłem ją do siebie
tak, że dzieliło nas tylko przemoczone ubranie.
Przytuliła do piersi pudełko, które zabrała z pokoju. Blaszany pojemnik, z natury
wodoodporny, z czego zdawałaby sobie sprawę, gdyby nie była taka nawalona.
Ciekawość nie dawała mi spokoju. Kusiło mnie, by zapytać ją, dlaczego zachowała
liściki, ale posłusznie zaniosłem ją do bagażnika i postawiłem na ziemi.
Chciałem otworzyć jej umysł jak książkę i przeczytać ją, ale wiedziałem, że będę
miał przesrane, jeśli stanie się moją ulubioną lekturą.
Miałem obsesję.
Kiedy jakaś książka mi się podobała, nie czytałem jej raz. Sięgałem po nią
w kółko – dopóki nie odpadły strony, aż nauczyłem się słów na pamięć, aż zatopiły się
we mnie i rozpłynęły po kościach w sposób, który nigdy nie miał miejsca w przypadku
książek, które przeczytałem tylko raz.
Nie mogłem zanurzyć się w jej umyśle.
Wiedziałem z góry, że będzie moim upadkiem.
Emery wykorzystała moją koszulkę gimnastyczną do wytarcia wody z pokrywy, po
czym odstawiła całe pudełko w kąt, przykrywając je dla pewności moimi ubraniami.
Opuściła bagażnik i usiadła na nim.
– Co stanowi twoją barierę? – Przeczesała mokre włosy przyklejone do policz‐
ków. – Co powstrzymuje cię przed poddaniem się? Nie mówię tylko o seksie. Wiem, że
gdybym ci powiedziała, że wyobrażam sobie ciebie nagiego, we mnie, to spełniłbyś
moje życzenie. Ale co, jeśli podoba mi się to, kim jesteś, i chcę czegoś więcej?
– Nie wiesz, kim jestem.
– Wiem – upierała się. – Bardziej, niż myślisz, i doprowadza mnie to do szału. – Za‐
haczyła kostką o moją nogę. – Czy to różnica wieku? Reed? Fakt, że mam na nazwisko
Winthrop? Bo uważam, że to głupie, kiedy dwoje ludzi się lubi, ale nie są razem.
Chwyciłem ją za łydkę i podszedłem do niej. Objęła mnie obiema nogami.
– A jeśli cię nie lubię?
– Powiedziałabym, że jesteś kłamcą. Czy to element tabu cię powstrzymuje? A gdy‐
bym ci powiedziała, że dopóki cię nie dotykam, nie ma w tym nic złego? – szepnęła,
zbliżając się. – Nie jesteś dziesięć lat starszy ode mnie. – Kłamstwo. – Nie jesteś bra‐
tem mojego najlepszego przyjaciela. – Kłamstwo. – Nie nienawidzisz mnie. – W końcu
prawda. – Czy to chcesz usłyszeć?
Właściwie to chciałem całkowitego potwierdzenia, że nie miała nic wspólnego ze
śmiercią mojego taty.
To jedyna rzecz, na której mi zależało.
Pieprzyć zemstę.
Pieprzyć mojego brata.
Pieprzyć firmę.
Pieprzyć różnicę wieku.
Musiałem tylko wiedzieć, z absolutną pewnością, że nie miała nic wspólnego
z utratą oszczędności moich rodziców, z wykluczeniem taty z programu medycznego
i jego śmiercią.
Aby tak się stało, potrzebowałem miejsca pobytu Gideona.
Ująłem jej policzek, pochylając się, by zaciągnąć się zapachem deszczu z jej skóry.
– Powiedz mi, gdzie mieszka twój tata, tygrysku, a dam ci wszystko, czego pra‐
gniesz, a nawet więcej.
– Dość tych zmian tematu. – Była jedną z najmądrzejszych osób, jakie znałem,
a wciąż nic nie rozumiała. Wtuliła się w moją dłoń i zamknęła oczy. – Na litość boską,
weź się w garść, Nash. Zawsze będziesz starszy ode mnie. Ja zawsze będę młodsza od
ciebie. Może zawsze będziemy się nienawidzić. Ale czy zawsze będziemy się tak czuć?
– Jak?
– Jakby nasze opuszki palców mogły strzelać piorunami, ale jedynym celem,
w który mogą trafić, jesteśmy my sami.
– Pogadamy, gdy będziesz trzeźwa.
– Nie jestem narąbana. Jestem szczęśliwa. I w końcu zdałam sobie sprawę, że dwie
dusze nie odnajdują się przypadkiem. – Pochyliła się i przygryzła moją wargę, moc‐
niej, niż zrobiłaby to jakakolwiek rozsądna kobieta. – Smakujesz jak grzech, Nash. Tak
pysznie. Tak źle. Tak dobrze.
To nie był pocałunek, ale mógł nim być. Gdybym się poddał, chwycił ją za szyję
i zmniejszył dystans, mogłoby do niego dojść. Czy ostatni raz był przypadkiem, czy na‐
prawdę smakowała tak pysznie, jak wyglądała i się zachowywała?
Odsunąłem się od niej.
– Wytrzeźwiej, tygrysie. Jest cholernie zimno i rozchorujemy się, jeśli zostaniemy
tu dłużej. Masz dwadzieścia minut, bo inaczej zabiorę nas do najbliższego hotelu.
Nie ruszyła się z miejsca.
– Chodzi o Hanka? – Wreszcie zrozumiała, a ja chciałem, by znów pomyślała, że
chodzi o nasz wiek. – On chciałby, żebyś był szczęśliwy, wiesz? Życie jest popieprzone.
To przejażdżka kolejką górską bez wyjścia, a ty jesteś wciśnięty w ten sam mały wago‐
nik z ośmioma miliardami innych ludzi. Możesz albo wszystkich zepchnąć, zwymioto‐
wać albo cieszyć się jazdą. Cieszmy się tą pieprzoną przejażdżką, Nash.
Przełknąłem ślinę, okrążyłem samochód i usiadłem na siedzeniu kierowcy.
– Osiemnaście minut. Lepiej zacznij pląsać.
Jej rozczarowanie stało się wręcz namacalne.
Zrobiła wydech. Był głośny i długi i sprawił, że poczułem się nieswojo. Kiedy my‐
ślałem, że wróci do samochodu, pomknęła przez błoto i zaczęła kręcić się według
wzoru, który znała tylko ona.
– Trzydzieści sekund! – zawołałem, gdy jej dwadzieścia minut minęło dziesięć mi‐
nut temu.
Podeszła do samochodu chwiejnym krokiem i oparła przedramiona na drzwiach.
– Dzięki za pozwolenie na pląsanie.
Przytaknąłem, wycisnąłem mokre dresy dziewczyny i podałem jej.
– Rozchorujesz się.
Kiedy je wkładała, materiał plaskał głośno o nagą skórę.
– Właśnie dlatego cię lubię.
– Dlaczego? – pociągnąłem temat.
– Nie chcę kogoś, kto trzyma parasol nad moją głową, gdy pada deszcz. Chcę kogoś,
kto nawet nie ma parasola. Kogoś, kto patrzy, jak pląsam w deszczu, chociaż nawet nie
zna tego słowa. Kogoś, kto wpatruje się we mnie zamiast w gwiazdy na niebie.
– Brzmi jak fantazja.
Kurwa, potrzebuję namiarów na Gideona, zwłaszcza jeśli ona będzie gadać, jakby‐
śmy już byli razem.
– Myśl, co chcesz.
Gdy zamknęła drzwi, włączyłem ogrzewanie. Wyjechałem na drogę, mając na‐
dzieję, że wkrótce znajdziemy jakieś miejsce na postój. Ciepło dało nam kilka sekund
ulgi, a potem ulotniło się w powietrze. Wyłączyłem ogrzewanie, by oszczędzić ener‐
gię, a zamiast tego zdarłem z siebie koszulkę.
– Włóż ją.
Wygłodniałym wzrokiem pożerała moje blizny. Wyciągnęła rękę i prześledziła pal‐
cem jedną z nich.
– Dzisiaj cię lubiłam. – Włożyła koszulkę i pochyliła głowę, by zaciągnąć się jej za‐
pachem. – Jesteś fosfenem, Nash. Jesteś gwiazdami i kolorami, które widzę, gdy prze‐
cieram oczy. W tej chwili wydajesz się prawdziwy, ale znikasz. Nie znikaj tym razem.
Co to w ogóle oznacza?
– A ty ciągle mówisz, jakbyś była chodzącym, gadającym słownikiem, zwłaszcza
gdy jesteś pijana.
– Nie jestem pijana.
Przewróciłem oczami i zjechałem na pobocze, gdy zdałem sobie sprawę, że prze‐
gapiłem zjazd do motelu. Emery odpięła pasy.
– Zapnij je. Nie stajemy tu. Upewniam się, że nie ma żadnych samochodów, zanim
pojadę w przeciwnym kierunku drogą jednokierunkową.
Zignorowała mnie, z wyrazem zadowolenia i uśmiechem na twarzy. Pomyślałem,
że może wcale nie byłem świadkiem jej załamania. Patrzyłem, jak się ulecza.
– Znam twój sekret – szepnęła, wspinając się na moje kolana. – Jesteś moim Be‐
nem.
A potem mnie pocałowała. Mocno. W usta. Zdałem sobie sprawę, że chcę mieć
wszystkie jej pocałunki. Ale ona piła, a ja byłem oszołomiony. Ogarnęło mnie niedo‐
wierzanie.
Ben.
Jak Benkinersofobia.
Emery Winthrop była moją Durgą.
Jakie były na to szanse?
I niech mi ktoś spróbuje powiedzieć, że przeznaczenie nie istnieje.
Rozdział czterdziesty szósty
Emery
C zułam się, jakbym dostała obuchem w głowę.
Albo miałam najgorszego kaca, albo się przeziębiłam. Chociaż mogło to
być połączenie obu tych rzeczy.
Patrzyłam, jak Chantilly wyciąga z lodówki wszystkie jogurty. Hannah dorwała się
do napojów gazowanych. Cayden pochłaniał wędliny. Ida Marie serowe nitki bez roz‐
dzielania ich, jak psychopatka.
Wyrosłam już z obrażania się na jedzenie Nasha, ale zastanawiałam się, czy prze‐
stanie robić mi lunche, jeśli się poddam i wezmę przekąski przy świadkach.
Kichnęłam w chusteczkę. Kusiło mnie, by zwinąć się w kłębek w łóżku w wolnym
pokoju penthouse’u. Prawdziwy materac i jedwabista pościel z liczbą nici większą niż
moje bankowe saldo.
Dziś rano weszłam do szafy i zastałam ją pustą. W pierwszej kolejności poczułam
panikę. Potem wściekłość. Dopiero na koniec odzyskałam wzrok.
Na podłodze leżał liścik z tekstem:
To nie było pismo Nasha, co miało sens, ponieważ był ze mną przez cały czas. Wy‐
glądało jak pismo Delilah.
Gdy do pokoju wszedł Nash, wciąż wpatrywałam się w lodówkę.
– Myślałem, że mamy to już za sobą. Bierz, co chcesz. – Sięgnął do lodówki, jakimś
cudem wziął dokładnie to, co sama bym wybrała, i rzucił to na kanapę. – Nadal będę
robił te cholerne lunche, tygrysie. Jedz, co chcesz.
Sięgnęłam po saszetkę z sokiem i pizzę pepperoni. Szturchnęłam swój plecak,
z którego posypała się kaskada chusteczek.
Nash je zauważył, co nie było trudne, biorąc pod uwagę ich ilość.
– Jesteś chora? – Puścił pod nosem wiązankę przekleństw. – A nie mówiłem ci, że
się przeziębisz?
– A nie mówiłem? Serio? – Rozerwałam opakowanie pizzy i zjadłam pepperoni,
uśmiechając się do niego pomimo pracowników obecnych w biurze. – Mamy po pięć
lat? Stać cię na więcej.
Nash odebrał mi plecak.
– Chodź.
Wpakowałam do ust kolejny kawałek pepperoni.
– Już to otworzyłam. – Taca grzechotała w moich zmarzn iętych dłoniach. – Nie
mogę marnować jedzenia.
Wziął posiłek i położył go obok jogurtu Chantilly.
– Zjedz to.
Podskoczyła na krześle.
– Ale...
– Zjedz to. – Odwrócił się do niej plecami, kończąc dyskusję. Gęsta brew wygięła
się w moją stronę. – Problem rozwiązany. Idziemy.
– Jestem głodna – zaprotestowałam, ale poszłam za nim do windy.
Nacisnął przycisk G, aby wjechać do garażu.
– Po drodze wstąpię do McDonald’s.
Wyszłam z windy jako pierwsza.
– Nienawidzę McDonald’s.
– Virginia nienawidzi McDonald’s. Ty go uwielbiasz. – Nash, otworzył przede mną
drzwi samochodu i poczekał, aż usadowię się na skórzanym siedzeniu. – Masz obsesję
na punkcie zdejmowania panierki z McNuggetsów i wpychania ich do McDouble ra‐
zem z frytkami, co, nawiasem mówiąc, jest obrzydliwe.
– Mój McMasterpiece. Mniam. – Kichnięcie stłumiło mój jęk. Zgniotłam chusteczkę
w dłoni. Bycie chorym jest do bani. – Nie skreślaj go, dopóki nie spróbujesz.
Zjadłam mojego McMasterpiece’a w drodze do gabinetu lekarskiego. Pożałowałam
ostatniego kęsa. Chciałam zwymiotować, ale samochód Nasha wciąż śmierdział pe‐
tami i błotem. Poza tym nie miał już dachu. Może już wystarczająco zniszczyłam to
auto.
– To nie ma sensu. To tylko przeziębienie. Przejdzie samo. Maksymalnie tydzień,
ale pewnie krócej. – Przez brak grzejnika w mojej kawalerce w Alabamie ciągle się
przeziębiałam, więc miałam już w tej kwestii spore doświadczenie.
– I tak jedziemy do szpitala.
– Jesteś niepoważny.
Ukryłam uśmiech, bo czytałam między wierszami. Zależało mu. To było słodkie.
Nawet czułe. Jakbym patrzyła, jak Ben i Nash łączą się w jedną istotę. Uczuciowość
Bena zmieszana z zuchwałością Nasha.
– Możesz to dokończyć? – Wyciągnęłam do niego kartonowe pudełko z gołymi
McNuggetsami, pozbawionymi panierki.
Zmarszczył brwi, ale zjadł wszystkie, bo żadne z nas nie lubiło marnować jedzenia.
Przez całą drogę cisnęło mi się na usta pewne pytanie.
Myślisz, że to pożądanie?
Kazał mi zapytać, gdy będę trzeźwa, ale za każdym razem, gdy zbliżał się do moich
ust, wbijałam paznokcie w skórę.
Biedny samochód. Tak przeze mnie maltretowany.
W szpitalu Nash zaparkował w miejscu zarezerwowanym dla personelu i popro‐
wadził mnie do prywatnego wejścia. Przeszliśmy przez zwykłe korytarze, naznaczone
stęchłym zapachem chemikaliów i śmierci.
W poczekalni szumiało od rozmów. Dwóch nastolatków trzymało się za ramiona
poparzone podczas pokazu pirotechnicznego z okazji czwartego lipca. Starsza kobieta
kołysała się w fotelu, pocierając ręce. Pacjenci zajmowali każde krzesło w poczekalni,
a kolejni stali z boku z mniejszymi lub większymi obrażeniami.
– Będziemy tu sterczeć cały dzień. – Jęknęłam, gdy zauważyłam Nasha idącego do
drzwi.
Uniósł brew, jakby chciał powiedzieć: „No i? Idziesz czy nie?”.
Podeszła do niego pielęgniarka.
– Proszę pana, nie może pan tam wejść.
– Na tym budynku widnieje moje nazwisko. – Rzucił jej wilczy uśmiech. – Wejdę
tam, gdzie zechcę.
– Och, panie Prescott. – Obcasy jej trampek zaskrzypiały na podłodze, gdy się ob‐
róciła. – Tak mi przykro. Nie zauważyłam pana twarzy. Wezwę lekarza. – Uciekła, ani
razu się nie odwracając.
Jęknęłam i ruszyłam korytarzem za Nashem, który zdawał się dobrze znać ten
szpital.
– Nie mów mi, że zmieniłeś się w tego dupka.
– Jakiego dupka?
– Tego, który obnosi się pieniędzmi przy każdej okazji.
– Zazwyczaj tego nie robię.
Potknęłam się po kichnięciu i pozwoliłam Nashowi mnie podtrzymać.
– Ufundowałeś ten budynek i nazwałeś go swoim imieniem?
– Nazwałem go po tacie. – Otworzył przede mną drzwi. – To Centrum Medyczne
imienia Hanka Prescotta.
– Och. – Szukałam uprzejmego sposobu na powiedzenie: „Okropny pomysł”, ale nie
udało mi się. – Spodobałoby mu się to.
Nash prychnął.
– Nie, nie spodobałoby mu się.
– Racja, byłby oburzony. – Wskoczyłam na kozetkę. – Nazwałby to bezuż yteczną
fanfaronadą. Dlaczego to zrobiłeś?
– Po pierwsze chciałem, by upamiętnił go ktoś, kto nie jest tobą, mną, mamą czy
Reedem.
– Jeśli ktoś inny o nim pamięta, jego istnienie staje się realne.
– Tak.
Nic dziwnego, że klatka piersiowa Nasha była tak szeroka. Mieściła wielkie serce.
Chciałam jeszcze raz przeprosić za jego stratę, ale wydawało mi się to niewystar‐
czające. Chciałam go zapytać, czy dobrze się czuje, ale to też wydawało się nieodpo‐
wiednie. Zadowoliłam się patrzeniem na niego.
