Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 421

Spis tre­ści

Karta re­dak­cyjna
De­dy­ka­cja
Prze­zna­cze­nie
Od au­torki
Przed­mowa
Play­li­sta
Ostrze­że­nie
CZĘŚĆ PIERW­SZA. TA­CENDA
Roz­dział pierw­szy
Roz­dział drugi
Roz­dział trzeci
Roz­dział czwarty
CZĘŚĆ DRUGA. UCIECZKA
Roz­dział piąty
Roz­dział szó­sty
Roz­dział siódmy
CZĘŚĆ TRZE­CIA. MOJRA
Roz­dział ósmy
Roz­dział dzie­wiąty
Roz­dział dzie­siąty
Roz­dział je­de­na­sty
Roz­dział dwu­na­sty
Roz­dział trzy­na­sty
Roz­dział czter­na­sty
Roz­dział pięt­na­sty
Roz­dział szes­na­sty
Roz­dział sie­dem­na­sty
Roz­dział osiem­na­sty
Roz­dział dzie­więt­na­sty
Roz­dział dwu­dzie­sty
Roz­dział dwu­dzie­sty pierw­szy
Roz­dział dwu­dzie­sty drugi
Roz­dział dwu­dzie­sty trzeci
Roz­dział dwu­dzie­sty czwarty
Roz­dział dwu­dzie­sty piąty
Roz­dział dwu­dzie­sty szó­sty
Roz­dział dwu­dzie­sty siódmy
Roz­dział dwu­dzie­sty ósmy
Roz­dział dwu­dzie­sty dzie­wiąty
Roz­dział trzy­dzie­sty
Roz­dział trzy­dzie­sty pierw­szy
Roz­dział trzy­dzie­sty drugi
Roz­dział trzy­dzie­sty trzeci
Roz­dział trzy­dzie­sty czwarty
Roz­dział trzy­dzie­sty piąty
Roz­dział trzy­dzie­sty szó­sty
Roz­dział trzy­dzie­sty siódmy
Roz­dział trzy­dzie­sty ósmy
Roz­dział trzy­dzie­sty dzie­wiąty
Roz­dział czter­dzie­sty
Roz­dział czter­dzie­sty pierw­szy
Roz­dział czter­dzie­sty drugi
Roz­dział czter­dzie­sty trzeci
Roz­dział czter­dzie­sty czwarty
Roz­dział czter­dzie­sty piąty
Roz­dział czter­dzie­sty szó­sty
Roz­dział czter­dzie­sty siódmy
Roz­dział czter­dzie­sty ósmy
Roz­dział czter­dzie­sty dzie­wiąty
CZĘŚĆ CZWARTA. FI­NI­FU­GAL
Roz­dział pięć­dzie­siąty
Roz­dział pięć­dzie­siąty pierw­szy
Roz­dział pięć­dzie­siąty drugi
Roz­dział pięć­dzie­siąty trzeci
Roz­dział pięć­dzie­siąty czwarty
Roz­dział pięć­dzie­siąty piąty
Epi­log
Po­dzię­ko­wa­nia
Ty­tuł ory­gi­nału: De­vious Lies
Co­py­ri­ght © 2019. DE­VIOUS LIES by Par­ker S. Hun­ting­ton
Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2024
Co­py­ri­ght for the Po­lish Trans­la­tion © by Syl­wia Choj­na­cka 2024

Wy­daw­czyni: NA­TA­LIA GO­WIN


Re­dak­torka pro­wa­dząca: MARTA JAM­RÓ­GIE­WICZ
Re­dak­cja: JU­STYNA TECH­MAŃ­SKA
Ko­rekta: KA­MILA RE­CŁAW, SARA SZULC
Ad­ap­ta­cja okładki: DA­WID GRZE­LAK
Gra­fiki: krysz­tał: ki­ril­l_ma­ka­rov i ko­łatka: An­tony McAu­lay / Ado­be­Stock, lew: Ga­rys­FRP i Sy­zyf: ashc­lear /
iStock
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji: PAU­LINA KU­REK
Skład i ła­ma­nie: JS Stu­dio

War­szawa 2024
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67996-53-2
Wy­daw­nic­two Luna
Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o.
ul. Mie­ro­sław­skiego 11a
01-527 War­szawa
www.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
Dla Chlo, Bau, Rose i L.
Moje uko­chane.

Dla złych księż­ni­czek, które je­dzą no­żami, a nie srebr­nymi ły­żecz­kami.

Dla mo­ich po­ko­nu­ją­cych smoki wo­jow­ni­czek: Avy Har­ri­son, He­idi Jo­nes, He­ather
Pol­lock, Le­igh Shen, Har­loe Rae, Brit­tany Web­ber, De­si­reé Ket­chum i Gemmy Wo­‐
oley.

Dzię­kuję za to, że oka­za­ły­ście prze­ra­że­nie, kiedy zdra­dzi­łam Wam mój de­ad­line, a po­‐
tem wzię­ły­ście się w garść i po­mo­gły­ście mi osią­gnąć cel. Bez Was nie by­łoby tej
książki.
Prze­zna­cze­nie
(rze­czow­nik) roz­wój wy­da­rzeń bę­dący poza czy­jąś kon­trolą, nie­kiedy po­wią­zy­‐
wany z udzia­łem nad­na­tu­ral­nych mocy

Prze­zna­cze­nie wy­szep­tało do wo­jow­nika: „Nie prze­trwasz tej bu­rzy”.


Na co wo­jow­nik od­rzekł: „To ja je­stem bu­rzą”.
Au­tor nie­znany
Od au­torki

Cześć!
Ta książka za­częła się jako kon­ty­nu­acja opo­wia­da­nia Spring Fling... a po­tem
wszystko prze­kre­śli­łam i za­czę­łam od po­czątku. To była chyba jedna z mo­ich naj­bar­‐
dziej sza­lo­nych de­cy­zji tam­tego roku.
De­ad­line czaił się tuż za ro­giem. Nie mia­łam po­ję­cia, jak za­cząć tę książkę, a tym
bar­dziej jak ją skoń­czyć... a po­tem to się po pro­stu stało. Coś za­sko­czyło. Słowa same
się ze mnie wy­le­wały. Nie jak stru­mień, ra­czej wo­do­spad. Nie za­trzy­ma­ła­bym ich, na­‐
wet gdy­bym pró­bo­wała.
Sto czter­dzie­ści pięć ty­sięcy słów. Na­pi­sa­łam je szyb­ciej niż co­kol­wiek in­nego
w moim ży­ciu. Wy­sy­ła­łam roz­działy moim beta re­ader­kom, re­dak­tor­kom i ko­rek­tor­‐
kom w ta­kim tem­pie, że nie na­dą­żały czy­tać. LOL.
Wła­śnie w ten spo­sób Nash i Emery do mnie prze­mó­wili.
Na ogół za­czy­nam pi­sać po­wieść, do­brze wie­dząc, jaką wia­do­mość chcę prze­ka­zać
czy­tel­ni­kom. W tym przy­padku za­mysł był z po­czątku nie­ja­sny, a po­tem prze­ro­dził się
w coś zu­peł­nie in­nego.
Prze­zna­cze­nie.
Sły­sza­łam to słowo tak wiele razy, znam jego de­fi­ni­cję, po­tra­fię roz­po­znać, gdy je
wi­dzę. A mimo to co ja w ogóle o nim wiem?
Trudno jest pi­sać o dwójce lu­dzi, któ­rych ży­cie splata się na tak wiele spo­so­bów,
bo za­le­żało mi na tym, by ich hi­sto­ria brzmiała au­ten­tycz­nie. Dla­tego za­czę­łam szu­kać
róż­nych zna­czeń słowa prze­zna­cze­nie – i znaj­do­wa­łam jego in­ter­pre­ta­cję w po­staci
drob­nych prze­ja­wów, nie tego pier­wot­nego, nad­rzęd­nego zna­cze­nia, o któ­rym lu­dzie
naj­czę­ściej my­ślą.
Za każ­dym ra­zem, gdy za­da­wa­łam so­bie py­ta­nie „Czy to prze­zna­cze­nie?”, my­śla­‐
łam rów­nież, że musi w tym tkwić ja­kaś lek­cja. Kiedy jed­nak na­pi­sa­łam słowo „Ko­‐
niec”, do­tarło do mnie, że to bez zna­cze­nia.
Cy­tu­jąc Le­mony’ego Snic­keta, fik­cyj­nego au­tora i nar­ra­tora Se­rii Nie­for­tun­nych
Zda­rzeń: „Los jest jak dziwna, mało uczęsz­czana re­stau­ra­cja, gdzie pra­cują dziwni kel­‐
ne­rzy, przy­no­szą nam da­nia, o które nie pro­si­li­śmy i które nie za­wsze nam sma­kują”.
Ży­cie za­sy­puje cię wie­loma rze­czami, ale ty i tak masz kon­trolę nad de­cy­zjami,
które po­dej­mu­jesz.
Nash i Emery na­uczyli mnie, że ty wy­bie­rasz, co cię uszczę­śli­wia. I mam na­dzieję,
że to­bie rów­nież to po­każą.
Lu­dzie za­wsze będą cię osą­dzać. Nie masz na to wpływu. Skup się na rze­czach,
które je­steś w sta­nie kon­tro­lo­wać.
Ko­niec koń­ców naj­waż­niejsi lu­dzie to ci, któ­rym na to­bie za­leży, i ty sam. Prze­zna­‐
cze­nie nie wpływa na to, jak ich trak­tu­jesz i czy sta­wiasz ich na pierw­szym miej­scu. To
za­leży od cie­bie.
Mam na­dzieję, że książka ci się spodoba. Ta para ma w moim sercu spe­cjalne miej­‐
sce, bo są mo­imi pierw­szymi, nie­zwią­za­nymi z ma­fią bo­ha­te­rami.

Uści­ski z ca­łego serca


Par­ker
Przed­mowa

W kró­le­stwie za sied­mioma gó­rami w zamku miesz­kały dwie księż­niczki. Księż­‐


niczka Lily no­siła białe suk­nie ozdo­bione tu­li­pa­nami, więk­szość czasu spę­dzała na po­‐
ma­ga­niu in­nym i przy każ­dej oka­zji czy­tała książki. Księż­niczka Ce­lia ubie­rała się na
czarno od stóp do głów, izo­lo­wała od lu­dzi i słu­chała agre­syw­nej mu­zyki, aż straż­nicy
od­mó­wili jej ochrony.
Po wielu la­tach su­szy wiedźma obie­cała kró­le­stwu roz­wią­zać pro­blem pod wa­run­‐
kiem, że w jej ręce odda się księż­niczka, która była na wskroś zła.
Pod­dani za­żą­dali, aby księż­niczka Ce­lia od­dała się wiedź­mie. Gdy od­mó­wiła, zwią­‐
zali ją i do­star­czyli cza­row­nicy na próg.
Mimo to su­sza nie ustała.
Obu­rzony król rzekł: „Speł­ni­li­śmy twe żą­da­nia, a te­raz ty do­trzy­maj da­nej obiet­‐
nicy”.
Na co wiedźma od­parła: „Nie do­star­czy­li­ście mi na wskroś złej księż­niczki”.
Oka­zało się, iż księż­niczka Lily skrywa mroczny se­kret. Wszyst­kie książki, które
czy­tała, zo­stały po­zy­skane z nie­le­gal­nych źró­deł...
Król od­dał księż­niczkę Lily w ręce wiedźmy, która uwol­niła kró­le­stwo od tra­wią­cej
ją su­szy. I wszy­scy poza księż­niczką Lily żyli długo i szczę­śli­wie.
Mo­rał tej hi­sto­rii: Nie bądź jak księż­niczka Lily.
Play­li­sta
First Man – Ca­mila Ca­bello
Li­fe­line – We Three
So­ber – Demi Lo­vato
Not About An­gels – Birdy
All My Friends – Der­mot Ken­nedy
A Drop in the Ocean – Ron Pope
when the party’s over – Bil­lie Eilish
Skinny Love – Birdy
you were good to me – Je­remy Zuc­ker
lo­vely – Bil­lie Eilish (w/Kha­lid)
So­me­body to Love – One­Re­pu­blic
Out­num­be­red – Der­mot Ken­nedy
Be­side You – 5 Se­conds of Sum­mer
All I Want – A Day to Re­mem­ber
Out of the Wo­ods – Tay­lor Swift
Dar­kest Days – MADI
Bo­ston – Der­mot Ken­nedy
I Feel Like I’m Drow­ning – Two Feet
So­me­where with You – Kenny Che­sney
Lo­ver – Tay­lor Swift
hot girl bum­mer – black­bear
Ocean Eyes (Re­mix) – Bil­lie Eilish & black­bear
THAT BITCH – Bea Mil­ler
Rome – Der­mot Ken­nedy
Thro­ugh the Trees – Low Sho­ul­der
Lo­ver (Co­ver) – Der­mot Ken­nedy
Ostrze­że­nie
Książka za­wiera tre­ści nie­od­po­wied­nie dla osób po­ni­żej osiem­na­stego roku ży­cia
oraz wątki, które mogą być trudne w od­bio­rze dla nie­któ­rych czy­tel­ni­ków.
Część pierw­sza
TA­CENDA

Ta­c enda
/ta-‘chen-da/
1. Słowa, które nie po­winny zo­stać wy­po­wie­dziane pu­blicz­nie
2. Sprawy, obok któ­rych na­leży przejść w mil­cze­niu
Ta­cenda po­cho­dzi od ła­ciń­skiego słowa ta­ceo i ozna­cza „mil­czę”. Ta­ceo to rów­nież
cza­sow­nik ozna­cza­jący „Za­cho­wuję spo­kój” lub „Je­stem w spo­czynku”.
Ta­ceo przy­po­mina nam, że mil­cze­nie nie jest oznaką sła­bo­ści. To oznaka spo­‐
czynku, pew­no­ści i za­do­wo­le­nia.
Ci­sza jest naj­lep­szą od­po­wie­dzią dla lu­dzi, któ­rzy nie za­słu­gują na twoje słowa.
Roz­dział pierw­szy

Nash
M ia­łem w na­wyku do­ty­kać rze­czy, które nie na­le­żały do mnie. Bo­gate za­‐
mężne ko­biety z Eastridge w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej, ty­powe żony ze Step­ford,
wprost bła­gały, żeby za­ba­wić się z bad boyem po­cho­dzą­cym ze złej czę­ści mia­sta. Gdy­‐
bym do­sta­wał do­lara za każ­dym ra­zem, kiedy dwu­dzie­sto­kil­ku­let­nia tro­phy wife rzu­‐
cała się na mnie, kiedy jej sześć­dzię­się­cio­kil­ku­letni mąż wy­jeż­dżał „w in­te­re­sach”, nie
zna­la­zł­bym się w tej sy­tu­acji.
Cza­sami, gdy po­czu­łem iry­ta­cję na myśl o lu­dziach ku­pu­ją­cych te wszyst­kie eks­‐
klu­zywne, de­si­gner­skie bzdety, pod­czas gdy ja mu­sia­łem pra­co­wać dzie­sięć go­dzin
dzien­nie, aby opła­cić stu­denc­kie po­życzki, a moja mama cho­dziła w zno­szo­nych new
ba­lance’ach – cho­ciaż za­wsze uda­wało jej się odło­żyć kilka do­la­rów na tacę w ko­‐
ściele – po­sta­na­wia­łem roz­pie­ścić kilka bo­ga­tych żo­nek. (Naj­wła­ściw­szym okre­śle­‐
niem tego zja­wi­ska był seks z nie­na­wi­ści; ni­gdy nie twier­dzi­łem, że je­stem po­rząd­nym
fa­ce­tem).
Ich pa­sier­bice, naj­czę­ściej w po­dob­nym wieku, przy­cho­dziły do mnie mo­kre
i chętne, szu­ka­jąc fa­ceta, któ­rym mo­głyby się prze­chwa­lać ko­le­żan­kom.
Je rów­nież za­do­wa­la­łem, cho­ciaż ro­bi­łem to z o wiele mniej­szą przy­jem­no­ścią. Te
dziew­czyny szu­kały roz­rywki, pod­czas gdy ich ma­co­chom za­le­żało na ucieczce. Te
pierw­sze były nie­okieł­znane, dru­gie na­to­miast – bar­dzo za­cho­waw­cze.
Mimo że nie­na­wi­dzi­łem tego mia­sta i jego miesz­kań­ców, któ­rzy mieli się za współ­‐
cze­snych Mi­da­sów, ni­gdy nie prze­kro­czy­łem gra­nicy i nie pró­bo­wa­łem za­trzy­mać
tego, czego tkną­łem.
Aż do dzi­siaj, gdy ukra­dłem coś Gi­de­onowi Win­th­ro­powi, sze­fowi mo­ich ro­dzi­ców.
Gi­deon Win­th­rop – mi­liar­der, biz­nes­men, czło­wiek, który nie­mal rzą­dził
w Eastridge, i naj­więk­szy par­szy­wiec.
Za­kradł­szy się do re­zy­den­cji Gi­de­ona, ukry­łem się za srebr­nym po­są­giem Dio­ni­‐
zosa, który ujeż­dżał ty­grysa wy­rzeź­bio­nego z elek­trum i złota. Ar­ty­sta wy­kuł w no­‐
gach zwie­rzę­cia grupę wy­znaw­ców, któ­rzy przy­wo­dzili na myśl kult bo­gac­twa
w Eastridge.
Z rę­kami ukry­tymi w kie­sze­niach znisz­czo­nych dżin­sów przy­słu­chi­wa­łem się roz­‐
mo­wie Gi­de­ona Win­th­ropa z jego part­ne­rem biz­ne­so­wym Bal­tha­za­rem Van Do­re­nem.
Mimo że prze­sia­dy­wali w ga­bi­ne­cie, pa­ląc luk­su­sowe cy­gara, głos Gi­de­ona roz­no­sił
się echem po foyer po­sia­dło­ści, gdzie opie­ra­łem się o ty­grysi zad. A ukry­wa­łem się
dla­tego, że se­krety ucho­dziły w Eastridge za naj­cen­niej­szą wa­lutę.
Nie pla­no­wa­łem szpie­go­stwa w trak­cie mo­jej co­ty­go­dnio­wej wi­zyty u ro­dzi­ców,
ale żona Gi­de­ona lu­biła gro­zić mo­jej ma­mie i ta­cie zwol­nie­niem. Miło by było cho­ciaż
raz mieć nad nimi prze­wagę.
– Stra­ci­li­śmy za dużo pie­nię­dzy. – Gi­deon wziął łyk drinka. – Win­th­rop Te­xti­les
upad­nie. Może nie dzi­siaj ani nie ju­tro, ale to nie­uchronne.
– Gi­de­onie.
Bal­tha­zar wszedł mu w słowo.
– Kiedy firma upad­nie, wszy­scy nasi pra­cow­nicy stracą pracę, a wraz z nimi
ucierpi to całe prze­klęte mia­sto. Stracą oszczęd­no­ści, które w nas za­in­we­sto­wali.
Wszystko.
W wol­nym tłu­ma­cze­niu: Zo­staną bez pracy, domu i pie­nię­dzy.
– Póki nie ma żad­nych do­wo­dów na de­frau­da­cję... – za­czął Bal­tha­zar, ale nie po­cze­‐
ka­łem, żeby wy­słu­chać reszty.
Co za szu­mo­winy.
Mama i tata wpa­ko­wali wszyst­kie oszczęd­no­ści w ak­cje Win­th­rop Te­xti­les. Je­śli
firma upad­nie, ich przy­szłość zo­sta­nie prze­kre­ślona.
Opu­ści­łem foyer tak ci­cho, jak się tu za­kra­dłem, omi­ną­łem kuch­nię i wsze­dłem do
pralni Win­th­ropa, gdzie mama zo­sta­wiła stary gar­ni­tur, który Gi­deon po­da­ro­wał mi
na dzi­siej­szy bal de­biu­tan­tek.
Wło­ży­łem ubra­nie, za­trzy­ma­łem się przy skła­dziku i wci­sną­łem skręta, skon­fi­sko­‐
wa­nego w ze­szłym ty­go­dniu dziew­czy­nie mo­jego brata Re­eda ma­ją­cej ob­se­sję na
punk­cie ro­bie­nia sel­fie, do ze­wnętrz­nej kie­szeni wa­lizki Gi­de­ona, którą za­bie­rał w de­‐
le­ga­cje. Mały pre­zen­cik dla ochrony lot­ni­ska. A lu­dzie mó­wią, że nie umiem się dzie­lić.
Gi­deon w końcu wy­szedł, aby do­trzeć na bal swo­jej córki, a ja bez wa­ha­nia za­kra­‐
dłem się do jego ga­bi­netu, aby go prze­trzą­snąć. Osiem lat temu, kiedy moja ro­dzina
wpro­wa­dziła się do domu znaj­du­ją­cego się na te­re­nie po­sia­dło­ści Win­th­ro­pów, ob­ra­‐
łem so­bie za punkt ho­noru, aby wejść w po­sia­da­nie każ­dego klu­cza, każ­dego kodu
i każ­dego se­kretu trzy­ma­nego w tej re­zy­den­cji.
Mama za­rzą­dzała do­mem, a tata dbał o te­reny wo­kół. Pod­ro­bie­nie klu­czy to była
bułka z ma­słem. Ale zdo­by­cie ha­sła do sejfu w ga­bi­ne­cie wy­ma­gało stwo­rze­nia wia­ry­‐
god­nej gry, w któ­rej wzięli udział Reed i jego naj­lep­sza przy­ja­ciółka, a za­ra­zem córka
Gi­de­ona Emery.
Wpi­sa­łem kod do sejfu i przej­rza­łem jego za­war­tość. Pasz­porty, akty uro­dze­nia
i karty do­stępu do klu­bów. Nuda. W biurku nie znaj­do­wało się nic cie­ka­wego poza do­‐
ku­men­ta­cją pra­cow­ni­czą. Wy­szarp­ną­łem górną szu­fladę z szyn i po­ma­ca­łem po­zo­sta­‐
wiony przez nią otwór.
Gdy już mia­łem koń­czyć re­wi­zję, moje palce otarły się o gładką skórę.
Po­cią­gną­łem za ta­śmy i od­kle­iłem przed­miot od ściany biurka. Kiedy unio­słem go
do świa­tła, na okładce dzien­nika nie zo­ba­czy­łem żad­nego na­zwi­ska, marki ani loga.
Przej­rza­łem go i na­tra­fi­łem na rzędy li­ter i nu­me­rów. Ktoś spo­rzą­dził dro­bia­zgowe
za­pi­ski.
To była księga ra­chun­kowa.
Mia­łem na niego haka.
To był do­wód.
Znisz­cze­nie.
Gdy kra­dłem przed­miot, który nie na­le­żał do mnie, nie to­wa­rzy­szyło mi żadne po­‐
czu­cie winy, a to dla­tego, że jego wła­ści­ciel miał moc znisz­cze­nia, a moi ro­dzice stali
na li­nii ognia. Wy­cho­dząc z po­sia­dło­ści, z księgą ukrytą w we­wnętrz­nej kie­szeni gar­ni­‐
turu Gi­de­ona, wy­glą­da­łem jak praw­dziwy miesz­ka­niec Eastridge.
Kiedy mama za­dzwo­niła, w mil­cze­niu słu­cha­łem jej ka­za­nia.
– Pro­szę cię, Nash. Tylko nie zrób dzi­siaj sceny. Bę­dziesz mu­siał od­wieźć Re­eda do
domu, je­śli sprawy wy­mkną się spod kon­troli. Do­brze wiesz, ja­kie są te dzie­ciaki
z Eastridge Prep. Chyba nie chcesz, żeby twój brat miał nie­przy­jem­no­ści.
W wol­nym tłu­ma­cze­niu: bo­gate na­sto­latki się na­walą, na­roz­ra­biają, a winę po­nie­‐
sie za to chło­pak w mun­durku z dru­giej ręki i ze sty­pen­dium na­uko­wym. Śpiewka
stara jak świat.
Mo­głem wtedy się przy­znać, po­in­for­mo­wać mamę o prze­stęp­stwie Gi­de­ona.
Ale tego nie zro­bi­łem.
By­łem jak Sy­zyf.
Sprytny.
Pod­stępny.
Zło­dziej.
Za­miast oszu­kać śmierć, okra­dłem Win­th­ropa. Tylko że moje prze­wi­nie­nie oka­‐
zało się o wiele nie­bez­piecz­niej­sze. I w prze­ci­wień­stwie do Sy­zyfa nie za­mie­rza­łem
cier­pieć wiecz­nej kary za swoje czyny.
Księga ra­chun­kowa nie wa­żyła wię­cej niż prze­ciętna książka w mięk­kiej opra­wie,
ale cią­żyła w mo­jej kie­szeni, kiedy la­wi­ro­wa­łem mię­dzy sto­li­kami w sali ba­lo­wej
Eastridge Ju­nior So­ciety, za­sta­na­wia­jąc się, co zro­bić ze zdo­by­tymi in­for­ma­cjami.
Mógł­bym prze­ka­zać ją wła­ści­wym or­ga­nom wła­dzy i znisz­czyć Win­th­ro­pów,
ostrzec ro­dzi­ców, żeby zna­leźli nowe po­sady i sprze­dali ak­cje Win­th­rop Te­xti­les albo
za­cho­wali tę wie­dzę dla sie­bie.
Na ra­zie jed­nak po­sta­no­wi­łem trzy­mać to w ta­jem­nicy, do­póki nie ułożę ja­kie­goś
planu.
Zo­ba­czy­łem mo­rze ubra­nych w gar­ni­tury męż­czyzn i od­sta­wio­nych ko­biet – po­‐
cho­dzące z Eastridge w Pół­noc­nej Ka­ro­li­nie kan­dy­datki, które zo­stały wy­cho­wane,
aby zo­stać ty­pową thro­phy wife. Żadna z nich nie wzbu­dziła mo­jego za­in­te­re­so­wa­nia.
Mimo to prze­su­ną­łem dło­nią po od­sło­nię­tych ple­cach jed­nej z ta­kich ko­biet, aby
ode­rwać my­śli od faktu, że wła­śnie okra­dłem naj­po­tęż­niej­szego czło­wieka w ca­łej Ka­‐
ro­li­nie Pół­noc­nej i jed­nego z naj­po­tęż­niej­szych w Ame­ryce.
Ka­trina roz­chy­liła wargi na mój do­tyk i wy­pu­ściła drżący od­dech, na któ­rego
dźwięk Vir­gi­nia Win­th­rop rzu­ciła mi lo­do­wate spoj­rze­nie. Sie­dząca przy sto­liku Ba­sil,
pa­sier­bica Ka­triny, agre­syw­nie wbiła wi­de­lec w stek z bia­łymi tru­flami, sku­piw­szy
spoj­rze­nie na mo­ich pal­cach gła­dzą­cych gołe plecy Ka­triny.
Stek przy­po­mi­nał mi mo­jego młod­szego brata – był lśniący na ze­wnątrz, krwi­sty
i mógł eks­plo­do­wać przy naj­mniej­szym roz­cię­ciu. Ale to nie Ba­sil, jego dziew­czyna,
z którą co chwilę zry­wał i się scho­dził, go po­ha­rata.
Gdy tylko Reed się ogar­nie i zro­zu­mie, że Emery Win­th­rop jest w nim za­ko­chana,
na za­wsze odda jej swoje serce.
Ta­kie la­ski jak Ba­sil Berk­shire są jak sta­cje ben­zy­nowe. Po­ma­gają ci na­peł­nić
zbior­nik i dają siłę, aby je­chać da­lej, ale nie są twoim ce­lem.
Na­to­miast dziew­czyny w ty­pie Emery Win­th­rop są twoją metą, ma­rze­niem, na
które pra­co­wa­łeś, miej­scem, do któ­rego dą­ży­łeś z uśmie­chem, który wi­dzisz za każ­‐
dym ra­zem, gdy za­my­kasz oczy i za­sta­na­wiasz się, dla­czego w ogóle pró­bu­jesz z in­‐
nymi.
Reed miał do­piero pięt­na­ście lat i mnó­stwo czasu, by się tego wszyst­kiego do­wie­‐
dzieć.
– Przy stole dla mło­dzieży jest wolne miej­sce – za­ofe­ro­wała Vir­gi­nia, trzy­ma­jąc
w dłoni lampkę szam­pana Krug Brut Vin­tage.
Ko­bieta ko­ja­rzyła mi się z po­są­giem Hery, który ka­zała mo­jemu ta­cie po­sta­wić po­‐
środku la­bi­ryntu z drzew na te­re­nie po­sia­dło­ści Win­th­ro­pów.
Vir­gi­nia miała blond włosy, pro­ste jak druty, się­ga­jące ra­mion. Lśniące ko­smyki fa­‐
lo­wały, kiedy kiw­nęła głową na sto­lik, przy któ­rym sie­działa jej córka. Córka zaś wy­‐
glą­dała jak skóra zdjęta z matki. Jed­nak Emery wy­ka­zy­wała prze­jawy oso­bli­wych za­‐
cho­wań, które prze­bi­jały się przez sztywną po­stawę, ni­czym pro­mie­nie słońca prze­ci­‐
ska­jące się do wię­zie­nia przez szcze­linę w mu­rze.
Jej twarz była eks­pre­syjna. Oczy duże. Jedną tę­czówkę miała szarą i dało się to do­‐
strzec tylko z bli­ska. Kie­dyś usły­sza­łem, jak Vir­gi­nia żąda od córki, aby ta no­siła szkło
kon­tak­towe pa­su­jące do dru­giej, nie­bie­skiej tę­czówki.
Vir­gi­nia, sie­dząca na­prze­ciwko Ka­triny, spoj­rzała na ko­biety z po­gardą i rzu­ciła
w moją stronę:
– Mo­żesz usiąść przy stole dla dzieci.
Moje palce drgnęły. Ku­siło mnie, żeby zro­bić Ka­tri­nie pal­cówkę przy „stole dla do­‐
ro­słych”, żeby ją spro­wo­ko­wać, bo nie mia­łem wąt­pli­wo­ści co do tego, że Vir­gi­nia
brała udział w de­frau­da­cji swo­jego męża. Je­śli Gi­deon Win­th­rop był głową Win­th­rop
Te­xti­les, to Vir­gi­nia Win­th­rop była szyją, która po­ru­szała głową we wszyst­kich kie­run­‐
kach we­dle uzna­nia.
Mimo to za­pa­no­wa­łem nad od­ru­chem ręki, bo usły­sza­łem w gło­wie echo bła­gal­‐
nych słów mamy.
Tylko nie rób sceny.
Ła­two jej mó­wić.
Ob­ró­ci­łem się bez słowa i za­ją­łem miej­sce po­mię­dzy Re­edem a Able’em Car­tw­ri­‐
gh­tem, chło­pa­kiem, z któ­rym dzi­siaj przy­szła tu Emery. Able wy­da­wał się rów­nie śli­‐
ski co jego oj­ciec praw­nik. Miał czarne, pa­cior­ko­wate oczy i blond włosy za­cze­sane do
tyłu, jakby do­piero co wy­szedł z prze­słu­cha­nia do roli sępa w pod­rzęd­nym fil­mie Lau­‐
rence’a Hun­ting­tona.
– Bra­ciszku. Emery. – Kiw­ną­łem głową Re­edowi i Emery, a po­tem z unie­sioną
brwią po­wio­dłem wzro­kiem po po­zo­sta­łych oso­bach sie­dzą­cych przy stole. Więk­szość
na­sto­la­tek, które le­d­wie we­szły w okres po­kwi­ta­nia, roz­pacz­li­wie pró­bo­wała ukryć
się pod pię­cioma ki­lo­gra­mami ta­pety.
Ma­ło­laty.
Za­czer­wie­nione po­liczki Ba­sil gry­zły się z nie­mal bia­łym od­cie­niem jej blond wło­‐
sów. Wy­psi­kała się per­fu­mami do tego stop­nia, że mo­głaby za­cza­dzić całą salę. Kiedy
na­chy­liła się w moją stronę i za­chi­cho­tała w dłoń, moje re­cep­tory wę­chu nie­mal ob­‐
umarły.
– Och, Nash, ale ty je­steś za­bawny.
Od­wró­ci­łem się do niej ple­cami, efek­tyw­nie koń­cząc roz­mowę. Przyj­rza­łem się
Emery, która sie­działa jedno krze­sło da­lej. Marsz­czyła brwi, a jej dło­nie spo­czy­wały
na ko­la­nach. Pró­bo­wała roz­pa­ko­wać Snic­kersa, sta­ra­jąc się ukryć za­ka­zany ba­to­nik.
Cie­kawe, czy wie­działa, co knują jej ro­dzice.
Pew­nie nie.
Mama kie­dyś po­wie­działa mi, że lu­dzie są stwo­rzeni do czy­nie­nia do­bra.
„By­cie uczci­wym, za­do­wa­la­nie in­nych i sze­rze­nie ra­do­ści leży w ludz­kiej na­tu­rze”,
ma­wiała.
Słodka, na­iwna Betty Pre­scott.
Córka pa­stora, która w trak­cie do­ra­sta­nia po­świę­cała wolny czas na stu­dio­wa­nie
Bi­blii, a po­tem wy­szła za mi­ni­stranta. Ży­łem w praw­dzi­wym świe­cie, gdzie bo­gate
dupki ru­chają bied­nych – w dupę, bez po­śli­zgu – i jesz­cze każą so­bie za to dzię­ko­wać.
A oj­ciec Emery? Dbał o po­zory. Brał udział w ga­lach cha­ry­ta­tyw­nych, zgła­szał się
do po­mocy w wo­lon­ta­ria­tach, po­ra­żał pro­mien­nym uśmie­chem. My­śla­łem, że Gi­deon
jest inny. Jak bar­dzo się my­li­łem.
Na­to­miast Emery Win­th­rop... Za­sta­na­wia­łem się, co zro­bić z księgą ra­chun­kową
spo­czy­wa­jącą w mo­jej kie­szeni. Ta dziew­czyna wszystko kom­pli­ko­wała.
Nie by­łem do niej zbyt­nio przy­wią­zany. Przez ostat­nie osiem lat wy­mie­ni­li­śmy
może parę zdań, ale ko­cha­łem Re­eda, a Emery ko­chała mo­jego brata bar­dziej niż kto­‐
kol­wiek.
W dzie­ciń­stwie dzie­liła się z nim pie­niędzmi na lunch i to­wa­rzy­szyła mu na ko­re­‐
pe­ty­cjach, na które wcale nie mu­siała cho­dzić. Po kosz­mar­nej szkole, z któ­rej się prze­‐
nie­śli­śmy, Reed był nie­mal dwie klasy do tyłu. Emery już na­wet jako dziecko ro­zu­‐
miała, że mój brat może sko­rzy­stać z po­mocy ko­re­pe­ty­tora tylko wtedy, je­śli ona za­‐
cznie uda­wać, że po­trze­buje do­dat­ko­wych lek­cji, bo jej ro­dzice bez wa­ha­nia sypną
kasą.
Gdy­bym zra­nił Emery, wy­rzą­dził­bym krzywdę rów­nież Re­edowi. To pro­sta ma­te­‐
ma­tyka. Może i cho­wa­łem w so­bie urazę, ale cho­ciaż nie­na­wi­dzi­łem Eastridge i lu­dzi
obec­nych na tej sali ba­lo­wej, nie ży­wi­łem złych emo­cji w sto­sunku do dziew­czyny,
która była nie­mal do prze­sady lo­jalna, która w wieku pięt­na­stu lat po­sia­dała całe po­‐
kłady mą­dro­ści, która ko­chała mo­jego młod­szego brata.
– Emery – za­częła Ba­sil, gdy zi­gno­ro­wa­łem jej ko­men­tarz. – Sły­sza­łam, że za­wa­li­‐
łaś za­ję­cia Schnau­zera. Co za lipa.
Schnau­zer. Dla­czego to na­zwi­sko brzmiało tak zna­jomo?
Reed po­chy­lił się w stronę Ba­sil i wy­szep­tał tak, że wszy­scy go sły­szeli:
– To nie było miłe, ko­cha­nie. – Miał silny ak­cent, cha­rak­te­ry­styczny dla Ka­ro­liny
Pół­noc­nej, i ja­kimś cu­dem jesz­cze bar­dziej po­gor­szył sy­tu­ację.
– Sły­szy­cie ten dźwięk? – Emery prze­krzy­wiła głowę na bok i zmarsz­czyła brwi,
uda­jąc kon­cen­tra­cję.
Able przy­su­nął się do Emery.
– Jaki?
– To iry­tu­jące bzy­cze­nie.
– Brzmi jak upier­dliwy ko­mar – stwier­dzi­łem. Po­chy­li­łem się nad Car­tw­ri­gh­tem,
żeby wy­cią­gnąć mi­ni­snic­kersa z pal­ców Emery i wrzu­ci­łem go do ust.
– Nie, to nie to. – Po­dzię­ko­wała mi z bły­skiem w oczach i prze­lot­nie za­sa­lu­to­wała
na znak so­li­dar­no­ści, a po­tem od­wró­ciła się w stronę Ba­sil. I za­dała cios osta­teczny. –
To tylko Ba­sil.
Dziew­czyna drgnęła, jakby ją spo­licz­ko­wano, a ja w tym mo­men­cie przy­po­mnia­‐
łem so­bie, kim jest Schnau­zer, i po­sta­no­wi­łem uciąć wszel­kie bred­nie, które miały
paść z jej ust.
– Czy Dick Schnau­zer to nie ten na­uczy­ciel za­awan­so­wa­nej che­mii? Ten skur­wiel,
który wy­maga loda w za­mian za piątkę? A ci, któ­rzy tego nie ro­bią, cóż... – Unio­słem
brew, przy­glą­da­jąc się Ba­sil. – Hej, a ty przy­pad­kiem nie do­sta­łaś piątki?
Ba­sil prze­nio­sła wzrok na Re­eda. Cze­kała, aż za­cznie jej bro­nić. On na­to­miast spoj­‐
rzał na mnie, po­tem na Ba­sil i Emery, a na jego twa­rzy ma­lo­wała się taka bez­rad­ność,
że za­czą­łem wąt­pić, czy w ogóle je­ste­śmy ze sobą spo­krew­nieni. Ale może czu­wała
nad nim ja­kaś siła wyż­sza, bo w tym mo­men­cie do na­szego sto­lika po­de­szła Vir­gi­nia.
Prze­su­nęła wzro­kiem po nie­tknię­tej zu­pie z ko­pru wło­skiego na zimno, jakby urą­‐
gała jej umie­jęt­no­ściom jako prze­wod­ni­czą­cej Eastridge Ju­nior So­ciety. I może tak
było, bo żadna zdrowa na umy­śle osoba nie spoj­rza­łaby na menu i nie po­wie­działa:
„Pro­szę za­ser­wo­wać chłod­nik z ko­pru wło­skiego”.
– Emery, ko­cha­nie. – Od­wró­ciła się do swo­jej córki i za­ło­żyła luźny ko­smyk wło­‐
sów za jej ucho. Vir­gi­nia za­trud­niła ekipę sty­li­stów, aby zmie­nili Emery na jej po­do­‐
bień­stwo, ni­czym w se­qu­elu In­wa­zji po­ry­wa­czy ciał.
Za­nim wy­je­cha­łem z Eastridge na ma­gi­sterkę, miesz­ka­łem w domu ra­zem z moją
ro­dziną przez wiele lat, od pierw­szego roku w Eastridge Prep aż po czte­ro­let­nie stu­‐
dia na sta­no­wej uczelni, na które jeź­dzi­łem au­to­bu­sem, żeby za­osz­czę­dzić pie­nią­dze.
Mia­łem więc mnó­stwo czasu, by za­ob­ser­wo­wać trwa­jące go­dzi­nami za­biegi de­pi­‐
lo­wa­nia, upięk­sza­nia i far­bo­wa­nia Emery tak, aby zmie­nić córkę w samą sie­bie... czy
co tam dla niej za­pla­no­wała. Może chciała, aby elita Eastridge do­pro­wa­dziła ją na
skraj wy­trzy­ma­ło­ści.
– Tak, mamo? – Emery nie spoj­rzała na Vir­gi­nię z mi­ło­ścią, tylko re­zy­gna­cją. Tak
samo jak pa­trzy się na po­li­cjanta, który za­trzy­muje cię za to, że prze­kro­czy­łeś li­mit
pręd­ko­ści o je­de­na­ście ki­lo­me­trów. Po­garda odziana w uprzej­mość.
Przy­się­gam, Reed wy­ho­do­wał jaja do­piero po spę­dze­niu wielu lat w to­wa­rzy­stwie
Emery.
– Bądź tak do­bra i po­bie­gnij dla mnie do ga­bi­netu. – Vir­gi­nia ob­li­zała kciuk i od­‐
gar­nęła splą­tany ko­smyk z czoła córki. – Po­trzebna mi jest tiara na ko­ro­na­cję de­biu­‐
tantki roku.
De­biu­tantka roku. Jakby ktoś po­trze­bo­wał ta­kiego ty­tułu.
Emery prze­sko­czyła wzro­kiem od Re­eda do Ba­sil. Jej wa­ha­nie było tak wy­raźne, że
nie zdo­ła­łem po­wstrzy­mać śmie­chu. Zmie­rzyła mnie gniew­nym wzro­kiem, a po­tem
zwró­ciła się do matki.
– A nie mo­żesz po­pro­sić ko­goś z ob­sługi?
– Och. – Vir­gi­nia cmok­nęła z dez­apro­batą i zła­pała się za perły uci­ska­jące jej
szyję. – Nie bądź nie­mą­dra. Prze­cież nie po­wie­rzy­ła­bym kodu do sejfu ko­muś z ob­‐
sługi.
– Ale...
– Emery, czy na­prawdę mam cię wy­słać do panny Chut­ney na za­ję­cia z ety­kiety?
Panna Chut­ney była ko­bietą, która szko­liła dziew­częta z Eastridge i zmie­niała je
w sza­no­wane oby­wa­telki mia­sta, wy­ko­rzy­stu­jąc w tym celu me­tody za­kra­wa­jące na
znę­ca­nie się. Co prawda nie zo­sta­wiała na kur­sant­kach si­nia­ków, ale krą­żyły plotki, że
cho­dziła z li­nijką i sma­gała je po nad­garst­kach, szy­jach i in­nych wraż­li­wych czę­ściach
ciała, które mo­gła do­się­gnąć.
Able od­su­nął krze­sło od stołu.
– Ja po nią pójdę.
– Cóż za wspa­niały po­mysł! – za­chwy­ciła się Vir­gi­nia. – Able bę­dzie ci to­wa­rzy­szyć,
Emery. No już, zmy­kaj. – Twarz Vir­gi­nii wy­da­wała się nie­mal za­mro­żona, jak u ko­goś,
kto prze­sa­dził z bo­tok­sem.
W oczach Emery za­pło­nęła iry­ta­cja. Szare oko po­ciem­niało, nie­bie­skie się roz­ja­‐
śniło. Wy­mam­ro­tała kilka słów, któ­rych nie zro­zu­mia­łem, ale wy­czu­łem w nich złość.
Przez se­kundę wy­da­wało mi się, że mnie za­sko­czy.
Ja­kaś część mnie chciała, aby ta dziew­czyna wzbu­dziła we mnie zdu­mie­nie, dzięki
czemu od­zy­skał­bym wiarę w świat, w któ­rym lu­dzie tacy jak Gi­deon mo­gli wy­ko­rzy­‐
sty­wać osoby po­kroju Hanka i Betty Pre­scot­tów.
Nie­stety Emery od­su­nęła krze­sło i po­zwo­liła, by Able zła­pał ją pod ra­mię, jakby
żyła w osiem­na­stym wieku i po­trze­bo­wała eskorty. Opór wy­pa­ro­wał z jej spoj­rze­nia.
W tym mo­men­cie zu­peł­nie nie przy­po­mi­nała ośmio­latki, która przy­ło­żyła Able­‐
ʼowi w twarz za to, że ukradł Re­edowi lunch.
Znu­dzony ob­ser­wo­wa­łem, jak Emery pod­po­rząd­ko­wuje się woli Vir­gi­nii.
Była taka sama jak reszta miesz­kań­ców tego pie­przo­nego mia­sta.
Roz­dział drugi

Emery
C za­sami mia­łam wra­że­nie, że Eastridge wcale nie jest ma­łym, za­moż­nym
mia­stecz­kiem w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej, tylko jed­nym z krę­gów pie­kła Dan­tego.
Pro­blem z tą teo­rią był taki, że jego miesz­kańcy nie mieli na su­mie­niu tylko jed­nego
grze­chu. W swo­jej de­mo­ra­li­za­cji by­li­śmy wprost nie­ogra­ni­czeni.
Po­żą­da­nie.
Ła­kom­stwo.
Chci­wość.
Gniew.
Prze­moc.
Oszu­stwa.
Zdrady.
Na­wet he­re­zje, bo – bądźmy szcze­rzy – więk­szość miesz­kań­ców mo­gła na­zy­wać
się chrze­ści­ja­nami, ale z pew­no­ścią się tak nie za­cho­wy­wali, gdy pa­trzyli z góry na
drugą po­łowę mia­sta i od­ma­wiali im po­mocy – na tych miesz­kań­ców, któ­rzy wciąż
spali w do­mach uszko­dzo­nych po hu­ra­ga­nie, który na­wie­dził te te­reny dwa lata temu,
a z pie­nię­dzy za­ro­bio­nych w fa­bryce wy­ro­bów włó­kien­ni­czych mo­jego ojca pła­cili za
je­dze­nie.
Weźmy za przy­kład dzi­siej­szy wie­czór. W trak­cie ta­kiego wy­da­rze­nia pre­zen­to­‐
wano de­biu­tantki spo­łe­czeń­stwu, ale wszy­scy ży­li­śmy w tym mie­ście od uro­dze­nia.
Bal był nam tak po­trzebny jak marny plik bank­no­tów.
Z barku mo­jego ojca nie­mal spa­dła bu­telka bo­ur­bonu, ale Able zła­pał ją w ostat­‐
niej chwili i uniósł, jakby chciał ją osu­szyć.
– Mogę się na­pić?
– Rób, co chcesz – wy­mam­ro­ta­łam i po­chy­li­łam się, żeby do­się­gnąć sejfu znaj­du­ją­‐
cego się na ścia­nie za biur­kiem.
Nie by­łam pewna, czy to ga­bi­net mamy, czy taty, bo ro­dzice za­to­pili swoje szpony
w ca­łym mie­ście. Pod­le­gało im na­wet sto­wa­rzy­sze­nie Eastridge Ju­nior So­ciety, które
po­wstało z ra­mie­nia miej­sco­wego co­un­try clubu.
Able wziął spory łyk al­ko­holu, a ja wy­du­si­łam kom­bi­na­cję cyfr, które matka wy­‐
szep­tała mi na ucho kilka mi­nut temu. Usły­sza­łam kroki, a za­raz po­tem wy­czu­łam na
ple­cach ciężką rękę.
Ode­pchnę­łam ją.
– Hej, wła­śnie wpi­suję kod. Od­wróć się.
Za­klę­łam, bo ciąg cyfr oka­zał się błędny. Spró­bo­wa­łam jesz­cze raz.
Opróż­nił bu­telkę jak stu­dent na pierw­szej im­pre­zie.
– Daj spo­kój, Em, nie bądź taka.
Able, ma­jący głos jak Adam San­dler w Ma­łym Nic­kym, nie mógł zna­leźć so­bie
dziew­czyny i wcale się nie dzi­wi­łam. To­wa­rzy­szył mi na dzi­siej­szym wy­da­rze­niu, po­‐
nie­waż jego oj­ciec był praw­ni­kiem mo­jego taty, a ostat­nio walka z każ­dym ab­sur­dal­‐
nym żą­da­niem mo­jej matki mę­czyła mnie tak bar­dzo, że za­czę­łam ule­gać.
„Po­far­buj włosy, aby pa­so­wały ko­lo­rem do mo­ich”.
„Może ja­kiś za­bieg po­może ci po­zbyć się tego nad­mia­ro­wego tłusz­czyku”.
„Za­bierz Ableʼa Car­tw­ri­ghta na bal”.
„Bądź tak do­bra i pójdź po tiarę”.
Ta ostat­nia prośba była chyba naj­roz­sąd­niej­szą, jaką ostat­nio usły­sza­łam.
Ugry­złam się w ję­zyk i wy­ko­na­łam po­le­ce­nie, po­nie­waż aby zre­ali­zo­wać swoje
plany na stu­dia i ka­rierę w branży mo­do­wej, po­trze­bo­wa­łam pie­nię­dzy. A matka, jako
wła­ści­cielka mo­jego fun­du­szu po­wier­ni­czego, mo­gła przez to zro­bić ze mną, co tylko
chciała.
Sto­so­wa­łam jed­nak formę ci­chego buntu, który był dla mnie jak chleb po­wsze­dni.
Wkła­da­łam po­pla­mioną su­kienkę. Uży­wa­łam wi­del­czyka do cia­sta za­miast tego do
ryby. Mam­ro­ta­łam pod no­sem w nie­od­po­wied­nich mo­men­tach. Sło­wem – wszystko,
aby żyłka na skroni matki za­częła pul­so­wać.
– Mam na imię Emery – po­pra­wi­łam, prze­kli­na­jąc w du­chu matkę, która do­bie­rała
mi na­wet zna­jo­mych. – Nie patrz.
– Do­bra. – Prze­wró­cił oczami. Już czu­łam al­ko­hol do­by­wa­jący się z jego ust. – Do
kitu ta im­preza.
Tylko go nie za­dźgaj.
Od­gar­nę­łam włosy z twa­rzy i spró­bo­wa­łam jesz­cze raz wy­stu­kać cy­fry.
„Kod to data two­ich uro­dzin, ko­cha­nie”.
Po­win­nam była się do­my­ślić, że moja matka na­wet nie pa­mięta, kiedy się uro­dzi­‐
łam.
– To bal de­biu­tan­tek, Able. – Wpi­sa­łam dzień uro­dzin taty, ale ekran dwu­krot­nie
bły­snął na czer­wono, jakby ze mnie drwił. – Z za­ło­że­nia nie cho­dzi tu­taj o do­brą za­‐
bawę.
Tata na­zy­wał to „ko­niecz­nym ne­twor­kin­giem”, a w jego oczach cza­iło się współ­‐
czu­cie, kiedy ob­ser­wo­wał fry­zjerkę pró­bu­jącą okieł­znać moje włosy tech­niką, którą
z pew­no­ścią sto­so­wano na dzi­kich zwie­rzę­tach.
Mama na­wet nie za­dała so­bie trudu, żeby rzu­cić w moją stronę nie­szcze­rymi prze­‐
pro­si­nami, a za­miast tego przy­po­mniała sty­li­stce, żeby po­zbyła się mo­ich „okrop­nych”
czar­nych od­ro­stów i do­dała wię­cej re­flek­sów, aby mój od­cień ide­al­nie pa­so­wał do jej.
– Emery – jęk­nął Able. W końcu udało mi się wpi­sać po­prawny kod, uro­dziny
mamy, i wy­cią­gnę­łam tiarę wraz z ak­sa­mitną szka­tułką. – Urwijmy się stąd. Moi ro­‐
dzice będą tu­taj, za­jęci resztą nu­dzia­rzy z Eastridge. – Na­chy­lił się, a jego al­ko­ho­lowy
od­dech owiał mój po­li­czek i szyję. – Bę­dziemy mieć dla sie­bie całą moją re­zy­den­cję...
– Chcesz po­wie­dzieć: re­zy­den­cję two­jego ojca? – Wy­pro­sto­wa­łam się, gdy do­tarło
do mnie, jak bli­sko sta­nął Able. – Mo­żesz wró­cić do domu. Ja mu­szę zo­stać.
Mój umysł na­wie­dził ob­raz pal­ców Ba­sil za­ci­ska­ją­cych się na udzie Re­eda. Je­dli­‐
śmy tylko zupę. Jak można ko­goś ob­ści­ski­wać, kon­su­mu­jąc chłod­nik z ko­pru wło­‐
skiego? Nie po­win­nam zo­sta­wiać mo­jego przy­ja­ciela z tą psy­cho­patką.
– Ma­leńka...
– Emery. – Po­krę­ci­łam głową. – Mam na imię Emery. Nie mów do mnie Em, ma­‐
leńka ani Emery ję­czą­cym gło­sem czy ze stęk­nię­ciem. Tylko Emery.
Skrę­ci­łam w lewo, żeby go omi­nąć, ale oparł dło­nie po obu stro­nach mo­jego ciała,
wię­żąc mnie mię­dzy ra­mio­nami.
– Do­bra. Już nie prze­sa­dzaj, tylko Emery.
Przez moje ciało prze­to­czył się krótki wy­buch gniewu. Ode­pchnę­łam go jed­nak na
bok tak szybko, jak się po­ja­wił.
– Od­suń się.
Nie zro­bił tego.
– Rusz się – spró­bo­wa­łam znowu, tym ra­zem bar­dziej sta­now­czym gło­sem.
Wciąż bez skutku.
Prze­wró­ci­łam oczami i pró­bo­wa­łam go ode­pchnąć, sta­ra­jąc się za­cho­wać spo­kój,
mimo że wa­żący dzie­więć­dzie­siąt ki­lo­gra­mów fut­bo­li­sta gra­jący na po­zy­cji wspo­ma­‐
ga­ją­cego na­wet nie drgnął.
– Na pewno wy­daje ci się, że to pod­nie­ca­jące, ale wierz mi, wcale tak nie jest. Twój
od­dech pach­nie jak go­rzel­nia, pa­chy wcale nie są lep­sze, a ja wo­la­ła­bym być te­raz na
tym pie­przo­nym balu niż tu­taj.
Kiedy zmru­żył oczy, po­sta­no­wi­łam prze­my­śleć po­dej­ście i przy­po­mnia­łam so­bie,
jak wiele razy moja nie­wy­pa­rzona gęba wpa­ko­wała mnie w ta­ra­paty. Zna­łam
Ableʼa całe ży­cie... nie skrzyw­dziłby mnie. Prawda?
– Po­słu­chaj – za­czę­łam, roz­glą­da­jąc się wo­kół, żeby zna­leźć coś, co mo­głoby mi się
przy­dać. Nie­stety nic ta­kiego nie za­uwa­ży­łam. – Mu­szę za­nieść tę tiarę, bo mama się
wściek­nie i przy­śle tu po mnie do­słow­nie wszyst­kich.
Kłam­stwo.
Ma­mie za­le­żało na tym, że­bym po­ślu­biła Ableʼa i uro­dziła mu dwójkę nie­bie­sko­‐
okich, blon­d­wło­sych dzieci. Na­wet je­śli jej pięt­na­sto­let­nia córka mia­łaby zajść w ciążę
bez ślubu w ga­bi­ne­cie Ju­nior So­ciety.
Prych­nę­łam, uda­jąc, że wcale nie prze­raża mnie bli­skość Ableʼa, który zro­bił krok
w moją stronę i przy­ci­snął się do mnie ca­łym cia­łem. Jego al­ko­ho­lowy od­dech był tak
mocny, że po­wa­liłby na­wet sło­nia. Nie czu­łam nic wię­cej poza tym za­pa­chem, kiedy
na­chy­lił się i nie­zdar­nie zło­żył wil­gotny po­ca­łu­nek na czubku mo­jego nosa. Jego ślina
spły­nęła do mo­ich noz­drzy. Jesz­cze ni­gdy nie do­świad­czy­łam ni­czego rów­nie ob­le­‐
śnego.
Zer­k­nę­łam ką­tem oka na bu­telkę bo­ur­bonu sto­jącą na barku za nim. Jej za­war­tość
nie­mal się­gała dna. Mo­dli­łam się do wszel­kich ist­nie­ją­cych bóstw, by oka­zało się, że
Able za­stał ją nie­mal na wy­koń­cze­niu. Że wcale nie był pi­jany jak świ­nia.
– To nie jest za­bawne, Able.
Znowu go po­pchnę­łam, jed­nak bez­sku­tecz­nie. Był ode mnie pra­wie dwa razy cięż­‐
szy. Otwo­rzy­łam usta, żeby krzyk­nąć, ale za­krył mi je ręką i wbił twarde kro­cze w mój
brzuch.
Walcz, Emery. Dasz so­bie radę.
Pró­bo­wa­łam. Za­czę­łam ko­pać, dra­pać, krzy­czeć, mimo że jego dłoń mi to utrud­‐
niała.
Zde­spe­ro­wana za­to­pi­łam zęby w jego ciele. Za­klął i roz­luź­nił uścisk na tyle, że
udało mi się wy­rwać. Zro­bi­łam jed­nak tylko dwa kroki, bo owi­nął rękę wo­kół mo­jego
brzu­cha i przy­cią­gnął mnie do sie­bie.
Za od­sło­nię­tymi ple­cami wy­czu­łam twarde jak gra­nit mię­śnie. Za­cią­gnął mnie do
biurka i po­pchnął. Z ca­łej siły za­par­łam się dłońmi o ma­ho­niowy blat, żeby nie obić
so­bie czoła. Ale to nic nie dało.
Za­krę­ciło mi się w gło­wie i zo­ba­czy­łam gwiazdki przed oczami. Able ro­ze­rwał mi
su­kienkę na ple­cach i za­czął za­sy­py­wać moje ciało od­strę­cza­ją­cymi, mo­krymi po­ca­‐
łun­kami.
Gdy udało mi się od­zy­skać od­dech, za­czę­łam roz­wa­żać wo­ła­nie o po­moc, ale znaj­‐
do­wa­li­śmy się w zbyt ustron­nym miej­scu, by ktoś mnie usły­szał, a poza tym pew­nie
znowu za­kryłby mi usta.
Po­sta­no­wi­łam zmie­nić tak­tykę i za­czę­łam bła­gać.
– W usta.
– Hm?
Prze­su­nął ję­zy­kiem wzdłuż mo­jego krę­go­słupa.
– Po­ca­łuj mnie w usta.
Able od­wró­cił mnie i na­parł erek­cją na mój brzuch.
– Emery Win­th­rop. Jaka chętna. Kto by po­my­ślał.
Po­zwo­lił mi prze­cze­sać swoje włosy dłońmi. Sta­nę­łam na pal­cach, pró­bu­jąc na­po­‐
tkać jego usta. Z ję­kiem przy­ło­żył jedną rękę do mo­ich ple­ców, a drugą pró­bo­wał roz­‐
piąć spodnie.
Zła­pa­łam go za trzę­sące się palce i od­su­nę­łam na bok, żeby zsu­nąć mu spodnie.
Gdy za­trzy­mały się na wy­so­ko­ści ko­stek wraz z bok­ser­kami, z ca­łej siły kop­nę­łam go
w jaja.
Na jego twa­rzy od­ma­lo­wał się wy­raz szoku. Wy­ko­rzy­sta­łam oka­zję, by za­dać ko­‐
lejny cios ko­la­nem. Nie chcia­łam być jak ta ty­powa dziew­czyna z hor­roru, która
umiera, bo nie ma w so­bie od­wagi, żeby za­dać osta­teczny cios. Nie po­cze­ka­łam, by zo­‐
ba­czyć, jak Able osuwa się na pod­łogę.
Zrzu­ci­łam na niego krze­sło i pod­cią­gnę­łam roz­dartą suk­nię, żeby rzu­cić się sprin­‐
tem w stronę ko­ry­ta­rza. Le­d­wie udało mi się prze­kro­czyć próg, wpa­dłam na coś twar­‐
dego.
Emery, tylko ty mo­gła­byś wpaść na ścianę, ucie­ka­jąc przed gwał­tem, skar­ci­łam się
w my­ślach.
Ucze­pi­łam się tego, co się dało, aby od­zy­skać rów­no­wagę. Moje palce prze­śli­zgnęły
się po ma­te­riale gu­ana­shina i bez wa­ha­nia chwy­ci­łam za czyjś gar­ni­tur.
– Spo­koj­nie, ty­gry­sie.
Na dźwięk głosu Na­sha za­lała mnie ulga. Za­mru­ga­łam, żeby po­zbyć się łez i wy­‐
ostrzyć ob­raz. Nie­spiesz­nie, a przy­naj­mniej w moim mnie­ma­niu, zszy­wa­łam w umy­śle
jego ob­raz ni­czym pat­chwor­kową na­rzutę.
Nash Pre­scott był ni­czym pe­rełka ze sklepu z uży­waną odzieżą, wy­świech­tana
i sprana, mimo to no­sząca ślady daw­nej świet­no­ści. Oglą­dał świat oczami zmę­czo­nymi
gniewną walką. Na jego twa­rzy od­zna­czała się po­garda do ca­łego Eastridge, która po­‐
sta­rzała jego rysy i na­zna­czała je gnie­wem, tak że na ogół mu­sia­łam od­wra­cać wzrok.
Ko­biety z na­szego mia­sta za­chwy­cały się jego mar­twym spoj­rze­niem, aro­ganc­kim
uśmie­chem i aurą mę­sko­ści, która roz­ta­czała się wo­kół niego jak za­pach dro­giej wody
ko­loń­skiej. Kiedy ja jed­nak na niego pa­trzy­łam, wi­dzia­łam coś smut­nego. Bez­cenną
ko­szulę z plamą, któ­rej nie da się sprać.
W mo­jej opi­nii był to kom­ple­ment. Było coś po­cią­ga­ją­cego w oso­bie, która po­‐
strze­gała świat ta­kim, jaki jest. Na­wet je­śli nie wi­dział w nim piękna, do­strze­gał
prawdę. A przez to, że owa prawda była pod­szyta brzy­dotą i wa­dami, na ogół trudno
mi było na niego pa­trzeć.
A jed­nak w chwili naj­więk­szej sła­bo­ści nie mo­głam ode­rwać od niego wzroku.
Nie­skry­wana fu­ria spra­wiła, że zło­to­brą­zowe oczy Na­sha przy­brały od­cień zie­leni.
Ko­ja­rzyły mi się z ara­go­ni­tem i szma­rag­dem, które to­czyły walkę o do­mi­na­cję, jed­nak
ża­den z nich nie wy­gry­wał. Orli nos i pełne usta nada­wały mu ta­kiego piękna, że wy­‐
da­wał się wręcz nie­ty­kalny. Nie po­tra­fi­łam ode­rwać rąk od jego ra­mion, na­wet gdy­‐
bym chciała.
Kru­czo­czarna czu­pryna ster­czała we wszyst­kich kie­run­kach, jakby nie za­dał so­bie
trudu, aby ją okieł­znać. Włosy zo­stały przy­cięte krótko po bo­kach, ale dłuż­sza góra
ukła­dała się w je­dwa­bi­ste dzi­kie fale.
Ca­funé, po­my­śla­łam. Ogar­nęło mnie za­że­no­wa­nie, gdy do­tarło do mnie, że to wy­‐
szep­ta­łam.
Ca­funé – gła­dze­nie wło­sów uko­cha­nej osoby.
Słowo prze­to­czyło się przeze mnie ni­czym trzę­sie­nie ziemi, na­głe i nie­prze­wi­dy­‐
walne, aż roz­wa­liło moje po­pę­kane fun­da­menty.
To nie miało sensu.
Pa­trzy­łam prze­cież na nie­wła­ści­wego Pre­scotta.
– Twoja mama wy­słała nas po tiarę – wy­ja­śnił sto­jący obok brata Reed.
Reed. Mój naj­lep­szy przy­ja­ciel. Czczony przez szkołę roz­gry­wa­jący. Nie­bie­sko­oki,
blon­d­włosy ty­powy chło­pak z Po­łu­dnia z uro­czym ak­cen­tem i sym­pa­tycz­nym uśmie­‐
chem. No i te do­łeczki w po­licz­kach, które po­ja­wiały się za każ­dym ra­zem, gdy jego
usta roz­cią­gały się w uśmie­chu.
Reed tu był, a ja po­czu­łam się bez­pieczna.
Czas przy­spie­szył tak gwał­tow­nie, że zro­bi­łam krok w tył. Mia­łam wra­że­nie, jakby
upły­nęła go­dzina, od­kąd wpa­dłam na Na­sha, ale naj­pew­niej mi­nęło za­le­d­wie dzie­sięć
se­kund. Nash przy­glą­dał mi się uważ­nie, a ja przy­po­mnia­łam so­bie słowa Re­eda.
Mama wy­słała ich po tiarę.
Nie po mnie.
Nie od­po­wie­dzia­łam.
Nie mo­głam wy­do­być z sie­bie głosu.
Czy to był ten ro­dzaj prawdy – tej brzyd­kiej prawdy – którą do­strze­gał Nash i która
wy­wo­ły­wała u niego to per­ma­nentne nie­za­do­wo­le­nie? Przez chwilę wy­obra­zi­łam so­‐
bie swoją ucieczkę. Żad­nego Eastridge Prep. Żad­nej przy­szło­ści na uni­wer­sy­te­cie
Duke i w świe­cie mody.
Nash mil­czał. Bez­na­mięt­nym wzro­kiem wo­dził po moim ciele – roz­wa­lo­nej fry­zu­‐
rze, tu­szu spły­wa­ją­cym po po­licz­kach, roz­dar­tej sukni w ko­lo­rze brud­nego różu, który
po­do­bał mi się, kiedy opusz­cza­łam dom, ale te­raz wy­da­wał się przy­gnę­bia­jący.
Ta­cenda.
Nie­prze­nik­niony.
Ta­jemny.
Mam­ro­ta­łam pod no­sem uko­chane słowa, żeby się uspo­koić. Po­zwo­li­łam im
ukształ­to­wać się na ję­zyku, ale wy­pu­ści­łam je w świat, który wła­śnie legł w gru­zach.
Za­ci­ska­łam palce na ko­szuli Na­sha, która – jak za­uwa­ży­łam – wcze­śniej na­le­żała
do mo­jego ojca, i nie chcia­łam pu­ścić. Na­wet kiedy roz­darta su­kienka od­sło­niła piersi.
– O Boże, Em. – Reed wy­cią­gnął rękę, żeby po­pra­wić mi gor­set.
Co­kol­wiek zro­bił, żeby ma­te­riał nie ze­śli­zgnął się po­now­nie, wciąż nie mo­głam pu­‐
ścić ręki Na­sha.
– Emery – po­pra­wi­łam Re­eda. W moim gło­sie sły­sza­łam spo­kój, któ­rego wcale nie
czu­łam. Obo­jęt­ność, któ­rej tak roz­pacz­li­wie szu­ka­łam.
Gdzieś w głębi umy­słu pa­mię­ta­łam, że Reed za­wsze zwra­cał się do mnie Em.
To było nor­malne.
By­łam bez­pieczna.
Je­steś Em.
Emery.
Wszystko jest w po­rządku.
– Emery? – Tro­ska w gło­sie Na­sha wy­da­wała się praw­dziwa.
Uchwy­ci­łam się jej kur­czowo, tak jak moje dło­nie ucze­piły się jego gar­ni­turu. Gar­‐
ni­turu mo­jego ojca. Wciąż pach­niał jak tata, po­łą­cze­niem drzewa ce­dro­wego i so­sny,
wo­nią, która dzia­łała jak bal­sam na moje nerwy. Przy­ci­snę­łam twarz do ko­szuli i za­‐
cią­gnę­łam się za­pa­chem taty, ale wy­czu­łam prze­bi­ja­jący się za­pach Na­sha Pre­scotta.
Cy­trusy. Piżmo. Odu­rza­jącą wa­ni­lię, która po­winna wy­brzmie­wać ko­bieco, ale
wcale tak nie było. W mo­ich ra­cjo­nal­nych my­ślach za­pa­no­wał chaos, który ode­brał mi
głos. Nie mo­głam się ode­zwać. Dla­tego sku­pi­łam się na za­pa­chu Na­sha, mimo że pra­‐
gnę­łam w tym mo­men­cie scho­wać się pod koł­drą, żeby uciec przed upo­ko­rze­niem,
i ni­gdy stam­tąd nie wy­cho­dzić.
– Emery – za­czął znowu Reed, a za mną roz­legł się trzask za­my­ka­nych drzwi.
Skrzy­wi­łam się i zwie­si­łam głowę, przy­go­to­wu­jąc się na cios.
Prze­stań, roz­ka­za­łam so­bie. Able cię nie ude­rzył. Ro­ze­rwał ci su­kienkę, do­ty­kał
two­jego ciała, przy­parł cię do biurka, ale nie po­bił.
Otrzą­snę­łam się z my­śli, kiedy usły­sza­łam jęk chło­paka. Ob­ró­ci­łam się w chwili,
gdy za­pi­nał spodnie, chwie­jąc się z boku na bok. Ode­rwa­łam się od Na­sha.
Wy­peł­nił mnie gniew, pul­so­wał mo­imi ży­łami, aż za­świerz­biła mnie ręka, aby od­‐
dać Able­ʼowi. Mu­sia­łam go ude­rzyć. Po­pchnąć go. Po­zba­wić go god­no­ści. Za­wsty­dzić
go tak, jak on mnie. Cie­kawe, jak wy­glą­da­ła­bym w po­ma­rań­czo­wym kom­bi­ne­zo­nie,
od­sia­du­jąc wy­rok dwu­dzie­stu lat. Mimo to i tak się na niego rzu­ci­łam.
Po­ko­na­łam dzie­lącą nas prze­strzeń i ude­rzy­łam Ableʼa w twarz. Dwu­krot­nie. Nash
sta­nął przede mną i zła­pał mnie za rękę, kiedy za­mie­rzy­łam się po raz trzeci.
Bez słowa wy­cią­gnął coś z ma­ry­narki, tak szybko, że mi­gnęła mi tylko brą­zowa
skóra, i wci­snął to do kie­szeni spodni, a po­tem zdjął ma­ry­narkę od gar­ni­turu mo­jego
ojca i za­ło­żył mi ją na ra­miona. Jesz­cze ni­gdy nie czu­łam się bar­dziej bez­bronna niż
w tym mo­men­cie.
– Za­bierz ją do domu, Reed.
Nash wci­snął bratu do ręki klu­czyki swo­jej hondy z lat dzie­więć­dzie­sią­tych i za­ci­‐
snął jego palce, kiedy ten nie chciał ich wziąć. Reed twier­dził, że ten sa­mo­chód jest
chyba je­dyną rze­czą, z którą Nash czuje się zwią­zany. Te­raz nie spra­wiał ta­kiego wra­‐
że­nia, kiedy bez wa­ha­nia od­dał bre­lok bratu.
Sto­jący za Na­shem Able pró­bo­wał się od­su­nąć i wy­mknąć, ale star­szy Pre­scott zła­‐
pał go za ko­szulę i przy­cią­gnął do nas.
– Nash – ostrzegł Reed, w jego oczach pło­nęła taka złość i gwał­tow­ność, ja­kiej jesz­‐
cze ni­gdy u niego nie wi­dzia­łam.
Ucie­szyła mnie ta za­cie­kłość, cho­ciaż ja­kaś część mnie bała się, że przez to za bar­‐
dzo przy­po­mi­nał swo­jego brata – chło­paka, który za­kra­dał się do mo­jej kuchni po
kostki lodu na po­si­nia­czone pię­ści i pod­bite oczy.
– Ża­łuj, że nie wi­dzia­łaś tego dru­giego – po­wta­rzał za­wsze Nash z bez­czel­nym
uśmie­chem, a po­tem zni­kał, a ja mu­sia­łam się szczy­pać, żeby spraw­dzić, czy nie mia­‐
łam ha­lu­cy­na­cji.
By­łam zbyt prze­ra­żona, żeby na niego na­skar­żyć. Na­wet po­kusa zje­dze­nia mi­ski
lo­dów bez wzbu­dza­nia mat­czy­nego gniewu nie mo­gła za­cią­gnąć mnie z po­wro­tem do
kuchni. Za­prze­sta­łam więc noc­nych wy­cie­czek do lo­dówki, aż do dnia, gdy Nash zo­stał
aresz­to­wany i Reed po­wie­dział mi, że Betty Pre­scott ka­zała mu obie­cać, że już ni­gdy
wię­cej nie wpa­kuje się w kło­poty.
I do­trzy­mał słowa. Mo­głam więc znów w spo­koju jeść sło­dy­cze, a kostki lodu nie
były już ska­żone krwią Na­sha Pre­scotta. Poza tym od tam­tego mo­mentu aż do dziś ani
razu nie roz­ma­wia­łam z Na­shem, choć tych kilka wy­mie­nio­nych dzi­siaj zdań nie
można na­zwać roz­mową.
– Za­bierz. Ją. Do. Domu. – Nash spoj­rzał wy­zy­wa­jąco na brata. Mi­nęły trzy se­kundy,
aż ten młod­szy w końcu ustą­pił.
Wy­pu­ści­łam wstrzy­my­wany od­dech, prze­stra­szyw­szy się tym, co Nash mógłby
zro­bić Re­edowi, gdyby ten się nie pod­po­rząd­ko­wał, ale nie zo­sta­ła­bym tu­taj, aby się
do­wie­dzieć. Po­do­bała mi się twarz Re­eda taka, jaka była, bez po­ła­ma­nych ko­ści.
– Do­bra. – Rzu­cił Able­ʼowi ostat­nie spoj­rze­nie. – Niech ci bę­dzie.
Kiedy Reed zła­pał mnie za palce, ode­tchnę­łam głę­boko. Uczu­cie dła­wie­nia znik­‐
nęło, ale za­stą­piło je inne – jakby ktoś zła­pał mnie za serce i za­to­pił w nim pa­zury.
– Nic mi nie jest – za­pew­ni­łam Re­eda.
Kła­ma­łam.
Wie­dzia­łam, co to za uczu­cie.
Roz­dział trzeci

Emery
M iłość.
To głu­pie, że lu­dzie go­nią za czymś tak ka­pry­śnym. Za uczu­ciem, które
jed­nego dnia jest, a na­stęp­nego może go już nie być.
Mi­łość ko­ja­rzyła mi się z sa­mo­cho­dem Na­sha – po­obi­ja­nym po po­przed­nim wła­‐
ści­cielu, za­dba­nym przez obec­nego, ale i tak cze­ka­ją­cym na nie­uchronne po­rzu­ce­nie
na ja­kimś zło­mo­wi­sku w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej.
Te­ra­peutka, do któ­rej matka wy­słała mnie, gdy mia­łam je­de­na­ście lat i przy­ła­pa­‐
łam Vir­gi­nię sto­jącą nieco zbyt bli­sko wujka Bal­tha­zara, po­wie­dzia­łaby, że znowu za
bar­dzo ana­li­zuję ży­cie. Mama za­pła­ciła jej rów­nież za dys­kre­cję. Usły­sza­łam tę roz­‐
mowę, kiedy wra­ca­łam z ła­zienki.
To i tak było bez sensu.
Gdy­bym po­in­for­mo­wała tatę, to nic by nie dało. Po­ko­jówki plot­ko­wały na te­mat
kłótni mo­ich ro­dzi­ców i twier­dziły, że tata zo­stawi ją, gdy tylko skoń­czę li­ceum. Wie­‐
rzy­łam im. Ro­dzice rzadko ze sobą roz­ma­wiali, a gdy już się to zda­rzało, ich roz­mowy
do­ty­czyły głów­nie in­te­re­sów.
W trak­cie se­sji te­ra­peutka twier­dziła, że wuj Bal­tha­zar jest ucie­le­śnie­niem de­mo­‐
nów drę­czą­cych mój umysł. Na­to­miast matka miała być rze­komo ana­lo­gią dla siły.
Siły! Co za bzdura.
A bli­skość po­mię­dzy wu­jem Bal­tha­za­rem i moją matką? We­dług cer­ty­fi­ko­wa­nej te­‐
ra­peutki dok­tor Da­koty Mit­chum: siła po­ko­nu­jąca moje de­mony.
Tata był stra­te­giem. Po­tra­fił prze­wi­dzieć ru­chy prze­ciw­nika ni­czym mistrz sza­‐
chowy i od­po­wia­dał na nie z bru­tal­no­ścią, któ­rej mu za­zdro­ści­łam. Wnio­sko­wa­łam, że
je­śli będę za bar­dzo prze­ciw­sta­wiać się matce, za­nim roz­wie­dzie się z tatą, do­pro­wa­‐
dzę do efektu mo­tyla. Dla­tego trzy­ma­łam gębę na kłódkę, cho­dzi­łam na se­sje te­ra­peu­‐
tyczne i za­sta­na­wia­łam się, jak dok­tor Mit­chum zin­ter­pre­to­wa­łaby Igrzy­ska śmierci.
Ale mu­szę przy­znać, że jed­nak cze­goś na­uczy­łam się od swo­jej te­ra­peutki. Po­wie­‐
działa mi, że mu­szę zna­leźć uj­ście dla mo­jego kre­atyw­nego umy­słu. Oraz dla emo­cji.
Za­su­ge­ro­wała ry­so­wa­nie. Ja wo­la­łam kom­pro­mi­to­wać lu­dzi pu­blicz­nie.
Dru­karka do ko­szu­lek, którą do­sta­łam od mo­jego taty na szó­ste uro­dziny, le­żała
za­po­mniana na sa­mym końcu szafy. Wy­cią­gnę­łam ją wtedy, star­łam z niej grubą war­‐
stwę ku­rzu i wy­dru­ko­wa­łam ko­szulkę z lo­giem Win­th­rop Te­xti­les i na­pi­sem: „Ho­ry­‐
zon­talne nie­dziele”. Kiedy mama za­py­tała, co to zna­czy, wmó­wi­łam jej, że to ka­pela,
o któ­rej ni­gdy nie sły­szała.
Te ko­szulki stały się moim spo­so­bem na ra­dze­nie so­bie z ży­ciem, a wkrótce po­tem
rów­nież spo­so­bem Re­eda na po­ma­ga­nie mi w ra­dze­niu so­bie. Ade­kwatny spo­sób jak
na księż­niczkę naj­więk­szego w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej im­pe­rium włó­kien­ni­czego. Matka
nie miała o tym po­ję­cia. Nie zno­siła jed­nak T-shir­tów i za­ka­zała mi opusz­czać dom
w czym­kol­wiek, co nie miało de­si­gner­skiej metki.
Na­to­miast tata... mój ge­nialny, za­an­ga­żo­wany tata za­wsze za­uwa­żał ko­szulkę dnia
i do­my­ślał się, że coś mnie mę­czy.
– Go­towa? – Reed po­ma­chał białą ko­szulką jak flagą, za­kry­wa­jąc jej przód. To był
mój ulu­biony mo­del po­cho­dzący z fa­bryki taty, miękki i kom­for­towy. No­sząc ją, mia­‐
łam ochotę wtu­lić się w Re­eda i obej­rzeć straszny film.
Zdję­łam znisz­czoną su­kienkę i wło­ży­łam świeżo za­dru­ko­waną ko­szulkę. Sie­dzia­‐
łam na łóżku z ko­la­nami przy klatce pier­sio­wej, za­kry­wa­jąc słowa, które umie­ści­łam
tam za­le­d­wie dzie­sięć mi­nut temu.
W trak­cie drogi po­wrot­nej do domu wy­pa­ro­wała ze mnie cała ad­re­na­lina i przez
resztę czasu uda­wa­łam, że wszystko jest w po­rządku, ale w du­chu mia­łam ochotę cof­‐
nąć czas i spra­wić, że Able Car­tw­ri­ght mi za to za­płaci.
By­łam bar­dzo pa­mię­tliwa. Cho­wa­łam urazy głę­boko i pie­lę­gno­wa­łam je ni­czym
uko­chane zwie­rzątko, za­wsze pa­mię­ta­łam, by je kar­mić, za­pew­niać mu roz­rywkę i do­‐
trzy­my­wać to­wa­rzy­stwa. Po­trze­bo­wa­łam ze­msty, w prze­ciw­nym ra­zie będę ob­se­syj­‐
nie roz­my­ślać o do­tyku Ableʼa w naj­mniej­szych szcze­gó­łach.
Reed wy­łą­czył dru­karkę i roz­piął ko­szulę. Uda­łam, że od­wra­cam wzrok od wy­‐
rzeź­bio­nego ciała, któ­rego nie po­wi­nien mieć ża­den chło­pak w jego wieku, i z za­‐
mknię­tymi oczami cze­ka­łam, aż włoży T-shirt.
– Je­stem go­towa. – Prze­cze­sa­łam pal­cami splą­tane włosy i zsu­nę­łam się z łóżka,
za­kry­wa­jąc dłońmi klatkę pier­siową.
Do­pa­dła mnie po­trzeba, by prze­wró­cić oczami w re­ak­cji na na­szą dzie­cinną za­‐
bawę, którą czę­sto pro­wa­dzi­li­śmy, ale tego nie zro­bi­łam, bo prze­ra­żała mnie myśl, że
kie­dyś na­dej­dzie taki dzień, gdy to się skoń­czy. Chcia­łam ro­bić ko­szulki z Re­edem, na­‐
wet kiedy będę już stara i siwa.
– Je­den... dwa...
Na trzy z wy­ćwi­czoną syn­chro­ni­za­cją od­wró­cił ko­szulkę, a ja opu­ści­łam ra­miona.
Wy­buch­nąw­szy śmie­chem, rzu­ci­li­śmy się na łóżko jak do ro­bie­nia anioł­ków na śniegu,
za­chwy­ceni tym, że wy­dru­ko­wa­li­śmy do­kład­nie to samo zda­nie.

Able Car­tw­ri­ght ma ma­łego fiuta.

To było za­bawne, ale nie aż tak. Wie­dzia­łam jed­nak, co mój przy­ja­ciel pró­buje
osią­gnąć – w je­dyny znany so­bie spo­sób od­cią­gał moje my­śli od tego, co się wy­da­‐
rzyło. Do­ce­nia­łam sta­ra­nia, ale drże­nia mo­ich pal­ców nie uspo­koi nic poza cier­pie­‐
niem Ableʼa.
– Je­steś moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, Reed – wy­rwało mi się z wes­tchnię­ciem.
Po­win­nam była za­cho­wać to wy­zna­nie dla sie­bie.
Cze­ka­łam na falę wy­rzu­tów su­mie­nia, ale one nie na­de­szły.
Za to po­ja­wiło się coś, co po­czu­łam wcze­śniej. Nie od­wa­ży­łam się tego na­zwać,
cho­ciaż po­pchnęło moją rękę w kie­runku Re­eda. Na­sze palce otarły się o sie­bie.
Szybko jed­nak za­bra­łam rękę i strzep­nę­łam pa­pro­szek z ubra­nia, uda­jąc, że to tylko
przy­pa­dek.
Brawo za sub­tel­ność.
Reed prze­wró­cił się na brzuch i przyj­rzał mo­jej twa­rzy. Jego złote loki pa­so­wały do
mo­ich, cho­ciaż jego były na­tu­ralne, i miał dwoje nie­bie­skich oczu, a nie tak jak ja –
jedno. Mia­łam ochotę prze­su­nąć pal­cami po jego po­wie­kach, za­mknąć je i po­ca­ło­wać
każdą z nich.
Silna wola ni­gdy nie była moją mocną stroną, ale z Re­edem nie mia­łam in­nego
wyj­ścia, bo stawka była zbyt wy­soka. Mimo że pra­gnę­łam go przy­tu­lić, pie­ścić i ca­ło­‐
wać.
Zła­pał za ko­smyk mo­ich wło­sów i koń­cówką po­ła­sko­tał mi po­li­czek.
– Do­brze się czu­jesz, Em?
Po­cią­gnę­łam go za ucho, żeby prze­stał, i przez chwilę chcia­łam zi­gno­ro­wać py­ta­‐
nie, ale się roz­my­śli­łam. Wie­dzia­łam, że bę­dzie drą­żyć, aż uzy­ska od­po­wiedź.
Ro­dzina Pre­scot­tów była bar­dzo nie­ustę­pliwa.
Betty mo­głaby prze­słu­chi­wać ter­ro­ry­stę uzbro­jona w sze­roki uśmiech z dia­stemą
i szar­lotką do­mo­wej ro­boty.
Ła­godne oczy Hanka zmu­szały do wy­znań.
Reed ni­gdy nie usły­szał słowa „nie” w swoim ży­ciu.
A Nash... cóż, Nash był, jaki był. Wy­star­czyło, że od­dy­chał, a lu­dzie sta­wali na rzę­‐
sach, żeby go za­do­wo­lić. Po­sia­dał cha­ry­zmę, któ­rej nie dało się ku­pić za pie­nią­dze.
– Owce lgną do sym­pa­tycz­nych lu­dzi. I nie jest to ce­cha, któ­rej można się na­uczyć,
tylko trzeba się z tym uro­dzić – wy­ja­śniła mi kie­dyś matka po tym, jak Ba­sil za­pro­siła
na swoje dzie­siąte uro­dziny wszyst­kie osoby z na­szej klasy poza mną. Spoj­rzała wtedy
na mnie z góry i do­koń­czyła z roz­cza­ro­wa­niem: – Ja je­stem lu­biana. Ty nie. Ja prze­wo­‐
dzę Ju­nior So­ciety, a ty je­steś wy­rzut­kiem. Może le­piej na­ucz się, jak być owcą.
Ist­nie­nie Na­sha pod­wa­żało teo­rię mo­jej matki. Był jed­no­cze­śnie nie­sym­pa­tyczny
i miał w so­bie pe­wien ma­gne­tyzm. Do dupy z owcami. Kiedy do­ro­snę, chcę być taka
jak on.
– Wszystko w po­rządku? – po­wtó­rzył Reed.
Nie.
Tak.
Sama nie wie­dzia­łam. Fi­zycz­nie było okej. Na­to­miast je­śli cho­dzi o psy­chikę... Czu­‐
łam się nieco roz­trzę­siona i łak­nę­łam krwi. Tylko że Reed był z na­tury pa­cy­fi­stą i nie
wiem, co by zro­bił, gdyby do­wie­dział się, czego się do­pusz­czę, je­śli tylko do­rwę
Ableʼa w swoje ręce.
Przed ga­bi­ne­tem ad­re­na­lina mnie spa­cy­fi­ko­wała, ale te­raz, w domu, moje ciało do­‐
ma­gało się walki, bo w prze­ciw­nym ra­zie drże­nie nie usta­nie.
– Tak – wy­du­si­łam w końcu. Kiedy Reed mi się przyj­rzał, od­gar­nę­łam włosy z twa­‐
rzy i usia­dłam. – Przy­się­gam. Nic mi nie jest. Nie okła­ma­ła­bym cię.
Jed­nak prze­mil­cze­nie prawdy to też kłam­stwo.
Do­tarło do mnie, że moje kłam­stwa na­war­stwiły się jak ka­ram­bol na skrzy­żo­wa­‐
niu. Jedno na dru­gim. Mu­sia­łam prze­stać. Tylko że al­ter­na­tywa – czyli prawda – aż tak
do mnie nie prze­ma­wiała.
– Je­steś pewna?
– Tak. Prze­stań py­tać, Reed. – Osten­ta­cyj­nie prze­wró­ci­łam oczami, spoj­rza­łam na
ze­ga­rek i wsu­nę­łam się pod koł­drę, li­cząc na to, że od­pu­ści.
Uda­wa­łam, że za­sy­piam, on pa­trzył na mnie przez chwilę, a po­tem dał so­bie spo­‐
kój. Szcze­rze mó­wiąc, Able Car­tw­ri­ght w ogóle mnie nie mar­twił. Ode­pchnę­łam go.
Po­wstrzy­ma­łam. Wy­gra­łam.
Able Car­tw­ri­ght był jak ka­ra­luch. Być może po­trzebne bę­dzie wiele prób, aby go
zgnieść, ale ży­cie nie­wąt­pli­wie go wy­koń­czy.
Każdy ka­ra­luch kie­dyś umiera.
Na­to­miast co do dru­giej rze­czy, która za­przą­tała mi my­śli?
Pró­bo­wa­łam wszyst­kiego, od spo­ty­ka­nia się z in­nymi chło­pa­kami, do ca­ło­wa­nia
się ze Stellą Co­pe­land w jej sza­fie pod­czas gry w sie­dem mi­nut w nie­bie.
A mimo to i tak nie mo­głam wy­rzu­cić go z głowy.
Ta po­trzeba była żywa. Gło­śna. Pul­so­wała ży­ciem.
I nie chcia­łam jej za­bić.
Roz­dział czwarty