Nash szarpnął za otoskopy. Trzy spadły na podłogę. Kopnął je w stronę drzwi.
– Lekarz, który zmusił tatę do wycofania się z terapii, zasiada w zarządzie tego
szpitala. Dlatego zdecydowałem się zmienić jego nazwę. Chcę, żeby ten skurwysyn wi‐
dział to za każdym razem, gdy bierze udział w spotkaniu.
Kolejne słowa cisnęły mu się na usta. Leżały tam uśpione, niewypowiedziane. Na‐
ciskałabym, ale do pokoju wszedł starszy lekarz.
– Nash.
– Dax.
Dax poprawił stetoskop na szyi.
– Słyszałem, że zrobiłeś tam scenę. – Zgniótł otoskop pod trampkami i przeklął.
Na ustach Nasha pojawił się uśmiech.
– Wjechanie samochodem do budynku aż po salę byłoby sceną. Cywilizowana roz‐
mowa jednak nią nie jest.
– Od kiedy jesteś cywilizowany? – Dax wyrzucił plastik i wymienił rękawiczki
z motywem z Psiego Patrolu na niebieskie lateksowe. – Kto to?
Pomachałam mu.
– Emery, a biorąc pod uwagę, że ja też jestem w pokoju, możesz zadawać mi pyta‐
nia bezpośrednio.
– Racja. Przepraszam. – Włożył rękawiczki i podszedł do mnie. – Jestem pediatrą.
Przyzwyczaiłem się pytać rodziców, ale dzisiaj szpital pęka w szwach.
Brak podkładki z klipsem sprawił, że zaczęłam się denerwować. Miałam wrażenie,
że wszyscy profesjonalni lekarze zawsze mają przy sobie takie podkładki.
Nash bawił się broszurami wkładek domacicznych i wybrał jedną z nich tej samej
marki, którą otrzymałam z centrum medycznego mojej uczelni.
Oczy Dax podążyły za moimi do Nasha.
– Czy chciałabyś, żeby pan Prescott wyszedł? Masz prawo do prywatności.
– Nie trzeba. Miejmy to już za sobą.
Lekarze mnie przerażali, głównie dlatego, że Virginia korzystała tylko z prywatnej
opieki medycznej i wizyt domowych.
– Nie jesteś fanką lekarzy?
– Przepraszam, już nie będę taka uszczypliwa.
Nash zacisnął usta, jakby mi nie wierzył i uważał to za zabawne.
Dax wyciągnął termometr.
– Rozumiem, że jesteś chora? Jakie są objawy?
– To tylko przeziębienie.
Kiedy nie rozwinęłam tematu, Nash przejął inicjatywę, wymieniając katar, kaszel,
kichanie i miliard innych rzeczy, które zauważył podczas jednej jazdy samochodem.
Lekarz zbadał mi uszy i nos otoskopem. Termometr określił moją temperaturę. Metal
stetoskopu chłodził moje plecy.
Na koniec Dax powiedział mi to, co już wiedziałam.
– Przeziębienie powinno ustąpić w ciągu trzech do dziesięciu dni bez leków.
– To wszystko? – Nash oparł się o ścianę, z twarzą przypominającą zatroskanego
trenera. – Żadnych pigułek? Pamiętaj, że to twojej głowy zażądam, jeśli coś się stanie.
– To przeziębienie, Nash. Samo przejdzie. – Dax wręczył mi lizaka ze swojej sa‐
szetki z logiem Psiego Patrolu. Wywołało to uśmiech na mojej twarzy. – Jeśli boli cię
głowa, weź dostępny bez recepty lek z grupy NLPZ, taki jak Advil lub Tylenol.
Rozpakowałam lizaka.
– Jasne, doktorku. Dzięki.
Dax zostawił mnie samą z Nashem. Jego szyty na miarę garnitur kiepsko kompo‐
nował się z moimi obcisłymi dżinsami i koszulką, ale podobała mi się ta różnica. Tacy
już byliśmy.
Ssałam lizaka, czekając, aż się odezwie.
Bawił się szpatułką do badania gardła, którą wyciągnął ze słoika.
– Dlaczego się uśmiechasz?
– Kocham Bena. Ty jesteś Benem.
Patyk zamarł w jego palcach.
– Pamiętasz ostatnią noc?
– Wszystko... – Przesunęłam się. Papier pod moimi udami zaszeleścił. – Może i by‐
łam pijana, ale wszystko pamiętam.
Zadaj mi pytanie, Em.
Nash przełamał patyk na pół i bawił się nierównym brzegiem, prawdopodobnie
zbierając drzazgi.
– Dlaczego Durga?
– Jej świętym zwierzęciem jest tygrys. Znana jest jako Niedostępna.
– Twój nick na Insta.
Mój szeroki uśmiech prawdopodobnie wyglądał głupio i ostentacyjnie, ale nie
chciałam go tłumić.
– Śledziłeś mnie na Insta?
– Oczywiście, że nie.
Nie przestałam się uśmiechać. Puściłam to kłamstwo mimo uszu.
– Wczoraj wieczorem zadałam ci pytanie. Powiedziałeś, żebym zadała je ponow‐
nie, gdy będę trzeźwa. – Bawiłam się papierem z kozetki. – Myślisz, że to tylko pożąda‐
nie?
– Zapytaj mnie później.
– Ale...
– Jeśli powiem tak, poczujesz się jak gówno, a do tego będziesz chora. Jeśli powiem
nie, będziesz chciała mnie na sobie i w sobie, wszędzie. Czy naprawdę chcesz być
chora, kiedy to się stanie?
Kiedy.
Nie „jeśli”.
– Jestem mistrzem w ozdrawianiu – ostrzegłam go, podważając swoje słowa kich‐
nięciem.
Gdyby Nash miał w zwyczaju przewracać oczami, zrobiłby to. Wydaje mi się, że wi‐
działam to raz w ciągu piętnastu, prawie szesnastu lat naszej znajomości.
– Nie wątpię w to.
Zastanawiałam się nad kolejnymi słowami. Ben miał obsesję na punkcie pokuty.
Nash też... i chciał zdobyć adres mojego taty.
– Co zrobisz mojemu tacie?
To pytanie wyssało energię z pokoju i zastąpiło ją niepewnością. Wiedziałam, że
Nash potrzebował domknięcia rozdziału, ale bolało mnie, że wymagało to udziału mo‐
jego taty.
Nash wrzucił patyk do kosza i uniósł mi podbródek jednym palcem.
– Muszę tylko z nim porozmawiać.
– Obiecujesz?
– Tak.
Zamknęłam oczy, oparłam czoło na piersi Nasha i wyszeptałam:
– Jest w Blithe Beach.
Okazuje się, że zdrada nie boli tak bardzo, gdy robisz to dla kogoś, kogo kochasz.
Rozdział czterdziesty siódmy
Nash
W gryzłem się w kanapkę z indykiem i chipsami, rzucając kawałek chleba
na grób taty. Nadleciał ptak i go dziobnął.
W końcu jakieś życie w tym nieszczęsnym miejscu.
Blithe Beach, Karolina Północna.
Małe miasteczko skromnych, ciężko pracujących ludzi. Miejsce, w którym dorasta‐
łem przed przeprowadzką do Eastridge. Odrzucające domy. Odrzucające ulice. Odrzu‐
cająca plaża, która przypomina bardziej ściek.
Ale ludzie nie byli do bani.
Ciężko pracowali, założyli dobre rodziny i robili dla siebie miłe rzeczy. Gideon
mógł trafić gorzej.
Za moimi plecami rozległy się kroki. Zobaczyłem obok siebie cień, ale dalej stałem
twarzą do nagrobka. Usiadł obok mnie i oparł się o pomnik jakiegoś nieznajomego.
Kiedy zauważył, że się gapię, wzruszył ramionami.
– Myślisz, że zmarłym zależy na dzieleniu się? Jeśli już, to wolą towarzystwo. –
Przeczesał palcami włosy. – Rozumiem, że to nie Emery wysłała mi mejla z prośbą
o spotkanie w tym miejscu?
Nie. To ja.
– Gideon.
– Hej, dzieciaku.
Dzieciak. Ciekawe, czy nadal byś mnie tak nazywał, gdybyś dowiedział się, co robi‐
łem z twoją córką.
Skubał swoje timberlandy, w niczym nie przypominał miliardera, który nigdy nie
wychodził z domu w czymkolwiek, co kosztowało mniej niż wynosił przeciętny kredyt
hipoteczny.
– Zakładam, że rozmawiasz z Emery, skoro dała ci dostęp do swojego mejla?
– To więcej niż rozmowa.
Moja Durga.
Nigdy tak naprawdę nie zastanawiałem się nad przeznaczeniem, ale za każdym ra‐
zem, gdy myślałem o tym, jak ciężko świat musiał pracować, aby nasze ścieżki prze‐
cięły się na tak wiele różnych sposobów, zacząłem w to wierzyć.
W oczach Gideona rozgorzała wojna, jakby rozważał uderzenie mnie, zanim tęsk‐
nota zwycięży. Tęsknił za córką. To jasne jak słońce.
– Jak ona się czuje?
Oparłem przedramię na zgiętym kolanie.
– Problematyczna.
– Zawsze taka była. Kiedy miała osiem lat... a ty byłeś już dorosły – wtrącił – myśla‐
łem, że spali świat z uśmiechem na twarzy i dobrymi intencjami.
– Wciąż może to zrobić. – Rzuciłem kanapkę krukowi.
Kolejny wylądował obok.
Podsłuchujesz, tato?
Wytarłem dłonie o spodnie dresowe. Tata nabijałby się ze mnie, gdyby przyłapał
mnie tutaj w drogim garniturze, więc zatrzymałem się w sklepie Nike po parę spodni.
I tak by mnie za nie zabił. Kosztowały więcej, niż zarabiał w ciągu dnia.
Gideon bawił się puszką piwa, którą postawiłem przed nagrobkiem taty.
– Widuje się z Virginią?
– Nie przyszedłem tu na pogawędki. – Zabrałem mu piwo i wziąłem łyk.
Wyciągnął kolejną puszkę z sześciopaku i ją otworzył.
– Opowiedz mi o mojej córce, a ja z tobą porozmawiam.
– Porozmawiaj ze mną, albo powiem światu, gdzie przebywasz.
– Zmieniłeś się.
– Ty mnie zmieniłeś.
– Niczego nie zrobiłem i podejrzewam, że o tym wiesz, bo inaczej miałbym teraz
podbite oko.
Prawda. Prawda jak cholera. Spędziłem ostatnie cztery lata, szukając Gideona, a te‐
raz, gdy go znalazłem, omijałem te cholerne pytania.
Może nie chciałem znać odpowiedzi, ponieważ nic mi tu nie grało. Blithe Beach?
Populacja nie mogłaby zapełnić trybun piłkarskich Eastridge Prep. Większość map
pomijała to miejsce, a pomimo plaży trudno było je nazwać nadmorskim miastecz‐
kiem.
Turyści nie odwiedzali takich miast.
Miliarderzy również nie ukrywali się w takich miejscach.
Odwiedzali kraje nieobjęte ekstradycją i do końca życia żyli w luksusie. Przynaj‐
mniej wszędzie poza Blithe Beach.
Opróżniłem puszkę i ją zgniotłem.
– Dlaczego Blithe Beach?
– Hank wspomniał kilka razy o Blithe. – Gideon wziął mały łyk piwa. – Powiedział
mi, żebym tu uciekł, gdy firma upadnie. Uznałem, że będzie to dobre miejsce na osie‐
dlenie się.
– Tata kazał ci tu przyjść? – Zmarszczyłem brwi na napis „kochający przyjaciel”
wyryty na marmurze.
Zawsze miałeś miękkie serce, tato.
– Tak.
– Rozmawiałeś z nim?
– Tak.
– Czy posiadasz słownictwo wykraczające poza „tak”, czy też zanieczyszczone
wody wywołały w twoim mózgu regresję rozwojową?
– Kurwa, dzieciaku. – Gideon potrząsnął głową. – Jesteś za młody, by być tak znu‐
żonym.
– Byłem mniej znużony, gdy miałem tatę.
Zignorował mój przytyk.
– Słyszałem, że rada programu odrzuciła Hanka. Rozmawiałem z kimś z zespołu
i dowiedziałem się, dlaczego go odrzucili.
– Ponieważ durny lekarz stracił pieniądze w Winthrop Textiles i wyładował gniew
na tacie – dokończyłem za niego.
– Nie. – Gideon odetchnął. – Też tak myślałem, ale nie.
Mógłbym go uderzyć. Pisanie historii na nowo, by poczuć się lepiej, to najniższy
szczebel piekła.
– Mam dość tych bredni. – Ruszyłem do wyjścia, ale mnie zatrzymał.
– Hank kłamał.
– Uważaj na słowa. – Skupiłem się na nagrobku taty, żałując, że duchy nie istnieją.
Mógłby nawiedzać Gideona.
– Powiedział tobie i Betty kłamstwo, bo było lepsze niż prawda.
– Jakie?
– Że umrze lada dzień. Badanie eksperymentalne nie pomogło. – Gideon dokończył
piwo i wziął kolejne. – To wszystko było efektem placebo.
– Brał lekarstwo. – Zabrałem mu puszkę. – Widziałem. Sam go tam zawiozłem
i czekałem w klinice.
– Tak, i wyglądało na to, że działa, ponieważ on myślał, że działa. Nie działało. Usu‐
nęli go z programu leczenia po tym, jak zdali sobie sprawę, że nie ma wyników. Nie
miało to nic wspólnego z pieniędzmi. A ja zaproponowałem, że zapłacę za kolejne te‐
rapie gdzie indziej. Hank powiedział, że to nie pomoże, ale poprosił o przysługę.
Nie chciałem tego przyjąć do wiadomości.
Jeśli śmierć taty nie miała nic wspólnego z pieniędzmi, nie byłem winny. Nie przy‐
czyniłem się do jego śmierci. To oznaczało, że cała ta fiksacja na zemście przez ostat‐
nie cztery lata była... na nic.
Opróżniłem piwo.
– Czego od ciebie chciał?
– Poprosił mnie, bym zaopiekował się jego rodziną, ale wiedziałam, że mi nie po‐
zwolisz.
– Bez jaj. – Zgniotłem puszkę i dodałem ją do stosu. Wyglądała lepiej niż martwe
kwiaty zaśmiecające inne groby.
– Byłem twoim inwestorem.
Zatrzymałem rękę nad kolejną puszką.
– Moim inwestorem był saudyjski...
– Książę o imieniu Zayn Al-Asnam. – Jego chytry uśmieszek aż się prosił, by go ude‐
rzyć. – Wiem. To postać z Baśni tysiąca i jednej nocy. Przygotowałem przykrywkę, za‐
łożyłem firmę wydmuszkę, wszystko działa.
Zyski z insider tradingu na akcjach Winthrop Textiles dały początek Prescott Ho‐
tels, ale inwestycja Al-Asnama i Gideona przekształciła je w imperium.
Cholera.
Żadna część mojego życia nie była wolna od brudnych pieniędzy i podstępnych
kłamstw.
Strzepnąłem kłaczki z moich spodni.
– To znaczy, że wiesz, że miałem na to własne pieniądze.
– I wiem, skąd pochodziły.
– Dlaczego nic nie powiedziałeś?
Ani mnie nie wydałeś?
– Podziwiałem Hanka Prescotta. Cieszyłem się jego towarzystwem, przyjaźnią,
a czasem i radami. – Gideon pochylił się i wytarł smugę z nagrobka.
Zauważyłem, że kamień był w znacznie lepszym stanie niż pozostałe na cmenta‐
rzu. Jak często tu przychodził?
Gideon kontynuował:
– Żałowałem sposobu, w jaki Virginia traktowała twoją rodzinę, ale musiała kon‐
trolować dom. Dzięki temu miała co robić poza dokuczaniem Emery i snuciem intryg.
Wiem też, że ukradłeś księgę rachunkową w noc balu.
– Dlaczego nic nie powiedziałeś?
– Widziałem, jak ją spaliłeś. Pomijając już moją sympatię do twojego ojca, i tak
bym cię nie wydał z powodu tego, co zrobiłeś dla mojej córki. Wszyscy wiedzieliśmy,
że wysłałeś Ableʼa do szpitala. On wskazał na Reeda, bo wiedział, że zaszkodzenie
twojemu bratu zraniłoby cię najgłębiej.
Moje relacje z Reedem do dziś się nie poprawiły. Mały Kutas był mądrzejszy, niż
zakładałem.
– Skąd wiesz, że spaliłem księgę? – Pomyślałem o zwęglonych resztkach, które za‐
mknąłem w sejfie przed przyjazdem tutaj. Wciąż były niezbitym dowodem przeciw
złodziejowi. Przeciwko mnie. – Siedziałeś w biurze z Erikiem Cartwrightem i Virginią.
Nie mogłeś tego widzieć.
– Widziałem powtórkę. Zainstalowałem kamery w rezydencji, kiedy zacząłem po‐
dejrzewać Virginię.
Drugą stronę czerpiącą zyski, o której wspomniał Brandon Vu.
– To ona dopuściła się defraudacji – powiedziałem. Nie było to pytanie.
Poskładałem to do kupy, bo wiedziałem, że tata nigdy nie zaprzyjaźniłby się
z kimś, kto skrzywdził tylu ludzi.
– Zorientowałem się za późno. – Lament Gideona wydawał się szczery. – Ukradłem
jej księgę i przekazałbym ją komisji, ale zabrałeś ją po tym, jak potwierdziłem udział
Balthazara i Cartwrighta. Dlaczego ją spaliłeś?
– Przez Emery. Stanęła w obronie Reeda i nakłoniła cię do jego zwolnienia. – Po‐
trząsnąłem głową i przeczesałem dłonią włosy. Żal był jak kula w czaszkę. Można było
temu zapobiec, gdybym zostawił księgę tam, gdzie ją znalazłem. – Jest lojalna jak dia‐
bli.
Gideon się zgodził.
– Dlaczego wyciągnąłeś księgę z ognia?
– Podsłuchałem waszą kłótnię w biurze.
– Jeśli Emery się dowie, pozbawię cię wszystkiego, Virginio, a ciebie pozwę, Cartwri‐
ght – ostrzegł Gideon, jego głos był spokojny, a groźba szczera.
– Proszę – zadrwiła Virginia – ona już wie. Myślisz, że po co wysłałam ją do tej tera‐
peutki, by ją uświadomiła?
– Myślałem, że Emery wie o defraudacji i ukrywa to przed moją rodziną – konty‐
nuowałem – wiedząc, że zainwestowaliśmy wszystko w twoją firmę.
– Nie to miała na myśli Virginia, mówiąc, że Emery już wie.
– A co?
– Virginia potrzebowała pieniędzy, żeby mnie zostawić. Przystałbym na ugodę roz‐
wodową, aby trzymać ją z dala od naszego życia, ale podpisała intercyzę. To sprawiło,
że zaczęła się bać o swoje bezpieczeństwo. Zdefraudowała więc pieniądze z firmy. Naj‐
pierw trochę, ale z czasem stała się chciwa.
Bawił się słowami, dobierając je tak, jak wybiera się zwierzątko. Ze starannym na‐
mysłem.
– Planowałem ją wydać, ale miała coś na mnie. Gdybym trzymał gębę na kłódkę
w sprawie jej udziału w skandalu, nie powiedział nic o Ericu ani Balthazarze i opuścił
Eastridge, ona też trzymałaby gębę na kłódkę.
– Zasługują na to, by zapłacić.
– Nie mogę ich ścigać. Bo ucierpi Emery.
A potem wyjaśnił kłótnię, którą podsłuchałem w biurze.
Wyjawił swój sekret, mówiąc mi jedyną rzecz, która mogła mnie przekonać, bym
nie mówił o tym Emery.
Nie chciałem jej okłamywać, ale zgodziłem się, że powinna poznać prawdę z jego
ust.
Była zwrotem akcji. Niespodzianką. Podkręconą piłką rzuconą mi pod koniec
książki. Jeśli chciałem dotrzeć do szczęśliwego zakończenia, musiałem zaakceptować
ten zwrot akcji i walczyć o drogę do mety.
Nie mogłem mieć przed nią tajemnic.
Jeśli jej nie powiem, stracę ją.
Ale jeśli jej powiem, zranię ją.
Kiedy więc człowiek, na którym przez cztery lata chciałem się zemścić, poprosił
mnie o zachowanie jego sekretu, zgodziłem się.
Nawet jeśli mogłem przez to stracić Emery.
Rozdział czterdziesty ósmy
Emery
co, gdyby jedynym słowem, jakie ludzie znają, było „dziękuję ci?” – za‐
A pytałam z podłogi penthouse’u Nasha.
Położyłam się na dywanie w salonie, tarzając się po czterech wielkich
kołdrach. Wiem, przesada, ale było mi tak wygodnie. Czułam się, jakbym ujeżdżała
jednorożca na tęczy i chmurze waty cukrowej.
Bycie chorym jest niesamowite.
Moje zwolnienie w pracy na ostatnie cztery dni skończyło się wczoraj, ale przeko‐
nałam mojego gorącego szefa, żeby zadzwonił i mnie usprawiedliwił. (Nasha. Nie
Chantilly).
Koszulka ze słowem „filofobia” odsłoniła mi brzuch. Nie zadałam sobie trudu, by ją
obciągnąć. Nash siedział na kanapie, ubrany jedynie w ciemnoszare spodnie dresowe
Nike, z odsłoniętymi bliznami, które mogłam podziwiać.
Przechylając podbródek w stronę dodatkowej kołdry, przywołałam ją wzrokiem.
Ostatecznie Nash zarzucił ją na mnie, powiększając mój rozkoszny stos.
Patrzył, jak zamieniam się w ludzkie burrito, a na jego ustach pojawił się delikatny
uśmiech – pierwszy od czasu wizyty u mojego taty.
– To dwa słowa.
– Czepiasz się szczegółów.
– W takim razie słowo „dziękuję” straciłoby swoje znaczenie.
– Albo wszystko by się poprawiło. Pomyśl o tym w ten sposób: wolisz przepraszać
za spóźnienie czy być wdzięcznym, że ktoś na ciebie czekał? Wolę być wdzięczna, niż
przepraszać. – Wydałam dźwięk imitujący eksplozję. – Bum! Game changer. Perspek‐
tywa zmieniona na zawsze.
Mruknął coś pod nosem i spojrzał na mnie spod lekko przymkniętych powiek.
W palcach trzymał jednego ze skrętów, które skonfiskował Reedowi. Nie zapalił, ale
często przyłapywałam go, jak się nimi bawił.
– O co chodzi z tą trawką?
Wrzucił go do plastikowego woreczka i położył na mnie kolejną kołdrę.
– Ja pierdolę. Znowu dwadzieścia pytań?
Oparłam podbródek na knykciach.
– Uważasz się za sentymentalnego, Nash?
– Dlaczego?
Mruknęłam zamyślona.
– Bo chodzisz z trawką z nocy, kiedy dla ciebie pląsałam, i wysłałeś moją koszulę
z napisem „Easy, Tiger” do pralni chemicznej, zamiast oddać ją tak, jak cię o to prosi‐
łam.
Mimo że chciałam zatrzymać koszulkę, zawsze je oddawałam. Potrzebowałam do‐
brej karmy. Obejmowało to rozpowszechnianie magicznych słów i pomaganie lu‐
dziom, którzy tego potrzebują. Gdybym się poddała i zatrzymała koszulkę, zrobiłabym
to ponownie i ponownie.
Nash dokonał wyboru za mnie.
– Emery? – Przeczesał palcami włosy. Raz, co, jak zauważyłam, robił tylko przy
mnie.
– Tak?
– Zadajesz zbyt wiele pytań.
– Dobrze. – Opuściłam głowę na chmurę posłań. – Kolejna kołdra, mój sługo.
Jego beznamiętna twarz wywołała uśmiech na mojej twarzy. Rzucił na mnie ko‐
lejną kołdrę.
Jęknęłam, rozkoszując się zapachem czystego prania.
– Przypomnij mi, żebym już nigdy nie rezygnowała z niesamowitych koców. – Pa,
pa, gówniana kołdro, bezsenne noce i niekończące się dziury. – Skąd je masz?
– Delilah kazała naszemu dostawcy wysłać je wcześniej.
– Przypomnij mi, żebym ją ucałowała.
Położył się obok mnie.
– Albo możesz nauczyć się, jak działa pieprzony kapitalizm, i nagrodzić osobę,
która za nie zapłaciła.
Wspięłam się na niego. Nasze nosy zetknęły się w najdelikatniejszym dotyku.
Ocierając się o jego biodra, szepnęłam mu do ust:
– Nienawidzę kapitalizmu. Ludzie wykorzystują innych i są za to nagradzani.
– Naprawdę? – Wsunął ręce pod moją koszulkę i zacisnął je na talii. – Wygląda na
to, że jesteś w tym dobra. – Opuszkami palców musnął bok moich piersi. – Wygląda na
to, że ci się to podoba.
– Dlaczego unikałam współlokatorów przez cały okres studiów? – Prześledziłam
palcami moją ulubioną bliznę, podziwiając rowki. – Niesamowite.
– Współlokatorzy? – Opuszką kciuka obrysował sutek. – Nie jesteś moją współlo‐
katorką, tygrysie.
– Tak? A kim jestem? Czekaj. – Wbiłam w niego paznokcie, jakbym w ten sposób
chciała nie dopuścić, że uniknie odpowiedzi. – Mam lepsze pytanie: myślisz, że to
tylko pożądanie?
Zacisnął szczęki, a ja rozpoznałam moment, w którym wycofał się z rozmowy. Od
nas.
– Powinnaś poczekać, aż wyzdrowiejesz, by zapytać.
– Obściskiwaliśmy się wczoraj, przedwczoraj i jeszcze dzień wcześniej.
– Co prawdopodobnie oznacza, że jestem chory i teraz musimy poczekać, aż wy‐
zdrowieję.
Jęknęłam i przewróciłam się na plecy.
– Co się stało z moim tatą? – Moje oczy błagały o kolejny uśmiech lub przynajmniej
okruch tego, co wydarzyło się w Blithe Beach.
Uniknął pytania, w tym temacie był profesjonalistą.
– Dziś wieczorem napełniają basen.
Przyjęłam zmianę tematu z niechęcią wygłodniałego malucha karmionego czymś,
czego nie lubi.
– Nie, dzięki.
– Nagle masz coś przeciwko basenom?
– Wolałabym ochrzcić go podczas deszczu.
– Oczywiście.
Podparłam głowę pięścią.
– Zbliża się koniec pory deszczowej.
– Chciałbym wnieść o zakaz gadania o pogodzie podczas łóżkowej rozmowy.
– Nie pieprzyliśmy się – wypowiedziałam to w sposób dający mu do zrozumienia,
co myślę o naszej abstynencji. – Więc technicznie rzecz biorąc, to nie są pogaduszki do
poduszki.
Ostatnio stał się mniej napalony. Nie miało to dla mnie sensu, a biorąc pod uwagę
czas, intuicja zmusiła mnie do rozważenia, że coś zaszło między tatą a Nashem. Cokol‐
wiek to było, musiałam ufać, że Nash nie kryje przede mną czegoś ważnego.
Byliśmy ponad to.
– Popływajmy, gdy będzie padać – zasugerowałam. – Chcę być pierwsza w basenie.
Mam nadzieję, że w moje urodziny za dwa dni.
Nash skinął głową na zgodę i wstał. Podszedł do biurka, wyjął pudełko z szuflady
i podał mi je.
– To materiały do naprawy ekranu telefonu.
– Och.
Rozwinęłam paczkę, robiąc wszystko, co w mojej mocy, by nie zadrżeć z powodu
jego uwagi. Tyle presji. Od razu przypomniałam sobie znajome kroki. Odkręciłam
śrubki, zakleiłam wyświetlacz taśmą i użyłam przyssawki, by zdjąć stary ekran.
Nash nie odrywał ode mnie wzroku. Kiedy skończyłam, wręczyłam mu telefon,
mrucząc magiczne słowa na szczęście. Podłączył go do kabla. Zajęło to kilka minut, ale
dzięki Bezgwiezdnemu Niebu telefon się włączył.
Dotknął ekranu kilkukrotnie. Najpierw otworzył aplikację Zdjęcia. Otworzywszy
album rodzinny, przesunął kciukiem po ekranie, aż dotarł do zdjęć z pikniku. Podał mi
telefon.
Przewijałam. Z każdym kolejnym zdjęciem w moim gardle rosła gula.
– Reed opowiedział mi o pikniku. Zapakowane przez twoją mamę jedzenie po‐
psuło się podczas jazdy samochodem w upale.
– Skończyło się na fast foodach, na które nie było nas stać. – Nash położył się na
kołdrach i patrzył, jak delektuję się jego wspomnieniami. – Zgodziliśmy się z Reedem
udawać, że nic nam nie jest. Mama i tata udawali, że nic im nie jest. Dużo udawania.
– Nie widać tego. Wszyscy wyglądają na szczęśliwych.
– Byliśmy. W końcu. Cieszę się, że doszło do tego wyjazdu – powiedział Nash, ale
w jego oczach czaiły się duchy. Takie, które wyglądały wystarczająco realnie, by ich
dotknąć. Takie, których nic nie mogło uciszyć.
Zwróciłam mu telefon, opowiadając o tym, jak Hank przyłapał mnie na rozmowie
z jedną z krów sąsiada. Uderzyło mnie, że mógł to być jedyny raz, kiedy naprawdę roz‐
mawiał o swoim ojcu od czasu jego śmierci.
Nie spaliśmy całą noc, dzieląc się naszymi ulubionymi wspomnieniami związa‐
nymi z Hankiem.
Zanim zasnęliśmy, zasadziłam kwiaty na cmentarzu nawiedzonych wspomnień
Nasha.
Zwiędłe, ponieważ to byłam ja.
Podlewał je wodą burzową, bo taki był.
Nash
T o moje urodziny. Zapytaj mnie, czego chcę. – Emery wcisnęła się w dżinsy
i zapięła je.
Nie pytaj mnie więcej, co powiedział Gideon.
Za każdym razem, gdy unikałem tematu lub wzruszałem ramionami, czułem się
jak kutas – lub kłamca, jak jej rodzice.
Wypiłem połowę energetyka i odstawiłem butelkę do lodówki.
– Chcesz, żebym zapytał cię, czego oczekujesz od dnia, który sama uważasz za bez‐
sensowny?
– Nazwałam urodziny kłamstwem, powiedziałam, że ludzie nie są wyjątkowi i że
dni urodzin nie powinny być obchodzone, ale nigdy nie powiedziałam, że są bez zna‐
czenia.
Wyrzuciła torbę z lunchem do kosza na śmieci i kiedy myślała, że nie patrzę, scho‐
wała liścik, który jej napisałem, do plecaka.
Zawsze patrzę, tygrysie.
– Szczegóły.
– Jasne. – Wzruszyła ramieniem, rzucając mi spojrzenie, jakie rzuca się uczniowi
z oceną niedostateczną, gdy twierdzi, że dostał piątkę: Jasne, Timothy, wierzę ci. –
Może powinieneś poprosić dostawcę zakupów, aby przy następnym zamówieniu do‐
rzucił witaminę B12. Twojemu mózgowi przydałby się zastrzyk energii.
– Wygodne wspomnienie, biorąc pod uwagę, że gapisz się na mnie, jakbyś czegoś
chciała.
– Często patrzę na ciebie, jakbym czegoś chciała. – Uniosła brew, dając jasno do
zrozumienia, o co chodzi.
Nie żebym się prosił o sine jaja.
Pragnąłem jej, pożądałem każdego cholernego centymetra. Ale seks z Emery tylko
pogorszyłby sprawę, kiedy – nie jeśli, ale kiedy – dowie się o kłamstwie, które przed
nią ukrywałem. Co gorsza, gdybym dostrzegł jej słabość i mimo wszystko uprawiał
z nią seks, wyszedłbym na takiego gnoja jak jej rodzice.
Odrzucałem więc jej zaloty.
Za każdym razem.
Czekała na moją odpowiedź. Gdy ta nie nadeszła, wzięła ręcznik z szafy, włożyła go
do plecaka i wyszła.
Dramatyczne.
Podążając za nią, dotarłem do windy i stanąłem obok.
Żadne z nas się nie odezwało.
Włożyłem garnitur na poranną telekonferencję z właścicielami ziemskimi w Singa‐
purze. Tymczasem Emery ubrała się w obcisłe dżinsy i koszulkę ze słowem „aleksyty‐
mia”, które wygooglowałem, gdy tylko je zobaczyłem.
„Rzeczownik.
Niezdolność do identyfikowania i wyrażania swoich uczuć”.
Była najgłośniejsza, gdy milczała.
Emery wybrała przycisk oznaczający hol.
– Tęsknisz za tatą podczas urodzin?
Czytałem między wierszami, patrząc w jej markotną twarz. Udręka tworzyła
bruzdy między jej brwiami. Mogłem wyjawić kłamstwo i złagodzić jej ból, ale tego nie
zrobiłem.
Była jak ze szkła, cała wyszczerbiona, a ja roztrzaskałem ją, zamiast posklejać po‐
łamane kawałki.
– Czy urodziny bez taty są dla ciebie trudne? – naciskała.
Powinienem był jej odpowiedzieć, ale tego nie zrobiłem. Oczywiście chciałem,
żeby tata był tu na moich urodzinach. Chciałem, żeby był tu każdego cholernego dnia.
Choćby tylko po to, by nakrzyczeć na mnie za podejmowanie złych decyzji lub zamie‐
nienie się w korporacyjnego kutasa, z których się naśmiewaliśmy. I to też byłoby w po‐
rządku.
Moja odpowiedź nie miała znaczenia. Jasne, chciała wiedzieć, ale tak naprawdę py‐
tała, czy to normalne, że tęskni dziś za swoim tatą.
– Możesz zobaczyć Gideona. – Zablokowałem drzwi, gdy się otworzyły. – Wiesz,
gdzie on jest.
Gideon łudził się, że ona się ugnie i go odwiedzi.
Nie zrobiłaby tego.
Potrzeba siły, by czegoś chcieć i odmówić sobie tego pragnienia. Emery Winthrop
posiadała siłę tak wielką, że ta siła ją niszczyła. Raz za razem. Diament hartujący się
pod presją.
Musiałoby się wydarzyć coś drastycznego, by sprowadzić ją na jego próg. Miałem
tę moc – to kłamstwo.
Syzyf, przypomniałem sobie.
Kłamca i oszust.
Zatoczyłem koło i chciałem zejść z tej cholernej karuzeli. Cuchnęła szczynami
i złymi decyzjami.
– Nie mogę. – Przyłożyła dłonie do mojej klatki piersiowej i popchnęła.
Nie walczyłem z tym, słuchając echa jej kroków.
Hotel przypominał scenę z The Walking Dead. Chwilę przed nadejściem zombie,
kiedy wszystko jest jeszcze puste. Rzadkość, biorąc pod uwagę szybkie tempo naszej
budowy.
Ekipa projektowa uciekła na weekend. Deszcz lał się strugami, więc nikt z ekipy
budowlanej nie pozostał na miejscu.
I oczywiście Emery otworzyła wyjście na taras, nie przejmując się burzą, i wyszła
prosto na ulewę. Wiatr targał jej włosy. Jej koszulka przemokła w jednej chwili.