Emery
N ie ro­zu­miem!
– Co się dzieje?
– Prze­stań­cie, pro­szę! Bła­gam was.
Moje sny prze­rwała kłót­nia. Wy­cią­gnę­łam ręce, ale na­tra­fi­łam w ciem­no­ści na pu­‐
ste łóżko. Reed znik­nął. Mia­łam na­dzieję, że tata nie przy­ła­pał go na wy­my­ka­niu się
z mo­jego po­koju. Prę­dzej się za­dźgam, niż po­zwolę, żeby Reed za­pła­cił za to, że mnie
uszczę­śli­wiał.
Pod over­si­zową ko­szulkę wło­ży­łam krót­kie spodenki i z ocią­ga­niem opu­ści­łam
łóżko. Po wyj­ściu na ko­ry­tarz oto­czy­łam się ra­mio­nami i za­drża­łam z zimna, prze­kli­‐
na­jąc mamę, która upie­rała się, by cią­gle utrzy­my­wać w domu tem­pe­ra­turę na po­zio­‐
mie osiem­na­stu stopni.
„Tylko biedni lu­dzie cier­pią w upale, skar­bie”.
Po­dą­ży­łam za gło­sami do sa­lonu. Ziew­nię­cie za­marło mi w gar­dle na wi­dok mo­ich
ro­dzi­ców oraz Re­eda i Na­sha, któ­rzy stali pod ścia­nami jak po­sągi w mu­zeum Ma­dame
Tus­saud, stę­żali w róż­nym stop­niu fu­rii i nie­po­koju.
Po­sia­dłość mo­jej ro­dziny łą­czyła ze sobą chłód mar­muru z far­mer­skim twi­stem.
Reed czę­sto żar­to­wał, że mój tata jest jak do­mek far­mer­ski, a mama zimna jak mar­‐
mur.
Dzi­siaj na pro­wa­dze­nie wy­szedł mar­mur, two­rzący gro­bo­wiec o bar­wach bieli,
złota i sre­bra, a my by­li­śmy jak zmu­mi­fi­ko­wani i cze­ka­li­śmy, aż ży­cie ru­szy da­lej
i o nas za­po­mni.
Po­tar­łam zmę­czone po­wieki i po­bież­nie przyj­rza­łam się sce­nie. Matka miała na
twa­rzy tę samą lo­do­watą ma­skę co za­wsze. Tata stał na roz­sta­wio­nych no­gach, onie­‐
śmie­la­jący, z ra­mio­nami skrzy­żo­wa­nymi na klatce pier­sio­wej, jakby tylko cze­kał, aż
ktoś mu pod­sko­czy.
Pulchną syl­we­tką Betty wstrzą­sały spa­zmy. Hank prze­ska­ki­wał wzro­kiem mię­dzy
żoną a Na­shem, któ­rego roz­luź­nione ra­miona świad­czyły o znu­dze­niu, ale in­stynkt
pod­po­wia­dał mi, by nie dać się na­brać. Był czuj­niej­szy niż któ­re­kol­wiek z nas.
Kiedy sku­pi­łam spoj­rze­nie na Re­edzie, wło­ski na rę­kach sta­nęły mi dęba. Stał za­‐
kuty w kaj­danki obok brata z fu­rią ma­lu­jącą się na twa­rzy. Aż le­d­wie go po­zna­wa­łam.
Przed ko­min­kiem z rę­kami na bio­drach stało dwoje de­tek­ty­wów, któ­rzy prze­ma­‐
wiali na zmianę, dum­nie ob­no­sząc się ze swo­imi od­zna­kami. Po­czu­łam się jak w fil­mie
Brudny Harry, tyle że za­miast Clinta Eastwo­oda mia­łam przed oczami ta­nie gar­ni­tury
i roz­trzę­sioną matkę. (Betty, nie Vir­gi­nię. Moja matka wy­glą­dała, jakby wszystko miała
gdzieś).
– Reed? – Na dźwięk mo­jego głosu w po­koju za­pa­dła ci­sza.
De­tek­tywi rów­no­cze­śnie otak­so­wali mnie wzro­kiem. Na­wet nie chcia­łam my­śleć,
jak mu­szę wy­glą­dać z tu­szem roz­ma­za­nym po po­licz­kach, z gniaz­dem na gło­wie, oto­‐
czona cia­sno ra­mio­nami, aby ochro­nić się przed chło­dem, i w kap­ciach z ró­żo­wymi
kró­licz­kami, które w ze­szłym roku do­sta­łam od Re­eda.
– Co się dzieje? – zwró­ci­łam się do mo­jego przy­ja­ciela. Za­wie­si­łam wzrok na kaj­‐
dan­kach opla­ta­ją­cych jego nad­garstki. – Dla­czego je­steś za­kuty?
– Able tra­fił do szpi­tala. – Głos na­le­żał do Re­eda, ale zu­peł­nie tak nie brzmiał. Mia­‐
łam wra­że­nie, że drze­mie w nim fu­ria szu­ka­jąca uj­ścia. – Był na tyle przy­tomny, że
zdo­łał po­in­for­mo­wać po­li­cję, że go po­bi­łem.
Je­den z po­li­cjan­tów zbli­żył się do Re­eda.
– Czy to przy­zna­nie się do winy? – Za­wie­sił wzrok na ko­szulce Re­eda z na­pi­sem
„Able Car­tw­ri­ght ma ma­łego fiuta” i do­tarło do mnie, że ich nie ścią­gnę­li­śmy. Fan­ta­‐
stycz­nie.
Nash za­sło­nił brata swoim cia­łem.
– To żadne przy­zna­nie, bo ja to zro­bi­łem.
Ten drugi de­tek­tyw po­krę­cił głową, a jego włosy, za­ple­cione w mę­ski ko­czek, pod­‐
sko­czyły na czubku głowy.
– Pa­nie Pre­scott, mam uwie­rzyć, że za­ata­ko­wał pan chłopca o dzie­sięć lat młod­‐
szego, z któ­rym nie spę­dzał pan czasu, nie cho­dzi do tej sa­mej szkoły, a na­wet nie
mieszka w tym sa­mym mie­ście? Pra­gnę przy­po­mnieć, że utrud­nia­nie śledz­twa jest ka­‐
ralne, a ofiara już wska­zała na­past­nika.
– Nash! – Betty po­wio­dła zroz­pa­czo­nym wzro­kiem mię­dzy swo­imi sy­nami. – Nie
bę­dziesz brał od­po­wie­dzial­no­ści za coś, czego nie zro­bi­łeś.
– Mamo...
– Nash.
Ich walka na spoj­rze­nia trwała pełną mi­nutę. Na­pię­cie za­wi­sło w po­wie­trzu i nikt
na­wet nie od­wa­żył się ode­tchnąć zbyt gło­śno. Wsta­łam ze spusz­czoną głową, sta­ra­jąc
się bez­sku­tecz­nie do­pa­trzeć w tym sensu. Reed nie był bru­talny. Ta­kie za­cho­wa­nie
było bar­dziej ty­powe dla Na­sha – Ba­sil czę­sto po­wta­rzała, że byłby w sta­nie przy­‐
grzmo­cić czło­wie­kowi tylko za to, że ten krzywo na niego spoj­rzał.
Reed był pa­cy­fi­stą. Gniew wy­ła­do­wy­wał na bo­isku fut­bo­lo­wym. Co prawda był
roz­gry­wa­ją­cym, ale ni­gdy nie wi­dzia­łam, żeby ce­lowo po­wa­lił ko­goś na zie­mię. Jego
matka zo­stała na­szą go­spo­sią, a oj­ciec ob­jął po­sadę kon­ser­wa­tora te­renu, więc by­łam
na wszyst­kich jego me­czach.
Któ­re­goś razu na bo­isku roz­pę­tała się bójka i Reed jako pierw­szy wró­cił na li­nię
boczną i tam cze­kał, aż sy­tu­acja zo­sta­nie opa­no­wana. A mimo to te­raz bił się dla mnie.
Wró­ciła sa­tys­fak­cja roz­pie­ra­jąca moją klatkę pier­siową ni­czym ba­lon.
– Pa­no­wie...
Tata wy­szedł na­przód, wy­cią­gnął z kie­szeni cy­garo i za­pal­niczkę. Cze­ka­li­śmy, aż
prze­su­nie ogień do koń­cówki i ją pod­pali.
Kiedy tata się od­zy­wał, wszy­scy za­mie­niali się w słuch. Bez wy­jątku. Wy­star­czyło,
że wy­po­wie­dział jedno słowo, a wszy­scy uci­chli. Na­wet kiedy wło­żył cy­garo do ust,
za­cią­gnął się, wstrzy­mał dym, a po­tem go wy­pu­ścił.
Ci wszy­scy lu­dzie na dzi­siej­szym przy­ję­ciu byli za­możni tylko dla­tego, że wzbo­ga­‐
cili się dzięki mo­jemu ojcu. Wszy­scy miesz­kańcy mia­sta – po­sia­da­jący pie­nią­dze lub
nie – za­in­we­sto­wali w na­zwi­sko Win­th­rop.
De­tek­tywi znali mo­jego tatę. Wy­mie­nili spoj­rze­nia i na­wet nie od­wa­żyli się pi­snąć
słów­kiem, gdy on się ocią­gał. Opu­ścił cy­garo, po­miesz­cze­nie wy­peł­niło się dy­mem.
W ci­szy roz­brzmie­wał stu­kot desz­czu ude­rza­ją­cego o dach. Kie­dyś ko­cha­łam ten
dźwięk, do­póki matka nie przy­ła­pała mnie, jak tań­czy­łam z Re­edem w desz­czu. Po­tem
przez trzy ty­go­dnie wal­czy­łam z grypą, bo nie chciała dać mi le­ków, do­póki nie przy­‐
zna­łam, że do­sta­łam na­uczkę.
Tata wró­cił z de­le­ga­cji ty­dzień po moim za­cho­ro­wa­niu. Zbli­żały się moje uro­dziny
i ba­łam się, że je­śli po­skarżę mu się na cho­robę, każe mi zo­stać w domu i nie po­jadę
na wy­cieczkę do Di­sney­landu.
Tata wy­na­jął cały park, a ja spę­dzi­łam noc w Space Mo­un­tain z Re­edem, uda­jąc, że
wcale nie mam ochoty zwy­mio­to­wać za każ­dym ra­zem, gdy ko­lejka gwał­tow­nie się za­‐
trzy­my­wała.
Matka o tym wie­działa, mimo to od­cią­gnęła mnie na bok i po­wie­działa: „Kara jest
fun­da­men­tem tego kraju. Cho­roba nie jest twoją karą; jest nią cier­pie­nie w mil­cze­niu”.
– Je­stem pe­wien, że się do­ga­damy. – Tata pod­szedł bli­żej, roz­glą­da­jąc się wo­kół
swo­bod­nie po­mimo na­pię­cia pa­nu­ją­cego w po­miesz­cze­niu.
Wciąż miał gę­stą ciemną czu­prynę, lekko si­wie­jącą na skro­niach, co nada­wało mu
szla­chet­nego, a nie star­czego wy­glądu. Kie­dyś żar­to­wał, że szare oko odzie­dzi­czy­łam
po nim, a nie­bie­skie – po matce.
Gdy to po­wie­dział, szare oko stało się ulu­bio­nym, po­nie­waż taki już był Gi­deon
Win­th­rop. Po­tra­fił wszystko zmie­nić na lep­sze, na­wet coś ta­kiego.
– Pa­nie Win­th­rop. – De­tek­tyw z kocz­kiem po­dra­pał się po spo­co­nej skroni. – Z ca­‐
łym sza­cun­kiem...
Tata wszedł mu w słowo.
– Z ca­łym sza­cun­kiem, ale zja­wi­li­ście się w moim domu o pół­nocy bez na­kazu. –
Tata wy­cią­gnął cy­garo z ust i do­koń­czył: – Mó­wię wam, że za­raz roz­wią­żemy sy­tu­ację,
a wy ma­cie po­słu­chać. – Za­cią­gnął się dy­mem.
– Pa­nie Win­th­rop, ktoś musi zo­stać dzi­siaj aresz­to­wany. – De­tek­tyw prze­niósł
wzrok na ko­szulkę Re­eda i roz­kasz­lał się, kiedy tata buch­nął na niego opa­rami. – Pięt­‐
na­sto­la­tek leży te­raz w szpi­talu ze zła­ma­nym no­sem, że­brem i nogą oraz wy­bi­tym
oboj­czy­kiem i ra­mie­niem.
Moja matka za­marła, a ja z ca­łej siły sta­ra­łam się po­wstrzy­mać od po­dob­nej re­ak­‐
cji.
Ja­sna cho­lera.
Reed tak go urzą­dził?
Dla mnie?
Bum.
Bum.
Bum.
Moje po­liczki za­czer­wie­niły się na myśl o tym, jak bar­dzo roz­sza­lało się moje
serce. Moc­niej oto­czy­łam się ra­mio­nami, jak­bym w ten spo­sób mo­gła ochro­nić się
przed uczu­ciami. Ale nie by­łam w sta­nie.
To bę­dzie na­sze prze­zna­cze­nie – dzie­cięca na­iw­ność ska­żona ciem­no­ścią.
– Eric Car­tw­ri­ght, jego oj­ciec, jest moim praw­ni­kiem... – urwał, gdy za­uwa­żył, że
skrzy­wi­łam się na wspo­mnie­nie o ojcu Ableʼa. – Emery... – Roz­gnie­wane oczy sku­pił
na mo­jej ko­szulce, opu­ścił cy­garo i pod­szedł bli­żej. – Co masz na­pi­sane na ko­szulce?
Zro­bi­łam krok w tył i już za­czę­łam roz­wa­żać prze­pro­wadzkę do Ery­trei i za­ło­że­nie
mor­skiej farmy. Naj­le­piej gdzieś, gdzie nie zna­la­złby mnie nikt obecny w tym po­miesz­‐
cze­niu poza Re­edem. Ży­wi­li­by­śmy się kre­wet­kami i ry­bami, a po­tem pew­nie umar­li­‐
by­śmy od za­tru­cia rtę­cią przed dwu­dziestką. I tak by­łoby to lep­sze niż śmierć w wy­‐
niku upo­ko­rze­nia.
– Tato. – Nie­omal się wzdry­gnę­łam, ale moc­niej za­ci­snę­łam wo­kół sie­bie skrzy­żo­‐
wane ra­miona. Jak tak da­lej pój­dzie, ni­gdy nie uro­sną mi cycki, bo zgniotę ich ko­‐
mórki, za­nim zdążą się roz­wi­nąć. – To nic ta­kiego.
– Emery.
– Pro­szę.
– Emery.
Zro­bi­łam ko­lejny krok w tył i na­tra­fi­łam piętą na ścianę, bo naj­wy­raź­niej nie wie­‐
dzia­łam, jak stąd nor­mal­nie wyjść. Prawda była jed­nak taka, że na­wet nie mu­sia­łam
mu po­ka­zy­wać ko­szulki.
On wie­dział.
Ni­komu nie umknęła fu­ria w jego oczach. Moje ra­miona za­drżały. Pod­da­łam się
nie­unik­nio­nemu i opu­ści­łam ręce. Nie wsty­dzi­łam się tego, co mi się przy­da­rzyło, ale
nie chcia­łam, by to wy­da­rze­nie się za mną cią­gnęło.
Kiedy do­wie się jedna osoba, wkrótce bę­dzie wie­dzieć o tym całe mia­sto. Tak to
już wy­glą­dało w Eastridge. A tu­taj lu­dzie za­wsze, ale to za­wsze ob­wi­niają za coś ta­‐
kiego dziew­czynę. I po­nie­waż nie­mal wszy­scy li­ce­ali­ści za­mie­rzali stu­dio­wać w Duke
ra­zem ze mną i Re­edem, już za­wsze będą mnie pa­mię­tać jako dziew­czynę, która spie­‐
przyła przy­szłość Re­edowi, a może rów­nież i Able­ʼowi.
To był wy­łącz­nie mój cię­żar.
Tata był do­brą osobą. Na ogół roz­ważny, na­wet do prze­sady ra­cjo­na­lny, w prze­ci­‐
wień­stwie do więk­szo­ści osób o błę­kit­nej krwi. Nie ob­wi­niałby mnie za to. Reed też
nie. Ani Betty i Hank. Na­wet Nash nie upadłby tak ni­sko. Ale matka? I ci dwaj de­tek­‐
tywi, któ­rych do­piero co po­zna­łam?
Czu­łam się ob­na­żona, zdra­dza­jąc swoje se­krety, na­wet nie ode­zwaw­szy się sło­‐
wem. Po­win­nam była coś po­wie­dzieć albo wy­tłu­ma­czyć, że nic złego się nie stało;
a jed­nak do­ce­nia­łam te­raz ci­szę, bo wie­dzia­łam, że to ostatni raz przed wy­bu­chem
mo­jego taty, który za­raz znisz­czy Car­tw­ri­gh­tów i naj­praw­do­po­dob­niej rów­nież całe
mia­sto.
De­tek­tywi spoj­rzeli na moją ko­szulkę i po­skła­dali fakty do kupy. Nash i Reed jed­‐
no­myśl­nie za­sło­nili mnie swo­imi cia­łami. Wyj­rza­łam zza ich ple­ców, ale po­zwo­li­łam
im w więk­szo­ści mnie za­kryć.
Tata wy­cią­gnął te­le­fon i wy­brał nu­mer.
– Eric. Do mo­jego ga­bi­netu. Ale już.
Ty­powy tata.
Za­wsze staje za mną mu­rem.
Mia­łam ochotę zła­pać go za ręce, za­cią­gnąć do parku roz­rywki Harry’ego Pot­tera
i na­pić się z nim piwa kre­mo­wego. Albo tań­czyć w desz­czu bez mu­zyki i za­stą­pić
wspo­mnie­nia o Ableʼu śmiesz­nymi ru­chami taty w stylu lat osiem­dzie­sią­tych.
Tata od­wró­cił się do Hanka i Betty, rzu­cił cy­garo na pod­łogę, zgniótł je po­de­szwą
buta i zi­gno­ro­wał roz­draż­niony okrzyk matki.
– Eric Car­tw­ri­ght już jest w dro­dze. W mo­jej opi­nii wasz syn nie zro­bił nic złego,
a Eric się ze mną zgo­dzi. Za­rzuty nie zo­staną wnie­sione. – Po­wie­dział to z ta­kim prze­‐
ko­na­niem, że mu uwie­rzy­łam. Poza tym na­zy­wał się Win­th­rop, a w tym mie­ście było
to naj­więk­sze wy­róż­nie­nie.
De­tek­tywi na­wet się nie spie­rali, kiedy po­pro­sił ich, aby roz­kuli Re­eda i za­cze­kali
w jego ga­bi­ne­cie. Za­lała mnie sa­tys­fak­cja. Nie za­mie­rza­łam opo­wia­dać ta­cie w szcze­‐
gó­łach o tym, co za­szło, bo nie chcia­łam po­świę­cać Able­ʼowi wię­cej uwagi, niż na to
za­słu­gi­wał, ale nie mo­głam się do­cze­kać ze­msty. Opuszki do­słow­nie pło­nęły, aby go
roz­człon­ko­wać, znisz­czyć, ze­trzeć z po­wierzchni ziemi.
Cie­kawe, czy tak samo czuł się Nash, kiedy kro­czył swoją wła­sną ścieżką wojny, ro­‐
bił to, co chciał. Kiedy grał w dru­ży­nie fut­bo­lo­wej w Eastridge Prep, do­pro­wa­dzał do
bó­jek z za­wod­ni­kami, ma­skot­kami dru­żyny i sę­dziami, nie my­śląc o kon­se­kwen­cjach.
A może i o nich my­ślał, ale po pro­stu miał je gdzieś.
Czę­sto ury­wał się z za­jęć, a po­tem znaj­do­wano go za salą gim­na­styczną z rę­kami
pod ko­szulką ja­kiejś dziew­czyny z ostat­niej klasy. I ni­gdy nie za­po­mnę tych nocy
w kuchni, kiedy sta­łam nie­ru­chomo z ły­żeczką lo­dów w ustach i ob­ser­wo­wa­łam krew
ka­piącą z jego pię­ści na pod­łogę, gdy bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał za­ta­mo­wać ją za po­‐
mocą ręcz­ni­ków i lodu.
– Skar­bie... – Mama po­ło­żyła dłoń na ra­mie­niu taty, za­ci­ska­jąc palce na ma­te­riale. –
Gi­de­onie, nie wy­głu­piaj się. Za­sta­nów się nad tym. – Prze­su­nęła dłońmi po jego ra­mio­‐
nach. Jej sze­ścio­ka­ra­towy pier­ścio­nek za­rę­czy­nowy mru­gał w moją stronę, ści­śnięty
po­mię­dzy dwiema wy­sa­dza­nym dia­men­tami w ob­rącz­kami. – Car­tw­ri­gh­to­wie to do­‐
brzy lu­dzie. A co z Win­th­rop Te­xti­les? Eric Car­tw­ri­ght zna wszyst­kie se­krety two­jej
firmy.
Moją klatkę pier­siową roz­pie­rał gniew, pod­sy­cany tle­nem, który wdy­cha­łam, i tym­‐
cza­sowo mnie za­śle­pił. Nie mo­głam sku­pić wzroku. Pa­trzy­łam na plecy braci Pre­scott
i od­li­cza­łam od dzie­się­ciu w dół, sta­ra­jąc się prze­tra­wić to wszystko w spo­koju.
Uspo­kój się, Em. Nie od­zy­waj się. Niech ona my­śli so­bie, co chce. Tata się tym zaj­‐
mie.
Lu­dzie za­kła­dają, że siła jest gło­śna. Pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści siła jest ci­szą.
To wy­trzy­ma­łość, po­sta­no­wie­nie, aby nie od­da­wać swej god­no­ści. I cza­sami je­dyną
osobą, która jest świa­doma ist­nie­nia tej siły w to­bie, je­steś ty sam.
Nash na­piął wszyst­kie mię­śnie. Wy­da­wał się na­prę­żony, jakby przy­go­to­wy­wał się
do ataku. Nie wie­dzia­łam, co mam zro­bić, ale mia­łam wra­że­nie, że je­stem mu coś
winna. Do­ty­ka­nie go by­łoby dziwne. Za­ka­zane. Jak­bym prze­kro­czyła gra­nicę, o któ­rej
nikt mnie nie uświa­do­mił. Mimo to przy­ło­ży­łam dłoń do jego ple­ców, li­cząc na to, że
go uspo­koję, bo on i Reed zro­bili dzi­siaj to samo dla mnie.
On jed­nak jesz­cze bar­dziej się spiął. Za­czę­łam ry­so­wać na jego ple­cach nie­wi­‐
dzialne li­nie, gra­jąc sama ze sobą w kółko i krzy­żyk. Nash od­wró­cił głowę i spoj­rzał na
mnie z unie­sioną brwią, ale jego mię­śnie się roz­luź­niły. Po­sła­łam mu krzywy uśmiech.
Prze­su­nę­łam pal­cem po nie­wi­dzial­nej siatce, uda­jąc, że do­ty­kam ciała Re­eda.
– Win­th­rop Te­xti­les? – Tata pod­niósł głos, od­wra­ca­jąc się w stronę swo­jej żony.
Piętą roz­tarł na pod­ło­dze nie­do­pa­łek cy­gara, po­piół roz­sy­pał się wo­kół jak z roz­trza­‐
ska­nej urny. – Able Car­tw­ri­ght skrzyw­dził na­szą córkę, a ty te­raz my­ślisz o Win­th­rop
Te­xti­les?
– Tak. I ty też po­wi­nie­neś. – Wy­obra­zi­łam so­bie, jak wy­ma­chuje ra­mio­nami, wska­‐
zu­jąc na chłodny mar­mu­rowy sa­lon. – Za­po­mnia­łeś, skąd nas na to wszystko stać?
Wyj­rza­łam zza Re­eda i Na­sha i za­uwa­ży­łam, że tata prze­szył matkę ta­kim spoj­rze­‐
niem, jakby jej nie­na­wi­dził. Nie prze­pa­da­łam za swoją mamą, ale tata wy­da­wał się
zra­niony, zdra­dzony i by­cie świad­kiem tych emo­cji spra­wiało mi ból.
– A je­śli nie zro­bimy nic? – Opar­łam czoło o jed­nego z braci. – Co, je­śli...
Wy­obra­zi­łam so­bie Re­eda w po­praw­czaku, jego piękne blond loki i opa­loną skórę.
Nie wy­trwałby. Wy­szedłby stam­tąd od­mie­niony i za­cząłby się za­cho­wy­wać jak... cóż,
Nash.
– A je­śli znaj­dziemy spo­sób, żeby to wszystko za­mieść pod dy­wan? – do­koń­czy­łam,
tym ra­zem gło­śniej, i wyj­rza­łam zza ściany braci.
Betty Pre­scott po­słała mi spoj­rze­nie pełne wdzięcz­no­ści, a za­ra­zem po­czu­cia winy.
Ro­zu­mia­łam ją – pra­gnęła chro­nić swo­ich sy­nów za wszelką cenę. Jej na­dzieja była
rów­nież moją.
– Wspa­niały po­mysł, złotko. – Matka wy­szła na­przód sprę­ży­stym kro­kiem i dwu­‐
krot­nie kla­snęła w dło­nie. – Po­zwól, że roz­mó­wię się z Eri­kiem. Nikt nie wnie­sie żad­‐
nych oskar­żeń. Bę­dzie tak, jakby nic się nie stało.
Tylko że się stało.
Mnie.
Czy ona w ogóle się tym prze­jęła?
Wy­głupy i dru­ko­wa­nie T-shir­tów ze­pchnęły wy­da­rze­nia dzi­siej­szego wie­czoru na
dal­szy plan, ale te­raz, kiedy sta­łam przed pu­bliką, taka ob­na­żona... do­pa­dła mnie
zgroza tego, co nie­mal się wy­da­rzyło. Scho­wa­łam się za Pre­scot­tami i opar­łam o Re­‐
eda.
Wy­czu­łam na so­bie po­tężną dłoń, która po­mo­gła mi od­zy­skać rów­no­wagę, i wtedy
do­tarło do mnie, że nie­omal prze­wró­ci­łam się na Na­sha.
Spoj­rzał na mnie po­nad ra­mie­niem i wy­szep­tał:
– Spo­koj­nie, ty­gry­sie.
Po­pa­trzy­łam mu w oczy, sta­ra­jąc się zro­zu­mieć, co pró­bo­wał prze­ka­zać mi spoj­‐
rze­niem. Moi ro­dzice spie­rali się za nim, ale ja sku­pia­łam się tylko na bra­ciach. Pal­‐
cami od­szu­ka­łam ra­mię Re­eda, a uwagę sku­pi­łam na sło­wach Na­sha.
– Dla­czego na­zy­wasz mnie ty­gry­sem? – za­py­ta­łam.
W na­szym foyer stał po­sąg tego dzi­kiego kota, ale do tej pory nie po­świę­ca­łam mu
na­wet my­śli. Była to krzy­kliwa wer­sja srebr­no­skó­rego Dio­ni­zosa ujeż­dża­ją­cego be­stię,
a u jego stóp plą­tali się wy­znawcy. Nie iden­ty­fi­ko­wa­łam się z żad­nym ele­men­tem tej
rzeźby.
– Tak się tylko mówi – pod­su­nął Reed, nie chcąc spoj­rzeć na żadne z nas. Sku­piał
się na swo­ich ro­dzi­cach. Jego fu­ria nie zma­lała, ale wie­dzia­łam cho­ciaż, że nie jest wy­‐
mie­rzona we mnie.
Nash po­krę­cił głową.
– Bo ty je­steś ty­gry­sem.
Po­cze­ka­łam na dal­sze wy­ja­śnie­nia, ale nie na­de­szły.
– Kiedy tak mó­wisz, nie mam pew­no­ści, czy sta­rasz się być miły, czy się ze mnie
na­bi­jasz.
Po­krę­cił głową, śmie­jąc się pod no­sem. Wi­dząc roz­ba­wie­nie w jego oczach, po­czu­‐
łam lek­kość, któ­rej kur­czowo się uchwy­ci­łam.
– A nie mogę mieć na my­śli obu tych rze­czy na­raz?
– Gi­de­onie! – wy­krzyk­nęła moja matka. Jej wrzask prze­rwał spo­kój, jaki roz­to­czyli
wo­kół mnie Pre­scot­to­wie. – Nie mo­żemy prze­kre­ślić na­szej zna­jo­mo­ści z Car­tw­ri­gh­‐
tami z po­wodu cze­goś ta­kiego.
– Ale prze­kre­śle­nie two­jej re­la­cji z córką to już nic złego? – za­wo­łał za nią, jed­nak
matka już zdą­żyła opu­ścić sa­lon i udać się w stronę ga­bi­netu.
Tata w końcu od­wró­cił się do mnie, Re­eda i Na­sha.
– Wszystko do­brze? Czy Able... – za­czął, a po­tem szybko ugryzł się ję­zyk, jakby
wła­śnie zro­zu­miał, że mamy to­wa­rzy­stwo.
Przy­gry­złam wargi, żeby po­wstrzy­mać ich drże­nie. Win­th­ro­po­wie są silni.
– Nic się nie stało, tato. Pró­bo­wał, ale... – Po­czu­łam się głu­pio, bo do­tarło do mnie,
że ukry­wam się za braćmi Pre­scott, cho­ciaż nie zro­bi­łam nic złego. Ode­szłam na bok
i po­pa­trzy­łam ta­cie w oczy, za­dzie­ra­jąc pod­bró­dek. Do­koń­czy­łam spo­koj­nym gło­‐
sem: – Nic mi nie jest. Przy­się­gam. I je­śli Able leży te­raz w szpi­talu, do­stał to, na co za­‐
słu­żył, cho­ciaż mu­szę przy­znać, że cał­kiem nie­źle so­bie po­ra­dzi­łam, bo sama dwa razy
kop­nę­łam go w jaja. – Opar­łam się o Re­eda, który ob­jął mnie ręką. – I dla ja­sno­ści,
tato, te ko­szulki są trafne. Able Car­tw­ri­ght ma ma­łego, a w do­datku skoń­czył z licz­‐
nymi zła­ma­niami. – Uści­snę­łam dłoń Re­eda spo­czy­wa­jącą na moim ra­mie­niu, dzię­ku­‐
jąc mu w mil­cze­niu.
Tata przyj­rzał się mo­jej twa­rzy, pró­bu­jąc do­szu­kać się na niej oznak kłam­stwa.
– Je­stem z cie­bie dumny, ale mnie to nie wy­star­czy. – Po­krę­cił głową. Ko­muś na
mnie za­le­żało. Zro­biło mi się cie­pło na sercu. – On za­słu­guje na wię­zie­nie.
O nie.
– Em?
– Je­śli wniosę oskar­że­nie, on oskarży Re­eda. Do­brze o tym wiesz.
Tata i Nash za­klęli w tym sa­mym mo­men­cie. Tata prze­su­nął ręką po twa­rzy i prze­‐
stą­pił z nogi na nogę.
– Pro­szę cię, tato, zrób to dla mnie – do­da­łam.
Mię­dzy nami za­pa­dła ci­sza. W końcu od­pu­ścił i prze­niósł spoj­rze­nie na Na­sha,
jakby on był li­de­rem na­szej trójki.
– Ma­cie wszy­scy za­szyć się w po­koju Emery. Nie chcę, żeby Car­tw­ri­ght was tu wi­‐
dział, kiedy się zjawi. Ja­sne? To tylko po­gor­szy sy­tu­ację. Po­sta­ram się to na­pra­wić.
– Tak, tato.
– Hank, Betty. Chodź­cie ze mną do ga­bi­netu, do­brze?
Gdy sa­lon opu­sto­szał, Reed przy­parł Na­sha do ściany, trzy­ma­jąc rękę na jego gar­‐
dle.
– Po­je­bało cię, stary?
W oczach Na­sha zdą­ży­łam za­uwa­żyć po­czu­cie winy, które za­raz ule­ciało. Wy­glą­dał
na ucie­le­śnie­nie spo­koju. Bra­ko­wało mu tylko pa­pie­rosa w ką­ciku ust.
– Prze­pra­szam.
Jedno słowo wy­po­wie­dziane ła­god­nym gło­sem.
Prze­pro­siny, któ­rych nie ro­zu­mia­łam.
Mimo to by­łam świad­kiem sceny, która roz­wi­jała się na mo­ich oczach, a oni chyba
za­po­mnieli o moim ist­nie­niu.
Reed moc­niej do­ci­snął gar­dło brata, a po­tem pu­ścił.
– Pieprz się. – Po­krę­cił głową. – I pie­przyć mamę i tatę. – Opu­ścił salę, igno­ru­jąc
prośbę mo­jego ojca, aby się ukryć.
Mnie rów­nież zi­gno­ro­wał.
– Reed! – Rzu­ci­łam się za nim, ale Nash zła­pał mnie za ko­szulkę. Pró­bo­wa­łam wy­‐
szarp­nąć się z jego uści­sku, a kiedy mnie pu­ścił, pa­dłam na ścianę.
– Daj mu spo­kój.
Przez chwilę chcia­łam być jak Nash Pre­scott. Chcia­łam mieć w mó­zgu te same sub­‐
stan­cje co on, żeby móc pa­trzeć na uko­chane osoby i dać im odejść.
Ale róż­ni­li­śmy się z Na­shem.
By­łam Emery Win­th­rop.
I Emery Win­th­rop...
Wła­śnie zro­zu­miała, że cho­ciaż od dawna była za­du­rzona w Re­edzie Pre­scot­cie, to
jed­nak to uczu­cie nie było tak słabe, jak się wy­da­wało.
Było jak upo­rczywe swę­dze­nie we wnę­trzu mo­jego serca, któ­rego nie da się zła­go­‐
dzić.
A ja mia­łam ochotę wy­rwać je so­bie z ciała.
Część druga:
UCIECZKA

Afekt
1. Stan sil­nego wzbu­rze­nia
2. Uczu­cie sym­pa­tii, mi­ło­ści
Afekt jest kontr­oni­mem ma­ją­cym dwa prze­ciw­stawne zna­cze­nia. Afekt może być
uczu­ciem, jak rów­nież po­peł­nie­niem czynu pod wpły­wem sil­nych emo­cji.
Ten wy­raz przy­po­mina, że słowa po­wstały dzięki lu­dziom, a lu­dzie cza­sami po­peł­‐
niają błędy.
Błędy mają wielką wagę, ale nie dla­tego, że mogą zruj­no­wać ci ży­cie, lecz są w sta­‐
nie cię wzmoc­nić.
Naj­gor­sze błędy dają naj­więk­szą na­uczkę, a ci, któ­rym przy­cho­dzi sta­wić czoła
kon­se­kwen­cjom... ucie­kają.
Od cie­bie za­leży, czy uciek­niesz, czy wy­cią­gniesz wnio­ski.
Roz­dział piąty

EMERY 18 LAT, NASH 28 LAT


Emery
Eastridge bez­gwiezdne noce są rzad­ko­ścią. Ko­ja­rzyły mi się ze zło­‐
W tymi ty­gry­sami – to nie­zwy­kle rzadka od­miana, jest za­chwy­ca­jąca, fa­scy­‐
nu­jąca. I, po­dob­nie jak złote ty­grysy, wy­da­wały się więk­sze, jakby pustka
noc­nego nie­bo­skłonu ozna­czała, że mogą za­peł­nić wię­cej prze­strzeni.
Reed po­wie­dział mi kie­dyś, że bez­gwiezdne noce ozna­czają porę na dzie­le­nie się
se­kre­tami. Nie­prze­nik­niony mrok za­pew­nia ochronę, więc twier­dził, że je­śli za­mie­‐
rzam zdra­dzić ko­muś se­kret, naj­le­piej zro­bić to pod pu­stym nie­bem.
Mie­li­śmy wtedy dzie­więć lat i Ti­mo­thy Grie­ger dał mi w se­kre­cie kartkę wa­len­tyn­‐
kową, a Reed bła­gał mnie, że­bym mu po­ka­zała. Za­kra­dli­śmy się więc do la­bi­ryntu
drzew i wci­snę­łam mu kartkę do ręki z za­czer­wie­nio­nymi po­licz­kami.
Wtedy jed­nak do­tarło do nas, że jest zbyt ciemno, aby ją prze­czy­tać, bo księ­życ
roz­ta­czał słaby blask, a nieba nie zdo­biły gwiazdy.
Ko­niec koń­ców opar­li­śmy się o po­sąg Hery po­środku la­bi­ryntu, a ja wy­re­cy­to­wa­‐
łam mu z pa­mięci treść wa­len­tynki. To była jedna z tych kup­nych kar­tek, z pię­cioma li­‐
nij­kami, które trzeba było uzu­peł­nić, a pie­przony Ti­mo­thy Grie­ger jako ostat­nie słowo
wy­my­ślił „kupę” i na­pi­sał ją brą­zową kredką obok ry­sunku jego au­tor­stwa przed­sta­‐
wia­ją­cego... ak­tówkę.

Droga Emery,

Ko­cham cię bar­dziej niż ptaki i czer­wone maki.


Ko­cham cię bar­dziej niż pu­chate kotki.
I za­pach świe­żej szar­lotki.
Ko­cham cię bar­dziej niż kupę.
Bu­ziaki, Ti­mo­thy.

Co za po­eta.
Ale przy­naj­mniej nie zro­bił błędu w moim imie­niu.
Wy­dało mi się to ade­kwatne, że tyle lat póź­niej, kiedy po­sta­no­wi­łam zwie­rzyć się
Re­edowi z mo­jego naj­więk­szego se­kretu, na nie­bie świe­ciło tyle gwiazd, że mo­gła­bym
je po­li­czyć na pal­cach jed­nej ręki.
Je­śli chcesz spo­ty­kać się z chło­pa­kiem, któ­rego tata nie ma w gar­ści, to bę­dziesz
mu­siała wy­je­chać z tego stanu, przy­po­mnia­łam so­bie, wy­kra­da­jąc się z ro­dzin­nej po­‐
sia­dło­ści, żeby do­trzeć do domu pra­cow­ni­ków.
Do­skwie­rał mi ostry zi­mowy wiatr, ty­powy dla Ka­ro­liny Pół­noc­nej. Szczy­pał moją
skórę, jakby pró­bo­wał mi coś po­wie­dzieć. Może na­wet mnie za­trzy­mać.
Unio­słam te­le­fon, po raz ko­lejny od­czy­ta­łam wia­do­mość od Re­eda. Dla pew­no­ści
dwa razy.

Reed: Ze­rwa­łem z Ba­sil. Tym ra­zem na po­waż­nie.

Na­dzieja prze­to­czyła się przez moje ciało wraz z eks­cy­ta­cją i po­de­ner­wo­wa­niem,


a całą resztę zi­gno­ro­wa­łam – a do­kład­niej mój mózg, który ka­zał mi za­wró­cić, uchro­‐
nić na­szą przy­jaźń, bo kiedy już wy­znam mu mi­łość, nie będę w sta­nie tego cof­nąć.
Nie wró­cimy do tego, co było. Albo po­dzieli moje uczu­cia i zo­sta­niemy parą, albo
nie i wtedy na­szą przy­jaźń przy­słoni ja­kaś mę­cząca nie­zręcz­ność.
Nie martw się, Emery. Wiesz, co ro­bisz. Bę­dzie warto.
Poza tym ni­gdy wcze­śniej nie oba­wia­łam się ry­zyka. By­łam osobą, która naj­pierw
działa, a do­piero po­tem przej­muje się kon­se­kwen­cjami. Tylko że te­raz mia­łam wiele
do stra­ce­nia. Lęk owi­nął się wo­kół mo­ich nóg jak łań­cuch, cią­żył mi przy każ­dym
kroku.
To­ska.
La­cuna.
Ka­lon.
Mam­ro­ta­łam pod no­sem wy­jąt­kowe słowa, które mnie uszczę­śli­wiały. Wy­łą­czy­łam
te­le­fon, żeby nie roz­dzwo­nił się w domu Re­eda. Nie mia­łam żad­nej kie­szeni, więc
scho­wa­łam go w drew­nia­nej skrzynce na li­sty Pre­scot­tów, tej sa­mej, którą kie­dyś zbu­‐
do­wał Hank, a my z Re­edem ob­ser­wo­wa­li­śmy go przy pracy.
Tata Re­eda po­zwo­lił nam ją po­ma­lo­wać. Na efekt koń­cowy skła­dała się nie­bie­ska
po­łówka z lo­giem Duke w wy­ko­na­niu Re­eda i druga po­łówka – czarna ze zwięd­nię­‐
tymi me­ta­licz­nymi ró­żami. Betty uda­wała, że jej się po­doba, a Hank ro­ze­śmiał się, po­‐
kle­pał mnie po gło­wie i po­wie­dział, że je­stem wy­jąt­kowa.
Ma­leńki, czte­ro­po­ko­jowy do­mek Pre­scot­tów, sto­jący obok al­tany, w po­rów­na­niu
z po­sia­dło­ścią mo­jej ro­dziny wy­da­wał się mi­kro­sko­pijny. Wsu­nę­łam mój klucz do
zamka w tyl­nych drzwiach i prze­krę­ci­łam go tak ci­cho, jak tylko się dało. Za­wiasy
skrzyp­nęły, po­dob­nie jak de­ski pod mo­imi sto­pami, kiedy prze­mknę­łam przez kuch­‐
nię i za­kra­dłam się do po­koju Re­eda. Zna­łam roz­kład tego miej­sca na pa­mięć, więc po­‐
ru­sza­łam się tu­taj z ła­two­ścią.
Je­steś tego pewna?
Nie­omal sły­sza­łam głos Re­eda w mo­jej gło­wie, gładki ak­cent, który wsą­czył się do
mo­ich uszu i spły­wał aż do serca. Za­wsze był taki ostrożny, miał w zwy­czaju wspie­rać
mnie, kiedy od­wa­ża­łam się ro­bić krok w prze­paść. I za­wsze mnie ła­pał.
Za­wsze.
Liczne za­dra­pa­nia na ko­la­nach i kon­ste­la­cja wy­blak­nię­tych blizn zdo­bią­cych moje
ciało opo­wia­dała hi­sto­rię o dzie­cię­cych przy­go­dach, ale nie było w nich wi­dać zło­to­‐
wło­sego chłopca, który za­wsze mi to­wa­rzy­szył, na­wet kiedy matka z niego drwiła
i kry­ty­ko­wała jego ubra­nia z dru­giej ręki, jakby nie mo­gła pła­cić Pre­scot­tom tyle, na
ile za­słu­gi­wali.
Gdyby to tata, a nie moja matka, za­rzą­dzał do­mem, Reed na pewno ni­gdy nie no­‐
siłby uży­wa­nych ubrań, a ja mo­gła­bym czę­ściej ja­dać ko­la­cję u Pre­scot­tów, nie czu­jąc
się przy tym tak, jak­bym ro­biła coś złego.
W każ­dym ra­zie – Reed za­wsze mnie wspie­rał. Udo­wad­niała to bli­zna na twa­rzy
Ableʼa Car­tw­ri­ghta. Za każ­dym ra­zem, gdy mi­ja­łam go w ko­ry­ta­rzach li­ceum, prze­szy­‐
wał mnie dreszcz sa­tys­fak­cji.
W obec­no­ści Re­eda mój żo­łą­dek drżał, jakby na­wie­dziła go la­wina, a dzi­siaj po­sta­‐
no­wi­łam prze­spać się z moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem.
– Śpisz? – za­py­ta­łam i skrzy­wi­łam się. Mój głos drżał, mimo to po­łu­dniowy ak­cent
wy­brzmiał w po­miesz­cze­niu gło­śniej, niż za­mie­rza­łam.
Za­kra­dłam się do cia­snej prze­strzeni i za­mknę­łam za sobą drzwi, nie za­wra­ca­jąc
so­bie głowy za­pa­la­niem świa­teł. Nie chcia­łam obu­dzić pań­stwa Pre­scot­tów. Przez za­‐
ciem­nia­jące za­słony nie prze­dzie­rał się na­wet blask księ­życa, ale od­wie­dza­łam po­kój
mo­jego przy­ja­ciela już tyle razy, że do­tar­łam do wiel­kiego łóżka bez prze­szkód.
– Obudź się – na­le­ga­łam. Nie mia­łam po­ję­cia, co mu po­wiem, gdy rze­czy­wi­ście się
obu­dzi.
W dro­dze po­wrot­nej z Aspen, gdzie spę­dzi­łam prze­rwę zi­mową, przy­go­to­wa­łam
prze­mowę, ale te­raz, gdy sta­łam przy łóżku Re­eda, te słowa wy­da­wały mi się głu­pie.
Ko­ja­rzyło mi się to z tym, co mo­głaby po­wie­dzieć jedna z fa­nek Na­sha po spę­dze­niu
z nim nocy.
„Je­steś taki sek­sowny, Nash”.
„Na­wet nie wiesz, jak na mnie dzia­łasz, Nash”.
„Chyba cię ko­cham, Nash”.
Ra­zem z Re­edem przy­ci­ska­li­śmy głowy do drzwi sy­pialni jego star­szego brata
i czer­wie­ni­li­śmy się, kiedy do na­szych uszu do­cie­rały rze­czy, na które by­li­śmy jesz­cze
za mło­dzi. Gdy Nash po­zby­wał się tych dziew­czyn (a ro­bił to za­wsze), wy­pa­dały z po­‐
koju z pła­czem, a my uda­wa­li­śmy, że ich nie wi­dzimy.
Kiedy przy­sia­dłam na brzegu łóżka, po­ściel za­sze­le­ściła. Po­trzą­snę­łam ra­mie­niem
Re­eda. Po­ru­szył się z ję­kiem, a za­raz po­tem na po­wrót znie­ru­cho­miał.
– To ja. – Wraz z od­de­chem da­łam upust nie­pew­no­ści, zmniej­szy­łam mię­dzy nami
dy­stans i wy­ko­na­łam swój ruch, sia­da­jąc okra­kiem na jego na­giej klatce pier­sio­wej.
Przy­ło­ży­łam pa­lec do jego ust, żeby go uci­szyć. – Nic nie mów. – Nie po­wstrzy­muj
mnie. – Pro­szę. Po pro­stu... cze­ka­łam już tak długo. Pra­gnę tego. Pra­gnę cie­bie. Te­raz.
Nie od­po­wie­dział, więc znowu po­trzą­snę­łam nim za ra­miona i wy­szep­ta­łam:
– Obudź się.
Zsu­nę­łam z sie­bie szla­frok i rzu­ci­łam go na pod­łogę. Czu­łam się te­raz zu­peł­nie
naga, mimo że mia­łam na so­bie ko­ron­kowy sta­nik i majtki od kom­pletu. Reed le­ni­wie
prze­su­nął ręce na moją ta­lię, jakby wciąż był za­spany. Po­czu­łam się taka mała w ob­ję­‐
ciach jego wiel­kich dłoni.
Otar­łam się o jego sze­roką klatkę pier­siową. Jego wy­rzeź­bione ciało ko­ja­rzyło mi
się z twar­dym mar­mu­rem i ob­ra­zem o sta­now­czych po­cią­gnię­ciach pędzla. Zu­peł­nie
nie spo­dzie­wa­łam się tego, jaki bę­dzie w do­tyku. Pod pal­cami wy­czu­łam jego wy­rzeź­‐
bione mię­śnie brzu­cha. Ema­no­wał ener­gią, która prze­ta­czała się przez nas jak trzę­sie­‐
nie ziemi.
Zbli­ży­łam swoje usta do jego, ale w tym mo­men­cie prze­wró­cił mnie na plecy
i prze­jął kon­trolę z ta­kim en­tu­zja­zmem, na który li­czy­łam, ale jed­no­cze­śnie ba­łam się,
że nie bę­dzie taki chętny.
– Długo ci to za­jęło.
Po jego sło­wach przez moje ciało prze­to­czyły się ża­rzące wę­gle roz­prze­strze­nia­‐
jące ogień. Jego głos wy­da­wał się za­chryp­nięty z pod­nie­ce­nia. Kiedy prze­su­nę­łam rękę
ni­żej, żeby go po­gła­dzić, wy­rwał mu się jęk.
O Boże.
Na­wet nie miał na so­bie bie­li­zny.
Reed był więk­szy niż mój eks. Oba­wia­łam się, że może się we mnie nie zmie­ścić,
ale de­ter­mi­na­cja nie po­zwa­lała mi się wy­co­fać. Znowu go po­gła­dzi­łam. Pró­bo­wa­łam
od­na­leźć jego usta, ale w ciem­no­ści tra­fi­łam na po­li­czek.
Jed­no­dniowy za­rost po­dra­pał mnie po pod­bródku; był dłuż­szy, niż do tego przy­‐
wy­kłam, ale nie wi­dzia­łam się z nim, od­kąd dwa ty­go­dnie temu wy­je­cha­łam na wy­‐
cieczkę. Pró­bo­wa­łam go po­ca­ło­wać, ale mi nie po­zwo­lił. Zła­pał moje nad­garstki i unie­‐
ru­cho­mił je nad głową jedną ręką, żeby po­ssać sutki przez ko­ron­kowy ma­te­riał sta­‐
nika.
– Wy­dają się więk­sze. – Po­li­zał moją pierś po boku i wy­szep­tał: – Ope­ra­cja? – za­py­‐
tał ci­cho. Nie­mal wmó­wi­łam so­bie, że źle go zro­zu­mia­łam.
– Eee... nie? – od­par­łam niż­szym gło­sem, lekko za­że­no­wana. Mia­łam na­dzieję, że
nie do­sły­szał mo­jej od­po­wie­dzi i od­pu­ści te­mat.
– Hm... – Mruk­nął przy mo­jej szyi i do­dał: – Nie in­te­re­suje mnie seks pod­czas
okresu. Za dużo pa­pra­nia.
Od­biło ci, Reed?
– Nie mam okresu...
– Cię­żar­nej też nie chcę brać...
Nie by­łam pewna, czy się nie prze­sły­sza­łam, ale nie za­mie­rza­łam pro­sić go, aby
po­wtó­rzył gło­śniej.
Znowu go po­gła­dzi­łam, ma­jąc na­dzieję, że się za­mknie i prze­sta­nie psuć tę chwilę.
Na­parł na moją dłoń i przy­gryzł mi szyję. Po­ssał skórę z taką siłą, że zo­sta­nie mi ma­‐
linka. Jego ru­chy były pewne sie­bie, do­świad­czone. Jakby do­sko­nale wie­dział, jak oży­‐
wić moje ciało.
Wy­obra­ża­łam so­bie ten mo­ment przez lata, ale ni­gdy nie są­dzi­łam, że to do­świad­‐
cze­nie okaże się ta­kie nie­okieł­znane, pier­wotne, tak przy­jemne. Może by­li­śmy so­bie
pi­sani, a może tylko wmó­wi­łam so­bie, że tak jest, ale mia­łam wra­że­nie, jakby wszyst­‐
kie ele­menty kół zę­ba­tych do­pa­so­wały się do sie­bie i ze sobą współ­grały.
Drugą ręką od­kry­wał moje ciało, jakby do­sko­nale wie­dział, co ro­bić. Pi­snę­łam ci­‐
cho, gdy bez­ce­re­mo­nial­nie ze­rwał ze mnie majtki. Ma­te­riał bo­le­śnie we­rż­nął mi się
w po­śladki tuż przed pęk­nię­ciem, ale Reed nie dał mi czasu, by się nad tym roz­czu­lać.
Było mi w tej chwili le­piej niż we wszyst­kich fan­ta­zjach z udzia­łem Re­eda ra­zem
wzię­tych. Utwier­dziło mnie to w prze­ko­na­niu, że wy­ko­na­nie pierw­szego kroku było
tego warte. Wy­czu­łam, że mnie pra­gnie, i do­dało mi to od­wagi.
Reed prze­su­nął pal­cami po we­wnętrz­nej stro­nie mo­ich ud i od­na­lazł wil­gotne
ciało, w które wśli­zgnął się z że­nu­jącą ła­two­ścią. Ad­re­na­lina ude­rzyła mi do głowy.
– Pra­gnę cię od tak dawna. Spra­wiasz, że ro­bię się mo­kra. Taka mo­kra. My­śląc o to­‐
bie, do­ty­ka­łam się pod prysz­ni­cem. W łóżku. W – za­wa­ha­łam się i do­koń­czy­łam –
łóżku mo­jego by­łego chło­paka.
Wy­rwał mu się dźwięk po­do­bny do śmie­chu, wład­czy po­mruk, od któ­rego prze­‐
szył mnie dreszcz.
– Pie­przyć two­jego chło­paka.
– By­łego chło­paka – po­pra­wi­łam.
– Mam to gdzieś – od­parł. Jego głos wciąż był za­spany, za­chryp­nięty z po­żą­da­nia
i brzmiał nieco ina­czej.
Reed za­brał rękę i wśli­zgnął się we mnie. Przy­gry­złam dolną wargę, żeby po­‐
wstrzy­mać jęk. Przy­ło­ży­łam czoło do jego ra­mie­nia i za­mknę­łam oczy, wy­cho­dząc na­‐
prze­ciw każ­demu jego pchnię­ciu. Za­ci­snął jedną dłoń na moim tyłku, a drugą zła­pał
mnie w ta­lii.
Nie­spo­dzie­wa­nie prze­wró­cił nas tak, że zna­la­złam się nad nim. Jesz­cze ni­gdy nie
ro­bi­łam tego w tej po­zy­cji, ale po­ru­sza­jąc się in­stynk­tow­nie, otar­łam się o jego skórę.
– Wła­śnie tak. – Oparł głowę o po­duszkę, a ja przy­ło­ży­łam dło­nie do jego klatki
pier­sio­wej i prze­ję­łam kon­trolę. – Ujeż­dżaj mnie.
Jego chra­pliwy od po­żą­da­nia głos był nie­mal nie­roz­po­zna­walny. Chcia­łam po­znać
jego pra­gnie­nie tak do­brze jak jego sa­mego.
– Je­stem już bli­sko – sap­nę­łam.
W tej po­zy­cji wy­czu­wa­łam go w so­bie głę­biej, jakby się­gał do tych czę­ści mo­jego
ciała, o któ­rych ist­nie­niu na­wet nie wie­dzia­łam. Speł­nie­nie było tuż za ro­giem. Za­to­pi­‐
łam palce w jego skó­rze na ra­mio­nach, a on zła­pał mnie za bio­dra.
Mu­sia­łam go na­zna­czyć, zo­ba­czyć na jego ciele swoje piętno w po­staci ma­li­nek
i za­dra­pań na klatce pier­sio­wej. Mia­łam na­dzieję, że dzięki temu ju­tro rano, gdy się
obu­dzimy, przy­po­mnę so­bie, że to wy­da­rzyło się na­prawdę. Spoj­rzę na niego i będę
mo­gła na­zwać go swoim.
Reed prze­jął kon­trolę od dołu, na­po­ty­kał każdy mój ruch z taką gwał­tow­no­ścią, że
łóżko się trzę­sło, a ja za­czę­łam się oba­wiać, że na­kryją nas jego ro­dzice.
– O Boże. – Po­chy­li­łam się i ukry­łam głowę w jego szyi, żeby wy­szep­tać przy spo­‐
co­nej skó­rze: – Do­cho­dzę. Za­raz skoń­czę, Reed.
Na chwilę za­marł, jego pchnię­cia ustały, ale ja by­łam zbyt za­an­ga­żo­wana, aby prze­‐
stać. Wzię­łam go w sie­bie głę­biej, osią­ga­jąc or­gazm. Przy­gry­złam jego ra­mię, żeby
zdu­sić jęki, i po­czu­łam, jak się na nim za­ci­skam. Do­szedł we mnie, a jego ję­zyk mu­snął
pła­tek mo­jego ucha, gdy wy­rwało mu się ostre prze­kleń­stwo.
Spa­łam już z in­nymi fa­ce­tami, ale z żad­nym ni­gdy nie do­szłam. To byli tylko nie­do­‐
świad­czeni na­sto­lat­ko­wie, w po­rów­na­niu z bez­względną mę­sko­ścią Re­eda.
Może uczu­cia zmie­niają do­zna­nia pod­czas seksu. Po­dej­rze­wa­łam, że było mi z nim
le­piej, po­nie­waż się w nim za­ko­cha­łam, a tam­tych chło­pa­ków nie da­rzy­łam uczu­ciami,
jed­nak ode­pchnę­łam od sie­bie tę myśl. To, jak Reed wsu­wał się we mnie, jak od­kry­wał
dłońmi moje ciało, jakby do­sko­nale wie­dział, pod ja­kim ką­tem mnie wziąć...
To nie mo­gły być tylko moje uro­je­nia.
Pa­so­wa­li­śmy do sie­bie ide­al­nie.
Le­że­li­śmy w mil­cze­niu, a ja wciąż do­cho­dzi­łam do sie­bie po otę­pia­ją­cej roz­ko­szy.
Dłoń Re­eda spo­czy­wała na moim udzie, pal­cami gła­dził zbieg mię­dzy moim kro­czem
a udem, aż wy­czu­łam na ciele gę­sią skórkę. Nie od­wa­ży­łam się ru­szyć, nie chcia­łam
być tą, która prze­rwa­łaby tę bło­gość.
Moim cia­łem za­wład­nął chaos. Mu­sia­łam za­sta­no­wić się, co to wszystko ozna­‐
czało. Reed, wciąż nieco twardy, wci­snął się we mnie nieco bar­dziej, gdy wy­cią­gnął się
w stronę szafki noc­nej, żeby za­pa­lić lampkę. Przy skó­rze wy­czu­łam jego chra­pliwy od­‐
dech.
Gdy w sy­pialni zro­biło się ja­sno, za­mru­ga­łam po­wie­kami, żeby po­zbyć się po­or­ga­‐
zmo­wego otę­pie­nia. W końcu sku­pi­łam na nim wy­ostrzony wzrok i za­mar­łam. Szok
prze­to­czył się przeze mnie jak tsu­nami i gdy­bym nie trzy­mała się jego ra­mion, pew­nie
bym się prze­wró­ciła.
Przed oczami na chwilę zro­biło mi się ciemno i mia­łam wra­że­nie, że za­raz ze­‐
mdleję. To i tak by­łoby mniej upo­ka­rza­jące niż rze­czy­wi­stość.
Wszystko by­łoby mniej upo­ka­rza­jące.
Le­d­wie po­tra­fi­łam prze­tra­wić prawdę.
Co gor­sza, on wciąż tkwił we mnie.
Nie pa­trzy­łam na Re­eda Pre­scotta.
To był jego ma­jący nie­mal metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu brat, Ado­nis o piw­nych
oczach, krót­kich czar­nych wło­sach oraz pa­lą­cym spoj­rze­niu, na któ­rego wi­dok wy­‐
obra­ża­łaś so­bie go nago, je­śli tylko pa­trzył na cie­bie zbyt długo. Po­wta­rzam. Był. Te­‐
raz. We mnie.
Nash Pre­scott.
Star­szy brat Re­eda.
Jego nie­mal trzy­dzie­sto­letni brat.
Roz­dział szó­sty

Emery
P opla­misz łóżko mo­jego brata – za­uwa­żył Nash. Oparł głowę o po­duszkę
i mi się przyj­rzał. Wy­da­wał się nie­mal roz­draż­niony, jakby miał mnie za szuję,
która ze­psuła mu week­en­dowe plany.
– Ty... Ja... Co... – ją­ka­łam się. Na zmianę otwie­ra­łam i za­my­ka­łam usta jak rybka na
plaży.
Spa­łaś z Na­shem Pre­scot­tem.
Z pie­przo­nym Na­shem Pre­scot­tem.
I było nie­sa­mo­wi­cie.
Tylko nie pa­ni­kuj.
Tylko nie pa­ni­kuj.
Tylko nie pa­ni­kuj.
Za późno, już za­czę­łam.
Nash prze­cze­sał pal­cami włosy i wy­cią­gnął się, żeby wziąć mój szla­frok i mi go
rzu­cić.
– Wy­lu­zuj, do cho­lery, co? Or­gazm po­wi­nien cię chyba roz­luź­nić.
W gło­wie ko­ła­tała mi się te­raz tylko jedna myśl: Nie za­wsze taki by­łeś.
Może dla in­nych dziew­czyn, ale ni­gdy wo­bec mnie.
Nash był za­pal­czy­wym obrońcą, który za­trzy­my­wał się przy moim sto­liku z brą­‐
zową torbą na lunch, kiedy moja mama „za­po­mniała” dać mi kasę na je­dze­nie. I mimo
że rzadko ze sobą roz­ma­wia­li­śmy, na­wet wtedy, gdy dzie­lił się ze mną po­sił­kiem, za­‐
wsze po­cie­szała mnie myśl, że mam dwóch obroń­ców – Re­eda i Na­sha.
Tego dnia, gdy od­był się bal de­biu­tan­tek, coś się zmie­niło, a po nie­do­szłym aresz­‐
to­wa­niu Re­eda ot­chłań mię­dzy nim a bra­tem stała się nie do prze­sko­cze­nia. Rza­dziej
ze sobą roz­ma­wiali, a gdy już nada­rzyła się oka­zja, zwra­cali się do sie­bie z taką ser­‐
decz­no­ścią, jaka łą­czyła mnie i moją matkę.
Współ­czu­łam Betty, która z ca­łych sił pró­bo­wała na­pra­wić ich re­la­cję. Or­ga­ni­zo­‐
wała przy­ję­cia nie­spo­dzianki, za­pra­szała na do­mowe obiady, na atrak­cje poza do­mem,
na które nie było ich stać, bo je­den syn do­piero szedł na stu­dia, a drugi skoń­czył ma­gi­‐
sterkę.
Reed sku­piał swoje wy­siłki na Ba­sil, fut­bolu i na­uce. Na­to­miast Nash? Przy nas
zro­bił się inny. Stał się ucie­le­śnie­niem swo­jej re­pu­ta­cji. Był bo­ski, aro­gancki, nie­zno­‐
śny. Kiedy wra­cał do domu z wi­zytą, każdy week­end spę­dzał na pie­prze­niu się ze znu­‐
dzo­nymi dwu­dzie­sto­kil­ku­let­nimi żo­nami z Eastridge.
Już cię nie po­znaję.
Mia­łam te słowa na końcu ję­zyka, ale nie mo­gła­bym ich wy­po­wie­dzieć. To było za­‐
da­nie Re­eda. Przej­mo­wa­łam się tym tylko dla­tego, że bo­lało mnie, jak cza­sami pa­trzył
na mnie Nash – z oskar­że­niem prze­ci­na­ją­cym mnie na wskroś.
Rzu­cał pod moim ad­re­sem uszczy­pli­wymi ko­men­ta­rzami, o które nikt go nie pro­‐
sił, bo po­zo­sta­wa­łam lo­jalna wo­bec Re­eda, a na­wet roz­mowa ze star­szym bra­tem wy­‐
da­wała mi się zdradą, jak­bym wy­bie­rała złą stronę.
– Ty­powa z cie­bie Win­th­rop, Emery – po­wie­dział kie­dyś Nash, gdy ukra­dłam z ta­‐
le­rza Re­eda ka­pary, któ­rymi Betty ob­sy­pała kur­czaka pic­cata. – Tak do­brze ukry­wasz
ta­jem­nice. – Przy­ła­pał mnie na tym, jak wsu­wa­łam bank­noty do skar­pety Re­eda. Skła­‐
ma­łam, że to od mo­jego ojca. – Gi­deon czę­sto wy­syła cię na zwiady?
– Ze­msta. Czę­sto czu­jesz jej smak? – Splu­nę­łam mu pod nogi ka­wał­kiem zgni­łej
brzo­skwini z ogrodu. Wy­lą­do­wała przy jego sto­pie, kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów od celu.
Chcia­łam mu się przyj­rzeć, prze­ana­li­zo­wać moje upo­ko­rze­nie, po­za­chwy­cać się
pierw­szym or­ga­zmem, ale czu­łam je­dy­nie nie­od­party ma­gne­tyzm Na­sha, nie­bez­piecz­‐
niej­szy niż u wszyst­kich in­nych chłop­ców, któ­rych w ży­ciu spo­tka­łam.
Tylko że Nash nie był chłop­cem.
To męż­czy­zna.
I czu­łam się przy nim jak mała dziew­czynka, cho­ciaż zdą­ży­łam prze­ko­nać sie­bie,
że nią nie je­stem.
Wsu­nę­łam ręce w rę­kawy szla­froka i stę­ża­łam, gdy tylko za­wią­za­łam pa­sek w ta­lii.
Moje majtki le­żały gdzieś po­rzu­cone, ale przy­naj­mniej się okry­łam.
Zi­gno­ro­wa­łam ukłu­cie wy­wo­łane jego drwiną, po­krę­ci­łam głową i ode­pchnę­łam
na bok za­że­no­wa­nie.
– Wie­dzia­łeś?
Moje oskar­że­nie rzu­cone ostrym to­nem na­wet go nie ru­szyło. Prze­cią­gnął się z ra­‐
mio­nami za głową, a mój wzrok za­wę­dro­wał do mię­śni po bo­kach jego brzu­cha ukła­‐
da­ją­cych się w kształt li­tery V. Za­ci­snę­łam się na nim. To był od­ruch. Za­wsty­dzona po­‐
de­rwa­łam głowę i za­uwa­ży­łam, że Nash za­dzior­nie unosi brew.
– Do­my­śli­łem się, bo wy­sa­pa­łaś imię mo­jego brata, kiedy do­cho­dzi­łaś na moim fiu­‐
cie.
Wy­gra­mo­li­łam się z łóżka, po­spiesz­nie od­py­cha­jąc koc. By­łam wprost prze­ra­żona,
de­li­kat­nie mó­wiąc, ale naj­bar­dziej za­bo­lał mnie wy­raz czy­stej iry­ta­cji na jego twa­rzy.
Nie mógł cho­ciaż uda­wać, że mu się po­do­bało?
Bo ja się do­brze ba­wi­łam.
Do­szłam.
A to się ni­gdy nie zda­rzało.
Doj­rza­łam przez ostat­nie dwa lata, a mój biust był je­dy­nym ele­men­tem mo­jego
ciała, który nie ko­ja­rzył się z mo­delką na wy­biegu. Przy Na­shu czu­łam się jak bo­gini.
Jakby moje ciało po­sia­dło ma­gię, jak­bym kon­tro­lo­wała wła­sną przy­jem­ność i pro­blem,
który za­wsze mnie mar­twił, prze­stał być ważny, bo za­stą­piła go przy­jem­ność.
A jed­nak na niego moje ciało nie miało żad­nego wpływu. Pa­trzył na mnie tak,
jakby chciał za­po­mnieć, że to się wy­da­rzyło. Jakby brzy­dził się sobą, że po­su­nął ko­goś
tak mło­dego.
Prze­cież żadne z nas nie zro­biło tego ce­lowo, a ja nie mia­łam od­wagi, żeby za­py­tać
go, dla­czego wy­da­wał się taki znie­sma­czony i skąd ta po­garda.
Kiedy od­su­nę­łam na bok po­ściel, po­zo­sta­wi­łam go od­sło­nię­tego, ale Nash, zu­peł­‐
nie nie­zaw­sty­dzony swoją na­go­ścią, prze­cze­sał tylko włosy dło­nią. Może gdy­bym była
fa­ce­tem, w do­datku tak du­żym jak Nash, też bym się nie za­kry­wała. Ale mógłby wy­ka­‐
zać się cho­ciaż odro­biną przy­zwo­ito­ści.
A po­tem przy­po­mnia­łam so­bie, że ten męż­czy­zna w ogóle nie jest przy­zwo­ity.
Reed mnie przed nim ostrze­gał.
– Le­piej uwa­żaj, Em. – Ty­dzień po balu de­biu­tan­tek Reed od­pro­wa­dził wzro­kiem
od­jeż­dża­jącą hondę swo­jego brata. – Nash do­pusz­cza się nie­wy­ba­czal­nych rze­czy,
a zresztą na­wet nie prosi o prze­ba­cze­nie.
Wbi­łam pa­znok­cie w udo. Wciąż mocno prze­ży­wa­łam ten krąg cier­pie­nia.
– Nie mo­że­cie tego prze­ga­dać?
– A jaki byłby w tym cel? To pod­stępny kłamca. Nie można wie­rzyć w jego słowa.
Ni­gdy nie by­łam w sta­nie po­wią­zać wer­sji Na­sha wi­dzia­nej oczami Re­eda z tą,
która tyle razy mnie ra­to­wała. Przez trzy ostat­nie lata wie­rzy­łam, że Nash nie stał się
tak zły, za ja­kiego miał go Reed.
Aż do dzi­siaj.
Ta na­dzieja umarła bo­le­sną śmier­cią.
Za­ko­ły­sa­łam się na pię­tach i za­sta­no­wi­łam się nad od­po­wie­dzią, aż w końcu po­‐
wie­dzia­łam:
– Za kogo mnie wzią­łeś?
– Za Ka­trinę – wy­po­wie­dział te słowa bez cie­nia skru­chy, jakby nie było nic złego
w tym, że czeka w łóżku na mę­żatkę.
Co gor­sza, wspo­mniał o chło­paku, co ozna­czało, że zdra­dzała ojca Ba­sil oraz in­‐
nego męż­czy­znę z Na­shem.
Co się z tobą stało, Nash?
Z księ­cia w srebr­nej zbroi zmie­nił się w czarny cha­rak­ter trak­tu­jący mnie tak obo­‐
jęt­nie, że na­wet nie mu­siał wy­cią­gać w moją stronę za­tru­tego jabłka.
Aż do te­raz.
Tyle że jabłko było twar­dym jak ka­mień pe­ni­sem i wy­obra­ża­łam so­bie, że sma­ko­‐
wałby le­piej niż za­truty owoc.
– Pie­przy­łeś się ze mną, my­śląc, że je­stem kimś in­nym? – syk­nę­łam roz­wście­czona,
ma­jąc na uwa­dze, że Hank i Betty śpią dwa po­koje da­lej.
Nie umknęła mi wła­sna hi­po­kry­zja. Co z tego, że wzię­łam go za jego brata? To coś
zu­peł­nie in­nego. Ja by­łam za­ko­chana. On wziął mnie za mę­żatkę. A więc do­brze, oboje
wzię­li­śmy sie­bie za ko­goś in­nego, ale dla wła­snego zdro­wia psy­chicz­nego chcia­łam
wie­rzyć, że nie je­ste­śmy tak per­fidni.
Nie je­steś tak zła jak Nash Pre­scott, Emery. To jego wina.
Nie.
Na­wet ja nie wie­rzy­łam w te bzdury.
To ja usia­dłam na nim okra­kiem, nie po­twier­dziw­szy naj­pierw jego toż­sa­mo­ści.
Głu­pia, głu­pia, głu­pia.
– Pie­przy­łem się z tobą – po­wtó­rzył, jakby pró­bo­wał roz­sma­ko­wać się w tych sło­‐
wach. – Co za wul­garny ję­zyk u tak mi­łej osóbki...
Mi­łej.
Po­wie­dział to ta­kim to­nem, jakby gry­zie­nie się w ję­zyk za każ­dym ra­zem, gdy
matka mnie kry­ty­ko­wała, czy­niło ze mnie ko­goś gor­szego.
Wku­rzyło mnie to. Bez na­my­słu pod­nio­słam rękę. Nie ude­rzy­ła­bym go. Nie wie­‐
dzia­łam, co zro­bić, ale to był od­ruch, który je­dy­nie go roz­ba­wił.
– Spo­koj­nie, ty­gry­sie.
Na­wet się nie za­wa­hał, bez­czesz­cząc dwa słowa, które po­wie­dział mi dwa lata
temu, gdy wpa­dłam na niego i Re­eda w dniu balu. Ode­pchnę­łam prze­szłość na bok, bo
nie chcia­łam przy­po­mi­nać so­bie o czło­wie­czeń­stwie Na­sha, gdy by­łam na niego taka
wście­kła.
Kon­ty­nu­ował, albo tego nie­świa­domy, albo zu­peł­nie nie­prze­jęty:
– Do­my­śli­łem się tego na chwilę przed tym, jak skoń­czy­łaś. Nie pie­przył­bym się
z tobą, gdy­bym wie­dział, że to ty. Nie ob­ra­cam ma­ło­lat.
Znowu za­lała mnie fala wstydu i zro­biło mi się głu­pio.
Wal­czy­łam z tym z ca­łej siły.
Za­dar­łam pod­bró­dek i spoj­rza­łam na niego lo­do­wato.
– Mam osiem­na­ście lat.
Le­d­wie skoń­czone.
Dzie­się­cio­let­nia róż­nica wieku mię­dzy nami wy­da­wała się nie do prze­sko­cze­nia.
Ale przy­naj­mniej mo­głam się sku­pić na tej in­for­ma­cji, za­miast na my­śli, że wła­śnie
skoń­czy­łam upra­wiać seks z nie­wła­ści­wym Pre­scot­tem.
Cho­lera.
Reed.
– Reed... – za­czę­łam.
– O ni­czym się nie do­wie – wark­nął. – Je­śli mu po­wiesz, znisz­czysz wa­szą przy­jaźń.
Ton jego głosu nie pa­so­wał do oczu.
Jedno krzy­czało: Spie­przysz swoją re­la­cję.
Dru­gie: Spie­przysz moją re­la­cję.
Nie tylko ja nie chcia­łam, aby Reed się do­wie­dział; to nie­od­wra­cal­nie znisz­czy­łoby
na­szą przy­jaźń.
Wiem, że wciąż za­leży ci na Re­edzie.
Ta myśl do­dała mi od­wagi. On wciąż miał serce, po­trzeby i uczu­cia, w jego ży­łach
pły­nęła krew, tak jak w mo­ich. Nie był nie­po­ko­nany.
Skrzy­żo­wa­łam ra­miona na klatce pier­sio­wej, moc­niej owi­ja­jąc się szla­fro­kiem.
– Nie po­wi­nie­neś być te­raz w No­wym Jorku na otwar­ciu ja­kiejś firmy, która i tak
wkrótce upad­nie?
A przy­naj­mniej tak po­wie­dział mi Reed kilka ty­go­dni temu. Oczy­wi­ście nie wspo­‐
mniał o po­ten­cjal­nym upadku, ale w tym mo­men­cie do głosu do­szła duma i wcale mi
się to nie spodo­bało, bo moją od­ru­chową re­ak­cją oka­zało się okru­cień­stwo, które od­‐
zy­wało się we mnie przez te wszyst­kie lata zło­śli­wych pod­szep­tów w szkole. Od­ru­‐
chowo chcia­łam za to prze­pro­sić, ale nie by­łam w sta­nie od­na­leźć głosu.
Nash oparł się o wez­gło­wie i przyj­rzał mi się piw­nymi, czuj­nymi oczami z do­cie­kli­‐
wo­ścią, do któ­rej nie przy­wy­kłam. Na­wet ze strony Vir­gi­nii Win­th­rop.
– To nie twoja sprawa, Win­th­rop, ale przy­je­cha­łem do mia­sta w in­te­re­sach. Reed
no­cuje dzi­siaj u Ba­sil, więc stwier­dzi­łem, że prze­śpię się w jego po­koju, bo mama
zmie­niła mój w pie­przony warsz­tat. Nie są­dzi­łem, że bę­dzie pró­bo­wało do­brać się do
mnie osiem­na­sto­let­nie dziecko.
Jego ozię­błe za­cho­wa­nie wy­wo­łało w mo­jej piersi eks­plo­zję fu­rii, która roz­lała się
po mnie aż po palce. Mia­łam ochotę mu od­dać – bo wła­śnie tak od­czu­łam jego słowa.
Jak cios.
Ze star­szego brata, któ­rego Reed kie­dyś miał za wzór, zmie­nił się w po­twora, któ­‐
rego żadne z nas już nie roz­po­zna­wało.
Za­bo­lało mnie to bar­dziej, niż są­dzi­łam.
Za­ko­pa­łam jego przy­tyk głę­boko w so­bie i po­zwo­li­łam, by prze­ma­wiała przeze
mnie duma.
Nash wziął wolną po­duszkę i ze swo­bodą starł spermę z członka, nie przej­mu­jąc
się moim wzro­kiem ani tym, że kiedy od­wie­dza­łam po­kój Re­eda, za­wsze kła­dłam się
wła­śnie na tej po­duszce.
– Za­kra­dasz się do po­koju mo­jego brata na szybki nu­me­rek?
Ni­gdy, nie­omal rzu­ci­łam w obro­nie, po czę­ści ocza­ro­wana, po czę­ści zszo­ko­wana
tym, że na­gość zu­peł­nie go nie krę­po­wała.
Mimo to ugry­złam się w ję­zyk, bo po­czu­łam się ob­na­żona. Mia­łam za­miar wy­znać
dzi­siaj Re­edowi mi­łość, ale moja próba od­biła się czkawką, a Nash Pre­scott miał nie­‐
szczę­ście oglą­dać moją po­rażkę.
– Cały czas – skła­ma­łam, żeby wyjść z tego z twa­rzą. – I jest w łóżku lep­szy od cie­‐
bie.
Ko­lejne kłam­stwo.
Nie ist­niał chyba nikt, kto byłby tak do­brym ko­chan­kiem jak Nash. Przez niego
czu­łam taką roz­kosz, że mro­wiły mnie palce u stóp, a płuca pa­liły. Do­pro­wa­dził moje
ciało na skraj wy­trzy­ma­ło­ści i ja­kaś część mnie chciała spraw­dzić, czy znowu uda mu
się to zro­bić, bo za­sta­na­wia­łam się, czy ten pierw­szy raz był tylko przy­pad­kiem, czy
jed­nak seks może być taki za każ­dym ra­zem.
Pra­gnę­łam go, a na wi­dok mo­ich ró­żo­wych śla­dów po pa­znok­ciach na jego klatce
pier­sio­wej czu­łam ob­se­syjną pod­nietę. Prze­ra­żała mnie ta myśl. Chcia­łam stąd uciec,
ale jed­no­cze­śnie mo­gła­bym zro­bić zdję­cie na do­wód, że po­ha­ra­ta­łam go tak jak on
mnie.
Naj­lep­szym sło­wem na opi­sa­nie mo­jego stanu by­łoby obłą­ka­nie. Mia­łam w szkole
na­uczy­cieli młod­szych od Na­sha i myśl o upra­wia­niu z nimi seksu przy­pra­wiała mnie
o mdło­ści.
Nash zwę­ził oczy, sku­pia­jąc je na moim oboj­czyku, gdzie zo­sta­wił ma­linkę, która
nie znik­nie naj­pew­niej przez kilka ty­go­dni.
– Je­śli po­trafi spra­wić, że do­cho­dzisz moc­niej niż na moim fiu­cie, to za­słu­guje na
me­dal. – Otwo­rzy­łam usta ze zdzi­wie­nia na dźwięk słowa fiut, a Na­showi nie umknął
ru­mie­niec, który roz­lał się po mo­ich po­licz­kach. – Mój brat ma dziew­czynę, wiesz
o tym, prawda? – za­uwa­żył po­woli, jakby zwra­cał się do idiotki.
– Dla ja­sno­ści Reed na­pi­sał mi, że ze­rwali. – Wcze­pi­łam palce w ma­te­riał szla­froka.
– A więc chcia­łaś go wes­przeć sek­sem na po­cie­sze­nie? A to do­bre. – Prze­cze­sał
włosy pal­cami, tar­ga­jąc je jesz­cze bar­dziej niż ja wcze­śniej. Par­sk­nął śmie­chem. – To
ze­rwa­nie trwało za­le­d­wie trzy­dzie­ści mi­nut, bo po­tem ją prze­pro­sił. Nie­mal bła­gał ją
na ko­la­nach.
Skrzy­wi­łam się.
Naj­gor­sze w tym wszyst­kim było to, że się tego spo­dzie­wa­łam – „zry­wali ze sobą”
już wiele razy i za­wsze po­tem do sie­bie wra­cali. Da­łam się ogłu­pić ma­gii bez­gwiezd­‐
nej nocy, wmó­wi­łam so­bie, że tym ra­zem bę­dzie ina­czej, bo chcia­łam w to wie­rzyć.
Nie­spo­dzie­wa­nie aro­gan­cja Na­sha ule­ciała, gdy przyj­rzał mi się uważ­nie.
Jakby przej­rzał mnie na wy­lot.
Za­ci­snę­łam palce na szla­froku. Przy­po­mnia­łam so­bie, że mu­szę od­dy­chać, więc za­‐
czę­łam ryt­micz­nie na­bie­rać i wy­pusz­czać po­wie­trze. Ogar­nął mnie nie­po­kój. Prze­nio­‐
słam wzrok na wi­szące na ścia­nie zdję­cie, przed­sta­wia­jące mnie i Re­eda, ro­ze­śmia­‐
nych, i do­tarło do mnie, że wła­śnie prze­kre­śli­łam wszel­kie szanse na to, by z nim być,
a to dla­tego, że prze­spa­łam się z jego bra­tem.
W oczach Na­sha do­pa­trzy­łam się li­to­ści po­mie­sza­nej z od­razą.
Zer­k­nął na ze­ga­rek sto­jący na szafce noc­nej i po­wie­dział:
– Albo się po­łóż, albo zni­kaj. Za kilka go­dzin mam spo­tka­nie.
Jego słowa wy­brzmiały bru­tal­nie, ale wie­dzia­łam, co się w nich kryje.
Współ­czu­cie.
Dał mi moż­li­wość ucieczki bez ko­niecz­no­ści tłu­ma­cze­nia się z tych upo­ka­rza­ją­cych
po­wo­dów, które skło­niły mnie do przyj­ścia tu­taj. Chwy­ci­łam się tej szansy jak to­nący
brzy­twy.
– Je­steś nie­moż­liwy – wy­pa­li­łam, ale nie wło­ży­łam w te słowa serca, bo gdyby po­‐
trak­to­wał mnie ina­czej, pew­nie bym się roz­pła­kała.
A ja nie je­stem beksą.
– Zro­bimy tak. – Ski­nął głową na mo­krą plamę wid­nie­jącą na prze­ście­ra­dle. – Za­‐
po­mnijmy, że do tego do­szło. Ty wcale nie pie­przy­łaś się z nie­wła­ści­wym bra­tem. Ja
wcale nie pie­przy­łem się z osiem­na­sto­latką. – Jego usta roz­cią­gnęły się w szy­der­czym
uśmie­chu, kiedy wy­tknął mi mój wiek. – Żadne z nas nie wy­jawi prawdy Re­edowi. Ja­‐
sne?
W końcu mo­głam się zgo­dzić cho­ciaż z jedną rze­czą.
– Jak słońce. – Dra­snę­łam wargę zę­bami. – Obie­casz, że nie po­wiesz Re­edowi?
Nash przy­glą­dał mi się przez chwilę, przez jego oczy prze­mknęło coś na kształt
roz­cza­ro­wa­nia, a po­tem wy­cią­gnął rękę i zga­sił świa­tło.
– Wy­noś się stąd, Win­th­rop.
– Z miłą chę­cią, Pre­scott.
Wró­ci­łam do swo­jego domu. Ręce mi się trzę­sły, kiedy otwie­ra­łam tylne drzwi, ale
gdy się udało, pu­ści­łam się bie­giem do mo­jego po­koju. Prze­krę­ci­łam klucz w zamku
i upew­ni­łam się, że klamka jest za­blo­ko­wana, a po­tem rzu­ci­łam się na łóżko. Na­kry­‐
łam głowę po­ścielą, dy­sząc w je­dwabny ma­te­riał.
Zo­sta­wi­łam po­dartą bie­li­znę na pod­ło­dze w po­koju mo­jego przy­ja­ciela. Mo­dli­łam
się, by Nash miał cho­ciaż tyle przy­zwo­ito­ści, żeby ją wy­rzu­cić albo spa­lić. Pod koł­drą
zro­biło mi się go­rąco, ale nie chcia­łam jej opu­ścić ani zro­bić ni­czego roz­sąd­nego, na
przy­kład wziąć prysz­nic.
Przy­po­mnia­łam so­bie drogą po­ściel upa­praną na­szym po­tem i so­kami.
Dzi­siaj do­wie­dzia­łam się dwóch rze­czy.
Po pierw­sze mo­głam mieć or­gazm w trak­cie seksu i już ni­gdy nie będę taka sama.
Po dru­gie znie­na­wi­dzi­łam Na­sha Pre­scotta.
Roz­dział siódmy

EMERY 20 LAT, NASH 30 LAT


Eastridge Da­i ly
KO­LUMNA GO­ŚCINNA

wspo­mnijmy ofiary w dniu rocz­nicy


Wiel­kiego Skan­dalu Win­th­ro­pów.
Au­tor Aaron Bi­shop

W szy­scy pa­mię­tamy sy­reny, nie­spo­dzie­wany na­jazd po­łą­czo­nych sił FBI


i ko­mi­sji do spraw pa­pie­rów war­to­ścio­wych i giełd, plotki roz­prze­strze­nia­‐
jące się po mie­ście z za­wrotną pręd­ko­ścią. Gi­deon Win­th­rop rze­komo do­pu­ścił się de­‐
frau­da­cji w Win­th­rop Te­xti­les. Nikt z nas nie mógł w to uwie­rzyć. Na­wet kiedy bur­‐
mistrz Car­tw­ri­ght oznaj­mił, że FBI wsz­częło ofi­cjalne śledz­two w spra­wie Gi­de­ona
Win­th­ropa i Win­th­rop Te­xti­les.
Dwa lata temu firma, która swego czasu za­trud­niała po­nad osiem­dzie­siąt pro­cent
miesz­kań­ców Eastridge, zo­stała za­mknięta, oszczęd­no­ści ży­ciowe pra­cow­ni­ków, któ­‐
rzy nie­szczę­śli­wie za­in­we­sto­wali w jej ak­cje, wy­pa­ro­wały, a dwie osoby zmarły. Mimo
to nie zna­le­ziono wy­star­cza­ją­cych do­wo­dów i nie wnie­siono za­rzu­tów prze­ciwko Gi­‐
de­onowi Win­th­ro­powi.
W dniu rocz­nicy skan­dalu wspo­mnijmy ofiary.
Przy­po­mnijmy so­bie tych, któ­rzy po utra­cie pracy zo­stali bez da­chu nad głową.
Przy­po­mnijmy so­bie lu­dzi star­szych, któ­rzy po­mimo przej­ścia na eme­ry­turę byli
zmu­szeni pra­co­wać da­lej, aby od­zy­skać straty.
Przy­po­mnijmy so­bie dzieci, któ­rym za­czął do­skwie­rać głód.
Przy­po­mnijmy so­bie Hanka Pre­scotta, pra­cu­ją­cego na trzy zmiany w celu utrzy­‐
ma­nia ro­dziny, który zmarł na za­wał serca po tym, jak stra­cił za­równo pracę, jak i ży­‐
ciowe oszczęd­no­ści, które za­in­we­sto­wał w Win­th­rop Te­xti­les.
Przy­po­mnijmy so­bie An­gusa Bed­forda, który po utra­cie sta­no­wi­ska w fa­bryce
Win­th­ropa i oszczęd­no­ści odło­żo­nych na uczel­nię dla dziecka po­peł­nił sa­mo­bój­stwo.
Gi­deon Win­th­rop uciekł z Eastridge w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej i nie wnie­siono prze­‐
ciwko niemu żad­nych za­rzu­tów, ale my pa­mię­tamy.
Uwaga: Je­śli ucier­pia­łeś na sku­tek Skan­dalu Win­th­ropa albo znasz taką osobę,
Fun­da­cja Eastridge, za­ło­żona przez na­szego miesz­kańca Na­sha Pre­scotta za­pew­nia
ca­ło­do­bowe wspar­cie, w któ­rego skład wcho­dzą kon­sul­ta­cje te­le­fo­niczne, stu­pro­cen­‐
towo ano­ni­mowy czat z pra­cow­ni­kiem po­mocy oraz go­rąca li­nia za­po­bie­ga­nia sa­mo­‐
bój­stwom.
KO­MEN­TA­RZE:
Mary Sue: Za­in­we­sto­wa­łam wszyst­kie oszczęd­no­ści w Win­th­rop Te­xti­les! Stra­ci­‐
łam dom. Ta prze­klęta ro­dzina za­słu­guje na to, by spło­nąć w pie­kle. Bóg nie osą­dzi ich
ła­ska­wie.
De­rek Klein: To Win­th­ro­po­wie po­winni byli umrzeć! Nie Hank! Nie nasz An­gus!
Beth Anne: Niech Bóg ma w opiece Na­sha Pre­scotta. Nie dość, że stra­cił ojca, to
jesz­cze po­mimo ża­łoby za­ło­żył Fun­da­cję Eastridge. Aż czło­wiek się za­sta­na­wia, co by
się stało, gdyby wcze­śniej się wzbo­ga­cił. Czy wtedy Hank Pre­scott wciąż by żył?
Jo­shua Smith: Je­śli zo­ba­czę Gi­de­ona Win­th­ropa, gość jest mar­twy. Za­słu­guje na
spo­tka­nie z sa­mym dia­błem.
Ash­ley John­son: @Beth Anne, to okropne, nie można tak mó­wić. Ska­suj ten ko­‐
men­tarz!!!!
Hal­lie Clarke: Czy ktoś wie, co się stało z Emery Win­th­rop? Jej so­cial me­dia są
nie­ak­tywne. Moja córka cho­dzi do Duke i mówi, że jej tam nie wi­działa.
Demi Wil­son: @Hal­lie Clarke, nie mam po­ję­cia.
Bruce Da­vey: @Hal­lie Clarke, też nie wiem, ale jak dla mnie ona jest tak samo
winna jak cała ro­dzina.
Część trze­cia
MOJRA

mojra
\’mȯirə\
(rze­czow­nik) ucie­le­śnie­nie losu lub prze­zna­cze­nia
W grec­kiej mi­to­lo­gii trzy mojry przędą nici Losu. Pod­le­gają im męż­czyźni, ko­biety
i bo­go­wie, któ­rzy są zmu­szeni za­ak­cep­to­wać Los jako Prze­zna­cze­nie.
Mojra ozna­cza rów­nież kon­cept, prze­świad­cze­nie, że ży­cie każ­dej osoby zo­stało
z góry za­pla­no­wane i w ten spo­sób kształ­tuje się ży­cie czło­wieka. To za­ło­że­nie, że nie­‐
które wy­da­rze­nia są nie­unik­nione – że los (każda de­cy­zja pro­wa­dząca do obec­nej
chwili) osoby i jej prze­zna­cze­nie (przy­szłość) nie pod­lega jej kon­troli.
Mojra przy­po­mina nam, że nie­które rze­czy dzieją się po­mimo na­szego usil­nego
oporu.
Roz­dział ósmy

EMERY 22 LATA, NASH 32 LATA


Emery
B ól.
Spły­wał po mo­ich pal­cach, po boku nad­garstka i dłoni.
Roz­luź­ni­łam palce, wy­pro­sto­wa­łam je. Pod­wi­nę­łam. Wy­pro­sto­wa­łam. I znowu
w pięść. Zro­bi­łam tak osiem razy, aż udało mi się nie­mal bez­bo­le­śnie pod­nieść igłę
i nić.
Mo­głam wy­trzy­my­wać tę tor­turę ca­łymi dniami, gdyby ozna­czało to, że osta­tecz­‐
nie stwo­rzę coś kon­kret­nego. Coś, czego nie bę­dzie można mi ode­brać. Przed­miot,
który będę mo­gła chwy­cić w dłoń i na­zwać swoim.
Przede mną le­żało pięć me­trów ma­te­riału na za­słonę. Odło­ży­łam igłę i nić i wzię­‐
łam dłu­go­pis kra­wiecki, żeby prze­su­nąć nim za­ma­szy­stym ru­chem po tka­ni­nie.
Pu­sty.
Po­trzą­snę­łam dłu­go­pi­sem i spró­bo­wa­łam jesz­cze raz.
Wciąż nic.
– Co za gówno.
Bra­ko­wało mi pie­nię­dzy na nowy, a ko­lejny czek z wy­płatą mia­łam do­stać do­piero
za ty­dzień.
– Co się stało?
Wy­łą­czy­łam gło­śnik, na który prze­rzu­ci­łam Re­eda, i przy­ci­snę­łam te­le­fon do ucha.
– Skoń­czył mi się tusz w dłu­go­pi­sie. Nic się nie stało. To tylko pro­jekt re­kre­acyjny.
Jak wszyst­kie moje pro­jekty, włą­cza­jąc w to uszytą z za­słony suk­nię. Nie cze­kały
na mnie żadne nowe za­da­nia, a stertę nie­za­pła­co­nych ra­chun­ków ukry­łam w za­mra­‐
żarce, że­bym nie mu­siała na nie pa­trzeć. Za każ­dym ra­zem, gdy o nich my­śla­łam, ku­‐
siło mnie się­gnąć do mo­jego fun­du­szu po­wier­ni­czego. Ni­gdy jed­nak tej ocho­cie nie
ule­głam. A poza tym moja matka miała zbyt wy­gó­ro­wane wa­runki, któ­rymi lu­biła
mnie za­drę­czać.
Na­pię­cie w mo­jej szyi było ko­lej­nym zna­kiem su­ge­ru­ją­cym, że po­win­nam wziąć
się w garść, bo w prze­ciw­nym ra­zie zejdę na za­wał, nim skoń­czę dwa­dzie­ścia trzy lata.
Z po­wodu nie­udol­nej kon­struk­cji bu­dynku i braku pie­nię­dzy na kli­ma­ty­za­cję w po­‐
miesz­cze­niu pa­no­wał żar, mimo że na ze­wnątrz było za­le­d­wie dzie­sięć stopni.
W moim osiem­na­sto­me­tro­wym miesz­kanku za­wsze było albo za zimno, albo za
go­rąco, ale pła­ci­łam za czynsz za­le­d­wie sto do­la­rów mie­sięcz­nie, więc nie mia­łam
prawa na nic na­rze­kać. Ani komu.
Roz­le­gło się po­wia­do­mie­nie o no­wej przy­cho­dzą­cej wia­do­mo­ści z za­in­sta­lo­wa­nej
na te­le­fo­nie apli­ka­cji Eastridge Uni­ted.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: W końcu spraw­dzi­łem słowo Durga. Bo­gini wojny? Pro­szę


cię, po­wiedz mi, że masz sari, w któ­rym ode­grasz sek­sowne scenki.

Wy­rwało mi się prych­nię­cie. Trzy lata temu Fun­da­cja Eastridge przy­pi­sała mi


Bena jako mo­jego ano­ni­mo­wego przy­ja­ciela ko­re­spon­den­cyj­nego. Nie po­win­nam
w ogóle była za­pi­sy­wać się do tej apli­ka­cji; nie by­łam prze­cież ofiarą, tylko córką
oprawcy.
By­łam jed­nak sa­motna i tro­chę pi­jana, za­bra­kło mi dwóch do­la­rów na opłatę za
me­dia i kur­czowo trzy­ma­łam się roz­dar­tej na­rzuty, żeby się ogrzać.
Po­trze­bo­wa­łam po­cie­sze­nia, mó­wiąc wprost.
Mia­łam za­miar prze­stać. Na­prawdę. Ale Ben oka­zał się tym, czego mi bra­ko­wało –
przy­ja­cie­lem. Cza­sami od­no­si­łam wra­że­nie, jak­by­śmy byli jed­nym umy­słem w dwóch
cia­łach. A po­tem któ­re­goś razu nie­winny flirt prze­ro­dził się w coś nie­bez­piecz­niej­‐
szego i za po­mocą spro­śnych wia­do­mo­ści do­pro­wa­dzi­li­śmy sie­bie na­wza­jem do or­ga­‐
zmu. A po­tem... cóż, nie dało się już cof­nąć czasu.
Wy­sła­łam Be­nowi wia­do­mość przez apli­ka­cję.

Durga: Cze­ka­łeś trzy lata, żeby spraw­dzić mój lo­gin? Ja wy­go­oglo­wa­łam ben­ki­‐
ner­so­fo­bię pierw­szego dnia.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: No i?
Durga: Nie masz po­ję­cia, co ozna­cza twój lo­gin?
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Sko­rzy­sta­łem z ge­ne­ra­tora lo­gi­nów, nie mam czasu na bzdury.

A mimo to spraw­dził „durgę”. Prze­wró­ci­łam oczami, ale ką­ciki mo­ich ust się unio­‐
sły.

Durga: Ben­ki­ner­so­fo­bia to strach przed nie­otrzy­ma­niem li­stu z Ho­gwartu


w wieku 11 lat. By­łam pewna, że na­zy­wa­jąc cię pot­te­ro­ma­nia­kiem, tra­fi­łam w sedno.
Ucie­szy­ła­bym się.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Pot­te­ro­ma­niak?
Durga: Boże, twój brak wie­dzy na te­mat po­pkul­tury jest za­trwa­ża­jący. Wiesz, za­‐
wsze mo­żesz zmie­nić lo­gin. Może roz­cza­ro­wu­jący bę­dzie do­brym okre­śle­niem.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Ni­gdy wcze­śniej nie sły­sza­łem ta­kiej obe­lgi pod moim ad­re­‐
sem, ale nie ufał­bym opi­niom in­nych. Ra­dzę ci, że­byś prze­ko­nała się oso­bi­ście.

Roz­chy­li­łam wargi, moje po­liczki za­pło­nęły, a po­tem przy­po­mnia­łam so­bie, że na­‐


wet nie wiem, jak wy­gląda. Wy­stu­ka­łam od­po­wiedź, ska­so­wa­łam ją, na­pi­sa­łam ko­‐
lejną, znowu usu­nę­łam, aż zde­cy­do­wa­łam się na jedno słowo.

Durga: Za­sady.
Moje ręce ob­lały się po­tem, kiedy przy­po­mnia­łam so­bie pre­zent, który mi wy­słał –
wi­bra­tor, le­żał te­raz ukryty pod ma­te­ra­cem. Zna­lazł spo­sób, aby obejść za­sadę ano­ni­‐
mo­wo­ści w Fun­da­cji Eastridge – wy­słał go po­przez usługę po­da­run­kową, która
ukrywa ad­res od­biorcy. Jak­by­śmy po­trze­bo­wali po­śred­nika, dzięki któ­remu mo­gła­‐
bym za­zna­wać noc­nych roz­ko­szy.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Pie­przyć za­sady. I nie, ni­gdy nie roz­wa­ża­łem zmiany na­zwy.


Zmiana ozna­cza, że cze­goś się ża­łuje, a ja nie ża­łuję ni­czego.
Durga: Ni­czego?
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Nie.
Durga: Wali mi tu ściemą.

– Emery – wtrą­cił się Reed – czy ty mnie w ogóle słu­chasz?


Ups. Jak długo igno­ro­wa­łam Re­eda?
Moje palce drgnęły, gdy do­pa­dło mnie po­czu­cie winy. Reed nie wie­dział o Be­nie.
Nikt o nim nie wie­dział. Ta­kie było za­ło­że­nie. To je­dyna za­sada, która obo­wią­zy­wała
w Fun­da­cji Eastridge. Ano­ni­mo­wość. Ozna­czało to brak ja­kich­kol­wiek spo­tkań i roz­‐
mów na te­mat toż­sa­mo­ści.
Znowu prze­łą­czy­łam Re­eda na gło­śnik, rzu­ci­łam stary smart­fon na wy­świech­tany
ma­te­rac i po­ma­so­wa­łam kark.
– Tak. Prze­pra­szam. Od­pły­nę­łam.
– Ostat­nio czę­sto ci się to zda­rza.
Do­skwie­rała mi jego ewi­dentna fru­stra­cja, ale po­czu­cie winy nie było dla mnie ni­‐
czym no­wym. Reed i ja obie­ca­li­śmy so­bie, że ra­zem wy­je­dziemy na stu­dia do Duke.
Za­miast tego ucie­kłam na Uni­wer­sy­tet Cli­fton w Ala­ba­mie, nie mó­wiąc mu o tym.
Miesz­kańcy Eastridge nie­na­wi­dzili mo­jej ro­dziny, a więc i mnie. To byli ci sami lu­‐
dzie, któ­rzy stu­dio­wali w Duke ra­zem z Re­edem. Mu­sia­łam wy­do­stać się z Ka­ro­liny
Pół­noc­nej. Wy­je­chać tak da­leko od braci Pre­scott, skan­dalu Win­th­ro­pów i Eastridge,
jak tylko po­zwa­lał mi na to port­fel.
Cztery lata temu wy­lą­do­wa­ła­bym o wiele da­lej.
A po­tem tatą za­in­te­re­so­wali się FBI i ko­mi­sja i za­rzu­cili mu de­frau­da­cję i ma­ni­pu­‐
la­cje ak­cjami, a jego firma – ta sama firma, która za­pew­niała miej­sca pracy nie­mal
wszyst­kim w mie­ście – splaj­to­wała.
Tata wciąż miał pie­nią­dze – i to cał­kiem sporo – tak samo jak mama, ale ja nie
chcia­łam mieć nic wspól­nego z tą brudną forsą, która, z tego co mi było wia­domo, zo­‐
stała spla­miona krwią po tym, jak zmarł tata Re­eda i An­gus Bed­ford.
– Po co dzwo­nić do ko­goś, żeby od­czy­ty­wać mejle? Nie je­stem twoim asy­sten­tem –
bu­rzył się Reed.
To nie­mal dziwne, jak bar­dzo sta­ra­li­śmy się uda­wać, że wszystko jest jak daw­niej,
że czyny mo­jego ojca nie miały wpływu na śmierć jego, na­wet je­śli nie bez­po­śred­nio.
Wie­dzia­łam, że tata nie zmu­sił serca Hanka do za­trzy­ma­nia... ale za­ra­zem wie­dzia­łam,
że nie za­trzy­ma­łoby się, gdyby oj­ciec Re­eda nie był taki ze­stre­so­wany utratą oszczęd­‐
no­ści swo­jej żony i mu­siał pra­co­wać na trzy zmiany, aby się od­bić i móc opła­cić cze­sne
syna.
– Wiem. Prze­pra­szam. – Przy­gry­złam wargę, po­zwa­la­jąc prze­pro­si­nom wy­brzmieć
jak za­wsze, bo wy­ra­ża­łam w nich wię­cej żalu, niż po­win­nam. Prze­pra­szam, że je­stem
zbyt wiel­kim tchó­rzem, żeby od­czy­ty­wać wła­sne mejle. Prze­pra­szam, że prze­le­cia­łam
two­jego brata. Prze­pra­szam za to, co stało się z twoim tatą. – Ale nie je­stem w sta­nie
zaj­rzeć do skrzynki mej­lo­wej.
Klik.
Klik.
Klik.
Każde stuk­nię­cie w kla­wia­turę po dru­giej stro­nie łą­cza wy­bi­jało mój lęk co­raz bar­‐
dziej w ko­smos.
– W po­rządku. – Wes­tchnął ciężko. – Na­głó­wek: Emery, przy­go­tuj się do płat­no­ści.
W miesz­ka­niu obok roz­le­gło się szcze­ka­nie chi­hu­ahuy są­siada, jakby pies był
w sta­nie wy­czuć moje obawy. Przez cien­kie ściany sły­sza­łam, jak wła­ści­ciel wrzesz­czy
na szcze­niaka, na co ten roz­sz­cze­kał się jesz­cze bar­dziej. Moim du­cho­wym zwie­rzę­‐
ciem byłby trzy­mie­sięczny chi­hu­ahua wa­żący pół ki­lo­grama i re­agu­jący na imię Mu­‐
cha­cha.
(Mu­cha­cha wcale nie była młodą ko­bietą, tylko psem z praw­dzi­wym pe­ni­sem,
który wy­li­zy­wał się na mo­ich oczach).
Wy­łą­czy­łam gło­śnik w te­le­fo­nie i przy­ło­ży­łam apa­rat do ucha.
– Wiem, co mówi ten na­głó­wek – wark­nę­łam, gdy Mu­cha­cha w końcu prze­stał uja­‐
dać. – Cho­lera, prze­pra­szam.
Oto rzecz, o któ­rej nie mówi się czę­sto w kon­tek­ście biedy, ale czło­wiek ni­gdy nie
jest w sta­nie tego w pełni zro­zu­mieć, do­póki mu się nie przy­da­rzy: by­cie bied­nym jest
stre­su­jące.
Nie­opła­cone ra­chunki cią­gle znaj­do­wały spo­sób, aby za­kraść się do mo­jego umy­‐
słu, a kiedy sto­isz w ko­lejce do kasy w skle­pie, wstrzy­mu­jąc in­nych klien­tów, bo za­‐
bra­kło ci kilku do­la­rów, pra­gnie­nie, by zie­mia się otwo­rzyła i po­chło­nęła cię, staje się
nie­od­zowną czę­ścią two­jego ży­cia.
W rze­czy­wi­sto­ści wie­dzia­łam, jak bę­dzie brzmiała treść tego mejla. Ukoń­czy­łam
stu­dia se­mestr wcze­śniej i moja pół­roczna prze­rwa w spła­cie kre­dytu stu­denc­kiego
wkrótce się skoń­czy. Mu­sia­łam zna­leźć pracę. Naj­le­piej taką z da­leka od domu, gdzie
nikt mnie nie roz­po­zna.
Na­zwi­sko Win­th­rop było trak­to­wane w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej jak ra­dio­ak­tywne.
I nie bez po­wodu. Przez nie ży­cie stra­ciło wielu lu­dzi, wli­cza­jąc w to – przy­po­mnia­łam
so­bie po raz setny – tatę Re­eda.
– Wszystko w po­rządku, Em?
Nie wiem, jak od­wdzię­czę się mo­jemu przy­ja­cie­lowi za cier­pli­wość, szcze­gól­nie
wtedy, gdy pod wpły­wem emo­cji ro­bi­łam się nie­miła, co ostat­nio było co­raz częst­sze.
– Tak. Pro­szę, kon­ty­nuuj. – Za­czę­łam ba­wić się ko­smy­kiem wło­sów, któ­rym po­‐
zwo­li­łam wró­cić do na­tu­ral­nego ko­loru. Po pierw­sze nie mia­łam pie­nię­dzy na fry­zjera
czy farbę. Po dru­gie ni­gdy nie są­dzi­łam, że jako wierna ko­pia matki wy­glą­da­łam do­‐
brze.
– Kiedy upły­nie okres ochronny, roz­pocz­nie się co­mie­sięczna spłata kre­dytu. Bla,
bla, bla. – Cze­ka­łam, aż skoń­czy czy­tać. – W skró­cie za dwa ty­go­dnie za­czyna się okres
spłaty kre­dytu.
– Cho­lera.
Za­czę­łam ża­ło­wać, że stu­dio­wa­łam pro­jek­to­wa­nie, skoro obec­nie na po­łu­dniu nie
ma za­po­trze­bo­wa­nia na rynku na pro­jek­tan­tów de­si­gner­skich ubrań, oraz że nie przy­‐
ję­łam pracy za mi­ni­malną stawkę, którą za­ofe­ro­wano mi w ze­szłym ty­go­dniu. Na
swoją obronę mu­szę po­wie­dzieć, że przy ta­kiej płacy rów­nie do­brze mo­gła­bym pra­co­‐
wać w knaj­pie jako kel­nerka jeż­dżąca na wrot­kach, co za­czę­łam na po­waż­nie roz­wa­‐
żać.
– Mo­gła­byś pra­co­wać dla Na­sha – za­su­ge­ro­wał Reed, ale po jego gło­sie wy­czu­łam,
jak bar­dzo nie po­doba mu się ten po­mysł.
Nie ro­zu­mia­łam, co mię­dzy nimi za­szło, i od­no­si­łam wra­że­nie, że nie mam prawa
py­tać. Mimo że by­łam pie­kiel­nie cie­kawa. Ja­kaś część mnie za­wsze za­sta­na­wiała się,
czy miało to ja­kiś zwią­zek ze mną, ale... nie­moż­liwe.
Po­krę­ci­łam głową, cho­ciaż tego nie wi­dział.
– Nie.
– Dla­czego?
Bo mi­nęły cztery lata, a ja wciąż czuję wstyd.
Nie roz­ma­wia­łam z Na­shem od tam­tej nocy w po­koju Re­eda. Tak na­prawdę nie
było o czym roz­ma­wiać. Za­wsze był dla mnie tylko star­szym bra­tem Re­eda Pre­scotta.
Nie­osią­gal­nym. Za­ka­za­nym. Był osobą, któ­rej ni­gdy na­wet nie bra­łam pod uwagę.
A przy­naj­mniej do czasu naj­lep­szego seksu w moim ży­ciu. Wciąż od­twa­rza­łam
w gło­wie tamto wy­da­rze­nie, kiedy noce w Ala­ba­mie sta­wały się zbyt chłodne, a ja pró­‐
bo­wa­łam ogrzać się fan­ta­zjami. Któ­rejś nocy, kiedy Ben wy­słał mi ciąg spro­śnych wia­‐
do­mo­ści, do­szłam, ma­jąc w gło­wie ob­raz wi­szą­cego nade mną Na­sha.
Po­krę­ci­łam głową i za­czę­łam sku­bać luźną nitkę ta­niej po­ścieli.
– Bo to twój brat i to by­łoby dziwne. A poza tym nie­na­wi­dzisz go.
I ja rów­nież.
– Wcale go nie nie­na­wi­dzę – skła­mał Reed. – A co do reszty... prze­kre­ślasz oka­zję,
za którą więk­szość osób by za­biło, i masz na to tylko marne wy­mówki.
Nie zno­si­łam jego peł­nego wyż­szo­ści tonu, któ­rego po wielu la­tach przy­jaźni na­‐
uczył się ode mnie, kiedy jesz­cze bry­lo­wa­łam w li­ceum. Naj­gor­sze w tym wszyst­kim
było to, że miał ra­cję.
Nie­długo po skoń­cze­niu osiem­na­stu lat opu­ści­łam ro­dzi­ców i od­mó­wi­łam ich pie­‐
nię­dzy, ale wciąż drę­czyło mnie to nie­od­parte po­czu­cie winy. Przy­po­mi­nało mi, że na­‐
dal je­stem bar­dziej uprzy­wi­le­jo­wana, niż na to za­słu­guję. Mia­łam dach nad głową, dy­‐
plom z uczelni, a w szafce kilka opa­ko­wań ma­ka­ronu z se­rem.
Prawdę po­wie­dziaw­szy, ist­niały znaki, które zi­gno­ro­wa­łam, roz­mowy, które pod­‐
słu­cha­łam, frag­menty ukła­danki, które po­win­nam była po­skła­dać w ca­łość, ale tego
nie zro­bi­łam. Mama ni­gdy nie chciała, bym od­wie­dziła fa­brykę. Tata wy­ga­niał mnie
z po­koju za każ­dym ra­zem, gdy zja­wiał się jego part­ner biz­ne­sowy Bal­tha­zar. Ta ta­‐
jem­ni­cza sprzeczka po­mię­dzy mamą, tatą a Bal­tha­za­rem, którą pod­słu­cha­łam na kilka
ty­go­dni przed na­jaz­dem FBI i ko­mi­sji na nasz dom.
Kiedy matka po­wie­działa mi, że tata oszu­kał wszyst­kich i że za­mie­rzała odejść, że
ra­zem z Bal­tha­za­rem pró­bo­wali go po­wstrzy­mać, nie uwie­rzy­łam jej. Pie­przone FBI
ucze­piło się mo­jego ojca, a ja i tak go ko­cha­łam, cho­ciaż nie za­słu­gi­wał na lo­jal­ność.
Oszu­kał swo­jego wspól­nika. Oszu­kał całe mia­sto. Moją matkę. I na­wet mnie.
A naj­gor­sze w tym wszyst­kim było to, że moja igno­ran­cja czy­niła ze mnie osobę
rów­nie winną. W dru­giej kla­sie li­ceum, tuż po groź­bie umiesz­cze­nia w szkole bomby,
za którą, jak się oka­zało, był od­po­wie­dzialny Teddy Grie­ger, bo chciał w ten spo­sób się
wy­wi­nąć od te­stu z za­awan­so­wa­nej fi­zyki, ad­mi­ni­stra­cja szkoły zor­ga­ni­zo­wała spo­‐
tka­nie z wy­dzia­łem lo­kal­nej po­li­cji.
Funk­cjo­na­riusz Dur­ham wy­gło­sił ka­za­nie, że wszy­scy je­ste­śmy mło­dymi do­ro­‐
słymi, za coś od­po­wia­damy i mu­simy opie­ko­wać się sobą na­wza­jem. Po­wie­dział jed­‐
nak parę zdań, które wciąż ko­ła­tały się w mo­ich my­ślach, kiedy le­ża­łam sama w łóżku
i mia­łam ochotę się po­za­drę­czać.
Je­śli coś zo­ba­czy­cie, po­wiedz­cie o tym. To nie jest tylko slo­gan. To naj­waż­niej­sza
za­sada. Nie ma cze­goś ta­kiego jak nie­winny na­oczny świa­dek.
Wes­tchnę­łam ciężko i zwi­nę­łam w kulkę ma­te­riał na końcu ma­te­raca.
– Je­śli przez marną wy­mówkę ro­zu­miesz ważny po­wód, to tak, zga­dzam się.
Roz­draż­niona wy­krzy­wi­łam wargi.
– Gra­tu­luję doj­rza­łego za­cho­wa­nia. – Nie­mal wi­dzia­łam, jak kręci głową. – Dla­‐
czego w ogóle tak bar­dzo go nie lu­bisz? Wiesz co? Nie od­po­wia­daj. Nash na­wet nie bę­‐
dzie wie­dzieć, że tam pra­cu­jesz. Firma jest ogromna, a ty po­słu­gu­jesz się na­zwi­skiem
Emery Rho­des. Poza tym nie wi­dzia­łaś go od czte­rech lat, sama też nie wy­glą­dasz już
tak jak kie­dyś.
– Chcesz po­wie­dzieć, że się za­nie­dba­łam.
Matka wy­po­mina mi to w co­mie­sięcz­nych mej­lach.
O wilku mowa.
Roz­le­gło się po­wia­do­mie­nie o ko­lej­nym po­łą­cze­niu. Od­su­nę­łam te­le­fon od ucha
i spoj­rza­łam na ekran. Po­ja­wiło się na nim słowo „matka” oraz po­zo­wane jak do por­‐
tretu zdję­cie na tle bu­dynku Eastridge Ju­nior So­ciety.
Pew­nie dzwo­niła, żeby wy­do­być ze mnie in­for­ma­cje, do­wie­dzieć się, czy w końcu
od­wie­dzi­łam tatę albo czy mam ochotę pójść na lunch z nią i jej chło­pa­kiem Bal­tha­za­‐
rem.
Tak, mowa o wuju Bal­tha­za­rze.
Wspól­niku mo­jego ojca.
Męż­czyź­nie, który był tak bli­sko mo­jej ro­dziny, że matka od dziecka ka­zała mi na­‐
zy­wać go wu­jem.
Nie roz­ma­wia­łam z matką od mie­sięcy i nie za­mie­rza­łam te­raz za­cząć. Prę­dzej po­‐
roz­ma­wiam z tatą.
Ana­ga­pe­sis.
Es­teta.
Yugen.
Gu­mus­se­rvi.
Mam­ro­cząc słowa, które mnie uszczę­śli­wiają, od­rzu­ci­łam po­łą­cze­nie i przy­ci­snę­‐
łam te­le­fon do ucha. Aku­rat wy­ła­pa­łam śmiech Re­eda.
– Wcale tak nie po­wie­dzia­łam – roz­legł się w tle ko­biecy głos.
Skrzy­wi­łam się i od­ru­chowo po­tar­łam klatkę pier­siową w miej­scu, gdzie znaj­do­‐
wało się moje za­zdro­sne serce. Nie by­łam za­zdro­sna, po­nie­waż pra­gnę­łam Re­eda.
Wie­dzia­łam, że ten sta­tek od­pły­nął już dawno temu, gdy tylko wśli­zgnę­łam się do
łóżka nie­wła­ści­wego Pre­scotta.
Za­zdrość ro­dziła się z sa­mot­no­ści. Matka miała wuja Bal­tha­zara, a Reed – Ba­sil. Ja
zaś po­psute ogrze­wa­nie i se­rial Przy­ja­ciele, który oglą­da­łam w kółko, ko­rzy­sta­jąc
z konta na Net­fli­xie mo­jego by­łego z pierw­szego roku stu­diów. Prze­ra­żała mnie myśl,
że kie­dyś na­dej­dzie taki dzień, gdy za­uważy, że z niego ko­rzy­stam, i zmieni ha­sło.
– To Ba­sil? – Przy­gry­złam ko­smyk wło­sów; był to brzydki na­wyk, za który matka
z pew­no­ścią by mnie wy­dzie­dzi­czyła. – Po­zdrów ją ode mnie.
Oboje wie­dzie­li­śmy, że wcale nie mó­wię szcze­rze. Reed są­dził, że nie da­rzę jego
dziew­czyny sym­pa­tią za to, jak trak­to­wała mnie w li­ceum, a ja po­zwo­li­łam mu w to
wie­rzyć, za­miast wy­znać prawdę, na którą za­słu­gi­wał.
Kiedy ucie­kłam od Re­eda, żeby stu­dio­wać na Uni­wer­sy­te­cie Cli­fton, Ba­sil i nie­mal
każda bo­gata osoba z na­szego mia­sta wy­je­chała wraz z nim do Duke.
Od tam­tej pory są parą i wkrótce się po­biorą, a po­tem spło­dzą ide­al­nie grzeczne,
blon­d­włose i nie­bie­sko­okie dzieci, a nie ja­kieś dzi­kie, nie­okieł­znane, czar­no­włose sza­‐
tań­skie po­mioty o dwu­ko­lo­ro­wych oczach, które pew­nie ja wy­da­ła­bym na świat.
– Mówi, że tylko idiota nie przy­jąłby pracy u Na­sha.
Ko­lejne kłam­stwo ze strony Re­eda.
Kiedy za­czę­li­śmy się okła­my­wać?
– Wcale tak nie po­wie­działa.
Ba­sil Ber­shire bar­dziej niż Re­eda pra­gnęła tylko jed­nej osoby i był nią Nash. Nie
miał co prawda ta­kiej for­tuny jak my – bra­ko­wało mu ro­dzin­nego ma­jątku, błę­kit­nej
krwi, dzie­wię­cio­cy­fro­wych fun­du­szy po­wier­ni­czych – ale za­wsze wy­da­wał się lep­szy
od nas w ja­kiś nie­uchwytny spo­sób, któ­rego nikt nie po­tra­fił wy­ja­śnić, a wszy­scy do
niego cią­gnęli.
I te­raz Nash Pre­scott był obrzy­dli­wie bo­gaty. Nikt nie wie­dział, jak do tego do­szło,
ale ni­kogo to nie dzi­wiło.
– Okej, masz ra­cję – przy­znał Reed – ale my­ślę, że po­win­naś pra­co­wać dla Pre­scott
Ho­tels. W naj­gor­szym ra­zie może sko­rzy­stasz z ich płat­nego stażu dla pro­jek­tan­tów
po stu­diach. Mo­żesz pro­jek­to­wać wy­strój ho­teli za­miast ubrań, to chyba po­do­bne?
Może? Sam nie wiem. W każ­dym ra­zie to do­brze płatna praca. Nash na­wet nie musi
wie­dzieć, je­śli uwa­żasz, że bę­dziesz się czuła nie­zręcz­nie. Mogę skon­tak­to­wać się w tej
spra­wie z De­li­lah. Ma u mnie dług.
Nie można wy­brzy­dzać, gdy ma się nóż na gar­dle.
Nie można wy­brzy­dzać.
Nie można wy­brzy­dzać.
Po­wta­rza­łam tę man­trę w gło­wie. Bądźmy szcze­rzy, mia­łam nóż na gar­dle. I pew­‐
nie ni­gdy się to nie zmieni.
– De­li­lah? – Po­więk­szy­łam dziurę w kocu, szar­piąc za wy­sta­jące nitki.
– Głowa jego ze­społu praw­ni­ków i naj­lep­sza przy­ja­ciółka, cho­ciaż on by temu za­‐
prze­czył, gbu­ro­waty du­pek. Wła­śnie otwie­rają nowy ho­tel w Ha­ling Cove. To w Ka­ro­li­‐
nie Pół­noc­nej, ale na tyle da­leko Eastridge, że... – Urwał, ale zro­zu­mia­łam prze­kaz.
– Za­sta­no­wię się nad tym – ucię­łam i się roz­łą­czy­łam. W tym sa­mym mo­men­cie
do­sta­łam po­wia­do­mie­nie o ko­lej­nym mejlu. Tym ra­zem po­na­gle­nie do za­płaty dwóch
ty­sięcy do­la­rów.
Szlag by to.
Na­tych­miast wzno­wi­łam po­łą­cze­nie.
– Tak?
Zi­gno­ro­wa­łam roz­ba­wiony ton Re­eda i szept Ba­sil w tle.
– Za­łatw mi to spo­tka­nie.
Przy­się­gam, na­wet gdy­bym stała te­raz nago w mu­zeum jako eks­po­nat, moje serce
nie bi­łoby tak szybko.
– Po pro­stu zrób to, pro­szę – do­da­łam, gdy wy­czu­łam, że za­raz bę­dzie się ze mnie
na­bi­jać za tak szybką zmianę zda­nia.
– Pod na­zwi­skiem Emery Rho­des?
Rho­des było na­zwi­skiem pa­nień­skim mo­jej babci. Uży­wa­łam go, od­kąd wy­nio­słam
się z Eastridge. Win­th­ro­po­wie nie byli zbyt lu­biani w tej oko­licy, na­sza zła re­pu­ta­cja
się­gała na­wet do Ala­bamy, ale przy­naj­mniej dzięki moim wło­som, które wró­ciły do
ko­loru na­tu­ral­nej czerni, prze­trwa­łam nie­mal całe stu­dia i nikt mnie nie roz­po­znał.
Ale ten ostatni mie­siąc... ni­komu bym cze­goś ta­kiego nie ży­czyła. Na­wet chrza­nio­‐
nej Ba­sil Berk­shire.
Znowu przy­gry­złam ko­smyk wło­sów, za­sta­na­wia­jąc się, jak wy­po­wie­dzieć ko­lejną
prośbę, żeby nie za­brzmiała ża­ło­śnie.
W końcu wy­pa­li­łam:
– Tylko pro­szę cię, nie mów o tym Na­showi.
– Mam trzy­mać coś w ta­jem­nicy przed moim bra­tem? Ża­den pro­blem.
Na­wet się nie za­wa­hał.
Reed lu­bił lu­dzi. Ja w trak­cie stu­diów sta­łam się pu­stel­niczką, a on do­łą­czył do
brac­twa, cho­dził na im­prezy i po­znał wię­cej osób, niż można było za­pro­sić do grona
zna­jo­mych na Fa­ce­bo­oku. A jed­no­cze­śnie przez ostat­nie sie­dem lat da­rzył sym­pa­tią
wszyst­kich poza wła­snym bra­tem.
– Co się mię­dzy wami stało? Kie­dyś by­li­ście so­bie tacy bli­scy.
Zła­ma­łam nie­pi­saną za­sadę. Za­da­łam py­ta­nie, choć in­stynk­tow­nie wie­dzia­łam, że
nie po­win­nam tego ro­bić.
– Nic.
Od­po­wiedź po­zba­wiona ja­kich­kol­wiek emo­cji.
Zu­peł­nie nie w stylu Re­eda, a jed­no­cze­śnie wy­po­wie­dziana jego gło­sem.
W tle usły­sza­łam ja­kiś sze­lest i do­my­śli­łam się, że ma już do­syć tej roz­mowy.
– Po­słu­chaj, mu­szę koń­czyć. Po­roz­ma­wiam z De­li­lah. Pod­ję­łaś wła­ściwą de­cy­zję –
za­pew­nił mnie i za­koń­czył po­łą­cze­nie.
Wie­dzia­łam, że ma ra­cję. W Cli­fton w Ala­ba­mie nie było miej­sca na rynku pracy
dla dwu­dzie­sto­dwu­let­nich pro­jek­tan­tek mody, a w Eastridge nie mia­łam już czego
szu­kać. Staż w Pre­scott Ho­tels po­zwoli mi cho­ciaż za­cząć od po­czątku i głu­potą by­łoby
z tego nie sko­rzy­stać.
Ale na myśl, że znowu mia­ła­bym zo­ba­czyć Na­sha i dla niego pra­co­wać...
Ukry­łam twarz w po­duszce i krzyk­nę­łam, a po­tem spoj­rza­łam na sie­bie gniew­nie
w od­bi­ciu lu­stra. De­spe­ra­cja na twa­rzy gry­zła się z czar­nymi jak smoła wło­sami.
Mój te­le­fon za­wi­bro­wał. Ben. Je­dyna osoba, z którą mo­gła­bym po­roz­ma­wiać o nie­‐
wy­pale z udzia­łem Na­sha Pre­scotta. Tylko czu­łam się dziw­nie, uży­wa­jąc apli­ka­cji Na­‐
sha, żeby roz­ma­wiać o przy­pad­ko­wym sek­sie z Na­shem.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Nie zmie­ni­łem go, po­nie­waż przy­po­mina mi o dziew­czy­nie,


którą kie­dyś zna­łem.