Emery spojrzała w niebo, nie zważając na wodę obryzgującą jej twarz. W tym mo‐
mencie nie widziałem żadnej różnicy między nią a burzą.
Próbowałem i nie udało mi się jej odczytać. Wymamrotała kilka słów, moja własna
syrena. Mniej więcej minutę później dwie chmury rozstąpiły się, odsłaniając bez‐
gwiezdne niebo. To prawie wystarczyło, bym uwierzył w jej magię. Nie w magiczne
słowa, ale w jej magię.
– Wiedziałam, że pojawisz się na moich urodzinach – szepnęła, zwracając się do
nieba, jakby było jej najstarszym przyjacielem. – Ta burza nie jest zła, ale stać cię na
więcej.
Jak to o mnie świadczyło, że patrzenie, jak rozmawia z niebem, mnie podniecało?
Co takiego się stało, że pomimo mroźnej temperatury zrobiłem się twardy jak pro‐
gnozowany grad?
Emery zdjęła dżinsy i zanurkowała w basenie. Kiedy się wynurzyła, podpłynęła do
brzegu. Spod jej koszulki przywitały mnie dwa twarde sutki. Mięśnie szczęki mi za‐
drżały.
Poza zasięgiem. Poza zasięgiem.
Jeśli liczyła na to, że się ugnę, to była w błędzie. Ale mogłem to sobie wyobrazić
i zrobiłem to. W moim łóżku, pod prysznicem, w moim biurze. Byłem jak pieprzony
nastolatek, walący konia, bo nie mógł zdobyć dziewczyny. Z wyjątkiem tego, że mia‐
łem ją wystarczająco blisko, by jej dotknąć, ale postanowiłem ją okłamać. Dla niej.
Pierdol się, Gideon. Postawienie mnie w takiej sytuacji to pierwszorzędne zagra‐
nie. Teraz już wiem, skąd u twojej córki bierze się fiksacja na punkcie cichej zemsty.
Emery zmarszczyła brwi.
– Wchodzisz czy nie?
Poluzowałem krawat i rzuciłem go razem z marynarką na taras. Zdjąłem koszulę,
rozpinając kolejno każdy guzik. Jej usta rozchyliły się na widok moich blizn. Przyszło
mi do głowy, że nie widziała mnie w pełni nagiego od prawie pięciu lat, więc zdjąłem
też bokserki.
Zacisnąłem szczęki, moje jabłko Adama podskakiwało wraz z ruchem jej oczu. Nie‐
spiesznie omiatała mnie wzrokiem. Mój kutas dziękował jej za każdą sekundę.
Deszcz zamazał mi wzrok. Zanurzyłem się w ciepłej wodzie i wynurzyłem przed
Emery. Oplotła stopą moje nogi. Powiodła nią wyżej i zatrzymała się na moich mię‐
śniach brzucha, po czym odepchnęła się ode mnie, by odpłynąć stylem grzbietowym.
Basen ciągnął się do oceanu i kończył na jego wysokości. Jeśli dobrze się przyjrza‐
łem, mogłem zobaczyć, gdzie kończy się basen, a zaczyna ocean. W deszczu widziałem
tylko Emery z rozpostartymi ramionami, która zataczała leniwe kółka na tle rozbijają‐
cych się fal oceanu.
Była taka dzika. Nie miałem pojęcia, jak Virginia kiedykolwiek zamierzała ją okieł‐
znać.
Drgnęła ze strachu, gdy przepłynąłem obok niej. Złapałem za brzeg jej koszulki.
Owinęła ramię wokół mojej szyi i przylgnęła do mnie.
– Tygrysie?
– Tak?
– Co chcesz dostać na urodziny?
– Ciebie.
Bez wahania.
Czysta potrzeba.
Zdecydowanie trafię do piekła, bo patrząc na nią w deszczu, z determinacją wyma‐
lowaną na twarzy, nie mogłem jej odmówić.
Przesunęła ustami po mojej szyi, nie całując mnie. Po prostu cieszyła się dotykiem
mojej skóry. Wciągała mój zapach. Pieściła mnie. Podciągnąłem jej koszulkę, żeby do‐
brać się do jej sutków.
Palce zanurzyłem w jej włosach.
Zbliżyłem usta do jej ucha i polizałem skórę.
– O co mnie prosisz?
Co cię gryzie, Emery Winthrop?
– Złam mnie. – Wpatrywała się we mnie, jakby nie do końca była cała i nie do
końca się tym przejmowała. – A potem poskładaj mnie z powrotem, niedopasowaną,
pokrytą bliznami i chaotyczną jak ta burza.
Moje usta wpiły się w te miękkie wargi, a ciałem przyszpiliłem ją do brzegu ba‐
senu. Fale zagłuszyły jej jęki. Zdarłem z niej majtki, które opadły na porcelanowe
płytki.
Jej ciało drżało, nagie i przyciśnięte do mojego.
– Piękny widok – powiedziałem, wiedząc, że nie zrozumie komplementu.
– Wiem. – Odrzuciła głowę w tył i popatrzyła na księżyc. – Uwielbiam bez‐
gwiezdne niebo.
– Nie mówię o niebie. Mówię o tobie.
Jeśli mnie usłyszała, nie okazała tego. Po prostu dała mi dostęp do swojej szyi, sku‐
piając na nas uwagę. Moje zęby drasnęły jej skórę, język muskał gęsią skórkę.
– Daj mi jakieś słowo, Emery.
– Redamancy.
– Co to znaczy?
– Akt kochania tego, kto kocha ciebie. Miłość odwzajemniona w pełni. – Zacisnęła
dolną wargę między zębami i odwróciła się.
Wiem, czym jesteś, i nie jest to burza ani chmury.
Podniosłem ją, zacisnąłem jej nogi wokół mojej talii i ustawiłem się przy jej wnę‐
trzu.
– Zamierzam wymazać z ciebie ostatniego dupka, który w tobie był. I żaden inny
nie będzie się ze mną równać. Nic nie będzie.
Wbiła paznokcie w moje ramiona i się roześmiała. Ten przeklęty śmiech.
– Ty jesteś ostatnim dupkiem we mnie.
Kurwa.
– I dobrze.
Zatopiłem się w niej, oszołomiony tym, jak bardzo się zmieniła.
Jej cipka mnie otuliła, Emery drżała wokół mnie z każdym pchnięciem.
Pieprzyłem ją tak, jakbym robił to po raz ostatni.
I prawdopodobnie tak było.
Gdy tylko odkryje kłamstwo, nigdy mi nie wybaczy. Jeśli to miał być ostatni raz,
sprawię, że zapamięta to na zawsze. Nie zależało mi na tym, co było przed, ani nawet
na tym, co będzie po. Chciałem tego, tej części nas, za którą goniłem w każdej sekun‐
dzie.
Pchnąłem ponownie, tym razem szybciej.
Błagała mnie o więcej, jej palce zostawiały ślady na mojej skórze. Ciepło basenu
ogrzewało nas, ale burza zalewała nas nieubłaganymi przypływami. Było namiętnie,
dziko i cholernie przyjemnie.
Pchnięcie.
– Nash. – Deszcz zagłuszył jej krzyki, ale słyszałem, jak bardzo mnie potrzebowała,
czułem to, gdy się przy mnie trzęsła. – O Boże, o Boże, o Boże.
Coś stanęło mi w gardle, gdy polizała moją bliznę i przejechała opuszkami palców
wzdłuż pozostałych.
Pchnąłem mocniej, tworząc nasze własne fale do walki z oceanem.
Jęknęła mi do ucha, ale burza nad nami i między nami pochłonęła tę symfonię. Po‐
winienem był zwolnić, delektować się tym, stworzyć wspomnienie, ale moje ciało
miało inne plany. Polowało na nieuchwytne uczucie, którego nie potrafiłem nazwać.
Pchnięcie.
Ledwo dosłyszałem jej słowa:
– Czy jest ci ze mną tak doskonale jak mnie z tobą?
Zdałem sobie sprawę, jak wielkie znaczenie miało to, że dziewczyna, która nigdy
nie używała słowa „idealna”, użyła go do opisania mnie.
– Lepiej. – Pchnięcie. – Lagom. – Poczułem na sobie jej skurcz. Z moich ust wydo‐
były się przekleństwa. Dotknąłem jej szczęki. – Po prostu właściwie.
Wbiłem palce w jej tyłek. Włożyłem rękę między nas i potarłem jej łechtaczkę, roz‐
koszując się jej krzykami tonącymi w burzy. Chwyciłem ją w talii i nabiłem na siebie.
I ponownie.
I jeszcze raz.
I jeszcze raz.
Byłem gotowy eksplodować w jej wnętrzu, ale wyszeptałem słowa przy jej skroni,
wątpiąc, by usłyszała je przez burzę i swoją ekstazę:
– Mojra.
Pchnięcie.
Przeciągnęła palcami po moich ramionach, mocno, aż do krwi.
– Znowu.
– Nepenthe.
Zanurzyłem się w niej, niemiarowe pchnięcia, które powinny być zbyt mocne, ale
ona wciąż błagała mnie o więcej.
– Jeszcze.
Moje ramiona płonęły od jej zadrapań, ale to była sztuka. Rany czerwieni zmiesza‐
nej z deszczem, coś, co wyglądało okropnie, ale sprawiało, że czułem się jak król.
Chciałem, żeby zdrapała moje blizny i zastąpiła je czymś innym.
Zamiast tego chrząknąłem:
– Duende.
Pchnięcie.
– Znowu.
– Lacuna.
Emery zadrżała, nie mogąc utrzymać się w pionie. Rzuciłem się na nią, tworząc
tsunami w basenie. Fale obijały się o moje plecy i walczyły z moim uściskiem. Jej wes‐
tchnienie tak bardzo nie pasowało do sytuacji, że wydało mi się niemal komiczne.
Jej błoga twarz zasługiwała na moją litość, ale jej nie okazałem. Włożyłem rękę
między nas i uszczypnąłem jej łechtaczkę, wymuszając kolejny orgazm tylko po to, by
poczuć, jak ciasno mnie otacza. Tylko po to, by to przedłużyć.
Wierzyła w słowa, magię i burzę. W walkę, twarde stąpanie po ziemi, wytrwałość.
W ślepą lojalność. Skakała jako pierwsza i radziła sobie z konsekwencjami. Była
okropna. Irytowała mnie. Doprowadzała mnie do szału.
I zdałem sobie sprawę, że ją kocham.
– Zadaj mi pytanie, tygrysie.
Jej oczy otworzyły się, nie patrzyła na mnie, ale zaglądała we mnie.
– Czy to tylko pożądanie?
– To wszystko.
Rozdział czterdziesty dziewiąty
Emery
B łysk!
Zmrużyłam oczy, by nie poczuć rażącego flesza. Fotograf uśmiechał się
z sadystyczną radością za każdym razem, gdy robił zdjęcie. Mały Kutas Cartwright ob‐
jął mnie ramieniem. Cordelia usiadła na krześle przy mnie. Otaczali nas dwie druhny
i trzech drużbów.
Zdjęcie ze studniówki jak z horroru.
Plakat, na który się gapisz i obstawiasz, kto umrze pierwszy.
Prawdopodobnie ja, i to z własnej woli. Jeszcze chwila i nie wytrzymam.
– Jeszcze jedno zdjęcie! – obiecał po raz dziewiąty fotograf i przystąpił do robienia
kolejnych pięciu. – Emery? Uśmiechnij się! To przyjęcie zaręczynowe! W powietrzu
czuć miłość. Bądź szczęśliwa!
Dźgnięcie cię szpilką moich obowiązkowych louboutinów sprawiłoby mi ogromną
przyjemność.
Mój sztuczny uśmiech był porównywalny do uśmiechu Jokera, ale trudno mi było
nawet włożyć w to wysiłek. Wczorajszy wieczór przychodził do mnie powodzią za
każdym razem, gdy próbowałam.
– Daj mi jakieś słowo, Emery.
– Redamancy.
Miałam ochotę wybuchnąć, bo wyglądało to tak, jakby myślał, że pieprzy mnie po
raz ostatni, zamiast pierwszy. Fiksowałam się na tym wspomnieniu przez cały ranek
i nie, nie uśmiechnęłabym się, chyba że wiązałoby się to z wysunięciem wampirzych
zębów i wyssaniem krwi z każdego obecnego tu dupka.
– Dalej, Emery! – Klik. Klik. – Daj mi ten piękny uśmiech!
– Nie.
Cordelia odwróciła się do mnie, jej twarz była niemal identyczna jak twarz Małego
Kutasa, przez co zachciało mi się rzygać. Przyłożyła dłoń do obojczyka.
– Słucham?!
Jej policzki miały kolor moich róż. To jedyny wskaźnik jej irytacji. Poważnie, jej
czoło ani drgnęło. Ani trochę.
Wepchnęłam jej bukiet do ręki.
– Masz. Pasują do twojej twarzy. Nie ma za co.
Zbierając lawendowe monstrum, w które Virginia wcisnęła swoje druhny, opuści‐
łam alkowę Eastridge Country Club i weszłam do sali balowej. Szukałam Nasha i go
nie znalazłam.
Virginia spędziła całą ceremonię otwarcia, wynajdując sposoby na rozdzielenie
nas, w tym wysłanie mnie do zdjęć, na których robiłam kwaśną minę. Tymczasem Sir
Balty przerażał mnie swoimi paciorkowatymi oczami i dziwną fiksacją na moim punk‐
cie. Najpierw golf, potem brunch, a teraz kolacja zaręczynowa.
Już wystarczy.
Wyciągając telefon, zadzwoniłam do Nasha i przypomniałam sobie, że wcześniej
padła mu bateria. Wysłałam mu wiadomość przez aplikację Eastridge United, wie‐
dząc, że nie zobaczy jej, dopóki nie wróci do domu i nie naładuje telefonu.
Emery
D laczego dwoje ludzi nigdy nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo się
kochają, dopóki jedno z nich się nie pożegna?
Cisza.
Nikt mi nie odpowiedział. Nawet świerszcze. Miało to sens, biorąc pod uwagę, że
leżałam na mojej sfatygowanej kołdrze w nieznanej szafie na dwudziestym czwartym
piętrze, wyobrażając sobie sufit jako bezgwiezdną noc. Na zewnątrz migotało tyle
gwiazd, że aż mnie mdliło.
– Ostatniej nocy miałam koszmar. Nigdy nie poznałam w nim Nasha. Zginęłam
w wypadku na parasailingu, a niebieski mężczyzna w różowym garniturze zabrał
mnie do białego pokoju i pokazał mi Nasha Prescotta broniącego mnie przed Ableʼem,
karmiącego mnie przez całe życie, wysyłającego mi liściki, będącego Benem dla Durgi,
dającego mi swój nowy pierwszy pocałunek, wszystkie brzydkie rzeczy zastąpione
pięknymi: pląsanie, wspólne noce jako „współlokatorzy”, kochanie się w deszczu, spo‐
sób, w jaki kocha tych samych ludzi, których ja kocham, i widzi mnie lepiej niż ktokol‐
wiek inny...
– Wal się, Suficie. Psujesz zabawę. – Zrobiłam aniołki na kocu, wyobrażając sobie
kołdry w apartamencie Nasha. Koc rozdarł się, gdy moje palce wpadły w dziurę. –
Hank okłamał mnie w sprawie swojej choroby. Tak samo Betty i Nash.
Sufit: To prawie tak, jakby troszczyli się o ciebie na tyle, by oszczędzić ci bólu
oglądania jego śmierci.
– To byłoby bolesne, zgadzam się, ale gorsze jest to, że nie dano mi możliwości ko‐
chania go tak, jakby każda chwila mogła być jego ostatnią. Tak wiele rzeczy zrobiła‐
bym inaczej...
Sufit: Gdyby ta chwila była chwilą Nasha lub twoją ostatnią chwilą, czy byłabyś
tutaj, irytując mnie jak diabli?
– Powiedziałeś coś? Nie słyszałam. Rano skończyły mi się patyczki do uszu. – Po‐
klepałam dziurę w kocu, jakby mój dotyk miał ją uleczyć. – Wiesz, co to jest hiraeth?
Sufit: Nie, ale jestem pewien, że mi powiesz. Choć wolałbym, żebyś tego nie ro‐
biła.
– A jeśli chodzi o długą listę kłamstw, to nie mogę nawet ogarnąć całej tej sprawy
ze skandalem. Jeśli się nad tym zastanowić, to jedyną osobą w moim życiu, która mnie
nie okłamała, jest Reed.
Sufit: Dzieciak, w którym kiedyś myślałaś, że jesteś zakochana? Hipokryzja, po‐
nieważ nigdy mu o tym nie powiedziałaś... tak jak Nash ci czegoś nie powiedział.
Wyczuwam pewien schemat. Dlaczego ludzie są takim wielkim rozczarowaniem?
Sufit: Brzmi bardzo zdrowo. Kto potrzebuje marchewki, gdy ma Nasha Pre‐
scotta?
– Zastanawiam się, czy tak czuły się ofiary mojego ojca. Tylko że... jeśli wierzyć Na‐
showi, to nie są ofiary mojego ojca.
– Masz rację. Jutro. – Owinęłam się kocem jak burrito. Jedno z tych smutnych i chu‐
dych z Chipotle, które klient dostaje, gdy nie wie, jak złożyć zamówienie. – Hej, Sufi‐
cie? Unikanie Nasha jest do bani.
Puk!
Puk!
Otworzyłam drzwi szafy. Moje serce zabiło szybciej na widok Nasha. Miał na sobie
granatowy, trzyczęściowy garnitur, skrojony tak, by przylegał do każdego centymetra
jego ciała.
Moje włosy sterczały w kilku miejscach. Na koszulce ze słowem „klinomania”,
którą miałam na sobie, zostawiłam ślady śliny na ramieniu. Nie spałam całą noc, bo
rozmawiałam z Sufitem, a poprzedniej nocy – podczas kolacji Virginii – nie spałam
w ogóle.
Delirium rozpoczęło się mniej więcej dwanaście godzin temu.
Nie wiedziałam, jak zachowywać się przy Nashu, więc udawałam, że jego kłam‐
stwa mnie nie zdruzgotały.
– Skąd wiedziałeś, że tu jestem?
Po powrocie z kolacji błagałam Delilah, by wzięła moje pudła, i przeniosłam się na
przypadkowe piętro.
– Całkowita jawność?
Nie. Okłam mnie jeszcze raz.
– Oczywiście.
Nash przyjrzał się mojej koszulce, włosom, kocu za mną, wszystkiemu.
– Sprawdziłem każdy pokój od parteru. Musiałaś wybrać dwudzieste czwarte pię‐
tro?
– Powinnam wybrać pięćdziesiąte trzecie.
Otaksowałam go od stóp do głów, wmawiając sobie, że zrobiłam to, by potwierdzić
prawdę, a nie dlatego, że tęskniłam za nim niecałe czterdzieści godzin po naszej
kłótni. Pod garniturem Kiton jego klatka piersiowa unosiła się i opadała nieco szyb‐
ciej. Jego czoło pokrywała cienka warstewka potu. Jego policzki zaróżowiły się od wy‐
siłku.
Jezusie.
Naprawdę sprawdził każde piętro. Nawet on wyglądał, jakby nie mógł w to uwie‐
rzyć. Zmarszczył brwi i rozluźnił mięśnie szczęki. Przeczesał palcami włosy. Raz.
Przytrzymałam się framugi drzwi, próbując wyprzeć pytanie z mojego umysłu, ale
bezskutecznie.
– Dlaczego to robisz?
– Ale co?
– Przeczesujesz dłońmi włosy. Trzy razy, jeśli nie podoba ci się miejsce, w którym
jesteś. Dwa razy, jeśli uważasz, że ktoś lub coś jest idiotyczne. Jeden raz, jeśli... – wzru‐
szyłam ramieniem, udając, że to nic nie znaczy – ...jesteś przy mnie.
Nie radziłam sobie w tej kłótni.
Nash
N a Synd Beach można się było dostać tylko łodzią, co czyniło ją idealnym
miejscem na podejrzane akcje. Mała wyspa. Brak policji. Najwyższe stawki
za nieruchomości w stanie.
Bogaci studenci spędzali tu letnie przerwy, urządzając imprezy, handlując narkoty‐
kami i cholera wie czym jeszcze. Niepokoiło mnie to, że Reed tam przebywał. Mama
wpadnie w szał, kiedy tylko się dowie. Jeśli w ogóle się dowie.
Powiedziałem sobie, że muszę być tutaj i czekać na pieprzoną łódź do Synd, a nie
w Blithe Beach z Emery. Reed unikał tej rozmowy od śmierci taty i nigdy nie znalazła
się ona na szczycie mojej listy rzeczy do zrobienia.
Teraz, gdy dzięki Gideonowi poznałem historię taty, miałem przynajmniej coś
prawdziwego do powiedzenia. Prawda. Ha. Byłem tak godny zaufania jak Richard Ni‐
xon – czyli wcale. Oszukałem rodziców. Oszukałem brata. I przeleciałem Emery.
Parkingowy dał mi bilet na odzyskanie pojazdu. Wepchnąłem go do kieszeni
i zszedłem do doku. Marynarkę i kamizelkę zostawiłem w samochodzie, więc miałem
na sobie tylko koszulę i spodnie.
I czapkę z daszkiem, chociaż wyglądałem w tym połączeniu śmiesznie. Nie chcia‐
łem obecności prasy robiącej mi zdjęcia w drodze na wyspę powszechnie nazywaną
Synd City. Rejs łodzią rozbryzgał wodę po całym kokpicie, niszcząc moje giannisy
i mocząc skarpetki.
Podczas podróży wpatrywałem się w wiadomość, którą wysłała mi Emery, zanim
wszystko poszło w pizdu.
Moje palce zawisły nad klawiaturą. Wpisałem odpowiedź i ją skasowałem. Nie mo‐
głem jej wysłać, dopóki Gideon się nie przyzna i nie wyjaśni wszystkiego. Gdybym
uważał, że lepiej by było, gdyby dowiedziała się tego ode mnie, wyrzuciłbym to z sie‐
bie w chwili, gdy zidentyfikowałem Sir Balty’ego jako dawcę spermy.
Do tego czasu będę tu dla niej.
Znalazłem Reeda palącego jointa na plaży. Mojego wybitnego brata ze stypendium
futbolowym. Usiadłem obok niego, wyrwałem mu go z palców, włożyłem do ust i za‐
ciągnąłem się.
– Ładna czapka – przywitał się, strzepując mi to gówno z włosów.
Czapka miała nad daszkiem szarą wiewiórkę o świdrujących oczach, symbol Karo‐
liny Północnej. Kupiłem ją na stoisku turystycznym.
Podniosłem skręta.
– Co ty, kurwa, z tym robisz, młody?
– Przecież nie jest nafaszerowane LSD, tato. – Przerwał, wbijając pięty w piasek. –
Z drugiej strony, zapasy, które mi ukradłeś...
Zauważyłem, że to gówno dziwnie pachniało.
– Obracasz się teraz w tym tłumie? – Wskazałem na grupę uprzywilejowanych po‐
zerów grających na gitarze obok wysokiego na trzy metry ogniska w biały dzień.
– Powiedziałeś, że chcesz się spotkać. – Rozłożył szeroko ramiona, bez skrupułów
i bez opamiętania. – To tutaj spędzam czas.
– Emery wie?
– Co wie?
Wskazałem na niego.
– Zmieniłeś się w zwykłego palanta.
Szlag, nie takiego przebiegu rozmowy się spodziewałem.
– Emery mnie nie osądza. – Zmełł przekleństwo, wyrwał mi skręta i wziął bucha. –
Nie, nie wie.
– Co się z tobą dzieje?
– Nie martw się, wiem, co robię.
To najmniej uspokajające słowa w historii, ponieważ sugerowały, że obecnie robi
lub zrobił coś podejrzanego.
Podążyłem za wzrokiem Reeda do Basil. Jezusie.
– Poważnie? To wszystko dla Basil Berkshire? Dlaczego?
– Gdybym ci powiedział, nie uwierzyłbyś mi.
– Przekonajmy się.
Siedziałem nieruchomo, słuchając jego opowieści. Pod koniec byłem pewien, że
mu nie wierzę. Bardziej prawdopodobna była historyjka Katriny Berkshire o dwumie‐
sięcznym letnim obozie muzycznym. Wróciła z nowym nosem i cyckami.
Reed roześmiał się, dusząc czubek skręta w piasku.
– Nie wierzysz mi.
– Wierzę, ale nie wierzę w tę sytuację. – Przeklinając pod nosem, chwyciłem bu‐
telkę wody z jasnoniebieskiej lodówki obok niego.
– To wódka.
– Kurwa mać, Reed. Kim ty jesteś?
– Tą samą osobą. – Wzruszył ramionami. – Wszyscy uważali mnie za idealnego
chłopca i podobało mi się to. Tak łatwiej zbliżyć się do ludzi.
Skinąłem głową na Basil.
– Dla niej.
– Tak. – Uśmiech złagodził jego twarz i przypomniał mi o nas, zanim Eastridge za‐
topiło szpony w mojej rodzinie. – W końcu przyszedłeś powiedzieć mi prawdę?
Było to sprzeczne z moim instynktem, ale zrobiłem to.
Rozmawialiśmy o diagnozie taty, walkach, w które wdawałem się, aby zebrać go‐
tówkę, pobiciu Małego Kutasa, księdze rachunkowej i o tym, jak nieświadomie zbudo‐
wałem swoją firmę na pieniądzach Gideona.
Zanim zaszło słońce, a jego kumple przestawili się z trawki na twardsze dragi,
Reed powiedział mi, że nie zgadza się z tym, co stało się w noc balu, ale mi wybaczył.
Reed zamienił wodę na wódkę, dolewając do niej coli.
– Wiedziałem o tobie i Emery w moim łóżku.
CO?
Zatrzymałem butelkę z wodą przy ustach.
– Dlaczego nic nie powiedziałeś?
– Uznałem, że seks z tobą wystarczająco ją upokorzył. – Ukradł moją czapkę i użył
jej jako kosza na śmieci. – Widziałem, jak wybiegła z domu półnaga. Pewnej nocy jęk‐
nęła twoje imię. Mówię o prawdziwym jęku. Po powrocie z Berkshires zemdlałem na
jej podłodze. Nie chciałem, żeby mama mnie znalazła.
– Dzięki za relację, Jerry Springerze. – Udawałem, że sprawdzam zegarek. Byłem
oszołomiony. Jakby ktoś nastawił moje życie przeciwko mnie, a ja o dziwo wciąż mia‐
łem szansę na wygraną.
Reed wrzucił nakrętkę do ogniska jak frisbee. Dolał do niego wódkę, zwiększając
płomień. Podał mi butelkę i zawisł nade mną.
– Uznaj to za standardowe ostrzeżenie. Brat czy nie, z przyjemnością skopię ci
dupę, jeśli skrzywdzisz moją najlepszą przyjaciółkę.
Za późno.
Emery
P ot zwilżył mi dłonie.
Siedziałam na schodach jego nowego domu, zastanawiając się, czy wejść.
Widziałam go w załączniku do mejla, ale mnie zaskoczył. Mniejszy niż dom Prescot‐
tów, zupełnie niepasujący do taty.
Gideona.
Co jeszcze się zmieniło?
Wątpiłam, by nadal nosił garnitury. Na podjeździe stała przeciętna toyota. Rośliny
wydawały się zadbane, ale nie nieskazitelne. To nie było miejsce, gdzie nosi się trzy‐
częściowe garnitury szyte na miarę.
Prawdę mówiąc, bałam się spojrzeć na tatę i zobaczyć obcą osobę.
Bo jeśli nie łączyła nas krew, to co innego?
– Wchodzisz czy nie, kochanie?
Querencia.
Słowo przyszło do mnie z siłą okrzyku bojowego. Przytłaczające i zaciekłe. Chcia‐
łam to wykrzyczeć, ale cierpiałam w milczeniu. Wypowiedziałam to słowo, patrząc na
Gideona, który stał niedaleko domu.
Miał na sobie zwykłą białą koszulkę, wyblakłe niebieskie dżinsy, czapkę z dasz‐
kiem Hornetsów i parę timberlandów. Moja querencia przebrana za zwykłego faceta.
Zdjął rękawice ogrodnicze i rzucił je w najbliższy żywopłot.
Kąciki jego oczu zmarszczyły się w uśmiechu.
– Jakie jest tym razem magiczne słowo?
Wciąż mnie rozumiał.
Chciałam się w niego wtulić i w końcu, wreszcie uronić łzy, które powstrzymywa‐
łam przez cztery lata. Ulga sprawiła, że zachwiałam się jak fotel bujany. Tata złapał
mnie, żebym nie spadła ze schodów.
Przylgnęłam do jego ramion, wciągnęłam jego zapach i uwolniłam się wraz z wy‐
dechem.
– Querencia.
– Będziesz musiała wyjaśnić staruszkowi, co to znaczy. – Stuknął się w skroń. –
Umysł nie jest już taki jak kiedyś.
Bycie blisko niego wydawało się nierzeczywiste, jak powrót do domu po długich
wakacjach i zobaczenie, że wszystkie meble zniknęły. Wciąż go rozpoznawałam, ale
wspomnienia przychodziły do mnie powoli, w miarę jak składałam wszystko w całość.
– W walkach byków jest to część ringu, w której byk czuje się najsilniejszy i naj‐
bezpieczniejszy. Miejsce, do którego go ciągnie i które czyni swoim domem. Rozwija
się wraz z postępem walki i staje się przestrzenią, w której nie można go zabić.
Pokazał mi błyskotliwy uśmiech od zawsze przekonujący mnie o tym, jak bardzo
był dumny z mojego istnienia.
– Tęskniłem za tobą, Em.
– Jesteś szczęśliwy – odpowiedziałam, nie było to stwierdzenie ani pytanie. Bar‐
dziej oskarżenie lub żądanie, tylko nie rozumiałam, o co go proszę.
Widziałem to w głębszych liniach śmiechu. W beztroskiej postawie. Jak przestał si‐
wieć. Jeśli pobyt w Eastridge wyssał z niego życie, nowy rozdział w Blithe Beach dało
mu go więcej.
To bezduszne, ale nie chciałam żadnych fanfar. Chciałam przejść od razu do sedna
problemu i go rozwiązać.
– Virginia powiedziała mi, że Balthazar Van Doren jest moim ojcem.
– On nie jest twoim ojcem. – Szczęka Gideona zadrżała. Cofnął się o krok. – Jest co
najwyżej dawcą spermy.
– Dlaczego to przede mną ukrywałeś?
– Planowałem powiedzieć ci, kiedy skończysz osiemnaście lat, ale wybuchł skan‐
dal.
– Nash wyznał, że Balthazar szantażował cię, byś dał mu udziały w firmie.
– On i Virginia dopuścili się defraudacji. Potrzebowała poduszki finansowej na wy‐
padek, gdybym się z nią rozwiódł. Dowiedziałem się o tym, więc wciągnęli Erica Car‐
twrighta w swój przekręt. – Przesunął ręką po brodzie, wpatrując się w dal. – Kazali
mu sporządzić dokumenty dotyczące praw rodzicielskich i grozili mi nimi. Byłaś nie‐
pełnoletnia. Gdybym komukolwiek powiedział o defraudacji, straciłbym cię.
– A teraz? Mam dwadzieścia trzy lata.
– Pisałem do ciebie mejle co tydzień, próbując z tobą porozmawiać, czekając, aż
przyjedziesz do mnie, żebyśmy mogli zrobić to osobiście. – Chwycił mnie za ręce,
przyciągając bliżej. – To nie twoja wina. Ale musisz zrozumieć, że próbowałem. Nawet
kiedy zobaczyłaś mnie przed swoją knajpą i napuściłaś na mnie gliny, wciąż się poja‐
wiałem. Kocham cię. Jeśli o mnie chodzi, jesteś moją córką.
Przełknęłam ślinę, mrużąc oczy, by na niego nie patrzeć. Czy to czyniło mnie archi‐
tektem mojego nieszczęścia? Nie czułam się jak dziewczyna, która goni za burzą. Czu‐
łam się jak dziewczyna, która przed nią ucieka.
– Opowiesz mi o reszcie? Chcę wiedzieć, co się z tobą stało po skandalu. Chcę wie‐
dzieć, dlaczego Virginia nie jest w więzieniu. Czy nie było dowodów? Czy to było twoje
słowo przeciwko jej? Chcę wiedzieć, jak Nash jest w to zamieszany. Chcę wiedzieć, jak
ja jestem w to zamieszana.
– Powiem ci. – Odwrócił czapkę i stanął na najwyższym stopniu werandy. – Mo‐
żemy się spotykać w każdą sobotę i będę ci to wyjaśniał kawałek po kawałku. Obie‐
cuję.
Usiadłam obok niego.
– Nie możesz wyjaśnić tego teraz?
– Mógłbym, ale jak inaczej mam sprawić, żebyś się ze mną spotkała? – Szturchnął
mnie ramieniem.
Zdusiłam uśmiech, zastanawiając się nad przyjęciem, z jakim spotkałby się gdzie‐
kolwiek poza Blithe.
– Zjawię się tu.
– Na pewno? Mogę pojechać do Haling Cove.
– Tak, jestem pewna. Możemy następnym razem spotkać się przy grobie Hanka?
– Oczywiście. – Zlustrował mnie, od czarnych włosów po koszulkę. – Chcę wiedzieć
o tobie wszystko.
Wzruszyłam ramionami i stuknęłam stopą o schodek.
– Nie ma tego wiele. Mogę napisać wszystko na kartce i zostanie mi większość bia‐
łego pola.
Z wyjątkiem Demi.
Moja pokuta.
Dlaczego nagle wydała mi się mniej znacząca? Dlaczego poczułam się inaczej?
Wytrzeszczyłam oczy. Schyliłam głowę, analizując sytuację. Być może nie próbo‐
wałam złagodzić poczucia winy. Próbowałam złagodzić jego winę. Gdyby mógł
wszystko naprawić, może mogłabym go znowu zobaczyć. Może mogłabym mieć tatę.
– Co cię gryzie? – Klepnął mnie w ramię. – Jest coś jeszcze.
– To dużo do ogarnięcia. – Rozważałam kłamstwo, ale zdecydowałam się na
brzydką, bolesną prawdę. – A przede wszystkim... Przez ostatnie cztery lata wiedzia‐
łam, że nie rozmawiamy, ale nigdy nie czułam, że tu nie pasuję. A teraz... nie jestem
pewna.
Wziął mnie w ramiona i zamknął w niedźwiedzim uścisku, który zwykł mi dawać,
gdy byłam młodsza. Nawet wtedy, gdy wiedział, że nie płynie w nas ta sama krew.
– Myślisz, że wysyłam co tydzień pocztówki bez treści do byle kogo? Jesteś moją
córką, Emery Winthrop. Zawsze nią byłaś. I zawsze będziesz. Nie potrzebujemy wię‐
zów krwi, gdy łączy nas miłość.
Rozdział pięćdziesiąty drugi
Nash
Z nalazłem Emery na plaży.
Tej z wodami zanieczyszczonymi bardziej niż Styks, w której prawdopo‐
dobnie mutował kolejny z X-Menów.