Palce mi drgnęły, bo chcia­łam za­py­tać go o coś wię­cej, ale się po­wstrzy­ma­łam. Le­‐
piej nie wie­dzieć.

Durga: A gdy­byś miał zmie­nić lo­gin, to na co?

Cze­ka­łam go­dzinę na jego od­po­wiedź, a gdy w końcu od­pi­sał, zie­lona kropka ak­‐
tyw­no­ści obok na­zwy zmie­niła się na czer­woną.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Sy­zyf.

Sy­zyf.
Upa­dły król.
Kłamca.
Oszust.
Mo­głam się z tym utoż­sa­mić.
Roz­dział dzie­wiąty

Nash
I mię bez na­zwi­ska było pierw­szą wska­zówką, dla któ­rej nie na­le­żało ufać
Fice.
Jego imię przy­po­mi­nało mi o Emery Win­th­rop i jej za­mi­ło­wa­niu do dziw­nych słów.
I to po­winno być moją drugą wska­zówką.
Fika to szwedz­kie słowo ozna­cza­jące mo­ment, pod­czas któ­rego za­trzy­mu­jesz się,
żeby do­ce­nić drobne przy­jem­no­ści. I to po­winno być moją trze­cią wska­zówką.
Głów­nie dla­tego, że w ży­ciu nie ma do­brych chwil.
A Fika na­wet nie po­cho­dził ze Szwe­cji.
Był ty­po­wym bia­łym fa­ce­tem z Ka­ro­liny Pół­noc­nej, ucie­le­śnie­niem de­tek­tywa Ke­‐
itha Marsa, bo­ha­tera se­rialu Ve­ro­nica Mars, sze­ry­fem Eastridge, który wy­padł z łask
i zo­stał zwol­niony dwa­dzie­ścia lat temu, mniej wię­cej wtedy, kiedy po raz pierw­szy
do­tkną­łem cycka.
– Uwa­żam, że po­wi­nie­neś za­koń­czyć swoją in­kwi­zy­cję. – Na jego oko opa­dła
grzywka, którą szybko od­gar­nął. Przy­po­mi­nał braci Jo­nas, za­nim do­tarło do nich, że
pro­sto­wa­nie wło­sów jest dla ko­biet. Skó­rzane krze­sło skrzyp­nęło pod jego cię­ża­rem,
gdy na­chy­lił się i oparł łok­ciami o moje biurko. Zna­lazł się na tyle bli­sko, że do­strze­‐
głem w jego oczach wła­sne od­bi­cie. – To cię nisz­czy. W two­ich oczach bra­kuje iskry.
Nie są­dzi­łem, że to moż­liwe, ale z każ­dym spo­tka­niem wy­glą­dasz co­raz go­rzej.
Fika po­kle­pał się po kie­sze­niach, jakby szu­kał pa­pie­ro­sów, które znisz­czyły mu
płuca. Gdy nie zna­lazł, strze­lił jedną z gu­mek, które two­rzyły bran­so­letę na jego
przed­ra­mio­nach.
– Nie za­pro­si­łem cię do mo­jego domu o czwar­tej nad ra­nem, że­byś wy­gła­szał opi­‐
nię na mój te­mat. Za­trud­ni­łem cię do zle­ce­nia. – Prze­su­ną­łem pal­cami po pliku pie­nię­‐
dzy i pa­trzy­łem, jak Fika śle­dzi mój ruch głę­boko osa­dzo­nymi oczami. – Mó­wię ci, co
masz ro­bić. Ty do­sta­jesz pie­nią­dze. I tak to wy­gląda.
Mu­sną­łem pa­pie­rową opa­skę i po­wa­chlo­wa­łem bank­no­tami (a było ich wiele). Po­‐
wi­nie­nem oka­zać mu tro­chę li­to­ści, ale na wspo­mnie­nie o Win­th­ro­pach czu­łem je­dy­‐
nie wście­kłość.
We­dług pa­to­loga przy­czyną śmierci mo­jego taty był za­wał serca. Za­je­chał się, bo
pra­co­wał na trzy zmiany, żeby utrzy­mać ro­dzinę; gdyby on i mama nie stra­cili domu,
pracy i oszczęd­no­ści, tata wciąż by żył, a ja nie mu­siał­bym pa­trzeć przy każ­dej wi­zy­‐
cie, jak mama wbija tępy wzrok w pu­ste miej­sce przy stole.
W moim mnie­ma­niu to Win­th­ro­po­wie za­bili Hanka Pre­scotta.
Sprawa za­mknięta.
Ale kara jesz­cze nie zo­stała wy­mie­rzona.
Fika za­ci­snął szczęki, kiedy otwo­rzy­łem szu­fladę biurka, wrzu­ci­łem do środka
bank­noty i ją za­trza­sną­łem.
Wy­zna­wa­łem wła­dzę, nie mi­ło­sier­dzie. Lu­dzie mają po­trzeby, a kiedy je od­kry­jesz,
mo­żesz nimi rzą­dzić.
Po­trzebą Fiki były pie­nią­dze. Osiem­na­ście mie­sięcy temu po raz ko­lejny zdia­gno­‐
zo­wano u niego raka. Cho­roba wy­ssała tłuszcz z jego po­licz­ków i przy­po­mi­nał te­raz
gho­ula, a nie czło­wieka. Od czasu re­mi­sji na­brał tro­chę wagi, ale wraz z nią po­ja­wiły
się rów­nież ko­smiczne długi za le­cze­nie.
Je­śli mam być szczery, do tej pory ni­gdy nie mu­sia­łem po­słu­gi­wać się pie­niędzmi,
żeby ko­goś zmo­ty­wo­wać. Aby zo­stać pre­ze­sem oraz za­ło­ży­cie­lem firmy, któ­rej war­‐
tość For­bes w ze­szłym roku wy­ce­nił na po­nad mi­lion do­la­rów, do­pu­ści­łem się nie­zbyt
le­gal­nych czy­nów, a Fika do­sko­nale to ukry­wał.
Do tej pory nie tra­fi­łem do wię­zie­nia, co samo w so­bie jest fe­no­me­nem.
Pro­si­łem go o daną rzecz, on ją wy­ko­ny­wał. Tak wła­śnie dzia­łały te trans­ak­cje.
Aż do te­raz.
– Łyk­ną­łeś złe ta­bletki? – Pod­nio­słem drugi plik se­tek i roz­dar­łem brzeg jed­nego
z bank­no­tów, bo mo­głem. Fika le­d­wie nad sobą pa­no­wał, a w jego przy­padku to cud,
bo po pierw­szej wy­gra­nej walce z ra­kiem stał się wy­lu­zo­wa­nym hi­pi­sem. – Za­po­mnia­‐
łeś, jak się mówi? W trans­ak­cjach cho­dzi o wy­mianę i żeby to do­stać – po­ma­cha­łem
pie­niędzmi – mu­sisz mi dać to, o co pro­szę.
– Po­słu­chaj... – Przyj­rzał się bank­no­tom i po­krę­cił głową. – Ro­zu­miem. Masz
z Win­th­ro­pami na pieńku, i to nie bez po­wodu, ale zna­le­zie­nie Gi­de­ona Win­th­ropa nie
skoń­czy się do­brze. Za­ufaj mi.
Ni­komu nie ufa­łem i to ko­lejny po­wód, dla któ­rego Gi­deon mu­siał znik­nąć. Nie
cho­dziło mi o mor­der­stwo. Śmierć to droga na skróty; bar­dziej za­do­wo­li­łoby mnie
prze­cią­ga­jące się cier­pie­nie.
Ta­kie filmy jak Upro­wa­dzona lub John Wick psują po­gląd wi­dzów na ze­mstę. To nie
jest coś, co można za­ła­twić w ciągu jed­nego dnia. Jak wszystko, co ma ja­kąś war­tość,
ze­msta, taka praw­dziwa, która uni­ce­stwi cel, wy­maga czasu.
Dla przy­kładu wy­ścig ko­smiczny roz­po­czął się w ty­siąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­‐
tym pią­tym roku, a Apollo 11 wy­lą­do­wał na księ­życu do­piero w ty­siąc dzie­więć­set
sześć­dzie­sią­tym dzie­wią­tym. Za­jęło im to po­nad czter­na­ście lat. To wię­cej niż dłu­gość
ży­cia prze­cięt­nego psa.
Na­to­miast przy­go­to­wa­nia do mo­jej ze­msty trwały za­le­d­wie cztery lata.
– Nie in­te­re­suje mnie wy­kład na te­mat etyki, Fika. – Kiedy się ode­zwa­łem, jego
ręce za­drżały, ale nie mia­łem dla niego li­to­ści. – Zna­la­złeś Gi­de­ona.
– Tak. – Przy­gryzł dolną wargę i od­gar­nął grzywkę pe­ruki w ty­pie Jo­nas Bro­thers,
lekko ją prze­krzy­wia­jąc. – Cza­sami lu­dzie do­pusz­czają się złych rze­czy z do­brych po­‐
bu­dek.
Ar­gu­ment z ust osoby, która w trak­cie ka­den­cji sze­ryfa brała ła­pówki, aby opła­cić
le­cze­nie raka.
Ile do­wo­dów ukradł? Ilu bo­ga­tych miesz­kań­ców na­szego mia­sta ura­to­wał przed
karą? Czy gdyby Gi­deon przy­szedł do niego po po­moc, jego zbrod­nie rów­nież za­mió­‐
tłby pod dy­wan?
Roz­pią­łem spinki przy man­kie­tach i pod­wi­ną­łem rę­kawy, od­sła­nia­jąc ta­tuaż na le­‐
wym przed­ra­mie­niu.
„Po­kuta”.
Moja od­ważna, po­zba­wiona skru­pu­łów prawda.
Kie­dyś Fika źle zro­zu­miał jej prze­kaz, a ja po­zwo­li­łem na to po raz ko­lejny, gdy za­‐
wie­sił wzrok na sło­wie, a po­tem prze­niósł go na moją twarz.
– Nie będę cię okła­my­wać – za­czął, ukła­da­jąc ręce w pi­ra­midkę.
– To nie okła­muj.
– Zna­la­złem Gi­de­ona Win­th­ropa. – Fika opu­ścił rękę na po­dziu­ra­wione dżinsy. Pie­‐
przony pięć­dzie­się­cio­kil­ku­la­tek w mod­nie pod­nisz­czo­nych dżin­sach. Za­czął ba­wić się
nit­kami wy­sta­ją­cymi na ko­la­nie. – Wy­da­wał się szczę­śliwy, jakby mu się po­wo­dziło.
Czę­sto wy­syła córce pocz­tówki mej­lem. Ma no­wych przy­ja­ciół, no­wych są­sia­dów i na­‐
wet gol­dena re­trie­vera. Są świa­domi jego prze­szło­ści, ale i tak się z nim za­przy­jaź­nili.
A on w za­mian do­brze ich trak­tuje. Jesz­cze ni­gdy nie wi­dzia­łem tak uśmiech­nię­tego
czło­wieka. Zna­lazł swój raj na ziemi, Nash.
Chcia­łem spa­lić go do go­łej ziemi.
Znisz­czyć jego córkę.
Ukraść pie­nią­dze.
Na­sta­wić przy­ja­ciół prze­ciwko niemu.
Roz­dzie­lić są­sia­dów.
Po­rwać tego za­sra­nego gol­dena.
Je­śli coś po­sia­dał, chcia­łem mu to ode­brać i pa­trzeć, jak cierpi.
– Wszystko świet­nie, tylko nie za­pła­ci­łem ci, że­byś pod­su­mo­wał jego siel­skie ży­‐
cie. – Na­la­łem każ­demu z nas po szklance Bow­more, rocz­nik 1957, i pod­su­ną­łem
w jego stronę, wie­dząc, że ma ochotę, ale nie może się na­pić ze względu na dietę, którą
na­rzu­cił mu le­karz. – Pro­si­łem cię, że­byś go dla mnie zna­lazł. Gdzie on jest?
Przyj­rzał się trun­kowi, jego ręka drgnęła, a po­tem prze­su­nął nią po szczu­płym
udzie.
– Nie mogę ci po­wie­dzieć, młody.
W tym roku skoń­czę trzy­dzie­ści trzy lata, a on wciąż wi­dział we mnie dwu­dzie­sto­‐
pię­cio­latka, który przy­szedł do niego z za­rzu­tami prze­ciwko Win­th­ro­pom.
Nie­wia­ry­godne.
– Dla­czego – wy­ce­dzi­łem to­nem żą­da­nia, nie py­ta­nia.
Po­stu­ka­łem w stół, sku­pia­jąc jego uwagę na paczce pa­pie­ro­sów, którą zo­sta­wi­łem
tu spe­cjal­nie, żeby wy­trą­cić go z rów­no­wagi. Ni­gdy nie pa­li­łem, ale ku­siło mnie na
myśl, że mógł­bym w ten spo­sób zro­bić mu na złość.
By­łem tak wście­kły, że przy­po­mi­na­łem wul­kan plu­jący lawą. Nad nami uno­siła się
chmura po­piołu wiel­ko­ści księ­życa, a mój żar sma­żył Fikę na chrupko. Osta­tecz­nie
jed­nak wy­cią­gną­łem z biurka dzie­sięć ty­sięcy do­la­rów w pliku i wrzu­ci­łem je do ko­‐
minka z pre­cy­zją osoby, która przez całe na­sto­let­nie ży­cie wy­rzu­cała swoje rze­czy
przez okno i po­dą­żała za­raz za nimi, kiedy mę­żo­wie zdra­dli­wych żon wra­cali do do­‐
mów.
Wła­śnie bu­do­wa­łem ko­lejny ho­tel, tym ra­zem w Ha­ling Cove, za­mie­rza­łem ne­go­‐
cjo­wać kon­trakty w Sin­ga­pu­rze, a do wschodu słońca mu­sia­łem zwol­nić czte­rech do­‐
staw­ców. Nie za­mie­rza­łem od­wie­dzać mo­jego domu w Eastridge, żeby spo­tkać się
z Fiką, a mój czas był zbyt cenny, aby sko­rum­po­wany były gli­niarz w pe­ruce à la Jo­nas
Bro­thers ro­bił mnie w ba­lona, bo za­po­mniał, gdzie jego miej­sce.
Fika rzu­cił się za pie­niędzmi, ale pło­mie­nie po­łknęły bank­noty i w ko­minku buch­‐
nęły iskry. Jęk­nął roz­pacz­li­wie, ob­ser­wu­jąc, jak pa­pier w ułamku se­kundy zmie­nia się
w dym i po­piół.
Pie­nią­dze były bez zna­cze­nia.
– Współ­czuję ci, młody. – Kiedy ostatni bank­not zmie­nił się w pył, Fika ob­ró­cił się
w moją stronę i przy­siadł na skó­rza­nej oto­ma­nie obok ko­minka, krę­cąc głową, jakby
roz­ma­wiał ze swoim sy­nem, który mocno go roz­cza­ro­wał. – Wiesz, co ozna­cza fika? To
prze­rwa na kawę, ale nie tylko. To spo­sób ży­cia. Za­trzy­maj się. Na­pij się kawy. Ciesz
się wła­snym to­wa­rzy­stwem. I obec­no­ścią in­nych. Nie je­steś w sta­nie do­ce­nić tego, co
masz te­raz, je­śli po­zo­sta­jesz za­fik­so­wany na tym, co ode­brano ci w prze­szło­ści.
Wsta­łem, od­py­cha­jąc krze­sło ty­łem ud, bo wła­śnie przy­po­mnia­łem so­bie o czwar­‐
tej wska­zówce prze­ma­wia­ją­cej za tym, by nie ufać Fice. Jego kom­pas mo­ralny był do­‐
sto­so­wany do idio­tycz­nych per­spek­tyw. W końcu to sza­le­niec, który cały rok pusz­cza
świą­teczne pio­senki i – co gor­sza – jesz­cze do nich śpiewa.
– Za­nim za­cy­tu­jesz mi ko­lejną wróżbę z cia­steczka z do­dat­kiem CBD, po­wiem ci
tylko, że Hank Pre­scott nie jest ty­pem czło­wieka, o któ­rym można za­po­mnieć. – Otwo­‐
rzy­łem drzwi ga­bi­netu i po­pa­trzy­łem wy­mow­nie na po­li­cjanta, aż za­ła­pał alu­zję i wy­‐
szedł z pu­stymi rę­kami. A mógł otrzy­mać pięć­dzie­siąt ty­sięcy do­la­rów, gdyby zdra­dził
mi miej­sce po­bytu Gi­de­ona Win­th­ropa. – I na­ucz się, gdzie jest twoim miej­sce.
Za­trza­sną­łem drzwi, gdy le­d­wie prze­kro­czył próg, żeby po­czuł ude­rze­nie, a po­tem
ze­bra­łem do­ku­menty do ak­tówki, przy­go­to­wu­jąc się do wi­zyty w Ha­ling Cove. Roz­wa­‐
ży­łem oczy­wi­stą po­szlakę – Emery wie, gdzie mieszka jej oj­ciec. Vir­gi­nia i Gi­deon ro­‐
ze­szli się tuż po roz­pę­ta­niu skan­dalu, ale Gi­deon wciąż wy­sy­łał wia­do­mo­ści swo­jej
córce.
Po­zba­wie­nie czło­wieka bo­gac­twa, god­no­ści i szczę­ścia było formą sztuki i jak
każda sztuka, ta rów­nież wy­ma­gała ogrom­nej cier­pli­wo­ści i cier­pie­nia. Cier­pli­wo­ści
mia­łem mnó­stwo, ale nie za­mie­rza­łem już cier­pieć.
Za to Emery Win­th­rop była ofiarą ide­alną.
Mógł­bym zmiaż­dżyć jej du­szę i na­wet nie po­czuł­bym wy­rzu­tów su­mie­nia.
Grzech nu­mer je­den.
Wie­działa o ma­chloj­kach swo­jego ojca. Pod­słu­cha­łem jej ro­dzi­ców roz­ma­wia­ją­‐
cych o tym tego dnia, gdy Reed nie­mal wy­lą­do­wał w aresz­cie.
Reed po­biegł wtedy do domu, Emery wró­ciła do swo­jego po­koju, a ja znowu przy­‐
kle­iłem się do po­sągu ty­grysa i wyj­rza­łem zza Dio­ni­zosa, żeby przy­słu­chać się kłótni
Vir­gi­nii, Gi­de­ona i ojca Ableʼa Car­tw­ri­ghta.
– Je­śli Emery się o tym do­wie, ode­tnę się od cie­bie, Vir­gi­nio, a cie­bie po­zwę i stra­‐
cisz wszystko, Car­tw­ri­ght – ostrzegł Gi­deon spo­koj­nym gło­sem, w któ­rym cza­iła się
praw­dziwa groźba.
– Pro­szę cię – prych­nęła Vir­gi­nia w mało ko­biecy spo­sób – ona już wie. Jak my­ślisz,
dla­czego po­sła­łam ją do tej te­ra­peutki, żeby usta­wiła ją do pionu?
Od­kąd ukra­dłem księgę ra­chun­kową, tylko raz wy­ją­łem ją z kie­szeni, a te­raz wy­pa­‐
lała dziurę w mo­jej ma­ry­narce na piersi. Emery wie­działa o prze­krę­tach swo­ich ro­dzi­‐
ców, a ja... po­peł­ni­łem tej nocy dwa błędy, któ­rych już nie by­łem w sta­nie cof­nąć.
Grzech nu­mer dwa.
Tego dnia, gdy FBI i ko­mi­sja zro­biły na­jazd na po­sia­dłość Win­th­ro­pów, Emery za­‐
pro­wa­dziła agen­tów do domu mo­ich ro­dzi­ców, kry­jąc tym sa­mym swo­jego ojca, i wy­‐
mie­niła na­szą ro­dzinę z imie­nia – Betty. Hank. Reed. Nash. Stali przy skrzynce na li­sty
i pa­trzyli na drzwi, ale usły­sza­łem wy­star­cza­jąco.
Znik­ną­łem w la­bi­ryn­cie, żeby wy­cią­gnąć księgę ra­chun­kową, za­nim do­rwie się do
niej ja­kiś rzą­dowy pa­ta­fian.
Mia­łem plan, dzięki któ­remu chcia­łem od­po­ku­to­wać za swoje grze­chy.
Mia­łem plan, dzięki któ­remu po­mógł­bym moim ro­dzi­com, ca­łemu mia­stu
i wszystko bym na­pra­wił.
Mia­łem plan.
A po­tem tata umarł.
A ja by­łem rów­nie winny co Win­th­ro­po­wie.
Roz­dział dzie­siąty

Emery
B ogac­two.
Nie są­dzi­łam, że ma ja­kąś woń, ale upły­nęło tyle czasu, od­kąd od­wie­dzi­‐
łam Eastridge, że nie­mal nie po­tra­fi­łam roz­po­znać zna­jo­mego smrodu, który za­ata­ko­‐
wał moje noz­drza. Jesz­cze do nie­dawna mo­głam po­wie­dzieć, że ni­gdy nie zaj­rza­łam
do żad­nego ho­telu Pre­scotta. I po ukoń­cze­niu stażu nie za­mie­rza­łam wię­cej tego ro­‐
bić.
Śmier­działo tu za­moż­no­ścią, od któ­rej tak bar­dzo pró­bo­wa­łam się zdy­stan­so­wać.
Bo­gac­two było ta­kie piękne. Kru­che. De­li­katne.
Ko­ja­rzyło mi się ze szklaną kulą. Z ide­al­nym świa­tem za­mknię­tym w cien­kim
szkle, które roz­bije się, je­śli nie bę­dziesz ob­cho­dzić się z nim ostroż­nie. Tak samo
cztery lata temu skoń­czył się mój świat.
Wy­strój ho­telu świad­czył o bo­gac­twie. Lobby wy­ło­żone mar­mu­ro­wymi płyt­kami.
Wy­so­kie su­fity. Kosz­towne ży­ran­dole. Ba­sen wy­bu­do­wany na po­wierzchni Oce­anu
Atlan­tyc­kiego, długi na trzy­dzie­ści me­trów. Po­tra­fi­łam wy­obra­zić tu so­bie moją matkę,
przez co cią­gle oglą­da­łam się przez ra­mię, kiedy opu­ści­łam ła­zienkę i ru­szy­łam
w stronę sali ba­lo­wej.
Moje uszy za­ata­ko­wało Ada­gio for strings i ści­szone roz­mowy naj­bo­gat­szych
miesz­kań­ców tego stanu.
Więk­sza część ho­telu wciąż po­zo­sta­wała w trak­cie re­montu i cze­kała na ostat­nie
po­prawki, płytki i farby. Ale ze środka sali ba­lo­wej w ogóle nie było tego wi­dać.
Przez ostatni ty­dzień po­ma­ga­łam urzą­dzić po­łowę po­ko­jów na szes­na­stym pię­‐
trze, więk­szą część lobby oraz salę na bal ma­skowy, który mój szef zle­cił nam w ostat­‐
niej chwili.
By­li­śmy pro­jek­tan­tami, a nie or­ga­ni­za­to­rami wy­da­rze­nia. Ale Chan­tilly po­strze­‐
gała bal jako oka­zję, aby ugrun­to­wać swoje na­zwi­sko w czo­łówce ame­ry­kań­skich pro­‐
jek­tan­tów. Ja wi­dzia­łam tu za­wo­alo­waną próbę ścią­gnię­cia na ostat­nią chwilę ca­łej
śmie­tanki to­wa­rzy­skiej z Ka­ro­liny Pół­noc­nej.
Co gor­sza, Reed obie­cał mi, że nie znajdę się w tym sa­mym po­miesz­cze­niu co
Nash. A jed­nak czu­łam go w tym miej­scu jak in­tymny, cha­rak­te­ry­styczny za­pach. Omi­‐
nę­łam grupę męż­czyzn roz­pra­wia­ją­cych na te­mat chiń­skich opłat cel­nych i wy­czu­łam
na skó­rze mro­wie­nie, jakby ktoś na mnie pa­trzył.
To wra­że­nie to­wa­rzy­szyło mi cały wie­czór. Mia­łam ochotę uciec, ale po­trze­bo­wa­‐
łam pie­nię­dzy na je­dze­nie, kre­dyty i po­kutę.
Ob­ró­ci­łam się na­gle i zlo­ka­li­zo­wa­łam źró­dło spoj­rze­nia, nie da­jąc mu czasu na
ucieczkę. Sie­dzący trzy sto­liki da­lej męż­czy­zna wpa­try­wał się we mnie brą­zo­wymi
oczami i wzniósł kie­li­szek w ge­ście po­zdro­wie­nia. Jego twarz za­kry­wała szma­rag­‐
dowa ma­ska, jed­nak wie­dzia­łam, że to nie Nash.
To nie te oczy.
Rzęsy za krót­kie.
Fry­zura zbyt uli­zana.
Ciarki na mo­ich rę­kach znik­nęły.
Nie prze­rwa­li­śmy kon­taktu wzro­ko­wego, kiedy świat przed mo­imi oczami się roz­‐
ma­zał, a ja wy­szep­ta­łam w du­chu słowo kryp­to­sko­po­fi­lia. Po­trzeba za­glą­da­nia ukrad­‐
kiem do okien mi­ja­nych do­mów. Tyle że te­raz pró­bo­wa­łam zaj­rzeć do oczu skry­tych
za ma­ską.
Ten obcy mnie nie­po­koił, jakby mój mózg wie­dział o czymś, czego reszta nie była
świa­doma. Lek­ko­myślna. Od­ważna. Głu­pia. Każde z tych okre­śleń pa­so­wało do mnie,
tym bar­dziej że wła­śnie zro­bi­łam krok w jego stronę, za­dzie­ra­jąc głowę – pro­wo­ku­jąc
go, by do mnie pod­szedł.
Reed ni­gdy nie prze­pa­dał za tą stroną mo­jej osoby, ale nie po­tra­fi­łam z nią wal­‐
czyć. Zo­sta­łam stwo­rzona do tego, by odejść z przy­tu­pem, dla­tego nie za­mie­rza­łam
prze­rwać tej walki na spoj­rze­nia. Nie­stety ktoś zła­pał mnie za rękę i po­cią­gnął
w stronę ściany.
Po sali krę­cili się po­li­tycy w lśnią­cych bu­tach i z wy­bie­lo­nymi zę­bami, wy­cią­ga­jący
głosy od bo­ga­tych męż­czyzn, któ­rzy w za­mian ocze­ki­wali przy­sług. Biz­nes­meni w gar­‐
ni­tu­rach prze­ska­ki­wali od roz­mowy do roz­mowy, do­pi­nali umowy i za­pew­niali nowe
kon­takty o swo­ich suk­ce­sach.
Przy ba­rze ze­brały się człon­ki­nie elity plot­ku­jące o ro­man­sach i ob­ga­du­jące ni­‐
czego nie­po­dej­rze­wa­jące ofiary ma­jące na so­bie suk­nie z ze­szłego se­zonu. Dzie­li­łam
po­miesz­cze­nie z po­nad setką lu­dzi, a jed­nak Chan­tilly udało się od­izo­lo­wać mnie od
nich w naj­dal­szym ką­cie i zbom­bar­do­wała mnie pro­ble­mami, któ­rych nie mia­łam
ochoty roz­wią­zy­wać.
Moja skóra da­lej mro­wiła, a ja wal­czy­łam z po­kusą, by się od­wró­cić i spraw­dzić,
czy za­ma­sko­wany męż­czy­zna wciąż mi się przy­gląda. Co gor­sza – spro­wo­ko­wa­łam go.
Przy­znaję się bez bi­cia, że przez ostat­nie cztery lata sta­łam się jesz­cze bar­dziej zu­‐
chwała. (A by­łam taka za­wsze).
– Gdzie jest pie­przony ka­wior! – Chan­tilly po­ma­chała ra­mio­nami, a ra­miączka jej
sukni zsu­nęły się po ko­ści­stych ra­mio­nach. Kiedy pró­bo­wa­łam ją omi­nąć, za­gro­dziła
mi drogę i mu­sia­łam wy­co­fać się pod ścianę. – Ja pie­przę! Po­trze­bu­jemy ka­wioru. –
Ener­gicz­nie wska­zała na tłumy lu­dzi za nią. – Która z nas bę­dzie mieć prze­srane, je­śli
ktoś za­cznie na­rze­kać, że nie po­dano ka­wioru? Ja! Znajdź ka­wior, Rho­des!
Udało jej się za­wrzeć prze­kleń­stwo w każ­dym zda­niu. Jej wy­raźny ak­cent z Van­co­‐
uver na­si­lał się z każdą wy­krzy­czaną sy­labą. Przy­po­mi­nała mi Ję­czącą Martę, tylko że
nie mo­głam przed nią uciec, bo była moją sze­fową.
Wy­obra­zi­łam so­bie, że je­stem jak bu­rza sza­le­jąca na ze­wnątrz, że wdzie­ram się do
po­miesz­cze­nia, roz­wie­wam suk­nie i uci­szam roz­mowy. Moje uszy wy­peł­nia ci­sza i od­‐
naj­duję spo­kój. Wiatr po­zbywa się wszyst­kich go­ści, wszyst­kiego poza mną i je­dze­‐
niem.
Wy­mó­wi­łam słowo „wzbu­rzony”, le­d­wie po­ru­sza­jąc ustami, sku­piona na mo­jej po­‐
czer­wie­nia­łej sze­fo­wej. Po­czu­łam w bo­kach ukłu­cie głodu. Pró­bo­wa­łam z nim wal­‐
czyć, ale bez­sku­tecz­nie, i mu­sia­łam uchwy­cić się ra­mion Chan­tilly moc­niej niż to ko­‐
nie­czne. Od­wró­ci­łam ją w stronę kel­nerki, którą przy­słała nam agen­cja mo­de­lek.
Blond włosy miała ze­brane na czubku głowy, oczy wy­ma­lo­wane dra­ma­tycz­nie
czar­nym cie­niem i gar­ni­tu­rową su­kienkę, pod którą nie wło­żyła ko­szuli ani sta­nika.
Wy­cią­gała tacę w stronę go­ści, ale w pięt­na­sto­cen­ty­me­tro­wych szpil­kach po­ru­szała
się dość nie­zgrab­nie. To wszystko mu­siało być dla niej nowe – za­równo praca, jak
i buty.
– Może któ­ryś z mo­deli zaj­mie jej miej­sce, żeby mo­gła dać od­po­cząć sto­pom – za­‐
su­ge­ro­wa­łam.
Po­pa­trzy­ły­śmy na jej ro­ze­dr­gane szczu­płe nogi.
Nie były chude jak moje, tylko wy­rzeź­bione, smu­kłe i z opa­le­ni­zną, która wy­glą­‐
dała na praw­dziwą, ale z do­świad­cze­nia wie­dzia­łam, że taka nie jest. Moje nogi przy­‐
po­mi­nały dwa pa­tyki, które świad­czyły o bie­dzie i nie­do­ży­wie­niu.
Przez cztery ostat­nie lata stra­ci­łam sporo na wa­dze, mimo że już i tak by­łam
szczu­pła. Mia­łam wy­sta­jące ko­ści bio­drowe, przy­po­mi­na­jące mi o je­dze­niu, któ­rego
pra­gnę­łam, a na które nie było mnie stać. I to wła­śnie była dzi­siaj moja mi­sja – za­mie­‐
rza­łam na­jeść się do syta. Tylko Chan­tilly z pew­no­ścią bę­dzie sta­no­wić prze­szkodę.
– Nie pła­cimy kel­ne­rom za to, żeby ro­bili so­bie prze­rwę. – Gwał­tow­nie po­krę­ciła
głową i unio­sła rękę, żeby po­trzeć twarz, ale opa­mię­tała się w chwili, gdy do­tknęła
pal­cami wy­ma­lo­wa­nych tu­szem rzęs. – Żad­nych przerw – po­wtó­rzyła. – Nie po to roz­‐
da­jemy za darmo red bulle i ta­bletki z ko­fe­iną.
Kiedy zo­sta­wiła mnie w spo­koju i ru­szyła za tą biedną kel­nerką, przez chwilę nie
czu­łam ni­czego poza ulgą. Chan­tilly ewi­dent­nie mnie nie­na­wi­dziła. Bra­ko­wało tylko,
żeby zro­biła pla­kat.
Mój pierw­szy dzień pracy roz­po­czął się ka­za­niem na te­mat ne­po­ty­zmu bę­dą­cego
ósmym grze­chem śmier­tel­nym i cią­gnęło się za mną aż do te­raz. Nie od­wa­ży­łam się
wspo­mnieć, że tak na­prawdę ni­gdy nie po­zna­łam De­li­lah ani z nią nie roz­ma­wia­łam,
bo już wo­la­łam przy­znać się do niej niż do zna­jo­mo­ści z Re­edem czy Na­shem. Chan­‐
tilly pew­nie by eks­plo­do­wała na wieść, że znam braci Pre­scott.
Wy­cią­gnę­łam te­le­fon, żeby jesz­cze raz od­czy­tać wia­do­mo­ści od Bena. Mo­jego koła
ra­tun­ko­wego. Mo­jego jed­nego skrawka nor­mal­no­ści w ciągu ostat­niego ty­go­dnia.
Durga: Po­wiedz mi, że nie po­win­nam tego rzu­cać. Po­trze­buję tej pracy, ale moja
sze­fowa prak­tycz­nie się nade mną znęca. Do­pro­wa­dza mnie to do szału.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Ty – ko­bieta, która ka­zała mi wy­pić litr te­ra­flu i wziąć się
w garść, kiedy my­śla­łem, że umie­ram na pie­przoną pta­sią grypę – chcesz zre­zy­gno­‐
wać? Jest na to pewne słowo. Iro­nia? Nie... O, chwila. Hi­po­kry­zja. To wła­śnie okre­‐
śle­nie, któ­rego szu­ka­łem.
Durga: Ha, ha. Ale ty je­steś za­bawny. Drwij so­bie ze mnie. Je­stem ża­ło­sna.

Jedna wia­do­mość i po­mógł mi się otrzą­snąć. Przy­się­gam, mógłby za­bu­tel­ko­wać


swoją esen­cję we fla­kony, sprze­da­wać ją i zbiłby taki ma­ją­tek jak Nash.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Nie je­steś ża­ło­sna. Je­steś osobą, która do­strzega piękno w każ­‐
dej sy­tu­acji. Osobą, do któ­rej się zwra­cam, gdy je­stem ze­stre­so­wany albo po­trze­buję
po­krze­pie­nia. A wiesz, kim nie je­steś? Nie je­steś ko­bietą, która się pod­daje. Je­steś
wo­jow­niczką, ale nie ma nic złego w tym, że nie za­wsze się tak czu­jesz. Na­wet wo­‐
jow­nicy cza­sami po­trze­bują prze­rwy.
Durga: Nie­mal wo­la­ła­bym cię ni­gdy nie spo­tkać. Je­steś zbyt nie­sa­mo­wity, by
być praw­dziwy.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Nie masz ra­cji. Je­stem pierw­szo­rzęd­nym dup­kiem. Tylko nie
wo­bec cie­bie.
Durga: I nikt inny nie może li­czyć na spo­tka­nie z Mi­łym Be­nem?
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Tylko moja mama.
Durga: Ach. Sy­nek ma­musi. A więc to jest ta nić, która roz­pruje fan­ta­zję o sek­‐
sow­nym fa­ce­cie.
Durga: Dzię­kuję.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Je­śli cię to po­cie­szy, mój wie­czór też jest do dupy. Spę­dzam
go w to­wa­rzy­stwie sztyw­nych pa­lan­tów, któ­rych ulu­biona gra to „kto ma wię­cej
kasy” i „jak bar­dzo mogę stać się iry­tu­jący, za­nim za­ro­bię w ryj”.
Durga: Cier­pie­nie lubi to­wa­rzy­stwo. Mi­łej za­bawy w trak­cie ka­tu­szy.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Menda.

Scho­wa­łam te­le­fon do kie­szeni z uśmie­chem na twa­rzy, który za­wsze po­ja­wiał się


dzięki Be­nowi. Skoro Chan­tilly znik­nęła, od­wró­ci­łam się na pię­cie. Le­d­wie unik­nę­łam
zde­rze­nia z twa­rzą okładki okrzyk­niętą ostat­nio przez „For­besa” jako jedna z naj­bar­‐
dziej wpły­wo­wych osób po­ni­żej trzy­dzie­stego roku ży­cia.
Co ta­kiego po­wie­dzia­łam Na­showi Pre­scot­towi te kilka lat temu?
Nie po­wi­nie­neś być te­raz w No­wym Jorku, na otwar­ciu ja­kiejś firmy, która i tak
wkrótce upad­nie?
Cóż, ta firma oka­zała się pierw­szym ho­te­lem Pre­scott, do któ­rego wkrótce po­tem
do­łą­czył ko­lejny. A po­tem trzeci. I czwarty. Aż w końcu marka ho­teli Pre­scott stała się
jedną z naj­bar­dziej roz­po­zna­wal­nych i luk­su­so­wych sieci ho­teli na ca­łym świe­cie, przy
któ­rych Hil­ton i Ken­sing­ton mo­gły się scho­wać.
Chło­pak, który po­ży­czał gar­ni­tury od mo­jego taty, a wie­czo­rami wda­wał się
w bójki, stał się kró­lem mo­no­poly i zgar­niał nie­ru­cho­mo­ści, na­wet kiedy nie nad­cho­‐
dziła jego ko­lej. Chcia­łam go za to nie­na­wi­dzić, ale nie mo­głam. Nie po tym, co się
stało z Han­kiem.
Wy­czu­łam czy­jąś dłoń prze­su­wa­jącą się po mo­jej su­kience, a po­tem kom­ple­ment
ma­jący po­łech­tać moje ego. Uśmiech­nę­łam się uprzej­mie do dziew­czyny, po­wie­dzia­‐
łam, że za­bi­ła­bym za jej suk­nię Ca­ro­liny Her­rery – którą wi­dzia­łam dzi­siaj na dwóch
in­nych ko­bie­tach – a po­tem po­rwa­łam ka­na­pkę z se­rem gruy­ere, nie da­jąc się wcią­‐
gnąć w nudną roz­mowę.
Kiedy w końcu wró­ci­łam do sto­lika, nie­zna­jomy w szma­rag­do­wej ma­sce zdą­żył
znik­nąć. Po­zwo­li­łam so­bie na dwie i pół se­kundy fan­ta­zji o po­rwa­niu ca­łego je­dze­nia
z sali ba­lo­wej i ucieczce na szes­na­ste pię­tro. Tam znaj­do­wały się wszyst­kie moje
skarby.
Skrzy­nie zwy­kłych bia­łych T-shir­tów z firmy taty.
Dru­karka do ko­szu­lek.
Kar­ton bi­be­lo­tów i dżin­sów.
Dro­gie ośrodki tu­ry­styczne ta­kie jak Ha­ling Cove były praw­dzi­wym ra­ry­ta­sem dla
in­we­sto­rów z rynku nie­ru­cho­mo­ści. Mnó­stwo ma­łych, cia­snych ka­wa­le­rek po­upy­cha­‐
nych w dra­pa­czach chmur, w do­datku pie­ruń­sko dro­gich. Po­sta­no­wi­łam więc spać
w sza­fie, za­miast zde­cy­do­wać, czy le­piej mieć dach nad głową, czy coś zjeść.
Wy­da­wało mi się to ob­łudne, tak samo jak praca w fir­mie Na­sha bez jego wie­dzy.
Biedni nie mogą wy­brzy­dzać, Emery.
Prze­ci­ska­jąc się przez tłum w stronę przej­ścia, wpa­dłam na­gle na daw­nego zna­jo­‐
mego taty. Stał w ką­cie i roz­ma­wiał ze star­szą parą, a jego siwe włosy lśniły w bla­sku
ży­ran­doli.
– A roz­wa­ża­li­ście in­we­sty­cje przez nową firmę? Ry­nek ak­cji nie­ustan­nie się zmie­‐
nia, ale w Mer­cer i Mer­cer za­wsze je­ste­śmy o krok do przodu.
Tak, dzięki in­si­der tra­din­gowi.
Kiedy je­den z go­ści spoj­rzał na mnie, uda­łam, że mam coś do zro­bie­nia i się od­‐
wró­ci­łam.
Tata po­wie­dział mi kie­dyś, że Mer­ce­ro­wie mają swo­ich szpie­gów w każ­dej wiel­kiej
ame­ry­kań­skiej kor­po­ra­cji i z in­si­der tra­dingu uczy­nili sztukę. Wtedy ten po­mysł mnie
obu­rzał, ale te­raz wy­dało mi się to mało zna­czącą zbrod­nią w po­miesz­cze­niu peł­nym
lu­dzi, któ­rzy do­pu­ścili się cze­goś gor­szego niż mój oj­ciec, ale ży­wili nie­na­wiść do
niego, po­nie­waż zo­stał na tym przy­ła­pany.
Omi­nę­łam Jo­na­thana Mer­cera i uśmiech­nę­łam się sztucz­nie do jego ko­chanki,
która dłu­gimi szpo­nami ucze­piła się jego ra­mie­nia. Cia­sny gor­set mo­jej się­ga­ją­cej pod­‐
łogi sukni utrud­niał mi od­dy­cha­nie. Wzię­łam bu­telkę wody z baru i zi­gno­ro­wa­łam
upo­rczywe uczu­cie by­cia ob­ser­wo­waną, zrzu­ca­jąc to na karb pa­ra­noi. Po ostat­nim se­‐
me­strze w Cli­fton, kiedy wszy­scy do­wie­dzieli się, kim je­stem, skóra czę­sto mro­wiła
mnie w ten spo­sób.
Ma­te­riał sukni, którą uszy­łam z czar­nej za­słony zna­le­zio­nej w skle­pie z uży­waną
odzieżą, był nie­stety z nie­prze­świ­tu­ją­cego, gru­bego ma­te­riału. Co pięt­na­ście mi­nut za­‐
trzy­my­wa­łam się przy ba­rze, żeby się na­pić i ochło­dzić – na zmianę wy­bie­ra­łam wodę
z lo­dem i drink z ama­retto, bo chcia­łam, żeby ta noc stała się bar­dziej zno­śna.
Przy­ci­snę­łam plecy do lo­dówki w miej­scu, gdzie ma­te­riał od­sła­niał plecy. Roz­‐
pruty szew pu­ścił, two­rząc wy­soki aż po udo roz­po­rek, ale przy­naj­mniej speł­nił swoje
za­da­nie. Wy­glą­da­łam tak, jak­bym tu pa­so­wała, co wku­rzało Chan­tilly.
Nie zro­bi­łam jej nic złego, a mimo to znie­na­wi­dziła mnie w chwili, gdy ty­dzień
temu zja­wi­łam się w tym ho­telu. Prze­krzy­wi­łam głowę, po­zwa­la­jąc wło­som za­kryć
po­łowę mo­jej twa­rzy, i po­pra­wi­łam pro­wi­zo­ryczną ma­skę. Krę­ciło się tu zbyt wiele
zna­jo­mych osób, żeby ry­zy­ko­wać.
Na ze­wnątrz sza­lała gwał­towna bu­rza, ale in­we­sto­rzy śmiali się i pili bez­tro­sko,
w ogóle jej nie za­uwa­ża­jąc. Tym­cza­sem Chan­tilly wy­słała drugą sta­żystkę, aby upew­‐
niła się, że nasz plan awa­ryjny jest go­towy, w ra­zie gdyby bu­rza do­stała się do środka.
Han­nah cały wie­czór zno­siła wia­dra do skła­dziku obok sali ba­lo­wej.
Przede mną za­trzy­mały się czy­jeś buty. Prze­śli­zgnę­łam się wzro­kiem po ich wła­‐
ści­cielu i zo­ba­czy­łam so­bo­wtóra Da­niela Hen­neya – rzym­ski nos, prze­ni­kliwe brą­zowe
oczy i schludna fry­zura – ca­łość two­rzyła dziw­nie zna­jomy ob­raz z prze­szło­ści, którą
wo­la­łam po­cho­wać.
Mimo to wciąż czu­łam mro­wie­nie na skó­rze.
Pró­bo­wa­łam przy­po­mnieć so­bie jego na­zwi­sko, ale bez­sku­tecz­nie.
Kiedy męż­czy­zna wy­cią­gnął do mnie rękę, Chan­tilly od­szu­kała mnie wzro­kiem
z dru­giego końca sali.
– Bran­don. Bran­don Vu.
Mó­wił bez ak­centu z Ka­ro­liny Pół­noc­nej, który tak uwiel­bia­łam. Jego głos był po­‐
zba­wiony wszel­kiego cha­rak­teru, przez co męż­czy­zna wy­da­wał się ni­jaki. Nudny. To
ko­lejna wska­zówka w ukła­dance, któ­rej jesz­cze nie roz­pra­co­wa­łam.
Mo­gła­bym przy­siąc, że skądś go zna­łam. Po raz ko­lejny ob­rzu­ci­łam wzro­kiem jego
twarz, ale znów nic mi w gło­wie nie za­świ­tało. Nie zno­si­łam ukła­da­nek, któ­rych nie
by­łam w sta­nie roz­wią­zać; le­piej bę­dzie go zi­gno­ro­wać i za­jąć się je­dze­niem. Po­trzeba
ucieczki z ho­telu i go­nie­nia pe­tri­choru spra­wiła, że aż mu­sia­łam pod­kur­czyć palce
i wbić stopy w po­de­szwy mo­ich co­nver­sów.
Ręka Bran­dona wi­siała mię­dzy nami, ale uśmie­chał się do mnie z taką swo­bodą, że
da­łam za wy­graną i uję­łam jego dłoń.
– Emery – od­par­łam, uda­jąc, że wcale nie czuję na so­bie świ­dru­ją­cego spoj­rze­nia
prze­ło­żo­nej.
Męż­czy­zna, za­miast po­trzą­snąć moją dło­nią, po­ca­ło­wał jej wierzch, ła­sko­cząc ją
od­de­chem. W końcu mnie pu­ścił.
– Wiem.
Pa­trzył na mnie jak kot na mysz zła­paną w pu­łapkę.
Bez żalu.
Bez po­czu­cia winy.
Nie­za­spo­ko­jony cze­kał, aż jego ofiara umrze.
Trzeba było ucie­kać, skar­ci­łam się w my­ślach.
Mimo to nie mo­głam się ru­szyć, jakby moje stopy wro­sły w wy­po­le­ro­waną he­ba­‐
nową pod­łogę. Z wy­sił­kiem na­po­tka­łam jego spoj­rze­nie i przyj­rza­łam się twa­rzy.
Nic mi ona jed­nak nie mó­wiła.
Do­strze­głam je­dy­nie nie­wy­tłu­ma­czalny błysk w jego oczach, który mi się nie
spodo­bał.
Roz­dział je­de­na­sty

Emery
C zy my się znamy? – za­py­ta­łam w końcu, prze­kli­na­jąc al­ko­ho­lowy szum
w gło­wie.
Męż­czy­zna ski­nął głową na pla­kietkę przy­cze­pioną do mo­jej le­wej piersi.
– Tu masz wy­pi­sane imię.
Wy­pu­ści­łam wstrzy­my­wany od­dech, ro­ze­śmia­łam się, uba­wiona wła­sną pa­ra­noją,
i w końcu po­sła­łam mu coś na kształt uśmie­chu.
– Jak ci się po­doba przy­ję­cie?
Kel­ner za­brał moją pu­stą bu­telkę po wo­dzie, a ja tym­cza­sem przy­glą­da­łam się
Bran­do­nowi. Miał wy­pro­sto­wane plecy, gar­ni­tur do­pa­so­wany do jego bar­czy­stej syl­‐
we­tki, na twa­rzy go­ścił ła­godny uśmiech. Wy­glą­dał jak gwiazda fil­mowa. Mia­łam wra­‐
że­nie, że czuje się tu jak ryba w wo­dzie, po­ru­sza się po sali tak, jakby tu pa­no­wał.
Jed­nak brak mar­ko­wego loga na jego bu­tach wska­zy­wał, że tu nie na­le­żał, stąd na­‐
su­wało się py­ta­nie – dla­czego wy­da­wał mi się taki zna­jomy?
Bran­don wzru­szył ra­mio­nami i za­to­czył koło pal­cem wska­zu­ją­cym.
– To nie w moim stylu.
Po­win­nam po­czuć się ura­żona; w końcu po­ma­ga­łam w przy­go­to­wa­niach do balu
ma­sko­wego – ale wcale nie wy­da­wa­łam po­le­ceń pra­cow­ni­kom taty i zmę­czo­nemu or­‐
ga­ni­za­to­rowi im­prezy, który za mało za­ra­biał.
Wręcz prze­ciw­nie, cały ostatni ty­dzień spę­dzi­łam na bie­ga­niu po Ha­ling Cove: po
kilka razy spraw­dza­łam bu­kiety kwia­tów, sie­dzia­łam na pró­bach or­kie­stry, a kiedy
w bu­tiku, do któ­rego wy­słała mnie Chan­tilly po ser­we­tki w ko­lo­rze ko­ści sło­nio­wej,
za­uwa­ży­łam moją byłą są­siadkę Ma­tildę Astor, po­je­cha­łam au­to­bu­sem do in­nego cen­‐
trum han­dlo­wego.
Mu­sia­łam zwró­cić wszyst­kie sto osiem sztuk i mia­łam przy­jem­ność za­ku­pić ory­gi­‐
na­lną markę po tym, jak opie­przyła mnie za nie­kom­pe­ten­cję na oczach wszyst­kich
współ­pra­cow­ni­ków.
Po­tem stwier­dziła, że ser­we­tki są jed­nak w nie­wła­ści­wym ko­lo­rze ko­ści sło­nio­wej
i ka­zała mi je zwró­cić, a na­stęp­nie po­słała mnie po te, które przy­nio­słam na po­czątku.
Je­śli trzeba było od­wa­lić ja­kąś brudną ro­botę, zwa­lała ją na mnie.
Ale by­łam z sie­bie na­prawdę dumna.
A jed­no­cze­śnie zmę­czona i tylko cze­ka­łam, aż to się skoń­czy.
– W moim też nie. – Od prze­cho­dzą­cego kel­nera, który po­słał mi uprzejmy
uśmiech, wzię­łam łyżkę z ce­vi­che z prze­grzeb­kami ską­pa­nymi w ko­ko­so­wej piance.
Wi­dział wcze­śniej, jak Chan­tilly wy­dziera się na mnie za to, że usa­dzi­łam ekipę
pro­jek­tową zbyt da­leko od stołu Na­sha. Za­dba­łam o to, by uni­kać pa­trze­nia na szefa
przez całą noc i ce­lowo za­wsze trzy­ma­łam się prze­ciw­nej strony sali, w ta­kiej od­le­gło­‐
ści, by na­wet nie móc do­strzec ko­loru jego gar­ni­turu.
Bran­don i Nash byli je­dy­nymi męż­czy­znami na sali, któ­rzy nie za­wra­cali so­bie
głowy ma­ską. To i tak nie mia­łoby zna­cze­nia, bo Na­sha roz­po­zna­ła­bym, na­wet gdyby
się za­krył.
Roz­ta­czał spe­cy­ficzną aurę, przez którą czło­wiek roz­glą­dał się, żeby spraw­dzić, czy
nie ma go za sobą. A ja wy­czu­wa­łam go wszę­dzie, i to cał­kiem bli­sko.
Na­wet te­raz wy­pchnię­cie go z mo­ich my­śli kosz­to­wało mnie sporo wy­siłku.
– Na­prawdę? – Bran­don wziął łyk swo­jego drinka. Był prze­zro­czy­sty, jak woda.
W prze­ci­wień­stwie do niego inni ko­rzy­stali z otwar­tego baru, żeby się na­rą­bać. Jego
prze­ni­kli­wość mnie nie­po­ko­iła. – Wy­glą­dasz jak osoba, która pa­suje do tego tłumu.
– By­łam na nie­jed­nej ta­kiej im­pre­zie. – Wzru­szy­łam ra­mio­nami, czu­łam się nie­‐
zręcz­nie i by­łam już zmę­czona ma­glo­wa­niem tego te­matu. – Ale to nie ozna­cza, że mi
się tu po­doba.
Chcia­łam jed­nak za­cho­wać pracę. Ja­koś nie bo­lało mnie to, że mu­sia­łam zre­zy­gno­‐
wać z wi­zyty w ja­dło­dajni. Za­zwy­czaj cho­dzi­łam tam w naj­mniej ob­le­ga­nych go­dzi­‐
nach, ale ostat­nio, ze względu na nie­prze­wi­dy­walną po­godę o tej po­rze roku, ścią­gały
tam chmary lu­dzi szu­ka­ją­cych schro­nie­nia przed upa­łem i na­głymi desz­czami.
– Je­steś in­we­storką?
Mimo za­da­nego py­ta­nia nie wy­da­wał się zbyt za­in­te­re­so­wany od­po­wie­dzią.
Jesz­cze raz przyj­rza­łam się ry­som jego twa­rzy. Za­cie­ka­wie­nie wbiło mnie w pod­‐
łogę, choć in­stynkt ka­zał mi ucie­kać. Roz­wią­za­nie ta­jem­nic Bran­dona ko­ja­rzyło mi się
z roz­po­czę­ciem książki, któ­rej ktoś za­ka­zuje ci czy­tać. Ni­gdy nie mia­łam sil­nej woli.
– Nie, oni no­szą złote pla­kietki. – Nie roz­wi­nę­łam i po­rwa­łam owo­cową tartę
z tacy prze­cho­dzą­cego obok kel­nera. Moją mi­sją na dzi­siej­szy wie­czór było na­pcha­nie
się aż po ko­rek, że­bym rano nie mu­siała od­wie­dzać ja­dło­dajni.
– A więc ni­komu tu nie to­wa­rzy­szysz? – Jego usta unio­sły się w roz­ba­wio­nym
uśmie­chu. Ob­ser­wo­wał, jak z tru­dem od­kle­jam pa­pier od tarty.
Stra­pie­nie.
Ogólne po­czu­cie dys­kom­fortu lub nie­po­koju.
Nie mo­głam so­bie przy­po­mnieć, skąd go znam, ale roz­po­zna­wa­łam uczu­cie, które
wzbu­dzała we mnie jego obec­ność. Po­mimo swo­jej bra­wury czu­łam nie­pew­ność.
Ostat­nio do­świad­czy­łam tego tam­tej nocy, gdy An­gus Bed­ford po­peł­nił sa­mo­bój­stwo.
– Pra­cuję tu­taj. – Pra­cow­nicy ca­te­ringu i pro­jek­tanci sali no­sili jed­na­kowe srebrne
pla­kietki z wy­gra­we­ro­wa­nymi imio­nami. Mi­mo­wol­nie prze­su­nę­łam kciu­kiem po
swoim.
– Dla­czego mam wra­że­nie, że nie je­steś tak za­an­ga­żo­wana w tę roz­mowę jak ja? –
Nie wy­da­wał się ura­żony, ale ja mia­łam cho­ciaż na tyle przy­zwo­ito­ści, by uda­wać
skru­szoną.
We­pchnę­łam do ust całą tartę z taką gra­cją, na jaką było mnie stać, i po­sła­łam mu
prze­pra­sza­jący uśmiech.
– Wy­bacz, nie ja­dłam cały dzień.
– Nie masz za co prze­pra­szać. – Wziął z tacy umo­czoną w cze­ko­la­dzie tru­skawkę
i mi ją po­dał. Chcia­łam zwró­cić ją kel­ne­rowi, ale głód wziął nade mną górę. – Tak na­‐
prawdę pod­sze­dłem do cie­bie, bo wy­da­jesz się zna­joma. Skąd ja cię znam?
Wie­dzia­łam.
A więc się zna­li­śmy.
Opar­łam się po­ku­sie, by po­pra­wić ma­skę. Sama ją uszy­łam z my­ślą, by za­kryła nie­‐
mal całą twarz. Już nie mia­łam blond wło­sów, prze­dłu­ża­nych rzęs za osiem­set do­lców,
a moje dłu­gie pa­sma opa­dały do ta­lii w nie­sfor­nych lo­kach i fa­lach. W ogóle nie przy­‐
po­mi­na­łam klona Vir­gi­nii Win­th­rop.
Moją je­dyną ce­chą cha­rak­te­ry­styczną były tę­czówki. Jedna szara, druga nie­bie­ska.
Ale aż tak nie rzu­cały się w oczy, chyba że wie­działby, na co zwró­cić uwagę, albo spę­‐
dził w moim to­wa­rzy­stwie całe ży­cie. A skoro wy­da­wał się zna­jomy...
Ude­rzyło mnie po­czu­cie déjà vu. Naj­pierw za­ata­ko­wało żo­łą­dek, a mdło­ści za­stą­‐
piły kolkę z głodu. Brzuch wciąż mnie bo­lał i by­łam zmę­czona, ale już nie to­wa­rzy­‐
szyła mi au­to­de­struk­cyjna po­trzeba, żeby tu zo­stać i do­wie­dzieć się, skąd Bran­don Vu
mnie zna.
Wgry­złam się w tru­skawkę, żeby zy­skać tro­chę na cza­sie i prze­my­śleć od­po­wiedź.
– Chyba po pro­stu mam jedną z tych po­spo­li­tych twa­rzy. – Wzru­szy­łam ra­mio­nami
i po­ma­cha­łam do Chan­tilly, na co ona od­po­wie­działa zi­ry­to­wa­nym spoj­rze­niem. Wciąż
była na mnie zła. – Sze­fowa wła­śnie mnie we­zwała. Przy­kro mi. Ale miło było cię po­‐
znać.
Od­da­li­łam się, nie da­jąc mu szansy na od­po­wiedź, i sta­nę­łam przy ba­rze obok
Chan­tilly, wy­rzu­ca­jąc szy­pułkę tru­skawki do po­bli­skiego ko­sza. Chan­tilly prze­stała
szty­le­to­wać mnie wzro­kiem i za­jęła się ob­cza­ja­niem Na­sha.
Ta ko­bieta była trans­pa­rentna jak ho­lo­gram. Jej twarz za­kry­wała szkar­łatna ma­ska
ob­szyta sztucz­nym fu­ter­kiem, a nie oku­lary prze­ciw­sło­neczne. Mo­gła cho­ciaż uda­wać,
że się na niego nie gapi.
Me­ta­noja.
Ta­ran­tyzm.
Zmi­zer­niały.
Wy­mam­ro­taw­szy słowa, chwy­ci­łam w garść kilka opa­ko­wań kra­ker­sów i wci­snę­‐
łam je do to­rebki na póź­niej, a po­tem od­wró­ci­łam się do Chan­tilly.
– Mogę już iść?
W końcu na mnie spoj­rzała. Ba­wiła się ko­smy­kiem kasz­ta­no­wych wło­sów. Ma­ska
pod­kre­ślała jej oliw­kowe oczy. Mo­gła­bym ją opi­sać jako piękną, gdyby nie była wo­bec
mnie taką su­czą.
Unio­sła ide­al­nie wy­sku­bane brwi.
– Chcesz wyjść wcze­śniej po tym, jak spie­przy­łaś usta­wie­nia sto­li­ków i za­mó­wie­‐
nie na ser­we­tki?
Wa­lić to.
– Masz ra­cję. Wiesz co? – Ski­nę­łam głową w kie­runku Na­sha, ale nie przy­pa­try­wa­‐
łam się za­nadto, bo gdy­bym go uj­rzała, nie mo­gła­bym prze­stać się ga­pić, tak jak moja
sze­fowa. Albo go­rzej, bo ja wie­dzia­łam, jak wy­gląda pod ubra­niami, i po­do­bało mi się
to. – Po­win­nam przed­sta­wić się na­szemu sze­fowi – ble­fo­wa­łam. – Ni­gdy nie po­zna­łam
Na­sha Pre­scotta. Jest bo­ski... a sły­sza­łam, że z bli­ska jesz­cze bar­dziej.
Dwie prawdy i jedno kłam­stwo.
Prawda: Nash Pre­scott był bo­ski.
Prawda: Z bli­ska jesz­cze bar­dziej.
Kłam­stwo: Po­zna­łam go. Zna­łam wię­cej za­ka­mar­ków jego ciała, niż mia­łam od­‐
wagę przy­znać, a tym bar­dziej w obec­no­ści Chan­tilly.
Zmarsz­czyła brwi i zro­biła minę, jakby pró­bo­wała od­gad­nąć, czy mó­wię prawdę.
Za­cho­wa­łam neu­tralny wy­raz twa­rzy, aż w końcu pę­kła.
– Do­bra. Mo­żesz iść. Ale nie myśl so­bie, że za­płacę ci za nad­go­dziny. Bu­dżet na pro­‐
jek­to­wa­nie sali i tak jest na­pięty.
Zro­biła w bu­dże­cie miej­sce dla swo­jej sukni Ver­sace, ale nie miała pie­nię­dzy, żeby
za­pła­cić mi za cztery do­dat­kowe go­dziny. Ła­pię.
Do­bra, nie­ważne.
Mia­łam wy­bór: zo­stać i zmie­rzyć się z nie­po­ko­ją­cym spoj­rze­niem Bran­dona, albo
wyjść i uwol­nić się za­równo od niego, jak i Na­sha. Wy­bra­łam ła­twiej­szą opcję. Wła­‐
ściwą.
Wzię­łam z baru dwa szoty dro­giego al­ko­holu, wy­pi­łam je na oczach sze­fo­wej, spoj­‐
rza­łam na nią z unie­sioną brwią i wy­szłam. Wy­kra­dłam się z sali, trzy­ma­jąc się bli­sko
ścian. Za­klę­łam pod no­sem, gdy na­gle ktoś wy­lał na moją su­kienkę cały kie­li­szek
wódki.
Wy­tar­łam plamę ser­we­tką, ale szybko się pod­da­łam i ru­szy­łam w stronę windy.
Gdy nie­mal do­tar­łam do lobby, drogę za­sta­wiła mi Ida Ma­rie.
– Uch. – Zrów­nała się ze mną kro­kiem, ję­cząc przy każ­dym ru­chu. – Za­raz mi stopy
od­padną. Mu­szę od­po­cząć.
I wła­śnie dla­tego wło­ży­łam trampki, a nie szpilki. A poza tym żad­nych już nie mia­‐
łam. Gdyby moja matka się o tym do­wie­działa, wy­dzie­dzi­czy­łaby mnie.
Ida Ma­rie strzep­nęła pa­pro­szek z fal­ba­nia­stej sukni i za­py­tała:
– Idziesz na górę?
Spo­śród czte­rech po­zo­sta­łych człon­ków ze­społu pro­jek­tu­ją­cego salę Idę Ma­rie po­‐
lu­bi­łam naj­bar­dziej. Była je­dyną osobą, która nie po­strze­gała na­szych współ­pra­cow­‐
ni­ków jako kon­ku­ren­cji w sta­ra­niach o awans. Wszyst­kim tak bar­dzo za­le­żało na
pracy w ko­lej­nym ho­telu, że zu­peł­nie prze­stali sku­piać się na tym kon­kret­nym.
Na tym zle­ce­niu.
Nie tak pre­sti­żo­wym w po­rów­na­niu do no­wej eks­klu­zyw­nej lo­ka­li­za­cji w Sin­ga­pu­‐
rze, jak gło­siło za­wia­do­mie­nie wy­słane przez firmę Na­sha.
– Jadę na piąte pię­tro. Mu­szę wziąć swoją torbę z ga­bi­netu – skła­ma­łam. – Ale
Chan­tilly po­wie­działa, że po­tem mogę iść.
W ga­bi­ne­cie na pią­tym pię­trze ekipa pro­jek­towa urzą­dziła so­bie pro­wi­zo­ryczne
biuro. Znaj­do­wała się tam wielka ka­napa, te­le­wi­zor, kilka lap­to­pów bę­dą­cych wła­sno­‐
ścią firmy oraz biurka, które za­jęli Chan­tilly i Cay­den.
Ida Ma­rie kuś­ty­kała nie­stru­dze­nie obok mnie, a jej pla­ty­nowe blond loki pod­ska­ki­‐
wały jak sprę­żynki.
– Chcesz po­wie­dzieć, że na­prawdę była dla cie­bie miła?
– Za­gro­zi­łam, że oso­bi­ście przed­sta­wię się Na­showi Pre­scot­towi.
Par­sk­nęła śmie­chem. Za­trzy­ma­łam się w progu, gdzie wy­cho­dziło się z sali do
lobby. Nie chcia­łam, żeby po­dą­żyła za mną do windy i zro­zu­miała, że wcale nie zmie­‐
rzam na piąte pię­tro.
– Chan­tilly ślini się na myśl o panu Pre­scot­cie, od­kąd usły­szała, że tu bę­dzie. – Ida
Ma­rie spu­ściła z tonu na wspo­mnie­nie o Na­shu, bo kilka głów zwró­ciło się w na­szym
kie­runku. – W ze­szłym roku udało jej się na­mó­wić ko­goś, żeby za­brał ją jako osobę to­‐
wa­rzy­szącą na co­roczną im­prezę fir­mową, żeby po­znała pana Pre­scotta. Han­nah
mówi, że tak się na­rą­bała, że ochrona mu­siała ją wy­pro­wa­dzić z sali. Je­dy­nym po­wo­‐
dem, dla któ­rego nie zo­stała zwol­niona, jest to, że wszyst­kie im­prezy fir­mowe za­wsze
są ba­lami ma­sko­wymi. Po pro­stu nie wie­dzieli, że to ona.
Alarm w jej te­le­fo­nie za­pisz­czał i za­klęła pod no­sem.
– Cho­lera. Mu­szę wra­cać. Dzi­siaj pil­nuję pi­ja­nych dup­ków. Chan­tilly każe mi przy­‐
no­sić im wodę i pro­sić ich, żeby wró­cili do swo­ich po­ko­jów, za­nim ośmie­szą ją
w oczach pana Pre­scotta. – Za­wie­siła głos, kiedy w wy­niku sza­le­ją­cej na ze­wnątrz bu­‐
rzy za­mi­go­tały świa­tła. – Chyba nie są­dzisz, że... – Jej oczy roz­sze­rzyły się z obawy. Po­‐
krę­ciła głową, od­py­cha­jąc od sie­bie myśl o prze­rwie w za­si­la­niu, jakby bo­gaci lu­dzie
i ich im­prezy były nie­ty­kalne. – Niee. Chyba nie ma­cie tu­taj cze­goś ta­kiego jak awa­rie
za­si­la­nia, prawda? Prze­cież są za­pa­sowe ge­ne­ra­tory i tak da­lej.
Ida Ma­rie do­ra­stała na pu­styni w Po­łu­dnio­wej Ka­li­for­nii. Ze­szło­ty­go­dniowa bu­rza
była pierw­szą, którą wi­działa od wielu lat. Pierw­sza bu­rza, pierw­sza bły­ska­wica. W jej
to­wa­rzy­stwie czu­łam się jak dziecko, które do­piero po­znaje świat.
– Na pewno wszystko bę­dzie w po­rządku – oznaj­mi­łam, ma­jąc na­dzieję, że te­raz
so­bie pój­dzie, bo nie chcia­łam dzie­lić windy z ja­kimś go­ściem. A im dłu­żej cze­ka­ły­śmy,
tym było to bar­dziej praw­do­po­do­bne.
– Zna­jąc moje szczę­ście, zo­sta­niemy bez prądu i bę­dziemy mu­sieli tu­taj no­co­wać. –
Wy­cią­gnęła ręce, żeby mnie uści­skać. – Le­piej stąd zmy­kaj, póki jesz­cze mo­żesz. Zo­ba­‐
czymy się rano?
– Chwila... – Za­ci­snę­łam palce na jej ra­mio­nach, za­nim zdą­żyła się od­su­nąć. –
Rano?
Z tego, co mi było wia­domo, mie­li­śmy pra­co­wać od po­nie­działku do piątku.
– Tak. – Po­ki­wała głową.
Pu­ści­łam ją. Jej uwagę przy­cią­gnęły ro­śliny więd­nące w wa­zo­nie na sto­liku. Po­wtó­‐
rzy­łam py­ta­nie, póki jesz­cze nie po­chło­nęły jej ga­łązki me­la­leuki.
– Tak. Punkt ósma rano – oznaj­miła. Po­dą­ży­łam za nią do sto­lika, ob­ser­wu­jąc, jak
prze­suwa pal­cami po ło­dy­gach. – Cho­dzi o ja­kieś spo­tka­nie na ostat­nią chwilę. Nie do­‐
sta­łaś in­for­ma­cji?
– Mu­siała mi umknąć – skła­ma­łam.
Chan­tilly nie po­wie­działa mi rów­nież o przy­miar­kach stro­jów, które firma dla nas
zor­ga­ni­zo­wała, dla­tego mu­sia­łam uszyć su­kienkę na ostat­nią chwilę, a moja sze­fowa
zja­wiła się na sali w kre­acji Ver­sace z naj­now­szej ko­lek­cji.
Prze­pchnę­łam się obok kel­ne­rów, go­ści i świę­tosz­ko­wa­tej Chan­tilly, która wła­śnie
roz­ma­wiała z ban­kie­rem in­we­sty­cyj­nym, ma­ją­cym kie­dyś ro­mans z matką ko­le­żanki
z mo­jej szkoły, i ru­szy­łam do wyj­ścia.
Opu­ści­łam salę, cały czas pa­trząc w oczy Bran­do­nowi.
Wła­śnie wy­co­fa­łam się po­woli, gdy na­gle moją uwagę przy­cią­gnął ja­kiś zie­lony
przed­miot wy­sta­jący z jego kie­szeni.
Roz­po­zna­łam go.
To była ta sama ma­ska, jaką no­sił męż­czy­zna, któ­rego przy­ła­pa­łam na ga­pie­niu się
na mnie przez całą noc.
Roz­dział dwu­na­sty

Emery
M oje je­dyne bli­skie spo­tka­nie ze śmier­cią miało miej­sce dzień przed dzie­‐
wią­tymi uro­dzi­nami. Moja nia­nia pła­kała, kiedy bu­rza ko­ły­sała na­szym pry­‐
wat­nym od­rzu­tow­cem. I roz­pła­kała się jesz­cze bar­dziej, gdy pi­lot za­rzą­dził awa­ryjne
lą­do­wa­nie.
Matka są­czyła kie­li­szek cha­teau mar­gaux, któ­rego nie po­winna mieć (miała jed­nak
tyle kasy, że zdo­była znane wino, kie­dyś na­le­żące do ojca za­ło­ży­ciela). Nie wie­dzia­łam,
czy jest taka od­ważna i nie­wzru­szona, czy po pro­stu bo­toks po­zba­wił jej mi­miki.
Przy lą­do­wa­niu ude­rzy­łam głową o opar­cie fo­tela z taką siłą, że zo­ba­czy­łam
gwiazdki przed oczami. Tata zła­pał mnie za rękę i opo­wia­dał mi o woj­nie, na któ­rej ni­‐
gdy nie był, two­rząc tym sa­mym ana­lo­gię, ja­koby na­sza ro­dzina była ni­czym wo­jow­‐
nicy wal­czący z bu­rzą czy coś w tym ro­dzaju, ale i tak roz­pacz­li­wie wsłu­chi­wa­łam się
w każde jego słowo.
Nasz pry­watny od­rzu­to­wiec pod­sko­czył, lą­du­jąc na ulicy ja­kie­goś za­po­mnia­nego
po­łu­dnio­wego mia­sta, które matka uznała za zbyt od­py­cha­jące, by w ogóle po­sta­wić
w nim stopę. Awa­ryjne lą­do­wa­nie nie wy­wo­łało na jej twa­rzy ani jed­nego gry­masu, za
to po po­licz­kach mo­jej niani spły­wały strugi ma­skary, kiedy pro­wa­dziła moją matkę
na drugi ko­niec sa­mo­lotu, żeby ta mo­gła się zdrzem­nąć, za­nim po­dej­miemy dal­szą po­‐
dróż do Gre­cji.
Wsta­łam, żeby za nimi po­dą­żyć, ale tata zła­pał mnie za rękę i za­cią­gnął do wyj­ścia.
Dmu­chane schody na­peł­niły się po­wie­trzem tuż po otwar­ciu do drzwi. Tata po­pchnął
mnie i po­le­cia­łam w dół. Na­wet nie mia­łam szansy krzyk­nąć.
Wiatr chło­stał mo­imi wło­sami o po­liczki, ziąb był tak doj­mu­jący, że dzwo­niły zęby.
Niebo prze­cięła bły­ska­wica. Moje ciało prze­szyły cu­do­wne iskry, które ko­ja­rzyły mi
się z prze­sia­dy­wa­niem w nocy do późna w ab­so­lut­nej ci­szy, że­bym nie zo­stała przy­ła­‐
pana. Mo­gła­bym przy­siąc, że tam­tego dnia po raz pierw­szy do­świad­czy­łam ma­gii.
Tata zje­chał za­raz za mną, śpie­wa­jąc Every Lit­tle Thing She Does Is Ma­gic. Mimo że
strasz­nie fał­szo­wał, jego wer­sja po­do­bała mi się bar­dziej niż ory­gi­nał. Kiedy zła­pał
mnie za rękę, za­czę­li­śmy tań­czyć bez mu­zyki, za­równo kla­syczne tańce, jak i wy­gi­basy
w stylu lat osiem­dzie­sią­tych. Czu­łam się wolna, bez­tro­ska, jakby dwu­oso­bowa ro­dzina
była lep­sza niż trzy­oso­bowa.
Śmia­łam się do roz­puku, aż się prze­wró­ci­łam i wy­lą­do­wa­łam ple­cami w gę­stym
bło­cie. Wy­ko­nu­jąc le­niwe aniołki rę­kami i no­gami, po­wie­dzia­łam ta­cie, że chcia­ła­bym
się tu prze­pro­wa­dzić na za­wsze. A na­wet nie wie­dzia­łam, gdzie się znaj­du­jemy.
Tata po­ło­żył się w bło­cie obok mnie i do­tknął mo­jego pod­bródka.
– To, gdzie miesz­kamy, nie ma zna­cze­nia, Emery. Wszę­dzie mo­żemy plą­sać.
Zmarsz­czy­łam nos, za­cią­ga­jąc się desz­czową wodą, która spły­wała po mo­jej twa­‐
rzy.
– Plą­sać?
– Tań­czyć. Cha­otycz­nie, bez gra­cji, bez umie­jęt­no­ści, ale z ra­do­ścią. Wy­star­czy, że
za­py­tasz. Za­wsze będę przy to­bie, żeby z tobą plą­sać.
Pi­loci oznaj­mili, że po­trze­bują ca­łego dnia, aby za­stą­pić zu­żyte dmu­chane schody
no­wymi, przez co matka mu­siała spać w mie­ście, któ­rym się brzy­dziła, a ja i tata przez
całe wa­ka­cje by­li­śmy cho­rzy.
W dro­dze do spa matka na­zwała nas głup­cami, ale ja i tata wy­mie­ni­li­śmy po­ro­zu­‐
mie­waw­cze uśmie­chy, pi­jąc go­rącą cze­ko­ladę z ma­łymi pian­kami mar­sh­mal­low w bi­‐
blio­tece znaj­du­ją­cej się w wy­na­ję­tym przez nas ypo­skafo, i prze­glą­da­li­śmy grec­kie
i an­giel­skie słow­niki w po­szu­ki­wa­niu wy­jąt­ko­wych słów.
W trak­cie dzie­wią­tych uro­dzin do­wie­dzia­łam się, że tata mocno mnie ko­cha, bu­rze
są ma­giczne, a wy­jąt­kowe słowa są jak mo­dli­twa.
Pierw­sza lek­cja oka­zała się kłam­stwem. Gdyby tata rze­czy­wi­ście mnie ko­chał, nie
okradłby swo­jej firmy i nie za­ry­zy­ko­wałby w ten spo­sób.
Dru­gie i trze­cie też pew­nie były kłam­stwami, ale ja­koś ni­gdy nie po­tra­fi­łam wy­‐
zbyć się za­mi­ło­wa­nia do ma­gicz­nych burz i trans­cen­dent­nych słów.
Wy­szep­ta­łam pięć ma­gicz­nych wy­ra­zów, aby wy­pchnąć Bran­dona z umy­słu,
i szyb­kim kro­kiem ru­szy­łam w stronę windy. Płyn­nym ru­chem po­lu­zo­wa­łam pla­‐
kietkę na sukni, za­nim ja­kiś gość za­uwa­żyłby pra­cow­nika na szes­na­stym pię­trze.
Przed znik­nię­ciem ekipy od prądu po­pro­si­li­śmy ich, aby uru­cho­mili do­dat­kową
windę dla go­ści chcą­cych do­trzeć do swo­ich po­ko­jów.
Dwie windy.
Po­nad stu go­ści.
Opu­ści­łam ręce i rzu­ci­łam się do tej znaj­du­ją­cej się po pra­wej. Jej drzwi już za­czy­‐
nały się za­su­wać, a za mną nad­cią­gał tłum biz­nes­me­nów. Nie mia­łam po­ję­cia, jak wy­‐
tłu­ma­czyć dzie­wię­ciu oso­bom, że tak na­prawdę wcale nie mam apar­ta­mentu na szes­‐
na­stym pię­trze, dla­tego po­sta­no­wi­łam za­ry­zy­ko­wać z na­dzieją, że w za­my­ka­ją­cej się
win­dzie jest mniej lu­dzi.
Rzu­ci­łam się sprin­tem. Mu­sia­łam śmiesz­nie wy­glą­dać w co­nver­sach i sukni do
ziemi uszy­tej z gru­bej za­słony, ale pra­co­wa­łam dzi­siaj od ósmej rano, a była już druga
w nocy. Po­trze­bo­wa­łam od­po­czynku, a mia­łam spać na pod­ło­dze szafy. Poza tym wy­‐
pi­łam dzi­siaj wy­star­cza­jąco dużo, by lekko się wsta­wić i oczy już same za­częły mi się
za­my­kać.
– Chwi­leczkę! – za­wo­łam do dwójki go­ści. Z głodu i nad­miaru al­ko­holu za­częło mi
się krę­cić w gło­wie i czu­łam, że nie­długo ze­mdleję.
Męż­czy­zna stał ze spusz­czoną głową i spoj­rze­niem wbi­tym w ekran smart­fona,
a ko­bieta na­wią­zała ze mną kon­takt wzro­kowy, kiedy drzwi się za­my­kały. Żadne z nich
nie pró­bo­wało ich za­trzy­mać. Za­nur­ko­wa­łam do środka, le­d­wie uni­ka­jąc przy­trza­śnię­‐
cia cięż­kimi me­ta­lo­wymi drzwiami.
Wpa­dłam na męż­czy­znę, który przy­trzy­mał mnie po­tężną dło­nią i po­mógł mi zła­‐
pać rów­no­wagę, za­raz po­tem zro­bił krok w tył. Moje po­liczki przy­brały nie­po­ko­jący
ko­lor szkar­łatu. Ucie­kłam wzro­kiem, ode­rwaw­szy oczy od jego po­staw­nej syl­we­tki
i dro­giego gar­ni­turu. By­łam nie­mal pewna, że moja ma­ska za­raz się zsu­nie.
Igno­ru­jąc iry­ta­cję obojga, na­ci­snę­łam gu­zik szes­na­stego pię­tra, ocie­ra­jąc się o ra­‐
mię ko­biety.
Od­su­nęła się ode mnie tak da­leko, jak po­zwa­lała na to nie­wielka prze­strzeń windy,
a jej srebrna ma­ska prze­krzy­wiła się na twa­rzy. Ciało odziane w ce­ki­nową suk­nię, pa­‐
su­jącą ko­lo­rem do ma­ski, wy­glą­dało smu­kło jak u mo­delki z wy­bie­gów.
Tym­cza­sem ja bar­dziej przy­po­mi­na­łam ofiarę hu­ra­ganu. Plama po wódce na po­ło­‐
wie sukni. Przy­klap­nięte czarne włosy ster­czące we wszyst­kich kie­run­kach. Dwu­ko­lo­‐
rowe oczy wy­ma­lo­wane roz­ma­zaną ma­skarą i ey­eli­ne­rem, przez które upodob­ni­łam
się do mo­krego szopa.
Cie­szy­łam się, że ma­ska w więk­szo­ści za­krywa roz­pły­wa­jący się ma­ki­jaż, ale na
wszelki wy­pa­dek sta­łam ze spusz­czoną głową. Nie chcia­łam, żeby roz­po­znał mnie je­‐
den z daw­nych part­ne­rów biz­ne­so­wych mo­jego ojca. W ogóle nie­po­ko­iła mnie myśl,
że kto­kol­wiek miałby zo­ba­czyć mnie w ta­kim sta­nie.
Przez moją klatkę pier­siową prze­to­czyło się dziwne wra­że­nie, któ­rego nie po­tra­fi­‐
łam na­zwać, ale wie­dzia­łam, że po­win­nam. Ku­siła mnie ściana. Chcia­łam od­wró­cić się
w jej stronę, ukryć się w sza­rym, ak­sa­mit­nym obi­ciu i prze­cze­kać atak nie­wi­dzial­nych
igieł na moje ciało.
Spu­ści­łam głowę i od­su­nę­łam się na bok, a po­tem wy­cią­gnę­łam te­le­fon i na­pi­sa­‐
łam do Bena kilka wia­do­mo­ści, żeby się czymś za­jąć.

Durga: Wiesz, jaka śmierć by­łaby naj­gor­sza? W po­miesz­cze­niu z ludźmi, któ­‐


rych nie znasz.
Durga: Albo go­rzej – w po­miesz­cze­niu z ludźmi, któ­rych nie­na­wi­dzisz.