Stała po pas w oceanie, w pełni ubrana, wpatrując się w ciemne niebo. Fale rozbi‐
jały się o jej plecy, ale ona pozostawała niewzruszona. Nigdy nie widziałem kogoś tak
zaciekłego. Przypominała mi obraz Charmaine Olivii wystawiony w paryskim hotelu
Prescott. Morze chaosu i kolorów pochłaniało płótno, ale ja widziałem tylko obiekt.
Możesz mnie nie potrzebować, ale ja potrzebuję ciebie.
Byłem dupkiem z kodeksem etycznym, który czasami znajdował się na poziomie
dyktatora ludobójcy. Ktoś musiał mnie okiełznać.
Minął cały dzień. Wystarczająco dużo czasu, by Gideon wyjaśnił wszystko w naj‐
drobniejszych szczegółach. Teraz odzyskam moją dziewczynę. Proste.
Wyciągnąłem telefon i odpisałem Emery na esemesa.
Wysunęła telefon z kieszeni. Jej język wystawał poza wargi, palce latały po klawia‐
turze.
– Pieprzyć zasady.
Spojrzała na mnie i poruszyła się w wodzie, głodnym wzrokiem pożerając moje
ciało. Fale pchały ją w przód i w tył. Każdy jej krok wydawał się walką z grawitacją.
Spotkaliśmy się gdzieś pośrodku, gdzie fale uderzały w jej kolana, ale nie wyrzą‐
dzały większych szkód.
– Jakie więzi nas łączą? – Bez przywitania. Od razu przeszła do filozoficznych roz‐
ważań. Pieprzona Emery, aż mi stwardniał. Rozchlapała wodę stopą. – Czy to nie
dziwne, że zajmujemy się własnymi sprawami, nie wiedząc, że nasz następny krok
może być tym, który zadecyduje o naszej wieczności?
Zbliżyłem się do niej, osiadając na znajomym terytorium, rozpoznając ją w ten
sposób. Zawsze szukała sensu, wyjaśnienia, czegoś, co powiedziałoby jej „dlaczego”,
podczas gdy odpowiedź prawdopodobnie nic by jej nie dała.
Ale udzieliłem jej najlepszej odpowiedzi, na jaką było mnie stać, i miałem nadzieję,
że do mnie wróci.
– Czy wiesz, czym jest Mojra?
– Mojra? – Przekrzywiła głowę. Rzuciła mi spojrzenie, które sugerowało, że jest
zła, bo znam słowo, którego ona nie zna. Gdyby mogła, pewnie wyciągnęłaby rękę i je
ukradła, tak jak ukradła kawałek mnie.
– Mojra to Los. To nici, które nas łączą.
– Ty, ja, Gideon, Virginia, Hank, Balthazar. Jesteśmy związani razem. – Wykręciła
rąbek koszulki. – Wiem o tym, ale tata nie wyjaśnił mi wszystkiego. Ty też nie. Więc
stoję tutaj, świadoma istnienia tych nici, nie wiedząc, jak wyglądają. Pomóż mi, Nash.
Tata odmawia mi informacji, dopóki nie pojawię się na kolejnych spotkaniach. Nie wi‐
nię go za to. Porzuciłam go na cztery lata.
Wal się, Gideonie Winthropie, za to, w jakiej postawiłeś mnie sytuacji.
Nie miałem dla niej odpowiedzi, poza tym, że jej pragnąłem.
– Wrócisz do mnie?
– Nigdy. – Jej usta wygięły się w łuk, a światło księżyca zatańczyło w jej oczach.
Kopnęła wodę i patrzyła, jak fale obryzgują moje spodnie od garnituru. – Najpierw
musisz mi powiedzieć.
Nie mogłem. Wiedziała o tym.
Za każdym razem, gdy mówiła o swoim ojcu, robiła taką samą minę. Zdezor iento‐
wana. Zagubiona. Wahała się, czy mu wybaczyć. Musiała usłyszeć to od Gideona, bo
inaczej nigdy nie odzyska relacji, którą dzielili.
Zastanawiałem się, jak to powiedzieć, by nie zabrzmieć na kompletnie zbitego
z tropu, po czym zdałem sobie sprawę, że mam to w dupie.
– Toczysz wojnę z samą sobą, a ja nigdy nie chciałem włożyć zbroi i walczyć za ko‐
gokolwiek bardziej niż teraz, ale wiem, że nie mogę. To jest twoja bitwa. To jest twoja
wojna. Wrócisz do mnie, Emery, bo inaczej słowa takie jak los i przeznaczenie by nie
istniały.
– Los? Przeznaczenie? – Potrząsnęła głową. – Rzucasz poważnymi słowami.
Podszedłem bliżej, napierając na nią wraz z falami.
– Jakie są szanse, że byłem w tym łóżku w noc, kiedy zakradłaś się do pokoju Re‐
eda? Że jesteś Durgą? Że ja jestem Benem? Że wylądowałaś ze mną w windzie? Że się
zablokowała? Że pracujesz dla mnie? Że wpadłem na ciebie w jadłodajni? Mogę wy‐
mieniać dalej, ale jakie są szanse?
– Duże! – Podniosła ręce i zaczęła wymieniać na palcach. – Jesteś bratem Reeda,
a Betty przejęła twój pokój. Oczywiście, że tam spałeś. W Eastridge nie ma zbyt wielu
ludzi, a jeszcze mniej korzysta z aplikacji Eastridge United. To sensowne, że jesteś Be‐
nem.
Zignorowała moje spojrzenie i kontynuowała:
– Dostałam pracę od Reeda, a on jest twoim bratem. Było późno, kilka osób próbo‐
wało dostać się do windy. Podczas burz cały czas występują przerwy w dostawie
prądu. A to jedyna jadłodajnia w promieniu wielu kilometrów. Może to przeznaczenie.
Może nie, ale czy naprawdę używasz nas jako dowodu na jego istnienie?
– Ty, dziewczyna, która wierzy w magiczne słowa i bezgwiezdne niebo, nie wie‐
rzysz w przeznaczenie?
Wzruszyła ramieniem.
– Nie wiem, w co wierzę, ale to wszystko może być zbiegiem okoliczności. Nie
przeznaczeniem.
– Ono istnieje. – Zmniejszyłem dystans i zacisnąłem dłoń na jej karku. – Los to hu‐
ragan. Myślisz, że wiesz, dokąd zmierza. Myślisz, że jesteś bezpieczna. I właśnie wtedy,
gdy wydaje ci się, że zdołałaś przetrwać burzę, jej ścieżka przechodzi bezpośrednio
w twoją. Ty, Emery Winthrop, jesteś moim huraganem. Moim przeznaczeniem. Moją
Durgą. Moim Tygrysem.
Pocałowałem ją, przeczesując palcami jej włosy i przechylając głowę, by spotkała
się z moją. Zacisnęła pięści na mojej koszuli. Guzik odleciał, ale gówno mnie to obcho‐
dziło.
Owinęła nogi wokół mojej talii. Załapałem ją za tyłek i przycisnąłem do siebie. Fale
wepchnęły nas głębiej w ocean. Mój członek napierał na spodnie, twardy dla niej.
Emery odsunęła się i oparła czoło o moje. Dyszała, wciąż ocierając się o mnie.
– Nie powinniśmy byli.
Wiedziałem, że nie zrobi tego, nie znając całej historii, ale i tak zapytałem:
– Wrócisz do mnie?
– Jeszcze nie.
Jeszcze.
I to mi wystarczyło.
Emery
P uk!
Puk!
– Idę! – Podniosłam się. – Proszę, powiedz mi, że nie wyrobiłeś sobie nawyku bu‐
dzenia mnie tak wcześnie każdego ranka – mruknęłam.
Podeszłam boso do drzwi, mijając wolny pokój, salon i kuchnię. Te apartamenty na
górnym poziomie były ogromne. Ida Marie wspomniała kiedyś, że kosztowały pięć ty‐
sięcy za noc.
Po wyremontowaniu penthouse Nasha będzie obejmował dwa piętra, z których
pierwsze dzieli się na dwa mniejsze apartamenty prezydenckie. Delilah i teraz rów‐
nież mój.
Otworzyłam drzwi, spodziewając się Nasha. Przywitała mnie cherubinkowa twarz.
Rozpoznałam go po spotkaniu z pracownikami. Przyszli w zeszłym tygodniu, aby za‐
poznać się z terenem przed rozpoczęciem szkolenia.
– Cześć. – Zacisnęłam dłoń na klamce. – W czym mogę pomóc?
Chłopak przeskakiwał z jednej nogi na drugą.
– Pan Prescott kazał mi siedzieć na zewnątrz i czekać, aż się obudzisz.
– Przepraszam. – Zamrugałam, patrząc na jego mundur. – Co? Chce, żebyś się mną
opiekował?
– Nie. Ups. – Cherubinek pochylił się i podniósł gigantyczną niebieską lodówkę.
Taką, jakiej szpitale używają do transportu organów. Wepchnął mi ją w ramiona. –
Masz. Miałem ci to przynieść, kiedy się obudzisz, ale teraz serio muszę się wysikać.
– Dzięki... chyba. – Otworzyłam lodówkę, a serce zaczęło mi walić na widok zapa‐
kowanego lunchu. Opuszkami palców musnęłam usta, przypominając sobie pocału‐
nek z Nashem dwie noce temu.
Stopy Cherubinka stukały o wykładzinę korytarza.
– Mogę skorzystać z toalety?
Nie sądzę.
Wpuszczenie nieznajomego do środka to podstawowy błąd każdego bohatera hor‐
roru.
Śnij dalej.
EMERY
PS Wystarczy, że mi powiesz.
Zastanawiałam się nad liścikiem, wiedząc, że Nash będzie o to pytał każdego dnia,
dopóki się nie zgodzę, wiedząc, że za każdym razem będę chciała się ugiąć. Tata lub
Nash mogliby skrócić moje cierpienia, ale nie zrobili tego, więc odpisałam:
Nigdy.
EMERY
Nie.
EMERY
PS Jedyne sery, które lubię, to biały cheddar i nitki serowe spożywane prawi‐
dłowo (tj. obrane).
Kilka dni później Nash spóźnił się, by zabrać mnie do taty, więc udałam się na
przystanek autobusowy, wsiadłam i patrzyłam, jak podąża za autobusem aż do na‐
stępnego przystanku. Wysiadłam i podeszłam do niego.
– Zatrzymali mnie u mechanika. – Nash przeczesał palcami włosy. Raz. – Mogłaś
poczekać. Wątpię, by Gideon przejął się twoim spóźnieniem.
Oparł się o samochód, krzyżując ręce. Wymienił dach. Przez okna zauważyłam, że
skórzane fotele mają nową tapicerkę. Wszystkie dowody naszej nocnej zabawy... znik‐
nęły.
Ból przeszył mój żołądek. To niedorzeczne. Ale też stanowiło dowód na to, że mi
zależało.
– Właściwie to czekałam i napisałam do ciebie. – Otworzyłam plecak. – Kiedy nie
dostałam odpowiedzi, wyszłam. Nie mogłam ryzykować.
Sięgnęłam po szkicownik, ledwie rzucając okiem na napis „Wrócisz do mnie?”
z jego porannego liściku. Pospiesznie nabazgrałam słowa na papierze. Wyrwałam
kartkę, zmięłam ją w kulkę i mu podałam.
Nie.
EMERY
Rozłożył ją i przeczytał z uniesioną brwią. Jego rozbawienie ani trochę nie zmniej‐
szyło mojej irytacji.
– Właśnie zdałem sobie z czegoś sprawę.
Westchnęłam, włożyłam szkicownik do plecaka i wrzuciłam go do samochodu.
– Co?
Nash zamknął przede mną drzwi i wsiadł od swojej strony.
– Fochy mogą być urocze.
Nash Prescott – mistrz komplementów.
– Dla przypomnienia – kontynuował – telefon mi padł. Mechanik zapomniał odło‐
żyć ładowarkę do samochodu po zakończeniu tapicerowania.
Następnego ranka otrzymałam liścik od Nasha:
Wczoraj nie mogłaś oderwać ode mnie wzroku. Wiem, że czekamy na Gideona
i obawiasz się, czego się dowiesz. Obiecuję, że nie ma się czego bać.
Zadaj sobie pytanie: Co masz do stracenia, gdy się boisz? Co masz do stracenia,
będąc nieustraszoną?
Wrócisz do mnie?
NASH
PS Powiedz Gideonowi, żeby się pospieszył. Z natury jestem niecierpliwy i mam
tendencję do stawiania na swoim. Mogłabyś już skończyć ze sto audiobooków.
Nie.
EMERY
Nash
S kurwysyny. Pieprzyć ich. Jebać ich wszystkich. Pieprzyć cały pieprzony
świat. – Delilah przeszła obok mnie z wściekłością wymalowaną na twarzy. –
Musimy iść.
Opuściliśmy recepcję wieżowca w Waszyngtonie i szybkim krokiem udaliśmy się
do wynajętego samochodu. Po porannym odwiezieniu Emery do Blithe umówiłem się
z Gideonem, że to on odwiezie ją z powrotem do hotelu.
Mimo to Emery i ja mieliśmy plany na dzisiejszy wieczór. Miałem przylecieć heli‐
kopterem do Karoliny Północnej, by zdążyć na żarcie na wynos i filmy z kolejki Chan‐
tilly na Netflixie.
– Wyjaśnisz mi, o co chodzi, czy masz kolejny napad złości? – Wsunąłem się na sie‐
dzenie kierowcy. – W przeciwieństwie do Emery, twoje nie są słodkie.
– Jesteś rozbawiony. To dobrze. Trzymaj się tego, bo za chwilę nie będziesz. Je‐
dziemy na lotnisko. – Wyciągnęła telefon, wybrała numer i palcem zasygnalizowała,
żebym był cicho. Środkowym. Urocze. – Tak. Czytałeś mojego esemesa? Potrzebuję
najszybszego lotu. Komercyjny lub prywatny, byle pierwszy.
Ruszyłem na lotnisko, wyczuwając jej pilną potrzebę. Cholera. Potrzebowałem ła‐
dowarki, żeby napisać do Emery i dać jej znać, że wyjechałem.
– Gadaj – rozkazałem, gdy tylko Delilah zamknęła telefon. – Masz numer do
Emery? Albo Reeda?
– Nie, nie mam numeru twojej dziewczyny. I nie, nie mam numeru do nastolet‐
niego brata mojego szefa. – Wepchnęła telefon do torebki. – To powinno być najmniej‐
sze z twoich zmartwień. Zmienili miejsce spotkania, nie odbędzie się w budynku,
w którym przed chwilą byliśmy.
Skręciłem na lotnisko.
– Nic wielkiego. Który terminal?
– Międzynarodowe. Air Singapore.
– Po pierwsze: lecimy komercyjnym? – Porzuciłem wypożyczony samochód przy
krawężniku, nie przejmując się tym. Singapur był zbyt ważny.
Zawsze przygotowana, Delilah rzuciła nasze paszporty przy kasie biletowej dla
VIP-ów.
– Dlaczego to ma znaczenie, czy lecimy samolotem komercyjnym? Nigdy nie uwa‐
żałam cię za diwę, ale teraz to wszystko ma sens.
Zignorowałem jej zaczepkę i odebrałem bilety od zmęczonego pracownika.
– Muszę naładować telefon albo kupić nową ładowarkę.
Pośpieszyliśmy do kolejki, przepychając się między ludźmi. Na ogół myślałem, że
Delilah zależy na Singapurze tak samo jak mnie. Albo ze względu na mnie, albo dla‐
tego, że za ciężko na niego pracowała, by teraz go stracić.
– Kurwa, ja też. – Przeszła przez wykrywacz metali. – Ale nie mamy czasu. Musimy
dosłownie biec sprintem, by zdążyć na ten lot.
Umieściłem telefon w tacce na taśmie.
– Po drugie, jak to się stało, że pojebaliśmy lokalizację?
Pracownica lotniska skrzywiła się na mój ostry język. Zignorowałem ją i poprowa‐
dziłem Delilah do bramki.
Wepchnęła nasze paszporty do torby i wręczyła bilety stewardesie.
– Zdążymy, jeśli wylądujemy na czas i polecimy helikopterem bezpośrednio do są‐
siedniego budynku. Uzgodniłam to z ich ochroną. – Jej obcasy stukały o pomost dla
pasażerów. – Właściciel gruntu zmienił miejsce i czas aukcji, a przez usterkę stracili
naszego mejla i nas nie załączyli.
– Usterka – odparłem.
Nie powiedziała tego, ale oboje znaliśmy reputację Ashera Blacka. Powiązania ma‐
fijne i niezbyt legalna historia.
Wzruszyła ramionami, gdy zajęliśmy miejsca naprzeciwko siebie w pieprzonej kla‐
sie ekonomicznej.
– Black Enterprises chce zdobyć tę nieruchomość.
Kolanami uderzyłem o siedzenie przede mną. Fantastycznie. Loty komercyjne nie
są stworzone dla osób wyższych niż dziecko lub szerszych niż patyk. CIA musiało za‐
projektować je jako narzędzia tortur. Upchnąć dwieście osób w czterdziestopięcioto‐
nowym kawałku metalu, zmusić ich do płacenia i patrzeć, kto pierwszy pęknie. Ge‐
nialne.
– W Singapurze nie ma już takiej nieruchomości. Ta jest, kurwa, jedyna w swoim
rodzaju. – Zignorowałem zbulwersowany wyraz twarzy matki siedzącej obok mnie.
Zakryła uszy swojego syna i odsunęła się ode mnie, mimo to taksowała mnie wzro‐
kiem. – To strefa najwyższych budynków.
Właśnie dlatego mi na tym zależało.
Odchyliłem siedzenie do oporu, udając, że nie słyszę, jak stuka o kolano osoby za
mną. Polecę do Singapuru, wygram aukcję i znajdę ładowarkę do telefonu w drodze
powrotnej na lotnisko.
Emery to zrozumie.
Wiedziała, ile znaczy dla mnie Singapur.
Asher Black wyglądał na zarozumiałego skurwysyna i taki też był.
Ten zadowolony z siebie sukinsyn miał praktycznie wytatuowane na czole słowo
„rozrywka”. Przyprowadził swoją żonę Lucy na negocjacje. Pantoflarz, jakich mało. Ku‐
siło mnie, by to wytknąć.
– Nash Prescott we własnej osobie. – Odchylił się i przeciągnął, jego ton był lekce‐
ważący. – Na żywo wydajesz się mniejszy.
Lucy wbiła mu łokieć w żebra.
– Asher, przestań. – Uśmiechnęła się do mnie, zupełne przeciwieństwo swojego
męża. Zastanawiałem się, dlaczego wybrała tego kutasa. – Wyglądasz idealnie propor‐
cjonalnie.
Sprawiała wrażenie, jakby naprawdę chciała, żeby to był komplement.
– Panie Prescott. Pani Lowell. – Elliot, prowadzący dzisiejszą aukcję, powiódł
wzrokiem między nami. Chyba czuł się nieswojo w pobliżu Ashera, za co go nie wini‐
łem. – Cheng wyjaśnił pomyłkę. Bardzo nam przykro. Proszę, pozwól, że złożę prze‐
prosiny w imieniu swoim i moich kolegów.
– Nie przejmuj się tym, Elliocie. – Delilah usiadła na krześle, które dla niej wycią‐
gnąłem. – To nic wielkiego. Naprawdę.
Nasza piątka wyglądała śmiesznie w sali konferencyjnej przeznaczonej dla trzy‐
dziestu osób. Dwadzieścia pięć pustych krzeseł rozciągało się na całej długości po‐
mieszczenia.
Elliot siedział u szczytu stołu, a przez szybę za nim widać było Singapur.
– Przejdę od razu do rzeczy. Panie Black, nasz zarząd ma zastrzeżenia co do pań‐
skiej... reputacji. Musiałby pan złożyć znacznie większą ofertę niż pan Prescott, aby za‐
twierdzili sprzedaż.
Delilah wyciągnęła karteczkę samoprzylepną, nabazgrała tyle tekstu, jakby pisała
książkę, i mi ją podsunęła.
Dobre wieści. Spodziewałam się tego. Założę się, że Asher też, dlatego zhakowali
nasze mejle. Jeśli od razu zalicytujesz w górnym progu budżetu, możemy wyjaśnić, że
musiałby zapłacić znacznie powyżej wartości rynkowej, aby wygrać.
Fantastycznie.
Coś musiało dziś pójść po naszej myśli.
Odpisałem:
Dobrze.
Asher pochylił się na swoim siedzeniu.
– Jeśli chciałeś mnie tu sprowadzić, żeby mnie wykiwać, mogłeś oszczędzić mnie
i mojej żonie podróży i załatwić to przez telefon.
Elliot poprawił kołnierzyk, wyglądał, jakby wolał wskoczyć do basenu z rekinami,
niż przebywać w jednym pomieszczeniu z Asherem.
– Przykro mi, proszę pana. Zgodnie z naszą polityką nie ujawniamy szczegółów
przed aukcją. Poprosił pan...
– Nie obchodzi mnie, o co prosiłem. Zwykła uprzejmość...
Wyciszyłem ich i przeczytałem notatkę, którą przekazała Delilah.
To doskonała wiadomość. Haling Cove i tak jest już prawie gotowe. Dzięki
sprawnej premierze w przyszłym tygodniu można mieć pewność, że wszystko jest na
dobrej drodze do wielkiego otwarcia, co daje możliwość wylotu do Singapuru dzień
później.
Będą cię tu potrzebować przez co najmniej dwa miesiące, aby 1) rozpatrzyć wnio‐
sek o zmianę planu zagospodarowania i 2) sfinalizować zakup.
Księga rachunkowa leżała w moim sejfie. Delilah wiedziała o jej istnieniu, ale nie
znała zawartości. Naprawdę już dawno powinienem był przyznać się do wszystkiego
Emery. Księga zawierała wystarczająco dużo dowodów, by uwolnić Gideona od wszel‐
kich oskarżeń.
Koniec z ukrywaniem się w Blithe. Będzie mógł odwiedzać córkę bez strachu
przed tłumem. Mogłaby porzucić nazwisko Rhodes i znów stać się Winthrop.
Ale... to oznaczało dla mnie możliwy wyrok więzienia. Chciałem spędzić jeden cho‐
lerny miesiąc z Emery na jakiejś bezludnej wyspie, rozmawiając, śmiejąc się, pieprząc
na każdym centymetrze plaży, zanim wyląduję w więzieniu na dwadzieścia lat.
(Wygooglowałem to. To maksymalny wyrok za insider trading, nie wspominając
o całej sprawie z paleniem dowodów).
Delilah podsunęła mi podkładkę.
Nie, to tylko lista nielegalnych rzeczy w Singapurze. Teraz wyobraź sobie surowe
przepisy dotyczące nieruchomości. Ale śmiało. Spróbuj zamknąć zdalnie i spieprzyć
tę transakcję, nad którą pracowaliśmy od lat. (I mówiąc my, mam na myśli MNIE, bo
tylko masz obsesję na tym punkcie).
Miała rację.
Miałem obsesję na punkcie tego projektu.
Siedząc na dachu sąsiedniego budynku, nigdy nie czułem się bliżej taty. Wieżowiec
miał prawie osiemdziesiąt pięter. Przekupiłem tak wielu polityków w ciągu ostatnich
kilku lat, tylko po to, aby zmienić go w drapacz chmur liczący sobie sto trzydzieści pię‐
ter.
Wyższy niż pieprzone Empire State Building, wieża w Szanghaju i wieża zegarowa
w Makkah.
Tata.
Emery.
Konieczność dokonania tego wyboru była porównywalna z dobrowolnym włoże‐
niem głowy pod traktor. Tak się jednak nie stało.
Konsekwencje bolały, owszem, ale wybranie Emery było łatwe.
– Zjedz Snickersa, Asher. Głodny jesteś nie do zniesienia. – Wyrzuciłem podkładkę
Delilah do kosza i wstałem. – Prescott Hotels oficjalnie wycofuje się z aukcji.
Wszyscy w tym pokoju – z wyjątkiem Lucy, co było dziwne – mieli osłupiałe miny.
Delilah otrząsnęła się pierwsza.
– Przepraszam, ale muszę porozmawiać z klientem.
Na korytarzu przeszła się dwa razy w obie strony i mnie okrążyła.
– Powaliło cię, Nash?!
– Ostrożnie, D. – Bezczelnie przyjrzałem się jej czołu. – Widać ci zmarszczki. Nali‐
czyłem jedną, dwie...
– To nie jest śmieszne. – Delilah Junior, ta żyła na jej skroni, wyglądała, jakby zaraz
miała pęknąć. – Czy wiesz, jak długo pracowałam, aby to osiągnąć?
– Wynagrodziłem ci twój czas. – Przełknąłem ślinę i się odwróciłem.
Decyzja była łatwa, pomimo jej rozczarowania. Wybrałem Emery. To proste.
– Nie chodzi o pieniądze czy czas. Chodzi o to, że dałam z siebie wszystko, wiedząc,
ile ten projekt dla ciebie znaczył... A teraz się wycofujesz? Dlaczego?
Nie odpowiedziałem.
Odchyliła głowę. Zakołysała się na pięcie i rzuciła mi arogancki uśmiech.
– To przez Emery, prawda?
Nie powiedziałem, przeczekałem to.
Kontynuowała, zuchwały uśmiech nie chciał zejść z jej twarzy.
– Zawsze wiedziałam, że potrafisz się zakochać. – Po tych słowach odwróciła się
i ruszyła do sali.
– Delilah?
Zatrzymała się, kładąc rękę na klamce.
– Tak?
– Dziękuję.
Uniosła brwi, jakby nie mogła uwierzyć, że podziękowałem. Można by pomyśleć,
że ma mnie za potwora.
– Chodźmy po twoją dziewczynę.
Emery
Ponieważ nie dostałam żadnej wiadomości ani dziś rano, ani wczoraj rano, ani
przedwczoraj rano, ani jeszcze wcześniej... postanowiłam wykazać się inicjatywą
i sama ci ją zostawić.
Zanim zapytasz, nie, nie wrócę do ciebie.
EMERY
PS Jesteś jak kiepski ścieg, którego nie da się rozplątać. Bez względu na to, jak
bardzo staram się nas naprawić, stajemy się jeszcze bardziej poplątani niż na po‐
czątku.
Sufit: Jesteś gorsza niż zacięta płyta. Gramofony przynajmniej można wyłączyć.
Tym razem powiem to wolniej – zabrał cię do taty. Wielokrotnie. Dlaczego miałby to
robić, gdyby uważał, że twój tata jest winny?
Sufit: Naprawdę? Znowu to samo? Skarbie, ludzie gubią takie rzeczy jak drob‐
niaki czy kluczyki od samochodu. Ludzie nie gubią dowodów w słynnych sprawach
o oszustwa, chyba że celowo. A ponieważ jesteś wyjątkowo tępa, pozwól, że ci to
wyjaśnię – mówię o niszczeniu dowodów.
– Może trzyma go, by zapytać mnie, co z nim zrobić?
Sufit: Czy w ciągu prawie ośmiu lat, odkąd ją ma, kiedykolwiek zapytał cię, co
chcesz z tym zrobić? Po namyśle, nie odpowiadaj na to pytanie. Rozmawiasz
z przedmiotami nieożywionymi. Nie wykluczyłbym, że uroiłaś sobie również roz‐
mowy z Nashem.
– Jeśli jest niewinny, nie powinnam była zostawiać tego listu pod jego drzwiami.
Nie pojawił się na naszej randce, więc nie mogłam nawet zapytać go o księgę, tak jak
planowałam. Potem, kiedy do niego dzwoniłam, milion razy obiłam się o skrzynkę gło‐
sową. I od kilku dni nie przyniósł mi lunchu ani liścików.
Moje emocje wykraczały poza pojedyncze słowo, więc od jego zniknięcia nie za‐
wracałam sobie głowy drukowaniem nowej koszulki. Miałam na sobie zwykły T-shirt
i czułam się tak niepodobna do siebie, że było to wręcz żenujące.
Plotki biurowe donosiły, że Nash spotkał się z Delilah w Singapurze.
Wierzyłam w to... dopóki nie zauważyłam wczoraj Delilah, idącej korytarzem
z kubkiem kawy w ręku. Kiedy zapytałam ją o Nasha, wydawała się zaskoczona, że go
nie widziałam, wspomniała, że przyleciał przed nią i od tamtej pory też go nie wi‐
działa.
Sprawdziłam rozkłady lotów na wszystkich lokalnych lotniskach, a następnie na
wszystkich lotniskach w stanie. W ciągu ostatnich pięciu dni przyleciał każdy bezpo‐
średni i przesiadkowy lot z Singapuru.
List nienawiści?
Zadarłam głowę.
– Mówisz poważnie?
– Chcesz, żebym najpierw wysłał to do redaktora? – Wydawał się nieco roztrzę‐
siony, a białka jego oczu były czerwone od braku snu. – Daj spokój, po prostu to prze‐
czytaj. – Przeczesał dłonią włosy. Raz. – Proszę.
To jego dłonie przeczesujące włosy mnie rozkojarzyły, ale prośba podziałała. Spu‐
ściłam wzrok na list i przeczytałam.
Masz wady.
Mówisz do siebie.
Rozmawiasz z niebem.
Znasz słowa, które dla większości ludzi nic nie znaczą.
Nie dbasz o słowa, które mają znaczenie dla wszystkich innych.
Jesteś dla siebie bardziej surowa niż dla innych.
Kochasz ciemność bardziej niż światło.
Masz wielkie serce, więc robisz głupie rzeczy, takie jak rezygnacja z jedzenia
i schronienia dla zupełnie obcej osoby, aby pomóc jej w zdobyciu wyższego wykształ‐
cenia.
Kochasz małe chwile bardziej niż te wielkie.
Wierzysz w magiczne słowa, ale nie wierzysz w przeznaczenie.
Masz bzika na punkcie gwiazd – niezależnie od tego, czy tam są, czy nie – ale
szczerze mówiąc, niebo mogłoby być ich pełne lub całkowicie pozbawione, a ja nadal
wolałbym patrzeć tylko na ciebie.
Masz wady, ale jesteś też doskonała. (Oczywiście ty też nie wierzysz w słowo „do‐
skonały”).
I gdybym mógł ci coś dać, nie uratowałbym cię (przed sobą samą lub mną). Sama
potrafisz się ratować.
Dałbym ci możliwość spojrzenia na siebie moimi oczami. Zobaczysz, że nie jesteś
burzą. Jesteś błyskawicą w burzy. Jesteś tym, co przebija się przez chmury i świeci
najjaśniej.
Zobaczysz dokładnie, dlaczego cię kocham.
Sufit: Widzisz? Mówiłem ci, że cię nie unika. Nie powinnaś była pisać do niego
tego liściku. Czasami bywasz taka wredna.
Nash
D elilah wkroczyła do penthouse’u, przerywając moją rozmowę z Chantilly.
Rzuciłem jej spojrzenie i wróciłem do wariatki siedzącej naprzeciwko mnie.
Zaczesała rude pasmo włosów za uszy.
– Przez ostatnie dwa tygodnie ściśle ze sobą współpracowaliśmy.
– Tak – mruknąłem. – Ty, ja i cztery inne osoby.
Rozłożyła nogi, zaproszenie. Naprawdę myślała, że nie pamiętam, jak próbowała
się do mnie dobrać?
Opuszkami palców przejechała po obojczyku i obrysowała naszyjnik z krzyżykiem
na szyi.
– Widzę, że się na mnie gapisz.
– Tylko wtedy, gdy ogarnia mnie przerażenie tym, jak szybko jesteś w stanie prze‐
rąbać miliony dolarów z budżetu. – Odchyliłem się w fotelu i wyciągnąłem kilka doku‐
mentów, wyczerpany dzisiejszym dniem. – Nie poproszę cię więcej o zamknięcie nóg.
Muszę siedzieć w tym biurze przez kolejne trzy godziny, a twoja cipka pachnie jak targ
rybny.
Nie rozumiała, że nie miałem żadnego pożytku z kogoś, kto przytakuje mi na każ‐
dym kroku. Od tego miałem cień i na pewno lubiłem go bardziej niż ją.
Delilah odchrząknęła i postawiła Rosca na podłodze, a pies od razu pobiegł do
swojego legowiska z baldachimem.
Chantilly uniosła podbródek, a jej policzki poczerwieniały, gdy po raz pierwszy za‐
uważyła towarzystwo.
– Muszę coś sprawdzić na innym piętrze.
– Dobry pomysł. – Przegoniłem ją gestem.
Ominęła Delilah i wychodząc, trzasnęła drzwiami. Rosco podskoczył, pisnął i po‐
drapał Delilah po nodze, żeby wzięła go na ręce.
Podniosła go.
– Wyglądasz paskudnie.
Tak, i wiesz dlaczego.
Opisałem jej to wszystko wczoraj w mailu, oszczędzając jej jakichkolwiek obciąża‐
jących szczegółów, ale na tyle, by zrozumiała sedno sprawy.
– No co ty nie powiesz. Jestem chory – skłamałem – ty potworze bez serca. Chan‐
tilly zaczepiła mnie dziś rano, żeby porozmawiać o budżecie. Była przeziębiona, Deli‐
lah. Zakaszlała mi w usta, Delilah. Wciągnąłem jej przeziębienie, Delilah. Wiesz, jak to
jest? Mogę zademonstrować.
– Mam wrażenie, że często powtarzasz moje imię.
– Mam wrażenie, że mnie nie słuchasz.
Unikaliśmy najważniejszego tematu, czyli tego, że byłem przetrzymywany
w areszcie federalnym przez czterdzieści osiem godzin, dozwolonych przez prawo Ka‐
roliny Północnej. Gdybym miał działający telefon, zadzwoniłbym do Delilah, żeby
mnie stamtąd zabrała.
Nie miałem.
Wytrzymywałem przepytki Brandona, nie odzywając się ani słowem.
– Czy wiedziałeś o skandalu Winthropa, zanim FBI i komisja ogłosiły nasze formalne
dochodzenie?
– Co łączy cię z Virginią Winthrop, Balthazarem Van Dorenem i Erikiem Cartwrigh‐
tem?
– Zauważyliśmy cię na kolacji zaręczynowej Balthazara i Virginii. Jej córka była
twoją osobą towarzyszącą. Powiedziałbyś, że jesteś z nią blisko? Czy wiedziała o skan‐
dalu Winthropa, zanim się zaczął?
– Nie musimy cię ścigać, Nash. Zawrzyj z nami układ. Co ty na to?
Gdyby chodziło tylko o mnie, poradziłbym sobie z presją ze strony komisji. Fika
wykonał dobrą robotę, zacierając moje ślady, a przypadki wykorzystywania informacji
poufnych mogą być trudne do udowodnienia. Ale ten skurwiel zabrał się za mamę
i Emery.
Instynkt nakłaniał mnie do walki na pięści, ale w przeszłości nigdy nie wychodziło
mi to na dobre. Dobrze, że miałem coś lepszego niż pięść. Wykształconego na Harvar‐
dzie prawnika na liście płac.
– Delilah, potrzebuję przysługi.
– Jak bardzo jesteś zdesperowany?
Wzdychając, zamknąłem laptop i zacisnąłem palce.
– Czego chcesz?