Cze­ka­łam ze wstrzy­ma­nym od­de­chem. Przy jego lo­gi­nie wid­niała czer­wona


kropka, co ozna­czało, że albo nie ko­rzy­stał z apli­ka­cji, albo w ogóle z te­le­fonu. Wy­pu­‐
ści­łam od­dech i wy­łą­czy­łam po­wia­do­mie­nia z apli­ka­cji, w ra­zie gdyby ja­kaś po­ja­wiła
się w trak­cie pracy i ktoś ze współ­pra­cow­ni­ków za­uwa­żyłby, że po­cho­dzę z Eastridge.
Wy­stu­ki­wa­łam w no­tat­niku bez­sen­sowne słowa, uda­jąc po­chło­niętą, żeby da­lej
móc stać z po­chy­loną głową, jakby wcale nie kie­ro­wał mną strach przed roz­po­zna­‐
niem. Świa­tła za­mi­go­tały. Pod­kur­czy­łam palce w tramp­kach, które za­sła­niała suk­nia,
i po­mo­dli­łam się do wszel­kich wyż­szych mocy, aby nie do­szło do awa­rii prądu, bo nie
chcia­łam utknąć w win­dzie z tą dwójką.
Przy ko­lej­nym grzmo­cie windą wstrzą­snęło. Moja cienka srebrna pla­kietka z imie­‐
niem upa­dła na pod­łogę. Za­po­mnia­łam, że przy­cze­pi­łam ją od dru­giej strony ma­te­‐
riału sukni. Po­chy­li­łam się po nią w tym sa­mym mo­men­cie co męż­czy­zna, ale on po­‐
chwy­cił ją pierw­szy i ob­ró­cił z de­li­kat­no­ścią, któ­rej się nie spo­dzie­wa­łam.
Wy­cią­gnę­łam po nią rękę, ale jej nie od­dał. Prze­su­nął kciu­kiem po moim imie­niu
wy­gra­we­ro­wa­nym na ma­łym srebr­nym kwa­dra­ciku. Wy­pro­sto­wał się, a jego ru­chy
na­gle stały się jakby ner­wowe. Za­ci­snął pla­kietkę w pal­cach tak mocno, że po­bie­lały
mu knyk­cie. Gdyby nie była z me­talu, na pewno by ją zmiaż­dżył.
Po raz ko­lejny spu­ści­łam głowę. Chcia­łam jed­no­cze­śnie na niego spoj­rzeć i za­żą­‐
dać zwrotu, a także od­wró­cić się w stronę ściany i za­po­mnieć o jej ist­nie­niu.
Co tu się dzieje?
Wy­pro­sto­wa­łam się, zbyt sko­ło­wana i zmę­czona, żeby wy­cią­gać wnio­ski. Na­ci­snął
gu­zik na­stęp­nego pię­tra. Siód­mego.
Drzwi otwo­rzyły się nie­mal na­tych­miast. Ką­tem oka zer­k­nę­łam na jego part­nerkę.
Dziew­czyna za­marła i otwo­rzyła usta, ścią­ga­jąc brwi nad ma­ską.
– No co?
– Od­wo­łuję wspólny week­end. – Jego su­rowy ton wy­da­wał mi się zna­jomy. Ku­siło
mnie, by mu się przyj­rzeć, ale mia­łam wię­cej po­wo­dów, by tego nie ro­bić. Nie chcia­‐
łam być roz­po­znana, tkwiąc uwię­ziona w me­ta­lo­wej puszce.
Kiedy roz­legł się dźwięk windy, ko­bieta uchwy­ciła się jego ra­mie­nia.
– Ale my­śla­łam...
– Nie płacę ci za my­śle­nie. – Zro­bił krok w tył, uwal­nia­jąc się z jej uści­sku. Wciąż
nie chcia­łam spoj­rzeć mu w twarz. – Wy­le­cisz stąd o ósmej rano.
Za sześć go­dzin.
Nie­mal współ­czu­łam tej bied­nej dziew­czy­nie, ale prze­cież mia­łam pil­no­wać wła­‐
snego nosa i stać ze spusz­czoną głową. Męż­czy­zna wciąż trzy­mał w ręce moją pla­‐
kietkę. Poza tym, gdyby to od niej za­le­żało, po­zwo­li­łaby, żeby drzwi windy się na mnie
za­ci­snęły.
Spu­ściw­szy głowę, wy­szła na ko­ry­tarz bez pro­te­stu.
Co za pa­lant.
Ale to nie mój pro­blem.
Nie.
Ja tylko chcia­łam od­zy­skać swoją wła­sność.
– Czy mogę pro­sić o pla­kietkę? – prze­stą­pi­łam z nogi na nogę, bo zro­biło się nie­‐
zręcz­nie.
Zna­łam ta­kich jak on. Nie mu­sia­łam pa­trzeć mu w twarz, żeby wy­cią­gnąć wnio­‐
ski – ty­powy przy­stoj­niak, ma­jący kasy i wła­dzy jak lodu. Czło­wiek, który my­ślał, że
może ba­wić się in­nymi we­dle uzna­nia. Ktoś taki jak mój oj­ciec.
Ko­cha­łam tatę, ale nie to, jaki się oka­zał. Mi­łość z przy­musu, jak okre­śliła matka,
kiedy pró­bo­wa­łam na­zwać ból w swo­jej piersi. Wy­dało mi się to nie­ade­kwat­nym okre­‐
śle­niem.
Męż­czy­zna ba­wił się me­ta­lową blaszką w dłoni.
– Emery – wy­szep­tał głę­bo­kim to­nem, ak­sa­mit­nym jak jego gar­ni­tur marki West­‐
man­cott.
Wy­po­wie­dział moje imię tak, jakby już wcze­śniej do­ty­kało jego ust. Jakby już je
znał. Za­nie­po­ko­iło mnie to i po­mo­dli­łam się, by nie do­pa­trzył się we mnie zna­jo­mej
osoby.
Nie tylko mo­jego ojca lu­dzie zmie­szali z bło­tem. Przez ostat­nie cztery lata moja
matka i ja rów­nież przyj­mo­wa­ły­śmy emo­cjo­na­lne ciosy, cho­ciaż ja chyba mia­łam ła­‐
twiej; ona nie za­mie­rzała opusz­czać Eastridge.
Mimo że nikt nas tam nie chciał.
– Spójrz na mnie – za­żą­dał, wpra­wia­jąc mnie w osłu­pie­nie.
Nie mia­łam ta­kiego za­miaru. Czu­łam się jak tchórz, cho­ciaż ni­gdy nim nie by­łam.
Kry­ty­ko­wa­łam swo­jego ojca, ale za­po­mnia­łam wspo­mnieć, co sama o so­bie my­ślę.
Osoba, którą sta­łam się po skan­dalu, wcze­śniej ni­gdy nie zy­ska­łaby mo­jego sza­‐
cunku. Kie­dyś by­łam nie­ustra­szona, nie­mal do prze­sady, rzu­ca­łam się do dzia­ła­nia, nie
pa­trząc na kon­se­kwen­cje. Ale na­gle cała moja od­waga znik­nęła, zmie­ni­łam się
w ofiarę, jak i oprawcę. Jak niedź­wiedź, który wpadł w nie­po­zorną pu­łapkę. Kie­dyś
silna, te­raz ule­gła.
Kie­dyś ty­gry­sica, te­raz bez­bronne ko­cię.
Po­mi­ja­jąc ofiary taty, to była chyba naj­więk­sza tra­ge­dia w tym wszyst­kim. Nie
dość, że stra­ci­łam ojca, to jesz­cze sie­bie. Nie na do­bre, ale wy­star­czyło, aby pod­ko­pać
moją dumę.
Męż­czy­zna wci­snął mi pla­kietkę do ręki, a ja za­ci­snę­łam na niej palce. Gest był nie­‐
winny, ale jak na dwójkę nie­zna­jo­mych za­ska­ku­jąco in­tymny. Po mo­jej ręce prze­sko­‐
czyły iskry, które do­się­gły serca i przy­spie­szyły jego bi­cie.
Co tu się dzieje?
Ja­kieś czary.
Nie było in­nego wy­tłu­ma­cze­nia.
Za­bra­łam rękę i stra­ci­łam rów­no­wagę, kiedy winda na­gle się za­trzy­mała, jakby
zsyn­chro­ni­zo­wana z do­ty­kiem, aż za­czę­łam się za­sta­na­wiać, czy los nie knuł tego
przez całe moje ży­cie. Za­chwia­łam się i po­le­cia­łam w przód w tym sa­mym mo­men­cie,
gdy zga­sły świa­tła.
Utknę­li­śmy, a mnie za­krę­ciło się w gło­wie.
I za­czę­łam spa­dać.
Spa­dać.
Spa­dać.
Aż za­pa­dła ciem­ność.
Roz­dział trzy­na­sty

Nash
S ezon bu­rzowy w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej za­wsze za­ska­kuje tu­ry­stów.
Ata­kuje nie­spo­dzie­wa­nie, ale za­raz po desz­czu wy­ła­nia się ja­sne słońce.
Do­ra­sta­łem tu­taj, a mimo to wy­da­wało mi się to dziwne, jakby matka na­tura swoim
po­czu­ciem hu­moru chciała przy­po­mnieć nam, że ma wła­dzę.
Zer­k­ną­łem na osobę le­żącą na pod­ło­dze, roz­cią­gniętą pod nie­groź­nym ką­tem. Nie
była mar­twa. Tylko pi­jana, nie­przy­tomna i chra­pała jak ze­psuty trak­tor. I to nie była
żadna zwy­czajna osoba. Emery Win­th­rop. In­te­re­su­jący zwrot wy­da­rzeń, cho­ciaż nie
mo­głem po­wie­dzieć, że nie­po­żą­dany.
Kilka dni temu Fika po­in­for­mo­wał mnie, że jest świa­doma miej­sca po­bytu swo­jego
ojca i po­tem wtrą­cił się los, bo wy­lą­do­wała na mo­ich ko­la­nach. Do­słow­nie. Skro­nią do
mo­jego uda. Sto­czyła się na pod­łogę z głu­chym ło­sko­tem i roz­draż­nio­nym ję­kiem,
który mógłby mnie za­nie­po­koić, gdyby nie fakt, że nie mia­łem współ­czu­cia dla mor­‐
der­ców i ich czy­nów.
Na ze­wnątrz roz­legł się gło­śny grzmot i za­trząsł me­ta­lową puszką, aż zro­bi­łem
krok w tył. Na­gle coś ukłuło mnie w piętę. Za­klą­łem i po­świe­ci­łem te­le­fo­nem na stopę,
po czym wy­cią­gną­łem z po­de­szwy długą szpilkę z pla­kietki Emery i rzu­ci­łem me­ta­‐
lową blaszką w stronę drzwi.
Świa­tło pod­kre­śliło jej szczu­płą syl­we­tkę, bar­dziej ko­ści­stą niż kie­dy­kol­wiek. Roz­‐
cię­cie w su­kience od­sła­niało jej na­gie udo. Przez ostat­nie cztery lata zdą­żyła uro­snąć,
a te­raz le­żała na pod­ło­dze, zaj­mu­jąc nie­mal całą prze­strzeń.
Moją prze­strzeń.
W mo­jej win­dzie.
W moim ho­telu.
Pi­jane, nie­przy­tomne dziecko. Ostat­nia rzecz, któ­rej po­trze­bo­wa­łem w ho­telu peł­‐
nym po­li­ty­ków, kan­dy­da­tów na pre­zy­den­tów i agen­tów taj­nych służb.
Przy­po­mnia­łem so­bie jej pla­kietkę. Skąd ona wzięła się w mo­jej fir­mie?
Po­sia­dała prze­cież ma­ją­tek ro­dzinny, bo od dziecka była mi­liar­derką. Ta­kie osoby
zdo­by­wają ty­tuły z uczelni dla sportu, pra­cują tylko dla for­mal­no­ści. Gdyby chciała,
nie mu­sia­łaby prze­pra­co­wać ani jed­nego dnia, a i tak ży­łaby w luk­su­sach ni­czym arab­‐
ski książę, który zbił for­tunę na ro­pie.
Z jej gar­dła wy­rwało się ci­che chrap­nię­cie i prze­wró­ciła się na bok, od­sła­nia­jąc
nie­wielką to­rebkę w tym sa­mym ko­lo­rze co suk­nia. Śmier­działo od niej al­ko­ho­lem,
kiep­skimi de­cy­zjami, a wy­glą­dała jak ofiara na­wał­nicy.
Od­gar­ną­łem jej włosy i spraw­dzi­łem głowę. Nie miała żad­nych gu­zów ani śla­dów
krwi, ale są­dząc po roz­ta­cza­ją­cym się za­pa­chu go­rzelni, gdy się obu­dzi, bę­dzie jej łu­‐
pać w czaszce. Moje palce za­cze­piły się o koł­tuny i mu­sia­łem po­cią­gnąć trzy razy, żeby
je wy­swo­bo­dzić.
Jej włosy przy­po­mi­nały pta­sie gniazdo. Przy­się­gam, je­śli wła­śnie w tę stronę po­dą­‐
żają te­raz trendy, to za­ła­pię się na naj­bliż­szy lot na Marsa or­ga­ni­zo­wany przez Elona
Mu­ska.
Pa, pa, ludzka raso.
Adios dy­niowa latte, lody z ka­wał­kami cia­ste­czek i pa­sto do zę­bów z wę­glem ak­‐
tyw­nym.
Krzy­żyk na drogę.
Po­trzą­sną­łem Emery za ra­miona i pstryk­ną­łem jej pal­cami koło ucha. Pod­nio­sła
się z ję­kiem, ode­pchnęła moje ręce z za­ska­ku­jącą siłą i wy­mam­ro­tała: „spa­daj”. Za­pach
wódki za­ata­ko­wał moje noz­drza, a za­raz po­tem Emery ob­ró­ciła się na drugi bok i za­‐
snęła.
Nie­wia­ry­godne.
Wzią­łem jej to­rebkę, od­pią­łem i zaj­rza­łem do środka. Na pod­łogę wy­sy­pało się
kilka opa­ko­wań kra­ker­sów. Po­krę­ci­łem głową, do­cho­dząc do wnio­sku, że ani tro­chę
się nie zmie­niła.
Emery miała kie­dyś w zwy­czaju cho­dzić wszę­dzie z prze­ką­skami po­cho­wa­nymi
w kie­sze­niach, głów­nie snic­ker­sami. Był to na­wyk, który wy­ro­biła so­bie, bo Vir­gi­nia
za­po­mi­nała prze­ka­zy­wać jej pie­nią­dze na lunch. Na ogół nie­ce­lowo, ale cza­sami w ten
spo­sób chciała za­chę­cić do­ra­sta­jącą córkę do stra­ce­nia na wa­dze.
Wszy­scy człon­ko­wie tej ro­dziny byli nie­nor­malni.
Przej­rza­łem jej otwarty port­fel. Le­gi­ty­ma­cję stu­dencką z Cli­fton Uni­ver­sity za­kry­‐
wało nie­ważne prawo jazdy, co przy­po­mniało mi, jaka jest młoda. Na uczel­nia­nej prze­‐
pu­stce wid­niało na­zwi­sko Emery Rho­des, na­to­miast na dru­gim do­ku­men­cie – Emery
Win­th­rop. Za­bawne, choć nie po­winno mnie to dzi­wić, bio­rąc pod uwagę, że cała ich
ro­dzina to banda kłam­ców.
Fo­to­gra­fie w jej port­felu nie zdra­dziły mi miej­sca po­bytu Gi­de­ona. Zna­la­złem tam
zdję­cie z po­la­ro­ida przed­sta­wia­jące roz­gwież­dżone niebo z pod­pi­sem „plą­saj”. Z tyłu
na­ry­so­wała zwie­rzątko przy­po­mi­na­jące ty­grysa, ale nie miało pa­sków, a kredka nie
była zbyt pre­cy­zyj­nym na­rzę­dziem do ma­lo­wa­nia. Pod spodem na­ba­zgrała, no­men
omen, „ujeż­dżaj mnie”. Se­rio, gdyby nie była bo­gata, przez ta­kie dzi­wac­twa wy­lą­do­wa­‐
łaby w szpi­talu dla obłą­ka­nych.
Dru­gie zdję­cie przed­sta­wiało kartkę wa­len­tyn­kową, w któ­rej po­rów­nano mi­łość
do gówna. Z tyłu do­kle­iła ko­lejną fo­to­gra­fię, z któ­rej uśmie­chał się do mnie Reed. Ota­‐
czał ją ra­mie­niem, a ona trzy­mała w rę­kach znisz­czoną piłkę do fut­bolu.
Pa­mię­ta­łem, kiedy mama zro­biła to zdję­cie. Przy ogro­dzie Win­th­ro­pów rósł rząd
czer­wo­nych klo­nów. Reed tak rzu­cił piłką, że utknęła po­mię­dzy ga­łę­ziami, a Emery
wspięła się na górę, po­ru­sza­jąc się nie­zgrab­nie, ale bez wa­ha­nia. Nie­stety spa­dła na
ko­piec krwi­stych li­ści i skrę­ciła so­bie kostkę.
Reed za­wo­łał mamę, cho­ciaż ja sta­łem w ogro­dzie, za­le­d­wie dzie­sięć me­trów da­lej,
i wy­ry­wa­łem chwa­sty, bo tata miał kon­tu­zję bio­dra, a nie mógł do­pu­ścić, by Vir­gi­nia
go zwol­niła. Mama bie­gła do Emery na zła­ma­nie karku, ale ona nie chciała je­chać do
szpi­tala, do­póki mama nie zro­biła jej zdję­cia z piłką. Uśmie­chała się sze­roko i w ogóle
nie przy­po­mi­nała wtedy Vir­gi­nii po­mimo wło­sów po­far­bo­wa­nych na iden­tyczny od­‐
cień, ob­cię­tych na boba i so­czewką kon­tak­tową za­kry­wa­jącą jej praw­dziwą tę­czówkę.
Scho­wa­łem wszyst­kie zdję­cia do kie­szonki, a port­fel za­cho­wa­łem, żeby mieć na nią
haka. Z pew­no­ścią bę­dzie chciała go od­zy­skać. Dwa lata temu prze­ka­za­łem fir­mie fa­‐
sa­do­wej dwa­na­ście mi­lio­nów do­la­rów z na­daj­ni­kiem (mała for­tuna, za którą można
by ku­pić dom w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej). W za­mian dys­kretny bro­ker prze­pi­sał na mnie
po­sia­dłość Win­th­ro­pów.
Nie­źle się do­ro­bi­łem. Nie po­do­bała mi się myśl, że dzięki mnie Gi­deon się wzbo­ga­‐
cił, ale pró­bo­wa­łem na­mie­rzyć w ten spo­sób jego miej­sce za­miesz­ka­nia. Nie udało mi
się jed­nak i te­raz by­łem wła­ści­cie­lem re­zy­den­cji, w któ­rej nie chcia­łem po­sta­wić
stopy.
Sęk w tym, że – zgod­nie z tym, o czym po­in­for­mo­wał mnie agent nie­ru­cho­mo­ści –
ku­pi­łem dom z całą jego za­war­to­ścią, od ob­ra­zów po nie­tknięty po­kój Emery. Z tego,
co wi­dzia­łem, na stu­dia nie za­brała stam­tąd ni­czego.
Zdję­cia przed­sta­wia­jące ją i Re­eda wciąż zdo­biły ściany, na pół­kach le­żał al­bum,
pod łóż­kiem apa­rat. Uwa­ża­łem ją za sen­ty­men­talną osobę, a te­raz po­sia­dłem każde jej
wspo­mnie­nie, wli­cza­jąc w to te w mo­jej kie­szeni.
Po raz ko­lejny prze­trzą­sną­łem to­rebkę, z któ­rej wy­pa­dły paczki kra­ker­sów. Ro­ze­‐
rwa­łem szew i po­ma­ca­łem w środku, żeby spraw­dzić, czy nic mi nie umknęło, a po­tem
rzu­ci­łem to­rebkę na pod­łogę obok chra­pią­cej dziew­czyny.
Skoro Emery od­pły­nęła i nie wia­domo, kiedy się obu­dzi, a bu­rza nie chciała od­pu­‐
ścić, po­lu­zo­wa­łem kra­wat, wy­cią­gną­łem te­le­fon, od­czy­ta­łem kilka mejli i do­bra­łem się
do je­dze­nia. Dwa­dzie­ścia mi­nut póź­niej zja­dłem wszyst­kie kra­kersy i prze­sze­dłem
kilka po­zio­mów w gierce.
Pierw­szą oznaką tego, że wraca do ży­wych, był jęk tak gło­śny, że obu­dziłby drze­‐
mią­cego niedź­wie­dzia. Drugą to, że ob­ró­ciła głowę, by się ro­zej­rzeć, i do­tarło do niej,
że je­dy­nym źró­dłem świa­tła był ekran mo­jego te­le­fonu – a usta­wi­łem jak naj­mniej­szą
ja­sność, żeby ukryć swoją twarz.
By­łem pe­łen po­dziwu, że nie za­częła krzy­czeć. Po­ma­cała się po gło­wie i usia­dła,
mru­ga­jąc po­spiesz­nie po­wie­kami, żeby do­sto­so­wać się do mroku. Wierz­chem dłoni
otarła z twa­rzy pot, łzy i ma­skarę.
Ob­ró­ciła się do mnie i przy­glą­dała się, jak po­chła­niam ko­lejne dwa rzędy cia­stek.
Po­spiesz­nie mam­ro­tała pod no­sem trzy słowa: ozię­bły, nie­czuły, drań. Do­kład­nie w tej
ko­lej­no­ści. Zi­gno­ro­wa­łem ją i po­zwo­li­łem jej go­to­wać się w zło­ści jesz­cze przez kilka
chwil.
– Jak długo tu sie­dzimy? – za­py­tała pew­nym gło­sem.
Za­sta­na­wia­łem się, czy co­kol­wiek było w sta­nie wy­trą­cić ją z rów­no­wagi, a po­tem
przy­po­mnia­łem so­bie noc, gdy przez przy­pa­dek się ze sobą prze­spa­li­śmy. Wspo­mnie­‐
nie tych sze­roko otwar­tych, nie­win­nych oczu spra­wiło, że znowu mia­łem ochotę ją
wziąć.
A te­raz by­łem twardy jak skała i po­mimo ciem­no­ści nie mo­głem po­pra­wić sprzętu
w spodniach, bo tylko przy­cią­gnął­bym jej uwagę. Poza tym może i Win­th­ro­po­wie byli
po­zba­wieni skru­pu­łów, ale ja nie. Pod­nie­ce­nie na myśl o kimś, kto do­piero co skoń­czył
peł­no­let­niość, było chore.
– Ja­kieś dwie i pół go­dziny – od­par­łem spo­koj­nym gło­sem, cho­ciaż mi­nęło ra­czej
trzy­dzie­ści mi­nut.
Roz­ba­wiło mnie to, że pró­bo­wała rzu­cić się w moim kie­runku, ale w ostat­niej
chwili się po­wstrzy­mała. Szybko zga­si­łem te­le­fon, żeby nie do­strze­gła mo­jej twa­rzy.
Spo­wiła mnie ciem­ność skry­wa­jąca toż­sa­mość. I na­szą prze­szłość.
Dy­szała ciężko, a jej klatka pier­siowa ocie­rała się o moje mię­śnie brzu­cha. Sły­sza­‐
łem ją, wy­czu­wa­łem. Była tak bli­sko, że mój puls przy­spie­szył, a szczęki się za­ci­snęły.
Jej ener­gia, nie­prze­wi­dy­walna i cha­otyczna ni­czym sztorm, bom­bar­do­wała mnie,
mimo że zna­łem ją pięt­na­ście lat.
Nie od­su­nęła się, cho­ciaż sły­sza­łem, że prze­nosi jedną nogę, jakby za­mie­rzała się
cof­nąć, ale jed­no­cze­śnie nie chciała oka­zać sła­bo­ści.
– Dwie i pół go­dziny?
Wódka w jej od­de­chu za­ata­ko­wa­łam mój nos, ale Emery wy­da­wała się trzeź­wiej­‐
sza, niż są­dzi­łem. Albo zwy­czaj­nie otrzeź­wiła ją ta sy­tu­acja. Po­mimo al­ko­holu wy­czu­‐
łem na niej inny, bar­dziej zło­żony za­pach.
Cy­trusy.
Mango.
Wa­ni­lia.
Piżmo.
Nie­mal mę­ski.
Jakby zna­jomy.
Pró­bo­wała się do mnie zbli­żyć, być może na pa­lusz­kach.
– By­łam nie­przy­tomna przez dwie i pół go­dziny, a to­bie na­wet nie przy­szło do
głowy, żeby spraw­dzić mój puls? Upew­nić się, że wciąż od­dy­cham?
– Chra­pa­łaś, a poza tym śmier­dzisz, jak­byś wy­ką­pała się w wódce – wy­ja­śni­łem.
– Nie­wia­ry­godne. – Za­klęła pod no­sem i zro­biła krok w tył, ale to nic nie dało.
Wciąż czu­łem jej obec­ność.
Jej za­pach.
Za­cią­ga­łem się nim.
– Dla ja­sno­ści – do­dała – ktoś wy­lał na mnie drinka.
Za­uwa­ży­łem ruch jej ręki i cmok­ną­łem.
– Wiem, że po­ka­zu­jesz mi środ­kowy pa­lec.
– Jest ciemno. Skąd niby... – urwała.
Bo cię znam.
Za­cho­wa­łem od­po­wiedź dla sie­bie, cie­sząc się, że ta sy­tu­acja ją mę­czy. Wcze­śniej
ani razu na mnie nie spoj­rzała – mimo że ja zwró­ci­łem uwagę na jej dłu­gie nogi i ob­‐
fite piersi – ale po­tem prze­szła mi ochota na wi­dok imie­nia na pla­kietce.
Znowu osu­nęła się na pod­łogę i usły­sza­łem od­głos ścią­ga­nej ma­ski.
My­ślisz, że udało ci się ukryć przede mną toż­sa­mość, skar­bie. To uro­cze, ale ja
znam twój se­kret. Po­cze­kaj tylko, aż od­kry­jesz mój...
Od­su­nęła się ode mnie, jakby była w sta­nie usły­szeć moje my­śli, i ude­rzyła głową
o coś twar­dego. Pew­nie me­ta­lowy drą­żek bie­gnący wo­kół windy.
– Uch.
Mój wzrok już dawno przy­zwy­czaił się do ciem­no­ści, więc za­uwa­ży­łem, jak unosi
rękę do głowy i ją ob­ma­cuje. Wy­raź­nie się skrzy­wiła i na­brała po­wie­trza, z tru­dem się
pro­stu­jąc.
Przez chwilę było mi jej żal, ale po­cho­wa­łem swoje współ­czu­cie głę­boko w gro­bie
obok mo­jego taty.
Emery Win­th­rop ema­no­wała bo­gac­twem. Wy­cieczka do le­ka­rza i kro­plówka
z elek­tro­li­tami na kaca z pew­no­ścią nie uszczu­pli jej port­fela. Pod­czas gdy biedni lu­‐
dzie – tacy, któ­rzy do­ra­stali w ubó­stwie, jak ja i tata – całe ży­cie byli po­zba­wieni ta­kich
luk­su­sów jak le­ka­rze i za­nie­dby­wali swoje zdro­wie.
Aż było za późno.
Roz­dział czter­na­sty

Nash
E mery po­ło­żyła dło­nie na pod­ło­dze windy i za­częła wy­bi­jać nie­jed­no­stajny
rytm na mar­mu­ro­wych płyt­kach, ta­kich sa­mych jak w jej po­sia­dło­ści.
W domu za­miesz­ki­wa­nym przez ro­dzinę, która znisz­czyła moją.
Szyb­kie stu­ka­nie się prze­cią­gało, w cia­snej prze­strzeni wy­brzmie­wało gło­śno.
Puk.
Puk. Puk.
Puk.
– Prze­stań – roz­ka­za­łem. Nic mnie tak nie draż­niło jak myśl, że jej obec­ność wy­‐
peł­nia całe po­miesz­cze­nie.
Nie po­słu­chała. Jej palce przy­spie­szyły, ocie­ra­jąc się o opa­ko­wa­nie kra­ker­sów,
które zo­sta­wi­łem na pod­ło­dze.
Puk. Puk.
Sze­lest.
Puk.
– Prze­stań.
Gło­śniej.
Zu­peł­nie jakby jej ciało nie po­tra­fiło pod­po­rząd­ko­wać się ni­komu, kto nie był Vir­‐
gi­nią.
Upo­rczywe stu­ka­nie nie ustało.
Puk. Puk. Puk.
Sze­lest.
Puk. Puk.
Winda wy­da­wała się te­raz mniej­sza, jakby ściany chy­liły się w jej stronę, cią­gnąc
mnie za sobą. Po­wie­trze zro­biło się parne od na­szych od­de­chów – jej były cięż­sze od
mo­ich. Od­dy­chała tak głę­boko, że piersi nie­mal na­pie­rały na jej pod­bró­dek.
Po­ru­szała ustami tak szybko, że le­d­wie by­łem w sta­nie ją zro­zu­mieć.
Ta­cenda.
Mojra.
Koi no yokan.
Albo źle ją usły­sza­łem, albo zmy­ślała te słowa. Z nią ni­gdy nie wia­domo. Ode­‐
pchnęła się od pod­łogi dłońmi, jesz­cze bar­dziej do­ci­ska­jąc się do prze­ciw­le­głego
końca windy. Pa­trzyła na mnie, nie mo­gąc prze­nik­nąć ciem­no­ści.
Na moje usta wy­pły­nął lekki uśmiech. Ob­ser­wo­wa­łem, jak zżyma się co­raz bar­‐
dziej. Nie mo­gła zwró­cić się do matki. Nie mo­gła uciec do ta­tu­sia. Reed nie mógł do­dać
jej od­wagi, ja tym­cza­sem za­cho­wy­wa­łem się jak po za­ży­ciu xa­naxu. Wy­cią­gną­łem te­le­‐
fon nie­dba­łym ge­stem, roz­kru­sza­jąc ciastka.
Ding.
Ding.
Pro­wa­dzi­li­śmy dzie­cinną grę, ale mój suk­ces na­peł­niał mnie sa­tys­fak­cją.
– Mam na­dzieję, że ba­te­ria mu pad­nie i bę­dzie cier­piał ra­zem ze mną – wy­mam­ro­‐
tała, naj­pew­niej do sie­bie sa­mej, ale nie by­łem głu­chy.
Sku­pi­łem wzrok na jej stro­nie windy, za­cie­ka­wiony szcze­gó­łami, które z każdą
chwilą sta­wały się co­raz wy­raź­niej­sze. Głów­nie jej prze­jawy nie­po­koju. Była tą samą
draż­liwą Emery, tylko w in­nym wy­da­niu i z do­dat­ko­wym ży­cio­wym ba­ga­żem.
I co, jak ci w tym po­pie­przo­nym ży­ciu? Wi­taj w klu­bie.
Za­pła­ci­łem dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć cen­tów za ko­lejne pięć żyć w grze, bo ostat­‐
nie już wy­ko­rzy­sta­łem, i ce­lowo po­gło­śni­łem dźwięk, żeby pisz­cze­nie i sze­lest opa­ko­‐
wa­nia do­pro­wa­dziły ją na skraj wy­trzy­ma­ło­ści. W tle usły­sza­łem od­głos roz­pi­na­nego
zamka i za­trzy­ma­łem palce nad ekra­nem. Cze­ka­łem, co na­stąpi da­lej.
Zręcz­nymi pal­cami roz­pięła gor­set i wes­tchnęła ciężko. Zgięła ko­lana, oparła na
nich przed­ra­mię i usia­dła z głową mię­dzy no­gami.
Gdy pierw­szy raz gwał­tow­nie za­czerp­nęła od­de­chu, prze­wró­ci­łem oczami.
Przy dru­gim uru­cho­mi­łem apli­ka­cję Spo­tify.
Trzeci roz­legł się, kiedy stu­ka­łem w kla­wia­turę.
Po czwar­tym na­ci­sną­łem play i roz­le­gło się Shut up Black Eyed Peas.
Jedna se­kunda.
Dwie.
Trzy.
– Wy­łącz to gówno! – za­grzmiała. Jej głos od­bił się echem od ścian, gniew roz­le­wał
się od niej jak tsu­nami i ude­rzał we mnie. – Przy­się­gam, je­śli za­raz tego nie uci­szysz,
roz­walę ci te­le­fon o łeb!
Wy­ko­ny­wa­nie po­le­ceń ni­gdy nie było moją mocną stroną.
Po­zwo­li­łem, by pio­senka wy­brzmie­wała da­lej. Emery ze­rwała się z pod­łogi i rzu­‐
ciła na mnie z roz­pędu. Ko­tek, który miał się za ty­grysa.
Mój te­le­fon wy­lą­do­wał z trza­skiem na po­sadzce, ale za­par­łem się bu­tami i nie za­‐
mie­rza­łem się ru­szyć, na­wet kiedy za­ci­snęła drobne palce na mo­jej piersi, a jej cycki
przy­warły do mo­jego brzu­cha.
Serce Emery trze­po­tało jak skrzy­dła ko­li­bra, aż całe ręce po­kryły mi się gę­sią
skórką. Jej za­pach jed­no­cze­śnie mnie od­py­chał i po­cią­gał. Po­chy­li­łem się, cho­ciaż po­‐
wi­nie­nem był się od­su­nąć.
Chcia­łem się z nią pie­przyć.
Chcia­łem ją po­grą­żyć.
Tego pierw­szego nie mo­głem zro­bić, więc sku­pi­łem się na dru­gim.
Przy­su­ną­łem usta do jej ucha i wy­szep­ta­łem:
– Uda­wa­nie ataku pa­niki nie jest uro­czym spo­so­bem na zwró­ce­nie na sie­bie
uwagi. – Moje usta otarły się o mał­żo­winę, a ona wstrzy­mała od­dech.
Od­su­ną­łem się pod ścianę, ocie­ra­jąc bio­drem o jej wą­ską ta­lię. Wes­tchnęła.
Była taka kru­cha.
Taka po­cią­ga­jąca.
Taka nie­od­po­wied­nia.
– Mam dla cie­bie radę – oznaj­mi­łem, prze­cią­ga­jąc sa­mo­gło­ski. Mó­wi­łem tak wolno
jak do osoby, która do­piero uczy się an­giel­skiego. – Je­śli wła­śnie tak brzmisz po sek­‐
sie, to su­ge­ruję tre­ningi car­dio.
Za­brzmia­łem jak kłamca. Jak Win­th­ro­po­wie.
Dło­nie wciąż za­ci­skała na mo­jej ko­szuli, dy­sząc ciężko.
Wy­da­wane przez nią od­głosy ko­ja­rzyły mi się z sek­sem.
Tak samo jak jej za­pach i ru­chy.
Wspo­mnie­nie Emery, gdy ujeż­dżała mnie zdy­szana, było ostat­nią rze­czą, ja­kiej po­‐
trze­bo­wa­łem.
Krót­kimi pa­znok­ciami dra­snęła moją pierś, a bio­dra wy­pięła, nie­świa­doma tego,
że moje oczy przy­wy­kły do ciem­no­ści ja­kieś pół go­dziny temu. Szu­kała cze­goś, czego
nie by­łem w sta­nie jej do­bro­wol­nie od­dać. Mu­sia­łaby mi to ode­brać. Po­zba­wić mnie
tego.
Mała zło­dziejka.
Jak jej oj­ciec.
Jak ja.
– Nie­na­wi­dzę cię – wy­szep­tała.
To nic złego, ty­gry­sku.
Ja też cię nie­na­wi­dzę.
A je­śli kie­dy­kol­wiek po­prosi mnie o prze­ba­cze­nie, wy­śmieję ją i znisz­czę jej ży­cie
dla za­bawy.
Jej ro­dzina za­biła mo­jego ojca. Rów­nie do­brze mógł­bym wy­ta­tu­ować to so­bie na
ciele, bo ni­gdy o tym nie za­po­mnę i ni­gdy tego nie wy­ba­czę.
Przy­ci­sną­łem pa­lec wska­zu­jący do jej palca i po­pchną­łem, aż za­ła­pała alu­zję i cof­‐
nęła się z nie­za­do­wo­le­niem.
– Nie znasz mnie, skar­bie.
Ro­ze­śmiała się le­ni­wie, jak obłą­kana. Był to śmiech z ro­dzaju tych, które nie mają
końca ani po­czątku. Jest tylko dźwięk.
Ha­ła­śliwy.
Nie­okieł­znany.
Jak ro­dem wy­jęty z hor­roru.
Po­stra­dała ro­zum.
Emery Win­th­rop w końcu od­biło.
Sza­leń­stwo za­wsze jed­nak pły­nęło w jej ży­łach. Szu­kała ad­re­na­liny jak ćpunka,
wspi­nała się na drzewa bez wa­ha­nia, na­wet je­śli mo­gła z nich spaść, za­kra­dała się do
czy­ichś łó­żek, z dumą no­siła emo­cje na ko­szul­kach i z ca­łych sił bro­niła sa­mej sie­bie.
Przy­po­mi­nała mi za­pę­dzo­nego w kozi róg dra­pież­nika, który jest go­towy roz­szar­‐
pać gar­dło. Ko­niecz­nie chciała po­rzu­cić wi­ze­ru­nek Vir­gi­nii 2.0, w którą pró­bo­wała
zmie­nić ją matka.
I przez to osza­lała.
Stała się lek­ko­myślna.
I na­iwna.
– Znam ta­kich jak ty. – Klep­nęła mnie w rękę, od­py­cha­jąc ją na bok. Jej roz­pięta
suk­nia się po­lu­zo­wała, ale ona tego nie za­uwa­żyła albo się tym nie przej­mo­wała. – Nie
je­steś bo­gaty, tylko za­możny.
Wy­po­wie­działa to słowo jak prze­kleń­stwo. Po­de­szła bli­żej mnie – a ra­czej bli­żej
mo­jego te­le­fonu. Wci­snęła piętę w ekran, aż pękł, bły­snął ka­lej­do­sko­pem czer­wieni,
zie­leni i nie­bie­skiego, oświe­tla­jąc trampki, które miała pod suk­nią.
– Przy­stojny. – Ko­lejne słowo, które prze­mie­niła w prze­kleń­stwo. – Uprzy­wi­le­jo­‐
wany. Uwa­żasz się za lep­szego od in­nych, my­ślisz, że mo­żesz ro­bić, co ci się żyw­nie
po­doba, i że uj­dzie ci to na su­cho. Brzy­dzę się tobą.
Jej opis pa­so­wał do Gi­de­ona, co nie umknęło mo­jej uwa­dze. Nie po­wie­dzia­łem jej
tego jed­nak, bo mu­siał­bym ujaw­nić swoją toż­sa­mość. Ro­ze­śmia­łem się jej w twarz,
owie­wa­jąc ją mię­to­wym od­de­chem.
Niech cie­szy się swoim do­sko­na­łym świa­tem jesz­cze przez chwilę – mej­lami od ta­‐
tu­sia i tłu­stą sumką, która cze­kała na nią w fun­du­szu po­wier­ni­czym. Wkrótce
wszystko, co po­sia­dała, bę­dzie na­le­żeć do mnie.
Jej na­dzieje.
Jej ma­rze­nia.
Będę trzy­mać jej przy­szłość w gar­ści.
Ro­bi­łem się twardy na samą myśl o ze­mście.
Mój te­le­fon le­żący na pod­ło­dze zgasł.
Wy­zio­nął du­cha.
Ko­lejna ofiara Win­th­ro­pów.
Gniew pod­sy­cał jej głos. Po­zwo­li­łem jej się w tym pła­wić. Na­gle zro­biło mi się
zimno, bo do­tarło do mnie, że mo­głem stra­cić ostat­nie zdję­cie taty, które tam trzy­ma­‐
łem. Zdję­cie z jego przy­ję­cia uro­dzi­no­wego. Mama zor­ga­ni­zo­wała pik­nik, bo tylko na
to było ją stać, ale wtedy wła­śnie po raz ostatni wi­dzia­łem na jej twa­rzy uśmiech. Taki
praw­dziwy.
Kor­ciło mnie, by wziąć te­le­fon i go na­pra­wić, ale póki tu tkwi­łem, ni­czego nie mo­‐
głem zro­bić.
– Jak masz na na­zwi­sko, Emery? – wy­po­wie­dzia­łem jej imię zna­czą­cym to­nem,
roz­ko­szu­jąc się jej tę­że­ją­cym cia­łem.
Znik­nęła bra­wura.
Zro­biła krok w tył.
– A kto pyta?
– Za­nie­po­ko­jony gość, który chciałby zgło­sić nie­umie­ją­cego się za­cho­wać pra­cow­‐
nika – skła­ma­łem.
Usa­do­wiła się w ką­cie, wresz­cie uwal­nia­jąc mnie od za­pa­chu wódki. I jej za­pa­chu.
– Nie kło­pocz się. Pra­cuję ra­zem z ekipą od ca­te­ringu i ju­tro już nas tu nie bę­dzie.
Ele­menty ukła­danki wsko­czyły na swoje miej­sce. Ta pla­kietka. Wy­chu­dzona syl­we­‐
tka. Ho­tele Pre­scott za­trud­niały mo­delki i mo­deli na każde wy­da­rze­nie. Za­zwy­czaj
tych, któ­rzy jesz­cze nie wy­ro­bili so­bie na­zwi­ska i po­trze­bo­wali pie­nię­dzy.
A Emery po­trze­bo­wała pie­nię­dzy tak jak ja więk­szego fiuta. Każdy cen­ty­metr wię­‐
cej byłby prze­sadą.
Za­pa­dła ci­sza. Wkrótce po­tem jej nogi drgnęły i znów za­częła stu­kać w pod­łogę.
– Masz klau­stro­fo­bię? – za­py­ta­łem, nie kry­jąc roz­ba­wie­nia w gło­sie.
– Nie. Po pro­stu nie lu­bię cia­snych prze­strzeni.
– To de­fi­ni­cja klau­stro­fo­bii.
Nie miała jej kie­dyś. Roz­ko­szo­wa­łem się jej ba­ga­żem ży­cio­wym, na­ma­cal­nym do­‐
wo­dem na to, że spra­wie­dli­wość jed­nak ist­nieje. I nie trzeba do tego są­dów. Po­czu­cie
winy i do­wody rzadko się ze sobą łą­czą.
I dla­tego jej pro­blemy tak mnie cie­szyły.
Były jak przy­stawka przed nad­cho­dzą­cym da­niem głów­nym.
– Wiem, czym jest klau­stro­fo­bia – wark­nęła. – I nie mam jej. – Wy­pro­sto­wała nogi
przed sie­bie. Otarły się o moje buty, więc szybko przy­cią­gnęła je do klatki pier­sio­wej,
jak­bym ją po­pa­rzył.
Po­zwo­li­łem ci­szy wy­brzmieć mię­dzy nami. Wy­ma­ca­łem ze­psuty te­le­fon i prze­su­‐
ną­łem pal­cami po brze­gach. Roz­trza­skany. Dro­binki szkła dra­pały mnie po skó­rze.
Mia­łem na­dzieję, że wy­star­czy wy­miana ekranu.
Go­dzinę póź­niej Emery się pod­dała i po­krę­ciła głową, pew­nie pró­bu­jąc się roz­bu­‐
dzić.
– Jak masz na imię?
– Nie mam na to ochoty – ucią­łem jej ża­ło­sne próby.
– Ale na co? Nie chcesz mi się przed­sta­wić?
– Mó­wię o roz­mo­wie.
– Je­steś nie­moż­liwy. – Pod­cią­gnęła suk­nię, po­pra­wiła górę przy de­kol­cie. Za­pewne
już przy­wy­kła do mroku, ale wciąż było zbyt ciemno, by przyj­rzała się mo­jej twa­rzy. –
Nic dziw­nego, że mu­sia­łeś za­trud­nić pro­sty­tutkę, aby to­wa­rzy­szyła ci na balu.
– To, co ro­bię z pie­niędzmi i z kim spę­dzam wolny czas, nie jest twoją sprawą,
Emery – pod­kre­śli­łem każdą sy­labę, pro­wo­ku­jąc ją.
Wiem, kim je­steś, a czy ty wiesz, kim ja je­stem?
Po­chy­liła się w moją stronę, jej głos brzmiał tak, jakby już w pełni się roz­bu­dziła.
– Wy wszy­scy je­ste­ście tacy sami – wy­dy­szała. Do­tarło do mnie, że mia­łem ra­cję.
Po­winna za­cząć tre­no­wać.
– Wy? – za­py­ta­łem, bo i tak nie mia­łem nic lep­szego do ro­boty niż ob­ser­wo­wa­nie
Emery Win­th­rop, która traci nad sobą pa­no­wa­nie.
– Bo­ga­cze – wy­ce­dziła, jakby to słowo ją brzy­dziło. – Tacy lu­dzie jak Nash Pre­scott.
Tacy jak ty.
O iro­nio. Nie­omal się ro­ze­śmia­łem.
Prych­ną­łem, jak­bym uznał ten po­mysł za nie­do­rzeczny. W su­mie tak było. Czy ona
w ogóle pa­trzyła w lu­stro?
– Le­piej uwa­żaj na słowa – ostrze­głem. – Na­wet mnie nie znasz.
– Bo co?
Bo wyj­dziesz na idiotkę.
Za późno.
– Je­steś lek­ko­myślna – za­uwa­ży­łem, igno­ru­jąc jej py­ta­nie.
Po­dej­mu­jąc ze mną ko­lejną walkę, przy­su­nęła się bli­żej. Ta dziew­czyna była bar­‐
dzo wo­jow­ni­cza.
– Lek­ko­myślne jest za­trud­nia­nie pro­sty­tutki, bo mo­żesz zła­pać ja­kąś cho­robę.
– To nie twoja sprawa, ale nie po­su­wam ich. Nie ro­bię tego, na­wet kiedy leżą
przede mną z roz­ło­żo­nymi no­gami, z mo­imi pal­cami w mo­krej cipce i bła­gają, bym dał
im skoń­czyć.
Za­trud­nia­łem ko­biety do to­wa­rzy­stwa, po­nie­waż pra­co­wa­łem w świe­cie, w któ­‐
rym na fir­mo­wych wy­da­rze­niach wy­ma­gano osoby to­wa­rzy­szą­cej, a ja nie mia­łem
czasu ani chęci, aby opę­dzać się od kan­dy­da­tek na żony, które wi­działy we mnie tylko
bi­let do uprzy­wi­le­jo­wa­nego ży­cia.
Skwi­to­wała moje słowa ci­chym okrzy­kiem, ale szybko się otrzą­snęła.
– Po­zo­sta­wiasz ko­biety nie­za­spo­ko­jone. Ty­powe.
– Dla kogo?
– Dla bo­ga­tych męż­czyzn, któ­rzy za­sły­nęli tylko z tego, że są bo­gaci. Po­zna­łam
setki ta­kich jak ty. Nie mają żad­nych umie­jęt­no­ści, a ich je­dyną war­to­ścią jest konto
ban­kowe. A co z cie­bie po­zo­sta­nie, gdy znikną pie­nią­dze? Męż­czy­zna, który nie po­trafi
za­do­wo­lić ko­biety, któ­rej za­pła­cił, aby się za­ba­wić.
– Po pierw­sze trak­tu­jesz te ko­biety przed­mio­towo. Też mi so­li­dar­ność – oznaj­mi­‐
łem. – Po dru­gie są one tylko środ­kiem do celu. Mają mi to­wa­rzy­szyć na przy­ję­ciach,
nie w łóżku, a ja szczo­drze opła­cam ich czas.
Jej uszczy­pliwy śmiech prze­ro­dził się w ostry jęk. Na chwilę do­pa­dło mnie po­czu­‐
cie winy, bo może jed­nak nie była tak pi­jana, jak mi się wy­da­wało. Może była ranna.
Ni­gdy nie by­łem miły. Mama za­wsze po­wta­rzała, że już jako dziecko nie­na­wi­dzi­‐
łem świata, bo wi­dzia­łem go ta­kim, jaki jest, a nie jaki może być. Ale... Ni­gdy nie by­łem
tym dra­niem, który nie poda ręki cier­pią­cej oso­bie.
Gdyby tata tu te­raz był, wku­rzyłby się. Ta myśl roz­orała mi klatkę pier­siową, ale
nie za­mie­rza­łem zmie­nić zda­nia. Prze­nio­słem wzrok na su­fit, po­ru­sza­jąc tylko oczami,
nie głową, bo wie­dzia­łem, że Emery pew­nie już mo­gła mnie do­strzec, cho­ciaż nie­zbyt
do­brze.
Co po­wi­nie­nem we­dług cie­bie zro­bić, tato?
Zo­ba­czy­łem go przed sobą, tak wy­raź­nego, jak ni­gdy do­tąd od czasu jego śmierci.
Miał mocno ścią­gnięte brwi, a jego oczy oka­lały ku­rze łapki. Jego skóra ogo­rzała po
wielu la­tach pracy w słońcu bez fil­tra czy osłony, bo nie było nic lep­szego niż uczu­cie
cie­pła na na­giej skó­rze.
Otwo­rzył usta. Przy­su­ną­łem się bli­żej, żeby spić jego słowa, ale kiedy już za­mie­rzał
coś po­wie­dzieć, Emery się ode­zwała i czar prysł.
– Nie trak­tuję tych ko­biet przed­mio­towo ani na­wet nie oce­niam ich za to, jak za­ra­‐
biają na ży­cie. To ich de­cy­zja. Ich sprawa.
Oczy­wi­ście, ty ni­kogo nie osą­dzasz. Po co mia­ła­byś to ro­bić, skoro twoja ro­dzina
wzbo­ga­ciła się dzięki kra­dzieży.
Ogar­nęła mnie nie­ra­cjo­na­lna złość. Emery nie mo­gła wie­dzieć, że od śmierci taty
czu­łem z nim taką bli­skość, ale w tej chwili i tak nie­na­wi­dzi­łem jej bar­dziej niż kie­dy­‐
kol­wiek. Na­wet bar­dziej niż kiedy nie po­ja­wiła się na po­grze­bie taty, czło­wieka, który
na­zy­wał ją swoim trze­cim dziec­kiem.
Za­ci­sną­łem dłoń w pięść, aż roz­bo­lały mnie palce. Ból od­wró­cił moją uwagę od
dziury w klatce pier­sio­wej.
Od faktu, że cza­sami pa­mię­ta­łem tatę tak wy­raź­nie, a in­nym ra­zem nie mo­głem so­‐
bie przy­po­mnieć, gdzie do­kład­nie znaj­do­wał się pie­przyk na jego czole.
Od faktu, że cho­ciaż sta­ra­łem się z ca­łych sił, nie by­łem w sta­nie do końca znie­na­‐
wi­dzić Emery.
Nie z taką samą ła­two­ścią, z którą nie­na­wi­dzi­łem reszty świata.
Ugry­złem się w ję­zyk.
Emery kon­ty­nu­owała, ni­czego nie­świa­doma:
– Ale je­śli oce­niasz mnie za to, że pa­ni­kuję, bo utknę­łam w cia­snej me­ta­lo­wej
puszce z ja­kimś dup­kiem, to ja będę cię oce­niać za to, że za­trud­niasz ko­biety do to­wa­‐
rzy­stwa, a po­tem ich nie za­spo­ka­jasz. – Przy­su­nęła się bli­żej i szep­nęła pro­wo­ku­‐
jąco: – Nie po­tra­fisz skoń­czyć?
– Nie mam z tym pro­ble­mów – wy­ce­dzi­łem.
– Udo­wod­nij.
– Ile my niby mamy lat? Pięć? Czy to wy­zwa­nie? – To w jej stylu. Rzu­ca­nie ko­muś
wy­zwa­nia jest cha­rak­te­ry­styczne dla osób, które szu­kają ad­re­na­liny, tak jak ona.
Winda się za­trzę­sła. Emery uchwy­ciła się mo­ich ra­mion tak gwał­tow­nie, że mu­‐
siała to zro­bić bez na­my­słu. Za­mru­gały świa­tła, prze­lot­nie ni­czym flesz w te­le­fo­nie.
Chwilę póź­niej świa­tło ob­ja­wiło jej moją twarz.
Za­mru­gała po­wie­kami. Po­trze­bo­wała chwili, żeby przy­zwy­czaić się do ja­sno­ści,
a po­tem sku­piła na mnie dwu­ko­lo­rowe oczy. Na jej twa­rzy za­go­ściło zro­zu­mie­nie i za­‐
brała ręce z mo­ich ra­mion.
Mia­łem po­czu­cie déjà vu.
Emery pa­trzyła na mnie z ta­kim sa­mym szo­kiem jak cztery lata temu, kiedy za­pa­li­‐
łem świa­tło, a ona zro­zu­miała, że nie je­stem Re­edem. Ob­ser­wo­wa­łem ją, znie­ru­cho­‐
miały. Zro­biła krok w tył, szczęka nie­mal opa­dła jej do pod­łogi.
Pra­wie się po­tknęła o stertę opa­ko­wań.
– Spo­koj­nie, ty­gry­sie.
Zro­zu­mia­łem, że po­wie­dzia­łem wła­ściwą rzecz, bo zmru­żyła te wy­peł­nione nie­na­‐
wi­ścią oczy, szare bar­dziej wzbu­rzone od nie­bie­skiego. Kiedy drzwi windy otwo­rzyły
się za nią, zła­pała swoją to­rebkę i wy­pa­dła na ko­ry­tarz.
Wci­sną­łem gu­zik pię­tra, na któ­rym znaj­do­wał się mój pen­tho­use. W tym mo­men­‐
cie do­tarło do mnie, że na­wet nie za­py­ta­łem jej, dla­czego w ogóle pra­co­wała w ca­te­‐
ringu, skoro nie po­trze­bo­wała pie­nię­dzy.
Roz­dział pięt­na­sty

Nash
D ora­sta­łem jako je­dy­nak.
Dzie­le­nie się wy­da­wało mi się pro­ste, bo nie mu­sia­łem tego ro­bić. Ni­gdy
nikt mnie nie pro­sił, bym się czymś dzie­lił. Może je­dy­nie chip­sami z nie­mal pu­stej
paczki (tata pro­sił, gdy mama nie pa­trzyła) albo łóż­kiem, od czasu do czasu (mama
mnie o to pro­siła, gdy tata pra­co­wał po go­dzi­nach i chra­pał jak trak­tor). Były to jed­‐
nak drobne po­świę­ce­nia, bo moi ro­dzice ciężko pra­co­wali, aby mnie uszczę­śli­wić,
a wszystko inne wy­da­wało się moje.
Aż po­ja­wił się Reed.
Dziecko z przy­padku, na które nie było ich stać. Gdy mia­łem je­de­na­ście lat, a Reed
ro­czek, za­jął moją sy­pial­nię. Cią­gle pła­kał i tata nie mógł przez niego spać – a po­tem
go­rzej ra­dził so­bie w pracy. Mama prze­nio­sła brata z ich sy­pialni do mo­jego po­koju,
więc ja mu­sia­łem sy­piać na ka­na­pie w sa­lo­nie. Wą­skiej, uży­wa­nej, która wcze­śniej
stała w po­cze­kalni w chiń­skiej re­stau­ra­cji przy tej sa­mej ulicy.
Gdy mia­łem trzy­na­ście lat, Reed za­padł na ciężki przy­pa­dek krupu i spę­dził trzy
dni w szpi­talu na ob­ser­wa­cji. Po­tem każdy za­osz­czę­dzony do­lar szedł na ten ra­chu­‐
nek. W tamte święta tata na­uczył mnie grać w nogę na śniegu, ma­jąc do dys­po­zy­cji
nieco sfla­czałą piłkę, którą zna­lazł gdzieś w bu­dynku pra­cow­ni­czym. W tym cza­sie
wszyst­kie inne dzie­ciaki grały na no­wych kon­so­lach.
Gdy mia­łem pięt­na­ście lat, ja­kiś bu­rak wy­ma­lo­wał ku­tasa na czole Re­eda i za­brał
mu torbę z lun­chem. Brat po raz pierw­szy przy­biegł do mnie po po­moc, a ja za­ak­cep­‐
to­wa­łem fakt, że dzie­le­nie się ro­dzi­cami wcale nie jest ta­kie złe, bo w za­mian do­sta­‐
łem ko­goś, kto pa­trzy na mnie jak na roz­wią­za­nie, a nie pro­blem.
Kiedy mia­łem dwa­dzie­ścia pięć lat, Reed po­wie­dział mi po balu de­biu­tan­tek, że je­‐
stem dla niego mar­twy. Mama prze­pła­kała całą noc, a po­tem rów­nież po­ra­nek, gdy do­‐
tarło do niej, że mó­wił po­waż­nie.
Tata od­wró­cił się w moją stronę, po­ło­żył szorstką dłoń na moim ra­mie­niu i po­wie­‐
dział: „Cza­sami robi się głu­pie rze­czy, młody, ale bra­ter­ska więź jest na całe ży­cie.
W końcu to zro­zu­mie”.
Po­słu­cha­łem taty i po­sta­no­wi­łem prze­cze­kać, li­cząc na to, że to tylko taki etap, bo
od na­ro­dzin Re­eda ro­bi­łem dla niego wszystko, da­łem mu to, co mo­głem, i ko­cha­łem
go bar­dziej niż sie­bie sa­mego.
Mi­nęło sie­dem lat, a ja wciąż cze­ka­łem.
Na ekra­nie mo­jego lap­topa wid­niał mejl, jego słowa w tym ży­ciu naj­pew­niej już się
nie zmie­nią. Gdyby się dało, do­fi­nan­so­wał­bym ba­da­nia na wy­na­le­zie­nie we­hi­kułu
czasu. Cof­nął­bym się do dnia balu i wszystko zmie­nił. Po­wie­dzia­łem Dur­dze, że ni­‐
czego nie ża­łuję, ale skła­ma­łem, bo wie­dzia­łem, że mi to wy­tknie. Ktoś mu­siał.
Oto pewna kwe­stia, któ­rej nie po­wie­dzą ci lu­dzie pa­lący zioło i cy­tu­jący Gan­‐
dhiego. Nie unik­niesz błędu, który od­mieni całe twoje ży­cie. Je­śli masz szczę­ście, to na
lep­sze.
Spoj­ler: Nie je­stem szczę­ścia­rzem, a żal jest naj­dłuż­szą karą, jaką może wy­mie­rzyć
ży­cie.
Czu­łem to te­raz, gdy czy­ta­łem mejla od mamy i za­sta­na­wia­łem się, jak to moż­liwe,
że łą­czą mnie więzy krwi z osobą, która zmie­niła się w męż­czy­znę, a ten zo­stał wio­śla­‐
rzem, nosi ta­tuś­ko­wate ubra­nia, żywi się sa­łat­kami za­ma­wia­nymi w dro­gich knaj­pach,
uczęsz­cza do co­un­try clubu, za­cho­wuje się jak no­wo­bo­gacki du­pek i ota­cza się ludźmi
o ta­kich imio­nach jak Brock, Chett i Tripp.

Od: betty@pre­scot­tho­tels.com
Do: nash@pre­scot­tho­tels.com

Te­mat: week­end 4 lipca

Cześć, ko­cha­nie!
Pró­bo­wa­łam się do cie­bie do­dzwo­nić, ale nie od­bie­ra­łeś, a twoja skrzynka gło­‐
sowa jest pełna (na­prawdę po­wi­nie­neś za­trud­nić ja­kie­goś asy­stenta. Jest tak od mie­‐
sięcy. Chcia­łam ci tylko o tym po­wie­dzieć).
Twój brat oznaj­mił, że spę­dzi week­end w Eastridge z Ba­sil, Chet­tem, Broc­kiem
i Trip­pem, bo co­un­try club urzą­dza brunch z oka­zji święta. Wy­daje mi się, że Reed
i Ba­sil są go­towi na na­stępny krok. Chyba się jej oświad­czy. Oczy­wi­ście za­wsze wie­‐
dzie­li­śmy, że to na­stąpi, ale cie­szę się jego szczę­ściem.
Wiesz, że cię ko­cham i pro­szę cię o to z cięż­kim ser­cem, ale czy mógł­byś nie
przy­jeż­dżać w ten week­end? Oboje wiemy, że on nie zjawi się w domu, do­póki nie
za­pew­nię go, że nie przy­je­dziesz do mia­sta, a nie wi­dzia­łam się z nim od mie­sięcy.
Przy­kro mi, że do tego do­szło i w ogóle mu­szę o to py­tać, ale na pewno to się
kie­dyś zmieni, ko­cha­nie. Obie­cuję.
Bu­ziaki,
Mama

Nie wi­ni­łem jej.


Gdy Reed był dziec­kiem, uwa­żał, że mama mnie fa­wo­ry­zuje, a ona ro­biła wszystko,
co mo­gła, żeby wy­pro­wa­dzić go z błędu. Reed nie ro­zu­miał jed­nak, że mama wcale nie
ko­cha mnie bar­dziej. Po pro­stu ko­chała mnie dłu­żej. Miała dzie­sięć lat wię­cej, żeby na­‐
uczyć się, jak ko­chać mnie naj­le­piej, jak się da. Po­tem pró­bo­wała roz­gryźć, jak ob­da­‐
rzyć mi­ło­ścią mo­jego brata, co nie­ustan­nie utrud­niał swo­imi huś­taw­kami na­stroju,
któ­rych nie po­wsty­dzi­łaby się na­wet tar­gana emo­cjami na­sto­latka.
Od­pi­sa­łem jed­nym sło­wem.

Nash: Ja­sne.

Po­tem jak co mie­siąc prze­la­łem pie­nią­dze Re­edowi – nie chciał od­bie­rać ode mnie
te­le­fo­nów, ale naj­wy­raź­niej nie miał pro­blemu z bra­niem mo­jej kasy – za­trza­sną­łem
lap­top i rzu­ci­łem go na po­duszkę obok głowy.
Ktoś za­pu­kał do mo­ich drzwi, ale uło­ży­łem się wy­god­nie na ma­te­racu i za­mkną­‐
łem oczy. Pu­ka­nie nie usta­wało. Za­klą­łem pod no­sem, wy­cią­gną­łem rękę w stronę
szafki noc­nej, żeby wy­ma­cać fiolkę z ta­blet­kami prze­ciw­bó­lo­wymi. Wrzu­ci­łem dwie
pa­stylki do ust i po­łkną­łem bez po­pitki.
Po­czła­pa­łem do drzwi na boso i otwo­rzy­łem je szarp­nię­ciem, prze­ko­nany, że udu­‐
szę na­tręta, je­śli po­wie choć jedno nie­wła­ściwe słowo. Nie wie­dzieć dla­czego, po­my­‐
śla­łem, że to może być Emery, ale się my­li­łem. Roz­cza­ro­wa­nie pa­liło mnie w gar­dle.
Po dru­giej stro­nie stał je­den z pra­cow­ni­ków w mun­du­rze. Po­słał mi krzywy
uśmiech i prze­stą­pił z nogi na nogę, jakby wła­śnie ku­pił nowe bongo i nie mógł się do­‐
cze­kać, aż w końcu stąd znik­nie i je wy­pró­buje.
– Od pani Lo­well. – Ko­leś wy­cią­gnął w moją stronę ko­pertę z lo­giem ho­telu Pre­‐
scott. – I za­łą­czyła rów­nież list.
Wy­rwa­łem mu go i wpu­ści­łem męż­czy­znę do środka. Wszedł, pcha­jąc przed sobą
wó­zek, a na jego twa­rzy go­ścił uśmiech, który był zde­cy­do­wa­nie zbyt po­godny jak na
so­botę rano. Moja na­gość go nie spe­szyła; przy­wi­ta­łem go w sa­mych bok­ser­kach i po­‐
cze­ka­łem, aż od­słoni tacę z je­dze­niem.
Syte śnia­da­nie: jajka, be­kon, baj­gle, kawa, placki ziem­nia­czane i to­sty fran­cu­skie.
Obok sztuć­ców le­żał kosz z ba­na­nami, tru­skaw­kami i jabł­kami uło­żo­nymi w kształt
fal­lusa spusz­cza­ją­cego się w mi­skę nu­telli.
Ze­gar w otwar­tej kuchni wska­zy­wał punkt ósmą. Nie wy­słano mi tego śnia­da­nia
z my­ślą o je­dze­niu. Obu­dzono mnie spe­cjal­nie, żeby zro­bić mi na złość.
De­li­lah Lo­well uwiel­biała pa­sywno-agre­sywne za­cho­wa­nia.
Śnia­da­nie wręcz krzy­czało: Obudź się, ty le­niu!
Lun­che miały przy­po­mi­nać, że­bym nie obar­czał jej zbyt wie­loma po­zwami, które
mu­siała roz­wią­zy­wać w moim imie­niu.
Ko­la­cja utwier­dziła mnie w prze­ko­na­niu, że gdyby nie ga­siła mo­ich po­ża­rów i oka­‐
zjo­nal­nie mnie nie kar­miła, naj­pew­niej był­bym spłu­kany albo zwy­czaj­nie mar­twy.
Ni­gdy nie się­ga­łem po de­ser, do­sta­łem swoją na­uczkę, kiedy spro­wa­dziła ze sobą
swo­jego szczura i po­pro­siła mnie, że­bym po­pil­no­wał tego po­twora (Ro­sco i ja ni­gdy
się nie do­ga­dy­wa­li­śmy i to się nie zmieni).
Bu­dzik w moim za­pa­so­wym te­le­fo­nie za­piał. Na­sta­wi­łem go ze­szłej nocy po tym,
jak ostroż­nie umie­ści­łem pęk­nięty te­le­fon w pla­sti­ko­wej to­rebce na szafce noc­nej.
Prze­su­ną­łem pal­cem po ekra­nie i wy­łą­czy­łem dźwięk, od­no­to­wu­jąc osiem nie­ode­bra­‐
nych po­łą­czeń od De­li­lah.
Od­dzwo­ni­łem i uda­łem się do ła­zienki pod prysz­nic, gdzie po­zby­łem się czar­nych
bok­se­rek, oszczę­dza­jąc kel­ne­rowi wi­doku mo­jego fiuta. Z desz­czow­nicy try­snęła
woda.
Prze­łą­czy­łem te­le­fon na gło­śniki pod prysz­ni­cem.
De­li­lah ode­brała po dru­gim sy­gnale, cmo­ka­jąc z nie­za­do­wo­le­niem. Głos miała zdy­‐
szany, jakby gdzieś się spie­szyła.
– Czy ty w ogóle od­bie­rasz te­le­fon?
Ta ko­bieta nie miała taktu.
– Prę­dzej czy póź­niej. – Wy­la­łem na głowę por­cję szam­ponu, za­sta­na­wia­jąc się, czy
mam ja­kieś nie­ode­brane wia­do­mo­ści od Durgi. – Czy śnia­da­nie to za­sługa firmy ca­te­‐
rin­go­wej z wczo­raj?
Do tego py­ta­nia skło­niło mnie wspo­mnie­nie ciała Emery Win­th­rop tuż przy moim.
Wku­rzało mnie samo jej ist­nie­nie. Księż­niczka z fun­du­szem po­wier­ni­czym. Córka zło­‐
dzieja i mor­dercy (w mo­ich oczach). Osoby, która to­nęła w kłam­stwach i do­pro­wa­‐
dziła do śmierci mo­jego taty.
Naj­gor­sze w tym wszyst­kim nie było to, że wczo­raj ją uj­rza­łem. Naj­bar­dziej prze­‐
szka­dzał mi jej do­tyk. Mo­głem uznać, że nasz pierw­szy raz był błę­dem, ale ona wciąż
była taka młoda. Tak cho­ler­nie młoda. Do­piero co we­szła w do­ro­słość, a ja już zdą­ży­‐
łem ją prze­le­cieć.
Pa­mię­ta­łem to.
Po­do­bało mi się to.
Mój czło­nek się na­prę­żył. Dwu­krot­nie prze­su­ną­łem po nim ręką, a po­tem ka­za­łem
mu się uspo­koić.
– Nie. Sama je ku­pi­łam. – De­li­lah zwró­ciła się do ły­sego szczura, któ­rego na­zy­wała
psem: – Zro­bi­łeś siu­siu, Ro­sco? Zro­bi­łeś? Ale ty je­steś grzeczny. – Po­tem do­dała gło­‐
śniej: – W knaj­pie nie­da­leko. Za­pła­ci­łam ja­kie­muś dzie­cia­kowi pięć­dzie­siąt do­la­rów,
żeby wło­żył mun­dur i do­star­czył ci śnia­da­nie. Uro­cze, prawda?
A ja zo­sta­wi­łem go sa­mego z gru­bym pli­kiem bank­no­tów w mo­jej wa­lizce, dro­gimi
ubra­niami i służ­bo­wym lap­to­pem.
Wspa­niale.
– Je­steś ge­nialna.
– A ty masz prze­srane. – W tle wył wiatr, przez co le­d­wie ją sły­sza­łem: – Dla­czego
ochrona bu­dynku za­dzwo­niła do mnie rano, żeby po­in­for­mo­wać o wi­zy­cie czło­wieka
z ko­mi­sji pa­pie­rów war­to­ścio­wych i giełd, który do cie­bie przy­szedł?
Mó­wiła o Paulu Blar­cie, cie­ciu z wszech­moc­nej ko­mi­sji, który chciał zo­stać grubą
rybą. Nie­stety zbrod­nie, któ­rym się przy­glą­dali, miały zwią­zek z tymi, któ­rych sam się
do­pu­ści­łem.
Zdu­si­łem prze­kleń­stwo i za­ci­sną­łem palce w pię­ści, a po­tem unio­słem ręce, żeby
umyć włosy.
– Wciąż tu jest?
– Za­ła­twi­łam ci go­dzinę. Wróci tu. Po­trze­bu­jesz mnie na miej­scu?
– Nie.
Pew­nie wspar­cie mo­jej praw­niczki by się przy­dało, bo – bądźmy szcze­rzy – w tej
de­ka­dzie zła­ma­łem prawo wie­lo­krot­nie, ale zna­łem De­li­lah. Za­żą­dała, że­bym do
wszyst­kiego jej się przy­znał, a była to per­spek­tywa rów­nie nę­cąca co ob­cią­ga­nie przez
pi­ra­nię.
– Nash... – urwała. Wy­obra­zi­łem so­bie, że marsz­czy nos i krzy­żuje ra­miona na
klatce pier­sio­wej. Żyłkę pul­su­jącą na czole, która uwy­dat­niała się tylko w mo­jej obec­‐
no­ści. I po­do­bno by­łem od­po­wie­dzialny za to, że po­sta­rzała się o dzie­sięć lat.
– De­li­lah, je­śli nie je­steś w sta­nie zro­zu­mieć pro­stego słowa ta­kiego jak „nie”, to
po­win­naś zmie­nić za­wód. – Zmy­łem szam­pon i ob­ser­wo­wa­łem, jak układa się w od­‐
pły­wie na kształt plamy z te­stu Ror­scha­cha. Wy­glą­dała jak Sy­zyf dźwi­ga­jący głaz.
– Je­steś nie­zno­śny. – W jej gło­sie nie cza­iła się jed­nak zło­śli­wość.
– Je­stem rów­nież twoim sze­fem.
– Skoro już o tym mó­wisz, mam wra­że­nie, że za mało mi pła­cisz. Wiesz, je­śli da­lej
bę­dziesz taki uparty, po­zwolę so­bie za­trud­nić ci asy­stenta. – Ro­sco za­szcze­kał w tle,
czym roz­po­czął re­ak­cję łań­cu­chową, bo od­po­wie­działo mu pięć ko­lej­nych psów. Nie
mia­łem ochoty tego słu­chać, gdy drę­czył mnie kac. – Nie skoń­czy­łam szkoły praw­ni­‐
czej, żeby być na twoje za­wo­ła­nie dwa­dzie­ścia cztery na sie­dem, Nash.
– Co to było? Chyba ktoś mnie wła­śnie wo­łał.
– Je­steś pod prysz­ni­cem – od­parła znu­dzona.
– Mu­szę le­cieć, D.
Do­koń­czy­łem prysz­nic, umy­łem zęby, wy­tar­łem włosy ręcz­ni­kiem i wło­ży­łem gar­‐
ni­tur Stu­arta Hu­ghesa, ze­ga­rek F. P. Jurne’a i buty Te­sto­nis.
De­li­lah lu­biła ob­wie­szać się dia­men­tami i wkła­dać dro­gie ła­chy od pro­jek­tan­tów,
gdy wy­bie­rała się z mę­żem na ko­la­cję do co­un­try clubu. Wy­ko­rzy­sty­wała swój wy­gląd,
pie­nią­dze i wredny cha­rak­ter, żeby po­ka­zać zło­śli­wym bo­ga­tym pa­niom domu, gdzie
ich miej­sce.
Na­to­miast gdy męż­czy­zna ma onie­śmie­lić in­nego męż­czy­znę, musi być wyż­szy, sil­‐
niej­szy, spryt­niej­szy. Ale oczy­wi­ście za­moż­ność i przy­stojna twarz nie za­szko­dzą, dla­‐
tego też trzy­ma­łem w sza­fie prze­sad­nie dro­gie ubra­nia, któ­rych nie po­trze­bo­wa­łem,
i by­łem wdzięczny matce za do­bre geny.
Kiedy wy­sze­dłem z ła­zienki, na moim łóżku sie­dział Ro­sco. Z jego wiel­kich uszu
wy­ra­stały kępki biało-czar­nych wło­sów, które spły­wały na po­ściel. Goły za­dek umo­‐
ścił na mo­jej po­duszce, do­kład­nie w miej­scu, gdzie kła­dłem głowę, włosy miał je­dy­nie
na gło­wie i ogo­nie, przez co przy­po­mi­nał psa w ta­kim stop­niu co Shawn Spen­cer me­‐
dium.
De­li­lah wzięła wielki kęs to­sta fran­cu­skiego i prze­łknęła. Za­cho­wy­wała się jak ne­‐
an­der­tal­czyk. Z jej ust spły­nął sy­rop klo­nowy. Ro­sco szczek­nął i rzu­cił się, by go zli­zać.
– Oby ten szczur nie za­rzy­gał mi dy­wanu. – Wy­rwa­łem tost z jej ręki i wzią­łem kęs.
Zimny, jak wszystko w tym po­koju, wli­cza­jąc w to mnie. – Gdy­by­śmy żyli w ty­siąc
sześć­set dzie­więć­dzie­sią­tym roku w Sa­lem, zo­sta­ła­byś po­wie­szona za czary.
Prze­wró­ciła ja­de­ito­wymi oczami i zli­zała sy­rop, który ob­le­pił jej usta.
– Przy­le­cia­łam he­li­kop­te­rem wcze­śniej rano. – Po­zwo­liła psu wy­li­zać swoje palce.
Przy­glą­da­łem się temu, obie­cu­jąc so­bie, że ni­gdy nie będę mieć szczura za zwie­rzątko.
– Ochrona wła­śnie mnie wpu­ściła.
– Przy­po­mnij mi póź­niej, że­bym ich zwol­nił.
– Po­wta­rzam, nie je­stem twoją asy­stentką.
– A ja po­wta­rzam, że cię tu nie chcę.
Zi­gno­ro­wała mnie, co było jej ulu­bioną roz­rywką. Spo­śród mo­ich wszyst­kich pra­‐
cow­ni­ków tylko jej po­zwa­la­łem na taką nie­sub­or­dy­na­cję.
– Spraw­dzi­łam tego agenta. Trwa śledz­two prze­ciwko to­bie. Moje źró­dło nie
chciało wiele po­wie­dzieć, co ozna­cza, że sprawa jest po­ważna. – Zmarsz­czyła brwi
i zro­biła minę mó­wiącą, że le­piej mam nie kła­mać. – Coś ty na­ro­bił?
– De­li­lah...
– Za­mie­rzasz mi po­wie­dzieć, z ja­kiego po­wodu chcą cię prze­świe­tlić?
Tak się wła­śnie dzieje, kiedy zbyt długo współ­pra­cuje się z jedną osobą. Tacy lu­‐
dzie za­czy­nają czuć się przy to­bie swo­bod­nie i my­ślą, że mogą za­da­wać nie­wy­godne
py­ta­nia.
– Pa­mię­tasz firmę ca­te­rin­gową z wczo­raj? – zmie­ni­łem te­mat.
Dla­czego Emery Win­th­rop w ogóle pra­co­wała w ca­te­ringu? Ro­zu­mia­łem mo­de­‐
ling; była wy­star­cza­jąco wy­soka i miała ładną twarz. Ale ca­te­ring? War­tość ma­jątku jej
ro­dziny oscy­lo­wała wo­kół dzie­się­cio­cy­fro­wej liczby. Jej fun­dusz po­wier­ni­czy mu­siał
mieć przy­naj­mniej osiem, je­śli nie dzie­więć. By­łaby w sta­nie sfi­nan­so­wać wojnę, więc
pie­nią­dze nie były jej po­trzebne.
Może Vir­gi­nia zmu­siła ją do prac spo­łecz­nych w ra­mach prze­pro­sin, oczy­wi­ście na
miarę dzie­dziczki. Kilka zdjęć na okład­kach ma­ga­zynu i miał­bym za­po­mnieć, że była
świa­doma prze­krę­tów swo­jego ojca.
– Nie zmie­niaj te­matu. – De­li­lah wci­snęła ko­smyk wło­sów w ko­lo­rze ciemny blond
do fran­cu­skiego koka i złą­czyła dło­nie na ko­la­nach. Za­jęła miej­sce na sa­mym końcu
mo­jego łóżka, jakby bała się, że zła­pie ode mnie ja­kieś za­razki. – Po­py­ta­łam tro­chę
o głów­nego de­tek­tywa, Bran­dona Vu. Jest am­bitny. Szybko wspiął się po dra­bi­nie za­‐
wo­do­wej i miał per­spek­tywy na sto­łek pre­zesa ko­mi­sji. Je­śli coś zro­bi­łeś, on się o tym
do­wie. Mu­sisz po­wie­dzieć mi o wszyst­kim.
Po moim tru­pie.
– Nie, Fika już się tym za­jął. – Nie roz­wi­ną­łem. Wy­cią­gną­łem zbitki bank­no­tów
z wa­lizki i we­pchną­łem je do ukry­tego w ścia­nie sejfu, który wczo­raj za­in­sta­lo­wa­łem.
Prze­su­ną­łem kciu­kiem po jed­nym z dzie­się­cio­ty­sięcz­nych pli­ków i wy­ce­lo­wa­łem nim
w De­li­lah. – Za­cho­wu­jesz się, jak­bym był o coś po­dej­rzany. Ale prze­cież nie mam nic
na su­mie­niu.
De­li­lah ob­ser­wo­wała, jak wpy­cham do sejfu pół mi­liona do­la­rów. To był mój ry­‐
tuał, który prze­pro­wa­dza­łem w każ­dym pen­tho­usie we wszyst­kich mo­ich ho­te­lach.
W ten spo­sób chcia­łem się za­bez­pie­czyć, w ra­zie gdy­bym był zmu­szony do szyb­kiej
ucieczki i po­trze­bo­wał­bym pie­nię­dzy na drogę.
– Uch, Fika. Na­prawdę wie­rzysz, że on się tym zaj­mie?
– Już się tym za­jął – po­pra­wi­łem i scho­wa­łem do sejfu nie­wielką torbę. – Już po
pro­ble­mie. Prze­stań się za­mar­twiać, bo chyba wi­dzę dwie nowe zmarszczki na twoim
czole. Wy­glą­dasz na czter­dzie­ści lat.
– Mam trzy­dzie­ści, a wy­glą­dam na dwa­dzie­ścia sześć – po­pra­wiła, ma­ca­jąc czoło
w po­szu­ki­wa­niu wspo­mnia­nych zmarsz­czek. – Cho­dzi o Fikę. Jest tak samo godny za­‐
ufa­nia jak Ro­sco, któ­remu mia­ła­bym dać całą paczkę przy­sma­ków i li­czyć na to, że ich
nie zje.
Nie łą­czyła ich żadna mi­łość. To dziwne, zwa­żyw­szy na to, że mieli ta­kie samo po­‐
dej­ście do prawa. Fika uda­wał, że nie ist­nieje. De­li­lah po­świę­ciła ży­cie, aby bro­nić lu­‐
dzi, któ­rzy je na­gi­nają. W każ­dym ra­zie oboje trak­to­wali mnie jak nie­nor­mal­nego.
Nie przej­mo­wa­łem się tym. Zra­że­nie ich do sie­bie było sta­łym ele­men­tem mo­jego
nie­zbyt mo­ral­nego ży­cia.
– Nie lek­ce­waż Fiki.
Za­mkną­łem drzwiczki sejfu i jako ha­sło usta­wi­łem ana­gram na­zwi­ska Emery Win­‐
th­rop. Kiedy do­tarło do mnie, co zro­bi­łem, za­klą­łem siar­czy­ście, za­czą­łem stu­kać pal­‐
cem w kla­wia­turę, pró­bu­jąc to od­krę­cić, ale nie wie­dzia­łem, jak zmie­nić ha­sło. Fan­ta­‐
stycz­nie.
Od­wró­ci­łem się w stronę De­li­lah i opar­łem o ścianę, do­da­jąc:
– Pod tą bujną pe­ruką w stylu Jo­nas Bro­thers, znisz­czo­nymi dżin­sami i masą uza­‐
leż­nień Fika jest by­łym gli­nia­rzem, któ­rego po­wo­ła­niem jest ła­ma­nie za­sad tak, żeby
nie dać się zła­pać.
Spio­ru­no­wała mnie wzro­kiem, kiedy prze­su­ną­łem jej pal­cem po czole, żeby wska­‐
zać nie­ist­nie­jące zmarszczki, bo chcia­łem zro­bić jej na złość.
– Prze­cież on dał się zła­pać. I dla­tego miesz­kańcy Eastridge po­sta­no­wili zwol­nić
go z funk­cji sze­ryfa.
– To szcze­gół.
– Nie. – Pró­bo­wała dać mi po ła­pach, ale szybko za­bra­łem ręce. – To wcale nie jest
szcze­gół. Po­słu­chaj, mu­szę wie­dzieć, co zro­bi­łeś. Jak niby mam wy­ko­ny­wać swoją
pracę, skoro mam zwią­zane ręce?
Po­pra­wi­łem kra­wat, zdją­łem metkę i ce­lowo da­łem ją psu do zje­dze­nia, w ra­zie
gdyby De­li­lah wpa­dła na sza­lony po­mysł i po­pro­siła mnie, że­bym znowu się nim opie­‐
ko­wał.
– Je­śli mam cię trzy­mać za rączkę, to zna­la­złaś się w złym miej­scu. Je­stem pe­wien,
że ja­kaś prze­ciętna firma przyj­mie cię z otwar­tymi ra­mio­nami.
De­li­lah wy­rwała pu­pi­lowi metkę.
– Wal się, Nash.
– Wo­lał­bym nie.
Kiedy jej ko­mórka za­wi­bro­wała, zer­k­nęła na ekran.
– Ten fa­cet już jest w dro­dze. Po­zwól, że ja będę z nim roz­ma­wiać.
– Do­bra.
– Od­zy­waj się tak rzadko, jak to tylko moż­liwe.
– Zro­zu­mia­łem za pierw­szym ra­zem.
– Mó­wię po­waż­nie. Ja za­biorę głos – po­wtó­rzyła każde słowo po­woli, jak­bym
w prze­szło­ści dał jej po­wód, by mi nie ufała.
Prze­stała mi ufać w pierw­szym ty­go­dniu, gdy się po­zna­li­śmy, bo zwol­ni­łem do­‐
stawcę bez wy­na­gro­dze­nia i za­su­ge­ro­wa­łem, by we­pchnął swo­jego skur­czo­nego ku­‐
tasa w wa­ginę in­nej ko­biety niż obecna była żona jed­nego z człon­ków mo­jego za­‐
rządu.
Od­biło się to na mnie kosz­mar­nym po­zwem, ale wła­śnie dla­tego za­pła­ci­łem De­li­‐
lah po­dwójną ogól­nie przy­jętą stawkę. Wy­gry­wała sprawy, z któ­rymi inni so­bie nie ra­‐
dzili. Co wię­cej – rzadko w ogóle mu­siała zja­wiać się na sali są­do­wej, bo przed pro­ce­‐
sem po­tra­fiła zdzia­łać cuda.
Wy­ko­na­łem pan­to­mimę za­my­ka­nia ust na za­mek i uda­łem, że od­daję klucz jej
szczu­rowi do po­łknię­cia.
– Może po­wiedz szczu­rowi, żeby go ugryzł i za­ra­ził go wście­kli­zną.
– To nie jest szczur. – Pod­nio­sła Ro­sca, przy­tu­liła go do piersi i po­dą­żyła za mną do
sa­lonu, gdzie dwa dni temu Cay­den z działu pro­jek­to­wego urzą­dził dla mnie mi­ni­‐
biuro, w któ­rego skład wcho­dziło ma­ho­niowe biurko i skó­rzany fo­tel z wy­so­kim opar­‐
ciem. – Ro­sco jest bez­wło­sym chiń­skim grzy­wa­czem. Dla ja­sno­ści, taki pies kosz­tuje
cztery ty­siące do­la­rów.
– Mógł­bym za­in­we­sto­wać cztery pa­tyki w za­pchloną me­linę ćpu­nów w Ko­rei Pół­‐
noc­nej, a i tak byłby to lep­szy in­te­res.
Po­ca­ło­wała szczu­ro­wa­tego zwie­rzaka w skroń i wy­szep­tała:
– Nie słu­chaj złego pana, Ro­sco.
Za­ci­sną­łem palce na pod­ło­kiet­ni­kach krze­sła. De­li­lah po­sta­wiła Ro­sca na pod­ło­dze
i otwo­rzyła drzwi.
Nie była świa­doma tego, jak traf­nie mnie okre­śliła.
Istot­nie by­łem złym czło­wie­kiem.
Sy­zy­fem.
Ma­ją­cym krew na rę­kach.
Na któ­rego w przy­szło­ści cze­kała po­kuta.
Tik.
Tak.
Roz­dział szes­na­sty

Nash
K iedy sta­łem się bo­gaty, do­tarło do mnie, że po­łowa wła­dzy, jaka po­cho­dzi
z pie­nię­dzy, jest zwią­zana z samą ideą ich po­sia­da­nia. Oczy­wi­ście mo­głem je
wy­da­wać, ale nie mia­łem ta­kiej po­trzeby. Były jak broń nu­kle­arna. Jak groźba wi­sząca
nad gło­wami wro­gów.
Pie­nią­dze mó­wiły: Mam środki, aby cię znisz­czyć. Nie zmu­szaj mnie, bym po nie
się­gnął.
Epa­to­wa­nie tą wła­dzą stało się dla mnie formą sztuki, którą bar­dzo so­bie ce­ni­łem.
Spo­so­bem na ży­cie.
Było tak na­tu­ralne jak od­dy­cha­nie.
Kiedy De­li­lah sta­nęła za mną, winda na ko­ry­ta­rzu za­dzwo­niła.
Z tyłu roz­cią­gało się pa­no­ra­miczne okno z wi­do­kiem na ocean. De­li­lah i ja usta­wi­‐
li­śmy się na­prze­ciwko niego, więc Bran­don nie miał wy­boru i był zmu­szony pa­trzeć
na to, co je­stem w sta­nie ku­pić za swoje pie­nią­dze.
De­li­lah miała na so­bie tyle bi­żu­te­rii, że za­to­pi­łaby Ti­ta­nica. Roz­par­łem się na fo­‐
telu, cał­ko­wi­cie roz­luź­niony, wy­cią­gną­łem nowy te­le­fon, jakby nic na świe­cie mnie nie
ru­szało. Po­bra­łem apli­ka­cję Eastridge Uni­ted, otwo­rzy­łem ją i za­lo­go­wa­łem się.
Do po­koju wkro­czył Bran­don Vu. Nie za­wra­ca­łem so­bie głowy spo­glą­da­niem na
niego, bo za­ją­łem się od­czy­ty­wa­niem wia­do­mo­ści od Durgi. Za­uwa­ży­łem, że wczo­raj
sie­działa do późna tak samo jak ja.

Durga: Wiesz, jaka śmierć by­łaby naj­gor­sza? W po­miesz­cze­niu z ludźmi, któ­‐


rych nie znasz.
Durga: Albo jesz­cze go­rzej – w po­miesz­cze­niu z ludźmi, któ­rych nie­na­wi­dzisz.

– De­li­lah Lo­well. – Sto­jąca za mną praw­niczka wy­cią­gnęła rękę do Bran­dona, a ja


szybko wy­stu­ka­łem wia­do­mość.
Zi­gno­ro­wa­łem na­wią­za­nie do śmierci w jej wia­do­mo­ściach. Nie cho­dziło o to, że
uni­ka­łem śmierci, ale wo­la­łem o niej nie my­śleć. Po po­grze­bie taty mama za­rzą­dziła
nie­pi­saną za­sadę za­ka­zu­jącą mó­wie­nia na ten te­mat i w ogóle nie opo­no­wa­łem.
Je­śli­bym się w to za­głę­bił, skoń­czy­łoby się na ana­li­zo­wa­niu wszel­kich moż­li­wych
sce­na­riu­szy. Śmierć była jak ko­chanka zbli­ża­jąca się do daty przy­dat­no­ści do zu­ży­cia.
Trzy­masz taką na wy­cią­gnię­cie ręki, aż pew­nego dnia zu­peł­nie o niej za­po­mi­nasz.
I po pro­ble­mie.
Oczy­wi­ście nie było to naj­zdrow­sze roz­wią­za­nie, a ja nie by­łem ty­pem osoby, która
zjada wszyst­kie wa­rzywa. Poza tym na­wet Mi­chelle Obama jada cza­sami w fa­st­fo­‐
odach.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Nie spra­wiasz wra­że­nia osoby, która nie­na­wi­dzi lu­dzi.

Męż­czy­zna pod­szedł bli­żej, ale ja na­wet nie unio­słem głowy.


– Bran­don Vu, ko­mi­sja nad­zoru pa­pie­rów war­to­ścio­wych i giełdy.

Durga: Jaki typ osoby nie­na­wi­dzi lu­dzi?

Za­sta­no­wi­łem się nad tym, ale od­po­wiedź była oczy­wi­sta.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Ja.

De­li­lah szturch­nęła mnie łok­ciem w ra­mię. Od­cze­ka­łem pięt­na­ście se­kund, żeby ją


wku­rzyć, a po­tem scho­wa­łem te­le­fon do we­wnętrz­nej kie­szeni gar­ni­turu i prze­nio­‐
słem uwagę na cie­cia z ko­mi­sji.
– Co tu­taj ro­bisz, Bran­do­nie?
Jego za­dziorny uśmie­szek spra­wił, że za­czą­łem się za­sta­na­wiać, czy zo­sta­wi­łem po
so­bie ja­kieś ślady. Nie. Fika mnie wku­rzał, ale nie okła­ma­łem De­li­lah, gdy po­wie­dzia­‐
łem, że wiele lat pracy na sta­no­wi­sku sko­rum­po­wa­nego po­li­cjanta na­uczyło go ukry­‐
wać wszel­kie prze­kręty.
Bran­don spoj­rzał na roz­cią­ga­jący się w tle ocean, prze­lot­nie za­wie­sił wzrok na
mo­jej praw­niczce, a po­tem sku­pił się na mnie.
– Chciał­bym za­dać kilka py­tań, je­śli nie ma pan nic prze­ciwko.
– Py­ta­nia re­to­ryczne są stratą mo­jego czasu. – Roz­par­łem się na krze­śle i złą­czy­‐
łem palce na kształt ko­ściel­nej wieży. Bli­żej ko­ścioła już pew­nie nie będę, bo gdy­bym
tylko po­sta­wił w nim nogę, spło­nął­bym na miej­scu. – Przejdź do rze­czy.
De­li­lah osten­ta­cyj­nie zer­k­nęła na warty setki do­la­rów ze­ga­rek, ła­piąc za niego
ręką, którą nie wbi­jała mi w ciało.
– Mamy tylko kilka mi­nut wol­nego czasu, pa­nie Vu.
Bran­don sku­pił się na mnie, przy­kle­ja­jąc do twa­rzy uśmiech, który bar­dziej pa­so­‐
wałby do wo­sko­wej fi­gury.
– Czy praw­nik to­wa­rzy­szy panu na każ­dym spo­tka­niu?
Kiedy się ode­zwa­łem, De­li­lah jesz­cze moc­niej wbiła ło­kieć w moje ra­mię.
– Może to dla pana nie­wia­ry­godne, ale nie mam zwy­czaju pła­cić lu­dziom za bez­‐
czyn­ność. To nie wo­lon­ta­riat.
– Wo­lon­ta­riat. Czę­sto bie­rze pan udział w ak­cjach cha­ry­ta­tyw­nych. – Bran­don uno­‐
sił pa­lec wraz z każdą wy­mie­nioną or­ga­ni­za­cją. – Fun­da­cja Eastridge. Apli­ka­cja
Eastridge Uni­ted. Opieka zdro­wotna dla wszyst­kich. Ja­dło­daj­nie do­stępne dla miesz­‐
kań­ców Po­łu­dnia.
Nie były to utaj­nione in­for­ma­cje.
Trolle in­ter­ne­towe oskar­żały mnie o udział w ak­cjach cha­ry­ta­tyw­nych ze względu
na PR, ale się my­liły. PR mia­łem gdzieś, ale kie­ro­wał mną ukryty mo­tyw, roz­ma­wia­nie
na ten te­mat za­wsze psuło mi hu­mor.
– Je­stem pod wra­że­niem. Wy­gląda na to, że umiesz ko­rzy­stać z in­ter­netu. – Unio­‐
słem brew, pro­wo­ku­jąc Bran­dona do wy­gło­sze­nia za­rzu­tów. – Masz w tym ja­kiś cel
czy po pro­stu lu­bisz mar­no­wać mój czas?
Przy­szedł tu­taj spe­cjal­nie, żeby mnie roz­draż­nić. Może chciał, że­bym pod wpły­‐
wem zło­ści po­peł­nił ja­kiś błąd. Wi­dzia­łem to na jego twa­rzy, w nie­za­do­wo­lo­nym gry­‐
ma­sie ust i zmru­żo­nych oczach. Ale cze­kało go gorz­kie roz­cza­ro­wa­nie.
D kop­nęła mnie ob­ca­sem w łydkę. Z ca­łej siły. Na­wet się nie skrzy­wi­łem, ale wy­‐
czu­łem krew spły­wa­jącą po skó­rze.
– Pro­szę wy­ba­czyć. Już prze­cho­dzę do sedna. – Przyj­rzał się szczu­rowi, a po­tem
pod­szedł bli­żej. – Pa­nie Pre­scott, czy wie pan, czym jest in­si­der tra­ding?
Ro­sco pod­szedł do męż­czy­zny i ob­wą­chał jego nogę. Wy­obra­zi­łem so­bie, że ob­si­‐
kuje buty tego dur­nia. Przez chwilę są­dzi­łem, że wart cztery ty­siące do­la­rów pies
w końcu okaże się do cze­goś przy­datny. Ale zdrajca tylko zwi­nął się na pod­ło­dze przy
jego sto­pie.
Pie­przony szczur.
– Na­wet dzieci wie­dzą, czym jest in­si­der tra­ding. – Uru­cho­mi­łem lap­top i za­czą­łem
prze­glą­dać mejle od mo­ich kon­tak­tów z Sin­ga­puru. – Da­ruj so­bie dra­ma­tyzm i przejdź
do rze­czy, skoro obie­ca­łeś to zro­bić.
Kiedy unio­słem głowę, twarz Bran­dona po­zo­stała za­mro­żona przez pół se­kundy
dłu­żej niż to ko­nie­czne, a jego spo­kój roz­to­pił się jak lody na słońcu. W końcu wziął
się w garść.
– Do­bra. Pro­szę po­zwo­lić, że to wy­ja­śnię.
Wsparł ręce na moim biurku w ge­ście, który miał mnie za­stra­szyć. Po­chy­lił się
w moją stronę, aż jego klatka pier­siowa otarła się o ekran lap­topa.
Od­pi­sa­łem na mejla, gdy on kon­ty­nu­ował:
– Po­cho­dzi pan z ro­dziny do­tknię­tej biedą, a jed­nak cztery lata temu zdo­był pan
for­tunę, i to tuż po tym, jak upa­dło Win­th­rop Te­xti­les. Dwie firmy znacz­nie się na tym
wzbo­ga­ciły. W tym pan.
Wska­zał ge­stem na pen­tho­use, skrom­nie urzą­dzony, bo pro­jek­tanci jesz­cze nie
mieli oka­zji się za niego za­brać, za to z za­pie­ra­ją­cym dech w pier­siach wi­do­kiem na
ocean, co kosz­to­wało mnie dzie­siątki mi­lio­nów do­la­rów.
– Za­nim o co­kol­wiek pana oskarżę, a pan temu za­prze­czy – wy­ce­dził – wi­dzia­łem
tu wczo­raj Emery Win­th­rop, z pla­kietką na sukni. Ona tu pra­cuje. Zbyt wiele łą­czy
pana z Win­th­rop Te­xti­les, by był to przy­pa­dek. Je­stem do­bry w tym, co ro­bię, i je­śli
ktoś pró­buje coś ukryć, do­trę do prawdy. Rów­nie do­brze może pan oszczę­dzić nam
obojgu czasu i ze mną po­roz­ma­wiać. Mo­żemy się do­ga­dać.
Wy­sła­łem mejla i unio­słem głowę. Zo­ba­czy­łem na jego ustach usa­tys­fak­cjo­no­wany
uśmiech. Miał na so­bie mar­kowy gar­ni­tur z outletu, a jego brwi były tak równe, że
mu­siał je de­pi­lo­wać.
Wie­dział zbyt wiele, że­bym go od­pra­wił, ale ja ugrzę­złem w gów­nie aż po ko­lana,
i to na wła­sne ży­cze­nie, więc nie mo­głem zrzu­cić winy na ko­goś in­nego. Wła­ści­wie
spo­dzie­wa­łem się tej chwili od sied­miu lat.
Była tak nie­unik­niona jak po­datki.
Prze­krzy­wi­łem głowę i spoj­rza­łem na niego z wyż­szo­ścią, cho­ciaż to on stał nade
mną.
– Czy ta gadka kie­dy­kol­wiek działa?
– Czę­ściej, niż się panu wy­daje.
De­li­lah sta­nęła przed moim biur­kiem, oaza spo­koju. Ko­ja­rzyła mi się z dy­rek­torką,
któ­rej boją się za­równo ucznio­wie, jak i ro­dzice. Miała spoj­rze­nie osoby, która wi­‐
działa już wszystko i nic nie było w sta­nie jej za­sko­czyć.
– Agen­cie Vu, wy­daje mi się, że na pana już czas. Mamy bar­dzo na­pięty gra­fik, ale
je­śli chciałby pan cią­gnąć ten te­mat, pro­szę skon­tak­to­wać się ze mną, i tylko ze mną.
Bran­don prze­sko­czył wzro­kiem mię­dzy mną a De­li­lah, wy­pro­sto­wał się i po­ki­wał
głową.
– Pro­szę prze­my­śleć moją ofertę, pa­nie Pre­scott. – Rzu­cił na biurko wi­zy­tówkę. –
Ugoda nie musi być dla pana nie­ko­rzystna.
Gdy De­li­lah za­mknęła za nim drzwi, zwró­ciła się w moją stronę, a na jej skroni za­‐
pul­so­wała żyłka. Kie­dyś na­zwa­łem ją De­li­lah Ju­nior.
– Któ­rej czę­ści „nie od­zy­waj się” nie zro­zu­mia­łeś?
– Słów „nie” i „od­zy­waj się”.
– Nash, to po­ważna sprawa.
Czy tak na­prawdę było?
W mo­jej opi­nii in­si­der tra­ding pla­so­wało się na sa­mym dole mo­jej li­sty prze­wi­‐
nień. Za­wsze wie­dzia­łem, że nie będę w sta­nie ukryć pie­nię­dzy za­ro­bio­nych na ak­‐
cjach Win­th­rop Te­xti­les, ale trudno udo­wod­nić, że sko­rzy­stało się z po­uf­nych in­for­ma­‐
cji, a ja do­brze za­tar­łem swoje ślady.
Nie wie­dzia­łem na­to­miast, że ktoś jesz­cze zy­skał na upadku Win­th­rop Te­xti­les.
Otwo­rzy­łem szu­fladę i prze­su­ną­łem knyk­ciami po znisz­czo­nej skó­rze no­tesu,
który za­bie­ra­łem ze sobą wszę­dzie.
– We­zwij de­tek­tywa.
De­li­lah zmarsz­czyła nos na wi­dok pod­pa­lo­nej skó­rza­nej okładki, ale nie sko­men­‐
to­wała. Łysy szczur pod­szedł bli­żej, żeby wzięła go na ręce.
– A co z Fiką?
– Od­szedł. – Na wi­doki prze­ra­żo­nej miny prze­wró­ci­łem oczami. – Wy­lu­zuj. Zwol­ni­‐
łem go. Żyje i ma się do­brze.
– Jezu, Nash.
– Nie mie­szajmy w to Je­zusa. Ni­gdy nie był moim fa­nem.
Zi­gno­ro­wała mnie.
– W ta­kim ra­zie nie mów, że czło­wiek cho­ru­jący na raka od­szedł. I przy­po­mi­nam,
że nie pła­cisz mi za za­da­nia prze­zna­czone dla se­kre­tarki. Sam so­bie znajdź de­tek­tywa.
Po­trak­to­wał­bym ją po­waż­niej, gdyby nie fakt, że wzięła Ro­sco na ręce i gła­skała go
po tych trzech wło­sach na krzyż ster­czą­cych na jego gło­wie.
– Znowu za­czy­nasz?
– Za­słu­guję na pod­wy­żkę.
– Masz to jak w banku.
– Ale jej nie po­trze­buję.
To prawda. Mąż D po­cho­dził z za­moż­nej ro­dziny. Jej ro­dzina nie mu­sia­łaby pra­co­‐
wać przez dzie­sięć ko­lej­nych po­ko­leń, a ona i tak by­łaby w sta­nie wy­ku­pić fran­czyzę
Gwiezd­nych wo­jen.
– W ta­kim ra­zie czego po­trze­bu­jesz, D? – Unio­słem brew, po­świę­ca­jąc jej całą
uwagę.
– Dla­czego za­kła­dasz, że cze­goś po­trze­buję?
– Bo ża­den czło­wiek nie kie­ruje się w ży­ciu wy­łącz­nie do­bro­cią serca.
– Ty tak. – Albo tak jej się wy­da­wało. – Je­steś ma­rud­nym gno­jem, ale wie­czo­rami
po­ma­gasz w ja­dło­daj­niach, nie­za­leż­nie od mia­sta, w któ­rym się znaj­du­jemy, opie­ku­‐
jesz się swoją ro­dziną, od­da­jesz mnó­stwo pie­nię­dzy na cele cha­ry­ta­tywne i ni­gdy nie
od­mó­wi­łeś po­mocy po­trze­bu­ją­cej oso­bie.
Gdy tak to ujęła, wy­cho­dzi­łem na świę­tego. Ale to nie miało nic wspól­nego z rze­‐
czy­wi­sto­ścią. Przy­po­mi­nało mi o tym słowo „po­kuta” wy­ta­tu­owane na moim przed­ra­‐
mie­niu, które wi­dzia­łem za każ­dym ra­zem, gdy roz­bie­ra­łem się do naga i zmu­sza­łem,
by spoj­rzeć w swoje od­bi­cie.
Zi­gno­ro­wa­łem jej pe­any na cześć Na­sha Pre­scotta i prze­sze­dłem do rze­czy.
– Za­leży mi na oso­bie, która nie ma związ­ków z firmą. Nie może to być ża­den de­‐
tek­tyw two­jego działu. Chcę ko­goś nie­za­leż­nego, kto nie bę­dzie się bał ubru­dzić rąk.
Ko­goś ta­kiego jak Fika, po­my­śla­łem, ale za­cho­wa­łem to dla sie­bie.
Pa­le­nie mo­stów wy­da­wało się moim złym na­wy­kiem. Ośmie­lił­bym się na­wet okre­‐
ślić to mia­nem hobby, gdyby nie fakt, że mu­sia­łem prze­miesz­czać się po tych mo­stach.
– A czego ma do­ty­czyć śledz­two? – Mru­żyła szma­rag­dowe oczy, pró­bu­jąc do­szu­kać
się ja­kichś wska­zó­wek na mo­jej twa­rzy.
– Vu wspo­mniał, że na skan­dalu Win­th­ro­pów za­ro­bił ktoś jesz­cze. Chcę wie­dzieć
kto.
– Za­mie­rzasz mi po­wie­dzieć, jak to się stało, że je­steś jedną z tych osób?
– Nie.
Uci­chła. W końcu przez jej oczy prze­to­czyło się coś in­nego niż obo­jęt­ność. Być
może po­czu­cie winy.
– A co do Emery Win­th­rop...
Unio­słem rękę, żeby ją uci­szyć.
– Wiem. Da­ruj so­bie wy­kład. Była wczo­raj czę­ścią ze­społu od ca­te­ringu. Wię­cej ich
nie za­trud­nimy.
– Co? – Po­krę­ciła głową gwał­tow­nie. Ro­sco skub­nął ją w szyję, żeby prze­stała. –
Nie, nie o to cho­dzi. Dla­czego tak po­my­śla­łeś?
Od­su­ną­łem lap­top na bok, igno­ru­jąc ostat­nie py­ta­nie.
– Le­piej za­cznij ga­dać.
Oparła się bio­drem o ścianę i po­gła­dziła Ro­sca po brzuszku. Ro­biła tak za­wsze,
gdy się de­ner­wo­wała.
– Reed do mnie za­dzwo­nił.
Już wie­dzia­łem, że nie spodoba mi się ta hi­sto­ria.
Nie dla­tego, że nie­na­wi­dzi­łem swo­jego brata, bo tak nie było. Wręcz prze­ciw­nie.
To on mnie nie­na­wi­dził i wcale mu się nie dzi­wi­łem. Za­słu­gi­wa­łem na to zde­cy­do­wa­‐
nie bar­dziej niż na na­iwne uwiel­bie­nie miesz­kań­ców Eastridge.
Co nie zna­czyło, że mi się to po­do­bało.
– Ga­daj, Lo­well.
– By­łam mu winna przy­sługę. Ode­zwał się w tej spra­wie. Chciał, że­bym zna­la­zła
Emery Win­th­rop pracę w fir­mie pod na­zwi­skiem Emery Rho­des. Ale wtedy jesz­cze nie
wie­dzia­łam o śledz­twie ko­mi­sji. Gdy­bym mo­gła prze­wi­dzieć, że po­cią­gnie to za sobą
kło­poty, nie zgo­dzi­ła­bym się.
Wła­śnie to po­dzi­wia­łem w De­li­lah. Po­sia­dała rzadką umie­jęt­ność – po­tra­fiła przy­‐
znać się do winy. Od­zna­czała się nie­za­chwianą pew­no­ścią sie­bie i fakt, że mu­siała się
uko­rzyć, by wska­zać swój błąd i się do niego przy­znać, w ogóle jej nie umniej­szał.
– Gdzie ona pra­cuje? – za­py­ta­łem, za­sta­na­wia­jąc się, czy da­łoby się zwol­nić całą
ekipę bez od­prawy.
– W dziale pro­jek­to­wym jako sta­żystka.
Ty­powe.
Emery za­wsze sie­działa z no­sem w szki­cow­niku.
Wy­cią­gną­łem te­le­fon i na­pi­sa­łem wia­do­mość do Durgi.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Jak po­trak­to­wa­ła­byś ko­goś, kto znisz­czył twoją ro­dzinę?


Skrzyw­dził ją tak bar­dzo, że ni­gdy się nie po­zbiera?
Durga: Przy za­ło­że­niu, że lu­bię moją ro­dzinę?
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Oczy­wi­ście.
Durga: Jak śmie­cia.
Durga: A na­wet go­rzej.

Wiel­kie umy­sły my­ślą po­dob­nie, Durgo.


De­li­lah cią­gnęła:
– To tylko na czas re­montu Ha­ling Cove, a na więk­szo­ści gór­nych pię­ter i tak za­‐
cho­wano stare układy po­miesz­czeń. Mamy na­pięty bu­dżet, bo mu­sie­li­śmy dać w łapę
wielu oso­bom, żeby jak naj­szyb­ciej za­twier­dzono plany za­go­spo­da­ro­wa­nia i ar­chi­tek­‐
to­niczne. Sko­rzy­sta­li­śmy z pie­nię­dzy prze­zna­czo­nych na pro­jek­to­wa­nie wnętrz. –
Kiedy się nie ode­zwa­łem, za­py­tała: – Czego mi nie mó­wisz?
Nie­na­wi­dzę Emery Win­th­rop.
Uosa­biała wszystko, czego nie po­chwa­la­łem. Poza tym wie­działa o prze­krę­tach
swo­jego ojca i nic z tym nie zro­biła. I po­my­śleć, że dla niej znisz­czy­łem moją re­la­cję
z bra­tem.
Po­wstrzy­ma­łem się od wy­ja­śnień.
Przy­ci­sną­łem do biurka nogę, którą De­li­lah za­dra­pała ob­ca­sem, żeby spły­nęło
jesz­cze wię­cej krwi.
– Wczo­raj utkną­łem w win­dzie.
– Prze­stań zmie­niać te­mat.
– Wczo­raj utkną­łem w win­dzie z Emery – do­da­łem.
– Cho­lera.
Jedno słowo, by pod­su­mo­wać całą sy­tu­ację. Emery Win­th­rop pra­co­wała dla mnie,
pod­czas gdy na­trętny pa­jac z ko­mi­sji przy­glą­dał mi się pod ką­tem mal­wer­sa­cji w Win­‐
th­rop Te­xti­les.
De­li­lah za­częła krą­żyć, jej szpilki zo­sta­wiały wgłę­bie­nia w dy­wa­nie.
– Przez nie­mal dwie go­dziny. – Ob­ser­wo­wa­łem wy­gła­dza­jące się wgłę­bie­nia, a po­‐
tem spoj­rza­łem na D. – Ekipa re­mon­towa za­koń­czyła pracę przed week­en­dem, a ca­ło­‐
do­bo­wej nie mo­żemy za­trud­nić, do­póki nie zo­sta­nie ukoń­czony re­mont. Prąd wró­cił
do­piero po dwóch go­dzi­nach.
– Utkną­łeś z Emery w win­dzie na całe dwie go­dziny?
– Przez więk­szość czasu była nie­przy­tomna.
– Spała?
– Można tak to na­zwać.
– Na­wet nie chcę wie­dzieć, co to zna­czy, ale po­wiem tylko, że je­śli zo­sta­niesz za to
po­zwany, nie będę cię bro­nić. Jej ro­dzice są dziani. – Ścią­gnęła z Ro­sca ja­kąś nitkę,
którą myl­nie wzią­łem za czwarty włos. – Zna­jąc Win­th­ro­pów, pew­nie prze­ku­pią sę­‐
dziego. – De­li­lah udała się do kuchni, żeby na­peł­nić wodą mi­skę dla psa. – Czy ona bę­‐
dzie sta­no­wić ja­kiś pro­blem? Mogę ją zwol­nić. W pod­pi­sa­nej przez niej umo­wie zna­la­‐
zła się klau­zula o trzy­dzie­sto­dnio­wym okre­sie wy­po­wie­dze­nia. Jest tu od ty­go­dnia.
Można ją bez pro­blemu od­pra­wić.
Roz­wa­ża­łem to przez chwilę, ale do­sze­dłem do wnio­sku, że Reed nie po­trze­buje
ko­lej­nych po­wo­dów, by mnie znie­na­wi­dzić. Mama by tego nie prze­żyła.
– Nie. Sam się tym zajmę.
Mia­łem na my­śli, że po­każę Emery, gdzie jest jej miej­sce. To kłam­czu­cha. Po­wie­‐
działa, że pra­cuje w ca­te­ringu, a ja uwie­rzy­łem, po­nie­waż Reed wspo­mniał w roz­mo­‐
wie z mamą, że Emery za­sta­na­wia się, co zro­bić ze swoim ży­ciem. Po­wi­nie­nem był się
do­my­ślić, że uciek­nie się do kłam­stwa. Win­th­ro­po­wie uczy­nili z tego sztukę.
Reed by mnie ob­wi­niał, gdy­bym zwol­nił Emery. Gdyby sama ode­szła, nie pi­snąłby
ani słowa. Uprzy­krze­nie jej pracy to bę­dzie dla mnie przy­jem­ność.
De­li­lah znik­nęła w sy­pialni obok i wy­cią­gnęła stam­tąd wielką wa­lizkę Lo­uis Vu­it­‐
ton. Mu­siała ją tu wnieść, gdy by­łem pod prysz­ni­cem.
– Wiem, że za­mie­rzasz tu zo­stać aż do ukoń­cze­nia re­montu, więc zajmę są­siedni
po­kój, do­póki nie roz­wią­żemy pro­blemu z ko­mi­sją. Już się wszyst­kim za­ję­łam rano.
Ro­sco chłep­tał wodę, a De­li­lah za­cią­gnęła wa­lizkę do drzwi i we­zwała jed­nego
z ochro­nia­rzy, aby za­niósł ją do są­sied­niego po­koju. Omi­ną­łem męż­czy­znę, opar­łem
się o wy­spę ku­chenną i pa­trzy­łem, jak ko­bieta sta­wia to­rebkę Bir­kina na wa­lizce.
De­li­lah prze­pro­wa­dziła się do Eastridge wiele lat temu, żeby pra­co­wać na pe­łen
etat w sie­dzi­bie firmy, ale na ogół la­tała ze mną od ho­telu do ho­telu, żeby nad­zo­ro­wać
prace.
Na­zy­wała mnie kulą u nogi, a ja ją moją oso­bi­stą sprzą­taczką, bo po­tra­fiła za­mieść
pod dy­wan każdy syf. To był wy­godny układ. Sku­teczny. Mo­głem na niej po­le­gać.
– Jak bar­dzo nie­na­wi­dzi mnie twój mąż? – Wy­cią­gną­łem te­le­fon, żeby spraw­dzić
nowe wia­do­mo­ści od Durgi, bo na­wet nie by­łem za­in­te­re­so­wany od­po­wie­dzią.
Mój in­for­ma­tyk po­pro­sił mnie, że­bym prze­te­sto­wał apli­ka­cję Eastridge Uni­ted
i spraw­dził jej dzia­ła­nie. Nie są­dzi­łem, że będę utrzy­my­wać kon­takt z ko­re­spon­den­‐
cyjną przy­ja­ciółką, i to jesz­cze tak długo. O ile Durgę można tak na­zwać. Czy inni lu­‐
dzie ko­rzy­sta­jący z tej apli­ka­cji rów­nież wy­mie­niają w nocy spro­śne wia­do­mo­ści?
Za­ci­sną­łem dłoń na fiu­cie. De­li­lah się skrzy­wiła, wy­cią­gnęła te­le­fon i wy­brała nu­‐
mer.
Za­kryła mi­kro­fon ręką i oznaj­miła:
– Tylko gdy jest mu w nocy zimno i ma ochotę po­su­wać coś in­nego niż wła­sna
ręka.
– Dzięki, te­raz będę miał ten uro­czy ob­ra­zek w gło­wie.
– Tak wła­śnie my­śla­łam, że ci się spodoba.
Wzią­łem sma­ro­wi­dło do ka­na­pek i wrzu­ci­łem do ust świeżą tru­skawkę.
– Jesz­cze jedno.
– Cu­dow­nie.
– Daj pre­mię dziew­czy­nie z wczo­raj.
– Co zro­bi­łeś tym ra­zem?
– Wy­rzu­ci­łem ją i mu­siała cze­kać w nocy na sa­mo­lot o ósmej rano bez po­koju.
Moż­liwe, że dłu­żej z po­wodu bu­rzy.
– Je­steś praw­dzi­wym gno­jem.
– Cią­gle to po­wta­rzasz.
Zja­wił się je­den z ochro­nia­rzy, żeby wziąć ba­gaże De­li­lah. Ro­sco po­drep­tał za nią
i zo­sta­łem sam w po­koju, za to­wa­rzy­stwo ma­jąc je­dy­nie mi­skę z reszt­kami wody i mo­‐
krą ka­łużę wo­kół niej.
Cza­sami do­pa­dała mnie sa­mot­ność. Nie była na tyle mę­cząca, bym mu­siał mieć
przy so­bie ko­goś nie­ustan­nie, ale w tym sen­sie, że nie wi­dzia­łem róż­nicy mię­dzy sta­‐
niem w za­tło­czo­nym po­miesz­cze­niu a w pu­stym. I tak czu­łem obo­jęt­ność z każ­dym
od­de­chem.
Prze­nio­słem wzrok na te­le­fon i od­czy­ta­łem wia­do­mość od Durgi.
Durga: Po­strze­lił­byś swo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela w rękę za pięć mi­lio­nów
do­la­rów?

Jak za­wsze za­sta­na­wia­łem się, czy Durga po­trafi czy­tać mi w my­ślach.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Nie mam naj­lep­szego przy­ja­ciela.


Durga: Je­stem tak za­sko­czona jak przy oglą­da­niu sła­bego hor­roru, w któ­rym
che­er­le­aderka gi­nie już po pierw­szych pię­ciu mi­nu­tach.

Prych­ną­łem i wy­stu­ka­łem od­po­wiedź, która miała ją roz­ba­wić, i wie­dzia­łem, że


tak bę­dzie.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Zro­bił­bym to za dwa­dzie­ścia.


Durga: Za dwa­dzie­ścia mu­siał­byś go do­dat­kowo roz­człon­ko­wać.

Się­gną­łem po le­żące na biurku no­tatki, żeby przy­go­to­wać się na spo­tka­nie z pro­‐


jek­tan­tami. Tam za­mie­rza­łem skon­fron­to­wać się z Emery Win­th­rop, moją małą kłam­‐
czu­chą, i zmie­nić jej ży­cie w pie­kło, tak jak ona po­stą­piła z moim.
Przy­po­mi­nała mi szczura, za któ­rego mia­łem Ro­sca – nie mo­głem się jej po­zbyć
cał­ko­wi­cie, bo wku­rzył­bym tym swo­jego brata, ale z ra­do­ścią za­mknę ją w pu­dełku,
z któ­rego nie bę­dzie mo­gła uciec.
I może przy oka­zji od­kryję, gdzie ukrył się Gi­deon.
Do­sko­nale.
By­łem przy­czyną roz­padu mo­jej ro­dziny, a ona bę­dzie koń­cem swo­jej.
Roz­dział sie­dem­na­sty

Emery
po­ranku, po spo­tka­niu Na­sha Pre­scotta, na­stała apo­ka­lipsa. Ale nie
O w po­staci śnię­tych ryb na po­wierzchni mo­rza czy mar­twych pta­ków spa­da­‐
ją­cych z nieba. Na­wet zie­mia nie roz­stą­piła się, żeby mnie po­chło­nąć. To
by­łoby zbyt pro­ste.
Ben po­chy­lił się, żeby mnie po­ca­ło­wać, jego nos mu­snął mój kark.
– Po­ca­łuj mnie, Durga – wy­szep­tał bez skrę­po­wa­nia.
Kiedy się od­su­nął, nie zo­ba­czy­łam awa­tara po­zba­wio­nego twa­rzy, tylko czarne jak
smoła włosy i okrutne piwne oczy.
Nash.
– Ża­ło­sne – wy­ce­dził, śle­dząc pal­cami za­rys mo­jego oboj­czyka.
Mój od­dech przy­spie­szył.
Dy­sza­łam z de­spe­ra­cji i po­trzeby.
Pra­gnę­łam go.
By­łam co­raz bar­dziej mo­kra.
Pstryk­nął mnie kar­cąco w nos i cmok­nął.
– Nie mo­żesz skoń­czyć przede mną.
Nash sie­dział na mnie okra­kiem, na­wet nie pod­trzy­mu­jąc cię­żaru swo­jego ciała.
Roz­piął spodnie i spu­ścił się na moją klatkę pier­siową. Był tak długi, jak za­pa­mię­ta­‐
łam, gruby, a pod skórą na jego członku prze­bie­gały dwie wy­raźne żyły, które mia­łam
ochotę po­li­zać.
Na moją twarz i piersi try­snęły białe strugi, a ja do­szłam wraz z nim, wy­krzy­ku­jąc
jego imię.
– Nash! – za­wo­ła­łam, jakby śnił mi się kosz­mar.
Gdy otwo­rzy­łam oczy, oka­zało się, że leżę sama w sza­fie. Ciem­nej i pu­stej. Łap­czy­‐
wie wcią­ga­łam po­wie­trze do płuc. Nie było tu Na­sha, tylko ja i plama na znisz­czo­nej
po­ścieli we­tknię­tej mię­dzy moje nogi.
Mój żo­łą­dek skur­czył się z głodu. Za­częło mi się krę­cić przed oczami, ale w końcu
zdo­ła­łam usnąć.
Jesz­cze tylko dwie go­dziny do spo­tka­nia. Wy­trzy­masz, Em.
Dwie go­dziny bez je­dze­nia. Może na spo­tka­niu bę­dzie śnia­da­nie.
Pla­no­wa­łam zjeść dzi­siaj ukra­dzione z przy­ję­cia kra­kersy, ale Nash za­brał mi je
wraz z port­fe­lem. Co za iro­nia, zwa­żyw­szy na to, że kie­dyś Nash dzie­lił się ze mną
swoim po­sił­kiem, gdy nie do­sta­wa­łam pie­nię­dzy od matki.
– I tak wła­śnie bo­ha­ter staje się zło­czyńcą – wy­szep­ta­łam w ciem­ność.
Znaj­du­jące się w moim port­felu zdję­cie gwiazd było je­dyną rze­czą, która ko­ja­rzyła
mi się z tatą i jed­no­cze­śnie nie wy­wo­ły­wała we mnie przy­pływu na­tych­mia­sto­wej nie­‐
na­wi­ści do niego.
Złoty ty­grys na od­wro­cie miał sym­bo­li­zo­wać mnie.
Wo­jow­niczkę, która prze­trwała, która ni­gdy się nie pod­daje.
Ale po kilku groź­bach śmierci wy­sła­nych pod moim ad­re­sem tuż po skan­dalu, do­‐
pi­sa­łam tam w gnie­wie „ujeż­dżaj mnie”, żeby pa­mię­tać, że ty­grys nie jest wo­jow­ni­‐
kiem.
Ujeż­dżał go Dio­ni­zos.
I Durga.
Bóg i bo­gini.
To oni byli wo­jow­ni­kami.
A ty­grys? Je­dy­nie wy­chwa­lany pu­pil.
Zdję­cia Re­eda i kartki otrzy­ma­nej od Teddy’ego Grie­gera miały słu­żyć mi za przy­‐
po­mnie­nie o nie­ska­la­nym dzie­ciń­stwie uchwy­co­nym przez po­la­roid, bę­dą­cym tylko
zbitką smug tu­szu i roz­ma­za­nych pik­seli.
Nie zna­łam war­to­ści tych chwil, do­póki nie stały się wy­blak­nię­tymi wspo­mnie­‐
niami.
Kiedy było mi źle, pa­trzy­łam na te fo­to­gra­fie i przy­po­mi­na­łam so­bie, że cho­ciaż je­‐
stem jedną osobą, to skła­dam się z ty­siąca wspo­mnień, mi­liona uczuć i nie­skoń­czo­nej
mi­ło­ści.
Je­stem nie­zmie­rzona.
A te­raz ktoś stał się wła­ści­cie­lem re­zy­den­cji Win­th­ro­pów, co ozna­czało, że po­siadł
wszyst­kie moje wspo­mnie­nia.
A Nash ukradł te, które mi po­zo­stały.
Nie wie­dzia­łam, kto jest gor­szy.
Po­zba­wiony twa­rzy po­twór czy ten, któ­rego już zna­łam.

Jakby po­krę­cony, mo­kry sen z udzia­łem dziw­nej hy­brydy Na­sha i Bena mi nie wy­‐
star­czył, za dru­gim ra­zem obu­dzi­łam się z prze­szy­wa­ją­cym ka­cem i cze­ka­ją­cym w te­‐
le­fo­nie mej­lem od mo­jej matki. I tym ra­zem na niego od­po­wie­dzia­łam. To drugi znak
nad­cią­ga­ją­cej apo­ka­lipsy.
Przez chwilę krę­ci­łam się po sza­fie, strze­py­wa­łam pa­pro­chy z koca, szu­ka­łam
w apli­ka­cji ze słow­ni­kiem wy­jąt­ko­wych słów, ukła­da­łam ubra­nia w pod­nisz­czo­nym
kar­to­nie, od­twa­rza­łam spo­tka­nie z Na­shem w win­dzie, a po­tem za­szy­łam dziurę,
która zro­biła mi się na szwie co­nver­sów.
Wszystko, byle tylko nie otwo­rzyć mejla.
Po dwu­dzie­stu mi­nu­tach od­pu­ści­łam i uru­cho­mi­łam apli­ka­cję, prze­ko­nana o tym,
że nie spodoba mi się to, co tam znajdę. Zresztą jak za­wsze.

Do: eme­ryr­ho­des@cli­fto­nu­ni­ver­sity.edu
Od: vir­gi­nia@eastrid­ge­ju­nior­so­ciety.com

Te­mat: eks­cy­tu­jące wie­ści

Emery,
pi­szę do cie­bie, aby za­pro­sić cię na brunch w week­end z oka­zji święta 4 lipca.
Chcia­ła­bym się po­dzie­lić do­brymi wia­do­mo­ściami i wo­la­ła­bym to zro­bić oso­bi­ście.
Mamy za­re­zer­wo­wany sto­lik w co­un­try clu­bie. Ocze­kuję cię punkt dwu­na­sta w po­łu­‐
dnie. Nie spóź­nij się. Nie mam za­miaru znowu na­jeść się przez cie­bie wstydu.
Ro­zu­miem, że ży­wisz awer­sję do Eastridge i jest to oznaka sła­bo­ści, któ­rej ni­gdy
nie po­chwa­lam. Czas, że­byś prze­stała wi­dzieć tylko czu­bek wła­snego nosa i po­my­‐
ślała o in­nych. Twój wuj Bal­tha­zar nie może się do­cze­kać spo­tka­nia z tobą. Czę­sto
o cie­bie wy­py­tuje.
Ko­biety w klu­bie plot­kują na te­mat two­jej nie­obec­no­ści. Wy­cho­dzę przez to na
złą matkę, a obie wiemy, że wcale taka nie je­stem. Je­steś plamą na mo­jej do­brej re­pu­‐
ta­cji. Mo­żesz mi to wy­na­gro­dzić, je­śli po­ja­wisz się o cza­sie, ubrana sto­sow­nie do
wy­da­rze­nia. I na li­tość bo­ską, zrób coś z wło­sami.
W ra­zie po­trzeby mogę po­le­cić Da­ryn­dzie, aby wy­słała ci szczotkę, albo mo­żesz
zwy­czaj­nie za­ak­cep­to­wać fakt, że bieda jest tak obrzy­dliwa, jak się wy­daje,
i w końcu sko­rzy­stać ze swo­jego fun­du­szu po­wier­ni­czego. Po­zwolę na to, je­śli speł­‐
nisz moje wa­runki. Wróć do domu, znajdź so­bie od­po­wied­niego męża i prze­stań
przy­no­sić mi wstyd.
W ra­zie gdy­byś po­sta­no­wiła jed­nak za­cho­wać się ego­istycz­nie, pa­mię­taj, że znam
wszyst­kie twoje se­krety, Emery Rho­des. Je­śli nie ra­czysz po­ja­wić się na ob­cho­dach
święta, ujaw­nię twoje nowe na­zwi­sko pra­sie. Nie mogę do­cze­kać się spo­tka­nia.
Uści­ski
Vir­gi­nia
Prze­wod­ni­cząca Eastridge Ju­nior So­ciety

Dla­czego po każ­dej proś­bie ze strony matki czu­łam się tak, jakby wy­słano mnie do
pusz­czy, że­bym prze­trwała tam, uzbro­jona tylko w małą to­re­beczkę i pięt­na­sto­cen­ty­‐
me­trowe szpilki?
Dra­pa­łam zę­bami dolną wargę, uda­jąc, że to je­dze­nie. Może je­śli do mo­jego mó­zgu
do­trze ta wia­do­mość, po­chło­nie mnie całą. Za­trzy­ma­łam palce nad ekra­nem, za­sta­na­‐
wia­jąc się nad od­po­wie­dzią.
Groźba.
Nie są­dzi­łam, by ujaw­niła moje na­zwi­sko, ale jed­no­cze­śnie Vir­gi­nia Rho­des nie
była fanką czczych po­gró­żek. Na­wet je­śli moja bieda i za­nie­dbane włosy przy­no­siły jej
wstyd, wo­la­łaby da­lej zno­sić uszczy­pliwe plotki miesz­kań­ców na­szego mia­sta na te­‐
mat mo­jego no­wego na­zwi­ska i wło­sów, niż nie po­sta­wić na swoim.

Od: eme­ryr­ho­des@cli­fto­nu­ni­ver­sity.edu
Do: vir­gi­nia@eastrid­ge­ju­nior­so­ciety.com

Te­mat: moja naj­droż­sza, naj­uko­chań­sza matko;

wy­bacz błędy, ale trudno mi pi­sać przez ten ból, nie wi­dzę do­brze. Kiedy na­stęp­‐
nym ra­zem bę­dziesz chciała mnie wy­ru­chać, pro­szę cię, pa­mię­taj o lu­bry­kan­cie. Za­‐
łą­czam link do li­sty na Ama­zo­nie. Tam znaj­dziesz moje ulu­bione marki ła­go­dzą­cych
spe­cy­fi­ków.
Szczotkę so­bie za­cho­waj, ale je­śli zaj­dzie po­trzeba, mo­żesz mi wy­słać coś ta­‐
kiego.
Dzię­kuję za za­pro­sze­nie na brunch. Mam plany – za­mie­rza­łam zo­stać w domu
i na­uczyć się na pa­mięć słów pio­senki Le­mo­nade Bey­oncé, żeby móc za­im­po­no­wać
moim no­wym współ­pra­cow­ni­kom.
Jed­na­kże, ze względu na to, że je­steś dla mnie taką wielką in­spi­ra­cją w ży­ciu, po­‐
sta­no­wi­łam zre­zy­gno­wać ze swo­ich pla­nów i spę­dzić święto 4 lipca w co­un­try clu­bie
ra­zem z tobą i naj­zac­niej­szymi pa­trio­tami z Eastridge. (Sły­sza­łam, że Mer­ce­rom
w ze­szłym roku udało się za­pła­cić 0% po­dat­ków od ich pięć­dzie­się­cio­mi­lio­no­wego
przy­chodu. Uoso­bie­nie ame­ry­kań­skiego snu. Chcę być kie­dyś taka jak oni).
Pro­szę, za­pew­nij ko­biety z co­un­try, że się zja­wię. Prze­cież nie chcia­ły­by­śmy,
abyś wy­szła na złą matkę.
Za­mie­rzam wło­żyć moją czarną su­kienkę w zwięd­nięte róże. Pa­mię­tasz ją?
Mia­łam ją na so­bie pod­czas wiel­ka­noc­nej mszy. Od­cią­gnę­łaś mnie wtedy na bok
i po­wie­dzia­łaś, że na­wet Dia­beł nie chciałby mnie wziąć w ta­kim stroju. Wszy­scy
moi ko­le­dzy z klasy sły­szeli. Łą­czą nas ta­kie piękne wspo­mnie­nia. Uwiel­biam do
nich wra­cać, a ty?
A skoro mowa o wspo­mnie­niach, bar­dzo po­do­bała mi się na­sza ro­dzinna wy­‐
cieczka do Hol­ly­wood, skąd wró­ci­łaś z na­pom­po­wa­nymi ustami i no­wymi po­ślad­‐
kami, ale za­rze­ka­łaś się, że wy­ro­bi­łaś je na si­łowni. Nie chcę być wredna, ale mu­szę
ci przy­po­mnieć, że ja rów­nież znam mnó­stwo two­ich se­kre­tów... na przy­kład bli­znę
po ope­ra­cji brzu­cha, która – jak wmó­wi­łaś wszyst­kim pa­niom domu z Eastridge –
jest po ce­sar­skim cię­ciu.
Prze­sy­łam mnó­stwo uści­sków i bu­zia­ków...
twoja ulu­biona córka
Emery,
Sza­tań­ski po­miot
– wy­słana z ma­cicy Vir­gi­nii

Da­rynda, asy­stentka mo­jej matki, fil­truje dla niej wia­do­mo­ści. To uro­cza ko­bieta,
która ma w zwy­czaju ła­pać się za perły, jest bo­go­bojna, ubó­stwia dy­niowe płatki śnia­‐
da­niowe, ma fioła na punk­cie Prady i uwiel­bia plot­ko­wać. Ma bar­dzo długi ję­zyk. Nie
po­trafi do­cho­wać żad­nego se­kretu.
Chcia­ła­bym zo­ba­czyć, jak moja matka tłu­ma­czy jej się z tego mejla.
Kilka mi­nut póź­niej do­sta­łam ese­mesa od matki. Praw­dzi­wego, bez­po­śred­niego
ese­mesa. I stąd też wie­dzia­łam, że za­częła się apo­ka­lipsa. Vir­gi­nia Win­th­rop nie ese­‐
me­suje. Wy­syła mejle, pi­sze li­sty, roz­ma­wia przez te­le­fon, ale ni­gdy nie pi­sze wia­do­‐
mo­ści tek­sto­wych. Uważa, że to do­bre dla mil­le­nial­sów i po­ko­le­nia Z.

Matka: Emery, wy­cho­wa­łam cię na damę, nie je­steś nie­okrze­sa­nym zwie­rzę­‐


ciem. Ocze­kuję, że bę­dziesz mnie trak­to­wać z sza­cun­kiem, na który za­słu­guję jako
ko­bieta, która cię wy­cho­wała. Da­rynda skon­tak­tuje się z tobą w spra­wie szcze­gó­łów
brun­chu. Ca­łusy.

Za­raz po­tem do­dała:

Matka: Och, i jesz­cze jedno, ko­cha­nie. Je­steś na tyle duża, że na­zy­wa­nie mnie
matką brzmi po pro­stu śmiesz­nie. Wy­star­czy Vir­gi­nia.

Wi­dzi­cie?
Apo­ka­lipsa.

Reed za­dzwo­nił do mnie, gdy wciąż pró­bo­wa­łam prze­tra­wić kilka fak­tów: że moja
matka chciała, abym zwra­cała się do niej po imie­niu; że spa­łam w sza­fie dłu­giej na
dwa me­try i sze­ro­kiej na dwa i pół; moja sze­fowa za­ta­iła przede mną dzi­siej­sze spo­‐
tka­nie; i na­tknę­łam się w win­dzie na Na­sha Pre­scotta, który roz­wa­lił mi to­rebkę,
ukradł port­fel, je­dze­nie i god­ność.
– Po­trze­buję two­jej po­mocy – wy­pa­lił Reed, gdy tylko ode­bra­łam po­łą­cze­nie.
Prze­wró­ci­łam się na brzuch i za­czę­łam ba­wić po­ścielą, która już le­dwo się trzy­‐
mała. Sta­no­wiła trafną me­ta­forę mo­jego ży­cia. Cię­żar ciała na­pie­ra­jący na mój brzuch
spra­wił, że żo­łą­dek wy­dał się jesz­cze bar­dziej pu­sty i gło­śno za­bur­czał.
I znowu po­my­śla­łam o moim fun­du­szu po­wier­ni­czym, a za­raz po­tem przy­po­mnia­‐
łam so­bie, że to pie­nią­dze zbru­kane krwią.
– W czym? – za­py­ta­łam ci­chym, ni­skim gło­sem, świa­doma tego, że po ta­kim po­‐
ranku nie bę­dzie brzmiał do­brze.
To bez wąt­pie­nia trze­cia oznaka apo­ka­lipsy.
– Dla­czego szep­czesz?
Po­nie­waż nie je­stem pewna, czy w bu­dynku, w któ­rym no­cuję nie­le­gal­nie, nie ma
żad­nych na­trę­tów.
Oczy­wi­ście nie po­wie­dzia­łam tego na głos.
– Moi są­sie­dzi na­resz­cie skoń­czyli po­ranny seks i boję się, że je­śli mnie usły­szą,
znowu za­pro­szą mnie do wspól­nej za­bawy. – Kłam­stwo przy­szło mi z taką ła­two­ścią,
że w tym mo­men­cie po­czu­łam się jak czło­nek mo­jej ro­dziny.
– Znowu? I już wcze­śniej do nich do­łą­czy­łaś?
– Cho­dzi mi o to, że już wcze­śniej mnie o to py­tali. Od­mó­wi­łam.
Wy­obra­zi­łam so­bie mo­ich wy­ima­gi­no­wa­nych są­sia­dów, chu­dego jak pa­tyk rock­‐
mana z ko­zią bródką i ru­do­włosą mo­delkę plus size, którą nie mógł się na­sy­cić. Har­lan
Felt i Alva Grace, w ra­zie gdyby Reed py­tał.
Ale ta­kie py­ta­nie nie pa­dło.
– Przy­się­gam, tylko to­bie przy­da­rzają się ta­kie rze­czy.
Pew­nie dla­tego, że po­łowę z nich zmy­ślam, że­byś nie mu­siał się o mnie mar­twić.
– Dzię­kuję, ta­kie jest ży­cie. – Kiedy Reed się ro­ze­śmiał, zwal­czy­łam przy­pływ tę­sk­‐
noty za do­mem. Od­chrząk­nę­łam i za­py­ta­łam: – Czego po­trze­bu­jesz?
– Po­my­słów. – Wy­pu­ścił drżący od­dech. – Za­mie­rzam oświad­czyć się Ba­sil.
Prze­łą­czy­łam roz­mowę na wi­deo po­łą­cze­nie, żeby zo­ba­czyć jego twarz, i za­py­ta­‐
łam:
– Je­steś tego pe­wien?
Tak na­prawdę mia­łam ochotę krzyk­nąć: „Osza­la­łeś?!” i za­pi­sać go wbrew woli do
naj­bliż­szego szpi­tala psy­chia­trycz­nego.
Prze­su­nął ręką po twa­rzy i szarp­nął za włosy, a po­tem po­pa­trzył na mnie. W sła­‐
bym świe­tle jego włosy wy­da­wały się ciem­niej­sze. Le­żał w łóżku, a je­dwa­bi­ste pu­kle
ster­czały we wszyst­kie strony. Przez chwilę tak bar­dzo przy­po­mi­nał mi Na­sha.
Po­czu­łam w żo­łądku durne mo­tyle. Za­wie­si­łam pa­lec nad czer­wo­nym przy­ci­skiem,
go­towa za­raz za­koń­czyć po­łą­cze­nie, ale Reed zdą­żył za­py­tać:
– Je­stem pe­wien, że chcę się oświad­czyć, czy je­stem pe­wien, że pro­szę moją naj­‐
lep­szą przy­ja­ciółkę o wspar­cie i po­my­sły?
Trafna uwaga.
– Cóż, Ba­sil lubi ro­man­tyczne ge­sty z roz­ma­chem. – Im bar­dziej osten­ta­cyjne i nie­‐
do­rzeczne, tym le­piej. – Może za­bierz ją na Ha­mil­tona i po­proś, aby ob­sada wplo­tła
twoje oświad­czyny w sztukę? Ale znajdź ja­kiś lo­kalny te­atr, bo na Broad­wayu ra­czej
nie będą sko­rzy do po­mocy.
Może bar­dziej pa­so­wa­łoby Wic­ked. Je­stem pewna, że Ba­sil iden­ty­fi­ko­wa­łaby się ze
Złą wiedźmą z Za­chodu.
– Ha­mil­ton od­pada. Oj­ciec Ba­sil uważa, że ta sztuka ma­sa­kruje hi­sto­rię Ame­ryki,
bo ob­sada jest zbyt róż­no­rodna et­nicz­nie.
I na­prawdę chcesz być czę­ścią ta­kiej ro­dziny?
Ugry­złam się w ję­zyk aż do krwi i za­koń­czy­łam po­łą­cze­nie wi­deo, żeby Reed nie
za­uwa­żył szafy, w któ­rej miesz­kam ni­czym bied­niej­sza wer­sja Harry’ego Pot­tera.
Tylko że ja by­łam mu­golką, a nie ma nic gor­szego.
– A może he­li­kop­ter...
– Żad­nych he­li­kop­te­rów. – Reed wszedł mi w słowo. – Ba­sil nie wsią­dzie do żad­‐
nego, który nie zo­stał wy­pro­du­ko­wany przez firmy jej ojca, a wiesz, że on mnie nie
znosi.
Za­po­mnia­łam już, dla­czego w ogóle szep­ta­łam, i wci­snę­łam twarz w pro­wi­zo­‐
ryczną po­duszkę zro­bioną ze sterty ko­szu­lek, żeby krzyk­nąć.
– Co to było? – za­py­tał Reed.
– Chyba Alva Grace wła­śnie krzyk­nęła w po­duszkę.
– Tak się na­zywa twoja są­siadka?
– Tak.
– To musi być ostry seks.
– Mó­wi­łam.
– Masz jesz­cze ja­kieś po­my­sły?
– Na ra­zie nic mi nie przy­cho­dzi do głowy, ale za­sta­no­wię się nad tym – obie­ca­łam
i roz­łą­czy­łam się.
Reed i Ba­sil. Jako mał­żeń­stwo. Już nie ko­cha­łam Re­eda w ten spo­sób, ale uwa­ża­‐
łam, że stać go na ko­goś lep­szego. Na­wet na ko­bietę do to­wa­rzy­stwa Na­sha, bo ona
przy­naj­mniej była go­towa pra­co­wać dla pie­nię­dzy.
Za­gry­złam dolną wargę, ża­łu­jąc, że nie mogę na­jeść się kłam­stwami i nie­speł­nio­‐
nymi ma­rze­niami.
Już ni­gdy nie by­ła­bym głodna.

Czwarta oznaka apo­ka­lipsy na­de­szła, kiedy punkt ósma za­kra­dłam się na piąte
pię­tro, gdzie znaj­do­wało się na­sze biuro. Chan­tilly sie­działa na ka­na­pie i oglą­dała Ti­‐
ta­nica.
Za­trzy­mała na sce­nie, w któ­rej Rose udaje, że nie ma wię­cej miej­sca na tra­twie
i Jack umiera. Kiedy sze­fowa od­wró­ciła się i za­uwa­żyła, że to tylko ja, bez słowa wzno­‐
wiła film.
Je­śli ją za­sko­czy­łam, nie oka­zała tego. Może jed­nak wcale nie po­mi­nęła mnie przy
roz­sy­ła­niu mejli ce­lowo. A może ten wielki ptak, który la­tał za oknem jak pi­jany, był
tak na­prawdę skrzy­dlatą świ­nią.
Chan­tilly zi­gno­ro­wała mnie i wró­ciła do oglą­da­nia filmu. Po jej po­liczku spły­nęła
łza, gdy ego­izm Rose za­bił męż­czy­znę, któ­rego po­do­bno ko­chała.
– Za każ­dym ra­zem mnie to wzru­sza – wy­szep­tała Chan­tilly jakby do sie­bie, a w jej
gło­sie nie było na­wet cie­nia sar­ka­zmu.
Mor­der­stwo?
– Eee... okej – od­par­łam nie­chęt­nie, za­sta­na­wia­jąc się, gdzie są wszy­scy. Ida Ma­rie
po­wie­działa, że spo­tka­nie ma się od­być równo o ósmej.
– Ze­bra­nie zo­stało prze­su­nięte o go­dzinę. Nie z mo­jej de­cy­zji. – Starła z po­liczka
za­bar­wioną tu­szem łzę. – Cho­lera. Mu­szę się ogar­nąć – oznaj­miła, jakby mnie to in­te­‐
re­so­wało.
Wy­cią­gnę­łam te­le­fon i cze­ka­jąc na po­zo­sta­łych, na­pi­sa­łam wia­do­mość do Bena.
Mia­łam ochotę po­wie­dzieć mu o śnie ero­tycz­nym z jego udzia­łem, ale zde­cy­do­wa­łam,
że po­ku­szę się na nieco mniej pi­kantne tre­ści, tym bar­dziej że wy­obra­ża­łam go so­bie
jako Na­sha.

Durga: Po­strze­lił­byś naj­lep­szego przy­ja­ciela w ra­mię za pięć mi­lio­nów do­la­rów?

To nie było bez­pod­stawne py­ta­nie.


Rose wła­śnie po­świę­ciła ży­cie Jacka, a Reed znaj­do­wał się obec­nie wy­soko na mo­‐
jej czar­nej li­ście. Mał­żeń­stwo? Z Ba­sil Berk­shire? Z dziew­czyną, która wy­pchała moją
szafkę tam­po­nami dzień po tym, jak na wu­efie do­sta­łam swój pierw­szy okres?
Na szczę­ście znisz­czy­łam wtedy je­dy­nie ubra­nia spor­towe. Po­tem umo­czy­łam
tam­pony w wo­dzie za­bar­wio­nej czer­wo­nym barw­ni­kiem spo­żyw­czym i wci­snę­łam je
do szafki Ba­sil, po­nie­waż wy­ra­że­nia „być po­nad to” nie było w moim słow­niku, a moja
ma­łost­ko­wość pla­so­wała się na ak­cep­to­wal­nych po­zio­mach. A przy­naj­mniej w mo­jej
opi­nii.
(Reed twier­dził, że skła­dam się z ma­łost­ko­wo­ści w dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu
pro­cen­tach i w jed­nym pro­cen­cie z ma­ka­ronu z se­rem, a kon­kret­niej bia­łym ched­da­‐
rem, ale i tak mnie ko­chał. Wtedy po­ca­ło­wa­łam go w po­li­czek i na­zwa­łam swoim naj­‐
lep­szym przy­ja­cie­lem).

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Nie mam naj­lep­szego przy­ja­ciela.

Na­tu­ral­nie.
Ben miał oso­bo­wość na­pa­lo­nego je­żo­zwie­rza – dźgał twoją skórę bez­li­to­śnie, co ja
wo­la­łam za­re­zer­wo­wać dla znie­na­wi­dzo­nych przeze mnie lu­dzi. Kie­dyś po­wie­dział
mi, że na­sza przy­jaźń jest cu­dem. Uzna­łam to za kom­ple­ment, ale nie mia­łam po­ję­cia,
czy taki był jego za­miar.

Durga: Je­stem tak za­sko­czona jak przy oglą­da­niu sła­bego hor­roru, w któ­rym
che­er­le­aderka gi­nie już po pierw­szych pię­ciu mi­nu­tach.

Przez ja­kiś czas nie od­po­wia­dał, więc sie­dzia­łam na ka­na­pie z rę­kami wci­śnię­tymi
w kie­sze­nie czar­nej bluzy z kap­tu­rem, a trampki opar­łam na sto­liku. A po­nie­waż się
nu­dzi­łam i lu­bi­łam od­wdzię­czać się Chan­tilly jej wła­sną zło­śli­wo­ścią, przy­spie­szy­łam
film i za­trzy­ma­łam go w mo­men­cie, gdy Rose za­mie­rzała wrzu­cić kosz­towny na­szyj­‐
nik do oce­anu, za­miast prze­ka­zać go na cele cha­ry­ta­tywne.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Zro­bił­bym to za dwa­dzie­ścia.

Wy­rwało mi się mało ko­biece par­sk­nię­cie. Chan­tilly, która wła­śnie wró­ciła, prze­‐
wró­ciła oczami. W tym mo­men­cie do­szłam do wnio­sku, że je­śli umrę przed po­zna­‐
niem Bena, moje ży­cie bę­dzie nie­kom­pletne. Reed mógł się po­szczy­cić ty­tu­łem naj­lep­‐
szego przy­ja­ciela, jed­nak Ben był jak ma­ka­ron za­nu­rzony w bia­łym se­ro­wym so­sie. Je­‐
dze­nie roz­grze­wa­jące du­szę. Był osobą, która za­wsze do­brze wie­działa, co mu­szę
usły­szeć, aby po­czuć się le­piej.
Może i stra­ci­łam ro­dzinę, wszyst­kie do­bra ma­te­rialne i przy­szłość, ale on po­mógł
mi od­na­leźć coś waż­nego.
Uśmiech.

Piąty znak apo­ka­lipsy na­stą­pił tuż po tym, jak do po­miesz­cze­nia ścią­gnęli Han­nah,
Ida Ma­rie i Cay­den. Bo za­raz za nimi wkro­czył Nash Pre­scott i za­cho­wy­wał się tak,
jakby mnie nie znał.
Roz­dział osiem­na­sty

Nash
N igdy nie mar­no­wa­łem czasu, żeby ko­muś się z cze­goś wy­tłu­ma­czyć.
W dzie­się­ciu przy­pad­kach na dzie­sięć lu­dzie mają z góry wy­ro­bione zda­‐
nie na twój te­mat. Czas jest zbyt ważny, by mar­no­wać go na osoby, które nie chcą cię
zro­zu­mieć.
Jed­nak De­li­lah Lo­well sta­no­wiła wy­ją­tek. Nasz po­czą­tek można było okre­ślić jako
wy­bo­isty. Wziąw­szy ją za roz­ga­daną sta­żystkę, ka­za­łem jej spa­dać, na co ona od­parła,
że moje słowa jej nie ru­szają, po­nie­waż jej pies jest groź­niej­szy ode mnie (gdy­bym
wie­dział, że ma na my­śli Ro­sca, pew­nie ro­ze­śmiał­bym się jej w twarz i za­trza­snął za
sobą drzwi).
Cztery lata póź­niej ona i mama stały się je­dy­nymi oso­bami, które miały za­szczyt
znać mój nu­mer te­le­fonu. Wszy­scy inni, włą­cza­jąc w to Re­eda, mu­sieli ko­rzy­stać z ad­‐
resu mej­lo­wego.
– Nash. – De­li­lah po­ło­żyła dłoń na moim ra­mie­niu, kiedy wy­sia­dłem z windy na
pią­tym pię­trze. – Ta twoja mina za­po­wiada nad­cho­dzący po­zew. Nie wiem, co masz
za­miar zro­bić, ale prze­stań.
Jej włosy ster­czały we wszyst­kich kie­run­kach. W jed­nej ręce nio­sła szczura,
a drugą grze­bała w po­ma­rań­czo­wej to­rebce. By­łem pe­wien, że za­nim zmu­si­łem ją do
przyj­ścia tu ra­zem ze mną, upra­wiała seks przez te­le­fon ze swoim mę­żem.
Zmru­żyła oczy w ko­lo­rze świerku, pró­bu­jąc do­pa­trzeć się na mo­jej twa­rzy wszel­‐
kich oznak pro­ble­mów, a po­tem do­dała:
– Je­stem już za­wa­lona kon­trak­tami z Sin­ga­puru, które mu­szę przej­rzeć. – Kiedy
od­wró­ci­łem się do wyj­ścia, prze­stała grze­bać w tor­bie i zła­pała mnie za ra­mię. –
Chcia­ła­bym spę­dzić z mę­żem tro­chę czasu w tym stu­le­ciu.
Od­wró­ci­łem się, ode­pchną­łem jej rękę i po­sła­łem jej ostre spoj­rze­nie.
– Po pierw­sze moja mina nie jest zła. Po dru­gie nie mam ni­czego w pla­nach. I po
trze­cie, jak mi wia­domo, zaj­mo­wa­nie się kon­trak­tami z Sin­ga­puru to twoja praca.
Może po­win­naś zna­leźć inną. Z ra­do­ścią zlecę ko­muś na­pi­sa­nie li­stu po­le­ca­ją­cego.
Prze­nio­sła spoj­rze­nie na swoją torbę.
– Ni­gdy nie po­wie­dzia­łam, że nie lu­bię swo­jej pracy. – Prze­stała grze­bać, gdy zna­‐
la­zła to, cze­goś szu­kała. – I znowu wy­po­mi­nasz mi, że je­steś moim sze­fem? Po­waż­nie?
My­śla­łam, że mamy to już za sobą.
– Po­wta­rzam to, bo taka jest prawda. Je­stem twoim sze­fem – pod­kre­śli­łem każde
słowo, za­pi­na­jąc ma­ry­narkę. – Miło jest mieć pa­choł­ków od wszyst­kiego.
W końcu wy­cią­gnęła z to­rebki plik do­ku­men­tów po­gnie­cio­nych na brze­gach i po­‐
pla­mio­nych kawą. A przy­naj­mniej mia­łem na­dzieję, że to kawa. Je­śli ktoś da­wał się na­‐
brać na wy­pie­lę­gno­wane dło­nie De­li­lah i wy­pra­so­wane gar­ni­tury, to nie chcia­łem
mieć do czy­nie­nia z taką głu­potą.
Była tak po­ukła­dana jak ja chętny na seks bez gumki (po­peł­ni­łem ten błąd tylko
raz w ży­ciu i na szczę­ście nie skoń­czyło się to za­pła­ka­nym no­wo­rod­kiem, któ­rego
uczu­cia nie­uchron­nie bym znisz­czył).
Wzią­łem od niej do­ku­menty i je przej­rza­łem. To była li­sta. Wy­punk­to­wane naj­waż­‐
niej­sze rze­czy, krótki tekst i mi­nia­tury zdjęć, ale mój wzrok sku­pił się na Emery. Za­po­‐
zo­wała jak do kar­to­teki po­li­cyj­nej.
– Co to ma być? – Kiedy De­li­lah otwo­rzyła usta, do­da­łem: – Daj mi wer­sję elek­tro­‐
niczną.
– Li­sta osób wcho­dzą­cych w skład ekipy pro­jek­to­wej. Wszy­scy są ra­czej młodsi, bo
za­le­żało nam na tym, aby współ­praca trwała dłu­żej. Ze­spół nad­zo­ruje Chan­tilly, to ta
ruda, bo Mary-Kate jest na urlo­pie ma­cie­rzyń­skim. Jej za­stępcą jest Cay­den, star­szy
pro­jek­tant. To Bry­tyj­czyk po­zba­wiony taktu, ale do­brze wy­ko­nuje swoją ro­botę. Jest
bar­dzo sku­teczny. Urzą­dził biuro i pen­tho­use, gdy by­li­śmy na spo­tka­niu z bur­mi­‐
strzem. Ida Ma­rie, ta chuda blon­dynka, jest młod­szą pro­jek­tantką i moją ulu­bie­nicą
z ca­łej tej grupy. Słodka i głu­piutka jak szcze­nia­czek. Kiedy ją wi­dzę, mam ochotę po­‐
kle­pać ją po gło­wie. Pew­nie ci się nie spodoba. Han­nah i Emery to sta­żystki. Wiesz, jak
wy­gląda Emery, a Han­nah to ta z brą­zo­wymi wło­sami, która nie ma nic do po­wie­dze­‐
nia. – Wy­cią­gnęła kartkę z sa­mego dołu stosu. – Ta li­sta jest naj­waż­niej­sza. Są tu­taj
rze­czy, któ­rych nie mo­żesz mó­wić swoim pod­wład­nym, bo obar­czysz mnie ko­lej­nymi
po­zwami są­do­wymi.
Ode­rwa­łem wzrok od po­sęp­nej twa­rzy Emery i rzu­ci­łem:
– Wiem, jak unik­nąć po­zwu, De­li­lah.
Unio­sła brew.
– Je­steś tego pe­wien?
Wy­rwa­łem jej kartkę i ob­rzu­ci­łem wzro­kiem.
– Nie prze­kli­naj do pra­cow­ni­ków. Nie znę­caj się psy­chicz­nie nad pra­cow­ni­kami.
Nie do­pro­wa­dzaj pra­cow­ni­ków do pła­czu. – Po­pa­trzy­łem na nią, żeby upew­nić się, czy
ona tak na po­waż­nie. – Co za ra­dziec­kie bzdury? Prze­cież nie mam kon­troli nad ich
emo­cjami.
– Po pro­stu sto­suj się do tych za­sad. – Ro­sco za­szcze­kał dwu­krot­nie i wy­cią­gnął
się, żeby skub­nąć mnie w ra­mię. Od­su­ną­łem się od szczura. De­li­lah umie­ściła go w to­‐
rebce za trzy­dzie­ści ty­sięcy do­la­rów, tak że wy­sta­wała tylko głowa. – Do zo­ba­cze­nia
na ko­la­cji. Nie zno­szę jeść sama, a King przy­la­tuje do­piero w środę.
– Nie mogę. Mam wo­lon­ta­riat w ja­dło­dajni.
Zmię­kła jak lody la­tem – naj­pierw jej oczy, po­tem cała po­stawa. Cze­ka­łem, aż
zmieni się w ka­łużę, w którą mógł­bym wdep­nąć. Przy­naj­mniej ta roz­mowa do­bie­głaby
końca.
Ści­szyła głos, jakby chciała mi zdra­dzić ta­jem­nice wagi pań­stwo­wej.
– Je­steś do­brym czło­wie­kiem, Nash. Kiedy cię po­zna­łam, chcia­łam odejść, a po­tem
do­tarło do mnie, że nie znam lep­szej osoby niż ty.
– Wcale nie je­stem. Może jed­nak po­win­naś odejść.
– Nie za­uwa­ży­łeś wy­po­wie­dze­nia na biurku?
– A więc tam leży? Wrzu­ci­łem je do nisz­czarki ra­zem z twoją pod­wy­żką.
Od­wró­ciła się do wyj­ścia, a po­tem wes­tchnęła gło­śno i znowu na mnie spoj­rzała.
Chyba jed­nak nie po­wi­nie­nem był mó­wić je­dy­nej oso­bie, która jest w sta­nie mnie
znieść (poza mamą), że ma się za­mknąć. To nie byłby do­bry po­mysł.
– Na­pi­sa­łam wy­po­wie­dze­nie cztery lata temu. – De­li­lah moc­niej owi­nęła się płasz­‐
czem. – A po­tem zo­ba­czy­łam cię w tej wło­skiej knaj­pie na Ósmej. Wsze­dłeś tam z bez­‐
do­mną ko­bietą. Nie chcieli jej ob­słu­żyć, więc wy­sze­dłeś. Kiedy mnie i Kin­gowi po­da­‐
wali de­ser, wró­ci­łeś tam z ko­bietą, którą za­bra­łeś do fry­zjera, ma­ki­ja­żystki i ku­pi­łeś jej
nowe ubra­nia, po­sta­wi­łeś jej po­si­łek i każ­demu da­łeś po sto do­la­rów na­piwku poza
dup­kiem, który nie chciał jej przy­jąć.
Prze­su­nęła pal­cem pod okiem, mimo że nie uro­niła żad­nej łzy, i do­dała:
– Po­zwo­li­łeś jej od­zy­skać god­ność, po­nie­waż je­steś do­brą osobą, czy w to wie­‐
rzysz, czy nie. Chcia­ła­bym, że­byś cza­sami nie trak­to­wał sie­bie tak su­rowo.
Nie­mal do­ce­nia­łem jej prze­mowę.
Nie­mal.
A po­tem mu­siała ją zruj­no­wać.
– Ob­wi­niasz sie­bie za śmierć taty...
– De­li­lah – ostrze­głem ostrym to­nem.
To był je­den z tych te­ma­tów, któ­rych nie po­ru­sza­li­śmy w na­szej przy­jaźni.
– Do­bra. – Mach­nęła rę­kami, wpra­wia­jąc to­rebkę w ko­ły­sa­nie. Ro­sco za­skom­lał. –
Wię­cej nie bę­dziemy o tym roz­ma­wiać. Bądź so­bie nie­zno­śnym dup­kiem i cze­kaj na
sa­motną śmierć, ma­jąc za to­wa­rzy­stwo tylko ko­biety na te­le­fon, które za­trud­niasz ze
względu na firmę. Ale to i tak nie zmieni faktu, że znam twój se­kret.
W jed­nej se­kun­dzie mnie wku­rzała, a w ko­lej­nej uak­tyw­niła tę część mo­jej osoby,
która szu­kała de­struk­cji za wszelką cenę. Wkro­czy­łem na ścieżkę wo­jenną, by­łem go­‐
towy znisz­czyć moją je­dyną przy­ja­ciółkę, żeby ten se­kret umarł ra­zem ze mną.
– W głębi je­steś do­brą osobą – do­koń­czyła, a ja się roz­luź­ni­łem.
Miała mnie już do­syć, więc ob­ró­ciła się bez słowa i za­ata­ko­wała przy­cisk windy
z taką ener­gią, z jaką można ko­goś za­dźgać.
I tak wła­śnie wy­glą­dała na­sza przy­jaźń. Ona mi się sta­wiała. Ja jej po­zwa­la­łem. Ko­‐
niec koń­ców sta­wia­łem na swoim, ale przy­naj­mniej mia­łem to­wa­rzy­stwo osoby, któ­rej
za­le­żało, która nie chciała do­brać mi się do gaci.
Ni­gdy na­wet nie po­że­gna­li­śmy się przy­tu­la­sem czy uści­skiem dłoni. De­li­lah wie­‐
działa, że mam swoje gra­nice. I kon­takt cie­le­sny był jedną z nich. Ja mo­głem ko­goś do­‐
ty­kać, ale za nic na świe­cie nie po­zwolę się do­tknąć.
Wrzu­ci­łem do ko­sza na śmieci li­stę, którą mi dała, a po­tem ru­szy­łem ko­ry­ta­rzem
i za­trzy­ma­łem się przed wej­ściem do sali kon­fe­ren­cyj­nej. Z tego miej­sca mo­głem
przyj­rzeć się eki­pie pro­jek­tan­tów tak, by oni nie za­uwa­żyli mnie.
Sku­pi­łem wzrok na Emery. Wła­śnie przy­po­mniały mi się słowa Durgi.
Jak śmie­cia.
Go­rzej niż śmie­cia.
Emery sie­działa na ka­na­pie ze wzro­kiem wbi­tym w te­le­wi­zor, gdzie Ariel prze­cho­‐
dziła wła­śnie ry­bią wer­sję ope­ra­cji pla­stycz­nej, żeby za­do­wo­lić swo­jego męż­czy­znę,
przez co stra­ciła głos, ale w su­mie... prze­cież i tak nie miała w tej bajce nic cie­ka­wego
do po­wie­dze­nia.
(Za­pa­mię­tać: Je­śli Reed kie­dy­kol­wiek bę­dzie miał córkę, nie można po­zwo­lić jej na
oglą­da­nie fil­mów z księż­nicz­kami, chyba że bajka bę­dzie je od­cza­ro­wy­wać).
Emery miała na so­bie czarną bluzę, za­piętą tylko na dole, a pod spodem ko­szulkę
z na­pi­sem „ec­ce­den­te­siast”, co, we­dle mo­jej wie­dzy, mo­gło być ostrze­że­niem przed
cho­robą we­ne­ryczną. Do tego zno­szone czarne trampki, które wy­glą­dały, jakby wiele
w ży­ciu prze­szły.
Cay­den na­to­miast wło­żył trzy­czę­ściowy gar­ni­tur ozdo­biony schlud­nie zło­żoną po­‐
szetką. Ko­biety wło­żyły su­kienki i szpilki, ucze­sały włosy, a twarz pod­kre­śliły ma­ki­ja­‐
żem.
– No już bez prze­sady! – Za­mek bluzy Emery się roz­piął, kiedy mach­nęła rę­kami,
nie­mal ude­rza­jąc sie­dzącą obok niej blon­dynkę. Od­wró­ciła się do niej, uno­sząc wy­‐
soko brwi. – Po­wiedz mi, że cie­bie też to wku­rza, Ida Ma­rie.
Dziew­czyna o sze­roko otwar­tych oczach, która z twa­rzy przy­po­mi­nała wy­raka,
wy­du­kała:
– Eee... ale co?
– Zi­gno­ruj ją – mruk­nęła Han­nah sie­dząca przy jed­nym z kom­pu­te­rów. Na­wet nie
ra­czyła ode­rwać wzroku od ekranu. Jej głos, po­zba­wio­nym mięk­kiego ak­centu z Ka­ro­‐
liny Pół­noc­nej, wy­da­wał się szorstki. – Robi tak przez ostat­nie pół go­dziny.
– Ra­czej przez go­dzinę – po­pra­wiła Chan­tilly z dru­giego biurka. Skąpa czer­wona
su­kienka pod­su­nęła się wy­żej na udzie, kiedy ko­bieta na­chy­liła się do ekranu, mru­żąc
oczy.
Na­wet tor­nado nie zwró­ci­łoby uwagi Emery, która wle­piła wzrok w te­le­wi­zor.
Szturch­nęła Cay­dena sie­dzą­cego po jej le­wej stro­nie. Pa­mię­ta­łem go – pra­co­wał w ze­‐
szłym roku przy pro­jek­cie w Re­dondo Be­ach. Był spo­strze­gaw­czy, bły­sko­tliwy,
a dzięki bry­tyj­skiemu ak­cen­towi wprost nie mógł opę­dzić się od ko­biet.
Emery wstała i od­wró­ciła się do Cay­dena i Idy Ma­rie.
– Ta la­ska do­słow­nie zmie­nia swój wy­gląd dla fa­ceta i lą­duje na brzegu, a księ­ciu­‐
nio za­uważa nie­złą nagą dziew­czynę i po­sta­na­wia do niej ude­rzyć? Czy to są ja­kieś
jaja? – Im bar­dziej się na­krę­cała, tym bar­dziej jej po­łu­dniowy ak­cent się wy­ostrzył.
Z sze­roko otwar­tymi oczami i ustami wy­glą­dała jak opę­tana. – Prze­cież to jest gor­sze
niż Ti­ta­nic!
– A co jest nie tak z Ti­ta­ni­kiem? – Ida Ma­rie skrzy­żo­wała ra­miona na klatce pier­‐
sio­wej i nie­znacz­nie od­su­nęła się od Emery. – Prze­cież to film ro­man­tyczny.
– Byłby ro­man­tyczny, gdyby Rose po­dzie­liła się miej­scem na tra­twie.
– A co z Kró­lewną Śnieżką?
– Prze­cież ona miała czter­na­ście lat. Czter­na­ście! – Emery po­krę­ciła głową i od­gar­‐
nęła kap­tur na plecy. – Kró­lewna Śnieżka po­sta­na­wia za­ufać dwu­dzie­sto­pa­ro­let­niemu
go­ściowi, z któ­rym zna­la­zła się sama w le­sie, bo on do niej śpiewa? Śpiewa! A kró­lowa
robi się za­zdro­sna o wy­gląd czter­na­sto­latki i po­sta­na­wia ją otruć. Nie­wia­ry­godne. Nie
po­trze­bo­wała sied­miu kra­sno­lud­ków, tylko noża i dwóch wor­ków na ciała.
– Je­steś nie­po­ko­jąco bru­talna.
Unio­sła dum­nie głowę.
– Dzię­kuję.
Chan­tilly zer­k­nęła na ze­ga­rek.
– Jest już dwie po dzie­wią­tej. Nie­długo po­wi­nien tu przyjść.
To prawda, ale to przed­sta­wie­nie tak mnie ba­wiło, że nie chcia­łem go prze­ry­wać.
W in­nym ży­ciu może na­wet mógł­bym po­lu­bić Emery. Nie­stety kłam­ców i mor­der­ców
da­rzy­łem taką samą sym­pa­tią jak Ableʼa Ma­łego Fiuta Car­tw­ri­ghta. To już wo­la­łem
po­ło­żyć się pod gi­lo­tyną.
– Ale kto?
Chan­tilly zi­gno­ro­wała py­ta­nie Emery i wska­zała na jej ko­szulkę.
– Co ty masz na so­bie?
– Sie­dzę tu od go­dziny. Je­śli masz pro­blem z moją gar­de­robą, trzeba było po­wie­‐
dzieć wcze­śniej, gdy mia­łam jesz­cze szansę się prze­brać.
– To na­sze biuro. Po­win­naś sama wie­dzieć, że wkła­da­nie dżin­sów i co­nver­sów na
spo­tka­nie jest nie­sto­sowne. Może i De­li­lah Lo­well za­ła­twiła ci tę pracę, ale w moim
dziale nie ba­wię się w ulu­bień­ców.
– To wciąż nie­do­koń­czona bu­dowa – zri­po­sto­wała, zer­ka­jąc na lo­ubo­utiny Chan­‐
tilly z otwar­tymi pal­cami. – Wciąż obo­wią­zuje tu obu­wie ro­bo­cze.
Ko­ja­rzyła mi się z ak­tyw­nym po­lem mi­no­wym, nie­prze­wi­dy­wal­nym i nie­bez­piecz­‐
nym na­wet dla niej sa­mej. Bo gdyby mina eks­plo­do­wała, Emery rów­nież by ucier­piała.
– A więc... – za­częła Ida Ma­rie, żeby prze­rwać prze­cią­ga­jącą się ci­szę. – Co my­ślisz
o Mu­lan?
Emery prych­nęła z po­gardą i w końcu usia­dła na ka­na­pie.
– Ona ma szes­na­ście lat, on jest ja­kieś dzie­sięć lat star­szy od niej i w do­datku jest
jej sze­fem.
Nas dzie­liło tyle samo lat, za­uwa­ży­łem.
Po­wie­działa to ta­kim to­nem, jakby ta myśl na­peł­niała ją od­razą.
To jed­nak nie miało zna­cze­nia.
Nie po­wi­nie­nem był jej do­ty­kać za pierw­szym ra­zem. Po­peł­ni­łem błąd.
Drugi raz byłby grze­chem.
Roz­dział dzie­więt­na­sty

Nash
P rzer­wa­łem roz­mowę, za­nim prze­ro­dziła się w sprzeczkę. Ewi­dent­nie eks­‐
cen­tryczna dziew­czyna, którą kie­dyś zna­łem, wy­ro­sła na szaj­bu­skę.
– Je­śli to cię po­cie­szy, w ory­gi­nal­nej wer­sji Arielka po­peł­niła sa­mo­bój­stwo i zmie­‐
niła się w mor­ską pianę, Mu­lan zo­stała pro­sty­tutką no­wego do­wódcy i rów­nież po­peł­‐
niła sa­mo­bój­stwo, a Kró­lewna Śnieżka... – Kiedy wkro­czy­łem do po­miesz­cze­nia, wszy­‐
scy sku­pili na mnie wzrok. – Cóż, ona fak­tycz­nie do­żyła szczę­śli­wego za­koń­cze­nia.
Kró­lewna Śnieżka i książę Flo­rian wzięli ślub, na który za­pro­sili kró­lową i zmu­sili ją
do wło­że­nia roz­grza­nych że­la­znych bu­tów, w któ­rych mu­siała tań­czyć, aż umarła.
– Jak uro­czo – wy­mam­ro­tała Emery, jakby przed chwilą sama nie mó­wiła o nożu
i dwóch wor­kach na zwłoki.
Omi­ną­łem trzy ka­napy, uda­jąc, że jej nie znam, i usia­dłem na jed­nym z biu­rek, ple­‐
cami do Chan­tilly.
– Na­zy­wam się Nash Pre­scott i za­mie­rzam po­dzie­lić się z wami wi­zją wy­stroju, jaki
chcemy osią­gnąć w ho­telu Pre­scott w Ha­ling Cove. Kto z was jest sta­ży­stą? – Osten­ta­‐
cyj­nie ro­zej­rza­łem się po twa­rzach i za­trzy­ma­łem na Emery, która od­po­wie­działa mi
mor­der­czym spoj­rze­niem. Ob­rzu­ci­łem ją wzro­kiem, jakby z dez­apro­batą. – Ty wy­glą­‐
dasz mi na sta­żystkę. Jak masz na imię?
Walcz, ty­gry­sie. Nie bądź słaba. Po­każ mi pa­zurki.
Przez chwilę mil­czała.
Trzy.
Dwa.
Je...
W końcu wy­ce­dziła:
– Em...
– Wła­ści­wie mam to gdzieś – wsze­dłem jej w zda­nie. – Chcę, że­byś przy­nio­sła mi
kawę z po­bli­skiej knajpy.
– Nie mam ta­kiego za­miaru.
– Pra­cu­jesz dla mnie, prawda?
To­czy­li­śmy walkę na spoj­rze­nia, żadne z nas nie chciało ustą­pić.
Moje obie­cy­wało: „uprzy­krzę ci ży­cie”.
Ona na­to­miast od­po­wie­działa: „na­wet nie wiesz, w co się wpa­ko­wa­łeś”.
Ależ wiem, ty­gry­sku. Przyj­muję wy­zwa­nie.
Gdyby cho­dziło o ko­goś in­nego, po­dzi­wiał­bym taką wa­lecz­ność. Ale w jej obec­no­‐
ści czu­łem je­dy­nie chęć znisz­cze­nia. Kiedy z nią skoń­czę, bez wąt­pie­nia sama stąd
odej­dzie. A je­śli do tego czasu po­znam miej­sce po­bytu Gi­de­ona, to na­wet le­piej.
– Emery, idź po kawę dla pana Pre­scotta – po­le­ciła Chan­tilly, kiedy ci­sza trwała już
zbyt długo. Przy­glą­dała nam się za­nie­po­ko­jona i lekko za­zdro­sna.
Unio­słem brew, pro­wo­ku­jąc Emery do sprze­ciwu. Wstała nie­chęt­nie, a jej wzrok
mó­wił, jak bar­dzo mnie nie­na­wi­dzi. Z kie­szeni wy­cią­gną­łem swój port­fel. A wła­ści­wie
jej port­fel. Znisz­czony kwa­dra­towy przed­miot ze skóry na­zna­czo­nej śla­dami po zga­‐
szo­nych pa­pie­ro­sach, który wy­glą­dał, jakby wcze­śniej na­le­żał do uza­leż­nio­nej od koki
gwiazdy rocka.
Emery wy­pu­ściła drżący od­dech. I jak za­wsze wy­mam­ro­tała pod no­sem kilka słów.
Drobne dło­nie za­ci­snęła w pię­ści, jej klatka pier­siowa fa­lo­wała.
W jej oczach wi­dzia­łem chęć mordu. Wy­glą­dała tak, jakby chciała za­ci­snąć ręce na
moim gar­dle, wy­rwać mi port­fel i na ko­niec zdep­tać mój nowy te­le­fon.
De­struk­cja.
Ale ja ją zna­łem. Je­śli Chan­tilly uwzięła się na nią za to, że do­stała pracę od De­li­lah,
Emery za nic nie przy­zna się do zna­jo­mo­ści ze mną. Kiedy wy­ją­łem z port­fela bank­not
dwu­dzie­sto­do­la­rowy, wy­cią­gnęła po niego rękę. To był jej bank­not. Je­dyny znaj­du­jący
się w tym znisz­czo­nym port­felu. Jak na jedną z naj­bo­gat­szych ko­biet na świe­cie no­siła
przy so­bie dziw­nie mało go­tówki.
Za­bra­łem pie­nią­dze, za­nim zdą­żyła mi je wy­rwać, i unio­słem je nad jej głową jak
nad dziec­kiem, które bła­gało o drobne na lunch, a po­tem wy­my­śli­łem naj­bar­dziej
skom­pli­ko­wany na­pój, jaki się dało.
– Przy­nieś mi mro­żoną kawę w jak naj­więk­szym roz­mia­rze. – Kiedy wy­cią­gnęła
rękę po bank­not, cmok­ną­łem i unio­słem go wy­żej. Pew­nie by­łem jedną z nie­wielu
osób, przy któ­rej czuła się mała, mimo że mie­rzyła metr sie­dem­dzie­siąt pięć. – Jesz­cze
nie skoń­czy­łem. Trzy kostki lodu. Dwie por­cje sy­ropu wa­ni­lio­wego, na ba­zie cu­kru
trzci­no­wego. Jedną por­cję orze­cho­wego i cy­na­mo­no­wego. Po­sypka cze­ko­la­dowa i bita
śmie­tana, ale chcę ją do­stać w od­dziel­nym po­jem­niku. Odro­bina mleka owsia­nego.
Dwie ły­żeczki ma­sła cia­stecz­ko­wego, wmie­sza­nego, bez blen­do­wa­nia czy wstrzą­sa­nia.
Cztery szoty ciem­no­pa­lo­nej kawy. Po­dwój­nie zmie­lo­nej.
Wy­rwała mi bank­not z ręki, w po­śpie­chu lekko roz­dzie­ra­jąc go na brzegu. Ob­ró­ciła
się na pię­cie i wy­pa­dła z po­koju, nie da­jąc mi do­koń­czyć.
– Po­spiesz się, bo omi­nie cię spo­tka­nie! – za­wo­ła­łem za nią, o dziwo się uśmie­cha­‐
jąc.
Gdy tylko znik­nęła, at­mos­fera się roz­luź­niła. Wy­pu­ści­łem po­wie­trze z płuc i po­chy­‐
li­łem się, przy­glą­da­jąc ze­spo­łowi czte­rech pro­jek­tan­tów. Za ple­cami czu­łem go­rący
od­dech Chan­tilly, ale za­raz po­tem sze­fowa obe­szła mnie i usia­dła na ka­na­pie, zaj­mu­jąc
miej­sce Emery.
Ko­goś mi przy­po­mi­nała, ale nie mo­głem so­bie przy­po­mnieć kogo.
Przyj­rza­łem się pro­jek­tan­tom, dzie­cia­kom, które do­piero co skoń­czyły stu­dia, bo
na ich twa­rzach wciąż wid­niały ślady po trą­dziku. Czu­łem się jak na prze­słu­cha­niu do
High School Mu­si­cal. Kiedy za­ło­ży­łem swoją firmę, De­li­lah stwier­dziła, że mło­dzi pra­‐
cow­nicy są bar­dziej zmo­ty­wo­wani, pro­duk­tyw­niejsi, ła­twiej się nimi za­rzą­dza, po­tra­‐
fią się do­sto­so­wać do róż­nych wa­run­ków i po­sia­dają umie­jęt­ność wy­ko­ny­wa­nia wielu
czyn­no­ści na­raz.
Za­trud­ni­łem ich, po­nie­waż nie mieli wy­so­kich ocze­ki­wań fi­nan­so­wych, ale zga­dza­‐
łem się z opi­sem D. Nie­stety tacy lu­dzie jak Chan­tilly otrzy­mują awans, za­nim w ogóle
zdążą się wy­ka­zać. Wła­dza ude­rza głup­com do głowy, Chan­tilly wy­glą­dała idio­tycz­nie
w czer­wo­nej mi­ni­su­kience, pod­czas gdy wo­kół trwały prace bu­dow­lane.
– Pa­nie Pre­scott, miło pana znowu wi­dzieć – ode­zwała się Chan­tilly po kilku mi­nu­‐
tach, w trak­cie któ­rych igno­ro­wa­łem całą grupę.
– Po­zna­li­śmy się?
Stę­żała, jej po­liczki przy­brały ko­lor ciem­niej­szy od wło­sów, a po­tem wy­gła­dziła
nie­ist­nie­jące za­gnie­ce­nia na ob­ci­słej kiecce i się ro­ze­śmiała.
– Ale jest pan za­bawny.
Ba­sil.
Ba­sil Ber­shire.
Ego­istyczna dziew­czyna Re­eda.
Ta uza­leż­niona od Guc­ciego, Bal­ma­ina, sel­fiacz­ków i bez­cu­kro­wych acai bow­lów.
Wła­śnie taką osobę przy­po­mi­nała Chan­tilly.
– Ra­czej nie­szcze­gól­nie – od­par­łem i cho­ciaż nie było tu­taj Emery, wie­dzia­łem, że
gdyby usły­szała moją od­po­wiedź, na jej twa­rzy za­go­ściłby cień uśmie­chu, ukryty pod
bez­na­miętną miną.
Jako że myśl o uśmie­chu Emery mnie brzy­dziła, w chwili, gdy wspo­mniana we­szła
do ga­bi­netu, oznaj­mi­łem:
– Wła­ści­wie ko­ja­rzę tylko Cay­dena.
Emery wy­cią­gnęła w moją stronę go­rącą kawę. Przy­su­ną­łem ku­bek do ust, za­ci­‐
sną­łem palce na po­dwój­nej war­stwie kar­to­niku. Po jej spoj­rze­niu do­my­śli­łem się, że
na­pluła do środka. Po­pa­trzy­łem jej w oczy i wzią­łem łyk, bo ni­gdy nie ucie­kała przed
wy­zwa­niem. W tej kwe­stii by­li­śmy tacy sami.
Jej prze­bie­gły uśmiech oraz to, że stała przede mną i pa­trzyła wy­cze­ku­jąco, po­wi­‐
nien mnie za­nie­po­koić. Kawa była czarna, nie­mal wrząca; sta­no­wiła zu­pełne prze­ci­‐
wień­stwo słod­kiego mro­żo­nego ulepku, który za­mó­wi­łem. Opa­rzy­łem so­bie ję­zyk, ale
prze­łkną­łem i uśmiech­ną­łem się.
Przez naj­bliż­sze ty­go­dnie naj­pew­niej nie wy­czuję żad­nego smaku. Usma­żyła moje
kubki sma­kowe z uśmie­chem na twa­rzy, a po­tem unio­sła ku­bek z wy­pi­sa­nymi na boku
ba­zgro­łami, które świad­czyły o tym, że za­mó­wiła so­bie do­kład­nie to, o co po­pro­si­łem.
Dro­czyła się ze mną uśmie­chem. Za­ci­snęła usta na słomce i wzięła łyk słod­kiego
gówna, któ­rego żadne z nas nie po­trze­bo­wało w swoim or­ga­ni­zmie. Unio­słem ku­bek,
żeby na­pić się czar­nej kawy, którą i tak sam bym za­mó­wił, i zi­gno­ro­wa­łem Emery, gdy
wy­szep­tała:
– Na­plu­łam tam. – Od­wró­ciła się bo­kiem do po­zo­sta­łych, żeby nikt poza mną jej
nie usły­szał.
– Reszta – za­żą­da­łem, wy­cią­ga­jąc rękę. – Nie to­le­ruję zło­dziei.
W jej oczach za­go­ściła pa­nika oraz pa­ląca fu­ria. Po­grze­bała w kie­szeni i wci­snęła
mi do ręki dwie piątki i kilka drob­nia­ków. Na jej oczach scho­wa­łem pie­nią­dze do port­‐
fela, który wsu­ną­łem do kie­szeni ma­ry­narki, a na­stęp­nie od­wró­ci­łem się w stronę
grupy, igno­ru­jąc ją, jakby nic nie zna­czyła.
– Jak już mó­wi­łem – za­czą­łem, a Emery stała obok mnie i bez wąt­pie­nia pró­bo­wała
od­wieść się od po­peł­nie­nia mor­der­stwa pierw­szego stop­nia – znam tylko Cay­dena. –
Kiw­ną­łem mu głową i cią­gną­łem, nie do­pusz­cza­jąc in­nych do głosu. – Ale De­li­lah,
którą część z was pew­nie zna jako kie­row­niczkę działu praw­nego, tro­chę mi o was
opo­wie­działa.
Emery w końcu za­jęła miej­sce na ka­na­pie, ale Chan­tilly spe­cjal­nie prze­cią­gnęła się
i wstała, żeby za­sło­nić mi wi­dok na młod­szą sta­żystkę.
Ma­jąc to głę­boko w po­wa­ża­niu, zwró­ci­łem się do wszyst­kich:
– Przejdźmy do rze­czy. Za­leży mi na wy­stroju w bieli, czerni i zga­szo­nych ko­lo­rach.
To ho­tel przy plaży i mamy za­cho­wać spój­ność z marką. Pod­łogi i część ma­te­ria­łów
zo­stały już wy­brane i pa­sują do wy­stroju w in­nych lo­ka­li­za­cjach, ale każdy z ho­teli ma
w so­bie coś cha­rak­te­ry­stycz­nego.
Kiedy Chan­tilly się prze­su­nęła, w końcu mo­głem spoj­rzeć na Emery. Przy­gry­zła
dolną wargę i marsz­czyła brwi w kon­cen­tra­cji. Po­my­sły w jej oczach roz­bu­dziły w niej
ży­cie.
A może na­wet na­dzieję.
Moje zde­pra­wo­wane po­czu­cie spra­wie­dli­wo­ści chciało stłam­sić tę na­dzieję.
Kiedy Reed po­szedł do li­ceum, mama dała mu dwa pre­zenty – drzwi i zgodę na od­‐
świe­że­nie swo­jego po­koju. Mój brat nie miał za grosz wy­czu­cia stylu, więc zle­cił to za­‐
da­nie Emery.
Bu­dżet mo­ich ro­dzi­ców nie po­zwo­liłby na­wet na zro­bie­nie dziury w ła­zience
w ho­telu Pre­scott, ale wy­star­czyło, żeby ku­pić kilka li­trów farby. Mi­mo­wol­nie przy­po­‐
mnia­łem so­bie wszyst­kie zmiany, które Emery po­czy­niła w po­koju Re­eda.
Po­łą­cze­nie ciem­nych i ja­snych ko­lo­rów. Mi­ni­ma­lizm. Wy­ma­lo­wała mu­ral, który
mógł za­bły­snąć pod wa­run­kiem, że reszta po­koju nie była krzy­kliwa. Mnó­stwo zdjęć
za­war­tych w in­nym zdję­ciu, jak in­cep­cja. Sza­ro­ści, które się ze sobą zle­wały i za każ­‐
dym ra­zem wi­działo się inny ob­raz.
Ma­gia, ob­wie­ściła nam, pre­zen­tu­jąc po­kój.
Po­pa­trzy­łem jej pro­sto w oczy i za­zna­czy­łem:
– Żad­nych mu­rali. To ho­tel Pre­scott, a nie bu­dy­nek, na któ­rym może wy­żyć się ja­‐
kiś na­śla­dowca Banksy’ego. Ocze­kuję stan­dardu god­nego war­tej mi­liardy sieci ho­teli.
Ho­tele Pre­scott miały tylko jed­nego god­nego ry­wala – sieć Black En­ter­pri­ses, któ­‐
rej wła­ści­cie­lem był mi­liar­der i przed­się­biorca Asher Black, ale jego firma jesz­cze nie
do­tarła do Ka­ro­liny Pół­noc­nej. Wy­ku­pi­łem każdą na­da­jącą się pod ho­tel zie­mię
wzdłuż wy­brzeża, tym sa­mym przy­własz­cza­jąc so­bie stan.
Prawdę po­wie­dziaw­szy, wy­strój ho­telu nie miał zna­cze­nia. Rów­nie do­brze mógł­‐
bym wy­naj­mo­wać akwa­rium wiel­ko­ści czło­wieka i wszyst­kie wy­prze­da­łyby się na rok
do przodu, bo te po­koje kosz­to­wały dwa ty­siące za noc, a lu­dzie chcieli wie­rzyć, że za
wy­soką ceną idzie ja­kość.
Poza tym na bu­dynku wid­niało moje na­zwi­sko, wy­pi­sane wiel­kimi li­te­rami. I po­‐
dob­nie jak Asher Black, ja rów­nież po­zy­ska­łem pie­nią­dze w dro­dze nie­zbyt le­gal­nych
trans­ak­cji. Ale w prze­ci­wień­stwie do Ashera mnie opi­nia pu­bliczna uwa­żała za świę­‐
tego.
W ich oczach nie mia­łem wad – nie za­słu­ży­łem so­bie na taki przy­wi­lej, ale wy­ko­‐
rzy­sta­łem go w pełni po­mimo drę­czą­cych mnie wy­rzu­tów su­mie­nia.
– Ale – za­częła Ida Ma­rie, ostroż­nie do­bie­ra­jąc słowa – czy je­śli po­sta­wimy na sto­‐
no­wane ko­lory bez żad­nego kon­tra­stu, to czy pro­jekt nie bę­dzie...
– Nudny – do­koń­czyła za nią Emery.
Chan­tilly się skrzy­wiła, cze­ka­jąc na mój wy­buch.
Za­ci­sną­łem szczęki. Spoj­rza­łem na swój ze­ga­rek i po­lu­zo­wa­łem opa­skę na pul­sie;
za każ­dym ra­zem, gdy zer­ka­łem w stronę Emery, ro­biło mi się dziw­nie go­rąco.
– Nie za­mie­rzam pro­jek­to­wać wy­stroju tego ho­telu za was. To nie moja praca. Je­śli
nie je­ste­ście w sta­nie tego zro­bić, mogę zna­leźć ko­goś in­nego.
Kiedy Emery pa­trzyła na mnie tak, jakby ży­czyła mi śmierci, do­tarło do mnie, że
nie czuję tylko iry­ta­cji. Jej opór mnie pod­nie­cał. Odło­ży­łem pa­skudną kawę na stół,
wy­cią­gną­łem krze­sło i za­ją­łem miej­sce przo­dem do opar­cia, żeby nie za­uwa­żyli, jaki
się zro­bi­łem twardy.
Ona i jej ro­dzina znisz­czyli twoją ro­dzinę. Gdy mój fiut nie chciał za­ła­pać alu­zji, do­‐
da­łem: pa­mię­tasz, jak nie­mal wzięła cię siłą i wy­koń­czyła?
Pe­nis za­sa­lu­to­wał, jakby na samą myśl za­pra­gnął jej jesz­cze bar­dziej.
– Nie ma po­trzeby szu­kać ko­goś in­nego, pa­nie Pre­scott. – Chan­tilly po­słała Emery
spoj­rze­nie pełne wy­rzutu, ale spły­nęło to po niej jak po kaczce. – Bę­dzie pan z nas
dumny.
– Zo­ba­czymy się, kiedy przy­go­tu­je­cie wi­zu­ali­za­cje, że­bym mógł je za­apro­bo­wać.
Panno Rho­des – pod­kre­śli­łem jej na­zwi­sko – na słówko.
– Je­stem już umó­wiona.
– To nie była prośba.
Chan­tilly naj­pierw za­marła, a po­tem nie­spiesz­nie ze­brała swoje rze­czy. Cay­den od
razu rzu­cił się do wyj­ścia, ob­ra­ca­jąc na palcu klu­czyki do swo­jej hondy ci­vic. Han­nah
wy­pchnęła z ga­bi­netu Idę Ma­rie i pró­bo­wała po­chwy­cić spoj­rze­nie Emery.
Cze­ka­li­śmy z Emery w mil­cze­niu, aż wszy­scy wyjdą i zjadą na dół. Wsta­łem i opar­‐
łem się o biurko, za­ci­ska­jąc ręce na jego brzegu.
– Masz czarne włosy – wy­mknęło mi się. Plu­łem so­bie w brodę za tę nie­znaczną
utratę kon­troli.
– Je­stem tego świa­doma, zwa­żyw­szy na to, że to moja głowa.
Prze­śli­zgną­łem się wzro­kiem po jej ciele, od­no­to­wu­jąc wszyst­kie po­do­bień­stwa
i róż­nice. Ko­szulka opi­na­łaby się na jej ciele, gdyby miała ja­kieś krą­gło­ści, ale tych bra­‐
ko­wało. Za to wy­sta­wały jej ko­ści bio­drowe.
Te­raz, w świe­tle lep­szym niż w win­dzie, mo­głem się jej uważ­niej przyj­rzeć. Wy­glą­‐
dała na szczu­plej­szą niż kie­dy­kol­wiek, nie­mal kru­chą i de­li­katną, gdyby nie wy­raz jej
twa­rzy. Wy­glą­dała jak dziew­czyna, która wy­wija środ­ko­wym pal­cem ni­czym orę­żem.
Z do­świad­cze­nia wie­dzia­łem, że bę­dzie nim wy­ma­chi­wać, a w dru­giej ręce ukryje nóż,
żeby we­pchnąć ci go w plecy.
– Jak na pracę w ca­te­ringu je­steś nie­sto­sow­nie ubrana. – Na­wet nie miała czel­no­‐
ści, żeby oka­zać wstyd. Cią­gną­łem: – Je­śli za­mie­rzasz dla mnie pra­co­wać, a to wciąż
pod­lega dys­ku­sji, bę­dziesz mu­siała się na­uczyć, że nie to­le­ruję kłamstw – chyba że
sam je wy­po­wia­dam – a sza­cu­nek jest obo­wiąz­kowy. Och, i trzy­maj ręce przy so­bie.
Nie chcę, żeby nie­doj­rzałe dziecko zło­dzieja zo­stało przy­ła­pane na kra­dzieży w mo­jej
fir­mie.
– Ja przy­naj­mniej nie mu­szę pła­cić lu­dziom za to, by się ze mną spo­ty­kali.
– To wy­bór, nie po­trzeba. A skoro mowa o rand­kach, na­stęp­nym ra­zem cho­ciaż po­‐
staw mi ko­la­cję, za­nim mnie do­sią­dziesz.
Jej po­liczki za­pło­nęły.
– Spo­kojna głowa. Je­śli nie pa­mię­tasz, świa­tła były po­ga­szone. Gdy­bym wie­działa,
że się tu­taj zja­wisz, od razu po­szu­ka­ła­bym to­a­lety, żeby zwy­mio­to­wać. Nie­na­wi­dzę
cię. Kiedy zja­wiasz się w tym sa­mym po­miesz­cze­niu co ja, nie je­stem pewna, czy mam
ochotę cię za­dźgać, czy się po­rzy­gać.
– Wiem, że wzbu­dzam w to­bie od­ruch wy­miotny. Ale po­trzeba czasu i do­świad­cze­‐
nia, żeby ko­bieta przy­wy­kła do mo­jego roz­miaru. Na­to­miast nie mar­twił­bym się tym,
bo naj­pierw mu­sia­ła­byś do­stać pierw­szy okres.
– Mam dwa­dzie­ścia dwa lata – obu­rzyła się, nie­świa­do­mie szar­piąc za ko­szulkę.
Kiedy ma­te­riał na­piął się na jej pier­siach, za­uwa­ży­łem na­prę­żone sutki.
– Wow, je­steś do­ro­sła od dwóch se­kund, gra­tu­la­cje. – Ode­rwa­łem wzrok od jej
klatki pier­sio­wej. – W każ­dym ra­zie do­ce­nił­bym, gdy­byś tym ra­zem po­tra­fiła trzy­mać
ręce przy so­bie. Ale ro­zu­miem, że to może być dla cie­bie trudne, zwa­żyw­szy na to, że
kiedy w trak­cie tych dwóch sy­tu­acji, gdy zna­leź­li­śmy się sam na sam w jed­nym po­‐
miesz­cze­niu, w obu przy­pad­kach się na mnie rzu­ci­łaś.
Pod­sze­dłem bli­żej, aż jej cycki otarły się o mój tors tak jak wczo­raj, kiedy na­parła
na mnie w win­dzie. Jej roz­grzany gniewny od­dech owie­wał moją skórę.
Ona jest w wieku Re­eda, przy­po­mnia­łem so­bie, kiedy na­szła mnie ochota, żeby ją
ob­ró­cić, prze­rzu­cić so­bie przez ko­lano i dać jej w ty­łek. Zgoda, ktoś po­wi­nien ją zdy­‐
scy­pli­no­wać, ale była zbyt młoda i ku­sząca, abym prze­by­wał w jej to­wa­rzy­stwie.
– Wcale się na cie­bie nie... – urwała, za­wie­siła wzrok w miej­scu, gdzie spo­ty­kały się
na­sze ciała, zro­biła krok w tył i po­słała mi fał­szy­wie przy­ja­zny uśmiech. – Czy to
w ogóle ma ja­kiś cel, czy po pro­stu chcia­łeś od­izo­lo­wać mnie od współ­pra­cow­ni­ków,
żeby wy­lać na mnie jesz­cze wię­cej jadu?
Przyj­rza­łem się jej uważ­nie. Córce zło­dzieja. Ko­bie­cie, któ­rej czy­nów nie da się
uspra­wie­dli­wić. Nie wie­dzia­łem, kogo nie­na­wi­dzę bar­dziej – jej czy sie­bie za to, że jej
pra­gnę.
– Rzecz w tym, że Ho­tel Pre­scott nie jest jak Win­th­rop Te­xti­les. Nie po­zwolę, by ko­‐
lejny czło­nek two­jej ro­dziny znisz­czył ży­cie ty­sią­com osób. Nie będę to­le­ro­wać kra­‐
dzieży, knu­cia i nie­sub­or­dy­na­cji.
– To ty je­steś zło­dzie­jem – syk­nęła, igno­ru­jąc kry­tykę jej ro­dziny. – Chcę od­zy­skać
swój port­fel.
– Bo co?
Jej oczy bły­snęły, ale się nie ode­zwała. Co jesz­cze mo­głaby po­wie­dzieć? Chciał­bym
usły­szeć od niej wy­łącz­nie miej­sce po­bytu ojca, ale nie mo­głem zdra­dzić, że mi na tym
za­le­żało. Mu­sia­łem po­cze­kać na od­po­wiedni mo­ment.
Wy­co­fała się z za­dartą głową, w mil­cze­niu.
Sta­łem po­środku po­miesz­cze­nia, pa­trząc na jej zni­ka­jący ty­łek.
Zwy­cię­stwo sma­ko­wało na moim ję­zyku słodko-gorzko, a je­śli to ona prze­grała,
za­sta­na­wia­łem się, jak musi sma­ko­wać po­rażka.
Roz­dział dwu­dzie­sty

Emery
Z aw­sze wy­ka­zy­wa­łam nie­zdrową fa­scy­na­cję bu­rzami. Przy­po­mi­nały mi
o od­de­chu, pach­niały świe­żym po­cząt­kiem i były jak na­uczy­ciele w świe­cie
peł­nym róż­nych lek­cji.
W dru­giej kla­sie li­ceum ra­zem z Re­edem po­sta­no­wi­li­śmy na­pić się drinka na tyl­nej
ścieżce prze­ci­na­ją­cej moją ro­dzinną po­sia­dłość w miej­scu, gdzie nikt nie cho­dził ani
na­wet o nie nie dbał. Wsta­wiona i po­ryw­cza jak za­wsze wsko­czy­łam za kie­row­nicę
jed­nego z range ro­ve­rów taty i po­pę­dzi­łam drogą z za­wrotną pręd­ko­ścią.
Pół­tora ki­lo­me­tra da­lej Reed za­klął siar­czy­ście, kiedy się roz­pa­dało, a wi­docz­ność
ogra­ni­czała się do paru me­trów. W re­zul­ta­cie wje­cha­łam w rów. Kiedy wy­ka­ra­ska­li­‐
śmy się z auta, roz­sza­lała się bu­rza.
Uda­nie się po po­moc do Betty i Hanka wią­za­łoby się z na­ra­że­niem na gniew Vir­gi­‐
nii i mo­głoby ich kosz­to­wać pracę, a Nash już dawno się wy­pro­wa­dził – przy­jeż­dżał
tylko w week­endy na obiady do swo­ich ro­dzi­ców i pie­przył się z pierw­szą lep­szą,
która się na­wi­nęła.
Po­zo­sta­wał więc tata.
Nie­omal za­czę­łam bła­gać przy­ja­ciela, żeby naj­pierw za­dzwo­nił po Vir­gi­nię – mimo
że na­ra­zi­ła­bym się na jej gniew, tata byłby roz­cza­ro­wany, a to wy­da­wało mi się znacz­‐
nie gor­sze.
Zja­wił się pół go­dziny póź­niej, bo urwał się ze spo­tka­nia z do­stawcą, żeby zdą­żyć
przed za­pad­nię­ciem zmroku. Deszcz za­le­wał żwi­rową drogę. Le­d­wie do­strze­ga­łam
w nim srebr­nego mer­ce­desa ojca.
Reed i ja sta­li­śmy na po­bo­czu, przy za­wa­lo­nym drze­wie.
– Jak my­ślisz, bar­dzo się wściek­nie? – wy­szep­tał Reed, stu­ka­jąc pal­cami o zie­mię
i cze­ka­jąc na na­dej­ście mo­jego taty.
– W ogóle – jęk­nę­łam.
Pro­szę, niech się wku­rzy.
Pro­szę, niech się wku­rzy.
Pro­szę, niech się wku­rzy.
Przyj­rza­łam się twa­rzy taty. Za­trza­snął drzwi sa­mo­chodu i ob­szedł go od tyłu. Nie.
Nie był zły, tylko roz­cza­ro­wany. A to coś znacz­nie gor­szego. Pa­trzył na mnie z taką
miną jak ro­dzice na swoje po­cie­chy, gdy w dzien­niczku z oce­nami znaj­dują same
dwóje.
– Mó­wi­łam ci, że nie bę­dzie zły. – Prze­su­nę­łam ręką po żu­chwie.
Reed oto­czył mnie ra­mie­niem, jakby za­mie­rzał uchro­nić przed roz­cza­ro­wa­nym
wzro­kiem taty.
Tata przyj­rzał się mo­jej twa­rzy, zer­k­nął na Re­eda i ob­rzu­cił spoj­rze­niem na­sze
koń­czyny, aby się upew­nić, że wszyst­kie wciąż są przy­twier­dzone do ciał.
– Je­ste­ście ranni?
Reed wstał ra­zem ze mną.
– Nie, pro­szę pana.
– Emery?
Po­krę­ci­łam głową.
– Nie, tato.
– Do­brze. Chodź­cie za mną.
Po­dą­ży­li­śmy za tatą. Otwo­rzył ba­gaż­nik SUV-a i wy­cią­gnął dwa dzie­cięce ro­we­rki.
– Mowy nie ma. – Zro­bi­łam krok w tył, igno­ru­jąc deszcz, który chło­stał mnie po
twa­rzy i ka­rał za błędy. Już wie­dzia­łam, że jego za­miary mi się nie spodo­bają. – Tato,
prze­cież to będą tor­tury.
– Wsią­dzie­cie na te ro­wery i po­je­dzie­cie do domu. A kiedy łydki będą was pa­lić
i płuca bła­gać o po­wie­trze, chcę, aby­ście prze­my­śleli kon­se­kwen­cje swo­ich czy­nów.
I mam na­dzieję, że gdy do­trze­cie do po­ko­jów, bę­dzie­cie już trzeźwi i za­cznie­cie my­śleć
lo­gicz­nie. Zro­zu­miano?
– Tak jest – zgo­dził się Reed.
Ale ja nie.
Ja za­wsze sta­wia­łam opór.
Mach­nę­łam rę­kami, pry­ska­jąc wodą na twarz przy­ja­ciela.
– Prze­cież to chore! Tato, jest cho­ler­nie zimno. A deszcz...
– Mó­wisz o desz­czu, w któ­rym po­sta­no­wi­łaś je­chać pi­jana?
Za­mknę­łam się. Co niby mia­łam po­wie­dzieć?
Po­chy­lił się, po­ło­żył dłoń na moim ra­mie­niu i zmu­sił mnie, że­bym spoj­rzała mu
głę­boko w oczy.
– Mogę przy­wo­zić ci ro­wery i ra­to­wać cię z opre­sji ca­łymi dniami, ale nie za­wsze
będę przy to­bie, skar­bie. Każda bu­rza jest gwał­towna. Nie ucie­kaj od nich. Staw im
czoła. Nie­któ­rych rze­czy mo­żesz się na­uczyć tylko po zmie­rze­niu się z bu­rzą.
Tata po­ca­ło­wał mnie w czoło i od­je­chał, nie da­jąc mi na­wet szansy na pro­test.
Kiedy wra­ca­li­śmy na ro­we­rach, wzrok mia­łam roz­ma­zany od desz­czu, zęby mi dzwo­‐
niły, a lo­do­wata woda za­le­wała twarz.
Wiem, czego chciał mnie na­uczyć tata w tej sy­tu­acji, ale do­wie­dzia­łam się wtedy,
że bu­rze po­tra­fią być nie­ustę­pliwe.
Po­ja­wiają się i zni­kają.
Ale ni­gdy nie ustają, kiedy po­trze­bu­jesz tego naj­bar­dziej.
Pra­cu­jąc w ho­telu Pre­scott, czu­łam się tak, jakby co­dzien­nie ata­ko­wała mnie bu­‐
rza, jakby każda roz­mowa była bi­twą, którą mu­szę sto­czyć i nie skoń­czyć prze­mo­‐
czona do su­chej nitki.
Prze­szy­wana dresz­czami. Po­ko­nana.
Po tych wszyst­kich co­dzien­nych sprzecz­kach bo­lało mnie gar­dło. Chan­tilly prze­‐
kro­czyła bu­dżet na pod­łogi, co nie było ko­nie­czne, w związku z czym na­sze top­nie­jące
fun­du­sze po­szły na mar­mu­rowe płytki ze srebr­nym i zło­tym uży­le­niem, nie­mal iden­‐
tyczne jak te, po któ­rych stą­pa­łam w domu.
Po­sia­dłość Win­th­ro­pów ko­ja­rzyła mi się z bu­me­ran­giem. Za każ­dym ra­zem, gdy
na­bie­ra­łam do niego dy­stansu, wra­cał do mnie ze zdwo­joną siłą. Nie by­łam w sta­nie
przed nim uciec. W grec­kich po­są­gach roz­sia­nych po po­bli­skim parku wi­dzia­łam jego
frag­menty; w się­ga­ją­cych od su­fitu aż po pod­łogę za­sło­nach w ja­dło­dajni; a te­raz na
pod­ło­dze, po któ­rej mia­łam cho­dzić każ­dego dnia stażu.
Han­nah za­pro­po­no­wała zre­du­ko­wa­nie pro­jektu do wer­sji pod­sta­wo­wej, two­rząc
tym sa­mym tak mi­ni­ma­li­styczny efekt jak w war­tym sześć­dzie­siąt mi­lio­nów do­la­rów
domu Kim Kar­da­shian i Ka­ny­ego We­sta w Hid­den Hills w Ka­li­for­nii. Ten, który wy­glą­‐
dał jak orze­szek – cały be­żowy i nudny jak flaki z ole­jem.
(Przy oka­zji po­da­tek od nie­ru­cho­mo­ści za tę po­sia­dłość wy­nosi sie­dem­set pięć ty­‐
sięcy na rok. Wy­go­oglo­wa­łam to. Za taką do­ta­cję UNI­CEF mógłby za­szcze­pić nie­mal
cztery mi­liony dzieci. To rów­nież wy­go­oglo­wa­łam. Vir­gi­nia co roku wy­da­wała trzy­‐
krot­ność tej sumy na same prze­loty pry­wat­nymi od­rzu­tow­cami. Tego aku­rat nie mu­‐
sia­łam spraw­dzać w in­ter­ne­cie. Chwa­liła się tym na prawo i lewo).
A na­sza piątka nie­chęt­nie zgo­dziła się na mi­ni­ma­li­styczny wy­strój. Nie mie­li­śmy
prze­cież wy­boru, prawda? Bu­dżet zo­stał nie­mal wy­dre­no­wany. Nic in­nego nie wcho­‐
dziło w ra­chubę. Spie­ra­łam się, że mo­gli­by­śmy szu­kać oszczęd­no­ści w nie­któ­rych ele­‐
men­tach pro­jektu, na przy­kład użyć resz­tek ma­te­ria­łów, a za­osz­czę­dzone pie­nią­dze
wy­dać na ja­kieś dzieło, dzięki któ­remu ho­tel wy­da­wałby się mniej ni­jaki.
Dzi­siaj Chan­tilly prze­kre­śliła mój po­mysł i odło­żone pie­nią­dze po­szły na ręcz­nie
rzeź­bione uchwyty do sza­fek, które we­dług mnie przy­po­mi­nały za­tyczki do od­bytu.
Na ko­niec dnia pięć razy prze­glą­da­łam ka­len­darz, żeby za­zna­czyć dni po­zo­stałe mi do
końca stażu.
Gdy skoń­czy­łam pracę o pią­tej, sprin­tem po­bie­głam do ja­dło­dajni i opcha­łam się
je­dze­niem, przy­słu­chu­jąc się dwójce dzieci – Har­la­nowi i Stelli, któ­rzy roz­ma­wiali na
te­mat no­wego ko­legi z ja­dło­dajni, wo­lon­ta­riu­sza, który za każ­dym ra­zem przy­no­sił im
pre­zenty.
Jak miło. Też bym chciała znać ta­kiego Mi­ko­łaja.
Wy­ca­ło­wa­łam ich po po­licz­kach na do wi­dze­nia, uści­ska­łam ich mamę Mag­gie,
a po­tem od­czy­ta­łam mejla z biura da­ro­wizn Uni­wer­sy­tetu Wil­tona, ma­sa­krycz­nie dro­‐
giej uczelni, po­ło­żo­nej w No­wym Jorku, na­le­żą­cej do Li­gii Blusz­czo­wej.

Do: emery@win­th­rop­te­xtile.com
Od: da­ro­wi­zny@wil­to­nu­ni­ver­sity.edu

Te­mat: Fun­dusz sty­pen­dium At­ga­ila


Droga Pani Win­th­rop,
pi­szę w spra­wie ano­ni­mo­wego fun­du­szu sty­pen­dial­nego. Ze względu na ostat­nią
pod­wy­żkę cze­snego, Demi Wil­son, jedna z uczest­ni­czek pro­gramu, bę­dzie mu­siała
do­pła­cić róż­nicę wy­no­szącą pięć­set do­la­rów mie­sięcz­nie.
Może Pani da­lej opła­cać cze­sne w wy­so­ko­ści dwa ty­siące do­la­rów mie­sięcz­nie
albo zwięk­szyć opłatę do dwóch i pół ty­siąca.
Jak zwy­kle nie­zmier­nie do­ce­niamy Pani pa­tro­nat i za­pew­niamy, że Pani ano­ni­‐
mo­wość zo­sta­nie za­cho­wana.

Lexi Whe­elan­der
Biuro Da­ro­wizn

Do­dat­kowe pięć­set do­la­rów za mie­siąc. Le­d­wie udało mi się od­kła­dać po dwa ty­‐
siące. Ho­tel Pre­scott do­brze pła­cił, ale po od­ję­ciu wszyst­kich po­dat­ków i da­ro­wi­zny
dla mnie zo­sta­wało już nie­wiele. Mocno za­ci­snę­łam po­wieki i wy­mam­ro­ta­łam pod no­‐
sem naj­ład­niej­sze słowa, ja­kie zna­łam.
Gdy to nie po­dzia­łało, wy­obra­zi­łam so­bie plą­sa­nie w desz­czu w to­wa­rzy­stwie ty­‐
siąca ra­do­snych szcze­niacz­ków.
Od­dy­chaj, Emery. Bę­dzie do­brze. Nie masz wy­boru. Tak na­leży po­stą­pić.
Wy­sła­łam mejla, w któ­rym zgo­dzi­łam się na do­dat­kowe pięć­set do­la­rów, a po­tem
po­pę­dzi­łam do si­łowni znaj­du­ją­cej się nie­da­leko ho­telu. Moje przy­bory to­a­le­towe
i ręcz­nik pod­ska­ki­wały w czar­nym spor­to­wym ple­caku, który lata świet­no­ści miał już
za sobą, ale udało mi się go po­skle­jać za po­mocą ta­śmy izo­la­cyj­nej i ama­tor­skich
szwów (gdy to ro­bi­łam, nie mia­łam jesz­cze do­świad­cze­nia w szy­ciu. Wiel­kie mi halo).
Za kartę na si­łow­nię pła­ci­łam dwa­dzie­ścia do­la­rów mie­sięcz­nie, ale za­miast tam
ćwi­czyć, każ­dego ranka od­wie­dza­łam ją, żeby wziąć prysz­nic. Przez Bena i jego spro­‐
śne wia­do­mo­ści nie zmru­ży­łam oka przez całą noc, więc za­spa­łam dzi­siaj do pracy
i nie zdą­ży­łam się umyć.
Za­trzy­ma­łam się przed drzwiami i po­pa­trzy­łam na ta­bliczkę.

Dro­dzy klienci,
po ostat­niej bu­rzy do­szło do prze­cie­ków. Je­ste­śmy zmu­szeni za­mknąć si­łow­nię,
aby prze­pro­wa­dzić ko­nie­czne na­prawy. Za­pew­niamy zwrot pie­nię­dzy za trzy dni,
które od­li­czymy od kar­netu za na­stępny mie­siąc.
Prze­pra­szamy za utrud­nie­nia.
Wszyst­kiego do­brego. Trzy­maj­cie formę!
OBSŁUGA SI­ŁOWNI

– Uch – jęk­nę­łam i roz­draż­niona kop­nę­łam ka­mień le­żący na chod­niku, przez co


ode­rwała się łatka, którą po­spiesz­nie za­kle­iłam co­nversy.
Zdję­łam but, żeby jesz­cze bar­dziej go nie roz­wa­lić, i ru­szy­łam w drogę po­wrotną
do ho­telu, igno­ru­jąc lu­dzi, któ­rzy ga­pili się z wyż­szo­ścią na moją bosą stopę. Plus był
taki, że mu­sia­łam wy­glą­dać okrop­nie i wszy­scy omi­jali mnie sze­ro­kim łu­kiem.
Wy­cią­gnę­łam te­le­fon i wy­stu­ka­łam szybką wia­do­mość do Bena.

Durga: Mam kosz­marny dzień. Po­praw mi go.


Ben­ki­ner­so­fo­bia: Na gó­rze róże, na dole bez. Je­steś nie­zła w sek­ste­le­fon i pew­‐
nie nie­zła je­steś też.

Par­sk­nę­łam śmie­chem na cały głos, aż nie­mal but wy­padł mi z ręki. Ja­kieś dziecko
wska­zało na mnie pal­cem, ale matka szybko go upo­mniała.
Przy­naj­mniej się uśmie­cha­łam.
Ben za­wsze mnie roz­śmie­szał.