– Hmm... – Stuknęła opuszką w wargę. – Najpierw powiedz mi, jak bardzo jesteś
zdesperowany.
Wpatrywałem się w nią, aż drgnęła pod wpływem mojej uwagi. Nawet wtedy nie
ustąpiła.
– Zdesperowany – syknąłem, wiedząc, że będzie się mną bawić w ramach zemsty.
Zasłużyłem sobie na to, bo zmusiłem ją do wykonania całej pracy związanej z Sin‐
gapurem na darmo. Co nie znaczy, że musiałem się tym cieszyć.
Uśmiech zagościł na jej twarzy. Wyglądała jak mniej zielone potomstwo Grincha.
– Pocałuj Rosca w pyszczek i powiedz mu, że przepraszasz za bycie nieznośnym
dupkiem. – Wyciągnęła go do mnie. – Powiedz mu też, że jest słodki.
Nie ruszyłem się z miejsca.
– Nie zrobię tego.
– Możesz sobie pomóc. – Wzruszyła ramionami i rzuciła mi współczujący gry‐
mas. – Słyszałam, że dbanie o siebie jest ostatnio w modzie.
– Jesteś wredna. – Wziąłem Rosca, przysunąłem szczura do twarzy, spojrzałem
w jego wyłupiaste oczy i powiedziałem: – Wyglądasz, jakby ktoś ogolił teletubisia
i przykleił mu do głowy używaną perukę. – Delilah odkaszlnęła znacząco. – I wydaje
mi się, że jesteś słodki. Wybacz, stary.
Pochyliłem się, zastanawiając, czy nie wkraczam do innego wymiaru udającego
piekło. Było tyle rzeczy, które zrobiłem dla Emery Winthrop. Niech to szlag. Rosco
również pochylił się, jakby miał szósty zmysł.
A potem mnie ugryzł.
W nos.
Jak na takiego malucha miał zadziwiająco ostre zęby. Krew spłynęła mi do noz‐
drzy. Puściłem szczura, pozwalając mu spaść na moje kolana i zeskoczyć. Pobiegł do
swojego legowiska, okrążył psi koc i zwinął się w kłębek.
Kiedy na niego spojrzałem, szczeknął. Dwa razy.
Pokazałem mu palec i skupiłem się na Delilah.
– Skoro już ustaliliśmy, że twój chory na wściekliznę pies i ja nie lubimy się nawza‐
jem, to czy możemy przejść do rzeczy?
Wyciągnęła z biurka kilka chusteczek i rzuciła mi je, nie kryjąc rozbawienia.
– Wiem, że powinnam zachować teraz powagę, ale wcale się nie martwię. Szczerze
mówiąc, najgorsze jest to, że ukrywałeś to przede mną przez te wszystkie lata. Mo‐
głam ci pomóc wcześniej.
Czytałem między wierszami i widziałem jej pytanie, ale je zignorowałem. Zamiast
tego opisałem jej wszystko, od kradzieży księgi rachunkowej, przez jej spalenie, aż po
zbudowanie tej firmy z pieniędzy uzyskanych dzięki wykorzystaniu informacji pouf‐
nych.
Delilah westchnęła, usiadła przy biurku i uruchomiła laptop.
– Mam dobre i złe wieści. Które chcesz najpierw?
– Złe wieści.
– Oczywiście, że tak – mruknęła, klikając parę razy myszką. – Maksymalny wyrok
za insider trading wynosi dwadzieścia lat.
– Wiem. Mam Google.
Zignorowała mnie.
– Dobrą wiadomością jest to, że średni wyrok wynosi nieco ponad rok, zazwyczaj
w przytulnym wiejskim ośrodku, jeśli jesteś wystarczająco bogaty. Czas odsiadki jest
często o połowę krótszy przy dobrym sprawowaniu. Mamy więc do czynienia z około
sześcioma miesiącami.
– Jakoś przeżyję sześć miesięcy.
– Prawdopodobnie nie będziesz musiał. – Zamknęła laptopa i spojrzała na mnie. –
Myślę, że możesz uzyskać zwolnienie z sześciu miesięcy, jeśli zgodzisz się zeznawać
i zapłacisz maksymalną grzywnę, która wynosi pięć milionów dolarów.
Warte każdego centa, jeśli dzięki temu Brandon odczepi się od mamy i Emery.
– Nie ma sprawy.
Wyciągnęła telefon i napisała esemes.
– Mam przyjaciółkę, która specjalizuje się w sprawach o oszustwa. Może uczestni‐
czyć w spotkaniu jako twój prawnik. Ja też mogę tam być, jeśli chcesz.
– Chcę – potwierdziłem.
Jej delikatny uśmiech sprawił, że przewróciłem oczami.
– Dla moralnego wsparcia?
– Dla cateringu. Ludzie są mniej skłonni do agresji, gdy ktoś zapewni im jedzenie.
– Jasne – wycedziła. Uśmiech nie schodził jej z twarzy. – Uznajmy, że tak jest. Mo‐
żemy określić warunki umowy przed spotkaniem, w tym poufność, by PR firmy nie
ucierpiał.
– Skąd pewność, że mi się uda?
– Tak naprawdę chodzi o maksymalnie sześć miesięcy. To twój punkt negocjacyjny,
więc komisja ma niewiele do stracenia i wiele do zyskania. Poza tym Brandon jest am‐
bitny i ma cel. Chce zajmować wyższe stanowisko niż w komisji. Nie uda mu się tego
osiągnąć, jeśli aresztuje ulubieńca Karoliny Północnej, ale przystanie na to dzięki ze‐
znaniom anonimowego informatora.
– Zrobię karierę temu skurwielowi – mruknąłem niechętnie.
Zapłacę pięć milionów dolarów grzywny.
Brandon Vu zaliczy wpadkę życia.
Powinno mi bardziej zależeć, ale miałem to gdzieś.
Był to tylko kolejny krok do odzyskania Emery.
Rozdział pięćdziesiąty piąty
Emery
Z asznurowałam trampki pod suknią, czując się jak podróbka Kopciuszka.
Tę samą długą do ziemi sukienkę założyłam na bal maskowy, ponieważ od‐
mówiłam szycia na wstępne otwarcie, które tak naprawdę było tylko pretekstem do
zorganizowania imprezy.
Do biura weszła Ida Marie.
– Potrzebujemy dodatkowych rąk do pracy. Pan Prescott nigdy nie bywa na otwar‐
ciach, a Delilah nie można znaleźć, więc brakuje nam ludzi do rozmów z prasą.
Rozmowa z prasą przemawiała do mnie tak samo jak zjedzenie banana ukradzio‐
nego z planu porno. Rozważałam całkowitą rezygnację z tego wydarzenia. Nash by się
tym nie przejął.
Nash.
Za każdym razem, gdy próbowałam wyprzeć go z umysłu, pojawiał się z powro‐
tem. Jeśli ja byłam burzą, to on był gradem, który spadał mocniej, szybciej i wyrządzał
więcej szkód.
To pierwsza rzecz, jaką w Tobie dostrzegłem po tym, jak naprawdę cię za‐
uważyłem. Potem ruszyła lawina. Zauważałem wszystkie Twoje chimery (założę
się, że to słowo cię podnieca), nigdy nie zdając sobie z tego sprawy.
Twoja duma Cię paraliżuje, ale także dowodzi, że jesteś najbardziej zdeter‐
minowaną osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem. W jakiś sposób jesteś zarówno
ogniem, jak i wodą, która go gasi. Skupiasz się na słowach, ale to Twoje czyny
mnie poruszają.
Chcę robić z Tobą wszystkie rzeczy, których nigdy nie robiłem. Kurwa, na‐
wet wszystkie te, które mam już za sobą, bo wiem, że z tobą będą lepsze.
Kiedy wszyscy inni widzieli gniewnego dzieciaka z rozbitą wargą i posinia‐
czonymi knykciami, ty po prostu mnie obserwowałaś. Kiedy moi pracownicy wi‐
dzieli bezczelne zachowanie, Ty widziałaś moje poczucie humoru i je odwzajem‐
niałaś. Kiedy ja nie widziałem siebie, Ty mnie nadal widziałaś.
Mam nadzieję, że patrzysz na tę rzeźbę. Mam nadzieję, że wpatrujesz się
w geody, kaskadowy wodospad i tygrysa. Mam nadzieję, że jesteś tym przytło‐
czona. Mam nadzieję, że coś w tobie pęka, kiedy na nią patrzysz. Nie żywię nato‐
miast nadziei, że będziesz chciała ją przelecieć, ale dla zachowania analogii po‐
wiedzmy, że bym tego chciał.
Bo tak właśnie się czuję, gdy na ciebie patrzę.
Jeśli do tej pory nie było to oczywiste, to cholernie cię kocham.
Nash/Ben/Twój
– Jak geoda – szepnęłam, wstrząśnięta tym odkryciem. – Geody muszą się rozbić,
by można było dostrzec ich piękno.
Wokół mnie doszło do jakiegoś poruszenia. Nash pojawił się w pobliżu wnęki
z windami, otoczony przez Brandona Vu, Delilah i kilka innych osób. Szok spowolnił
mój oddech, panika przejęła kontrolę, a moje serce wybijało rytm szybkiej popowej
piosenki.
Krew oblepiała pięść Nasha i rozmazywała się pod nosem Brandona. Doszło do
bójki, a teraz wyprowadzano go na zewnątrz, w towarzystwie jego prawnika i praw‐
dopodobnie większej liczby agentów.
Nash.
Coś ty narobił?
Nash
B yłem kapusiem.
Szczurem.
Nie lepszym niż Rosco.
Ale wysłanie Virginii, Erica Cartwrighta i Sir Balty’ego do więzienia mnie napę‐
dzało. Odwzajemniając uśmiech, podpisałem umowę tam, gdzie kazała mi Francine,
przyjaciółka Delilah. Żadnego więzienia. Nawet pełnej grzywny w wysokości pięciu
milionów dolarów.
Prawdę mówiąc, wolałbym być tutaj, zawierając umowę z komisją, niż tam na dole.
Wstępne otwarcia.
Nienawidziłem ich. Unikałem każdego przez ostatnie cztery lata. Zasypywały mnie
wspomnieniami, których nie chciałem pamiętać. Każde z nich wbijało się we mnie
mocniej niż następne.
– Nash? Twój tata miał atak serca. Spadł z budynku na placu budowy. Wezwali ka‐
retkę. Nie wyglądasz najlepiej. Mogę cię tam zawieźć.
– Jesteś rodziną? Pan Prescott zmarł przed przyjazdem. Bardzo mi przykro z powodu
tej straty. Mamy pokój żałoby po lewej stronie i kaplicę w głębi korytarza. Możecie sko‐
rzystać z obu. Jeśli ktoś z was mógłby zidentyfikować ciało...
– Zamierzam zdjąć prześcieradło. To będzie szokujący widok. Wystarczy tylko, że
kiwnie pan głową na tak lub nie. Czy to jest Hank Prescott?
W dniu śmierci taty uczestniczyłem we wstępnym otwarciu Felton Hotels w po‐
bliżu Eastridge. Obserwowałem ich dyrektora generalnego, wiedząc, że kupię hotel
i ostatecznie połączę go z imperium Prescott Hotels.
Dzień zaczął się od rundy drinków i świętowania, a skończył na wpatrywaniu się
w martwe ciało mojego ojca, ponieważ w żadnym wypadku nie narażałbym Reeda ani
mamy na coś takiego.
Od tamtego czasu nie byłem na żadnym wstępnym otwarciu.
– Musimy zawieźć cię do biura, byś spisał oświadczenie i odpowiedział na kilka
pytań. – Brandon odsunął siedzenie i skinął głową jednemu z dwóch współpracowni‐
ków. – Prawdopodobnie zajmie to resztę dnia. Wiem, że właśnie trwa impreza. Czy
jest tu gdzieś tylne wejście?
– Jeszcze niedostępne. Nieważne. – Szarpnąłem głową w stronę pozostałych
dwóch agentów. – Powiedz Temu Pierwszemu i Temu Drugiemu, żeby zdjęli wia‐
trówki. – Stanąłem za Brandonem, uosobieniem spokoju. – Hej, Brandon?
Odwrócił się do mnie.
Zamachnąłem się. Raz. Ale to wystarczyło. Krew pociekła mu z nosa, skapnęła na
białą koszulkę i rozbryzgnęła się na nowym dywanie. Delilah nie zareagowała. Trzeba
przyznać, że Francine też nie. Jeden z agentów ruszył za mną, ale Brandon podniósł
rękę.
– W porządku – splunął i chwycił za górną część chrząstki. – Zasłużyłem.
I to jak.
Trucie mi dupy to jedno. Nękanie Emery to zupełnie inna bajka.
Zdałem sobie również sprawę, że powiedział to tylko dlatego, że oskarżenie o na‐
paść podważyłoby moją wiarygodność jako głównego świadka, a tym samym zrujno‐
wałoby jego karierę.
Brandon otarł ręką krew, rozmazując ją. Nie zaproponowałem, że zaprowadzę go
do toalety ani nie zadałem sobie trudu, by go przeprosić. Szczerze mówiąc, zrobiłbym
to ponownie, ale więzienie do mnie nie przemawiało. Poza tym musiałem zobaczyć
moją dziewczynę.
Wręczyłem dokumenty Brandonowi, który rzucił mi spojrzenie, po czym włożył je
do swojej teczki. Razem udaliśmy się do windy. Prowadził mnie przez hol z krwią na
twarzy. Dla osoby z zewnątrz wyglądało to jak dziwna grupa spacerujących ludzi.
Nie można było powiedzieć, że mnie eskortują.
Nie zakuli mnie w kajdanki i nie mieli na sobie nic, co pozwoliłoby zidentyfikować
ich jako agentów. Klauzula poufności Francine weszła w życie, gdy tylko podpisałem
dokument. Otaczały mnie Delilah i Francine, a Brandon i jego zgraja agentów szli
przede mną i za mną.
Kolosalna rzeźba przyciągnęła tłum. W środku dostrzegłem Emery. Wpatrywała
się we mnie spanikowanymi oczami. Skamieniała. Zaciskałem i rozluźniałem pięści.
Zaschnięta krew na skórze popękała.
Przeczesałem palcami włosy. Raz.
Utrzymywaliśmy kontakt wzrokowy, dopóki Brandon nie otworzył drzwi. Przed
hotelem stał rząd czarnych SUV-ów. Skierowaliśmy się do tego stojącego pośrodku.
Brandon chwycił za klamkę w tym samym momencie, w którym Emery wybiegła na
zewnątrz.
– Czekaj!
Panika ogarnęła jej twarz. Pobiegła za nami, dając mi mniej niż sekundę na reakcję,
wskoczyła na mnie i mocno pocałowała. Rozcięcie na jej sukience się rozdarło. Zakry‐
łem je dłonią, starając się nie śmiać z tego, jak Emery wyglądała w tej sytuacji.
Emery, wciąż mnie uczepiona, spojrzała na Brandona.
– Proszę, daj nam tylko pięć minut.
Dlaczego go o to prosiła?
Wzruszył ramionami i odszedł na bok wraz ze swoimi agentami, Delilah i Francine.
Zignorowałem gapiów i skupiłem się na Emery. Tak bardzo kochała słowa, ale wyglą‐
dało na to, że teraz nie mogła wypowiedzieć ani jednego z nich.
– Przeczytałam twój opis z plakietki – wyszeptała w końcu, splatając palce na mo‐
jej szyi. – Mówisz, że skupiam się na słowach i masz rację. A jednak jestem tutaj, zasta‐
nawiając się, dlaczego nie mogę wyrazić swoich uczuć słowami, bo myślę, że miłość
jest zbyt nieadekwatnym opisem, i zdałam sobie sprawę, że to nie ma znaczenia. To
nie ma znaczenia, ponieważ nie jestem sama. Nie potrzebuję słów, by dotrzymywały
mi towarzystwa. Zakochanie się w tobie jest jak nurkowanie na ślepo w książce, nie
wiedząc, że jest przeznaczona dla mnie. Czuję do ciebie coś więcej niż miłość. Zawsze
będę zakochana tylko w tobie.
Uniosłem brew, mocniej ją obejmując.
– Coś więcej niż miłość.
– Tak. Nie obchodzi mnie, czy masz – spojrzała na Brandona i zniżyła głos – sam
wiesz co, co może uniewinnić tatę, ale mi o tym nie powiedziałeś. Może to popie‐
przone, ale nie obchodzi mnie nic poza nami. Przepraszam, że nie powiedziałam tego
wcześniej. Kocham cię. Będę na ciebie czekać. Jakkolwiek długo to potrwa.
– Jak długo to potrwa? – Elementy układanki ułożyły się w całość. Postawiłem ją,
żeby nie upadła od mojego śmiechu. Tylko ona potrafiła rozbawić mnie tego samego
dnia, w którym podpisałem ugodę sądową. – Nie pójdę do więzienia, tygrysku. Jestem
świadkiem. Zawarłem układ.
– Poufnie – wtrącił Brandon.
– Brandon, masz obsesję na punkcie słuchania własnego głosu. Poszukaj pomocy
w tym zakresie. – Odwróciłem się, osłaniając ją swoim ciałem. – Zawarłem układ z ko‐
misją. Zostanę świadkiem przeciwko Balthazarowi, Ericowi i Virginii. Twój tata zosta‐
nie uniewinniony. Nie pójdę do więzienia. Obiecuję.
Dziewczyna ze wszystkimi słowami – znowu bez słowa. Moje ego mogłoby się do
tego przyzwyczaić.
Chwyciłem ją za sukienkę, by przyciągnąć ją do siebie.
– Wrócisz do mnie?
– Zawsze.
Epilog
Nash
DWA LATA PÓŹNIEJ
Uściski
Parker