Durga: Je­steś po­etą. Wpi­szę to w ru­brykę za­wodu. I za­gadka roz­wią­zana.


Ben­ki­ner­so­fo­bia: Je­śli uwa­żasz to za im­po­nu­jące, to po­win­naś zo­ba­czyć moją
pracę do­ryw­czą dla pie­nię­dzy.
Durga: Czy to ma zwią­zek z czymś mię­ciut­kim i ma­lut­kim?
Ben­ki­ner­so­fo­bia: A ja my­śla­łem, że się przy­jaź­nimy...
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Hej, Durga?
Durga: Tak?
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Wy­wo­ła­łem uśmiech na two­jej twa­rzy?
Durga: Jak za­wsze.

Przy wej­ściu do ho­telu prze­su­nę­łam kartą pra­cow­ni­czą przez czyt­nik. Gdy za


pierw­szym ra­zem nie za­dzia­łało, pa­nika zła­pała mnie za gar­dło.
Nie. Nie. Nie.
Od­chy­li­łam głowę i spoj­rza­łam z wy­rzu­tem w niebo. Nad­cią­gnęły gniewne, ciemne
chmury, przy­sła­nia­jące wszyst­kie gwiazdy.
Nie mam dla cie­bie se­kre­tów, bez­gwiezdna nocy.
Drżącą ręką od­gar­nę­łam włosy z oczu, w du­chu pro­wo­ku­jąc niebo, by ze­słało na
mnie wszystko, co naj­gor­sze.
Wła­ści­wie mam dla cie­bie se­kret.
Je­stem zmę­czona. Tak cho­ler­nie zmę­czona. Za­do­wo­lone? Czy na tym ci za­le­żało?
Przy­ci­snę­łam czoło do szkla­nych drzwi i po­wstrzy­ma­łam krzyk. Pierw­sze kro­ple
pa­dły na moje włosy, po­li­czek, szyję. Wkrótce bę­dzie lało jak z ce­bra. Je­śli nie wejdę
do środka, rano będę chora.
Bluzą prze­tar­łam ma­gne­tyczny pa­sek na kar­cie, żeby ją osu­szyć.
I prze­su­nę­łam.
– Oeno­mel. Ilu­zja. Ki­ling – mam­ro­ta­łam ma­giczne słowa w na­dziei, że przy­niosą mi
szczę­ście, i cze­ka­łam, aż czer­wone świa­tełko zmieni się na zie­lone.
Mu­sia­łam cze­kać przez równe dwie se­kundy, za­nim tak się stało. Wy­pu­ści­łam
drżący od­dech. Wszystko bę­dzie do­brze jesz­cze przez jedną noc.
Kiedy we­szłam do holu bez buta i mo­kra od desz­czu, ochro­niarz z noc­nej zmiany
od­su­nął te­le­fon od ucha i spoj­rzał na mnie z po­li­to­wa­niem.
– Długi dzień?
– Na­wet nie masz po­ję­cia – mruk­nę­łam.
Joe wie­dział, że ko­czuję w ho­telu. Ni­gdy mnie za to nie osą­dzał. I ni­komu nie zdra­‐
dził.
Tym bar­dziej że sam był kie­dyś w ta­kiej sy­tu­acji. Lu­bi­łam my­śleć, że w in­nym ży­‐
ciu za­ko­cha­ła­bym się w kimś ta­kim. W mi­łym fa­ce­cie o opa­lo­nej skó­rze, in­ten­syw­nie
zie­lo­nych oczach i pro­mien­nym uśmie­chu. W go­rą­cym fa­ce­cie o trud­nej prze­szło­ści,
który nie po­zwa­lał, aby do­świad­cze­nia nim kie­ro­wały. Bła­ga­ła­bym go o po­ca­łu­nek,
a on by mi go dał i nie na­igry­wał się z tego, że go pra­gnę.
Tak jak Reed, przy­po­mnia­łam so­bie i na­gle do­tarło do mnie, że mo­głam być w nim
kie­dyś za­du­rzona, bo da­wało mi to po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa.
Cztery lata temu nie czu­łam się bez­pieczna. Pra­gnę­łam ko­goś, kto przy­pra­wiałby
moje serce o szyb­sze bi­cie tak samo jak myśl o utknię­ciu na desz­czu, jak dry­fo­wa­nie
na mo­rzu bez drogi po­wrot­nej do domu. Ko­goś ta­kiego, przy kim mo­gła­bym być lek­‐
ko­myślna i po­dej­mo­wać ry­zyko, a tym sa­mym czuć dresz­cze.
Mo­gła­bym ba­dać grunt, spa­ce­ro­wać po gra­nicy i spraw­dzać, jak da­leko mogę się
po­su­nąć, za­nim od­lecę.
Z Be­nem.
Z Na­shem.
Tyle że obaj byli nie­osią­galni.
– Je­steś tu ostat­nia. – Joe od­pro­wa­dził mnie do windy, trzy­ma­jąc rękę na pa­ra­li­za­‐
to­rze przy­tro­czo­nym do pa­ska. Lu­bi­łam w lu­dziach ich dzi­wac­twa, a na wi­dok tego
nie­mal się uśmiech­nę­łam. – Pan Pre­scott kilka mi­nut temu wy­szedł na ko­la­cję z pa­nią
Lo­well i jej mę­żem. Pew­nie chwilę ich nie bę­dzie.
Pu­ścił do mnie oko, a ja za­pra­gnę­łam go pra­gnąć, ale tak nie było.
Ude­rzyła mnie gwał­towna ulga i wes­tchnę­łam gło­śno, na­ci­ska­jąc na przy­cisk
windy. Wbi­łam pa­znok­cie w dło­nie i przez chwilę mia­łam ochotę wy­ści­skać ochro­nia­‐
rza za prze­ka­za­nie mi do­brych wie­ści, ale osta­tecz­nie tylko mu po­ma­cha­łam.
Po­kle­pał mnie po ra­mie­niu i od­szedł, uśmie­cha­jąc się tak, jakby chciał po­wie­dzieć:
„Ale nie za­wsze tak bę­dzie”.
Współ­czu­cie.
Cóż za piękna, obca emo­cja.
Mia­łam na­dzieję, że nie kła­mie, bo nie znio­sła­bym wię­cej roz­cza­ro­wań; wy­star­‐
czyła mi myśl, że nie mam w ży­ciu szczę­ścia.
Może by­łam tylko ma­łym kot­kiem, który ukrywa się za ma­ską od­waż­nego ty­grysa,
wie­rząc, że jest nim na­prawdę.
Prze­łknę­łam przy­pływ li­to­ści do sa­mej sie­bie, we­szłam do windy i za­sta­no­wi­łam
się nad dal­szymi kro­kami. Skoro wszy­scy opu­ścili ho­tel, mo­gła­bym za­kraść się do ga­‐
bi­netu i po­szu­kać klu­cza do jed­nego z po­ko­jów, które skoń­czy­li­śmy urzą­dzać dla go­ści
balu ma­sko­wego.
Na­ci­snę­łam piątkę, nie zdą­żyw­szy wy­bić so­bie tego po­my­słu z głowy. Chwilę prze­‐
szu­ki­wa­łam szu­flady w biurku Cay­dena, prze­rzu­ca­łam prób­niki farb i ma­te­ria­łów, aż
zna­la­złam klucz. Kur­sywą na sa­mo­przy­lep­nej kar­teczce na­pi­sano słowo „pen­tho­use”
i przy­cze­piono ją do karty-klu­cza.
Prze­kła­da­łam ją po­mię­dzy dwoma pal­cami, roz­wa­ża­jąc, czy po­win­nam ją wziąć.
Cay­den tego nie za­uważy. Mie­li­śmy ostat­nio ciężki ty­dzień i jego na ogół uprząt­‐
nięte biurko było za­sy­pane ster­tami pa­pie­rów, które ze­śli­zgi­wały się ni­czym la­wina,
gdy do­kła­dał ko­lejny plik.
A je­śli jed­nak to za­uważy, nic nie po­wie z obawy przed gnie­wem Na­sha. Wszy­scy
my­śleli, że Nash jest okrutny przez to, jak mnie trak­to­wał. Drżeli przed nim ze stra­chu
jak hi­po­chon­drycy przed ebolą. Pa­ra­no­icz­nie, nie­ra­cjo­nal­nie. A jed­no­cze­śnie miało to
ja­kiś sens.
Szcze­rze mó­wiąc, Nash, któ­rego kie­dyś zna­łam, krzy­czał tylko na lu­dzi, któ­rzy źle
trak­to­wali in­nych – na Vir­gi­nię za to, jak od­no­siła się do jego ro­dzi­ców; na Ba­sil za to,
że mnie drę­czyła; a na mnie... cóż, nie mia­łam po­ję­cia, jaki był po­wód, ale ja­kiś mu­siał
mieć. Bo ni­gdy nie ro­bił ni­czego bez­pod­staw­nie.
Je­śli mia­ła­bym strze­lać, po­wie­dzia­ła­bym, że cho­dzi o to, co stało się z Han­kiem,
albo za fakt, że wy­bra­łam stronę Re­eda w kłótni mię­dzy nimi, co było śmieszne, bo
prze­cież ja za­wsze sta­łam po stro­nie mo­jego przy­ja­ciela.
Na wspo­mnie­nie jego okru­cień­stwa scho­wa­łam klucz do kie­szeni. Je­śli za­mie­rzał
trak­to­wać mnie jak śmie­cia, to mógł mi cho­ciaż za­ofe­ro­wać prysz­nic, że­bym zmyła
z sie­bie smród. Na­ci­snę­łam na win­dzie przy­cisk pen­tho­use’u. Moje serce biło gło­śniej
z każ­dym ko­lej­nym pię­trem
Gdy drzwi się roz­su­wały, za­pew­nia­łam sie­bie na wszyst­kie spo­soby, że Nash wy­‐
szedł na ko­la­cję i szybko nie wróci. Uda mi się za­kraść do jego apar­ta­mentu i wyjść
w ciągu pięt­na­stu mi­nut. A na­wet dzie­się­ciu, je­śli nie będę pró­bo­wała ukry­wać do­wo­‐
dów swo­jej obec­no­ści.
Prze­su­nę­łam klu­czem do pen­tho­use’u Na­sha i po wej­ściu od razu za­pa­li­łam świa­‐
tło. Pach­niało tu nim. Ja­kimś no­wym za­pa­chem zmie­sza­nym ze sta­rym. Tak upa­ja­ją­‐
cym, że go za to nie­na­wi­dzi­łam.
W trak­cie pierw­szego ty­go­dnia na stu­diach uda­łam się do su­per­mar­ketu i sta­nę­‐
łam w alejce z że­lami do ką­pieli, przy­tło­czona wy­bo­rem.
Wy­mi­nął mnie ja­kiś fa­cet, przez przy­pa­dek mnie po­trą­ca­jąc, ale pach­niał tak do­‐
brze. Zna­jomo. Ko­ja­rzyło mi się to z do­mem. Dla­tego kiedy wziął bu­telkę żelu o na­‐
zwie Szał Ty­grysa, się­gnę­łam po ten sam ko­sme­tyk.
Ty­grysy to dra­pież­niki.
Są lo­jalne.
Silne.
Od­porne.
Chcia­łam być jak taki ty­grys.
Do­piero kiedy Reed wspo­mniał, że Nash uży­wał tego sa­mego żelu pod prysz­nic,
zro­zu­mia­łam, dla­czego roz­po­zna­łam ten za­pach. Było już jed­nak za późno. Już się zdą­‐
ży­łam od niego uza­leż­nić; na­wet do­le­wa­łam go do płynu do pra­nia, żeby moja po­ściel
pach­niała tak samo.
Czu­łam się jak zło­dziejka, bo kra­dłam jego za­pach, jak­bym miała do tego prawo.
I może rze­czy­wi­ście by­łam zło­dziejką, skoro ko­czo­wa­łam w jego ho­telu, a te­raz
sta­łam w progu jego pen­tho­use’u bez po­zwo­le­nia. Ro­zej­rza­łam się wo­kół ni­czym po­‐
dróż­niczka.
In­truzka.
Obca.
Po le­wej uj­rza­łam kuch­nię z szaf­kami po­zba­wio­nymi drzwi­czek i bla­tów. Na pod­‐
ło­dze w sa­lo­nie roz­cią­gał się szary dy­wan, na któ­rym stały dwa biurka. Jedno znaj­do­‐
wało się przed pa­no­ra­micz­nymi oknami zaj­mu­ją­cymi całą ścianę, dru­gie – pół me­tra
od ściany.
Okno mnie przy­cią­gało. Przy­ci­snę­łam do niego rękę, jak­bym mo­gła w ten spo­sób
do­tknąć bu­rzy sza­le­ją­cej po dru­giej stro­nie. Więk­szość ży­cia spę­dzi­łam w luk­su­sach,
ale ni­gdy nie przy­wy­kłam do tego uczu­cia, kiedy stoi się na szczy­cie świata i pa­trzy
bu­rzy pro­sto w oczy, ma­jąc jed­no­cze­śnie pew­ność, że mo­żesz z nią wy­grać.
O wy­gra­nej bę­dziesz my­ślała póź­niej, ty durna krowo. Trzeba się sprę­żać.
Po pra­wej i le­wej znaj­do­wały się drzwi. Pod­ję­łam de­cy­zję na chy­bił tra­fił i skrę­ci­‐
łam w lewo, a gdy prze­kro­czy­łam próg, od razu zo­rien­to­wa­łam się, że to sy­pial­nia Na­‐
sha. Pod ścianą stało ogromne łóżko, bę­dące je­dy­nym me­blem w tym po­miesz­cze­niu.
Palce mnie świerz­biły na myśl o tym, że mo­gła­bym prze­trzą­snąć po­kój w po­szu­ki­‐
wa­niu mo­jego port­fela, ale się po­wstrzy­ma­łam. Le­d­wie. Po­dą­ży­łam w stronę znaj­du­ją­‐
cej się tu ła­zienki. Gdy tylko się ro­ze­bra­łam, moje sutki na­tych­miast stward­niały.
Miało to chyba zwią­zek z po­czu­ciem nie­bez­pie­czeń­stwa, od­sło­nię­cia, in­tym­no­ści
w miej­scu, gdzie Nash spał. Wy­cią­gnę­łam z ple­caka ko­sme­tyczkę, po­ło­ży­łam ją na
półce pod prysz­ni­cem i za­wie­si­łam ręcz­nik na ha­czyku obok jego. Ka­bina prysz­ni­cowa
była cał­ko­wi­cie prze­szklona ze wszyst­kich stron i znaj­do­wała się po­środku wiel­kiej
ła­zienki.
Kiedy szłam boso w jej kie­runku i sta­nę­łam pod desz­czow­nicą, czu­łam się jak po­‐
sąg w mu­zeum. Na wbu­do­wa­nej w ścianę półce stały szam­pon, od­żywka do wło­sów
i żel pod prysz­nic z ho­te­lo­wej li­nii ko­sme­ty­ków. To jego nowy za­pach, do­tarło do
mnie, kiedy otwo­rzy­łam bu­te­leczkę i się za­cią­gnę­łam.
Od­krę­ci­łam ku­rek i jęk­nę­łam, kiedy na­tych­miast za­lała mnie go­rąca woda, ude­rza­‐
jąca w moją głowę tak, jak­bym stała na ze­wnątrz w trak­cie bu­rzy.
To nie­mal wy­star­czyło, żeby wy­ba­czyć Na­showi. Nie­mal.
Udało mi się uni­kać go przez cały ty­dzień i nie mia­łam żad­nych wy­rzu­tów su­mie­‐
nia za to, że przy­nio­słam mu pa­rzącą kawę. Za­brał mi port­fel i pie­nią­dze, które były
mi po­trzebne. Czy wła­śnie tak czuły się wszyst­kie ofiary Win­th­ro­pów?
Zde­spe­ro­wane, biedne, go­towe zaj­rzeć pod każdą po­duszkę, żeby zna­leźć do­dat­‐
kowy cent?
Prze­krę­ci­łam ko­lejny ku­rek i stru­mie­nie wy­pły­nęły z ca­łej dłu­go­ści prysz­nica jak
go­rąca ulewa, przez którą le­d­wie wi­dzia­łam. Woda roz­luź­niła moje obo­lałe mię­śnie,
a ciało bła­gało o wię­cej.
Zo­sta­łam tu dłu­żej, niż po­win­nam. W prze­ci­wień­stwie do znaj­du­ją­cej się w oko­licy
Uni­wer­sy­tetu Cli­fton ka­wa­lerki, którą wcze­śniej wy­naj­mo­wa­łam, tu­taj woda nie
ochła­dzała się po sied­miu mi­nu­tach i dwu­dzie­stu trzech se­kun­dach, da­jąc mi znać, że
mam wyjść.
Wciąż była cu­dow­nie go­rąca. Jak luk­su­sowa sauna. Po­ma­so­wa­łam szyję i prze­klę­‐
łam, kiedy wy­czu­łam po­marsz­czone palce, bo na­wet nie za­czę­łam się myć. Ko­ły­sa­łam
się pod na­try­skiem z za­mknię­tymi oczami i nu­ci­łam do me­lo­dii pio­senki You were
good to me Je­remy’ego Zuc­kera.
Otwo­rzy­łam oczy. Wy­cią­gnę­łam rękę po szam­pon i na­gle na­po­tka­łam spoj­rze­nie
Na­sha.
Za­mar­łam.
Nie by­łam w sta­nie my­śleć.
Nie by­łam w sta­nie od­na­leźć głosu.
Ani na­wet się ru­szyć.
Nash miał na so­bie gar­ni­tur, który otu­lał jego ciało, jego włosy jak zwy­kle ukła­dały
się w sek­sowny nie­ład, a w oczach po­ły­ski­wała ta sama iry­ta­cja co za­wsze. Przez
chwilę za­sta­na­wia­łam się, jak wy­glą­dałby bez gar­ni­turu. Kie­dyś wi­dzia­łam go nago,
ale by­łam wtedy zbyt po­ra­żona my­ślą, że prze­spa­łam się z nie­wła­ści­wym bra­tem, by
zwró­cić uwagę na jego ciało.
Ma­te­riał jego dro­giego gar­ni­turu ze mnie drwił, ukry­wa­jąc pod spodem coś, czego
naj­pew­niej już ni­gdy wię­cej nie zo­ba­czę.
Wcale nie chcesz zo­ba­czyć go nago, Emery.
Kłam­stwo.
Chcia­łam, ale w taki spo­sób, jak pa­trzy się na mi­jany wrak sa­mo­chodu – z ma­ka­‐
bryczną fa­scy­na­cją na wi­dok cze­goś tra­gicz­nego.
Nie­bez­piecz­nego.
Śmier­tel­nego.
Na twa­rzy Na­sha go­ścił nie­za­do­wo­lony gry­mas, który ni­gdy z niej nie zni­kał.
Przy­ło­żył do ucha te­le­fon – nowy, za­uwa­ży­łam z pewną dozą sa­tys­fak­cji.
Gdy­bym cie­bie rów­nież mo­gła zła­mać, zro­bi­ła­bym to.
Po­ru­szał ustami tak szybko, że za nim nie na­dą­ża­łam. Przez wła­sne dud­niące serce
i szum wody nic do mnie nie do­cie­rało. Przy­su­nę­łam palce do kurka i przy­krę­ci­łam
stru­mień na tyle, by móc go usły­szeć.
Do­my­ślił się tego, bo zmru­żył oczy, które ani na chwilę nie zsu­nęły się z mo­jej twa­‐
rzy. Gdyby sy­tu­acja się od­wró­ciła, nie od­na­la­zła­bym w so­bie ta­kiej siły. A może na­‐
prawdę się mną brzy­dził i wcale nie po­trze­bo­wał sil­nej woli, by oprzeć się wi­do­kowi
mo­jego na­giego ciała. Po pro­stu go nie chciał.
– Nie wzy­waj ochrony, De­li­lah. – Po­bie­lałe palce za­ci­snął na te­le­fo­nie, nie­mal miaż­‐
dżąc urzą­dze­nie. – Nikt się nie wła­mał. Fał­szywy alarm – wy­ce­dził. – Tak, je­stem pe­‐
wien.
Sta­łam w mil­cze­niu, bo po raz pierw­szy w ży­ciu nie wie­dzia­łam, co po­wie­dzieć.
Mia­łam ochotę owi­nąć się ra­mio­nami i za­sło­nić, ale ko­niec koń­ców dum­nie za­dar­łam
pod­bró­dek, pa­trząc na niego wy­zy­wa­jąco.
Moje na­pięte sutki ster­czały w jego stronę. Za­wsze go­li­łam się mię­dzy no­gami,
a te­raz zro­zu­mia­łam, że to błąd, bo do­słow­nie czu­łam strużki wody spły­wa­jące po
moim ciele, które wręcz ła­sko­tały.
Mój od­dech stał się płytki, woda wy­dała się na­gle zbyt cie­pła. Zbyt go­rąca. Pró­bo­‐
wa­łam prze­krę­cić ku­rek, sta­ra­jąc się za­cho­wać opa­no­wa­nie, bo tylko w ten spo­sób
uda mi się to prze­żyć.
Prze­krę­ci­łam gałkę w nie­wła­ści­wym kie­runku. Wy­sko­czy­łam spod stru­mie­nia
wody, kiedy po­pa­rzyła moją skórę, i na­gle zna­la­złam się zbyt bli­sko Na­sha, jak uwię­‐
zione w klatce zwie­rzę wy­sta­wione na po­kaz.
Nie ty­grys.
Ko­tek ucie­ka­jący przed go­rącą wodą.
W końcu prze­rwał po­łą­cze­nie. Kiedy otwo­rzył usta, przy­go­to­wa­łam się na jego
słowa. Ma­rzy­łam o tym, by zna­leźć się pod bez­piecz­nym na­try­skiem, który nie pa­rzy.
– Wy­pad stąd. Nie je­steś warta po­ma­rań­czo­wego kom­bi­ne­zonu, ma­ło­lato. – Scho­‐
wał te­le­fon do kie­szeni i do­dał: – I nie za­po­mnij umyć się za uszami.
Za­pło­nął we mnie gniew, po­garda wspi­nała się po gar­dle. Chcia­łam wy­krzy­czeć
mu po raz setny, że wcale nie je­stem nie­let­nia, ale nie było sensu strzę­pić ję­zyka. Ten
męż­czy­zna upo­ka­rzał mnie raz za ra­zem.
W łóżku Re­eda.
W win­dzie.
Na oczach mo­ich współ­pra­cow­ni­ków.
Wie­dzia­łam jed­nak, że mu­szę na niego dzia­łać, bo nie chcia­łam wie­rzyć, że mógł
mieć na mnie wpływ bez ja­kiej­kol­wiek wza­jem­no­ści.
A więc do­bra. Je­śli chciał uprzy­krzać mi ży­cie, to po­czę­stuję go tym sa­mym. Po­‐
trze­bo­wa­łam tej pracy, a on swo­jej re­pu­ta­cji.
Pra­gnę­łam jej z ca­łej siły.
I za­mie­rza­łam zro­bić wszystko.
Roz­dział dwu­dzie­sty pierw­szy

Nash
B yłem cały spięty. Każdy mię­sień w moim ciele się na­prę­żył.
Szczęka.
Ścię­gna na szyi.
Żyła na skroni pul­so­wała.
Na­wet żyła na moim pie­przo­nym fiu­cie.
Emery wy­cią­gnęła rękę, na oślep zmie­niła tem­pe­ra­turę wody. Zro­biła krok w tył.
Woda spły­wała po jej twa­rzy, rzę­sach, ustach, co­raz ni­żej...
Nie chcia­łem przy­glą­dać się jej ciału, mimo że jej obec­ność w tym po­miesz­cze­niu
była wręcz doj­mu­jąca. Cała jej osoba była nie do znie­sie­nia.
Zbyt de­struk­cyjna.
Zbyt tok­syczna.
Zbyt lek­ko­myślna.
– Co za idiotka – skła­ma­łem, pło­nąc pod spoj­rze­niem tych prze­szy­wa­ją­cych, dwu­‐
ko­lo­ro­wych oczu.
Ła­zienka wy­peł­niła się parą, która osia­dła na moim ubra­niu i ciele. Opar­łem się
o umy­walkę, zdją­łem ma­ry­narkę i rzu­ci­łem ją na wil­gotną pod­łogę, po czym nie­‐
spiesz­nie pod­wi­ną­łem rę­kawy je­dwab­nej ko­szuli.
Czu­łem ucisk wo­kół szyi, ale nie roz­pią­łem koł­nie­rzyka, bo nie chcia­łem ob­na­żać
się jesz­cze bar­dziej przed nagą dwu­dzie­sto­jed­no­let­nią dziew­czyną. Tym bar­dziej że
wła­śnie za­uwa­ży­łem za nią zna­jomą czer­woną bu­telkę z nie­bie­ską ety­kietą i skra­da­ją­‐
cym się dra­pież­ni­kiem.
Uży­wała mo­jego sta­rego żelu pod prysz­nic. Tej sa­mej marki. Tego sa­mego za­pa­‐
chu. Była zło­dziejką, która okra­dała mnie z nie­zna­nych mi po­wo­dów.
To dla­tego w win­dzie roz­po­zna­łem jej za­pach.
Bo wcie­rała go w całe swoje ciało.
– Jest mi cie­bie żal, panno Rho­des – pod­kre­śli­łem jej na­zwi­sko, czer­piąc ra­dość
z tego, jak za­re­ago­wała. Jak­bym sma­gnął ją po ple­cach ba­tem. – Nie po­tra­fisz zro­zu­‐
mieć na­wet pro­stych słów. Je­steś taka płytka. Zde­spe­ro­wana. Przy­po­mi­nasz mi twoją
matkę.
Tak na­prawdę były swo­imi cał­ko­wi­tymi prze­ci­wień­stwami.
Wkład Vir­gi­nii Win­th­rop w spo­łe­czeń­stwo obej­mo­wał za­chę­ca­nie mło­dzieży
Eastridge do ano­rek­sji, slut-sha­min­go­wa­nie pań domu, które miały oka­zję prze­je­chać
się na fiu­cie, któ­rego ona pra­gnęła, ale ni­gdy by nie zdo­była, oraz pi­cie ta­kich ilo­ści
szam­pana, że można by po­wa­lić do­ro­słego sło­nia.
Na­to­miast Emery z buntu prze­ciwko matce uczy­niła sport, wal­czyła z łatką Vir­gi­‐
nii 2.0, jakby od tego za­le­żało jej ży­cie. Ale li­czyło się tylko to, że wie­działa o oszu­‐
stwach Gi­de­ona i nic z tym nie zro­biła.
Ty­siące lu­dzi stra­ciło pracę i oszczęd­no­ści. An­gus Bed­ford umarł. Tata umarł.
Może jed­nak Emery była taka sama jak Vir­gi­nia.
– Od­szcze­kaj to! – krzyk­nęła Emery obu­rzona, na­prę­żona jak struna. By­łem pe­‐
wien, że rzu­ci­łaby się na mnie, gdyby nie dzie­liła nas cienka szklana szyba i metr od­‐
stępu.
– Wie­rzysz, że masz nade mną ja­kąś wła­dzę? To uro­cze.
Pod­sze­dłem do ka­biny prysz­ni­co­wej, aż sta­nę­li­śmy twa­rzą w twarz, a kon­kret­niej
nos w klatkę pier­siową. Dzie­liło nas tylko cien­kie szkło i resztki mo­jego roz­sądku.
Wło­ży­łem rękę do kie­szeni i wy­cią­gną­łem jej port­fel. Mój port­fel.
W pierw­szej ko­lej­no­ści za­uwa­ży­łem zdję­cie Re­eda. Wy­su­ną­łem je z kie­szonki, po­‐
li­za­łem w miej­scu, gdzie znaj­do­wała się jej twarz, i przy­kle­iłem do ściany prysz­nica.
Wil­goć przy­trzy­my­wała fo­to­gra­fię przy szkle.
Emery wzdry­gnęła się, jakby przy­jęła cios w splot sło­neczny. Da­łem jej trzy se­‐
kundy, żeby po­pa­trzyła na zdję­cie, za­pa­mię­tała je, po raz ostatni na­cie­szyła nim oczy,
a po­tem przedar­łem je na pół. Z jej gar­dła wy­rwał się krzyk, a twarz stra­ciła bun­tow­‐
ni­czy wy­raz.
I bar­dzo do­brze.
Nie za­mie­rza­łem się z nią za­przy­jaź­niać.
W ogóle nie chcia­łem po­świę­cać jej czasu.
Mu­siała być na­prawdę złak­niona uwagi, skoro po­sta­no­wiła wła­mać się do mo­jego
pen­tho­use’u i ro­ze­brać się do naga pod moim prysz­ni­cem.
Dwie po­łówki zdję­cia wy­lą­do­wały na pod­ło­dze z dala od sie­bie. We­dług mnie wy­‐
świad­czy­łem jej przy­sługę.
Lek­cja nu­mer dwa, skar­bie. Ty i Reed nie je­ste­ście ra­zem. On nie jest dla cie­bie.
Jest zbyt po­słuszny. Prze­wi­dy­walny, grzeczny. Im szyb­ciej to zro­zu­miesz, tym le­piej.
– Nie­na­wi­dzę cię – wy­sy­czała ci­cho. Miękko i ko­bieco. Mia­łem ochotę na­grać ten
głos i słu­chać, jak szep­cze do mnie spro­śne rze­czy.
Emery wy­po­wie­działa te słowa wcze­śniej, w win­dzie, pod osłoną ciem­no­ści.
Wtedy nie mó­wiła po­waż­nie, ale może te­raz było ina­czej.
– Mocne słowa – za­drwi­łem, krzy­żu­jąc nogi w kost­kach. – Czy dzięki nim czu­jesz
się, jak­byś miała krę­go­słup? Bo ja wi­dzę tylko osobę, którą ła­two zła­mać.
Od­gar­ną­łem z jej twa­rzy gę­ste, czarne ko­smyki. Ogień po­wró­cił ze zdwo­joną siłą,
wy­ssał z po­miesz­cze­nia całe po­wie­trze. Gdy­bym spu­ścił głowę, zo­ba­czył­bym na­gie
cycki fa­lu­jące od gwał­tow­nych od­de­chów.
Nie spoj­rza­łem, ale mój fiut by tego chciał. Wska­zy­wał na nią przez ma­te­riał mo­ich
spodni. Za­miast zwró­cić na to uwagę, pa­trzyła mi ze zło­ścią w oczy.
Wy­da­wała się taka bun­tow­ni­cza, jak wtedy, gdy skoń­czyła szes­na­ście lat i po­pro­‐
siła matkę o sa­mo­chód. Aku­rat sta­łem na dru­gim końcu ba­senu i czy­ści­łem go za tatę,
który miał wi­zytę u le­ka­rza.
Vir­gi­nia od­po­czy­wała na le­żaku i opa­lała się to­pless, czy­ta­jąc ostat­nie wy­da­nie
„US! We­ekly”.
– Wiem, co chcę do­stać na uro­dziny – oznaj­miła Emery i wsko­czyła na bombę do
ba­senu. Chwilę póź­niej wy­ło­niła się na po­wierzchni, na płyt­szym końcu zbior­nika. –
Sa­mo­chód. Je­den z tych sta­rych, które tata trzyma w ga­rażu. Po­łowy z nich nie używa.
Vir­gi­nia odło­żyła ma­ga­zyn i prze­su­nęła wiel­kie oku­lary na czu­bek głowy.
– Ko­cha­nie, tylko po­spól­stwo pro­wa­dzi sa­mo­chody. Win­th­ro­po­wie mają od tego
szo­fe­rów.
I to by było na tyle.
Emery do­stała wtedy na uro­dziny to­rebkę Bir­kina ze skóry stru­sia w ko­lo­rze wy­‐
mio­cin, którą sprze­dała ty­dzień póź­niej, a po­tem bła­gała mnie, że­bym za­brał ją do ko­‐
misu z uży­wa­nymi sa­mo­cho­dami. Po­je­cha­li­śmy moją starą do­brą hondą ac­cord, na­zy­‐
waną Yolandą, która wciąż jeź­dziła, mimo że wy­pro­du­ko­wano ją w la­tach dzie­więć­‐
dzie­sią­tych.
Emery ku­piła wtedy ja­kie­goś grata, a w dro­dze do domu prze­ka­zała resztę pie­nię­‐
dzy ze sprze­daży to­rebki na rzecz schro­ni­ska dla zwie­rząt. Po dro­dze mi­nę­li­śmy Vir­gi­‐
nię i jej ko­le­żanki, które aku­rat je­chały do co­un­try clubu.
Na­stęp­nego dnia Vir­gi­nia zmu­siła mo­jego tatę, żeby za­brał sa­mo­chód na zło­mo­wi­‐
sko, a Emery od­wró­ciła się wtedy do Re­eda i po­wie­działa: „Było warto”. Jej twarz
przy­brała ten sam wy­raz co te­raz.
Upór.
Aro­gan­cję.
Wa­lecz­ność.
Cze­ka­łem, aż coś po­wie, ale znowu mam­ro­tała słowa, któ­rych nie sły­sza­łem, co
cho­ler­nie mnie wku­rzało. Przy­glą­da­łem się jej ustom, sta­ra­jąc się od­szy­fro­wać zna­‐
cze­nie, ale wkrótce do­tarło do mnie, że te wargi in­te­re­sują mnie o wiele bar­dziej.
Tym­cza­sem pod prysz­ni­cem zdą­żyło już upły­nąć tyle wody, że można by ura­to­wać
Ka­li­for­nię przed na­stępną su­szą.
W końcu spoj­rzała mi w oczy i przy­ci­snęła dłoń do szyby tuż obok mo­jego po­‐
liczka.
– Lu­bię, gdy na­zy­wasz mnie nie­let­nią, Pre­scott. To ozna­cza, że mnie pra­gniesz.
Moje noz­drza się roz­dęły, po­wieka mi drgała. Nie mia­łem po­ję­cia, co Emery za­mie­‐
rza, ale pro­wa­dziła nie­bez­pieczną grę. A ja nie mia­łem za­miaru jej prze­grać. Wy­da­‐
wało mi się, że może mieć szansę na wy­graną, więc chcia­łem ją zdu­sić w za­rodku.
– Le­piej uwa­żaj, Win­th­rop. Pa­trzysz na mnie tak, jak­byś chciała mnie prze­le­cieć,
a oboje wiemy, że sta­nie się tak tylko pod wa­run­kiem, że bę­dziesz uda­wać ko­goś in­‐
nego.
– W ogóle się nie zmie­ni­łeś, Nash. – Jej ko­men­tarz ra­nił moją dumę. Wku­rzało
mnie to. – Mi­nęło dzie­sięć lat, a ty wciąż wal­czysz dla za­bawy.
Pa­trzyła na mnie tak, jakby mnie znała.
Mu­sia­łem jej udo­wod­nić, że tak nie jest.
– Nie mam po­ję­cia, o czym mó­wisz. – Roz­pią­łem koł­nie­rzyk i po­lu­zo­wa­łem go nie­‐
spiesz­nie. Niech się nie­cier­pliwi.
– Ni­gdy nie wal­czy­łem dla za­bawy. Roz­wa­la­łem so­bie knyk­cie, da­wa­łem roz­le­wać
swoją krew i ła­mać ko­ści dla mo­jego taty. To taki ro­dzaj lo­jal­no­ści, któ­rej Win­th­ro­po­‐
wie ni­gdy nie zro­zu­mieją.
Wcale nie znasz mnie tak do­brze, jak ci się wy­daje, prawda, skar­bie?
– Dla two­jego taty? – Wola walki na­tych­miast ją opu­ściła, ale nie za­mie­rza­łem dać
się na­brać na jej sztuczki. Prę­dzej po­wie­rzę bez­pie­czeń­stwo na­ro­dowe ter­ro­ry­stom.
– Je­stem w szoku. Oka­zuje się, że wszech­wie­dząca Emery Win­th­rop jed­nak cze­goś
nie wie. – Roz­pią­łem trzy górne gu­ziki ko­szuli. Nie spodo­bało mi się to, że Emery ule­‐
gła po­ku­sie i spoj­rzała. By­łem zły, że jed­no­cze­śnie mi się to spodo­bało. Frag­ment mo­‐
jej go­łej skóry na­tych­miast po­krył się parą. – Tata miał cho­robę serca, która wy­ma­gała
co­mie­sięcz­nego le­cze­nia. Te leki kosz­to­wały wię­cej pie­nię­dzy, niż moi ro­dzice byli
w sta­nie ze­brać. Do­wie­dzia­łem się o tym, kiedy mama i tata kłó­cili się o ra­chunki. Mu­‐
sia­łem zna­leźć pracę, ale ni­g­dzie nie pła­cili wy­star­cza­jąco do­brze. Nie mie­li­śmy ubez­‐
pie­cze­nia zdro­wot­nego, a ta­bletki kosz­to­wały trzy ty­siące mie­sięcz­nie. Bo­gaci miesz­‐
kańcy mia­sta zjeż­dżali się do na­szego li­ceum, gdzie wy­bie­rali bied­niej­sze dzie­ciaki,
które po­trze­bo­wały pie­nię­dzy. – Ko­lejne dwa gu­ziki. – Zna­jomi po­wie­dzieli mi o wal­‐
kach. A wkrótce po­tem sta­wa­łem na ringu noc w noc. Czę­sto wy­gry­wa­łem, za­ra­bia­łem
mnó­stwo pie­nię­dzy dla sie­bie i jesz­cze wię­cej dla tych dup­ków, któ­rzy na mnie sta­‐
wiali. Ma­mie po­wie­dzia­łem, że zna­la­złem pracę, by po­móc im z ra­chun­kami. Wy­daje
mi się, że za­wsze po­dej­rze­wała mnie o udział w wal­kach dla pie­nię­dzy, ale ni­gdy nie
drą­żyła te­matu.
– Do czasu, aż zo­sta­łeś aresz­to­wany – do­koń­czyła Emery, w jej oczach po­ja­wiło się
zro­zu­mie­nie. – Betty ka­zała ci obie­cać, że prze­sta­niesz.
Tam­tego dnia na po­ste­runku po­li­cji po­zna­łem Fikę. Stał tuż przy wej­ściu i flir­to­wał
z funk­cjo­na­riuszką, ale na mój wi­dok prze­stał i po­gła­dził się po ły­sej gło­wie zwiot­‐
czałą ręką.
– Je­steś sy­nem Hanka Pre­scotta – po­wie­dział, ki­wa­jąc na mnie.
Uzbro­iłem się w butny wy­raz twa­rzy, igno­ru­jąc krew spły­wa­jącą mi od skroni aż po
po­li­czek.
– A co cię to?
– Czę­sto go wi­duję. W szpi­talu. – Och. Spo­sęp­nia­łem, kiedy kon­ty­nu­ował: – Za co tu
tra­fi­łeś?
– Za walki.
Po­ki­wał głową i szturch­nął mnie w ra­mię przy­ja­ciel­sko, bo ręce mia­łem skute za ple­‐
cami. Zo­ba­czy­łem go znowu do­piero go­dzinę póź­niej, kiedy kop­nął mnie w nogę, żeby
wy­bu­dzić ze snu.
– Chodź. Idziemy.
Wy­pro­sto­wa­łem się na krze­śle, kiedy wy­cią­gnął z kie­szeni klucz i po­dyn­dał nim mię­‐
dzy nami.
– Tak po pro­stu?
– Tak po pro­stu. – Roz­kuł mnie z gra­cją ko­nia po­ru­sza­ją­cego się po lo­do­wi­sku, przez
co dwu­krot­nie dziab­nął mnie klu­czem w nad­garstki. – Mam tu kon­takty, młody.
– I po­tem prze­sta­łeś wal­czyć – do­dała Emery. – Pa­mię­tam.
Wła­ści­wie od tam­tego czasu wal­czy­łem jesz­cze je­den raz, ale nie na­zwał­bym tego
walką. Fa­cet był na stra­co­nej po­zy­cji. Nie po­wie­dzia­łem jej tego jed­nak i za­ją­łem się
roz­pi­na­niem dwóch ostat­nich gu­zi­ków, a po­tem po­zwo­li­łem ko­szuli spły­nąć w dół
mo­ich ra­mion.
Emery wy­ba­łu­szyła oczy. Wie­dzia­łem, co zo­ba­czyła. Ja mu­sia­łem pa­trzeć na nie
każ­dego dnia z my­ślą, że to za mało.
Moją klatkę pier­siową i ra­miona zdo­biły kon­ste­la­cje blizn i szram. Pod że­brami od
brzu­cha po plecy roz­cią­gał się ślad po nożu. Źle się za­goił, wciąż był mocno wy­pu­kły
i bor­dowy.
Emery przy­glą­dała się w mil­cze­niu każ­dej bliź­nie, na­pię­tym mię­śniom, śla­dom po
walce, ta­tu­ażowi. Prze­nio­sła wzrok na moją twarz. Po­czu­łem w brzu­chu ja­kiś skurcz,
bo zro­zu­mia­łem, że po­doba jej się wi­dok.
– Dla­czego Reed o tym nie wie? – wy­chry­piała.
– Wie. Już wie.
I od­kąd się do­wie­dział, cho­wał do mnie urazę. Nie ro­zu­miał, jak miał w ży­ciu do­‐
brze. Mama, tata i ja po­zwo­li­li­śmy mu trwać w nie­świa­do­mo­ści. Póki żył tata, trzy­ma­‐
li­śmy na­sze pro­blemy z dala od niego.
Nie mu­siał jeź­dzić z tatą do sklepu spo­żyw­czego, a po­tem za­sta­na­wiać się, jak ma
wy­tłu­ma­czyć ma­mie, że tata stra­cił przy­tom­ność przy półce ze środ­kami hi­gie­nicz­‐
nymi dla ko­biet.
Ni­gdy nie mu­siał zre­zy­gno­wać ze sty­pen­dium na uczelni Ligi Blusz­czo­wej, bo znaj­‐
do­wała się zbyt da­leko i mu­siał być w po­bliżu, w ra­zie gdyby ta­cie się coś stało.
Ni­gdy nie mu­siał po­świę­cać swo­jego ciała w trak­cie walk na pię­ści. A także na
noże, gdy ja­kiś uprzy­wi­le­jo­wany du­pek stra­cił przez niego pie­nią­dze.
Reed po­zo­sta­wał nie­ska­lany jak dzie­wica prze­zna­czona w ofie­rze, a my ze wszyst­‐
kich sił sta­ra­li­śmy się, żeby tak zo­stało. Mógł być na nas wście­kły, ale jego gniew zo­‐
stał wznie­siony na chy­bo­tli­wych fun­da­men­tach.
– Trzy­mał to przede mną w ta­jem­nicy? – O dziwo, Emery nie wy­da­wała się zra­‐
niona. Przyj­rza­łem się jej uważ­nie, za­chę­cony moż­li­wo­ścią zaj­rze­nia jej do głowy.
– Nie. – Palce mnie świerz­biły, żeby za­pa­lić skręta, mimo że nie ro­bi­łem tego od li­‐
ceum. – Po­wie­dzie­li­śmy mu o tym z mamą do­piero po po­grze­bie. – Wła­ści­wie mama
wy­znała mu prawdę. Reed wciąż miał do mnie pre­ten­sje za bal de­biu­tan­tek. – Tata nie
chciał, żeby wie­dział. Reed mu­siałby zre­zy­gno­wać z fut­bolu, a pie­nią­dze z wpi­so­wego
i za sprzęt prze­zna­czyć na leki taty.
– Po­wi­nien był to zro­bić.
Jej od­po­wiedź była na­tych­mia­stowa, po­zba­wiona wa­ha­nia.
Z tego po­wodu moja nie­na­wiść do niej tro­chę zma­lała, a iry­ta­cję prze­la­łem na sie­‐
bie.
Za­sta­na­wia­łem się, co by po­wie­działa, gdyby usły­szała, że Gi­deon wie­dział.
Za­pro­po­no­wał ta­cie, że wy­ko­rzy­sta swoje zna­jo­mo­ści, żeby za­ła­twić mu le­cze­nie
eks­pe­ry­men­talne.
Moi ro­dzice mieli gdzieś dumę. Za­le­żało im na dzie­ciach, trzy­ma­niu się z dala od
kło­po­tów i spę­dza­niu ze sobą tyle czasu, ile się dało. Nic wię­cej.
Le­cze­nie po­ma­gało do mo­mentu, aż roz­pę­tał się skan­dal i opie­kun eks­pe­ry­mentu
wy­ko­pał tatę z pro­gramu w ra­mach ze­msty. Po­dob­nie jak moi ro­dzice za­in­we­sto­wał
wszyst­kie oszczęd­no­ści w Win­th­rop Te­xti­les. Tak samo jak oni wszystko stra­cił. Ale
w prze­ci­wień­stwie do nich on wo­lał się wy­żyć na moim ojcu.
– Tata nie chciał, by tak się po­świę­cał – po­wie­dzia­łem w końcu.
– To dla­tego Reed cię nie­na­wi­dzi? Bo wa­sza trójka trzy­mała to przed nim w ta­jem­‐
nicy?
Do­tarło do mnie, że to dziwne miej­sce na taką roz­mowę. Sta­ra­łem się jed­nak pa­‐
trzeć jej w twarz, mimo że per­spek­tywa ob­ser­wo­wa­nia wody spły­wa­ją­cej po jej na­gim
ciele nie­zwy­kle mnie ku­siła.
– Po czę­ści, ale był już na mnie wście­kły wcze­śniej.
A do­kład­niej od balu de­biu­tan­tek, gdy zo­stał aresz­to­wany.
– Hank zmarł na za­wał... Bo prze­stał brać leki?
– Nie mógł so­bie na nie po­zwo­lić, kiedy moi ro­dzice stra­cili pracę u two­ich oraz
wszyst­kie swoje oszczęd­no­ści.
Gdy prze­rwano le­cze­nie, or­ga­nizm taty stał się jak ty­ka­jąca bomba. Nie mie­li­śmy
trzech ty­sięcy do­la­rów mie­sięcz­nie na inne leki. Wy­my­śli­łem plan, ale nie by­łem
w sta­nie wpro­wa­dzić go w ży­cie wy­star­cza­jąco szybko. Reed wy­je­chał na stu­dia, a ja
prze­nio­słem się do ob­skur­nego cia­snego miesz­ka­nia z jedną sy­pial­nią, którą po­zwo­li­‐
łem za­jąć ro­dzi­com.
– Prze­pra­szam. – Ko­smyk wło­sów opadł na jej oko, ale Emery się nie ru­szyła.
Przez jej twarz prze­to­czyło się zdzi­wie­nie. Nie po­do­bało mi się to.
Za­wsze była do­brą ak­torką. Za uda­wa­nie grzecz­nej nie­wol­nicy Vir­gi­nii i wbi­cia
mo­jej ro­dzi­nie noża w plecy za­słu­gi­wała na Oscara.
– Emery – ostrze­głem.
Ni­czego tak bar­dzo nie­na­wi­dzi­łem jak prze­pro­sin.
Bo z prze­pro­si­nami jest tak, że za­wsze nad­cho­dzą po tym, jak ktoś spie­przył
sprawę.
Jakby mó­wił: „Przy­znaję, zro­bi­łem ci koło dupy, a te­raz mu­sisz mi to wy­ba­czyć”.
Dla­czego niby miał­bym to ro­bić?
– Nie. – Po­de­szła bli­żej, aż czu­bek jej nosa ze­tknął się z szybą. Gdyby drzwi były
otwarte, do­tknę­łaby mnie. – Po­zwól mi to po­wie­dzieć. Wiem, że lu­dzie uży­wają słowa
„prze­pra­szam”, jakby nic nie zna­czyło, ale ja tak nie ro­bię. Uwa­żam, że słowa mają
moc, i ni­gdy bym ich nie nad­użyła. Dla­tego uwierz mi, że jest mi nie­zmier­nie przy­kro
z po­wodu two­jego taty.
Miał­bym jej uwie­rzyć? Ni­gdy.
Woda dud­niła o płytki, pry­skała na dzie­lącą nas szybę, grube kro­ple spły­wały
jedna po dru­giej.
Emery nie za­słu­gi­wała na od­po­wiedź, więc jej nie udzie­li­łem.
– To dla­tego mnie nie­na­wi­dzisz – wy­szep­tała.
Była taka nie­do­myślna.
Wcale nie mia­łem do niej żalu o grze­chy jej ro­dzi­ców, tylko o to, że o nich wie­‐
działa i nic z tym nie zro­biła. Nie­na­wi­dzi­łem jej, bo tata nie mu­siał umie­rać.
I dla­tego rów­nież nie­na­wi­dzi­łem sie­bie.
– Nie, ty­gry­sku. – W końcu się pod­da­łem i prze­nio­słem wzrok na jej cycki. Dwie
pełne piersi w kształ­cie łezki, z twar­dymi sut­kami skie­ro­wa­nymi w moją stronę. Gdy­‐
bym spu­ścił spoj­rze­nie jesz­cze ni­żej, zo­ba­czył­bym jej cipkę. Ze­braw­szy w so­bie wszel­‐
kie po­kłady sil­nej woli, spoj­rza­łem jej w oczy i za­pew­ni­łem: – Nie­na­wi­dzę cię za wiele
wię­cej.
Po­wie­dzia­łem jej o ta­cie. Mia­łem to już z głowy, a te­raz mo­gła du­sić się w po­czu­ciu
winy tak jak ja każ­dego dnia. Jak ga­łązka bzu pró­bu­jąca prze­żyć bez świa­tła.
Zwię­dła.
Wy­nisz­czona.
Pu­sta.
Ta roz­mowa ni­czego nie zmie­niała.
I tak mu­siało jesz­cze dojść do roz­lewu krwi.
Krwi Gi­de­ona.
I Vir­gi­nii.
Oraz Emery.
Roz­dział dwu­dzie­sty drugi

Emery

P rzez całe ży­cie oskar­żano mnie o to, że je­stem nie­od­po­wied­nia.


Zbyt po­ryw­cza.
Zbyt kre­atywna.
Zbyt stuk­nięta.
Zbyt ma­łost­kowa.
Zbyt tycz­ko­wata.
Zbyt nie­za­leżna.
Zbyt wy­szcze­kana.
Ogól­nie inna, niż po­win­nam.
Spi­ja­łam te ob­razy jak kom­ple­menty, prze­ły­ka­łam każdy z nich z za­chłan­no­ścią su­‐
ge­ru­jącą, że mnie uszczę­śli­wiają.
I tak było.
Po­do­bało mi się to, że je­stem „zbyt ja­kaś”, bo to ozna­czało, że ni­gdy mi ni­czego nie
bra­kuje. Ni­gdy się nie ha­mo­wa­łam. Nie gry­złam się w ję­zyk. Nie uda­wa­łam ko­goś in­‐
nego.
Kry­ty­ku­jące mnie osoby miały ra­cję. Fak­tycz­nie by­łam zbyt po­ryw­cza, kre­atywna,
ma­łost­kowa, tycz­ko­wata, biu­ścia­sta, nie­za­leżna i wy­szcze­kana.
Na ogół lu­bi­łam sie­bie.
No i pro­szę.
Po­wie­dzia­łam to.
Na­to­miast dzi­siaj nie pa­ła­łam do sie­bie sym­pa­tią.
Śmierci Hanka Pre­scotta można było za­po­biec. Reed mi o tym nie po­wie­dział. Tak
samo jak Betty i Nash. A on w do­datku mnie nie­na­wi­dził.
Jakby tego było mało... pach­nia­łam jak Nash, za­nim mnie znie­na­wi­dził.
Jak zło­dziejka prze­brana w za­pach ty­grysa.
Kiedy wró­ci­łam pę­dem do swo­jej szafy – le­d­wie pa­mię­ta­jąc o tym, by we­pchnąć
ręcz­nik i ko­sme­tyczkę do ple­caka, pod­róbki zna­nej marki – w pierw­szej ko­lej­no­ści po­‐
win­nam była za­dzwo­nić do Re­eda i Betty. Albo jesz­cze le­piej – zło­żyć re­zy­gna­cję i wy­‐
nieść się stąd w cho­lerę.
Za­miast tego roz­ło­ży­łam się na po­ścieli, mo­cząc wszystko wo­kół, bo na­wet nie wy­‐
su­szy­łam wło­sów.
Ude­rzyły we mnie wspo­mnie­nia o Na­shu sprzed chwili.
Para skra­pla­jąca się na jego na­giej klatce pier­sio­wej.
To, jak gwał­tow­nie za­czerp­nął od­de­chu na wi­dok mo­ich piersi.
Wil­goć mię­dzy mo­imi no­gami na wi­dok jego spoj­rze­nia – jakby chciał mnie prze­le­‐
cieć z nie­na­wi­ści.
Dło­nie tak bar­dzo mi drżały, że le­d­wie trzy­ma­łam w nich te­le­fon.
Uru­cho­mi­łam apli­ka­cję Eastridge Uni­ted i wy­sła­łam wia­do­mość do je­dy­nej osoby,
która ni­gdy by mnie nie osą­dzała. Moje po­żą­da­nie było w tej chwili tak gę­ste, że nie­‐
mal na­ma­calne.

Durga: Mu­szę dojść.

Od­po­wie­dział w ciągu kilku se­kund, jakby już miał otwarty czat.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Już trzy­mam fiuta w dłoni. Zdej­mij ubra­nia, roz­łóż nogi i po­‐
wiedz mi, jak bar­dzo chcesz mnie w so­bie po­czuć.

Zro­bi­łam to, o co mnie pro­sił, i w tym mo­men­cie za­uwa­ży­łam, że wró­ci­łam do


szafy, ma­jąc na so­bie tylko ko­szulkę i bie­li­znę, a dżinsy zo­sta­wi­łam w ła­zience Na­sha.
Niech to szlag. Poza nimi mia­łam tylko ob­szerne spodnie dre­sowe, w któ­rych
zmie­ści­łaby się jesz­cze jedna osoba. I za­zwy­czaj zo­sta­wia­łam je na dzień pra­nia.

Durga: Je­śli w ciągu dzie­się­ciu se­kund się mną nie zaj­miesz, usu­wam apkę.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Po­wiedz to, jak na­leży. A naj­le­piej na głos. Bła­gaj mnie, że­‐
bym do­pro­wa­dził cię do or­ga­zmu.

Zro­bi­łam to, bo ni­gdy nie ucie­kam przed wy­zwa­niem, na­wet kiedy moje po­liczki
pło­nęły.
– Daj mi dojść, Ben.
W tym mo­men­cie wy­obra­ża­łam so­bie wi­szą­cego nade mną Na­sha. Te okrutne
oczy. Zmierz­wione włosy. Jego umię­śniony tors, głę­bo­kie li­nie w kształ­cie li­tery V pro­‐
wa­dzące do – jak pa­mię­ta­łam do­sko­nale na­wet po tylu la­tach – dłu­giego, gru­bego
członka.
Wy­obra­ża­łam so­bie, że za­sy­puję jego bli­zny po­ca­łun­kami.
Chcia­łam je przy­gryźć.
Śle­dzić ję­zy­kiem.
Nie wie­rzy­łam w słowo „do­sko­nały”. Ni­gdy nie okre­śli­łam tak ni­czego. Ale w sto­‐
sunku do ciała Na­sha tylko ono przy­cho­dziło mi na myśl. Jego oso­bo­wość po­zo­sta­‐
wiała wiele do ży­cze­nia, ale przez jego ciało i twarz do­słow­nie pło­nę­łam.

Durga: Pro­szę, chcę skoń­czyć. Prze­su­wam pal­cami po łech­taczce. Po­wiedz mi,


co mam z nimi zro­bić.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Nie po­wie­dzia­łem, że mo­żesz do­tknąć cipki. Za­ci­śnij usta na
pal­cach, wy­ob­raź so­bie, że to mój fiut, i prze­proś za nie­po­słu­szeń­stwo.

Złą­czy­łam nogi, przy­klęk­nę­łam na łóżku i wło­ży­łam palce do ust, a moje serce wa­‐
liło tak dziko, jakby chciało wy­sko­czyć z piersi. Wsu­nąw­szy do buzi trzy palce, wy­czu­‐
łam na ję­zyku swój smak i wy­obra­zi­łam so­bie, że Nash stoi nade mną i karmi mnie
swoim twar­dym człon­kiem.
– Prze­pra­szam za brak po­słu­szeń­stwa – wy­szep­ta­łam z pal­cami w ustach.
Chry­ste.
By­łam taka pod­nie­cona. Od­da­wa­nie kon­troli do­pro­wa­dzało mnie do sza­leń­stwa.
Chcia­łam po­czuć się zdo­mi­no­wana, słab­sza. Pra­gnę­łam, by wziął mnie tak mocno,
abym póź­niej nie mo­gła cho­dzić. Na­wet gdyby ktoś przy­ło­żył mi nóż do gar­dła i za­gro­‐
ził śmier­cią, ni­gdy nie przy­zna­ła­bym się do tego, że agre­sywny, bru­talny seks ko­ja­rzył
mi się z Na­shem.
Z moim pierw­szym or­ga­zmem w trak­cie sto­sunku.
Moim je­dy­nym or­ga­zmem w trak­cie sto­sunku.
Na myśl o nim ro­bi­łam się taka mo­kra, że wil­goć do­słow­nie spły­wała mi po no­‐
gach. Wzię­łam do ręki te­le­fon i za­ci­snę­łam uda, pró­bu­jąc so­bie ulżyć.

Durga: Czuję na pal­cach swój smak.


Ben­ki­ner­so­fo­bia: Opisz mi go.
Durga: Lekki... de­li­katny, z nutą cy­tru­sów i wa­ni­lii po moim żelu pod prysz­nic.
Durga: Po­doba mi się ten smak.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Wyj­mij wi­bra­tor, który ci wy­sła­łem, pod­łącz go do apli­ka­cji,
po­łóż się na ple­cach i po­zwól mi zro­bić ci do­brze. Na­pisz, kiedy go w sie­bie wło­‐
żysz.

Wy­cią­gnę­łam rękę po je­den z mo­ich kar­to­nów sto­ją­cych w ką­cie i na oślep wy­ło­‐


wi­łam wi­bra­tor, który Ben wy­słał mi wieki temu, a po­tem pod­łą­czy­łam go do apli­ka­cji,
do któ­rej Ben miał pe­łen do­stęp, co ozna­czało, że może kon­tro­lo­wać urzą­dze­nie z każ­‐
dego miej­sca na ziemi.
Po­ło­ży­łam się na ple­cach i za­nim wsu­nę­łam w sie­bie wi­bra­tor, po­ma­so­wa­łam
łech­taczkę jego czub­kiem.

Durga: Już.

Kiedy urzą­dze­nie ożyło we mnie, za­ci­snę­łam palce na po­ścieli. Pul­so­wało ryt­micz­‐


nie, a gdy już by­łam bli­sko, Ben zwol­nił wi­bra­cje, aż za­chciało mi się krzy­czeć.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Nie tak szybko.


Durga: Du­pek.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Bła­gaj mnie.
Durga: Bła­gam.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: A o co?
Durga: Pro­szę, chcę dojść.

Zwięk­szył pręd­kość, prąż­ko­wana po­wierzch­nia wi­bra­tora za­pew­niała ta­kie tar­cie,


że oczy ucie­kły mi w głąb czaszki. Za­ci­snę­łam dło­nie na pier­siach, szczy­pa­łam sutki
i przy­po­mi­na­łam so­bie, jak to było czuć na so­bie wzrok Na­sha.
Gdy na nie pa­trzył.
Moje go­rące, cięż­kie od­de­chy wy­peł­niły nie­wielką prze­strzeń. Do­szłam tak mocno,
że wy­krzy­cza­łam imię Na­sha. By­łam jed­nak zbyt wy­pom­po­wana, by do­pu­ścić do
głosu po­czu­cie winy. Ręce mi drżały, ale udało mi się wy­cią­gnąć wi­bra­tor z ciała i go
wy­łą­czyć. Gdy już ochło­nę­łam, wy­sła­łam wia­do­mość Be­nowi.

Durga: Dzię­kuję.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Kurwa, po­trze­bo­wa­łem tego.

Durga: Prze­pra­szam, że do­szłam dzięki twoim sło­wom, ma­jąc w my­ślach Na­sha.


Na­sha z udrę­czoną twa­rzą, po­pie­przo­nym dzie­ciń­stwem, po­bliź­nio­nym cia­łem i nie­‐
ży­ją­cym oj­cem. Na­sha, który po­świę­cił się dla ro­dziny i cier­piał z po­wodu mo­jej.
Przy­kro mi, że cię ko­cham, ale ro­bię się mo­kra dla Na­sha.

Ostat­niej wia­do­mo­ści nie wy­sła­łam.


Była zbyt szczera.
Zbyt praw­dziwa.
Zbyt emo­cjo­na­lna.
Nash się my­lił.
Wcale nie by­łam zła­mana.
To ja nisz­czy­łam in­nych.
Roz­dział dwu­dzie­sty trzeci

Nash
N agłe po­ja­wie­nie się Emery w moim ży­ciu po tylu la­tach przy­po­mniało mi,
że po­wi­nie­nem na po­waż­nie wziąć się do ob­my­śla­nia ze­msty. Fika znik­nął,
a ja wcale nie by­łem bliż­szy zna­le­zie­nia Gi­de­ona niż cztery lata temu, gdy za­trud­ni­łem
de­tek­tywa.
Go­rzej – Fika wie­dział, gdzie prze­bywa Gi­deon, a ja zmar­no­wa­łem cztery lata na
za­ufa­nie nie­wła­ści­wemu fa­ce­towi. Znowu. Kto wie, co jesz­cze przede mną ukrył?
– Za­trud­ni­łaś pry­wat­nego de­tek­tywa? – za­py­ta­łem De­li­lah, prze­glą­da­jąc ko­re­spon­‐
den­cję z sin­ga­pur­skim dy­plo­matą na lap­to­pie.
Tak na­prawdę ni­gdy nie za­le­żało mi na ho­te­lach Pre­scott. Była to od­po­wie­dzial­‐
ność, którą na sie­bie wzią­łem, po­nie­waż po­trze­bo­wa­łem pie­nię­dzy, żeby sfi­nan­so­wać
inne moje pro­jekty. Moją po­kutę. Ak­cje cha­ry­ta­tywne. Ze­mstę. Stwo­rzy­łem ho­tele Pre­‐
scott dzięki nie­le­gal­nie zdo­by­tym pie­nią­dzom, wzno­si­łem nowe bu­dynki oraz ku­po­‐
wa­łem i od­na­wia­łem stare na ca­łym świe­cie.
Ale ten pro­jekt w Sin­ga­pu­rze...
Na nim mi za­le­żało.
Dwa lata temu na wy­cieczce do Azji sa­mo­lot mu­siał awa­ryj­nie lą­do­wać w Sin­ga­pu­‐
rze. Ra­zem z De­li­lah zje­dli­śmy ko­la­cję na da­chu naj­wyż­szego bu­dynku. Gdy pa­trzy­łem
z góry na mi­kro­sko­pijne sa­mo­chody i inne bu­dynki, po­czu­łem się jak bóg i po­sta­no­wi­‐
łem, że chcę mieć ten bu­dy­nek. Za­pra­gną­łem go ku­pić i prze­ro­bić na ho­tel.
Nie wy­co­fa­łem się, na­wet kiedy za­częła się za­żarta au­kcja z Black En­ter­pri­ses i do­‐
tarło do mnie, ile pie­nię­dzy bę­dzie mnie to kosz­to­wać. Da­wa­li­śmy ła­pówki, wy­mie­nia­‐
li­śmy mejle z naj­waż­niej­szymi wy­ko­naw­cami w Azji i uma­wia­li­śmy się na liczne spo­‐
tka­nia z miej­sco­wymi biz­nes­me­nami.
Mia­łem już ten pro­jekt w za­sięgu ręki i gdy­bym był zdolny od­czu­wać szczę­ście, te­‐
raz bym je czuł.
– Za­trud­ni­łaś de­tek­tywa? – po­wtó­rzy­łem, kiedy stało się ja­sne, że mnie olewa.
Za­trzy­mała się przed moim biur­kiem z ma­łym opa­ko­wa­niem jo­gurtu grec­kiego
w jed­nej ręce i bio­de­gra­do­walną ły­żeczką w dru­giej.
– Tak, mój pa­nie. Ode­zwie się, gdy coś znaj­dzie, mój pa­nie. Czy mogę jesz­cze coś
dla cie­bie zro­bić, mój pa­nie? Po­ma­so­wać rączki, mój pa­nie? Na­kar­mić cię ły­żeczką,
mój pa­nie? Umó­wić cię na co­roczne ba­da­nie pro­staty, mój pa­nie?
– Zro­zu­mia­łem. I za­mie­rzam to zi­gno­ro­wać. – Zmi­ni­ma­li­zo­wa­łem do­ku­menty do­‐
ty­czące Sin­ga­puru i otwo­rzy­łem fol­der z da­nymi na te­mat Gi­de­ona. Po­wio­dłem wzro­‐
kiem po in­for­ma­cjach do­ty­czą­cych wy­miany han­dlo­wej w Win­th­rop Te­xti­les i sta­ra­‐
łem się zna­leźć coś, co tu nie pa­suje.
De­li­lah wró­ciła do swo­jego de­si­gner­skiego biurka, które do­star­czono tu­taj kilka
dni po spo­tka­niu ekipy pro­jek­to­wej.
– Chan­tilly pro­siła o na­radę i za­nim po­pro­sisz mnie o prze­ka­za­nie ja­kich­kol­wiek
wia­do­mo­ści, z góry od­ma­wiam. Nie je­stem twoją asy­stentką.
Pu­ści­łem ostat­nie zda­nie mimo uszu i wy­ce­dzi­łem:
– Po­wiedz jej, że nie je­stem za­in­te­re­so­wany.
Za­mkną­łem do­ku­ment, bo wie­dzia­łem, że nie znajdę ni­czego, je­śli ko­mi­sja nie była
w sta­nie. Moje palce same otwo­rzyły stronę z kon­tem Emery na In­sta­gra­mie, na­wet
nie udało mi się ich po­wstrzy­mać. Miała trzech ob­ser­wu­ją­cych, jej na­zwa brzmiała
@The­Inac­ces­si­ble, w ga­le­rii było mnó­stwo zdjęć ze sło­wami, które we­dług mnie na­‐
wet nie ist­niały, a w opi­sie wid­niało: Zdrap tu­taj, aby spraw­dzić mój sta­tus.
Nie miała żad­nych swo­ich zdjęć. Była chyba je­dyną dwu­dzie­sto­dwu­latką na świe­‐
cie, która nie ro­biła so­bie sel­fie.
Po pro­stu za­je­bi­ście.
Do­tarło do mnie, że nic nie zy­skam, pró­bu­jąc za­cho­wy­wać się przy­jaź­nie wo­bec
Emery. Ona nie po­tra­fiła od­pusz­czać. Wy­cię­łaby so­bie wła­sną wą­trobę i sprze­dała na
czar­nym rynku, gdyby tylko dzięki temu mo­gła wy­grać za­kład.
De­li­lah za­mknęła opa­ko­wa­nie jo­gurtu wiecz­kiem i wy­ce­lo­wała we mnie ły­żeczką.
– Za­czy­nam po­dej­rze­wać, że słowa „nie”, „je­stem”, „twoją” i „asy­stentką” nie znaj­‐
dują się w twoim słow­niku. A poza tym ona już czeka na ze­wnątrz.
– Chyba za­czy­nam wie­rzyć, że zmy­ślasz te słowa, żeby zro­bić mi na złość. Ja pie­‐
przę. – Po­tar­łem ręką twarz, zer­k­ną­łem na ze­ga­rek i opu­ści­łem słow­nik uda­jący konto
na In­sta­gra­mie. – Jak długo tam czeka?
– Pięt­na­ście mi­nut? Chcia­łam, żeby tro­chę po­cier­piała. – D wło­żyła do ust ły­żeczkę
jo­gurtu, przy czym miała tyle gra­cji co pro­się. – Ubrała się tak, jakby cze­goś od cie­bie
chciała. I nie cho­dzi o awans.
– Po­cze­kaj pięt­na­ście mi­nut i do­piero po­tem ją wpuść.
– Po­wie­dzia­łam, nie je­stem twoją asy­stentką – po­wtó­rzyła De­li­lah z uśmie­chem na
ustach.
Odło­żyła jo­gurt, po­de­szła do drzwi i wpu­ściła Chan­tilly, nie cze­ka­jąc, aż upły­nie
kwa­drans. Za­jęła miej­sce na swoim wiel­kim uszaku i nie kry­jąc uśmie­chu, ob­ser­wo­‐
wała, jak pra­cow­nica prze­ska­kuje mię­dzy nami wzro­kiem.
Chan­tilly sta­nęła w drzwiach i spe­szyła się, gdy zro­zu­miała, że nie za­mie­rzam jej
za­pro­sić.
– Eee... – Uśmiech­nęła się sze­roko ni­czym Jo­ker w wy­ko­na­niu Jacka Ni­chol­sona
i za­jęła miej­sce w fo­telu na­prze­ciwko mo­jego biurka. (Dla ja­sno­ści, naj­lep­szym Jo­ke­‐
rem był He­ath Led­ger i uni­ce­stwię każ­dego, kto bę­dzie się z tym spie­rał).
– To krze­sło nie jest twoje – wy­pa­li­łem. Wy­ją­łem te­le­fon z kie­szeni, żeby na­pi­sać
do Durgi.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Coś uci­chłaś. Wszystko w po­rządku?

Boże, za­cho­wy­wa­łem się jak dzie­ciak, który po raz pierw­szy chce za­mo­czyć. Szcze­‐
rze mó­wiąc, Durga mo­głaby się na­wet oka­zać sztuczną in­te­li­gen­cją, która mną ma­ni­‐
pu­luje, ale jed­no­cze­śnie two­rzy­łem z nią naj­bar­dziej praw­dziwy zwią­zek w moim ży­‐
ciu. Trzy lata in­te­re­su­ją­cych roz­mów no­cami i sek­stingu.
Za­le­żało mi.
No i co z tego?
Mo­że­cie mnie za to po­zwać, wy­wie­sić to na bil­l­bo­ar­dzie, wy­krzy­czeć światu.
Za­le­żało mi, kurwa.
Chan­tilly ze­rwała się ze skó­rza­nego fo­tela, nie­mal się prze­wra­ca­jąc.
– Och, my­śla­łam... że jest wolny.
– Ro­sco tu sie­dział. Tylko po­szedł się na­pić. – Od­wró­ci­łem się do szczura przed
biur­kiem De­li­lah, który wła­śnie sie­dział z unie­sioną tylną noga i li­zał się pod dupą. –
Prawda, Ro­sco?
De­li­lah prych­nęła, kiedy jej pu­pi­lek się nie ru­szył.
Co za wredne zwie­rzę.
W końcu po­pa­trzy­łem na Chan­tilly.
– A kim ty je­steś?
Jej mina przy­po­mi­nała mi Emery, którą zo­sta­wi­łem onie­miałą kilka dni temu,
z ustami otwar­tymi ze zdzi­wie­nia.
– Za­rzą­dzam pań­ską ekipą pro­jek­tową?
– Je­steś pewna?
– Co?
– Je­śli za­rzą­dzasz moją ekipą pro­jek­tową, to nie mu­sisz mnie o to py­tać. Na li­tość
bo­ską, jest mi za cie­bie wstyd.
– Ja... Tak, za­rzą­dzam ekipą pro­jek­tową. Spo­tka­li­śmy się kilka ty­go­dni temu na ze­‐
bra­niu. Mam na imię Chan­tilly.
– Co tu­taj ro­bisz?
Ba­wiła się cien­kim ra­miącz­kiem ku­sej su­kienki.
– Po­trze­bu­jemy do­dat­ko­wego pra­cow­nika. Sally kilka mie­sięcy temu ode­szła na
eme­ry­turę, a Mary-Kate bę­dzie na ma­cie­rzyń­skim do końca tego pro­jektu. Mamy zbyt
dużo pracy jak na dwóch star­szych pro­jek­tan­tów, jed­nego młod­szego i sta­ży­stów. Przy
ostat­nim pro­jek­cie pra­co­wało sześć osób i tam­ten ho­tel był o po­łowę mniej­szy.
– Do­bra. – Mach­ną­łem lek­ce­wa­żąco ręką i wró­ci­łem do mejla od sin­ga­pur­skiego
do­stawcy. – Za­trud­nij ko­lej­nego młod­szego pro­jek­tanta.
Chan­tilly sta­nęła na­prze­ciwko mnie. Ewi­dent­nie nie po­tra­fiła zła­pać alu­zji. Przy­‐
po­mi­nała mi tych idio­tów, któ­rzy od­po­wia­dają na moje jed­no­wy­ra­zowe mejle ca­łymi
pa­ra­gra­fami.
– Za­mó­wi­li­śmy mar­mu­rowe pod­łogi na całe lobby i windy. Wy­nio­sło nas to wię­cej,
niż za­kła­da­li­śmy, więc mu­sie­li­śmy szu­kać oszczęd­no­ści gdzie in­dziej.
Do­da­łem do mejla za­łącz­nik przed­sta­wia­jący środ­kowy pa­lec i od­po­wie­dzia­łem na
ofertę do­stawcy jed­nym sło­wem – nie. Prę­dzej za­nu­rzę fiuta w płyn­nym środku odrę­‐
twia­ją­cym i od­wie­dzę bur­del, niż za­płacę po­trójną cenę za sła­bej ja­ko­ści stal.
Durga w końcu od­pi­sała.

Durga: Nie cho­dzi o cie­bie. Jest taki je­den fa­cet.

Zdu­si­łem pod no­sem prze­kleń­stwo, świa­domy to­wa­rzy­stwa. Oczy­wi­ście przez


ostat­nie trzy lata ani ja, ani Durga nie ży­li­śmy w ce­li­ba­cie, ale to nie ozna­czało, że lu­‐
bię słu­chać o in­nych fa­ce­tach.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: To pizda. Zo­staw go.


Durga: Na­wet nie wiesz, co za­mie­rza­łam po­wie­dzieć...
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Mam to gdzieś. Ten typ już mi się nie po­doba.
Durga: Dla ja­sno­ści to du­pek.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Ale go pra­gniesz.

Jej mil­cze­nie mnie za­nie­po­ko­iło.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Ist­nieje tylko jedno oczy­wi­ste roz­wią­za­nie.


Durga: Na­prawdę? Ja­kie?
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Prze­leć go na dzi­kusa. Wy­żyj się na nim, za­po­mnij i skup się
na fa­ce­cie, który na cie­bie za­słu­guje.
Durga: A kto na mnie za­słu­guje?
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Na pewno nie on.

Kiedy prze­nio­słem spoj­rze­nie na Chan­tilly, ona wciąż ga­dała. Po­stu­ka­łem pal­cem


w ze­ga­rek marki Graff Dia­monds i po­wie­dzia­łem:
– Przejdź do rze­czy. Zo­stało ci tylko jedno zda­nie.
Prze­stą­piła z nogi na nogę.
– Nie mamy wy­star­cza­jąco pie­nię­dzy w bu­dże­cie, żeby za­trud­nić no­wego pro­jek­‐
tanta – oznaj­miła, ostroż­nie do­bie­ra­jąc słowa.
Chcia­łem, żeby Mary-Kate wró­ciła. Była taka ma­ło­mówna. Gdzie, do cho­lery, jest ta
ko­bieta?
– To wy­daj wię­cej. – Wska­za­łem jej wyj­ście. – I za­mknij za sobą drzwi.
– Nie – wtrą­ciła De­li­lah. – Mu­simy trzy­mać się bu­dżetu. Kon­trakt w Sin­ga­pu­rze
może po­trze­bo­wać wię­cej... za­so­bów.
Cho­dziło jej o ła­pówki.
Jak ja nie­na­wi­dzę lu­dzi.
Wes­tchną­łem, roz­pie­ra­jąc się na krze­śle, żeby spoj­rzeć na De­li­lah.
– Za­trud­nij jesz­cze jed­nego sta­ży­stę.
De­li­lah nie od­wró­ciła się w moją stronę:
– Nie.
– Chcesz po­wie­dzieć, że tego nie zro­bisz, czy że nie mam wy­star­cza­jąco pie­nię­dzy,
żeby ko­goś do­trud­nić? – do­da­łem. Otwo­rzy­łem za­kładkę w wy­szu­ki­warce i za­lo­go­wa­‐
łem się na swoje konto ban­kowe.
Tak.
Wciąż by­łem obrzy­dli­wie bo­gaty.
– Pła­cisz sta­ży­stom, jakby byli lo­jal­nymi pra­cow­ni­kami, któ­rzy są w two­jej fir­mie
od dzie­się­ciu lat. A tak na­prawdę za­trud­niasz osoby, które nie mają do­świad­cze­nia. –
Unio­sła brew.
– Prze­sa­dzasz – po­wie­dzia­łem i wzią­łem do ręki teczkę z do­ku­men­ta­cją Emery,
żeby to zwe­ry­fi­ko­wać.
Roczna pen­sja – czter­dzie­ści ty­sięcy i sto czter­dzie­ści pięć do­la­rów. Nie była to za­‐
wrotna suma, bo po od­li­cze­niu po­dat­ków wy­cho­dziło około dwóch i pół ty­siąca na
mie­siąc. A to wciąż wię­cej niż pen­sje mamy i taty za cza­sów pracy dla Win­th­ro­pów.
Poza tym miała prze­cież fun­dusz po­wier­ni­czy, na któ­rego wi­dok jej wy­bo­tok­so­wa­‐
nej matce chciało się pła­kać, a Vir­gi­nia miała w twa­rzy wię­cej pla­stiku niż fur­go­netka
ca­te­ringu die­te­tycz­nego. To, że Emery pra­co­wała w ho­telu Pre­scott, ozna­czało, że mu­‐
siała ode­brać pracę ko­muś, kto po­trze­bo­wał jej bar­dziej.
Może i mógł­bym pła­cić moim sta­ży­stom mniej, ale nie chcia­łem stać się kor­po­ra­‐
cyj­nym wy­zy­ski­wa­czem, ta­kim jak ten, który przy­czy­nił się do roz­padu mo­jej ro­dziny.
Po­dzię­kuję.
De­li­lah zło­żyła pod­pis na dole ja­kie­goś do­ku­mentu i rzu­ciła go na stos pa­pie­rów
le­żą­cych na jej biurku.
– Ja nie prze­sa­dzam.
Chan­tilly znowu prze­ska­ki­wała mię­dzy nami wzro­kiem.
– Przy­po­mnij mi, ile wy­nosi mój ma­ją­tek? – za­py­ta­łem.
De­li­lah odło­żyła mar­kowe pióro, we­pchnęła do ust ły­żeczkę jo­gurtu, nie przej­mu­‐
jąc się klek­sem, który wy­lą­do­wał na bla­cie.
– Nie jest tak wy­soki, jak byś chciał, zwa­żyw­szy na to, ile wy­da­jesz. Wzdry­gam się
na myśl o świe­cie pod two­imi rzą­dami. Czy w twoim słow­niku ist­nieje ta­kie wy­ra­że­nie
jak roz­są­dek fi­nan­sowy?
Tak, po­dob­nie jak po­kuta.
Ugry­złem się jed­nak w ję­zyk.
Kie­dyś mu­siało dojść do tej sprzeczki, ale nie za­mie­rza­łem jej od­by­wać przed zde­‐
spe­ro­waną dziu­nią.
– Pra­cuje pan jako wo­lon­ta­riusz? – Chan­tilly za­trze­po­tała rzę­sami i za­krę­ciła ko­‐
smyk wło­sów na palcu. – Ja kilka lat temu od­da­łam krew.
Na­wet nie za­szczy­ci­łem jej spoj­rze­niem.
– Cha­smo­phile, tylko się po­grą­żasz.
Wbiła szpony w ko­lo­rze krwi w opar­cie skó­rza­nego fo­tela war­tego ty­siąc do­la­rów,
na któ­rym pró­bo­wała wcze­śniej usiąść.
– Mam na imię Chan­tilly.
De­li­lah przyj­rzała nam się uważ­nie z roz­ba­wio­nym bły­skiem w oczach.
– Jak można po­my­lić Chan­tilly z Cha­smo­phile?
Do­bre py­ta­nie. Nie mia­łem na to od­po­wie­dzi.
– Je­śli już – kon­ty­nu­owała – le­piej pa­so­wa­łoby Char­treuse.
– Aleś ty za­bawna, De­li­lah. Char­treuse. – Chan­tilly po­ha­mo­wała śmiech. Jej pa­‐
znok­cie po­zo­sta­wiły wgłę­bie­nia w fo­telu. – A co ozna­cza cha­smo­phile?
De­li­lah uśmiech­nęła się cier­pli­wie, jed­nak jej głos wy­ra­żał czy­stą po­gardę.
– Mi­ło­śnik wnęk i przy­tul­nych miejsc.
Och.
Emery.
To za­wsze była ona.
Jako na­sto­latka ma­jąca fazę na Zmierzch czę­sto no­siła ko­szulkę ze sło­wem cha­‐
smo­phile, bo czy­tała książki we wszyst­kich za­ka­mar­kach domu, a jej mi­gra­cje były
zwią­zane z miej­scem po­bytu Vir­gi­nii. Je­śli jej matka była w domu, mo­głem się za­ło­żyć,
że Emery znaj­duje się na dru­gim końcu bu­dynku i czyta książkę w ja­kiejś no­rze, z no­‐
gami prze­ci­śnię­tymi do klatki pier­sio­wej.
W tym mo­men­cie by­łem go­towy od­dać swój mózg na­ukow­com, żeby w końcu od­‐
kryli przy­czynę mo­ich nie­ustan­nych my­śli na te­mat Emery.
– De­li­lah – za­czą­łem.
– Do­brze znam ten ton i wiem, że nie spodoba mi się to, co za­mie­rzasz po­wie­‐
dzieć. – Od­wró­ciła się w stronę Chan­tilly. – Za­słoń uszy.
– Co? – Chan­tilly wbiła we mnie bła­galne spoj­rze­nie, jakby chciała, że­bym ją ura­to­‐
wał.
Nie za­mie­rza­łem tego ro­bić.
– Za­słoń uszy, Char­treuse.
De­li­lah za­mie­rzała się ze mną spie­rać. Po­zwa­la­łem jej na to. Na­wet to lu­bi­łem. Ale
wie­działa, że nie po­winna tego ro­bić przy in­nych.
– Prze­nieś sta­żystkę ze swo­jego biura do ekipy pro­jek­to­wej – po­wie­dzia­łem, gdy
tylko Chan­tilly za­sło­niła uszy.
– Nie wy­daje mi się. – De­li­lah ener­gicz­nie wy­rów­nała plik do­ku­men­tów, stu­ka­jąc
kart­kami o blat. – I tak je­ste­śmy wy­star­cza­jąco za­jęci.
– Mó­wisz o so­bie, tak?
– Ha, ha. Ale ty je­steś za­bawny. Je­śli nie wy­pali z twoim ho­te­lem, za­wsze mo­żesz
roz­po­cząć ka­rierę w ka­ba­re­cie. A na pewno nie wy­pali, je­śli da­lej bę­dziesz pła­cić
swoim pra­cow­ni­kom wię­cej, niż po­zwala na to bu­dżet i wy­maga ich sta­no­wi­sko.
Dla ja­sno­ści pła­ci­łem lu­dziom do­bre pie­nią­dze, po­nie­waż firma od po­czątku za­‐
trud­niała lu­dzi z Eastridge.
Tę po­łowę miesz­kań­ców, która naj­bar­dziej ucier­piała na oszu­stwie Gi­de­ona. Co
niby mia­łem zro­bić? Pła­cić mniej każ­demu, kto nie po­cho­dził z na­szego mia­sta?
De­li­lah po­kle­pała Ro­sca, kiedy zwie­rzak pod­szedł do jej nóg, i kon­ty­nu­owała nie­‐
zra­żona:
– A w ra­zie gdy­byś nie żar­to­wał, i ja je­stem tego pewna, bo dawno nie sły­sza­łam
od cie­bie ta­kich głu­pot, nie mogę po­zwo­lić so­bie na prze­nie­sie­nie jed­nego z mo­ich
sta­ży­stów. Już i tak pra­cuję zdal­nie z tego miej­sca, a przez to tracę mnó­stwo czasu.
A poza tym mam te­raz na gło­wie od­no­wie­nie mo­jego kon­traktu z mę­żem.
– Tak mó­wisz o ślub­nych przy­się­gach?
– Nie, o kontr­ak­cie. – Wy­po­wie­działa słowo ta­kim to­nem, jakby zwra­cała się do
idioty.
– Pod­pi­sa­łaś umowę mał­żeń­ską? Kto tak robi?
– Praw­nicy. Ten du­pek chce, że­bym w tym roku do­pi­sała do kon­traktu seks
analny. – Char­treuse za­krztu­siła się wodą; za­po­mnia­łem, że w ogóle tu jest. – A ja chcę
dwójki dzieci. Char­treuse, ko­cha­nie, po­wie­dzia­łam, że masz za­tkać uszy. Nie będę się
po­wta­rzać. – Wró­ciła do mnie spoj­rze­niem. – Wła­śnie prze­cho­dzimy do etapu ne­go­‐
cja­cji.
– A może żad­nego analu i żad­nych dzieci? – za­su­ge­ro­wa­łem, sku­pia­jąc się na mo­jej
nie­koń­czą­cej się li­ście rze­czy do zro­bie­nia. – To sy­tu­acja win-win. On nie bę­dzie mu­‐
siał pod­cie­rać dzie­ciom tył­ków, a ty nie bę­dziesz mu­siała nic w swój ty­łek wkła­dać.
– Mó­wisz tak, po­nie­waż nie chcesz, że­bym po­szła na ma­cie­rzyń­ski.
– Je­steś głową ca­łego działu. – Otwo­rzy­łem fol­der w lap­to­pie i zna­la­złem umowę
pra­cow­ni­czą z Mary-Kate. – Jak się nad tym za­sta­no­wić, tak samo Mary-Kate. – Za­czą­‐
łem czy­tać. I za­klą­łem. – Rok ma­cie­rzyń­skiego? Po­wa­liło cię?
Stan­dar­dowe ma­cie­rzyń­skie w Sta­nach trwało od zera do dwu­na­stu ty­go­dni nie­‐
płat­nego urlopu. Płat­nego, je­śli miesz­kało się w Ka­li­for­nii, Rhode Is­land i New Jer­sey,
ale nas to nie do­ty­czyło.
– Ka­za­łeś mi spo­rzą­dzić umowy dla pra­cow­ni­ków firmy. I tak też zro­bi­łam. –
Oparła pod­bró­dek na dłoni i uśmiech­nęła się z za­do­wo­le­niem, mimo że przed chwilą
sama na­rze­kała na firmę, która płaci pra­cow­ni­kom za dużo. – Ocze­ku­jesz, że ko­biety
będą ro­dzić dzieci, a po­tem wrócą do pracy, gdy z ich piersi jesz­cze wy­cieka mleko?
– Wie­dzia­łem, że trzeba było za­trud­nić Earla Hay­wo­oda. – Po­wstrzy­ma­łem się od
uśmie­chu, bo wie­dzia­łem, że na­wią­za­nie do Earla ją wku­rzy.
– Earl Hay­wood ma brzuch piwny, bo pije w pracy. – Pró­bo­wała na­śla­do­wać ty­‐
powe dla niego pi­jac­kie ru­chy. – Poza tym ma na imię Earl. Hay. Wood. Ale pro­szę bar­‐
dzo, mo­żesz go za­trud­nić, ale po­tem nie zdziw się, je­śli twoja firma le­gnie w gru­zach.
– Eee... – Chan­tilly unio­sła rękę jak uczen­nica, która chce sko­rzy­stać z to­a­lety. –
Mogę już od­sło­nić uszy?
– Nie – po­wie­dzia­łem w tym sa­mym cza­sie, gdy De­li­lah rzu­ciła: – Tak.
Chan­tilly opu­ściła ręce, po­trzą­snęła nimi, jakby do­ci­ska­nie ich do uszu spra­wiło jej
ból.
– A więc... mogę ko­goś za­trud­nić?
De­li­lah unio­sła brew, a po­tem zwró­ciła się do ko­biety.
– Nie ma ta­kiej po­trzeby. Pan Pre­scott zgo­dził się po­móc przy pro­jek­cie.
Po­wi­nie­nem był od­mó­wić.
Po­wi­nie­nem był ko­goś za­trud­nić.
Nie zro­bi­łem tego.
Po­ki­wa­łem głową, bo Emery pra­co­wała w dziale pro­jek­to­wym, a ja mu­sia­łem od­‐
kryć miej­sce po­bytu Gi­de­ona, na­wet je­śli miał­bym siłą wy­rwać jej tę in­for­ma­cję. Poza
tym chcia­łem zmie­nić jej ży­cie w pie­kło, a nic nie spra­wia jej tyle cier­pie­nia jak moje
to­wa­rzy­stwo.
– W ta­kim ra­zie do zo­ba­cze­nia ju­tro skoro świt, Cha­smo­phile.
Roz­dział dwu­dzie­sty czwarty

Nash
knaj­pie znaj­du­ją­cej się na­prze­ciwko ho­telu ser­wo­wano kur­czaka
W z klu­skami, który ko­ja­rzył mi się z da­niem bę­dą­cym spe­cjal­no­ścią mo­jej
mamy. I dla­tego kie­ro­wany sen­ty­men­tem – mimo że o siód­mej rano wo­la­‐
łem nie za­py­chać tęt­nic tłusz­czem – po­zwo­li­łem so­bie na chwilę przy­jem­no­ści.
Kur­czak z klu­skami był ulu­bio­nym da­niem mo­jego taty. Je­dli­śmy je w każde święta
oraz w jego uro­dziny. Po­trawa za­mó­wiona w knaj­pie na­wet nie umy­wała się do tej
wy­ko­ny­wa­nej przez mamę, ale klu­ski miały taki sam kształt i gdy­bym zmru­żył oczy
i tro­chę się upił, to pew­nie był­bym w sta­nie so­bie wmó­wić, że wy­glą­dają tak jak
u mamy. A po odro­bi­nie środ­ków ha­lu­cy­no­gen­nych mógł­bym wy­obra­zić so­bie, że
spie­ram się z tatą o resztki.
Sie­dzia­łem w knaj­pie, przy sto­liku tuż obok okna, a wzrok sku­pia­łem po dru­giej
stro­nie ulicy. Opie­ra­jący się o je­den z klo­nów ro­sną­cych przy wej­ściu do ho­telu Bran­‐
don Vu dwu­krot­nie spraw­dził ze­ga­rek, a po­tem wy­cią­gnął te­le­fon i wy­brał nu­mer.
Miał na so­bie gar­ni­tur, szyty na miarę, ale po­lie­strowy ma­te­riał krzy­czał: „Rzą­‐
dowa fu­cha nie jest do­brze płatna! Pro­szę, nie każ mi pła­cić za randkę”. Po­stu­kał za­‐
mszo­wym mo­ka­sy­nem o chod­nik i pal­cami o udo.
Nie­spiesz­nie ja­dłem po­si­łek, od­kąd za­uwa­ży­łem go pół go­dziny temu. Mógł­bym
oczy­wi­ście dać kel­nerce spory na­pi­wek, żeby wy­kraść się tyl­nym wej­ściem, ale ob­ser­‐
wo­wa­nie Bran­dona spra­wiało mi chorą sa­tys­fak­cję.
Miał cier­pli­wość psa skom­lą­cego o spa­cer, żeby się wy­si­kać. Jego kciuk i pa­lec
wska­zu­jący drżały jak u osoby, która do­piero co rzu­ciła pa­le­nie. Wolną rękę przy­su­nął
do ucha, ale nie zna­lazł tam pa­pie­rosa. Po­tem po­kle­pał się po wszyst­kich kie­sze­niach.
I też pu­sto.
Zro­bił kilka kro­ków, wy­cią­gnął te­le­fon i za­czął krzy­czeć na ja­kie­goś bie­daka po
dru­giej stro­nie. Ni­czego oczy­wi­ście nie sły­sza­łem, a czy­ta­nie z ust było mi­tem wy­my­‐
ślo­nym przez te­le­wi­zję, więc nie­cier­pli­wie cze­ka­łem, aż Bran­don się roz­łą­czy i prze­‐
sta­nie krą­żyć.
Pa­trzył na coś.
Po­dą­ży­łem za jego spoj­rze­niem do Emery. Miała na so­bie tę samą czarną bluzę
z kap­tu­rem co ostat­nio, roz­piętą z przodu, oraz ob­szerne spodnie dre­sowe.
Spodnie w ta­lii utrzy­my­wały się dzięki sznur­kowi, który wy­glą­dał jak sznu­rówka
po­gry­ziona przez Ro­sca, ale i tak po­pra­wiała je co kilka kro­ków.
Była piękna w spo­sób, który nie­mal na­pa­wał mnie od­razą. Tak piękna, że nic nie
było w sta­nie tego ukryć. Ani sar­ka­styczne ko­szulki, któ­rych ha­sła nie miały sensu dla
ni­kogo poza nią. Ani te ta­nie ko­sme­tyki, któ­rymi się ma­lo­wała, je­śli w ogóle chciało jej
się na­ło­żyć ma­ki­jaż. Ani za duże dresy, które pod­cią­gała co kilka se­kund.
Była zwy­czaj­nie piękna.
I kropka.
De­li­lah spę­dzała wiele go­dzin w sa­lo­nie fry­zjer­skim, gdzie nada­wano jej wło­som
piękne na­tu­ralne re­fleksy. Vir­gi­nia wciąż miała bli­zny po bra­zy­lij­skim li­ftingu po­ślad­‐
ków, któ­rego – jak się za­rze­kała – ni­gdy nie zro­biła, mimo że wró­ciła z urlopu z no­‐
wym tył­kiem i fi­gurą klep­sy­dry. Oczy­wi­ście tłu­ma­czyła się tym, że przez mie­siąc była
chora. Chan­tilly na­kła­dała na twarz tonę ta­pety, no­siła skąpe kiecki i złak­niona uwagi
roz­ta­czała woń de­spe­ra­cji.
A Emery miała gdzieś wy­gląd.
Po pro­stu się nim nie przej­mo­wała.
Co było o tyle dziwne, że prze­cież stu­dio­wała pro­jek­to­wa­nie mody.
Do­ra­stała w świe­cie, który wma­wiał jej, że wy­gląd ma zna­cze­nie, i po­sta­no­wiła
stu­dio­wać kie­ru­nek, który tylko to pod­kre­ślał, a jed­nak nie pró­bo­wała do­pa­so­wać się
do spo­łecz­nych ocze­ki­wań.
Była taka au­ten­tyczna.
Taka świeża.
I taka po­pie­przona, przy­po­mnia­łem so­bie.
Emery na­cią­gnęła na głowę kap­tur, ale roz­po­zna­łem ją, bo na ko­szulce miała na­pi­‐
sane „ku­rio­zum”, tym ra­zem fon­tem sans se­rif, który zaj­mo­wał całą sze­ro­kość jej
klatki pier­sio­wej. Jej piersi, na które kilka dni temu pa­trzy­łem.
Były ta­kie ster­czące, aż mia­łem ochotę dać im klapsa i pa­trzeć, jak fa­lują od ude­‐
rze­nia.
Prze­cież ona ma dwa­dzie­ścia dwa lata. Nie pró­buj jej ulec, ty durna pało.
Ale ule­głem.
Wy­cią­gną­łem te­le­fon, otwo­rzy­łem apli­ka­cję ze słow­ni­kiem i wpi­sa­łem słowo ku­‐
rio­zum.
„Rze­czow­nik.
Rzecz lub zja­wi­sko oso­bliwe, bu­dzące zdu­mie­nie swą nie­zwy­kło­ścią lub dzi­wacz­‐
no­ścią”.
Ta­kie z niej ku­rio­zum jak ze mnie tę­czowy jed­no­ro­żec. Dla ja­sno­ści by­łem świa­‐
domy tego, że sam sie­bie oszu­kuję. Wie­dzia­łem, że pra­gnę Emery, ale ze względu na
jej na­zwi­sko oraz to, że miała za­le­d­wie dwa­dzie­ścia dwa lata, mój fiut bę­dzie tym ra­‐
zem mu­siał od­pu­ścić.
Kiedy unio­słem spoj­rze­nie, Emery wła­śnie wy­cią­gnęła z torby długi płaszcz. Miał
tyle kie­szeni, że za­kra­wało to bar­dziej na funk­cjo­nal­ność niż modę, oraz weł­niany
kap­tur.
Szła da­lej, a ja, nie mo­gąc się po­wstrzy­mać, po­spiesz­nie rzu­ci­łem na stół dwa
bank­noty stu­do­la­rowe i opu­ści­łem knajpę ze zwie­szoną głową, li­cząc na to, że Bran­‐
don mnie nie za­uważy.
Oka­zuje się jed­nak, że zdrowy roz­są­dek jest jak par­szywy oj­ciec – ucieka, kiedy
po­trze­bu­jesz go naj­bar­dziej.
Kiedy Emery skrę­ciła w lewo, po­dą­ży­łem za nią, ale za­cho­wa­łem bez­pieczny dy­‐
stans. Wtedy do­tarło do mnie, że Bran­don wcale nie cze­kał na mnie, tylko na Emery,
i te­raz ją śle­dził.
W gar­ni­tu­rze nie­na­da­ją­cym się na tak dłu­gie spa­cery po­ko­na­łem mniej wię­cej
cztery prze­cznice dzie­lące nas od ho­telu, gdy Emery za­trzy­mała się przed na­mio­tem,
który rada mia­sta od lat pró­bo­wała usu­nąć.
Gar­ni­tur draż­nił moją skórę. Ob­ser­wo­wa­łem, jak Emery wcho­dzi do na­miotu sta­‐
now­czym kro­kiem, jakby to miej­sce do niej na­le­żało. Ale tak nie było. Wie­dzia­łem
o tym, po­nie­waż było moje.
Na pu­stej, na­le­żą­cej do mnie par­celi cią­gnęły się rzędy na­mio­tów, gdzie miesz­kali
bez­do­mni lu­dzie. (Oczy­wi­ście ku­pi­łem to miej­sce po­przez fik­cyjną firmę, po­nie­waż
na­ro­bie­nie so­bie wro­gów w ra­dzie mia­sta nie było moim prio­ry­te­tem). Wielu z tych
lu­dzi zna­łem z imie­nia, po­nie­waż pra­co­wa­łem nie­da­leko jako wo­lon­ta­riusz w ja­dło­‐
dajni. Od­kąd przy­je­cha­łem do tego mia­sta, pięć razy w ty­go­dniu prze­ka­zy­wa­łem pie­‐
nią­dze na za­kupy spo­żyw­cze i po­ma­ga­łem, za­zwy­czaj w go­dzi­nach szczytu.
Mag­gie mocno wy­ści­skała Emery. Ko­bieta czę­sto się uśmie­chała, mimo że wy­szła
za mąż w mło­dym wieku, stra­ciła męża w wy­niku eks­plo­zji, a kilka mie­sięcy póź­niej
rów­nież dom.
Emery po­dała płaszcz Mag­gie i po­chy­liła się, żeby wy­ści­skać jej bliź­niaki.
Har­lan po­grze­bał w to­rebce i wy­cią­gnął mniej­sze, dzie­cięce płasz­cze. Stella wsko­‐
czyła Emery na plecy, trzy­ma­jąc w pal­cach plu­szo­wego mi­sia, któ­rego do­stała ode
mnie w ze­szłym ty­go­dniu. Emery ob­ró­ciła Stellę wo­kół, a po­tem spraw­dziła te­le­fon
i się skrzy­wiła.
Gdy się ro­ze­szły, mocno się przy­tu­liw­szy, Mag­gie za­cią­gnęła Emery na stronę, jak
sio­strę, któ­rej nie wi­działa od lat. W tym mo­men­cie oboje by­li­śmy już spóź­nieni do
pracy, a ja nie mia­łem po­ję­cia, dla­czego w ogóle ją śle­dzi­łem, mimo to nie mo­głem
ode­rwać od niej wzroku.
Praca, Nash. Pa­mię­tasz o tym? To coś ta­kiego, dzięki czemu twoja ro­dzina ma dach
nad głową.
Kiedy Emery opu­ściła pole na­mio­towe, Bran­don nie­spo­dzie­wa­nie zła­pał ją za ra­‐
mię i za­cią­gnął w kie­runku ustron­nej uliczki.
Wal­czyła z nim, pró­bu­jąc się uwol­nić. Nie­mal rzu­ci­łem jej się na ra­tu­nek, ale gdy
na niego spoj­rzała, prze­stała wal­czyć.
Znała go.
Znała Bran­dona Vu.
Znała pie­przo­nego agenta ko­mi­sji, który sie­dział mi na ogo­nie.
Co gor­sza – przy­jęła to, co wy­cią­gnął w jej stronę, ro­zej­rzała się po ulicy i wło­żyła
to do kie­szeni.
Już się na­pa­trzy­łem.
Wró­ci­łem do ho­telu, po dro­dze wy­stu­ku­jąc ese­mesa do De­li­lah, żeby za­trud­niła
de­tek­tywa, który przyj­rzy się re­la­cji Emery i Bran­dona.
Nie zdą­ży­łem jed­nak wy­słać wia­do­mo­ści, bo się roz­my­śli­łem i ją ska­so­wa­łem. Nie
by­łem na tyle głupi, by zo­sta­wić po so­bie cy­frowe do­wody. Uru­cho­mi­łem więc apli­ka­‐
cję Eastridge Uni­ted i na wi­dok wia­do­mo­ści od Durgi odro­bina mo­jej fru­stra­cji wy­pa­‐
ro­wała.

Durga: Czy tru­ci­zna jest dys­kret­nym spo­so­bem na mor­der­stwo? Py­tam dla ko­le­‐
żanki, która nie­na­wi­dzi szefa. (Dla ja­sno­ści, ta ko­le­żanka to ja, więc spo­dzie­wam się
uży­tecz­nej od­po­wie­dzi).
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Po­wiedz swo­jej ko­le­żance, że za­wsze może pra­co­wać dla
mnie. Ustami. Pod moim biur­kiem. Wy­ma­gam dłu­gich go­dzin spę­dzo­nych na klęcz­‐
kach. Żeby nie było, ostrze­ga­łem.

Tak na­prawdę chciał­bym za­py­tać Durgę, czy pie­przyła się z tym osłem, co mo­gło
nieco za­la­ty­wać hi­po­kry­zją, zwa­żyw­szy na to, że sam przez ostat­nie kilka nocy ro­bi­‐
łem so­bie do­brze do wspo­mnie­nia piersi Emery przy­ci­śnię­tych do szyby mo­jego
prysz­nica i jej cia­snej cipki, tam­tego dnia, gdy za­kra­dła się do po­koju Re­eda...
Cho­lera, je­steś pierw­szo­rzęd­nym dra­niem.
Wes­tchną­łem ciężko i opar­łem się o wej­ście do ho­telu. Emery za­trzy­mała się, gdy
tylko za­uwa­żyła, że blo­kuję drzwi. Nie taki był mój za­miar, ale wy­ko­rzy­sta­łem sy­tu­‐
ację i skrzy­żo­wa­łem ra­miona na klatce pier­sio­wej, żeby prze­kaz był ja­sny.
Nie dam ci się.
Za późno.
Na mój wi­dok wy­dała się wy­trą­cona z rów­no­wagi. Szybko się jed­nak otrzą­snęła
i pró­bo­wała mnie omi­nąć, ale prze­su­ną­łem się ra­zem z nią.
– Mu­szę iść do pracy, Nash. Chan­tilly obe­tnie mi pen­sję, je­śli się spóź­nię.
Już się spóź­ni­łaś. I cie­kawi mnie dla­czego, mój ko­niu tro­jań­ski.
By­łem jed­nak nie­ustę­pliwy.
– Po­wie­dział­bym, że jako twój szef je­stem waż­niej­szy.
– Twoje aro­gan­cja jest tak wielka, że musi być wi­do­czna z ko­smosu.
Ski­ną­łem głową na jej piersi.
– A skoro mowa o wi­docz­nych rze­czach, twoje sutki za­wsze stają na bacz­ność czy
sa­lu­tują mi bez po­wodu?
Ale ze mnie pa­lant.
Nie po­wi­nie­nem był wspo­mi­nać o jej sut­kach, ale po pierw­sze – czy ona w ogóle
ma ja­kiś sta­nik?, a po dru­gie nie upra­wia­łem seksu od wie­ków (chyba że li­czył się
seks przez te­le­fon z Durgą) i te­raz chyba nie po­tra­fi­łem my­śleć o ni­czym in­nym. No,
może poza tym, jak bar­dzo roz­cią­gnięte są dwu­dzie­sto­dwu­latki.
Prze­stań, ty zbo­czeńcu. Gdy ty koń­czy­łeś stu­dia i od­kry­wa­łeś seks analny, ona
wciąż my­ślała, że czło­wiek ma jedną dziurkę do si­ka­nia i seksu.
Emery oto­czyła się ra­mio­nami, bo wcale nie kła­ma­łem – jej sutki na­prawdę były
cho­ler­nie twarde i ce­lo­wały we mnie jak czubki tiary przy­działu i uwa­żały moje usta
za je­den z do­mów w Ho­gwar­cie.
(Tak, oglą­da­łem Harry’ego Pot­tera po tym, jak Durga o nim wspo­mniała). Po­bożne
ży­cze­nia są praw­dziwe i wła­śnie do­pa­dły mnie w przy­padku Emery Win­th­rop. Ale ni­‐
gdy im się nie pod­dam. Zła­ma­łem Emery, znisz­czy­łem jej siłę i za­stą­pi­łem ją fu­rią.
Wy­mi­nęła mnie, od­py­cha­jąc ra­mie­niem.
Zła­pa­łem ją za ło­kieć, ukry­łem twarz w tej nie­sfor­nej grzy­wie czar­nych wło­sów
pach­ną­cych mną i wy­szep­ta­łem:
– Le­piej uwa­żaj, Win­th­rop. Je­stem kró­lem w tym miej­scu, a ho­tele Pre­scott to moje
im­pe­rium. Je­śli uwa­żasz, że mo­żesz sta­wić mi czoła bez walki, go­dzina bez wy­na­gro­‐
dze­nia bę­dzie twoim naj­mniej­szym zmar­twie­niem.
Mu­siała zro­zu­mieć, że ży­cie to nie gra w sza­chy, tylko statki. I wy­grywa osoba,
która za­to­nie jako ostat­nia.
Roz­dział dwu­dzie­sty piąty

Emery
P odą­żało za mną dwóch dup­ków.
Naj­pierw Bran­don Vu śle­dził mnie do pola na­mio­to­wego, po­tem we­pchnął
mi wi­zy­tówkę do ręki i po­wie­dział, że mam ją za­trzy­mać.
Po jego znik­nię­ciu długo nie mo­głam otrzą­snąć się z po­czu­cia, że skądś go znam.
Na­wet to, jak po­wie­dział „mu­simy po­roz­ma­wiać”, za­brzmiało zna­jomo.
Dru­gim był na­to­miast Nash Pre­scott i jego nie­usta­jące przy­tyki.
Je­śli mam być szczera, wo­la­ła­bym roz­ma­wiać z agen­tem ko­mi­sji, który naj­pew­niej
pró­bo­wał po­grą­żyć tatę i wy­ko­rzy­stać w tym celu mnie.
Nash stał w drzwiach swo­jego ho­telu, po­stawny jak za­wsze, i roz­ta­czał nie­malże
mor­der­czą aurę. Je­śli wy­da­wał się przy tym cy­wi­li­zo­wany, to mu­siał być zu­pełny przy­‐
pa­dek. Wła­ści­wie za­sta­na­wia­łam się, ja­kim cu­dem pro­wa­dzi in­te­resy z ludźmi, bo
spra­wiał wra­że­nie, jakby le­piej do­ga­dy­wał się z wil­kami.
Dzi­siaj rano pró­bo­wa­łam się prze­ko­nać, że to bę­dzie do­bry dzień. Przede wszyst­‐
kim udało mi się uni­kać Na­sha po na­szym nie­szczę­snym in­cy­den­cie pod prysz­ni­cem.
Kiedy si­łow­nia otwo­rzyła się dzień przed pla­no­wa­nym ter­mi­nem, udało mi się wziąć
prysz­nic przed pracą.
W końcu się umy­łam, ale gdy tylko się do mnie zbli­żył, znowu po­czu­łam się
brudna.
To ewi­dent­nie nie był do­bry dzień.
Po­win­nam wie­dzieć, że coś ta­kiego jak do­bre dni nie ist­nieją w ho­telu Pre­scott.
A to dla­tego, że jego „król” ma wy­bu­jałe ego.
– Dla­czego cią­gle za mną ła­zisz? – syk­nę­łam.
Do­padł mnie w lobby i nie od­stę­po­wał na­wet na krok. Jego groźba wciąż dźwię­‐
czała mię­dzy uszami. Przy nim na­wet sza­leńcy wy­da­wali się nor­malni.
– Pra­cuję tu.
Cała się zje­ży­łam, sły­sząc jego od­po­wiedź wy­po­wie­dzianą lek­ce­wa­żą­cym to­nem.
– To wy­bierz drugą windę. – Na­ci­snę­łam przy­cisk, pod­cią­gnę­łam dresy, gdy znowu
się zsu­nęły, i za­dar­łam głowę, żeby za­cią­gnąć się po­wie­trzem. Mia­łam na­dzieję, że od­‐
czyta to jako wy­raz mo­jego uporu.
Czy ho­te­lowe środki do czysz­cze­nia pach­niały cy­na­mon­kami, czy na­prawdę by­łam
taka głodna?
– Ty chyba nie ro­zu­miesz, jak wy­gląda re­la­cja mię­dzy pra­cow­ni­kiem a sze­fem. –
Nash wy­cią­gnął rękę i unie­moż­li­wił mi wej­ście do windy. Pod­szedł do niej bli­żej, a ja
po­czu­łam, jak jego chłód i gniew na­pie­rają na mnie z siłą i pręd­ko­ścią la­winy, od­bie­ra­‐
jąc mi zdrowy roz­są­dek. – Mogę ci przy­po­mnieć.
– Ni­czego od cie­bie nie chcę.
Tylko pie­nię­dzy.
Ta myśl sma­ko­wała go­ry­czą. Sy­tu­acja od­wró­ciła się o sto osiem­dzie­siąt stopni.
Za­nur­ko­wa­łam pod ra­mie­niem Na­sha, przy­tło­czona jego upa­ja­ją­cym za­pa­chem.
Mu­sia­łam przy­trzy­mać spodnie dre­sowe, żeby się nie zsu­nęły. Po­win­nam od­zy­skać
swoje dżinsy le­żące na pod­ło­dze w jego ła­zience, ale po pierw­sze pew­nie już je spa­lił,
a po dru­gie, je­śli tego nie zro­bił, a ja po­pro­si­ła­bym go uprzej­mie, tylko przy­po­mnia­ła­‐
bym nam o tam­tej nocy.
A nie było mi to po­trzebne.
– Może ura­czysz swo­imi lek­cjami ko­goś in­nego? – za­czę­łam z głębi windy. – Na
pewno Sta­lin, Mus­so­lini i Hi­tler z chę­cią się cze­goś od cie­bie na­uczą. – Ob­ró­ci­łam się
twa­rzą do niego i na­ci­snę­łam gu­zik za­my­ka­nia, do­da­jąc: – W pie­kle.
Od­szedł bez słowa. Cze­ka­łam, aż drzwi się za­suną, i wy­bra­łam przy­cisk szes­na­‐
stego pię­tra, ma­jąc na­dzieję, że uda mi się zo­sta­wić torby w sza­fie przed pracą. Nie­‐
stety drzwi otwo­rzyły się po­now­nie na dru­gim pię­trze. Na ko­ry­ta­rzu stał Nash, taki
za­do­wo­lony z sie­bie, że nie mo­głam na niego pa­trzeć.
Mu­siał wbiec na górę, żeby na­ci­snąć przy­cisk na czas. Co za de­spe­ra­cja.
Jego oczy bły­snęły zło­wiesz­czo. Zna­la­zły mnie kło­poty w oso­bie gen­tle­mana
w gar­ni­tu­rze marki West­man­cott i bu­tach Brioni. I taki z niego dżen­tel­men jak ze
mnie wróżka. Czyli żadna.
Nie mo­głam wy­bić so­bie z głowy wia­do­mo­ści Bena.
Prze­leć go na dzi­kusa i za­po­mnij.
Czy mo­gła­bym tak zro­bić?
Czy to rze­czy­wi­ście tak działa?
Je­den nu­me­rek i na­gle wy­le­czę się z mo­jej ob­se­sji na punk­cie Na­sha?
Nie. Na­wet ja nie ku­pi­ła­bym tej ściemy. Wy­da­wało mi się to naj­bar­dziej nie­sku­‐
tecz­nym spo­so­bem na za­spo­ko­je­nie mo­jej po­trzeby, jaką był Nash Pre­scott.
– Wiesz, nie mogę prze­stać się za­sta­na­wiać, dla­czego w ogóle tu­taj pra­cu­jesz – za­‐
czął Nash, blo­ku­jąc drzwi windy. – Je­steś obrzy­dli­wie bo­gata, w czepku uro­dzona,
twoje ży­cie było wy­peł­nione moż­li­wo­ściami. Za­czy­nam po­dej­rze­wać, że masz ja­kiś
ukryty mo­tyw, by tu pra­co­wać. Może ktoś cię o to po­pro­sił? – Uniósł brew, krzy­żu­jąc
ra­miona. – Może pró­bu­jesz się w ten spo­sób do mnie zbli­żyć?
Skon­fun­do­wana zmarsz­czy­łam brwi. Nie mia­łam po­ję­cia, o czym on mówi, ale
chyba się na­ćpał, je­śli my­ślał, że przy­znam się do tego, jak ni­sko upa­dłam.
To, że po­trze­bo­wa­łam pracy, nie było żad­nym wsty­dem.
Ale to, że po­trze­bo­wa­łam jej od Na­sha?
Było cio­sem dla mo­jej dumy.
I nie mo­głam się po tym otrzą­snąć.
Czu­łam się tak, jakby ktoś wbił we mnie nóż i prze­krę­cał go, a rana ją­trzyła się
z każdą se­kundą co­raz bar­dziej.
Po­de­szłam do niego i zmu­si­łam, by zro­bił krok w tył. Drzwi się za mną za­mknęły,
ale to zi­gno­ro­wa­łam.
– Czy to jest ten mo­ment, gdy wy­my­ślamy teo­rie spi­skowe i oskar­żamy sie­bie na­‐
wza­jem o nie­do­rzecz­no­ści? Su­per. Twoje sta­ra­nia oce­ni­ła­bym co naj­wy­żej na dwóję.
Moje spodnie się zsu­nęły, od­sła­nia­jąc brzeg maj­tek. Nie pró­bo­wa­łam ich pod­cią­‐
gnąć.
Nash zro­bił krok w moją stronę, ale bez trwogi wy­szłam mu na­prze­ciw. Sta­li­śmy
te­raz twa­rzą w twarz. Do­słow­nie wy­czu­wa­łam na so­bie jego od­dech, jego za­pach na
ca­łym moim ciele.
Zna­leź­li­śmy się w tej sa­mej po­zy­cji jak wtedy pod prysz­ni­cem, tylko że te­raz nie
od­dzie­lała nas szklana ściana.
A ja nie by­łam naga.
Mimo że cho­ler­nie tego chcia­łam.
Zrób to, Emery.
Prze­leć go i za­po­mnij.
On jest jak tru­ci­zna, którą trzeba wy­ssać, żeby się jej po­zbyć z or­ga­ni­zmu.
– Nie patrz tak na mnie. – Głos Na­sha pie­ścił moją twarz i ku­sił mnie ni­czym przy­‐
nęta za­wie­szona na ha­czyk.
– Niby jak? – Oboje zgod­nie za­czę­li­śmy mó­wić ci­szej, ła­god­niej, a nie­do­koń­czone
pię­tro za­pew­niło nam odro­binę pry­wat­no­ści. We fra­mu­gach nie było drzwi.
Ściany nie zo­stały po­ma­lo­wane.
Bra­ko­wało me­bli.
Oraz świad­ków.
– Ga­pisz się na mnie tak, jak­byś li­czyła na to, że cię we­zmę. Mowy nie ma. – Pod­‐
szedł bli­żej na tyle, by na­sze ciała się ze­tknęły. Moje piersi do­słow­nie do­ty­kały jego
twar­dych mię­śni brzu­cha. Nie by­łam ni­ska, mimo to on znacz­nie nade mną gó­ro­wał. –
W ra­zie gdy­byś nie za­uwa­żyła, ma­ło­lato, nie mogę po­wie­dzieć, że cię nie lu­bię. Na­wet
cię nie nie­na­wi­dzę. Je­steś rów­nie bez zna­cze­nia co twoje ma­ło­let­nie przy­ja­ciółki.
– Mo­żesz ukry­wać się za sło­wami, Nash. Mo­żesz wma­wiać so­bie, że wcale mnie nie
pra­gniesz, je­śli po­prawi ci to sa­mo­po­czu­cie. – Przy­su­nę­łam się jesz­cze bli­żej jak ty­‐
grys za­kra­da­jący się do ofiary. – Wy­glą­dasz tak, jak­byś chciał mnie do­tknąć. Zrób to –
rzu­ci­łam wy­zy­wa­jąco. Po­zwól, że zruj­nuję twoją re­pu­ta­cję. – Zdej­mij smycz.
W środku cała się trzę­słam.
Nie prze­my­śla­łam kon­se­kwen­cji, ja­kie niósł ze sobą spusz­czony ze smy­czy Nash.
Zie­lone plamki w jego oczach po­ciem­niały od gniewu. Dwie bu­rzowe tę­czówki od­bie­‐
rały mi ro­zum. Gdyby chciał, mógłby zła­mać mnie na pół i zo­sta­wić moje ciało, żeby
zna­la­zła je ekipa bu­dow­lana.
I nie pi­snę­liby ani sło­wem, po­nie­waż strach i wła­dza są nie­roz­łączne.
Nash się nie ru­szył.
Na­wet nie mru­gnął.
Nie od­dy­chał.
Chcia­łam, żeby mnie wziął.
Chcia­łam znisz­czyć go tak, jak on mnie.
Moje torby wy­śli­zgnęły mi się z pal­ców i opa­dły na pod­łogę, a ja rzu­ci­łam się na
niego, za­nim zdą­żył za­re­ago­wać.
Zła­pał mnie, naj­pew­niej in­stynk­tow­nie. Jego duże dło­nie za­ci­skały się na mo­jej ta­‐
lii, a nogi owi­nę­łam wo­kół jego bio­der, żeby się nie roz­my­ślił. Chcia­łam o nim za­po­‐
mnieć. Chcia­łam za­spo­koić po­trzebę. Wyjść z tego po­obi­jana, po­bliź­niona, tak by moje
rany pa­so­wały do tych wi­docz­nych na jego ciele.
Nash mógł po­wta­rzać, że nie mam dla niego zna­cze­nia, że mnie nie­na­wi­dzi albo że
w ogóle nie je­stem wy­star­cza­jąco ważna, żeby mnie nie­na­wi­dził, ale to nie zmie­niało
pew­nego ma­łego szcze­gółu – że mnie pra­gnął.
Udo­wad­niała to jego erek­cja na­pie­ra­jąca na mnie przez ubra­nia.
Był twardy cały ten czas?
Otar­łam się o niego i za­to­pi­łam palce we wło­sach na jego karku i wes­tchnę­łam
przy jego ustach.
– Kurwa. – Od­su­nął mnie tak, by moc­niej na­przeć na moje kro­cze. – Sam nie wiem,
co jest gor­sze: to, że masz dwa­dzie­ścia dwa lata, że je­steś przy­ja­ciółką mo­jego brata,
czy to, że moje usta ni­gdy nie za­wę­dro­wały mię­dzy twoje nogi.
Pró­bo­wa­łam go po­ca­ło­wać, ale od­chy­lił głowę i wbił we mnie sta­lowe spoj­rze­nie.
– Żad­nego ca­ło­wa­nia – pod­kre­ślił każde słowo.
Do­tarło do mnie, że tam­tej nocy w po­koju Re­eda też się nie ca­ło­wa­li­śmy. I na­gle
po­ca­łu­nek Na­sha stał się wszyst­kim, czego pra­gnę­łam, ale nie mo­głam tego do­stać.
Gó­ro­wał nade mną jak praw­dziwy czarny cha­rak­ter – groźne, prze­szy­wa­jące oczy,
atra­men­towe włosy, mocno za­ci­śnięta szczęka.
Draż­niło mnie to, że ma ra­cję. Ca­ło­wa­nie się by­łoby zbyt in­tymne na to, co nas łą­‐
czyło. Za­le­żało mi na agre­syw­nym sek­sie bez ha­mul­ców. Ta­kim, o któ­rym będę pa­mię­‐
tać na­wet za dzie­sięć lat, le­żąc obok uko­cha­nego męż­czy­zny. Usta wręcz mnie mro­‐
wiły, chcia­łam po­czuć na nich jego ję­zyk, ale wie­dzia­łam, że ni­gdy tego nie zrobi.
To jed­nak nie ozna­czało, że mam mu się pod­po­rząd­ko­wać.
– Mó­wi­łeś rów­nież, że nie bę­dziemy się pie­przyć, ale po­patrz. – Za­dar­łam głowę,
nie chcąc po­ka­zać, jak wielki wpływ miał na moje uczu­cia. – To już nasz drugi raz.
– Nie bę­dziemy się pie­przyć. – Mocno za­ci­snął dło­nie na moim tyłku, wbi­ja­jąc pa­‐
znok­cie w skórę. – Znisz­czę cię. Je­śli wiesz, co dla cie­bie naj­lep­sze, wró­cisz do windy
i zaj­miesz się pracą jak grzeczna, nie­winna dziew­czynka. A je­śli zo­sta­niesz, ni­gdy się
po tym nie po­zbie­rasz.
– To mnie znisz­czy, Nash. Po­sta­raj się.
A ja w od­we­cie zniszcz cie­bie i na­wet nie bę­dziesz się tego spo­dzie­wać.
Kiedy po­sta­wił mnie na pod­ło­dze, przy­gry­złam wargę aż do krwi, żeby po­wstrzy­‐
mać jęk roz­pa­czy. Nash jed­nak za­cią­gnął mnie do nie­wy­re­mon­to­wa­nego apar­ta­mentu
bez drzwi.
Stół w ką­cie ugi­nał się od ma­te­ria­łów bu­dow­la­nych, na pod­ło­dze le­żał dy­wan, a po
dru­giej stro­nie po­miesz­cze­nia pię­trzyły się nie­po­skła­dane szafki.
Nash ścią­gnął ma­ry­narkę, rzu­cił ją na dy­wan i wy­cią­gnął pa­sek ze szlu­fek spodni.
– Za dzie­sięć lat, gdy bę­dziesz le­żeć w łóżku obok swo­jego nud­nego męża, cze­ka­jąc
na wyj­ście do nud­nej pracy, zro­bisz so­bie do­brze na wspo­mnie­nie o tym, jak do­pro­‐
wa­dzi­łem cię do or­ga­zmu. I pa­mię­taj, że sama o to pro­si­łaś.
Pod­szedł do mnie, trzy­ma­jąc na­prę­żony pas owi­nięty wo­kół obu pię­ści.
Nash był jak niebo tuż przed bu­rzą.
Groźny.
Mroczny.
Piękny.
Wy­co­fa­łam się, aż na­par­łam ple­cami na pa­no­ra­miczne okno. Za mną na plaży od­‐
po­czy­wały tu­ziny lu­dzi – wszy­scy śmiali się, czy­tali książki, ni­czego nie­świa­domi.
Gdyby za­darli głowy, zo­ba­czy­liby nasz ta­niec, księż­niczkę i smoka. Na myśl o tym, że
ktoś miałby mnie przy­ła­pać, moje majtki wręcz prze­sią­kły wil­go­cią. Mia­łam ochotę
tań­czyć w ogniu Na­sha, aż stanę się tak go­rąca jak on.
Przy­ło­ży­łam dło­nie do okna i przy­po­mnia­łam so­bie, że war­stwa przy­ciem­nia­jąca
szyby wciąż cze­kała w ma­ga­zy­nie.
– Zo­ba­czą nas.
To go nie znie­chę­ciło.
– Będą mieć ładny wi­dok.
– Nash.
– Roz­bierz się i wy­cią­gnij ręce... albo stąd wyjdź.
Żar roz­pa­lił moje po­liczki. Zdję­łam buty i ci­snę­łam nimi przez po­kój. Ude­rzyły
w ma­te­riały na stole. W na­stęp­nej ko­lej­no­ści po­zby­łam się skar­pe­tek i spodni. Sta­łam
przed Na­shem w sa­mych majt­kach i ko­szulce.
Bez sta­nika.
Moją tar­czą była tylko po­zorna bra­wura i T-shirt z na­pi­sem „ku­rio­zum”.
To nie po­żą­da­nie na­kło­niło mnie do ule­gło­ści. Tylko upór. Nie chcia­łam się wy­co­‐
fać ani po­ka­zać mu, że oba­wiam się swo­jej re­ak­cji. Że po tym wszyst­kim i tak będę go
pra­gnąć.
Nash za­ci­snął dłoń na erek­cji przez ma­te­riał spodni i po­tarł ją, ki­wa­jąc głową na
moją bie­li­znę.
– To też.
Zsu­nę­łam majtki i zo­sta­łam w sa­mej ko­szulce.
Zro­biło mi się zimno mię­dzy no­gami. Skrzy­żo­wa­łam nogi, ale zmie­ni­łam zda­nie,
gdy cmok­nął z dez­apro­batą.
– Ty pierw­szy – wy­chry­pia­łam.
Ro­ze­śmiał się. Na­prawdę miał czel­ność się ro­ze­śmiać.
– Nie masz prawa ni­czego ne­go­cjo­wać.
Miał ra­cję.
Sama to za­czę­łam i je­śli chcia­łam kon­ty­nu­ować, mu­sia­łam od­dać mu kon­trolę i po­‐
nieść tego kon­se­kwen­cje.
Dla­czego tego chcesz, Emery?
Cho­ro­bliwa cie­ka­wość.
Taka, która za­bija.
Chcia­łam utwier­dzić się w prze­ko­na­niu, że na­sza więź, którą wy­czu­łam przy
pierw­szym ra­zie, była przy­pad­kiem. Wtedy mo­gła­bym spo­koj­nie żyć da­lej.
Cie­ka­wość za­spo­ko­jona.
Pro­blem roz­wią­zany.
Nash roz­su­płał kra­wat i po­lu­zo­wał koł­nie­rzyk.
– Roz­chyl wargi sro­mowe i za­py­taj, czy wi­dok mi się po­doba.
Je­zu­sie.
Od razu zro­zu­mia­łam, że to zły po­mysł. Nie ist­niał ża­den spo­sób, by po­zbyć się Na­‐
sha z mo­jej głowy. By­łam uza­leż­niona od ko­lej­nej dawki.
Zro­bi­łam to, o co po­pro­sił, a moje wnę­trze za­ci­snęło się, gdy mu­snę­łam pa­znok­‐
ciami łech­taczkę.
– Po­doba ci się wi­dok?
Sku­pił wzrok mię­dzy mo­imi no­gami. Pod­szedł do mnie nie­spiesz­nie, wy­cią­gnął pa­‐
lec i prze­śle­dził na­pis na mo­jej ko­szulce.
– Ku­rio­zum. My­ślisz, że je­steś taka wy­jąt­kowa, Emery?
Nie od­po­wie­dzia­łam, ale moje bio­dra drgnęły na jego słowa. Wie­dział, co zna­czy
„ku­rio­zum”. Pod­nie­ciło mnie to chyba jesz­cze bar­dziej, o ile to w ogóle moż­liwe.
– Albo – kon­ty­nu­ował, mu­ska­jąc pal­cami mój su­tek przez ko­szulkę – może my­ślisz,
że je­steś taka nie­spo­ty­kana.
– My­ślę, że nikt nie jest nie­spo­ty­kany. – Po­trzą­snę­łam głową, nie mo­gąc sku­pić się
na od­po­wie­dzi. Ko­lejno draż­nił oba moje sutki. – Nikt nie jest wy­jąt­kowy. Każdy po
pro­stu chce taki być.
To była chyba naj­bar­dziej au­ten­tyczna rzecz, jaką kie­dy­kol­wiek po­wie­dzia­łam ko­‐
mu­kol­wiek poza Be­nem. Zbyt au­ten­tyczna jak na tę chwilę. To miał być gwał­towny,
po­zba­wiony czu­ło­ści, brudny seks, po­zwa­la­jący nam się wy­żyć. A nie wy­wiad z Oprah.
Chcia­łam za­żą­dać, żeby już mnie prze­le­ciał, ale tego nie zro­bi­łam. Wo­la­łam nie iść
mu na rękę.
Za­mie­rzał grać na zwłokę.
Draż­nić się ze mną.
Spra­wić, że będę bła­gać.
Udo­wod­nić mi, że to ja go chcę, a nie od­wrot­nie.
I gdy już skoń­czymy czcić na­wza­jem swoje ciała, zdy­szani, spo­ceni, zmę­czeni – on
i tak ja­kimś cu­dem bę­dzie wtedy górą. Wie­dzia­łam o tym, a mimo to go pra­gnę­łam.
– Co in­nego świad­czą mi­liony przy­chodu, ja­kie ho­tele Pre­scott przy­no­szą rocz­nie
z sa­mych im­prez uro­dzi­no­wych. – Gdy pró­bo­wa­łam za­brać rękę, Nash z po­wro­tem na­‐
pro­wa­dził moje palce na cipkę i prze­su­nął nimi wzdłuż. – Roz­suń je. Trzy­maj palce
nie­ru­chomo. Bła­gaj mnie, bym prze­je­chał ję­zy­kiem od two­jej cipki aż do tyłka.
– Uro­dziny to kłam­stwo – po­wie­dzia­łam, igno­ru­jąc po­łowę jego po­le­ceń. Otwo­rzy­‐
łam się przed nim, czu­jąc się zbyt ob­na­żona pod jego spoj­rze­niem, ale od­mó­wi­łam
bła­ga­nia. Nie chcia­łam dać mu tej sa­tys­fak­cji. W po­koju nie było drzwi. Każdy mógł tu
wejść i zo­ba­czyć ubra­nego Na­sha i mnie, roz­su­wa­jącą przed nim wargi sro­mowe. –
Spo­łe­czeń­stwo po­zwala ci w tym dniu na ce­le­bra­cję, a ty masz się czuć wy­jąt­kowy, ale
prawda jest taka, że dzie­lisz swoje uro­dziny sta­ty­stycz­nie z dwu­dzie­stoma i jed­nym
mi­lio­nem in­nych lu­dzi i to wła­śnie jest wy­jąt­kowe. Po­winno się ce­le­bro­wać wła­śnie te
nici, które łą­czą lu­dzi.
Zgo­dził się ze mną. Wi­dzia­łam to w jego szczęce i spo­so­bie, w jaki jego palce za­‐
trzy­mały się na mo­ich bio­drach, prze­su­wały się tuż pod moją ko­szulką. Wbiły się
w moją skórę na se­kundę, two­rząc w niej chwi­lowe wgnie­ce­nia, po czym pu­ściły.
– Ku­rio­zum... – Ro­ze­rwał mi T-shirt, dwie po­łówki za­wi­sły luźno na mo­ich ra­mio­‐
nach. – Twoja ko­szulka to kłam­stwo, a ja nie­na­wi­dzę kłamstw.
Nie dał mi szansy na od­po­wiedź.
Ob­ró­cił mnie, przy­ci­snął przo­dem do okna i zwią­zał mi nad­garstki za ple­cami pa­‐
skiem. Moje piersi zo­stały wy­sta­wione na wi­dok wszyst­kich pla­żo­wi­czów.
Mo­dli­łam się, żeby nikt nas nie wi­dział.
A jed­no­cze­śnie chcia­łam, by pa­trzyli.
Po­żą­da­nie pła­tało mi fi­gle. Nie wie­dzia­łam, czego chcę, ale wie­dzia­łam, że osza­leję,
je­śli Nash nie sprawi, że za­raz dojdę.
Po­czu­łam jego dłoń na po­śladku. Dwa razy. Nie dał mi na­wet chwili od­de­chu.
– Mó­wi­łem ci, mia­łaś mnie bła­gać, że­bym prze­je­chał ję­zy­kiem od two­jej cipki do
tyłka, Emery.
Był jak bu­rza, cha­otyczny i zmienny.
Ale ja ni­gdy nie ucie­ka­łam przed bu­rzami.
Go­ni­łam za nimi.
– Prze­stań uda­wać, że tylko ja tego chcę – wy­ce­dzi­łam, zła na sie­bie za to, że wy­‐
gię­łam się, wy­pi­na­jąc ty­łek w jego stronę. – Nie będę bła­gać.
– Do­brze. W ta­kim ra­zie nie skoń­czysz.
Wil­goć wręcz spły­wała po udzie. Wie­dzia­łam, że on to wi­dzi, przez co moje po­‐
liczki za­bar­wiły się ru­mień­cem. Nash za­nu­rzył pa­lec mię­dzy mo­imi no­gami, prze­su­nął
nim po mo­krej szparce w górę i w dół, do otworu, któ­rego nikt ni­gdy wcze­śniej nie do­‐
ty­kał.
In­stynk­tow­nie za­ci­snę­łam zęby.
– Co ty ro­bisz?
Nash cof­nął się, nie od­po­wia­da­jąc. Od­wró­ci­łam głowę, śle­dząc jego spa­cer do nie­‐
po­skła­da­nych sza­fek w rogu. Pod­niósł gałkę od szafki, tę, która we­dług Idy Ma­rie
i mnie przy­po­mi­nała ko­rek do tyłka.
Eks­cy­ta­cja ści­snęła mi żo­łą­dek, ale czu­łam się zmu­szona od­mó­wić ze względu na
moją god­ność.
– Nie. Co­kol­wiek chcesz z tym zro­bić, moja od­po­wiedź brzmi: nie.
Czy na­prawdę wsu­nąłby mi w ty­łek gałkę od szafki? Ta per­spek­tywa spra­wiła, że
wes­tchnę­łam głę­boko, aż szyba za­pa­ro­wała.
– Mó­wisz, że tego nie chcesz? – Pod­szedł do mnie od tyłu, prze­chy­lił mi głowę, aż
spoj­rza­łam na tłum na plaży, i prze­su­nął zim­nym, gład­kim me­ta­lem po moim śli­skim
ciele.
Moje ra­miona po­kryła gę­sia skórka. Od cięż­kich od­de­chów sutki do­ci­snęły się do
szyby. Chcia­łam wsu­nąć palce mię­dzy nogi i zła­go­dzić na­pię­cie, ale nie mo­głam ru­szyć
zwią­za­nymi rę­kami.
– To nie jest sala kon­fe­ren­cyjna, Emery. Nie masz prawa ne­go­cjo­wać. Albo chcesz
mnie ta­kiego, jaki je­stem, albo nie. Do­ko­naj wy­boru, bo nie dam ci dru­giej szansy.
Za­ko­ły­sa­łam się lekko, prze­su­wa­jąc sut­kami po szy­bie. Zbli­żył się do mnie, jego
od­dech mu­skał moją szyję.
– Te­raz albo ni­gdy, ma­ło­lato. – Nash przy­ci­snął kciuk do mo­jego po­śladka i pchnął,
by po­wie­trze owiało moją szcze­linę.
W tym mo­men­cie wie­dzia­łam, że gra się skoń­czyła.
Wy­grał.
Prze­gra­łam.
Opo­wieść stara jak świat.
Nash nie grał fair.
Ni­gdy tak nie było.
Ni­gdy.
– Te­raz – wy­szep­ta­łam, ale czu­łam się, jak­bym zgo­dziła się na wy­rok śmierci.
Moje ciało miało inne zda­nie.
Mro­wiło mnie, każdy nerw był w po­go­to­wiu. Jak w przy­padku więk­szo­ści rze­czy
zwią­za­nych z Na­shem, spo­dzie­wa­łam się, że nie bę­dzie mi się to po­do­bać, a jed­no­cze­‐
śnie będę za­chwy­cona. Wie­dzia­łam, że będę to roz­pa­mię­ty­wać no­cami. Przy­po­mi­nać
so­bie każdy do­tyk, każdą chwilę, każdy od­dech.
Spo­dzie­wa­łam się ob­se­sji.
– Grzeczna dziew­czynka. – Do­tknął mo­ich po­ślad­ków. – Wy­pnij ten ty­łek.
Wy­pchnę­łam bio­dra, przy­ci­ska­jąc piersi do szyby tak mocno, że aż za­bo­lały mnie
sutki. Pro­mie­nie sło­neczne ogrze­wały moją skórę, ale bro­dawki były twarde jak ka­‐
mień. Zdzi­wi­łam się, gdy po­now­nie prze­su­nął gałką po­mię­dzy mo­imi no­gami.
Nash po­chy­lił się za mną, nie da­jąc mi chwili wy­tchnie­nia, i prze­je­chał ję­zy­kiem od
jed­nego wej­ścia do dru­giego.
– Za­sta­na­wiam się, jak będą sma­ko­wać wszyst­kie twoje kłam­stwa – wy­szep­tał
i za­głę­bił we mnie ję­zyk.
Wal­czy­łam z pa­sem, krzy­cząc jego imię.
– Nash! – ję­cza­łam. Trzę­słam się. Do­cho­dzi­łam dla zło­czyńcy, który po­grze­bał
swoją du­szę w mo­jej prze­szło­ści. – O Boże. Je­stem tak bli­sko.
Le­dwo za­czę­li­śmy, a już by­łam bli­ska końca.
Taka za­chłanna.
Taka nie­winna.
Taka nie­do­świad­czona.
Jego ma­ło­lata.
Nash cmok­nął.
– Nie mo­żesz dojść dzięki mo­jemu ję­zy­kowi.
Pra­wie jęk­nę­łam, kiedy się wy­co­fał, ale za­stą­pił swój ję­zyk gałką, zwil­żył ją i po­‐
woli wsu­nął w mój tył. Wcią­gnę­łam z tru­dem od­dech.
Była zimna.
Czu­łam się pełna.
Cia­sna.
Wy­su­nął ją nieco, po czym wsu­nął z po­wro­tem, tym ra­zem nieco da­lej. Znowu,
i znowu, i znowu, aż wszedł do końca. Dia­beł chcący mnie znisz­czyć.
– Wy­pro­stuj się – roz­ka­zał.
Wy­pu­ści­łam od­dech i po­słusz­nie wy­ko­na­łam po­le­ce­nie, sa­piąc z wra­że­nia. Zdzie­lił
mój po­śla­dek otwartą dło­nią.
– Nash – po­wie­dzia­łam, czu­jąc mię­śnie za­ci­ska­jące się na gałce.
– Od­wróć się. – Od­su­nął się ode mnie, cze­ka­jąc, aż to zro­bię.
Ocią­ga­łam się. Ob­ró­ci­łam się nie­spiesz­nie. Nash za­nu­rzył dłoń mię­dzy mo­imi no­‐
gami, ocie­ra­jąc się o moją łech­taczkę, a po­tem wsu­nął we mnie trzy palce na­raz. Opar­‐
łam głowę na jego piersi, znaj­du­jąc schro­nie­nie przy tej nie­wzru­szo­nej gó­rze.
Ota­czał mnie.
Jego ciało.
Jego za­pach.
Jego po­żą­da­nie.
Tylko on.
By­łam bli­sko. Wsu­wał się i wy­su­wał ze mnie, za­krzy­wia­jąc palce w miej­scu, któ­‐
rego sama ni­gdy nie mo­głam zna­leźć.
– Pro­szę, Nash.
Za­trzy­mał się na dźwięk mo­ich bła­gań i zi­gno­ro­wał mój roz­pacz­liwy jęk.
– Po­wiedz mi, co mó­wisz, gdy mru­czysz do sie­bie pod no­sem.
Żą­dza za­mgliła moje my­śli, ina­czej za­chwy­ca­ła­bym się tym, że za­uwa­żył moje dzi­‐
wac­two. Do­strzegł mnie.
– Nash, mu­szę dojść. Pro­szę. – Nie zja­wi­łam się tu po to, by roz­ma­wiać od serca.
By­łam tu, by wy­ma­zać go z mo­jej du­szy.
Nash po­woli wsu­wał i wy­su­wał palce, od czasu do czasu na­ci­ska­jąc na to miej­sce.
– Po­wiedz mi.
Był bez­względny, a ja mil­cza­łam.
Po­tem przy­ci­snął dłoń do mo­jej łech­taczki i wtedy nie wy­trzy­ma­łam.
– Nie wiem! Okej? – krzyk­nę­łam, pra­gnąc chwy­cić go za ko­szulę i bła­gać, by za­koń­‐
czył moje cier­pie­nie. – Za każ­dym ra­zem jest ina­czej. To ma­giczne słowa. Słowa, które
mnie uszczę­śli­wiają. Słowa z mo­ich ko­szu­lek. Słowa z mo­ich my­śli. Słowa, które mają
zna­cze­nie. Słowa, które go nie mają. Za­do­wo­lony? A te­raz spraw, bym do­szła, pro­szę.
Zro­bił to, opusz­cza­jąc usta na moją szyję i po­ssał tak mocno, że na pewno zo­stawi
mi ślad. Nie prze­sta­wał mnie pie­przyć pal­cami. Palce obi­jały się o moje ścianki. Za­giął
je i do­ci­snął do­kład­nie tam, gdzie go po­trze­bo­wa­łam.
W przy­pły­wie or­ga­zmu jęk­nę­łam gło­śno, nie dba­jąc o to, czy cały ho­tel mnie usły­‐
szy i się tu zbie­gnie. By­łam spóź­niona do pracy, wy­czer­pana, nie­od­po­wie­dzialna –
i tak za­spo­ko­jona, że nic nie miało zna­cze­nia.
Nash wy­su­nął się, gdy za­ci­snę­łam się wo­kół jego pal­ców, po­zo­sta­wia­jąc moje ciało
bo­le­śnie pu­ste. Echa or­ga­zmu wpra­wiły mnie w drga­nia, aż za­pul­so­wa­łam na gałce,
która roz­pie­rała mi ty­łek.
– Pad­nij na ko­lana – za­żą­dał, nie cze­ka­jąc, aż dojdę do sie­bie. – Bła­gaj mnie, bym
po­zwo­lił ci go po­ssać i po­łknąć.
Eu­fo­ria po or­ga­zmie przy­ćmiła mój umysł, my­śla­łam tylko o po­żą­da­niu.
Klę­ka­jąc, mi­mo­wol­nie spoj­rza­łam mu w oczy. Wy­glą­dał za­bój­czo. Nie­bez­pieczna
fan­ta­zja kon­fron­tu­jąca się z rze­czy­wi­sto­ścią. Każda zgubna chwila w po­staci jed­nej
osoby. Coś, co brzmiało jak czło­wiek, od­dy­chało jak czło­wiek, ale nie mo­gło nim być.
Był czymś wię­cej.
Z ko­la­nami na pod­ło­dze ści­snę­łam uda, chcąc so­bie ulżyć. Ruch spra­wił, że gałka
roz­parła mi ty­łek, do­pro­wa­dza­jąc mnie do ci­chego jęku. Tak dawno nikt mnie nie do­‐
ty­kał, a on tor­tu­ro­wał mnie dla sa­mej przy­jem­no­ści.
– Mogę ci po­ssać?
Mój ton su­ge­ro­wał, że może iść do dia­bła. Przy­pie­czę­to­wa­łam to drwią­cym uśmie­‐
chem, mimo to nie wie­rzy­łam, jak bar­dzo je­stem mo­kra. Zwę­ził oczy i cze­kał, aż będę
kon­ty­nu­ować.
Cho­lera.
Czy na­prawdę będę go o to pro­sić?
Czy to na­prawdę był mój kink, czy po pro­stu tak bar­dzo pra­gnę­łam Na­sha?
Pew­nie to i to, zde­cy­do­wa­łam i pod­da­łam się jego woli.
– Czy mogę po­łknąć?
– Kurwa – mruk­nął.
Wy­glą­dał, jakby nie mógł uwie­rzyć, że mu się to wy­rwało.
A może nie mógł uwie­rzyć, że o to za­py­ta­łam.
Ja też nie.
Jego twarz za­sty­gła w gry­ma­sie, jakby wal­czył sam ze sobą. Orze­chowe oczy błysz­‐
czały z iry­ta­cji. Za­ci­śnięta szczęka. Prze­szy­wał mnie spoj­rze­niem na wy­lot.
Nash otrzą­snął się pierw­szy, roz­pi­na­jąc roz­po­rek. Za­miast zdjąć ko­szulę i zsu­nąć
spodnie, wy­cią­gnął erek­cję i prze­je­chał dło­nią po ca­łej dłu­go­ści.
– Otwórz.
Roz­chy­li­łam wargi, wy­su­wa­jąc czu­bek ję­zyka. Prze­je­chał po mo­ich war­gach
główką, roz­ma­zu­jąc wil­goć po wraż­li­wej skó­rze, a po­tem na­gle wsu­nął się tak da­leko,
jak tylko się dało.
– Cho­lera – prze­klął Nash.
Roz­pie­ra­łam nad­garst­kami pa­sek. Mu­sia­łam po­ło­żyć obie dło­nie na jego udach
i zła­pać rów­no­wagę.
Wy­su­nął się po­woli. Przy­mknął oczy, a po­tem otwo­rzył, na­po­ty­ka­jąc moje. Na po­‐
wrót wszedł w moje usta i na­parł na tył mo­jego gar­dła. Le­d­wie mo­głam go po­mie­ścić,
ale chcia­łam udo­wod­nić, że je­stem lep­sza, niż mu się wy­da­wało.
To nie po­winno mieć zna­cze­nia, ale było ina­czej.
– Jest mi w to­bie tak do­brze. – Prze­je­chał dło­nią po mo­ich wło­sach, ści­ska­jąc luźne
ko­smyki w przy­jem­nie bo­le­sny spo­sób. – Wła­śnie tak, skar­bie. Weź go głę­boko.
Jego jęki roz­pa­liły mnie do czer­wo­no­ści. Ssa­łam tak mocno, jak tylko mo­głam, bio­‐
rąc tak głę­boko, jak po­zwa­lało mi na to ciało.
Kiedy jęk­nę­łam, wark­nął:
– Ro­bisz się mo­kra tylko dla mnie, prawda?
Tak.
Ale nie mógł wie­dzieć.
Na­wet kiedy roz­ma­wia­łam z Be­nem, wy­obra­ża­łam so­bie Na­sha, gdy się do­ty­ka­‐
łam. Wy­obra­ża­łam so­bie Na­sha, gdy do­cho­dzi­łam.
Nash, Nash, Nash.
Za­wład­nął moim umy­słem, a wszystko przez jedną noc, któ­rej nie mo­głam wy­ma­‐
zać z pa­mięci.
Wku­rzało mnie to, że ma nade mną taką kon­trolę. Nie po­trze­bo­wał jej. Praw­do­po­‐
dob­nie na­wet jej nie chciał. Ale ją miał. Dar, któ­rego nie mo­głam wy­rwać mu z pal­ców,
na­wet gdy­bym pró­bo­wała.
Po­trzą­snę­łam więc głową – a ra­czej pró­bo­wa­łam, ale jego pchnię­cie za­trzy­mało
ten ruch.
– Kłam­czu­cha. – Zła­pał mnie za tył głowy, po­now­nie wbi­ja­jąc się w moje usta tak
głę­boko, że aż do­tknę­łam no­sem jego skóry, po czym wy­su­nął się i za­czął gła­skać
swoją mę­skość. – Otwórz sze­rzej, moja prze­bie­gła kłam­czu­cho.
Spu­ścił się we mnie pół se­kundy póź­niej. Le­dwo roz­chy­li­łam usta na czas. Sperma
spły­nęła mi po bro­dzie na klatkę pier­siową.
– Jesz­cze nie po­ły­kaj. – Pod­szedł bli­żej, żeby ro­ze­trzeć wil­goć wo­kół mo­jego
sutka. – Po­każ mi.
Otwo­rzy­łam usta. Jego esen­cja wciąż je wy­peł­niała, a ja de­lek­to­wa­łam się jej sma­‐
kiem. Nash za­po­wie­trzył się na ten wi­dok. Roz­czo­chrane włosy. Gniewne oczy. Wy­zy­‐
wa­jąca po­stawa. Wy­glą­dał tak jak kosz­mar prze­brany za sen.
Po­chy­lił się i uwol­nił mnie z wię­zów, a po­tem jed­nym pal­cem za­mknął mi usta.
– Patrz na mnie, gdy bę­dziesz po­ły­kać.
Za­dar­łam głowę, by spoj­rzeć mu w oczy. Utrzy­my­wa­li­śmy kon­takt wzro­kowy, gdy
jego sperma spły­wała mi do gar­dła. Moje biedne serce wa­liło mi w piersi na wi­dok sa­‐
tys­fak­cji ma­lu­ją­cej się na jego twa­rzy.
– Po­wiedz mi, jak sma­kuję, ty­gry­sku.
Jak bóg.
– Pró­bo­wa­łam lep­szych.
– Śliczna mała kłam­czu­cha. – Kciu­kiem prze­śle­dził li­nię mo­jej szczęki i prze­chy­lił
mi głowę, że­bym nie mo­gła od­wró­cić wzroku. – Ssiesz fiuta jak grzeczna dziew­czynka,
ale z two­ich ust pa­dają same złe rze­czy. – Pełne wargi od­na­la­zły moją skroń i przy­ci­‐
snęły się do ucha. – Chcesz wię­cej?
Przy­ło­ży­łam dło­nie do jego klatki pier­sio­wej. Chcia­łam ze­drzeć z niego ko­szulę
i po­dra­pać tę gładką skórę.
– Tak – wy­szep­ta­łam tak ci­cho, że mógł tego nie usły­szeć.
Nie chcia­łam się po­wta­rzać. Po­zba­wił mnie oporu. Róża bez kol­ców, naga i ule­gła.
Nash prze­cią­gnął pal­cem po moim oboj­czyku, mię­dzy pier­siami.
– Chcesz po­czuć go w so­bie?
– Tak.
Ko­lejny szept.
– Jak bar­dzo? Po­wiedz mi, jak bar­dzo pra­gniesz mo­jego ku­tasa. Po­wiedz, jak mam
ze­rżnąć tę twoją cia­sną cipkę.
Po­win­nam była do­strzec błysk w jego oczach, gdy to mó­wił. Wy­czu­wa­łam w tym
ukryte mo­tywy. Mina ar­cy­mi­strza na kilka se­kund przed szach-ma­tem.
Za­miast tego ucze­pi­łam się Na­sha, prze­kli­na­jąc fakt, że wszystko z nim było wy­‐
zwa­niem.
Te­stem.
Nie chcia­łam prze­grać.
– Ostro. – Wbi­łam pa­znok­cie w jego klatkę pier­siową i po­dra­pa­łam. Chcia­łam zo­‐
sta­wić ślad, jak bli­zny, które zdo­biły jego tors. Moje miały być ta­kie jak ja – dzi­kie
i nie­za­po­mniane. – Mocno. Jakby to był pierw­szy i ostatni raz, kiedy mnie do­ty­kasz.
Ro­ze­śmiał się tuż przy moim uchu.
– Mó­wi­łem ci, że nie bę­dziemy się pie­przyć. I w prze­ci­wień­stwie do cie­bie nie je­‐
stem kłamcą.
W mo­men­cie, gdy wzię­łam od­dech, już prze­gra­łam. Mi­nął drzwi, zo­sta­wia­jąc mnie
w po­dar­tej ko­szulce, ze spermą ście­ka­jącą po udzie i gałką w tyłku.
To mnie miało wy­le­czyć z ob­se­sji.
Ale tylko po­gor­szyło sprawę.
Roz­dział dwu­dzie­sty szó­sty

Emery
M ój na­strój po­gar­szał się w miarę upływu dnia.
Po­wie­dzia­łam Na­showi, żeby po­szedł do dia­bła, ale kiedy się umy­łam,
prze­bra­łam, wrzu­ci­łam torbę do szafy i do­tar­łam do biura spóź­niona o dwie go­dziny,
Nash pi­sał coś na lap­to­pie w to­wa­rzy­stwie reszty mo­ich współ­pra­cow­ni­ków.
Naj­wy­raź­niej biuro było moim pie­kłem.
Zmarsz­czył brwi, jakby chciał po­wie­dzieć: „a ty gdzie by­łaś?”.
Żar­to­wa­łam, kiedy oskar­ży­łam go o prze­śla­do­wa­nie, ale może wcale się nie my­li­‐
łam. Za­do­mo­wił się w biu­rze, za­stę­pu­jąc je­den z kom­pu­te­rów swoim lap­to­pem. Za­jął
całe biurko, jakby był jego wła­ści­cie­lem.
On jest wła­ści­cie­lem, Emery. Bio­rąc pod uwagę stan two­jego fun­du­szu po­wier­ni­‐
czego i to, jak bar­dzo po­trze­bu­jesz pracy, w za­sa­dzie Nash jest też twoim wła­ści­cie­‐
lem.
Boże, próba prze­le­ce­nia Na­sha oka­zała się nie­wy­pa­łem, jak zmie­rze­nie się z Aven­‐
ger­sami z nie­na­ła­do­wa­nym pi­sto­le­tem w dłoni. Wy­cią­gnę­łam te­le­fon i na­pi­sa­łam wia­‐
do­mość do Bena.

Durga: Wia­do­mość z ostat­niej chwili – da­jesz okropne rady.

Usu­nę­łam wia­do­mość, nie wy­sław­szy jej. Po­czu­cie winy gry­zło mnie w żo­łądku. Po
pierw­sze Ben za­zwy­czaj tra­fiał w sedno z każdą radą. Po dru­gie uda­łoby mi się za­po­‐
mnieć o Na­shu, gdyby był kim­kol­wiek in­nym niż... Na­shem, je­dy­nym fa­ce­tem na Ziemi,
który czer­pie wię­cej przy­jem­no­ści z od­rzu­ce­nia nie­zo­bo­wią­zu­ją­cego nu­merka niż
z dzi­kiego seksu.
Cho­wa­jąc te­le­fon do kie­szeni, ro­zej­rza­łam się po wszyst­kich. Biurko Cay­dena było
zbyt za­ba­ła­ga­nione, by kto­kol­wiek mógł go z niego prze­go­nić, więc Chan­tilly usia­dła
na ka­na­pie, którą zwy­kle dzie­li­łam z Idą Ma­rie i Han­nah.
Nikt nie wy­ja­śnił, dla­czego Nash tu był, a gdy we­szłam, ci­sza sta­no­wiła prze­ci­‐
wień­stwo at­mos­fery pa­nu­ją­cej tu bez Na­sha-dyk­ta­tora.
Rzu­ci­łam ple­cak na ka­napę i po­chy­li­łam się, by mocno przy­tu­lić Idę Ma­rie.
– Prze­pra­szam za spóź­nie­nie. Ja­kiś du­pek nie chciał mnie wpu­ścić do windy, a po­‐
tem mu­sia­łam od­wie­dzić... eee... to­a­letę.
Co za kiep­ska wy­mówka.
Wzię­łam się w garść, co kilka se­kund zer­ka­łam na Na­sha, sta­ra­jąc się nie rzu­cać
w oczy. Nie spoj­rzał na mnie. Stu­kał w kla­wia­turę, jakby nic się nie stało.
– Po­trącę ci z wy­płaty. – Chan­tilly wska­zała po­gry­zio­nym dłu­go­pi­sem na sto­lik, na­‐
wet na mnie nie pa­trząc.
Usia­dłam na pod­ło­dze, za­sta­na­wia­jąc się, czy nie zna­la­złam się w al­ter­na­tyw­nym
wszech­świe­cie. Wy­cią­gnę­łam no­tes, żeby na­szki­co­wać po­my­sły na por­trety dla luk­su­‐
so­wych apar­ta­men­tów. Gdy tylko po­ło­ży­łam no­tes na sto­liku, za­sy­pał go stos te­czek.
Od­li­czy­łam od dzie­się­ciu, ugry­złam się w ję­zyk aż do krwi i w końcu spoj­rza­łam na
pa­jaca, który rzu­cił pa­piery.
– Tak?
Nash miał na so­bie ten sam szyty na miarę gar­ni­tur co wcze­śniej. Jego włosy nie
ster­czały już we wszyst­kich kie­run­kach, ale oczy po­zo­stały dzi­kie, wro­gie. Stu­dio­wa­‐
łam go w po­szu­ki­wa­niu oznak, że nie je­stem sama w tym po­żą­da­niu.
To, jak ła­two mnie zo­sta­wił, wzbu­dziło moje wąt­pli­wo­ści.
Jego ję­zyk na moim oboj­czyku.
Jego palce za­gięte we mnie.
Jego pe­nis na­pie­ra­jący na tył mo­jego gar­dła.
Mia­łam wra­że­nie, że jego w ogóle to nie ru­szało.
Ale dla mnie do­ty­ka­nie go było jak pusz­czana w kółko pio­senka, któ­rej nie da się
za­po­mnieć. Każdy do­tyk był jak rytm. Każdy or­gazm – bas. Każde jego żą­da­nie – słowa
pio­senki.
Bła­gaj.
Ssij.
Po­łknij.
Pio­senka, która ni­gdy się nie znu­dzi.
– Po­trze­buję ko­pii tych do­ku­men­tów. – Jego wzrok padł na ze­ga­rek Bul­gari, któ­‐
rego cztery lata temu ni­gdy by nie wło­żył. – Po dwie.
Przej­rza­łam pa­piery. Po­łowa z nich zo­stała na­pi­sana w ob­cym ję­zyku. W oczy rzu­‐
ciło mi się słowo Sin­ga­pur, a także imiona De­li­lah i Na­sha.
– Nie je­stem twoją asy­stentką. – Kiedy zdję­łam je ze stołu, pa­piery po­sy­pały się na
dy­wan jak mar­twe li­ście. Chcia­łam na nie na­dep­nąć i pa­trzeć, jak się roz­pa­dają. – Zrób
to sam.
– Sprawdź swoją umowę.
Nash nie za­dał so­bie trudu, by pod­nieść do­ku­menty. Wy­cią­gnął te­le­fon i za­uwa­ży­‐
łam, że gra w Candy Crush. Wąt­pi­łam, żeby grał dla sa­mej gry, ale dla przy­jem­no­ści
wku­rza­nia lu­dzi. Ko­lejne na­rzę­dzie w jego ar­se­nale.
Kon­ty­nu­ował grę, do­da­jąc:
– Klau­zula czter­dzie­ści dwa, pod­punkt C wy­raź­nie mówi, że każdy pra­cow­nik
może zo­stać obar­czony do­dat­ko­wymi za­da­niami w cza­sie, gdy firma jest w po­trze­bie.
Ja je­stem firmą i je­stem w po­trze­bie.
Cze­ka­łam na znak, że ble­fuje.
Ma­rze­nie ścię­tej głowy.
Po­tra­fił ble­fo­wać, ale ni­gdy nie ustąpi.
Umowa była kosz­mar­nie długa i prze­czy­ta­nie jej od de­ski do de­ski za­ję­łoby mi
mie­siąc. Przej­rza­łam ją naj­le­piej, jak się dało, ale mało co zro­zu­mia­łam z praw­ni­czego
żar­gonu, a Reed za­pew­nił mnie, że jest to stan­dar­dowy wzór, który musi pod­pi­sać
każdy pra­cow­nik.
Niech to szlag.
W tym­cza­so­wym biu­rze nie mie­li­śmy dru­ka­rek. Gdzie mia­łam się udać? Czy
punkty z dru­kar­kami na­dal ist­nieją?
Nash kon­ty­nu­ował:
– Obok dru­karni na Trze­ciej Ulicy znaj­duje się ka­wiar­nia. – Pal­cami, które jesz­cze
przed chwilą były we mnie, wy­cią­gnął z mo­jego port­fela swoją czarną kartę kre­dy­‐
tową i rzu­cił ją na stos pa­pie­rów. – Tym ra­zem ci to uła­twię, jako że twój po­ziom kom­‐
pe­ten­cji pla­suje się gdzieś po­mię­dzy go­łę­biem po lo­bo­to­mii a gów­nia­rzami, któ­rzy na­‐
pi­sali To­talny ka­ta­klizm. Mocno pa­lona. Czarna. Naj­więk­szy roz­miar.
Wy­obra­ża­jąc so­bie tor­tury na nim, nie­spiesz­nie ze­bra­łam z pod­łogi pa­piery i fir­‐
mową kartę kre­dy­tową. Uży­łam jej po­tem, aby ku­pić wszyst­kim na polu na­mio­to­wym
obiad, so­bie nowe dżinsy, by za­stą­pić parę, którą zo­sta­wi­łam w jego po­koju, i za­pła­cić
za jego cho­lerne ko­pie i kawę (bez­ko­fe­inową, po­nie­waż nie za­słu­gi­wał na ko­fe­inę).
W dro­dze po­wrot­nej wy­sła­łam ese­mesa do Bena.

Durga: Czy w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej obo­wią­zuje kara śmierci za mor­der­stwo?


Ben­ki­ner­so­fo­bia: Tak, ale mo­żesz wy­ła­do­wać agre­sję w trak­cie seksu przez te­le­‐
fon dziś wie­czo­rem. Moje jaja są bar­dziej nie­bie­skie niż wie­lo­ryba.
Durga: Wie­lo­ryby mają ró­żowe ją­dra i ważą z tonę. Mam cho­ciaż na­dzieję, że je­‐
steś pro­por­cjo­na­lny.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Durga?
Durga: Tak?
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Za­mknij się i ze­rżnij mnie dziś wie­czo­rem.
Durga: [GIF Chris Pratt krę­cący bio­drami]

Nash wciąż był w biu­rze, kiedy wró­ci­łam po prze­bra­niu się w nowe dżinsy i wrzu­‐
ce­niu dre­sów do szafy. Tym ra­zem roz­po­czął spo­tka­nie beze mnie.
Za­kra­dłam się i usia­dłam obok Idy Ma­rie. Opar­łam się po­ku­sie prze­czoł­ga­nia się
tam, bo ist­niała mi­kro­sko­pijna szansa, że mnie nie za­uważy.
Nic z tego.
Nash spoj­rzał na ze­ga­rek i mnie zi­gno­ro­wał. Odło­ży­łam ko­pie do­ku­men­tów i kawę
na stół, usia­dłam i dys­kret­nie szep­nę­łam do Idy Ma­rie:
– Co on tu robi? My­śla­łam, że nie po­wi­nien się po­ka­zy­wać, do­póki nie skoń­czymy
ren­de­rin­gów 3D i bę­dziemy go­towi do jego za­twier­dze­nia.
To po­winno dać mi co naj­mniej ty­dzień bez spo­tkań z nim.
Ida Ma­rie ba­zgrała po swoim no­tat­niku.
– Chan­tilly wła­śnie ogło­siła, że bę­dzie po­ma­gać ze względu na nad­miar pracy.
– Czy nie mógł za­trud­nić do tego pro­jektu ko­goś no­wego?
Mój no­tat­nik le­żał na dnie ple­caka. Za­miast po niego się­gnąć, od­chy­li­łam się i spoj­‐
rza­łam na Na­sha. Prze­cze­sał dło­nią włosy. Zna­łam go pięt­na­ście lat i był to je­dyny tik,
który u niego za­uwa­ży­łam.
Ida Ma­rie po­chy­liła się i przej­rzała no­tatki.
– Może jest jed­nym z tych za­an­ga­żo­wa­nych pre­ze­sów? – Na­wet ona nie brzmiała
na prze­ko­naną, a była to osoba tak na­iwna, że okradłby ją prze­stępca ubrany w wię­‐
zienny kom­bi­ne­zon. – Je­stem pewna, że ist­nieje do­bry po­wód. Chyba nie my­ślisz, że
mamy ja­kieś kło­poty?
– Nie.
Ale mu­siał być ja­kiś po­wód. Po­zo­sta­łam w sta­nie go­to­wo­ści. Nash roz­ka­zy­wał nam
jak sier­żant. Prze­glą­dał próbki tka­nin, a po­tem zde­cy­do­wał się na tę, która po­do­bała
mi się naj­mniej.
Tak na­prawdę żadna mi się nie po­do­bała. My­śla­łam, że kwe­stia wy­re­mon­to­wa­nia
ho­telu w jak naj­bar­dziej ni­ja­kim stylu była wiel­kim błę­dem, ale co ja mo­głam wie­‐
dzieć? Mia­łam tylko spe­cja­li­za­cję z pro­jek­to­wa­nia mody, a pro­jek­to­wa­nie wnętrz za­le­‐
d­wie li­znę­łam na stu­diach.
– Ten ko­lor kon­tra­stuje z pod­łogą. – Jego wy­po­wiedź wy­da­wała się pu­sta, nie­mal
ode­rwana od rze­czy­wi­sto­ści, aż za­czę­łam się za­sta­na­wiać, dla­czego w ogóle wy­brał
branżę ho­te­lar­ską. – Mie­li­śmy po­do­bny ze­staw ko­lo­rów w na­szej lo­ka­li­za­cji w Pe­ki­nie,
która zo­stała za­pre­zen­to­wana w go­dzin­nym fil­mie Ho­tels Di­gest. Otrzy­mał on rów­nież
na­grodę AAA Five Dia­mond Award.
Gdzieś w ciągu ostat­nich czte­rech lat pa­sja z niego ule­ciała, en­tu­zjazm wy­pa­ro­wał.
To nie był Nash Pre­scott, który cho­dził z po­si­nia­czo­nymi knyk­ciami i spoj­rze­niem su­‐
ge­ru­ją­cym, że wie coś, czego ja nie wiem.
Praca w Pre­scott Ho­tels go nu­dziła. Była co­dzien­nym, nu­żą­cym obo­wiąz­kiem. Ni­‐
gdy nie są­dzi­łam, że Nash Pre­scott sta­nie się ty­pem sprze­dawcy.
Mu­sia­łam zro­bić ja­kąś minę, bo za­py­tał:
– Czy chcia­ła­byś coś po­wie­dzieć, panno Rho­des? – Wy­mó­wił moje na­zwi­sko z po­‐
gardą.
Za­sta­no­wi­łam się nad od­po­wie­dzią.
– Nie są­dzę, by to był do­bry po­mysł.
Tłu­ma­cze­nie: nie spodoba ci się to, więc nie kon­ty­nu­ujmy tej wojny pu­blicz­nie.
Trudno usu­nąć krew z dy­wanu po­li­pro­py­le­no­wego o krót­kim wło­siu.
Po­wiedz to. No da­lej, jego oczy rzu­ciły mi wy­zwa­nie.
Oczy Chan­tilly bły­skały ostrze­gaw­czo i gdyby mo­gła mnie udu­sić i nie tra­fić za to
do celi, to na pewno by to zro­biła... ale po­nie­waż ni­gdy nie by­łam jedną z tych osób,
które igno­rują wy­zwa­nie, po­wie­dzia­łam, co my­ślę.
– Twoja „wi­zja”, i uży­wam tego ter­minu luźno, spra­wia wra­że­nie ta­nio­chy. Tak,
twoja marka to sy­no­nim bo­gac­twa i splen­doru, ale ty ni­gdy taki nie by­łeś. – Szlag. To
za­brzmiało tak, jak­bym go znała. – To zna­czy, twoja marka pier­wot­nie taka nie była... –
po­pra­wi­łam ostrym gło­sem. – Twój pierw­szy ho­tel w Ben­tley w Ka­ro­li­nie Po­łu­dnio­‐
wej miał styl. Miał klasę, ale nie był nudny. Ha­ling Cove to ośro­dek tu­ry­styczny. Twoi
klienci mogą być za­możni, ale są też mło­dzi. To twoja szansa, by w końcu zro­bić coś,
co nie jest to­talną tan­detą.
Ci­sza.
Pew­nie bym się cie­szyła, gdyby moje serce nie wa­liło tak mocno. Przy­się­gła­bym,
że by­łam bli­ska za­wału. Okropne po­rów­na­nie, bio­rąc pod uwagę pu­blicz­ność, ale nie
mia­łam w so­bie współ­czu­cia, gdy Nash wpa­try­wał się we mnie, jakby chciał tu pod­‐
biec i...
Sama nie wiem.
Udu­sić mnie?
Prze­ło­żyć mnie przez ko­lano?
Bar­dzo moż­liwe.
– Masz ra­cję – za­czął, a jego oczy wresz­cie się oży­wiły. Pod­eks­cy­to­wało mnie to, że
po­ja­wiła się iskra, która po­winna być zna­kiem skła­nia­ją­cym mnie do wy­co­fa­nia. Już
spra­wił, że bła­ga­łam go, by mnie prze­le­ciał, a on po­tem zo­sta­wił mnie nie­za­spo­ko­‐
joną. Co wię­cej mógł zro­bić? – To jest Ka­ro­lina Pół­nocna. Może go­ści ho­te­lo­wych od­‐
stra­szy taka es­te­tyka. Chcemy mniej skan­dalu Win­th­ropa, a wię­cej przy­ja­znego mi­liar­‐
dera z są­siedz­twa. Ja­kieś su­ge­stie?
Mo­głam go za­bić, wy­dłu­bać mu oczy i na­kar­mić nimi ko­joty.
– Po­trze­bu­jemy głów­nej ozdoby holu. Musi być wy­star­cza­jąco duża, by za­jąć cały
śro­dek po­miesz­cze­nia. Po­trze­bu­jemy przy­cią­gać uwagę, aby kon­tra­sto­wać z mi­ni­ma­li­‐
zmem wy­stroju. Chcemy rów­nież, aby był to ele­ment za­chę­ca­jący do roz­mowy. To je­‐
dyna rzecz, która uchroni ten ho­tel przed to­talną po­rażką.
Chan­tilly pod­nio­sła rękę.
– Nie mo­żemy so­bie po­zwo­lić na główną ozdobę. Mu­simy trzy­mać się bu­dżetu. Ku­‐
pi­li­śmy już część ele­men­tów wy­po­sa­że­nia, pod­łogi i farby w obec­nej ko­lo­ry­styce –
rzu­ciła mi wy­mowne spoj­rze­nie – więc su­ge­ruję zi­gno­ro­wa­nie po­my­słu Emery.
Nash ob­ra­cał dłu­go­pis w pal­cach. Tak bar­dzo miał gdzieś ten ho­tel, że aż mnie to
za­nie­po­ko­iło.
– A za­tem niech bę­dzie Skan­dal Win­th­ropa.
Chan­tilly da­lej na­wi­jała o swo­ich zbyt dro­gich po­my­słach.
Ida Ma­rie na­chy­liła się do mnie i wy­szep­tała:
– O co cho­dzi ze skan­da­lem Win­th­ropa?
– Ko­lejny du­pek, który okradł bied­nych – od­po­wie­dzia­łam, cie­sząc się, że ża­den
z mo­ich współ­pra­cow­ni­ków nie po­cho­dził z Po­łu­dnia ani ni­gdy nie prze­czy­tał żad­‐
nego ar­ty­kułu w „Fi­nan­cial Ti­mes”.
Nie dla­tego, że by­łam twa­rzą skan­dalu.
Tata nią był.
Do tej pory.
Nie mo­głam za­pa­no­wać nad bi­ciem serca. Roz­brzmie­wało w mo­jej klatce pier­sio­‐
wej, wy­bi­ja­jąc gwał­towny rytm godny so­lówki na per­ku­sji w Car­ne­gie Hall. Czu­łam się
tak, jakby Wielka Stopa wło­żyła adi­dasy i za­częła bie­gać we mnie ma­ra­ton.
Weź się w garść, Emery. Głupi lu­dzie mają naj­wię­cej do po­wie­dze­nia. Wy­star­czy
spoj­rzeć na ja­daczkę Chan­tilly. Czy osoba, która wy­dała sporą sumę z kur­czą­cego się
bu­dżetu na gałki do sza­fek przy­po­mi­na­jące korki do od­bytu, wy­daje się kimś, kto do­‐
my­śliłby się two­jej toż­sa­mo­ści?
– Och. – Ida Ma­rie ba­zgrała na mar­gi­ne­sie no­tat­nika, gdy Chan­tilly koń­czyła bro­nić
swo­jego pro­jektu. – Mam na­dzieję, że po­szedł do wię­zie­nia.
Nie, po pro­stu miesz­kał w domku przy plaży w ma­łym mia­steczku w Ka­ro­li­nie Pół­‐
noc­nej. Tata wy­sy­łał mi pocz­tówki raz w ty­go­dniu. Ni­gdy na nie nie od­po­wia­da­łam,
ale cza­sami, gdy czu­łam się szcze­gól­nie podle, wpa­try­wa­łam się w zdję­cia i za­sta­na­‐
wia­łam, jak so­bie ra­dził, miesz­ka­jąc w miej­scu, gdzie w li­ceum bra­kuje sali gim­na­‐
stycz­nej. Po­pu­la­cja Eastridge nie­mal dwu­krot­nie prze­wyż­szała liczbę miesz­kań­ców
Bli­the Be­ach, a mimo to plotki w mie­ście krą­żyły z pręd­ko­ścią ge­parda po­lu­ją­cego na
zdo­bycz.
Za­sta­na­wia­łam się, jak da­leko po­su­nie się Nash, by mnie ster­ro­ry­zo­wać. Roz­gry­‐
złam go. Reed nie­na­wi­dził Na­sha, ale Nash nie nie­na­wi­dził Re­eda. To mu­siał być po­‐
wód, dla któ­rego wciąż mia­łam tę pracę. Łą­czy­łam Re­eda i Na­sha, a zwol­nie­nie mnie
ozna­cza­łoby ze­rwa­nie ich i tak już na­pię­tych re­la­cji.
Nash kon­ty­nu­ował, igno­ru­jąc mnie:
– Spo­dzie­wam się, że ren­de­ringi 3D będą go­towe do końca week­endu, więc bę­‐
dziemy mo­gli za­cząć fi­na­li­zo­wać za­kupy i przejść do wi­zu­ali­za­cji apar­ta­men­tów. To
nie jest ja­kaś ka­wiar­nia, gdzie ser­wują cia­stecz­kową latte i ro­ga­liki z cze­ko­ladą i ja­la­‐
peño, za którą można za­pa­lić skręta. Ocią­ga­nie się i prze­ciętne wy­niki w pracy nie
będą to­le­ro­wane.
– Ro­ga­liki z cze­ko­ladą i ja­la­peño. Obrzy­dliwe, nie? – Chan­tilly sta­nęła obok niego,
a ko­la­nem ude­rzyła mnie w tył głowy, gdy ze­sko­czyła z ka­napy. Kla­snęła w dło­nie jak
che­er­le­aderka. – Naj­pierw zaj­miemy się pań­skim apar­ta­men­tem, pa­nie Pre­scott, a po­‐
tem apar­ta­men­tem pre­zy­denc­kim, w któ­rym obec­nie prze­bywa pani Lo­well. Czy ma
pan ja­kieś ży­cze­nia?
– Użyj tej sa­mej pa­lety ko­lo­rów dla apar­ta­men­tów typu pen­tho­use i apar­ta­men­‐
tów pre­zy­denc­kich. Apar­ta­ment pre­zy­dencki po­wi­nien po­zo­stać w zgo­dzie z es­te­tyką
ho­telu, po­nie­waż bę­dzie re­zer­wo­wany przez go­ści. – Nash wy­cią­gnął te­le­fon, a jego
rzu­cona od nie­chce­nia uwaga jesz­cze bar­dziej utwier­dziła mnie w prze­ko­na­niu, że ten
pro­jekt nie ma dla niego zna­cze­nia.
– My­ślę, że wiem co nieco o pań­skich upodo­ba­niach. – Chan­tilly zbli­żyła się do Na­‐
sha i spró­bo­wała zer­k­nąć na jego te­le­fon. – By­łam w ze­spole, który za­pro­jek­to­wał
pań­ski no­wo­jor­ski pen­tho­use. Mary-Kate po­zwo­liła mi po­pro­wa­dzić ten pro­jekt.
– Ra­cja. – Świa­tło ekranu roz­świe­tliło jego znu­dzone rysy. – Mój naj­mniej ulu­biony
pen­tho­use. Wła­ści­wie to drugi. Ten w Ku­ala Lum­pur wy­gląda tak, jakby Bar­ney w nim
zwy­mio­to­wał, urzą­dził or­gię w sy­pialni, a po­tem spu­ścił się do­okoła, by od­zy­skać god­‐
ność.
Pięk­nie ujęte.
Gdy­bym lu­biła Na­sha, opa­dła­bym z po­wro­tem na ka­napę, zwi­ja­jąc się ze śmie­chu.
Zdję­cia z Ku­ala Lum­pur w in­ter­ne­to­wych ar­chi­wach de­si­gnu uka­zy­wały sa­lon w ko­lo­‐
rze ma­genty i sy­pial­nię ze smu­gami bieli przy­po­mi­na­ją­cymi spermę na pod­ło­dze
z dębu lau­ro­wego, ścia­nach w ko­lo­rze bieli i bro­ka­to­wej po­ścieli.
– Nie pro­wa­dzi­łam pro­jektu w Ko­ala Limo. – Chan­tilly za­częła ba­wić się wło­sami.
Kiedy się uśmiech­nęła, ma­ki­jaż na jej twa­rzy roz­war­stwił się wo­kół oczu. Przez
chwilę chcia­łam ją przy­tu­lić i po­wie­dzieć jej, że jest nie­wia­ry­god­nie piękna tam, gdzie
ma to zna­cze­nie... ale po­tem przy­po­mnia­łam so­bie, że wczo­raj za­wie­siła mnie w za­da­‐
niach za próbę dzie­le­nia z nią windy, gdy roz­ma­wiała przez te­le­fon, a naj­lep­szym po­‐
cie­sze­niem, ja­kie mo­głam jej za­ofe­ro­wać, było to, że jest ładna na ze­wnątrz.
(Gwoli ści­sło­ści, pod­słu­chi­wa­nie plot­ku­ją­cej Chan­tilly zna­la­zło się na mo­jej li­ście
rze­czy do zro­bie­nia gdzieś po­mię­dzy sko­kiem z sa­mo­lotu z ze­psu­tym spa­do­chro­nem
a po­łknię­ciem ameby zja­da­ją­cej mózg).
– Ku­ala Lum­pur – wy­mru­czał Nash, zi­ry­to­wany na nas wszyst­kich. – To mia­sto,
a nie ja­kaś li­mu­zyna dla tor­ba­czy, Char­treuse. Płacę ci i ocze­kuję od­po­wied­nich kom­‐
pe­ten­cji.
A więc tak się koń­czą sine jaja u fa­ceta – zmie­niają cię w nie­zno­śnego dra­nia. Nash
był wiecz­nie znie­cier­pli­wiony. Ani razu nie spoj­rzał na Chan­tilly, ale ta od­sko­czyła na
wi­dok jego gniewu.
Może po tym w końcu prze­sta­nie ma­ru­dzić Han­nah, jak bar­dzo chce zo­stać na­‐
stępną pa­nią Pre­scott. Jej ma­rze­nia obej­mo­wały po­ślu­bie­nie Na­sha, uro­dze­nie mu
dzieci i za­mianę pracy pro­jek­tantki na ży­cie spę­dzone w spa i co­un­try clu­bach.
– Ra­cja. – Chan­tilly ski­nęła głową i wy­po­wie­działa na­zwę mia­sta. – Na­stęp­nym ra­‐
zem mi się uda. Do dwóch razy sztuka.
– Ro­man­ty­zo­wa­nie po­rażki. – Prze­su­nął wzrok w moją stronę. – Znak roz­po­znaw­‐
czy mło­dego po­ko­le­nia.
Gdyby cho­dziło o ko­goś in­nego, sta­nę­ła­bym po jej stro­nie. Na­wet Han­nah i jej
ogólna po­garda dla bied­nych lu­dzi za­słu­ży­łaby na moją obronę. Ugry­złam się w ję­zyk.
Chan­tilly zer­k­nęła mię­dzy nas a Na­sha, jej usta się roz­chy­liły. Ro­zej­rzała się po po­koju
i prze­łknęła ri­po­stę.
Nash scho­wał te­le­fon do kie­szeni.
– Je­śli już skoń­czy­li­śmy się wy­dur­niać i szu­kać po­kla­sku, to chciał­bym wró­cić do
prac nad wy­stro­jem. Pen­tho­use nie bę­dzie wy­naj­mo­wany, więc jest tu wię­cej swo­‐
body. W sa­lo­nie i apar­ta­men­cie chcę mieć ko­lory ziemi, mi­ni­ma­li­styczne me­ble
i rzeźbę na pół­noc­nej ścia­nie.
Chan­tilly ba­wiła się brze­giem su­kienki. Ce­kiny zła­pały świa­tło, od­bi­ja­jąc ka­lej­do­‐
skop czer­wieni na twa­rzy Na­sha, ale nie spoj­rzał na nią, gdy za­py­tała:
– Co ma przed­sta­wiać?
– Sy­zyfa.
– Sy­zyfa? – sap­nę­łam.
Nash od­wró­cił głowę w moją stronę. Przy­glą­dał mi się, marsz­cząc brwi, jakby pró­‐
bo­wał mnie roz­gryźć, ale mu się nie udało.
– Tak, Sy­zyfa. Zło­dzieja.
– Króla – po­pra­wi­łam, czu­jąc chęć sta­nię­cia w obro­nie Bena, który z ja­kie­goś po­‐
wodu wi­dział w Sy­zy­fie cząstkę sie­bie.
– Nie. – Jego twarz ani drgnęła. Stał jak nie­wzru­szony głaz, po­do­bny do tego, który
Sy­zyf mu­siał dźwi­gać przez wiecz­ność. Chcia­łam być tą, która odłu­pie jego kra­wę­dzie,
aż pęk­nie i roz­sy­pie się w proch. – Kłamca. Na­cią­gacz. Oszust.
Mój tata był kłamcą.
Na­cią­ga­czem.
Oszu­stem.
Skrzyw­dził lu­dzi. Co naj­waż­niej­sze, zra­nił tatę Na­sha, a ja za­wsze będę czuć się
winna. Czy Nash chciał utwier­dzić mnie w tym prze­ko­na­niu? Wi­dział mnie tak samo,
jak wi­dział mo­jego tatę? Czy moją karą było szu­ka­nie rzeźby, która w ja­kiś spo­sób
stała się obe­lgą prze­ciwko mnie?
Co gor­sza, świa­do­mość, że Nash rów­nież uważa mnie za kłam­czu­chę, pod­ko­py­‐
wała moje zdro­wie psy­chiczne.
Za­dar­łam głowę i bez wa­ha­nia oznaj­mi­łam:
– Sy­zyf jest kró­lem. Czło­wie­kiem, który rzą­dzi wia­trami. Jest prze­bie­gły. In­te­li­‐
gentny. Od­ważny. To zbawca, który okieł­znał Śmierć i uwol­nił lu­dzi z jej szpo­nów.
Wszystko to, czym ty nie je­steś. Ro­zu­miem, dla­czego chciał­byś, aby był cen­tral­nym
ele­men­tem two­jego pen­tho­use’u. Po­nie­waż przy­po­mina ci o ob­sza­rach, w któ­rych
masz braki.
Po­su­nę­łam się za da­leko. Po­ru­sza­nie te­matu śmierci osią­gnęło po­ziom tabu, gor­‐
szy na­wet od po­my­słu pie­prze­nia się z nim w wieku osiem­na­stu lat, pod­czas gdy on
miał pra­wie trzy­dzie­ści. To gor­sze niż prysz­nic na oczach szefa i opusz­cza­nie pracy, by
się z nim pie­przyć.
– Sy­zyf jest sym­bo­lem kary – po­wie­dział Nash, po­pra­wia­jąc koł­nie­rzyk. Za­wsze
po­pra­wiał przy mnie koł­nie­rzyk. Cie­kawe, czy czuł mój za­pach na opusz­kach pal­ców,
czy zmył mnie z sie­bie przy pierw­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji. – Po­kuty. Nie­któ­rzy lu­‐
dzie po­winni o tym pa­mię­tać, zwłasz­cza przed wbi­ja­niem in­nym noża w plecy.
Ude­rzył moc­niej, niż być może za­mie­rzał. Dawno temu na­uczy­łam się, że nie ma
cze­goś ta­kiego jak praw­dzi­wie bez­in­te­re­sowny czyn. Lu­dziom wpo­jono prze­ko­na­nie,
że do­bro­czyn­ność jest bez­in­te­re­sowna. W rze­czy­wi­sto­ści po­moc in­nym ma przede
wszyst­kim po­pra­wić sa­mo­po­czu­cie to­bie. Nie ma w tym nic bez­in­te­re­sow­nego. To po­‐
kuta.
Mo­gła­bym szyć płasz­cze dla bez­dom­nych, spę­dzać czas wolny na wo­lon­ta­ria­cie
i da­wać z sie­bie wszystko, aż nic by mi nie zo­stało, ale za­wsze ist­niałby ja­kiś ukryty
mo­tyw.
By po­czuć się le­piej.
By nie bo­lało tak bar­dzo.
By na­pra­wić moje krzywdy.
By zła­go­dzić po­czu­cie winy.
Nie by­łam do­brym czło­wie­kiem i zbyt długo się oszu­ki­wa­łam, pró­bu­jąc stać się
kimś in­nym niż moi ro­dzice.
Nash cze­kał na moją od­po­wiedź.
Kiedy tego nie zro­bi­łam, do­dał:
– Sy­zyf bę­dzie twoim za­da­niem. Znajdź mi rzeźbę i ustaw ją pod moją ścianą. Chcę
Sy­zyfa nio­są­cego głaz na ple­cach, pcha­ją­cego go po ścia­nie, z udrę­czo­nym wy­ra­zem
twa­rzy.
Nie wie­dzia­łam, co pró­buje mi po­wie­dzieć, ale jego oczy wy­ra­żały wszystko.
Je­steś gor­sza ode mnie, krzy­czały.
I choć raz się nie spie­ra­łam.
Nie dla­tego, że się z nim zga­dza­łam, ale przez to, że do­strze­ga­łam coś wię­cej niż
tylko skan­da­liczną otoczkę. Nash był tak za­ła­many, że było nie­mal coś pięk­nego
w tym, jak wzniósł wo­kół sie­bie mury z cierni i tru­ją­cego blusz­czu.
Na­wie­dzony za­mek uzbro­jony w obe­lgi ni­czym działa; dwoje osza­ła­mia­ją­cych, peł­‐
nych nie­na­wi­ści oczu w roli straż­ni­ków; i sa­motny król, który ni­gdy nie opu­ścił swo­‐
jego tronu w oba­wie, że się za­wali.
A ja? By­łam upa­dłą księż­niczką, któ­rej prze­zna­cze­niem stało się ni­gdy nie wejść
do jego for­tecy.
Ta myśl bo­lała mnie z ja­kie­goś głu­piego, dur­nego wręcz, au­to­de­struk­cyj­nego po­‐
wodu.
Roz­dział dwu­dzie­sty siódmy

Emery
moim żo­łądku war­czał sil­nik.
W Przy­naj­mniej tak to brzmiało.
Sym­fo­nia wark­nięć roz­brzmiała po­now­nie, roz­po­czy­na­jąc re­ak­cję łań­‐
cu­chową od­wró­co­nych głów w au­to­bu­sie. Chcia­łam się tym prze­jąć, ale ko­lejny długi
dzień od­wie­dza­nia miejsc eks­po­zy­cji sztuki w po­szu­ki­wa­niu po­sągu Sy­zyfa spra­wił, że
by­łam zbyt wy­czer­pana.
Zna­la­złam dziś dwa w tej sa­mej ga­le­rii. Oba po­sia­dały udrękę wy­ma­ganą przez Na­‐
sha i głaz na ra­mio­nach Sy­zyfa, ale pod­czas gdy je­den przed­sta­wiał po­rażkę, drugi
uosa­biał suk­ces.
Nogi same za­nio­sły mnie do pu­stego ko­ry­ta­rza, gdy tylko zo­ba­czy­łam ostatni
z nich, zda­jąc so­bie sprawę, że po­win­nam za­re­zer­wo­wać miej­sce dla po­ko­na­nego Sy­‐
zyfa po pie­kle, ja­kie roz­pę­tał Nash, ale wie­dzia­łam, że tego nie zro­bię.
Ukry­łam się w cie­niu i cze­ka­łam, aż się po­zbie­ram, za­sko­czona tym, jak bar­dzo po­‐
sąg na mnie wpły­nął. Bez na­my­słu skie­ro­wa­łam się do ku­ra­tora i po­pro­si­łam o re­zer­‐
wa­cję po­sągu na pięć ty­go­dni. Po­tem nie pa­mię­ta­łam drogi na przy­sta­nek au­to­bu­‐
sowy, wcho­dze­nia po scho­dach czy zaj­mo­wa­nia miej­sca. Wciąż po­zo­sta­wa­łam pod
wpły­wem sztuki.
Au­to­bus pod­je­chał do ko­lej­nego przy­stanku. Po­zwo­li­łam mo­jemu ciału ko­ły­sać się
wraz z jego ru­chem. Wpa­dła na mnie czte­ro­latka w la­wen­do­wej ko­szulce z żół­tymi
ser­dusz­kami. Po­pra­wiła się na ja­sno­nie­bie­skim pla­sti­ko­wym krze­śle obok mnie, z żół­‐
tego ple­caka wy­cią­gnęła ba­to­nik zbo­żowy i mi go za­ofe­ro­wała.
– Bur­czy ci w brzu­chu. – Mach­nęła mi przed twa­rzą ba­to­nem trzy­ma­nym w pulch­‐
nych pal­cach. Przy­po­mi­nało to ma­cha­nie psiego ogona w przód i w tył. – To mój ulu­‐
biony.
Wła­śnie tak wy­gląda te­raz twoje ży­cie, Emery. Dwa­dzie­ścia dwa lata lek­cji ety­kiety,
pry­wat­nych szkół i wyż­szej edu­ka­cji, a mu­sisz po­le­gać na li­to­ści i do­bro­czyn­no­ści
czte­ro­latki no­szą­cej ko­szulkę na lewą stronę.
– Dzięki, ko­cha­nie.
– Lexi.
– Dzięki, Lexi. – Przy­ję­łam ba­to­nik, ale wsu­nę­łam go z po­wro­tem do jej ple­caka ra­‐
zem z jed­nym z kra­cia­stych mi­siów, które uszy­łam dla Stelli.
Po moim ciele roz­lała się ulga. Od­chy­li­łam się, w końcu wolna od sy­zy­fo­wej pracy
Na­sha. Ostat­nie dwa ty­go­dnie spę­dzi­łam na wy­ciecz­kach od ga­le­rii sztuki do ga­le­rii
sztuki, szu­ka­jąc po­sągu, który pa­so­wałby do opisu Na­sha.
W trak­cie tej po­dróży zna­la­złam się zbyt bli­sko Bli­the Be­ach, gdzie miesz­kał tata.
Wi­zyta u niego mnie ku­siła, ale się nie ugię­łam.
Ni­gdy bym tego nie zro­biła.
Mimo to tę­sk­ni­łam, choć nie po­win­nam, i uda­wa­łam, że tak nie jest, bo przede
wszyst­kim by­łam uta­len­to­waną kłam­czu­chą. Mejl od Vir­gi­nii cze­kał nie­prze­czy­tany
w mo­jej skrzynce od­bior­czej od sze­ściu go­dzin. Po­wia­do­mie­nie drwiło ze mnie za
każ­dym ra­zem, gdy spraw­dza­łam te­le­fon w po­szu­ki­wa­niu wia­do­mo­ści od Bena.
Głód kon­ty­nu­ował swój atak. Pa­trzy­łam, jak dziew­czynka dzieli się ba­to­ni­kiem
z matką. Uda­wa­łam, że wró­ci­łam do pod­sta­wówki. Reed do­niósł kie­dyś Na­showi, że
Vir­gi­nia nie daje mi pie­nię­dzy na lunch ani nie pa­kuje je­dze­nia.
„Od lun­chów ładne dziew­czynki koń­czą z do­dat­ko­wymi fałd­kami i prze­stają być
ładne, po­wie­działa. Nie chcesz być ładna, Emery?”.
Nash co­dzien­nie za­trzy­my­wał się przy na­szym stole z brą­zo­wymi tor­bami na
lunch, które pa­ko­wała mu Betty. Ni­gdy nic nie mó­wił, gdy od­da­wał mi swój, ale za­‐
wsze za­ba­zgry­wał kar­teczki z na­pi­sem „ko­cham cię”, które Betty mu zo­sta­wiała, pi­sał
coś śmiesz­nego na od­wro­cie i cho­wał je z po­wro­tem do to­reb.

Gdyby ist­niały sny typu mul­ti­player, w czy­ich snach byś grała? Two­ich czy Re­‐
eda?
NASH

Mama ku­piła wczo­raj osiem­na­ście par skar­pet. Tata po­wie­dział, że nie wie, po co
komu osiem­na­ście par iden­tycz­nych skar­pet. Od­par­łem, że re­in­kar­nują się jako po­‐
krywki do her­me­tycz­nych po­jem­ni­ków za każ­dym ra­zem, gdy mama któ­rąś gubi.
(Po­tem za­da­łem so­bie py­ta­nie, dla­czego mamy wię­cej po­kry­wek niż po­jem­ni­ków.
Wiem, że je ukra­dłaś, by ma­lo­wać na nich ob­razki. Daj mi jedną na pre­zent dla mamy
na Dzień Matki i bę­dziemy kwita).
NASH

Czy kie­dy­kol­wiek bar­dziej cie­szył cię brak za­pro­sze­nia niż za­pro­sze­nie? Na przy­‐
kład gdyby Vir­gi­nia po­pro­siła cię o pój­ście na galę cha­ry­ta­tywną z setką jej naj­bliż­‐
szych wro­gów, a po­tem cię nie za­pro­siła, czy nie świę­to­wa­ła­byś tego li­trami al­ko­‐
holu?
NASH

Lu­dzie pod­dają się ope­ra­cjom, by zmie­nić ciało, w któ­rym się uro­dzili, ale co, je­‐
śli mo­gli­by­śmy zmie­nić oso­bo­wość? Gdyby ja­kiś chi­rurg pod­szedł do cie­bie i po­wie­‐
dział: „Mogę zo­pe­ro­wać twój mózg. Czas re­kon­wa­le­scen­cji jest mniej wię­cej taki
sam jak w przy­padku wy­cię­cia mig­dał­ków i jest to cał­ko­wi­cie bez­pieczne”, zro­bi­ła­byś
to?
Bez urazy, ale wy­słał­bym Vir­gi­nię na prze­szczep oso­bo­wo­ści. I za­ła­twił jej nowe
ba­te­rie do serca. My­ślisz, że po­zwoli ma­mie na urlop po usu­nię­ciu mig­dał­ków? Ja też
nie.
NASH

Wi­dzia­łem wczo­raj kota i jego wła­ści­ciela ba­wią­cych się la­se­rem. Za­sta­nów się
nad tym. La­sery były kie­dyś prze­ło­mem na­uko­wym, a te­raz ja­kiś głupi mi­ło­śnik ko­tów
w de­si­gner­skiej czapce używa go, by do­pro­wa­dzić swo­jego pu­pila do szału. Gdy­bym
wy­na­lazł kap­sułki do pra­nia i mu­siał pa­trzeć, jak ktoś po­łyka je w ra­mach dur­nego
in­ter­ne­to­wego chal­lenge’u, praw­do­po­dob­nie na­wie­dzał­bym ich z grobu.
NASH

Nie­dawno wi­dzia­łem, jak ja­kiś du­pek opie­przył pra­cow­nicę McDo­nald’s. Wy­obra­‐


żasz so­bie, że Vir­gi­nia mu­sia­łaby prze­pra­co­wać rok w McDo­nald’sie? Albo zwa­rio­‐
wa­łaby jesz­cze bar­dziej, albo zro­bi­łaby się bar­dziej zno­śna. To jest myśl.
NASH

Ni­gdy nie od­po­wia­da­łam na py­ta­nia Na­sha. Ni­gdy mnie o to nie pro­sił. Ale za­cho­‐
wa­łam no­tatki, ukry­łam je w pu­dełku w mo­jej szafce noc­nej w po­sia­dło­ści Win­th­ro­‐
pów. Mia­łam na­dzieję, że kto­kol­wiek ku­pił ten dom, nie wy­rzu­cił mo­ich rze­czy.
Myśl o tych wspo­mnie­niach le­żą­cych na śmiet­niku roz­darła mi serce. Wtedy nie
zda­wa­łam so­bie z tego sprawy, ale małe rze­czy mają ogromne zna­cze­nie. Mi­liony kro­‐
pel desz­czu tań­czą ra­zem, two­rząc bu­rzę, ale po­je­dyn­cza kro­pla to tylko łza.
Sa­motna.
Ma­lutka.
Nie­istotna.
Nie mo­głam pa­trzeć, jak Lexi je ba­tona, bo chcia­łam go jej wy­rwać i po­łknąć w ca­‐
ło­ści, więc otwo­rzy­łam mejl Vir­gi­nii, aby sku­pić na czymś uwagę.

Od: vir­gi­nia@eastrid­ge­ju­nior­so­ciety.com
Do: eme­ryr­ho­des@cli­fto­nu­ni­ver­sity.edu

Te­mat: Brunch 4 lipca

Emery,
po­zwolę so­bie po­prze­dzić tę wia­do­mość in­for­ma­cją, że od­po­wiedź jest nie­po­żą­‐
dana. Pi­szę, aby przy­po­mnieć o szcze­gó­łach brun­chu z oka­zji 4 lipca. Bę­dziemy
świę­to­wać w co­un­try clu­bie o dzie­sią­tej rano. Bądź na czas.
Przy­łą­czy się do nas Able Car­tw­ri­ght. Pa­mię­tasz go? To uro­czy chło­pak. W ze­‐
szłym ty­go­dniu roz­po­czął pracę w kan­ce­la­rii jego ojca, a poza tym robi dok­to­rat. Ta­‐
lent w tej ro­dzi­nie jest nie­zwy­kły. Je­stem pewna, że zgo­dzi­ła­byś się z tym, gdy­byś
tylko roz­wa­żyła randkę z tym mi­łym Able­ʼem.
Zja­wię się na brun­chu w to­wa­rzy­stwie two­jego wujka Bal­tha­zara. Nie­stety, Eric
Car­tw­ri­ght wy­je­chał z żoną na po­łu­dnie Fran­cji, ale będą obecne wszyst­kie inne
ważne ro­dziny w Eastridge. Pro­szę, nie przy­nieś mi wstydu.
Zde­cy­do­wa­nie na­le­gam, abyś nie za­kła­dała tej okrop­nej su­kienki z mar­twymi
kwia­tami. Je­śli chcesz, mogę do­star­czyć wspa­niałą su­kienkę Oscara De La Renty do
two­jego po­koju w aka­de­miku przed wscho­dem słońca. Mój ze­spół sty­li­stów jest mo­‐
bilny i jest w sta­nie w mniej niż go­dzinę przy­wró­cić twoje włosy do blond świet­no­‐
ści.
Po­zwolę so­bie przy­po­mnieć, że to ja kon­tro­luję, czy otrzy­masz na czas środki
z fun­du­szu po­wier­ni­czego – lub czy w ogóle je otrzy­masz. Ocze­kuję od cie­bie jak
naj­lep­szego za­cho­wa­nia. Nie spóź­nij się na pod­wie­czo­rek.
Z po­wa­ża­niem
Vir­gi­nia, prze­wod­ni­cząca
Eastridge Ju­nior So­ciety

Opar­łam głowę o szybę z głu­chym stu­ko­tem. Vir­gi­nia wciąż nie wie­działa, że skoń­‐
czy­łam stu­dia, i my­ślała, że miesz­kam w dro­gim aka­de­miku. Już samo to spra­wiało, że
chcia­łam wło­żyć su­kienkę, któ­rej nie­na­wi­dziła, nie wspo­mi­na­jąc o groź­bie fun­du­szu
po­wier­ni­czego.
Gdy tata znik­nął, Vir­gi­nia kon­tro­lo­wała moje wy­płaty z fun­du­szu po­wier­ni­czego.
Ozna­czało to, że je­śli nie speł­nię każ­dego jej żą­da­nia, nie zo­ba­czę ani gro­sza. Nie prze­‐
pu­ści­ła­bym pie­nię­dzy z fun­du­szu, gdy­bym miała do nich do­stęp, ale przy­naj­mniej
prze­ka­za­ła­bym więk­szość z nich, spła­ci­ła­bym kre­dyty stu­denc­kie na Wil­ton Uni­ver­‐
sity i Cli­fton Uni­ver­sity i wy­da­wa­ła­bym tylko tyle, by się wy­ży­wić i za­pew­nić so­bie
schro­nie­nie.
Za każ­dym ra­zem, gdy od­wie­dza­łam ja­dło­daj­nię, czu­łam się, jak­bym od­bie­rała po­‐
si­łek ko­muś, kto bar­dziej go po­trze­bo­wał. Ale fun­dusz sty­pen­dialny wi­siał mi nad
głową. Pa­puga, która prze­śla­do­wała mnie tą samą li­nijką.
Tak na­leży po­stą­pić.
Tak na­leży po­stą­pić.
Tak na­leży po­stą­pić.
Wkrótce to mi­nie. Jesz­cze dwa­na­ście mie­sięcy i Demi skoń­czy szkołę. Prze­trwam
ko­lejny rok.
Lexi po­ma­chała do mnie, gdy prze­rzu­ci­łam przez ra­mię ple­cak i zbie­głam po scho­‐
dach au­to­busu na na­stęp­nym przy­stanku. Au­to­bus za­trzy­mał się przed ja­dło­daj­nią
nieco wcze­śniej, niż pla­no­wa­łam. Sta­ra­łam się uni­kać go­dzin szczytu, po­nie­waż wtedy
tłum­nie nad­cią­gały głodne ro­dziny i po­wo­do­wały braki w za­opa­trze­niu.
Zgod­nie z mo­imi prze­wi­dy­wa­niami, każdy sto­lik w sali był za­jęty. Za­uwa­ży­łam
zna­jomy błysk ko­loru i sta­nę­łam w ko­lejce obok Mag­gie i jej dzieci. Po­zwo­liła pa­rze
przede mną we­pchnąć się do ko­lejki.
Wzię­łam tacę i ta­lerz ze sto­jaka i prze­su­nę­łam je po bu­fe­cie. Ko­lejny krok, który
zbli­żał mnie do je­dze­nia.
– Czy za­wsze jest tak tłoczno w go­dzi­nach szczytu? – Wy­cią­gnę­łam ta­lerz do wo­‐
lon­ta­riuszki.
Ko­bieta rzu­ciła na jego śro­dek ćwierć kromki to­sta po­sma­ro­wa­nego ma­słem.
– Za­wsze. – Mag­gie po­mo­gła Stelli pod­nieść ta­lerz, pod­czas gdy Har­lan ma­chał
swoim jak flagą. – Ni­gdy nie wi­dzia­łam cię tu pod­czas ko­la­cji. Pierw­szy raz?
Ski­nę­łam głową i moje włosy roz­sy­pały się po ko­szulce, za­kry­wa­jąc wid­nie­jący na
niej na­pis „ate­lo­fo­bia”.
– Sta­ram się ich uni­kać, ale mia­łam długi dzień w pracy i umie­ram z głodu.
– Masz szczę­ście. Dzi­siaj na ko­la­cję jest in­dyk, a gdy­byś przy­szła póź­niej, toby się
skoń­czył. Poza tym fa­cet, który go ser­wuje, to nie­złe cia­cho. – Mag­gie zsu­nęła tacę
i za­kryła uszy Stelli. – Wy­daje mi się, że od­kąd za­czął pra­co­wać jako wo­lon­ta­riusz, na
ko­la­cjach jest więk­szy tłok, bo jaka ko­bieta nie ma ochoty na de­ser, je­śli mnie ro­zu­‐
miesz.
Wy­cią­gnę­łam szyję, żeby zo­ba­czyć tego fa­ceta, ale ko­lejka, która wiła się wo­kół
sto­iska z mię­sem, zga­siła wszel­kie na­dzieje na wy­pa­trze­nie go.
– Czy on jest miły?
– Nie jest zbyt roz­mowny, ale dzieci go uwiel­biają, zwłasz­cza Stella. – Wy­cią­gnęła
ta­lerz z mo­imi ulu­bio­nymi ta­nimi wę­glo­wo­da­nami: ku­ku­ry­dzą z puszki i pu­ree ziem­‐
nia­cza­nym. – Jest miły dla wszyst­kich, kiedy już się od­zywa. To za­raź­liwe, jakby świat
za­mie­rał w ocze­ki­wa­niu, aż on się uśmiech­nie.
– A więc to miły fa­cet. – Wy­szło ostrzej, niż za­mie­rza­łem. Go­rycz mi nie pa­so­wała,
ale głód, po­pie­przony szef i Ka­ro­lina Pół­nocna też nie. Po­mo­głam Mag­gie po­dać ta­le­‐
rze Stelli i Har­la­nowi, za­nim wzię­łam swój. – Nie brzmi jak mój typ.
Mag­gie za­śmiała się na wi­dok mo­jego drwią­cego uśmie­chu i szturch­nęła mnie bio­‐
drem. Po­su­wa­ły­śmy się w ko­lejce w śli­ma­czym tem­pie. Za­nim do­tar­ły­śmy do sta­no­wi­‐
ska mię­snego, moje je­dze­nie już wy­sty­gło, ale serce zro­biło się jesz­cze zim­niej­sze na
wi­dok Na­sha kro­ją­cego in­dyka. Na­ło­żył dziecku szczo­drą por­cję na ta­lerz.
Jak zwy­kle miał na so­bie ko­szulę, choć rę­kawy pod­wi­nął, od­sła­nia­jąc frag­ment ta­‐
tu­ażu ze sło­wem „Po­kuta”. Chcia­łam go tam ugryźć. Chcia­łam ra­nić go tak, jak on zra­‐
nił mnie. Nie dało się go nie za­uwa­żyć i choć raz nie wy­glą­dał, jakby za­raz miał ko­goś
za­bić.
Tak czy ina­czej, nie chcia­łam ry­zy­ko­wać. Ob­ró­ci­łam się na pię­cie, pró­bu­jąc uciec,
za­nim mnie za­uważy, ale wpa­dłam na osobę sto­jącą za mną.
Ha­łas przy­cią­gnął jego uwagę. Jego oczy za­trzy­mały się na mnie z pre­cy­zją, która
wy­wo­łała gę­sią skórkę na mo­ich ra­mio­nach. Prze­szy­wały mnie na wskroś.
By­łam jak ma­trioszka. Cią­gle ob­dzie­rał mnie ze skóry, a ja chcia­łam go po­wstrzy­‐
mać, za­nim do­trze do środka i zda so­bie sprawę, że nie ma we mnie nic poza po­wie­‐
trzem i śla­dem po tym, jaka by­łam wcze­śniej.
Jedna.
Dwie.
Trzy se­kundy. Po ta­kim cza­sie po­słał mi drwiący uśmiech, a na­stęp­nie od­wró­cił się
do dzie­ciaka, któ­rego ob­słu­gi­wał, jakby mnie nie znał.
– A to dziwne – szep­nęła Mag­gie, a Stella do­pa­dła do Na­sha, zaj­mu­jąc miej­sce
chłopca. – Ni­gdy nie wi­dzia­łam, żeby tak na ko­goś pa­trzył. Nie znasz go, prawda?
– Nie. – Nie ode­zwało się we mnie po­czu­cie winy, które zwy­kle to­wa­rzy­szyło moim
kłam­stwom. – Ni­gdy w ży­ciu go nie spo­tka­łam.
– Hmm... – Na jej ustach po­ja­wił się uśmiech. Pa­trzyła, jak Har­lan opo­wiada Na­‐
showi o psie, który tego ranka ob­si­kał ko­muś nogę. Z czło­wie­czeń­stwem było Na­‐
showi do twa­rzy, ale z wor­kiem na śmieci rów­nież. – My­ślę, że jest jesz­cze atrak­cyj­‐
niej­szy, gdy wy­gląda na wście­kłego. Przy­się­gam, mam gę­sią skórkę na ca­łym ciele.
Ja też.
To było naj­gor­sze.
Za­wsze mia­łam dresz­cze na myśl o Na­shu. Nie wie­dzia­łam, kiedy to się za­częło, ale
chcia­łam, żeby się skoń­czyło. Głów­nie dla­tego, że wi­dział mnie nago trzy­krot­nie i nie
wy­ra­ził za­in­te­re­so­wa­nia mną przy żad­nej z tych oka­zji.
Nash od­trą­cał mnie tyle razy, że nie mia­łam po­ję­cia, dla­czego wciąż pra­gnę­łam go
jak ćpunka. Był jak dziki, na­pa­lony pies. A jakby tego było mało, praw­do­po­dob­nie ktoś
ro­bił mu loda na ty­łach za­tło­czo­nego kina mniej wię­cej wtedy, gdy ja na­uczy­łam się
myć zęby.
– Cześć, Nash! – Stella wy­cią­gnęła rękę w stronę mo­jego szefa, po­ru­sza­jąc pal­‐
cami. – Gdzie moja za­bawka?!
– Stella! – Mag­gie chwy­ciła ją za ra­mię i przy­kuc­nęła. – Nie mo­żesz wy­ma­gać od lu­‐
dzi ta­kich rze­czy! – Spoj­rzała na Na­sha prze­pra­sza­jąco. – Tak mi przy­kro. Nie wiem,
gdzie się tego na­uczyła.
– Ale ma­mu­siu! – Stella prze­stą­piła z nogi, prze­rzu­ca­jąc uwagę mię­dzy Na­shem
a Mag­gie. – Nash mówi, że je­śli cze­goś chcę, to mu­szę się tego do­ma­gać. Nie chcę być
małą sójką.
– Suką – po­pra­wił Nash, a ja za­czę­łam się za­sta­na­wiać, czy przy­szedł na świat już
bez taktu, czy po pro­stu po­rzu­cił go po pierw­szych uro­dzi­nach. – Nie sójką.
– Stella – ode­tchnęła Mag­gie, marsz­cząc nos, jakby wy­czuła coś nie­przy­jem­nego. –
Po pierw­sze, nie prze­kli­namy. W ogóle. Ni­gdy. Po dru­gie, to nie­prawda. Nie wy­ma­‐
gamy od lu­dzi rze­czy. Je­śli jest to roz­sądna prośba, pro­simy grzecz­nie lub nie pro­simy
wcale. Po trze­cie – prze­nio­sła wzrok na Na­sha – to wszystko twoja wina, Nash. Od­wo­‐
łuję moje prze­pro­siny. My­ślę, że to mnie się one na­leżą.
Nash uśmiech­nął się do Mag­gie.
Na­prawdę się do niej uśmiech­nął.
Zro­bił to, co ro­bią mili, cy­wi­li­zo­wani lu­dzie.
W gar­dle zła­pało mnie uczu­cie po­do­bne do za­zdro­ści, utrud­nia­jąc od­dy­cha­nie.
Prze­stań, Emery. Nie jest twoją wła­sno­ścią. Na­wet go nie lu­bisz, a on zde­cy­do­wa­‐
nie nie lubi cie­bie.
Kiedy Nash uśmiech­nął się do Mag­gie, do­szłam do wnio­sku, że nie po­doba mi się
jego uśmiech.
Po­do­bał mi się jego gniewny wy­raz twa­rzy.
Jego kpiący uśmie­szek.
Jego bli­zny.
Na­wet jego obo­jęt­ność.
Po­do­bała mi się jego brzy­dota.
Ostre słowa.
Ból prze­ni­ka­jący do krwio­biegu.
Po­do­bały mi się czę­ści, któ­rych nikt poza mną nie mógł zo­ba­czyć, po­nie­waż
wbrew wszel­kim prze­ciw­no­ściom losu wy­łu­dzi­łam od niego se­krety, a te­raz stały się
rów­nież moje.
Wi­dzia­łam twoje bli­zny. Po­sma­ko­wa­ła­bym ich, gdy­byś mi po­zwo­lił.
Ale Nash oka­zy­wał Mag­gie ludz­kie emo­cje, nie wy­glą­da­jąc przy tym na czło­wieka.
Wy­glą­dał jak bóg zstę­pu­jący na Zie­mię.
Anioł na kilka se­kund przed prze­mianą w de­mona.
Chcia­łam zdra­pać mu ten uśmiech z twa­rzy, a po­tem ro­ze­rwać mu ko­szulę, wska­‐
zać na kon­ste­la­cję szram i krzyk­nąć: „Tu! To jest praw­dziwy Nash. Po­kryty bli­znami,
skrzyw­dzony, trwale znisz­czony i zde­cy­do­wa­nie nie uśmie­cha­jący się do ko­biety,
która za­słu­guje na uśmiech każ­dego męż­czy­zny”.
Zda­łam so­bie rów­nież sprawę, że kom­plet­nie po­stra­da­łam zmy­sły, po­nie­waż Nash
Pre­scott w dzie­dzi­nie ter­ro­ry­zo­wa­nia do­rów­ny­wał Freddy’emu Kru­ege­rowi. Dał też
ja­sno do zro­zu­mie­nia, jak bar­dzo mnie nie chce, kiedy od­szedł.
Nash po­kroił resztę ma­syw­nego in­dyka i roz­dzie­lił wszyst­kie ka­wałki oprócz jed­‐
nego mię­dzy Mag­gie, Har­lana i Stellę.
– Po pro­stu mó­wię, jak jest, Mags.
Mags.
Chciało mi się zwy­mio­to­wać. Może to Nash wzbu­dzał we mnie od­ruch wy­miotny.
– Je­steś nie­moż­liwy. – Mag­gie po­trzą­snęła głową i upchnęła na swo­jej tacy trzy ta­‐
le­rze. – Dzię­kuję za do­dat­kowe por­cje.
Nash zdjął rę­ka­wiczki, się­gnął do tyl­nej kie­szeni, wy­cią­gnął nie­chluj­nie za­pa­ko­‐
wany pre­zent i po­dał go pisz­czą­cej Stelli. Pod­ska­ki­wała, wy­ko­nu­jąc ra­do­sny ta­niec.
Szkoda, że nie mo­głam dzie­lić jej en­tu­zja­zmu.
– A co ze mną? – Har­lan po­chy­lił się ni­czym bu­jany fo­tel bli­ski wy­wrotki, żeby zbli­‐
żyć się do Na­sha. Drob­nymi pal­cami uchwy­cił się kra­wę­dzi lep­kiego blatu.
– Mam dla cie­bie coś faj­nego, Har­lan. – Nash wy­cią­gnął mój port­fel, przej­rzał kilka
bank­no­tów (nie mo­ich, bo je­stem spłu­kana) i po­ło­żył dzie­sięć stu­zło­tó­wek na wy­cią­‐
gnię­tej dłoni chłopca. – Kup so­bie, co chcesz, a resztę od­daj ma­mie, że­byś nie zgu­bił.
W po­rządku?
Te pie­nią­dze nie były dla Har­lana.
Tylko dla niej.
Dla Mags.
Ab­surd.
Wa­ga­bunda.
Dra­pe­to­ma­nia.
Ma­giczne słowa, które mro­wiły mój ję­zyk, a po­tem przy­ga­sły.
– Su­per! – Har­lan lekko po­trzą­snął bank­no­tami i wsu­nął je do to­rebki mamy. –
Dzię­kuję!
– Nash... – Głos Mag­gie za­ła­mał się, a jej po­liczki przy­brały szkar­łatny od­cień. – To
za dużo.
– To dla dzieci. Nie martw się o to, Mags. – Nash wsu­nął port­fel z po­wro­tem do tyl­‐
nej kie­szeni. Uprzej­mość. Kto by po­my­ślał, że jest do tego zdolny? – Prawdę mó­wiąc,
nie chcę o tym wię­cej sły­szeć. Jest pewna gra­nica.
– Tak, w po­rządku. – Przy­gry­zła dolną wargę, spoj­rzała na niego spod kur­tyny dłu­‐
gich rzęs, a po­tem zer­k­nęła na mnie. – Usią­dziesz z nami, Emery? Zaj­miemy ci miej­sce.
Do­rwę sto­lik, póki jesz­cze są wolne, a dzie­ciaki będą tu sza­leć.
– Tak – obie­ca­łam, przy­po­mi­na­jąc so­bie, że nie je­stem osobą, która nie­na­wi­dzi in­‐
nej ko­biety z za­zdro­ści.
Mags.
Mag­gie zo­sta­wiła mnie sam na sam z Na­shem, a ci­sza wzbu­dziła mój nie­po­kój.
Wpa­try­wa­łam się w niego. On wpa­try­wał się we mnie. Ko­bieta obok mnie tup­nęła
i od­kaszl­nęła zna­cząco, praw­do­po­dob­nie wku­rzona z po­wodu sty­gną­cego je­dze­nia.
Nash pierw­szy prze­rwał ci­szę.
– Ta chwila do­ro­sło­ści ci nie służy. Je­steś w roz­sypce.
– Słu­cham?
Uniósł pa­lec, nie za­wra­ca­jąc so­bie głowy ści­sza­niem głosu.
– Za­kra­dłaś się do domu mo­ich ro­dzi­ców i pie­przy­łaś się z nie­wła­ści­wym bra­‐
tem. – Moja twarz pło­nęła. By­łam w ta­kim szoku, że nie mo­głam od­na­leźć głosu. Mó­‐
wił tak do­no­śnie. – Od­mó­wi­łaś przy­ję­cia do Duke, nie ma­jąc waż­nego po­wodu.
Ko­lejny pa­lec.
– Czy ro­zu­miesz, jak bar­dzo moja mama i Reed by­liby zmar­twieni, gdyby cię te­raz
zo­ba­czyli? A może po pro­stu masz gdzieś wszyst­kich poza sobą? Wy­glą­dasz, jak­byś
gło­do­wała przez ostat­nią de­kadę, a to nie jest po­cią­ga­jące, więc da­ruj so­bie, ano­rek­‐
tyczna Bar­bie. Ten mo­del zo­stał wy­co­fany. Vir­gi­nia już nie pa­trzy na twój ta­lerz. Za­‐
cho­wuj się jak do­ro­sła osoba. Zjedz pie­przo­nego che­ese­bur­gera albo dzie­sięć.
Trzy palce.
– Oprócz tego, że je­steś py­skata, cią­gle okła­mu­jesz swo­jego szefa.
Cztery palce.
– Przy­ję­łaś pracę w Pre­scott Ho­tels, która mo­gła tra­fić do ko­goś, kto po­trze­buje
pie­nię­dzy.
Pięć pal­ców.
Za­bra­kło mu pal­ców u dłoni, ale nie prze­sta­wał. Był bez­li­to­sny.
– Je­steś tak spra­gniona uwagi, że wła­ma­łaś się do mo­jego apar­ta­mentu, żeby wziąć
prysz­nic. Nie można ci ufać. Je­steś ko­niem tro­jań­skim, który chce zrów­nać moje im­pe­‐
rium z zie­mią. A te­raz, jak sa­mo­lubna księż­niczka, krad­niesz po­si­łek, który mógłby na­‐
kar­mić ko­goś, kto na­prawdę go po­trze­buje. Za­py­tał­bym cię dla­czego, ale mu­sia­łoby
mnie ob­cho­dzić, co masz do po­wie­dze­nia.
Gdyby mor­der­stwo było le­galne, pew­nie udu­siłby mnie na miej­scu. Na oczach
wszyst­kich. A może roz­pła­tałby mnie i po­wie­sił do góry no­gami, że­bym się wy­krwa­‐
wiła. Wy­glą­dał na osobę, która czer­pie przy­jem­ność z po­wol­nych tor­tur.
I wciąż miał coś jesz­cze do po­wie­dze­nia.
– Nie ro­zu­miem, dla­czego czu­jesz, że masz prawo...
Ucię­łam, zni­ża­jąc głos, po­nie­waż w prze­ci­wień­stwie do niego ro­zu­mia­łam po­ję­cie
grzecz­no­ści:
– Nie przy­po­mi­nam so­bie, że­bym pro­siła cię o ka­za­nie. Do two­jej in­for­ma­cji, moje
pie­nią­dze są stop­niowo wy­pła­cane z fun­du­szu po­wier­ni­czego. Do­staję mi­lion do­la­rów
rocz­nie, do­póki nie skoń­czę trzy­dzie­stu je­den lat. Po­tem do­stanę dwie­ście pięć­dzie­siąt
sześć mi­lio­nów do­la­rów jed­no­ra­zowo.
Pod­niósł marny ka­wa­łek in­dyka gołą ręką – tą samą, którą do­ty­kał brud­nych pie­‐
nię­dzy, prze­ka­za­nych Har­la­nowi – i rzu­cił go na mój ta­lerz. Po­łowa wy­lą­do­wała na
bla­cie, wchła­nia­jąc za­razki. Druga po­łowa spa­dła na pu­ree ziem­nia­czane i sos, ochla­‐
pu­jąc mi ko­szulkę.
– Ja­kie to smutne – wy­ce­dził, nie da­jąc za wy­graną. – Tylko mi­lion do­la­rów. Tak mi
cię szkoda, skar­bie. Po­zwól mi prze­ka­zać da­ro­wi­znę na rzecz fun­da­cji cha­ry­ta­tyw­nej
Bil­lio­na­ire He­iress. Za­adre­suję ją do two­jego dzie­wię­cio­cy­fro­wego fun­du­szu po­wier­‐
ni­czego. Pa­mię­taj, aby dać kilka cen­tów ko­muś, kto po­trze­buje ich bar­dziej, czyli do­‐
słow­nie każ­demu in­nemu na świe­cie.
Za­go­to­wa­łam się w środku. Był to taki ro­dzaj gniewu, który chwy­tał mnie za gar­‐
dło i wstrzą­sał stru­nami gło­so­wymi, aż nie mo­głam wy­du­sić z sie­bie słowa. Prze­łknę­‐
łam fru­stra­cję i za­czę­łam od­li­czać od dzie­się­ciu.
– Nie po­zwo­li­łeś mi skoń­czyć, dupku. Vir­gi­nia roz­po­rzą­dza moim fun­du­szem,
szan­ta­żuje mnie co chwilę i zmie­nia wa­runki wy­płaty.
Za­trzę­sły mi się ręce. Za­ci­snę­łam je i scho­wa­łam pod ladą, po­nie­waż po­ka­za­nie
mu, że mnie zde­ner­wo­wał, ab­so­lut­nie nie wcho­dziło w grę.
Nie ob­cho­dziło mnie, że pie­nią­dze za­wsze były dla niego draż­li­wym te­ma­tem.
Nie ob­cho­dziło mnie, że jego ro­dzice nie mieli co do garnka wło­żyć.
Nie ob­cho­dziło mnie, że nie­na­wi­dził uprzy­wi­le­jo­wa­nych miesz­kań­ców Eastridge,
któ­rzy nie do­ce­niali bez­pie­czeń­stwa, ja­kie da­wało im bo­gac­two.
Nie ob­cho­dziło mnie, że bieda, mój oj­ciec i brak opieki zdro­wot­nej za­biły ojca Na­‐
sha.
Nie my­śla­łam o tym.
Po­my­śla­łam o swo­jej du­mie.
O zmar­no­wa­nych no­cach spę­dzo­nych na prze­wra­ca­niu się z boku na bok.
O roz­kosz­nym pie­cze­niu jego słów na mo­jej skó­rze.
O spo­so­bie, w jaki trak­to­wał mnie, jak­bym była kimś gor­szym od czło­wieka, bo na­‐
zy­wa­łam się Win­th­rop.
O tym, jak kie­dyś go wiel­bi­łam, a po­tem się roz­cza­ro­wa­łam, gdy oka­zał się zło­‐
czyńcą.
O tym, że wciąż go pra­gnę­łam.
Nash po­chła­niał mnie jak bu­rza. By­łam uwię­ziona na ze­wnątrz, bez schro­nie­nia,
zmu­szona zno­sić bez­li­to­sne ataki i nie mia­łam kon­troli nad tym, kiedy ustaną.
Nie wy­bra­łam mo­ich ro­dzi­ców, ale mo­głam wy­brać, czy ugryźć się w ję­zyk, czy nie,
i na pewno tego nie zro­bię.
Głos Na­sha był na­pięty.
– Z tego, co mi wia­domo, masz oboje ro­dzi­ców, a twoje wy­mówki są mniej za­‐
bawne niż od­ci­nek Z ka­merą u Kar­da­shia­nów.
– Nie roz­ma­wia­łam z tatą od czte­rech lat.
To spra­wiło, że za­marł.
Na dwie se­kundy.
Po­tem jego twarz stward­niała, jakby mi nie wie­rzył, i w końcu zni­żył głos do syku.
– Płacę ci po­nad czter­dzie­ści ty­sięcy. Ro­zu­miem, że to nic dla roz­piesz­czo­nej księż­‐
niczki, która całe ży­cie miesz­kała w po­zła­ca­nym zamku, ale czy masz w so­bie choć
odro­binę od­po­wie­dzial­no­ści?
– Tak. Tu­taj. – Po­ma­cha­łam mu środ­ko­wym pal­cem przed twa­rzą. Pod­nio­słam
głos, aby wszy­scy mo­gli usły­szeć: – I dla przy­po­mnie­nia, mój pa­lec jest więk­szy niż
twój ku­tas i o wiele lep­szy w do­tyku.
Ob­ró­ci­łam się i chwy­ci­łam tacę w ko­lo­rze musz­tardy, jakby była moją de­ską ra­tun­‐
kową. Ję­zyk bo­lał mnie od przy­gry­za­nia z fru­stra­cji. Wpa­try­wało się we mnie mnó­‐
stwo oczu, ale ni­gdy nie by­łam ty­pem osoby, którą upo­ka­rza zbio­rowa ocena.
O nie, tak dzia­łały na mnie tylko orze­chowe oczy i cięty ję­zyk.
Kiedy spoj­rza­łam na swoje je­dze­nie, po­czu­łam się ża­ło­śnie.
In­dyk ze mnie drwił.
Wy­glą­dał na su­chy.
Po­marsz­czony.
Sa­motny.
Moim du­cho­wym zwie­rzę­ciem nie była już na­wet chi­hu­ahua o imie­niu Mu­cha­cha.
Był nim brudny, marny ka­wa­łek in­dyka, który na­dal za­mie­rza­łam zjeść, po­nie­waż
umie­ra­łam z głodu, a do­słow­nie chwila dzie­liła mnie od ka­pi­tu­la­cji i po­bie­gnię­cia do
Vir­gi­nii z wy­cią­gnię­tymi dłońmi i smy­czą, którą mo­głaby zła­pać.
Ale Nash miał ra­cję co do jed­nej rze­czy.
By­łam księż­niczką i za­mie­ni­łam suk­nie ba­lowe na pola bi­tew.
On roz­po­czął bi­twę, ale to ja wy­gram wojnę.
Roz­dział dwu­dzie­sty ósmy

Emery
D rwiny Na­sha mnie draż­niły, ale zi­gno­ro­wa­łam je, bo nie za­słu­gi­wał na
moje słowa. Wpa­try­wał się we mnie ze swo­jego miej­sca na ka­na­pie.
Przy­glą­dał się.
Cze­kał.
Nic nie mó­wił.
Jak łowca pod­eks­cy­to­wany po­lo­wa­niem na ofiarę.
Moja po­goń za po­są­giem Sy­zyfa nie była karą, lecz wy­tchnie­niem od Na­sha. Te­raz
jed­nak mu­sia­łam sie­dzieć w biu­rze przez cały dzień, a on wpa­try­wał się we mnie,
jakby nie był pe­wien, jaką me­todą chce mnie za­bić.
Po na­szym spo­tka­niu dba­łam o to, by uni­kać ja­dło­dajni w go­dzi­nach szczytu, ale
pod­czas pracy na­dal mu­sia­łam tkwić w tym sa­mym po­koju co on.
– Mó­wię tylko, że ty i Nash za­wsze ska­cze­cie so­bie do gar­deł i ni­gdy cze­goś ta­kiego
nie wi­dzia­łam. Nikt mu się nie prze­ciw­sta­wia – wy­szep­tała Ida Ma­rie.
Wy­re­gu­lo­wała ma­szynę do szy­cia. Prze­ję­ły­śmy biurko Na­sha, aby prze­ro­bić ob­szy­‐
cie se­tek sza­rych za­słon, które w tej dłu­go­ści były tań­sze.
– A każdy po­wi­nien – od­par­łam. – To ty­ran.
Uro­dzi­łam się z od­wagą i w pełni za­mie­rza­łam jej użyć. Tchó­rze się pod­dają.
Dziew­czyny nie.
– Ty­ran, któ­remu nikt oprócz cie­bie nie ma od­wagi się prze­ciw­sta­wić. – Po­chy­liła
głowę w moją stronę, choć raz pa­trząc mi w oczy. – Albo spie­szy ci się na tam­ten
świat, albo... sama nie wiem.
Wsu­nę­łam do ma­szyny gruby płat ma­te­riału, zwięk­sza­jąc na­cisk na pe­dał. Po raz
pierw­szy od wie­ków czu­łam się w swoim ży­wiole.
– My­ślę, że za bar­dzo się tym przej­mu­jesz. Nie­na­wi­dzę drę­czy­cieli, a on jest naj­‐
więk­szym, ja­kiego kie­dy­kol­wiek spo­tka­łam.
Nie­do­po­wie­dze­nie.
Przy Na­shu Han­ni­bal Lec­ter wy­da­wał się ła­godny jak ba­ra­nek.
Ida Ma­rie miała na tyle przy­zwo­ito­ści, by wy­glą­dać na za­wsty­dzoną.
– Prze­pra­szam. My­śla­łam, że może... go lu­bisz? Z pew­no­ścią wy­daje się tobą za­in­‐
te­re­so­wany. – Na se­kundę ode­rwała ręce od za­słony, a ścieg zje­chał w lewo. – To zna­‐
czy... może za­brzmię na­iw­nie, bo mó­wię o was jak o przed­szko­la­kach, ale za­wsze tak
się na sie­bie pa­trzy­cie...
– Nie, wy­klu­czone.
Prawdę mó­wiąc, od­kąd od­mó­wił mi seksu i mnie, uni­ka­łam spo­tkań z nim sam na
sam.
Z wy­jąt­kiem in­cy­dentu w ja­dło­dajni.
Nie wi­dzia­łam si­nia­ków na swo­jej szyi, ale one ist­niały i po­ja­wiały się za każ­dym
ra­zem, gdy przy­po­mi­na­łam so­bie, jak to jest być oce­nianą przez osobę, którą kie­dyś
sza­no­wa­łam, którą Emery w dzie­ciń­stwie uwa­żała za zbawcę.
– Ale tak so­bie my­ślę... – kon­ty­nu­owała Ida Ma­rie. – On i tak za­wsze jest z De­li­lah.
Ni­gdy nie roz­ma­wia­łam z De­li­lah, ale wi­dzia­łam ją wy­star­cza­jąco długo, by wie­‐
dzieć, że nosi na palcu ob­rączkę wiel­ko­ści ma­łego kraju. Nash był dra­niem, ale lo­jal­‐
nym i dum­nym. Oszu­ki­wa­nie czy by­cie dru­gim męż­czy­zną go nie in­te­re­so­wało.
Z dru­giej strony „Mags” była wolna.
I dla­czego, do cho­lery, miało to zna­cze­nie?
Od­po­wiedź – nie miało.
Nash przy­da­wał się tylko do or­ga­zmów, a od tego mia­łam Bena. Nasz seks przez
te­le­fon w ciągu ostat­nich kilku ty­go­dni stał się agre­syw­niej­szy niż zwy­kle, jak­by­śmy
oboje po­trze­bo­wali wy­ła­do­wać na­sze fru­stra­cje.
Ida Ma­rie zer­k­nęła na moje szwy. Unio­sła brwi.
– Jak ty to ro­bisz?
Zdję­łam nogę z pe­dału ma­szyny do szy­cia i za­wi­słam nad jej ma­szyną, omia­ta­jąc
wzro­kiem usta­wie­nia.
– Na­prę­że­nie nici jest nie­pra­wi­dłowe. Mu­sisz też wy­re­gu­lo­wać stopkę. – Po­maj­‐
stro­wa­łam przy gu­zi­kach, wy­pi­na­jąc ty­łek, i po­czu­łam na so­bie pa­lące spoj­rze­nie Na­‐
sha. – Spró­buj te­raz.
– Dzię­kuję. – Prze­su­nęła stopę na pe­dał, aż przy­zwy­cza­iła się do no­wych usta­‐
wień. – Też po­win­nam była stu­dio­wać modę, za­miast sku­piać się na wnę­trzach.
– Tak na­prawdę stu­dio­wa­łam modę, a wnę­trza były tylko po­boczną spe­cja­li­za­cją.
– Dla­czego więc pra­cu­jesz we wnę­trzach?
Usia­dłam z po­wro­tem przy swoim sta­no­wi­sku, pra­cu­jąc nad ma­te­ria­łem pod igłą.
– W tej czę­ści mia­sta nie ma rynku dla pro­jek­tan­tów mody.
Spu­ści­łam głowę i sku­pi­łam się na za­sło­nie, nie za­da­jąc so­bie trudu, by to roz­wi­‐
nąć. Mó­wie­nie o tym, jak po­szłam na stu­dia z gwiaz­dami w oczach i wiel­kimi ma­rze­‐
niami, wzmoc­ni­łoby tylko oskar­że­nia Na­sha, że spie­przy­łam swoje wej­ście w do­ro­‐
słość.
Pro­jek­to­wa­nie mody nie miało dla Vir­gi­nii sensu. Jej ar­gu­ment opie­rał się na moim
braku stylu, ale dla mnie ni­gdy nie cho­dziło o styl. Moda to po­ka­zy­wa­nie lu­dziom, kim
je­steś w środku, po­nie­waż więk­szość z nich ni­gdy nie za­daje so­bie trudu, by zaj­rzeć
pod okładkę.
Je­śli ist­nieje ja­kiś inny spo­sób, by się wy­ra­żać, jed­no­cze­śnie nie za­bie­ra­jąc głosu,
to na­uczę się go, będę nim żyła i od­dy­chała.
Chan­tilly wy­łą­czyła ma­szynę przy biurku Cay­dena i po­de­szła do mnie.
– Kawa, panno Rho­des.
– Je­stem w trak­cie szy­cia i...
– Kawa. To nie jest prośba.
Nie­wia­ry­godne.
Chan­tilly zin­ter­pre­to­wała żą­da­nia Na­sha jako za­chętę, by mną po­mia­tać – bar­dziej
niż do tej pory. Wczo­raj ode­bra­łam jej pra­nie i wy­bra­łam fio­le­towe Skit­tlesy z ro­dzin­‐
nego opa­ko­wa­nia.
– Wła­ści­wie chyba już czas na lunch. – Cay­den prze­cią­gnął ręce nad głową
i wstał. – Ktoś chce coś ze mną prze­ką­sić?
Han­nah i Ida Ma­rie wy­szły wraz z Cay­de­nem, ale ja zo­sta­łam, bo by­łam jesz­cze
bar­dziej roz­trzę­siona niż zwy­kle. Dziś rano wy­sła­łam dwie­ście pięć­dzie­siąt do­la­rów
da­ro­wi­zny na uczel­niany fun­dusz Win­th­ro­pów.
Nie chcia­łam też ry­zy­ko­wać wi­zyty w ja­dło­dajni, bo jesz­cze tra­fi­ła­bym na Na­sha.
Bez­piecz­niej było cier­pieć głód, niż na­ra­żać się na ko­lejną sprzeczkę i do­ży­wotni za­‐
kaz wstępu. Oka­zało się, że Nash fi­nan­so­wał więk­szość ser­wo­wa­nych tam po­sił­ków,
co ozna­czało, że był moim wła­ści­cie­lem na wię­cej spo­so­bów, niż mi się wy­da­wało.
Chan­tilly krę­ciła się po biu­rze, cze­ka­jąc, aż Nash za­prosi ją na lunch. Nie zro­bił
tego. Wy­szła nie­długo po nim, ze spusz­czoną głową, jak pię­cio­latka, która nie do­stała
na Gwiazdkę wy­ma­rzo­nej za­bawki.
Mój umysł za­czął pra­co­wać na naj­wyż­szych ob­ro­tach. Gdy tylko zo­sta­łam sama,
wy­sła­łam ese­mesa do Re­eda.

Emery: Mu­szę wró­cić do Eastridge czwar­tego lipca. Pro­szę, za­kne­bluj mnie


i wy­rzuć na środku oce­anu.
Emery: Żar­tuję.
Emery: Tak jakby.
Emery: Po­trze­buję pod­wózki... Ha­ling Cove jest po dro­dze z Duke, a tak się
składa, że znam blon­d­wło­sego, nie­bie­sko­okiego przy­ja­ciela, który ma bo­skiego mu­‐
stanga...

Może Reed mógłby przyjść i osła­niać mnie przed Able­ʼem. Bli­zna na gło­wie
Ableʼa nie znik­nęła. Na­sza obec­ność praw­do­po­dob­nie wy­trą­ci­łaby go z rów­no­wagi.

Reed: Ja­sne. Jadę do Eastridge po­pły­wać na jach­cie z Ba­sil i jej ro­dziną. Wy­ru­‐
szamy kilka dni przed czwar­tym.
Szlag.
Mu­sia­łam pójść z Na­shem do ga­le­rii sztuki, aby obej­rzeć rzeźbę Sy­zyfa i uzy­skać
jego osta­teczną apro­batę. Ko­lejna rzecz, któ­rej się oba­wia­łam. Nie mo­głam mu te­raz
po­ka­zać trium­fu­ją­cego Sy­zyfa. Do­stałby tego po­ko­na­nego, przy­gnę­bio­nego, nie­za­leż­‐
nie od tego, czy by go sprze­dano, czy nie. Już ja bym tego do­pil­no­wała.

Emery: Ech, nie. Mam coś do zro­bie­nia w pracy.


Emery: Znajdę inną pod­wózkę. Nie martw się. Mam na­dzieję, że da­jesz im po­pa­‐
lić w Dur­ham, Reed.

Odło­ży­łam te­le­fon, gdy na biurko przede mną spa­dła ja­kaś paczka. Ka­na­pka. Na
ety­kie­cie wid­niał na­pis Tuc­cino’s, de­li­ka­tesy miesz­czące się prze­cznicę da­lej, które za­‐
spo­ka­jały po­trzeby ko­biet pro­wa­dzą­cych range ro­vera, trzy­ma­ją­cych w to­rebce pu­dla,
z nie­ska­zi­telną hi­sto­rią kre­dy­tową.
Nash stał przede mną, z tym swoim wiecz­nie znu­dzo­nym wy­ra­zem twa­rzy, wpa­‐
tru­jąc się we mnie, jakby ocze­ki­wał po­dzię­ko­wań.
Nie do­tknę­łam ka­na­pki.
Nie po­dzię­ko­wa­łam mu.
Nie zro­bi­łam nic poza wpa­try­wa­niem się w niego, z pu­stym wy­ra­zem twa­rzy i pół­‐
u­śmie­chem na ustach, bo wie­dzia­łam, że go to roz­drażni.
W rze­czy­wi­sto­ści za­kli­na­łam żo­łą­dek, by nie za­bur­czał na myśl o tym, co pach­‐
niało jak pa­strami na żyt­nim pie­czy­wie.
Ja­sna cho­lera, pra­gnę­łam tej ka­na­pki.
Jed­no­cze­śnie wo­la­ła­bym nie zo­stać otruta. Ufa­łam Na­showi Pre­scot­towi tak, jak
ufa­łam fra­zie „wejdę tylko po główkę”.
– Zjedz tę pie­przoną ka­na­pkę, Emery. Wy­glą­dasz, jakby dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć
pro­cent two­jej wagi sta­no­wiły cycki, a na wpół za­gło­dzona na­sto­latka w moim ze­‐
spole nie wpły­nie po­zy­tyw­nie na opi­nię o mo­jej fir­mie.
Ro­ze­rwa­łam pal­cami opa­ko­wa­nie, utrzy­mu­jąc z nim kon­takt wzro­kowy. Draż­nił
mnie jego za­do­wo­lony wy­raz twa­rzy. Po­woli ugry­złam ka­na­pkę, prze­żu­wa­jąc z otwar­‐
tymi ustami, a po­tem wy­plu­łam ją na jego stopę.
Gdy tylko kęs opu­ścił moje usta, po­ża­ło­wa­łam tego.
Po pierw­sze, by­łam głodna. Na­prawdę głodna. Tak głodna, że czu­łam się, jakby
mój żo­łą­dek pró­bo­wał zjeść sam sie­bie.
Po dru­gie, mar­no­wa­nie je­dze­nia spra­wiało, że czu­łam się pa­skud­nie. Każdy, kogo
zna­łam z ja­dło­dajni, za­biłby za tę ka­na­pkę, ale moja duma ni­gdy nie po­zwo­liła mi się
wy­co­fać.
Za­bawne, że to mama Na­sha po­wie­działa mi, że duma zmie­nia anioły w dia­bły, a ja
sie­dzia­łam przed jej dia­bel­skim sy­nem, zmie­nia­jąc się w coś, co bar­dzo mi go przy­po­‐
mi­nało.
Nash za­ci­snął zęby, na­pi­na­jąc szczęki. Mia­łam wy­rzuty su­mie­nia, że zmar­no­wa­łam
je­dze­nie, ale nie za to, że splu­nę­łam mu pod nogi. Trak­to­wał mnie jak śmie­cia, ustę­pu­‐
ją­cego je­dy­nie Ba­sil Berk­shire.
Nie okażę przed nim stra­chu.
Nie po­zwolę, by się nade mną li­to­wał.
Nie wejdę w pu­łapkę, którą za­sta­wił.
Nie prze­gram.
– Dzię­kuję za ka­na­pkę, pa­nie Pre­scott. – Z uśmie­chem na twa­rzy ostroż­nie za­wi­nę­‐
łam ją tak, aby pa­pier za­krył każdy cen­ty­metr, i wy­rzu­ci­łam do ko­sza. – Bar­dzo mi
sma­ko­wała.
Cie­szy­ła­bym się bar­dziej, gdy­byś po­chy­lił mnie nad tym sto­łem i do­pro­wa­dził do
krzyku albo od­wró­cił się i wy­szedł.
Mój uśmiech ani drgnął.
Wy­bie­raj, dupku.
Nash bez słowa od­wró­cił się i wy­szedł. Gdy tylko upew­ni­łam się, że znik­nął, wy­cią­‐
gnę­łam ka­na­pkę z ko­sza na śmieci, roz­pa­ko­wa­łam ją tak ostroż­nie, jak tylko mo­głam,
i po­chło­nę­łam w pię­ciu ogrom­nych kę­sach.
Wo­la­ła­bym udła­wić się na śmierć, po­ły­ka­jąc tę ka­na­pkę, niż prze­łknąć swoją
dumę.
Roz­dział dwu­dzie­sty dzie­wiąty

Nash
W edług mi­to­lo­gii grec­kiej król Sy­zyf zdra­dził Zeusa. W za­mian Zeus na­ka­‐
zał Śmierci za­kuć Sy­zyfa w łań­cu­chy w pod­zie­miach. Sy­zyf po­pro­sił Śmierć
o za­de­mon­stro­wa­nie, jak dzia­łają łań­cu­chy, a na­stęp­nie sko­rzy­stał z oka­zji, by w ten
spo­sób uwię­zić Śmierć.
Kiedy zo­stał zła­pany, karą Sy­zyfa było to­cze­nie głazu, aż do­trze na szczyt stro­mego
wzgó­rza. Zeus za­cza­ro­wał głaz, aby za­wsze wy­my­kał się Sy­zy­fowi, za­nim ten do­trze
do celu. Ska­zał więc Sy­zyfa na wiecz­ność próż­nych wy­sił­ków i nie­koń­czą­cej się fru­‐
stra­cji.
Mo­rał z tej hi­sto­rii – każdy musi od­być swoją po­kutę.
Na­wet kró­lo­wie nie mogą unik­nąć kary.
Wieczna praca Sy­zyfa jest rów­nież po­wo­dem, dla któ­rego bez­ce­lowe, trudne lub
nie­moż­liwe za­da­nia są opi­sy­wane jako sy­zy­fowe.
Wy­obra­ża­łem so­bie Sy­zyfa nio­są­cego przede mną głaz, tak jak to czę­sto ro­bi­łem,
gdy mu­sia­łem so­bie przy­po­mnieć, że po­kuta wy­maga po­świę­ce­nia. Że zo­stanę uwię­‐
ziony w tym sy­zy­fo­wym za­da­niu na całe ży­cie, a na­wet gdy je wy­ko­nam, za­wsze będę
cier­piał z my­ślą, że mo­głem temu za­po­biec.
Moją po­kutą było wy­mie­rze­nie kary oso­bom za­mie­sza­nym w aferę Win­th­ropa.
Gi­de­onowi Win­th­ro­powi za de­frau­da­cję pie­nię­dzy.
Bal­tha­za­rowi Van Do­re­nowi za współ­dzie­le­nie Win­th­rop Te­xti­les i po­moc Gi­de­‐
onowi.
Vir­gi­nii Win­th­rop, Eri­cowi Car­tw­ri­gh­towi i Emery Win­th­rop za to, że byli w to za­‐
mie­szani.
Po śmierci taty od­wet na­pę­dzał moje noce, za­mie­nia­jąc sny w fan­ta­zje o ze­mście,
a in­trygi w ob­se­sję. Pierw­szy miał być Gi­deon. Pro­wo­dyr, główny wła­ści­ciel firmy,
a za­tem ini­cju­jący klo­cek prze­wra­ca­ją­cego się do­mina.
Pla­no­wa­łem do­brać się do jego for­tuny, a na­stęp­nie usiąść przed nim i po­zwo­lić
mu pa­trzeć, jak źró­dełko wy­sy­cha. Uświa­do­mić temu czło­wie­kowi, że wy­mie­rzył mu
wy­rok syn ogrod­nika. I po­dob­nie jak na­głej wi­chury, tego też nie bę­dzie się spo­dzie­‐
wał.
Inni wy­cier­pią swoje póź­niej, ich po­kuta bę­dzie ła­twa do osią­gnię­cia. Vir­gi­nia żyła
w luk­su­sie. Bez pie­nię­dzy uschnie. Bal­tha­zar i Eric za­słu­żyli na to, by cier­pieć w cia­‐
snych ce­lach, co sta­nie się, gdy prze­każę księgę ra­chun­kową FBI lub ko­mi­sji i złożę ze­‐
zna­nia w spra­wie dwóch roz­mów, które sły­sza­łem w noc balu de­biu­tan­tek Emery.
Tę wcze­śniej­szą, w któ­rej Gi­deon i Bal­tha­zar roz­ma­wiali o de­frau­da­cji i upadku
Win­th­rop Te­xti­les.
Tę póź­niej­szą – kiedy Gi­deon, Eric i Vir­gi­nia kłó­cili się w biu­rze, a Vir­gi­nia krzy­‐
czała, że Emery już wie.
A po­kutą Emery miało być po­zba­wie­nie jej fun­du­szu po­wier­ni­czego... Je­śli jed­nak
wie­rzyć jej sło­wom, nie miała żad­nego fun­du­szu. Tylko że wie­rzy­łem jej tak, jak wie­‐
rzy­łem Ma­riah Ca­rey śpie­wa­ją­cej bez play­backu.
Roz­my­śla­łem nad jej za­an­ga­żo­wa­niem. Była wtedy młoda, dla­tego za­mie­rza­łem je­‐
dy­nie ode­brać jej fun­dusz. Ale była też wy­star­cza­jąco do­ro­sła, by wie­dzieć le­piej. Żeby
przy­naj­mniej ostrzec Re­eda, mamę i tatę. Tego ocze­ki­wa­łem. Za­miast tego trzy­mała
gębę na kłódkę i moi ro­dzice stra­cili swój skromny ma­ją­tek, a tata ży­cie.
Nie, Emery Win­th­rop nie za­słu­gi­wała na moją li­tość ani da­remne próby na­kar­mie­‐
nia jej.
Uzna­łem, że kie­ruje mną przy­zwy­cza­je­nie. Vir­gi­nia tak czę­sto za­po­mi­nała da­wać
Emery pie­nią­dze na lunch, że za­trzy­my­wa­nie się przy sto­liku Re­eda i Emery i wrę­cza­‐
nie jej brą­zo­wego wo­reczka, który za­pa­ko­wała mi mama, stało się na­wy­kiem.
Te­raz znów była głodna, a przy­zwy­cza­je­nie wzięło górę. Co gor­sza, spo­tkała Bran­‐
dona Vu przy polu na­mio­to­wym. Złoty wąż w moim skra­dzio­nym kró­le­stwie.
Może uwa­żała, że zli­kwi­do­wa­nie mnie jest jej po­kutą.
W końcu to ona za­pro­wa­dziła agenta ko­mi­sji do domu mo­jej ro­dziny w dniu na­‐
lotu na po­sia­dłość Win­th­ro­pów. Wi­dzia­łem tylko tył jego głowy, ale męż­czy­zna miał
na so­bie wia­trówkę z lo­giem ko­mi­sji.
Tak czy ina­czej, Dick Kre­mer, pry­watny de­tek­tyw, któ­rego wy­na­jęła dla mnie De­li­‐
lah, mu­siał do­star­czyć mi od­po­wie­dzi, w prze­ciw­nym ra­zie sam prze­mie­rzę cały stan
w jej po­szu­ki­wa­niu.
Dick we­pchnął do ust żelka bez cu­kru, a ja już wie­dzia­łem, że mi się nie spodoba,
tak samo jak wszystko, co bę­dzie miał do po­wie­dze­nia. Wy­cią­gną­łem te­le­fon i wy­sła­‐
łem ese­mesa do De­li­lah.

Nash: Gdzie ty go zna­la­złaś? Jak ostat­nio spraw­dza­łem, Cra­ig­slist wy­łą­czył


ogło­sze­nia pry­watne.
De­li­lah: Na pchlim targu w Ha­ling Cove. Ku­pi­łam go ra­zem z uży­wa­nym ze­sta­‐
wem do her­baty. Bądź ostrożny. Ża­den z nich nie pod­lega zwro­towi.

Dick za­nu­rzył kciuk w dziurce nosa, jakby chciał się po­dra­pać. Ści­snął uchwyt
krze­sła tym sa­mym pal­cem i omiótł wzro­kiem pen­tho­use.
– Emery Win­th­rop za­cią­gnęła mnó­stwo kre­dy­tów stu­denc­kich. Wcze­śniej pra­co­‐
wała w knaj­pie w Ala­ba­mie nie­da­leko kam­pusu Uni­wer­sy­tetu Cli­fton.
Fika mi tego nie po­wie­dział.
Fika nie po­wie­dział mi wielu rze­czy.
Dick kon­ty­nu­ował:
– Wy­ko­rzy­stała wszyst­kie pie­nią­dze z re­stau­ra­cji, aby za­pła­cić fir­mie o na­zwie At­‐
ga­ila. To li­tew­skie słowo ozna­cza­jące po­kutę. Firma jest za­re­je­stro­wana pod jej na­zwi­‐
skiem na Li­twie, ale poza tym jakby nie ist­niała.
Po­życzki stu­denc­kie.
Praca w re­stau­ra­cji.
Firma widmo.
Po­kuta.
Do­sta­łem puz­zle z mi­lio­nem ele­men­tów, a naj­więk­szy z nich zo­stał ukryty. Wie­‐
dzia­łem tylko, że słowo „po­kuta” ozna­cza, że zro­biła coś złego, za co po­winna za­pła­cić.
Ucze­pi­łem się tego jak kra­wę­dzi urwi­ska.
– Czym zaj­muje się firma? – za­py­ta­łem w końcu.
– Nie wiem. – Dick po­dra­pał się po brzu­chu, na któ­rym opi­nała się o dwa roz­miary
za mała ko­szulka, nie­przy­zwo­icie pod­kre­śla­jąca na­pa­ko­wane mię­śnie.
Rzadko pod­no­si­łem głos. Wy­po­wia­da­nie gróźb spo­koj­nym to­nem za­wsze dzia­łało
le­piej niż krzyk, ale te­raz nie­znacz­nie go pod­nio­słem, po­nie­waż Dick był tego typu
osobą. Ty­pem, który my­lił agre­sję z siłą.
– Ile ta firma jest warta?
Sku­lił się na mo­ich oczach. Stu­ki­lo­gra­mowy bok­ser w zno­szo­nych je­an­sach i wy­‐
sta­ją­cych spod nich ró­żo­wych sli­pach na­prawdę się przede mną sku­lił.
– Nie wiem.
– Gdzie znaj­duje się sie­dziba?
– Nie wiem.
Chcia­łem go udu­sić.
– Dick.
– Mam na imię Ri­chard.
– Dick, zrób so­bie prze­rwę od pro­te­ino­wych kok­tajli, moc­nych ste­ry­dów i nie­udol­‐
nej ka­riery w wa­dze su­per­cięż­kiej i na­ucz się, jak wy­ko­ny­wać swoją pie­przoną ro­botę.
Naj­pierw Fika.
Te­raz Dick.
Nie do wiary.
Kom­pe­ten­cje, jak się oka­zało, są jak po­twór z Loch Ness – nie ist­nieją, ale lu­dzie lu­‐
bią o nich mó­wić.
Wska­za­łem na drzwi do pen­tho­use’u.
– Wyjdź.
– Ale...
Wy­cią­gną­łem port­fel Emery z kie­szeni i rzu­ci­łem kil­koma stu­do­la­ro­wymi bank­no­‐
tami pro­sto w oszo­ło­mioną twarz Dicka.
– Kup so­bie nowy mózg i wy­pier­da­laj stąd.
Prze­je­cha­łem dło­nią po twa­rzy, gdy Big Dick pod­niósł się z krze­sła. Drzwi otwo­‐
rzyły się, ale nie za­mknęły. Kiedy unio­słem głowę, za­uwa­ży­łem Fikę sto­ją­cego przy
wej­ściu jak zdez­or­ ien­to­wany szcze­niak, który nie wie, jak ko­rzy­stać ze scho­dów.
De­li­lah Lo­well.
Za­wsze mu­siała wpy­chać nos w nie swoje sprawy.
– De­li­lah cię tu przy­słała – stwier­dzi­łem, pa­trząc na Fikę, który zdą­żył przy­brać na
wa­dze.
Opa­lił się od czasu, gdy wi­dzia­łem go po raz ostatni. Ni­gdy też nie wi­dzia­łem
u niego tak przej­rzy­stych oczu. Miał na so­bie do­pa­so­waną fio­le­tową ko­szulkę z dłu­gim
rę­ka­wem, która uwy­dat­niała mię­śnie, a jego skóra nie miała już cho­ro­wi­tego od­cie­nia.
Miał na so­bie te same znisz­czone dżinsy, które za­wsze no­sił, klapki Nike i czer­‐
wono-złote skar­petki z nu­me­rem sie­dem wy­szy­tym po bo­kach na biało. Na­wet zie­mi­‐
ste po­liczki, do któ­rych zdą­ży­łem się przy­zwy­czaić, na­brały ob­ję­to­ści.
– De­li­lah za­dzwo­niła do mnie wczo­raj i po­wie­działa, że mogę wy­brać się na jed­no­‐
dniową wy­cieczkę do Ha­ling Cove. – Fika po­tarł czu­bek głowy, od­gar­nia­jąc na bok
cztery ko­smyki blond wło­sów. Pe­ruka à la Jo­nas Bro­thers już nie za­kry­wała jego skóry
głowy, ale miał tyle samo wło­sów co Ro­sco. Nie wy­glą­dał też na zmę­czo­nego. –
W Eastridge nie mam zbyt wiele do ro­boty, więc stwier­dzi­łem, że przy­jadę. Nie­dawno
wi­dzia­łem twoją mamę w su­per­mar­ke­cie. Po­wie­działa, że Reed wkrótce wraca do
mia­sta.
Zi­gno­ro­wa­łem jego ostatni ko­men­tarz, wsu­ną­łem port­fel Emery z po­wro­tem do
kie­szeni i ge­stem wska­za­łem krze­sło na­prze­ciwko mo­jego, za­sta­na­wia­jąc się, czy
mam w biurku pa­pie­rosy. Nie pa­li­łem, ale zwy­kle trzy­ma­łem je przy so­bie na wi­zyty
Fiki.
– Wy­glą­dasz jak gówno, ale mniej gów­nia­nie niż zwy­kle.
– Guzy w płu­cach w za­sa­dzie znik­nęły. – Po­tarł się po że­brach i usiadł. – Mam na­‐
dzieję, że tym ra­zem na do­bre.
Uru­cho­mi­łem lap­top i wy­szu­ka­łem firmę Emery.
– Dla­czego tu je­steś?
– Wiem, że opła­ci­łeś moje ra­chunki za le­cze­nie.
Fika wy­glą­dał, jakby za­raz miał mi za­cząć dzię­ko­wać, więc go ubie­głem:
– To było ano­ni­mowe.
Gdy­bym chciał jego wdzięcz­no­ści, ugo­to­wał­bym mu obiad i skom­ple­men­to­wał
jego oczy. Ale na to się nie za­no­siło w naj­bliż­szych dzie­się­ciu ży­ciach.
– Cóż mogę po­wie­dzieć? – Jego wzru­sze­nie ra­mio­nami uwy­dat­niło, jak bar­dzo
przy­brał na ma­sie od czasu, gdy wi­dzia­łem go po raz ostatni. – Je­stem do­brym de­tek­‐
ty­wem. Po­tra­fię po­dą­żać za po­szla­kami.
– Za­bawne, bo nie do­my­śli­łeś się, że mam ochotę cię stąd wy­ko­pać.
Nie zro­bi­łem tego.
Jesz­cze nie.
Mia­łem py­ta­nia.
A on miał od­po­wie­dzi.
– Do­brze. – Fika uniósł obie dło­nie na znak pod­da­nia. – Przy­sze­dłem tylko po­dzię­‐
ko­wać.
Po­zwo­li­łem mu po­dejść do drzwi, do­szu­ku­jąc się ja­kich­kol­wiek oznak wy­siłku, po
czym go za­trzy­ma­łem.
– Za­cze­kaj.
Sta­nął.
– Tak?
– Emery Win­th­rop.
Kilka ko­smy­ków opa­dło na czoło, gdy po­trzą­snął głową.
– Po­wie­dzia­łem już, że nic wię­cej nie po­wiem o ro­dzi­nie Win­th­ro­pów, Nash.
– Po­zwól mi naj­pierw za­dać pie­przone py­ta­nie – od­gry­złem się.
Moje po­szu­ki­wa­nia firmy wy­dmuszki oka­zały się da­remne. Nic dziw­nego. W prze­‐
ci­wień­stwie do swo­jej bez­mó­zgiej matki, Emery miała głowę na karku. Ale Fika znał
od­po­wie­dzi. Po­trze­bo­wa­łem ich.
Fika wes­tchnął, po czym wró­cił na fo­tel i skrzy­żo­wał nogi w kost­kach.
– Do­bra. Byle szybko.
– Spójrz na sie­bie, Fika. – Ba­wi­łem się wi­zy­tówką, którą Bran­don zo­sta­wił mi ja­kiś
czas temu. Od tam­tej pory le­żała na brzegu biurka. – Czy twoi le­ka­rze za­mie­nili leki na
che­mio­te­ra­pię na inne, które uła­twiają wy­ho­do­wa­nie su­mie­nia?
– Je­steś dup­kiem. Wiesz o tym?
Bar­dzo ory­gi­na­lne. Py­tali mnie o to do­słow­nie wszy­scy.
– Szo­ku­jące od­kry­cie. Nic dziw­nego, że je­steś de­tek­ty­wem. Emery Win­th­rop płaci
li­tew­skiej fir­mie wy­dmuszce około dwu­dzie­stu ty­sięcy do­la­rów rocz­nie. – Przy­glą­da­‐
łem się jego twa­rzy, szu­ka­jąc oznak nie­po­koju, iskry wie­dzy. Cze­go­kol­wiek. – Czy
wiesz, do­kąd tra­fiają te pie­nią­dze?
Wie­dział.
To było oczy­wi­ste.
Usztyw­nione ra­miona.
Cięż­kie wes­tchnie­nie.
Re­zy­gna­cja wy­pi­sana mię­dzy zmarszcz­kami na jego twa­rzy.
– Tak. – Za­milkł i po­tarł po­wieki, po­now­nie sta­rze­jąc się na mo­ich oczach. – To na
fun­dusz sty­pen­dialny na Uni­wer­sy­te­cie Wil­tona. Je­dyną od­bior­czy­nią jest dziew­czyna.
Demi Wil­son.
– Kim ona jest?
– Córką An­gusa Bed­forda.
Po­chy­li­łem się w fo­telu, aż kra­wędź biurka wbiła się w mój brzuch.
– An­gus Bed­ford nie miał dzieci.
– Miał z pierw­szą żoną. Roz­wie­dli się, gdy była w ciąży. Wpi­sała swoje na­zwi­sko
w ak­cie uro­dze­nia za­miast jego. Do­wie­dział się o tym do­piero wiele lat póź­niej. Jego
była żona zmarła, a dziecko za­miesz­kało z wuj­kiem, ale za­częło szu­kać ojca.
– Zna­la­zła go?
– Kiedy An­gus się zo­rien­to­wał, za­czął wy­jeż­dżać do No­wego Jorku w każdy week­‐
end, aby spo­tkać się z Demi i po­móc w opła­ce­niu ra­chun­ków. Mu­siał prze­stać po tym,
jak stra­cił wszystko, co za­in­we­sto­wał w Win­th­rop Te­xti­les. Nie miał pie­nię­dzy ani na
po­dróże, ani na ra­chunki. Ży­cie mu się po­sy­pało. A po­tem...
– Się za­bił – do­koń­czy­łem.
Ga­zety ob­wi­niały za to aferę Win­th­ropa.
Ja rów­nież.
Na­dal tak było.
Ale za­an­ga­żo­wa­nie Emery po­zo­stało nie­ja­sne. Przede wszyst­kim nie po­tra­fi­łem
okre­ślić jej mo­ty­wa­cji. Przy­po­mi­nała mi czas – poza za­się­giem, za­wsze się zmie­niała,
ni­gdy nie do­sto­so­wy­wała się do mo­ich po­trzeb.
– Tak. – Fika chwy­cił się pod­ło­kiet­ni­ków, do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu, co Dick
po dłu­ba­niu w no­sie. – Tak, za­bił się. Cho­lera, to przy­kre.
– A Emery płaci za stu­dia jego córki?
– Tak, Demi to do­bry dzie­ciak. Obie są do­bre. Nie ści­gaj Emery, Nash. – W po­wie­‐
trzu dało się wy­czuć jego wa­ha­nie. – Ona nie ma żad­nych pie­nię­dzy.
Mógł­bym wy­mie­nić grze­chy Emery, ale za­ci­sną­łem szczęki, od­li­czy­łem do trzech
i po­wie­dzia­łem:
– Ma ogromny fun­dusz po­wier­ni­czy.
– Nie ru­szyła go. – Po­chy­lił się do przodu, aż je­dyną rze­czą, która nas dzie­liła, było
he­ba­nowe biurko. – Wiem, że przez to jest ła­twiej­szym ce­lem, ale nie waż się jej tknąć.
Wiele rze­czy ucho­dzi ci na su­cho, je­śli cho­dzi o mnie, ale nie po­go­dził­bym się z tym,
gdy­byś ją skrzyw­dził. Wy­klu­czone.
– Wie­działa o de­frau­da­cji, gdy Gi­deon się jej do­pusz­czał.
– Mowy nie ma.
– Sły­sza­łem, jak Vir­gi­nia to po­wie­działa.
Ona już wie. Jak my­ślisz, dla­czego wy­sła­łam ją do tej te­ra­peutki, żeby ją na­pro­sto­‐
wała?
Pa­mię­ta­łem to słowo w słowo.
– Mu­sia­łeś coś źle usły­szeć. – Jego sło­wom to­wa­rzy­szyły wes­tchnie­nie i de­ter­mi­‐
na­cja, którą roz­po­zna­łem, cho­ciaż rzadko ją wy­ka­zy­wał. – Bied­nej dziew­czyny nie stać
na­wet na cho­lerny po­si­łek.
Przyj­rza­łem się jego twa­rzy, ale ni­czego się nie do­szu­ka­łem.
Nie my­li­łem się, Fika. Spo­tkała się z pie­przo­nym agen­tem ko­mi­sji.
Po­mi­ną­łem ten ar­gu­ment, bo je­śli tak, to zde­cy­do­wa­nie na to za­słu­ży­łem.
Mój mózg za­czął pracę na naj­wyż­szych ob­ro­tach, przy­po­mi­na­jąc so­bie wszyst­kie
po­pie­przone rze­czy, które jej zro­bi­łem, bo my­śla­łem, że jest za­mie­szana w aferę Win­‐
th­ropa.
By­łem wo­bec niej ku­ta­sem.
Ro­ze­śmia­łem się jej w twarz, kiedy przy­pad­kowo prze­le­ciała mnie za­miast Re­eda.
Ukra­dłem jej port­fel.
Zmu­si­łem ją do ku­pie­nia mi kawy za jej dwu­dzie­sto­do­la­rowy bank­not.
Zmu­si­łem ją do wy­da­nia mi reszty.
Po­dar­łem zdję­cie Re­eda na pół.
Pa­trzy­łem, jak bie­rze prysz­nic.
Gro­zi­łem jej.
Zro­bi­łem jej do­brze, mimo że była ode mnie znacz­nie młod­sza.
Roz­dar­łem jej ubra­nie.
Zo­sta­wi­łem ją nagą, cho­ciaż oboje mie­li­śmy ochotę na seks.
Za­wsty­dza­łem ją przed współ­pra­cow­ni­kami.
Da­wa­łem jej żmudne za­da­nia.
Po­zba­wi­łem ją po­siłku.
Cho­lera, li­sta była długa, w moim umy­śle po­ja­wiały się prze­bły­ski scen, które
w tam­tym cza­sie zdo­łał­bym uspra­wie­dli­wić.
In­for­ma­cje Fiki mnie prze­śla­do­wały.
Nie stać jej na­wet na po­si­łek.
A ja ode­bra­łem jej je­dze­nie.
Z ze­mstą jest tak, że lu­dzie czują się do niej upraw­nieni. Po­czu­cie krzywdy to za­‐
pro­sze­nie do od­wetu, ale cykl ni­gdy się nie koń­czy. Wszystko, co jej wtedy zro­bi­łem,
uspra­wie­dli­wia­łem jed­nym zda­niem – bo tata umarł. Moja mo­ral­ność nie ist­niała,
choć wma­wia­łem so­bie, że się nią kie­ruję.
Pró­bo­wa­łem na­pra­wić sie­bie, nisz­cząc ją.
Przed odej­ściem Fika ka­zał mi obie­cać, że zo­sta­wię Emery w spo­koju. Nie pa­mię­‐
tam, co od­po­wie­dzia­łem, ale mu­siało go to uspo­koić, bo po­ło­żył dłoń na moim ra­mie­‐
niu, po­wie­dział coś, czego nie usły­sza­łem, i za­raz po­tem wy­szedł.
Rzu­ci­łem no­wym te­le­fo­nem o ścianę, gdy tylko za­mknęły się za nim drzwi. Roz­‐
trza­skał się o pod­łogę, a ka­wałki szkła od­le­ciały, ekran wy­glą­dał po­dob­nie do tego,
który zmiaż­dżyła Emery.
Nie stać jej na­wet na po­si­łek, a ty za­bra­łeś jej pie­nią­dze i pu­blicz­nie upo­ko­rzy­łeś ją
za pro­sze­nie o ka­wa­łek in­dyka. Może nisz­czyć wszyst­kie twoje te­le­fony, póki nie
zdech­niesz, ty ża­ło­sny zje­bie.
Na­dep­ną­łem na szkło, nie zwa­ża­jąc na to, że odłamki wbiły mi się w pięty i po­bru­‐
dziły krwią. Od­rzu­ca­jąc ze­psuty te­le­fon na bok, zdją­łem gar­ni­tur, zrzu­ci­łem go na pod­‐
łogę jak śmie­cia i po­sze­dłem pod prysz­nic. Go­rąca woda lała się na moją głowę i ra­‐
miona.
Moja skóra po­czer­wie­niała od pa­rzą­cego stru­mie­nia, ale nie po­zwo­li­łem so­bie na
ża­den ruch. Wbi­łem szkło głę­biej w skórę. Krew spły­nęła po płyt­kach. Ciem­no­czer­‐
wony ko­lor roz­cień­czył się do ró­żo­wego i skie­ro­wał się do od­pływu.
Przy­ci­sną­łem dło­nie do ściany i spoj­rza­łem na pod­łogę, sta­wia­jąc stopy do­kład­nie
tam, gdzie stała Emery, gdy pa­trzy­łem, jak koń­czy prysz­nic. Mój czło­nek na­tych­miast
stward­niał. By­łem tak zje­bany, że go chwy­ci­łem.
Po­gła­dzi­łem go.
Wy­obra­zi­łem ją so­bie.
Po raz pierw­szy w ży­ciu za­ak­cep­to­wa­łem prawdę.
To ja je­stem w tej hi­sto­rii czar­nym cha­rak­te­rem.
Roz­dział trzy­dzie­sty

Emery
N a ostat­nim roku stu­diów zda­łam so­bie sprawę, że już za­wsze będę go­nić
za od­ku­pie­niem. Ty­dzień eg­za­mi­nów do­biegł końca, a zi­mowy mróz gryzł
moje po­liczki do czer­wo­no­ści. Na kartce za­ci­śnię­tej mię­dzy mo­imi pal­cami wid­niało
wiel­kie „5” wy­ma­lo­wane czer­wo­nym fla­ma­strem. Na­pi­sa­nie pracy za­jęło mi cały se­‐
mestr, a ocena była zwień­cze­niem wielu mie­sięcy wy­siłku.
Po­win­nam być szczę­śliwa.
Za­miast tego czu­łam się pu­sta jak wy­drą­żone drzewo, moje ra­miona się ko­ły­sały,
ale we­wnątrz – zie­jąca dziura. Tata urzą­dziłby im­prezę i chwa­lił się wszyst­kim mo­imi
osią­gnię­ciami, aż ukry­ła­bym twarz w jego boku i bła­gała, żeby prze­stał mnie za­wsty­‐
dzać.
Vir­gi­nia wy­śmia­łaby na­sze gło­śne, nie­okrze­sane za­cho­wa­nie, ale po kilku drin­kach
chwa­li­łaby się mo­imi oce­nami zna­jo­mym, śmie­jąc się, gdy któ­ryś z nich na­rze­kałby na
nie­po­wo­dze­nia swo­jego dziecka.
Ści­ska­łam w dło­niach esej, gdy ude­rzył mnie cię­żar sa­mot­no­ści i pod­bie­głam do
naj­bliż­szego ko­sza na śmieci, żeby zwy­mio­to­wać, ale bez­sku­tecz­nie. Po se­me­strze
spę­dzo­nym na gło­dów­kach moje ciało zmie­niło się w skórę i ko­ści.
Wy­plu­łam tylko ślinę. Upa­dłam na be­ton i opar­łam się o lepki kosz, pró­bu­jąc wziąć
się w garść. Ma­giczne słowa nie dzia­łały. Wy­my­kały mi się, a mój mózg stał się na­gle
nie­bez­piecz­nym miej­scem, w któ­rym utknę­łam.
Jak na iro­nię, szu­ka­łam rze­czy­wi­sto­ści w te­le­fo­nie, prze­glą­da­jąc In­sta­gram, jakby
był moim je­dy­nym łącz­ni­kiem z praw­dzi­wym świa­tem. Żad­nych no­wych zdjęć od Re­‐
eda. Nie roz­ma­wia­łam z ni­kim in­nym. Wma­wia­łam so­bie, że ni­kogo nie po­trze­buję.
Zdję­cia grzbie­tów ksią­żek do­trzy­my­wały mi to­wa­rzy­stwa, a moje serce nie­mal za­‐
marło na dźwięk przy­cho­dzą­cej wia­do­mo­ści.
– Zdech­nij. Po pro­stu zdech­nij.
Przy­po­mnia­łam so­bie te słowa, czę­sto je wy­po­wia­da­łam, czu­jąc, jak ukła­dają się
na mo­ich ustach przy nie­wiel­kim wy­siłku.
W prze­szło­ści otrzy­my­wa­łam groźby śmierci, ale ta wy­da­wała się ja­kaś inna.
Trzy słowa.
Po pro­stu zdech­nij.
Groźba nie po­winna mnie za­nie­po­koić, szcze­gól­nie po dłu­gich aka­pi­tach i so­li­lo­‐
kwiach, które otrzy­ma­łam, kre­atyw­nych fan­ta­zjach na te­mat mo­jej śmierci, ro­dem
z ja­kiejś po­wie­ści sen­sa­cyj­nej Chrisa Mo­oneya.
Ob­wi­nia­nie Re­eda wy­da­wało się ide­al­nym roz­wią­za­niem, gdy prze­wi­ja­łam wia­do­‐
mo­ści, które po­winny ude­rzyć mnie swoją bru­tal­no­ścią, ale tak się nie stało. Ni­gdy nie
by­łam fanką me­diów spo­łecz­no­ścio­wych, ale pew­nej nocy Reed opu­bli­ko­wał zdję­cie
swo­ich ust złą­czo­nych z ustami Ba­sil, a ja ule­głam ma­so­chi­stycz­nym po­trze­bom.
Ba­sil za­wsze pu­bli­ko­wała swoje zdję­cia z Re­edem, pod­pi­su­jąc je ha­sh­ta­gami ta­‐
kimi jak #Na­Zaw­sze, #Brat­nie­Du­sze, #Je­stemZ­Ka­pi­ta­nem­Dru­żyny, #Roz­gry­wa­ją­cy1
i #Mój­Skarb.
Ale Reed? Jego konto przed­sta­wiało trzy rze­czy – je­dze­nie, ro­dzinę i fut­bol; sta­rał
się za­im­po­no­wać swoim po­świę­ce­niem re­kru­te­rom z col­lege’u. Opu­bli­ko­wa­nie tego
zdję­cia ozna­czało dla mnie apro­batę, sym­bol za­an­ga­żo­wa­nia, któ­rego nie mo­głam zi­‐
gno­ro­wać, cho­ciaż bar­dzo tego chcia­łam.
Ob­ser­wo­wa­łam ich oboje przez mie­siące, śle­dzi­łam Re­eda i kilka kont lo­go­fi­lów,
aby ukryć fakt, że za­ło­ży­łam pro­fil w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych wy­łącz­nie po to, by
mieć na oku mo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela. Dwa razy w mie­siącu pu­bli­ko­wa­łam cy­‐
taty, od czasu do czasu ko­szulkę, a raz ziem­niaka z ogródka w kształ­cie głowy Abra­‐
hama Lin­colna.
Dzień po tym, jak „Eastridge Da­ily” opu­bli­ko­wał ar­ty­kuł o na­lo­cie FBI i ko­mi­sji,
pod mo­imi po­stami zna­la­złam groźby śmierci. Po­ja­wiały się za­raz po te­le­wi­zyj­nych
wia­do­mo­ściach i po­wra­cały za każ­dym ra­zem, gdy ujaw­niono nowe in­for­ma­cje na te­‐
mat sprawy.
Kiedy w in­ter­ne­cie pi­sano o braku roz­strzy­ga­ją­cych do­wo­dów, śmia­łam się z wy­‐
zwisk ad­re­so­wa­nych do mo­jego taty, Vir­gi­nii i mnie. Więk­szość z nich nie miała na­wet
sensu, w mie­ście ro­iło się od teo­rii spi­sko­wych co do do­wo­dów. Lu­dzie po pro­stu nas
nie­na­wi­dzili.
Uprzy­wi­le­jo­wane wie­śniaki. (Vir­gi­nia ci­snęła czter­na­sto­wieczną wazą z dy­na­stii
Ming o ścianę spi­żarni).
Wam­piry z Po­łu­dnia. (Vir­gi­nia wrzu­ciła swój świeżo wy­ci­śnięty sok z kum­kwatu
do ba­senu i za­re­zer­wo­wała czte­ro­go­dzinny ma­saż tka­nek głę­bo­kich w spa z noc­le­‐
giem).
Bar­bie oszustka. (Vir­gi­nia do­słow­nie się wście­kła i za­częła ob­ja­dać ta­nimi wę­glo­‐
wo­da­nami).
Kiedy Hank Pre­scott zmarł, a groźby na­si­liły się jak ni­gdy wcze­śniej, od dawna nie
spraw­dza­łam ko­men­ta­rzy i wia­do­mo­ści. Wciąż nie chcia­łam usu­nąć konta lub zmie­nić
go na pry­watne, po­nie­waż czu­łam się, jak­bym przy­zna­wała się do po­rażki.
Ale to i tak nie miało zna­cze­nia.
Groźby nie wy­wie­rały na mnie żad­nego wpływu. Do­piero gdy Hank zmarł, a ja po­‐
czu­łam re­alne skutki oszu­stwa taty, oskar­że­nia w końcu oka­zały się za­sadne. Śmierć
An­gusa Bed­forda była na­stępna i przy­nio­sła wię­cej nie­przy­jem­nych ko­men­ta­rzy.
Za­ak­cep­to­wa­łam je wszyst­kie jako swoją nową nor­mal­ność, od czasu do czasu lo­‐
go­wa­łam się na In­sta i szu­ka­łam ład­nych słów, aby za­bić czas. Ale ta wia­do­mość mnie
za­sko­czyła. Nie dla­tego, że czu­łam się sa­motna, ale dla­tego, że jej słowa były jesz­cze
bar­dziej sa­motne.
Zdech­nij. Po pro­stu zdech­nij.
Nadawca nie za­dał so­bie trudu, by usta­wić swój ka­nał na pry­watny lub stwo­rzyć
fał­szywy pro­fil, jak nie­któ­rzy. Była to tak zwy­czajna groźba, po­ja­wiła się w rzad­kim
mo­men­cie, gdy ro­dzina Win­th­ro­pów prze­stała po­ja­wiać się w wia­do­mo­ściach, więc
mnie to za­cie­ka­wiło.
Demi Wil­son.
18.
Ko­cham psy.
Uwiel­biam sa­mo­chody.
Nie­na­wi­dzę lu­dzi.
Brat­nia du­sza.
Przej­rza­łam jej feed, za­po­zna­łam się z jej ży­ciem i tra­fi­łam na jedno zdję­cie, któ­‐
rego nie mo­głam za­po­mnieć.
Obej­mo­wała ra­mie­niem An­gusa Bed­forda. Stali przed kla­sycz­nym sa­mo­cho­dem
z na­rzę­dziami roz­rzu­co­nymi po pod­ło­dze. Deszcz przy­kleił im włosy do czoła, ale nie
zmą­cił ich głup­ko­wa­tych uśmie­chów.
Pod­pis: W desz­czowe dni szcze­gól­nie mocno tę­sk­nię za tatą. #RIP
Na­stęp­nego dnia prze­pro­siła mnie, po­wie­działa, że była pi­jana i że nie wini mnie
za błędy mo­jego taty. Od­po­wie­dzia­łam ża­ło­snym me­mem przed­sta­wia­ją­cym dwa
przy­tu­la­jące się pie­ski z na­pi­sem: „Psie­pro­siny przy­jęte”.
Tak na­prawdę chcia­łam po­wie­dzieć, że wy­ba­cza­nie in­nym to mit. Je­dy­nym więź­‐
niem, który zo­staje uwol­niony, gdy ko­muś wy­ba­czasz, je­steś ty sam. To, czy an­ty­fani
Win­th­ro­pów kie­dy­kol­wiek mi wy­ba­czą, nie miało zna­cze­nia, po­nie­waż ja ni­gdy nie
wy­ba­czę mo­jej ro­dzi­nie i temu, jak ży­łam so­bie wy­god­nie, nie­świa­doma grze­chów,
które mnie fi­nan­so­wały.
Ni­gdy wię­cej nie roz­ma­wia­łam z Demi, ale ob­ser­wo­wa­łam ją tak jak dzi­kie zwie­rzę
na swoim po­dwórku.
Z da­leka.
Nie od­zy­wa­łam się ani sło­wem.
Tylko oglą­da­łam.
Cze­ka­łam.
Za­sta­na­wia­łam się.
Kilka mie­sięcy póź­niej Demi opu­bli­ko­wała na swoim In­sta in­for­ma­cję o przy­ję­ciu
na Uni­wer­sy­tet Wil­ton. Dwa ty­go­dnie póź­niej do­dała zdję­cie na Sna­pie, kiedy otrzy­‐
mała pełne sty­pen­dium do Wil­tona, a na­stęp­nie po­now­nie, gdy do­stała dwóję z hi­sto­‐
rii sztuki i sty­pen­dium zo­stało wy­po­wie­dziane.
Pod­pi­sa­łam jej pe­ty­cję na change.org, w któ­rej bła­gała uni­wer­sy­tet o zmianę zda­‐
nia. Miała trzy­dzie­ści sześć pod­pi­sów, nie li­cząc mo­jego, ale to nic nie dało. Tak na­‐
prawdę po­trze­bo­wała bo­ga­tego ojca, ta­kiego jak mój, albo przy­naj­mniej An­gus Bed­‐
ford, który przed śmier­cią za­in­we­sto­wał sporą sumę w fun­dusz uczel­niany Win­th­rop
Te­xti­les.
Każdy wpła­cony do­lar miał być prze­zna­czony na cze­sne dla pra­cow­ni­ków i ich ro­‐
dzin. Kiedy firma upa­dła, fun­dusz uczel­niany rów­nież.
Na pierw­szym roku stu­diów le­dwo wy­cho­dzi­łam z miesz­ka­nia, ży­wi­łam się zup­‐
kami chiń­skimi, które ku­po­wa­łam w czte­ro­pa­kach za do­lara w skle­pie na końcu ulicy.
Ko­rzy­sta­łam z ze­ska­no­wa­nych ksią­żek na iPho­nie, który do­sta­łam od taty. Pła­ci­łam
cze­sne i nie­wielką ratę sza­lo­nymi od­set­kami za kre­dyty stu­denc­kie, które za­cią­gnę­‐
łam.
Vir­gi­nia dys­po­no­wała moim fun­du­szem po­wier­ni­czym, co ozna­czało, że by­łam
spłu­kana, co roku wy­da­wa­łam wię­cej pie­nię­dzy, niż mia­łam, i za­cią­ga­łam po­życzki
stu­denc­kie, aby po­kryć koszty. Le­d­wie wią­za­łam ko­niec z koń­cem, ale nie mo­głam po­‐
zwo­lić, by Demi opu­ściła col­lege.
Po­pro­si­łam sta­rego zna­jo­mego taty o utwo­rze­nie ano­ni­mo­wego fun­du­szu sty­pen­‐
dial­nego i zło­ży­łam po­da­nie o peł­no­eta­tową pracę w re­stau­ra­cji.
Po­dwójne zmiany po­wo­do­wały ból stóp i ple­ców, ale mnie nie za­biły.
Nie­ela­styczne go­dziny pracy zmu­siły mnie do wzię­cia udziału w za­ję­ciach, któ­rych
nie­na­wi­dzi­łam, ale mnie nie za­biły.
Do­dat­kowa od­po­wie­dzial­ność na­pa­wała mnie nie­po­ko­jem, ale mnie nie za­biła.
Brak snu spra­wił, że sku­pia­nie się na za­ję­ciach było pra­wie nie­moż­liwe, ale mnie
nie za­bił.
Głód mi do­skwie­rał, ale nie za­bi­jał.
Osta­tecz­nie nie ża­łuję, że za­pła­ci­łam za Demi.
To było słuszne po­su­nię­cie.
By­łam wy­drą­żo­nym drze­wem, które już dawno umarło, i zna­la­złam spo­sób, by
wy­ho­do­wać liść.
Roz­dział trzy­dzie­sty pierw­szy

Emery
N ic nie de­ner­wo­wało mnie bar­dziej niż roz­mowa o Sy­zy­fie z Be­nem.
Nie głód.
Nie ubó­stwo.
Nie Vir­gi­nia.
Nie tata.
Na­wet Nash Pre­scott.
Ben uwa­żał, że Sy­zyf zo­stał uka­rany, ale ja wie­dzia­łam, że Sy­zyf był mą­dry.
Był prze­bie­gły.
Miał cel.
Oto moje zda­nie: Sy­zyf stwo­rzył im­pe­rium. Był czło­wie­kiem, ale wła­dał wia­trami.
Oszu­kał bo­gów i bo­gi­nie. Na­wet Śmierć się go bała.
Sy­zyf chciał swo­jej kary; w prze­ciw­nym ra­zie rów­nież by jej unik­nął. Sy­zyf zde­cy­‐
do­wał się tego nie ro­bić i każ­dego dnia wspi­nał się na wy­żyny, któ­rych nie mógł osią­‐
gnąć ża­den inny śmier­tel­nik.
Przez swoją karę był jak nie­koń­cząca się bi­twa mor­ska, nie­usta­jące przy­pływy
i od­pływy, cy­kle księ­życa i słońca. Jego kara go unie­śmier­tel­niła. Wy­nio­sła go do rangi
bo­gów i bo­giń. Dała mu też bo­ską moc.
Ben nie po­strze­gał tego w ten spo­sób i bez względu na to, jak bar­dzo chcia­łam nim
po­trzą­snąć i za­żą­dać, by się obu­dził, nie mo­głam. Prze­wi­ja­łam na­sze wia­do­mo­ści,
opie­ra­jąc się po­ku­sie wy­bie­gnię­cia na deszcz, by za­głu­szył moje krzyki.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Co są­dzisz o żalu?


Durga: Żal nie ma końca. Dla­tego jest to naj­dłuż­sza kara w ży­ciu. Nie ma spo­‐
sobu, by z nim wal­czyć. Po pro­stu uczysz się z nim żyć.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Jak Sy­zyf, ska­zany na nie­sie­nie głazu przez wiecz­ność.
Durga: Mógłby to za­trzy­mać, gdyby chciał.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: To nie by­łaby kara, gdyby mógł wy­brać, kiedy się skoń­czy.
Durga: To nie jest kara. To test. Sy­zyf musi udo­wod­nić, że jest godny bo­gów.
Po­przez to­cze­nie głazu pod górę zo­staje unie­śmier­tel­niony, to nie­koń­czący się cykl,
wspina się na wy­żyny, któ­rych nie zna ża­den inny śmier­tel­nik, do miej­sca zbu­do­wa­‐
nego przez bo­gów dla bo­gów. Je­śli zda test i wy­równa górę, odłu­pu­jąc frag­ment za
każ­dym ra­zem, po raz ko­lejny oszuka Zeusa. Tak czy ina­czej, wy­grał.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Dla­czego więc wy­brał to­cze­nie głazu za­miast skru­sze­nia góry?
Durga: Cza­sami walka jest ważna. Walka zmie­nia lu­dzi bar­dziej niż suk­ces.

Przez ostat­nie dwa dni pró­bo­wa­łam wy­tłu­ma­czyć to Be­nowi, ale na nic się to
zdało. Po­sta­no­wił po­tę­pić sa­mego sie­bie. Nie ro­zu­mia­łam dla­czego i czu­łam się bez­‐
silna.
Przy­gry­złam dolną wargę, szo­ru­jąc po niej zę­bami, by za­bo­lało. Pra­gnę­łam od­cią­‐
gnąć Bena od jego de­mo­nów. Mia­łam na­dzieję, że uwa­żał mnie za swoją ucieczkę, tak
samo jak ja uwa­ża­łam go za swoją.

Durga: Po­wiedz mi, co byś zro­bił, gdy­by­śmy spo­tkali się oso­bi­ście.


Ben­ki­ner­so­fo­bia: Zmie­niasz te­mat.
Durga: Czy je­stem aż tak oczy­wi­sta?
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Nic w to­bie nie jest oczy­wi­ste. Ale do­brze cię znam, Durga.

Na ogół by mi to wy­star­czyło. Po­czu­łam w brzu­chu trze­pot skrzy­deł. To nie były


mo­tyle. Ra­czej po­tężne fale tsu­nami, po­chła­nia­jące mnie za każ­dym ra­zem, gdy roz­‐
ma­wia­łam z Be­nem.
On jest fan­ta­zją, Emery. Pew­nego dnia obu­dzisz się, a jego już nie bę­dzie. Za­cho­waj
dy­stans. Chroń swoje serce. Nic, co do­bre, nie trwa wiecz­nie.
Jak za­wsze, ostrze­że­nia mnie nie znie­chę­ciły. Na­pi­sa­łam od­po­wiedź, ma­jąc na­‐
dzieję, że też je­stem fan­ta­zją Bena – wo­jow­ni­czą księż­niczką, która wal­czy u jego boku
z de­mo­nami.

Durga: Ko­cham cię.

Mó­wi­łam to już wcze­śniej.


Po tym, jak po­cie­szał mnie po nie­zda­nym eg­za­mi­nie koń­co­wym.
Albo kiedy eks­mi­to­wano mnie z miesz­ka­nia na dru­gim roku, a on za­pro­po­no­wał,
że zła­mie za­sady i po­może mi oso­bi­ście.
I wtedy, gdy pra­wie się ugię­łam i od­po­wie­dzia­łam na pocz­tówkę taty, w któ­rej za­‐
pew­niał, że mnie ko­cha, tę­skni za mną i za­wsze bę­dzie przy mnie, by ze mną plą­sać.
I praw­do­po­dob­nie kil­ka­na­ście razy póź­niej.
Za każ­dym ra­zem było ina­czej.
Tym ra­zem de­kla­ra­cja wy­ni­kała z po­czu­cia kom­fortu. Chcia­łam, by wie­dział, że ko­‐
muś na nim za­leży, że jest przy nim i za­wsze bę­dzie. Po­nie­waż to naj­waż­niej­sza rzecz,
któ­rej każdy z nas po­trze­buje. Ko­goś, kto dzieli się swoim słoń­cem bez względu na po­‐
godę.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Nie za­słu­guję na to.


Durga: Po pro­stu po­wiedz mi, co byś zro­bił, gdy­by­śmy się kie­dyś spo­tkali.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Po­wie­dział­bym: „Cześć. Po­doba mi się twój ty­łek. Chcesz się
pie­przyć?”.
Durga: Ja­kiś ty ro­man­tyczny.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Wiem.
Durga: Nie masz po­ję­cia, jak wy­glą­dam. Może mój ty­łek ci się nie spodoba.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Lu­bię cię, więc lu­bię też twój ty­łek.

Kiedy roz­ma­wia­łam z Be­nem, uśmiech nie scho­dził mi z twa­rzy. Mia­łam na­dzieję,


że gdzie­kol­wiek był, też się uśmie­chał.

Durga: Sły­sza­łeś o Ma­sa­jach?


Ben­ki­ner­so­fo­bia: Tych z Afryki?
Durga: Tak. Około czte­ry­sta lat temu przy­wódca Ma­sa­jów miał córkę o imie­niu
Na­se­rian. Spo­ty­kała się z sy­nem star­szego miesz­kańca wio­ski, który w końcu zła­mał
jej serce. Oj­ciec Na­se­rian go wy­gnał. Kiedy od­szedł, za­brał swo­jego star­szego ojca,
matkę, sio­strę, wuj­ków, ciotki i ku­zy­nów.
Durga: Mie­siąc póź­niej Na­se­rian umó­wiła się z in­nym męż­czy­zną, który też zła­‐
mał jej serce. Kiedy zo­stał wy­gnany, za­brał ze sobą ojca, matkę, sio­strę, wuj­ków,
ciotki i ku­zy­nów. Liczba Ma­sa­jów za­częła się zmniej­szać, przez co stali się bez­‐
bronni.
Durga: Wi­dzisz, do czego zmie­rzam?
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Ma­sa­jo­wie mają mnó­stwo człon­ków ro­dziny?
Durga: Ben.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Na­se­rian musi szu­kać so­bie lep­szych fa­ce­tów?
Durga: Ben.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Ma­sa­jo­wie po­trze­bują roz­działu pań­stwa od córki jak dzie­‐
więć­dzie­się­cio­lat­ko­wie w Kon­gre­sie eme­ry­tury?
Durga: BEN.
Durga: Prze­stań.
Durga: Boże. Je­steś nie­moż­liwy.
Durga: Mo­rał z tej hi­sto­rii – kiedy dzia­łasz w ze­mście, wszy­scy wo­kół cie­bie
cier­pią.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Nie mó­wię o ze­mście. Mó­wię o żalu.
Durga: Ze­msta i żal są z tego sa­mego ma­te­riału. Obie są za­raź­liwe. Obie le­czy
się prze­ba­cze­niem i za­po­mnie­niem. Ostat­nią rze­czą, ja­kiej chcę, jest twoje cier­pie­nie.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Za bar­dzo się o mnie mar­twisz.
Durga: Po­nie­waż mi za­leży.

Mój uśmiech za­drżał, gdy cze­ka­łam na od­po­wiedź. Nie dla­tego, że Ben nie od­wza­‐
jem­niał mo­ich uczuć. Wie­dzia­łam, że mnie ko­chał – tak samo jak wie­dzia­łam, że
dzięki mnie się uśmie­chał, a praw­dziwy po­wód, dla któ­rego od­mó­wi­li­śmy prze­ła­ma­‐
nia ba­riery i spo­tka­nia się, nie miał nic wspól­nego z za­sa­dami.
By­li­śmy jak krysz­tały geody.
Piękne.
Twarde.
Błysz­czące.
Od­porne.
I ska­zane na ży­cie we we­wnę­trzu brzyd­kiej skały.
Mar­twi­łam się o Bena, chcia­łam na­ci­skać moc­niej, bła­gać go, by zo­ba­czył sie­bie ta­‐
kim, ja­kim ja go wi­dzia­łam, ale nie mo­głam, bo na­wet geody się roz­pa­dały. Gdy­by­śmy
roz­pa­dli się na ka­wałki, stra­ci­ła­bym mój kom­pas, moje schro­nie­nie, moje sank­tu­‐
arium.
Sa­mo­lubna, bar­dzo sa­mo­lubna, Emery. I ty twier­dzisz, że je­steś do­brym czło­wie­‐
kiem.
Szep­ta­łam ma­giczne słowa w pu­ste biuro, cho­ciaż wie­dzia­łam, że ma­giczne słowa
mnie przed tym nie ura­tują.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Ja­kim cu­dem Ma­sa­jo­wie wciąż ist­nieją, skoro wszyst­kich wy­‐


gnali?
Durga: Cóż, ta hi­sto­ria nie jest praw­dziwa, ale do­wo­dzi mo­jej tezy.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Wy­my­śli­łaś dla mnie hi­sto­rię o Ma­sa­jach?
Durga: Wiem, że się śmie­jesz. Prze­stań osą­dzać.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Durga?
Durga: Ben?
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Ja też cię ko­cham.

Kiedy Nash wszedł do biura dzie­sięć mi­nut póź­niej, moje po­liczki wciąż pło­nęły.
Wy­cią­gnął torbę z dro­gim je­dze­niem z lo­kal­nego ste­akho­use’u. Wszy­scy inni wy­szli na
wtor­kowy lunch na ta­cosy, więc w po­koju pa­no­wała ci­sza.
Cze­kał z wy­cią­gnię­tym je­dze­niem przez do­bre pół mi­nuty, aż w końcu po­ło­żył je
na sto­liku przede mną i przyj­rzał się moim za­ru­mie­nio­nym po­licz­kom.
– To cy­try­nowo-zio­łowy ło­soś z tymi ma­łymi zie­lo­nymi rze­czami, które mama
robi, a ty je uwiel­biasz.
– To ka­pary, Nash, a lu­dzie ich nie ro­bią. Oni je go­tują. – Stu­ka­łam pa­znok­ciami
w ekran te­le­fonu, od­dy­cha­jąc ustami, by nie czuć za­pa­chu je­dze­nia. Mój żo­łą­dek nie
prze­sta­wał bur­czeć. – Skąd wiesz, że lu­bię ka­pary?
– Py­tasz po­waż­nie? Ty i tata bi­li­ście się o nie, kiedy mama ro­biła kur­czaka pic­‐
cata. – Nash usiadł obok mnie na ka­na­pie i po­czu­łam się sto razy mniej­sza. Przy­cią­‐
gnął torbę bli­żej kra­wę­dzi stołu i wy­cią­gnął czarny pla­sti­kowy po­jem­nik z prze­zro­czy­‐
stą po­krywką. – Któ­re­goś roku roz­la­łaś całą za­war­tość ta­le­rza, pró­bu­jąc ukraść ka­pary
z ta­le­rzy taty i Re­eda. – Wy­glą­dało na to, że wspo­mnie­nie to spra­wiło mu ra­dość, co
wy­wo­łało nie­przy­jemne od­czu­cia w mo­jej klatce pier­sio­wej, na­wet gdy sta­ra­łam się
igno­ro­wać jego i je­dze­nie. – Mama po­dwo­iła ilość ka­pa­rów w prze­pi­sie. I po­tem to da­‐
nie sma­ko­wało tak, jak to zie­lone gówno z do­dat­kiem kur­czaka i ma­ka­ronu.
Spoj­rza­łam na ta­lerz, gdy zdjął po­krywkę.
Niech to szlag.
Śli­ni­łam się?
– Betty na­dal robi kur­czaka pic­cata?
– Tak. Raz w mie­siącu.
Jego słowa wy­rwały mnie z otę­pie­nia, z my­śli o nim.
O po­tar­ga­nych wło­sach, które przy­wo­dziły na myśl ta­kie słowa jak ca­fune.
O peł­nych ustach, które roz­chy­lały się za każ­dym ra­zem, gdy mó­wił.
O jego za­pa­chu, który uwiel­bia­łam kraść.
– Wi­du­jesz ją raz w mie­siącu? – wy­du­ka­łam, nie do końca w nie wie­rząc. Kłó­ciło
się to z czar­nym ar­che­ty­pem Na­sha, który zbu­do­wa­łam w swo­jej gło­wie.
Tym, który chro­nił mnie przed bo­le­snym przy­wią­za­niem i przy­po­mi­nał mi, że to
nie ten sam fa­cet, który pa­ko­wał mi obiady i uspo­ka­jał mnie po in­cy­den­cie z Able­ʼem.
Nash na­bił ło­so­sia na wi­de­lec w tym sa­mym cza­sie, gdy mój żo­łą­dek wy­dał nie­‐
przy­jemne wark­nię­cie.
– Wi­duję ją pra­wie w każdy week­end. – Po­ma­chał mi ło­so­siem przed twa­rzą, po­ka­‐
zu­jąc, że jest ide­al­nie wy­pie­czony. – Zjem go, je­śli ty tego nie zro­bisz, a twój żo­łą­dek
wy­daje się na cie­bie cho­ler­nie wku­rzony.
Zi­gno­ro­wa­łam je­dze­nie, chwy­ta­jąc się ka­wałka mo­jej prze­szło­ści, który nie spra­‐
wiał wra­że­nia ska­żo­nego.
– Jak wy­gląda Betty?
Wło­żył wi­de­lec do ust.
– Na silną.
– Co to zna­czy?
– To zna­czy, że jest na­je­dzona i uśmie­cha się, gdy pa­trzę.
– A kiedy nie pa­trzysz?
– Wpa­truje się wszę­dzie tam, gdzie po­wi­nien być tata, z oczu ciek­nie jej jak z ze­‐
psu­tego kranu. Je­śli je­ste­śmy przy stole, pa­trzy na pu­ste krze­sło. Je­śli sie­dzimy w sa­lo­‐
nie, pa­trzy na fo­tel. Je­śli je­dziemy sa­mo­cho­dem, wpa­truje się w kie­row­nicę na każ­dym
świe­tle stopu, jakby to on po­wi­nien pro­wa­dzić, a nie ja.
– Dla­czego mi to mó­wisz?
– Po­nie­waż za­py­ta­łaś i może ci za­leży.
– Może? Oczy­wi­ście, że za­leży mi na Betty. Ko­cham ją.
– Jesz, czy co?
Dla­czego wciąż pró­bu­jesz mnie kar­mić, ty za­gma­twany, po­pie­przony ło­trze?
Słowa sie­działy mi na końcu ję­zyka, bła­ga­jąc o uwol­nie­nie. Nie mia­łam siły na
walkę, więc je prze­łknę­łam. Sma­ko­wały jak kiep­skie de­cy­zje i stra­cony ape­tyt.
Moje oczy śle­dziły każdy jego kęs. Po­zwo­li­łam so­bie na dwie i pół se­kundy roz­pa­‐
czy, a po­tem od­wró­ci­łam się od je­dze­nia i chwy­ci­łam za te­le­fon, jakby to było moje je­‐
dyne po­łą­cze­nie z Be­nem (bo było).
– Nie – zmu­si­łam się do od­po­wie­dzi. – Nie chcę two­jej jał­mużny.
Ben mnie ko­chał.
Nash mie­szał mi w gło­wie.
Ko­niec koń­ców po­żą­da­nie było tylko na­grodą po­cie­sze­nia za mi­łość.
Roz­dział trzy­dzie­sty drugi

Emery
J ak na ko­goś, kto uwiel­biał kon­fron­ta­cję, mo­gła­bym wy­mie­nić „uni­ka­nie”
w ko­lum­nie „umie­jęt­no­ści” w CV.
Ro­bot­nik bu­dow­lany spoj­rzał na mnie w ostrych pro­mie­niach słońca.
– Znowu?
Od­gar­nę­łam włosy z twa­rzy, pra­gnąc zrzu­cić wraz z nimi odro­binę po­czu­cia winy.
– To ostatni raz. Przy­się­gam.
Mó­wi­łam to już cztery razy, gdy pro­si­łam go o prze­su­nię­cie.
– Tro­chę w lewo.
– Może nieco ni­żej.
– Och... to za ni­sko. Wy­żej?
– W prawo.
Dzie­więć­dzie­siąt pro­cent pew­no­ści, że znak Pre­scott Ho­tels znaj­do­wał się tam,
gdzie trzeba.
– Tak jak te­raz? – Prze­su­nął me­ta­lowy ele­ment wy­żej nad wej­ście.
– Tak, już jest do­brze.
Ulga roz­lała się po jego ciele. Sko­rzy­stał z oka­zji, by mnie od­pra­wić, od­wra­ca­jąc się
do mnie ple­cami. Krę­cąc się przy dwu­skrzy­dło­wych drzwiach, za­pra­gnę­łam pa­pie­rosa
lub cze­goś, że­bym mo­gła za­cze­kać na ze­wnątrz, z dala od biura, gdzie Nash pró­bo­wał
mi we­pchnąć je­dze­nie.
Co­dzien­nie przy­no­sił mi pyszne da­nia, a ja co­dzien­nie od­ma­wia­łam.
Mia­łam silę woli wy­głod­nia­łego szcze­niaka, któ­rego szczęka otwiera się przy naj­‐
ni­klej­szym za­pa­chu je­dze­nia.
Słońce spra­wiło, że przed oczami po­ja­wiły mi się plamy. Dwóch do­staw­ców ze­‐
pchnęło mnie z drogi. Na wózku mię­dzy nimi stała gi­gan­tyczna chro­mo­wana lo­dówka.
Już z da­leka wi­dzia­łam w niej do­wód upar­to­ści Na­sha.
Po­gięło go?
Za­mru­ga­łam gwał­tow­nie. Uszczyp­nę­łam się dwa razy w przed­ra­mię, by upew­nić
się, że nie mam ha­lu­cy­na­cji. I to nie była byle jaka lo­dówka, tylko jedna z tych in­te­li­‐
gent­nych, z ekra­nem wbu­do­wa­nym w drzwi.
Od­wra­ca­jąc się do ro­bot­nika bu­dow­la­nego, prze­tar­łam i zmru­ży­łam oczy.
– Wi­dzia­łeś to?
Po­chy­lił głowę, jakby nie miał ochoty na moją uwagę.
– Ale co?
– Nie­ważne.
Trzy­ma­jąc te­le­fon w dłoni, otwo­rzy­łam apli­ka­cję Eastridge Uni­ted.

Durga: Masz nu­mer do do­brego psy­chia­try? My­ślę, że mój szef po­trze­buje po­‐
mocy psy­chia­trycz­nej.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Za­bawne. Mam te same po­dej­rze­nia w sto­sunku do jed­nego
z mo­ich pra­cow­ni­ków.
Durga: Zwol­nij go. Po­zwól mi pra­co­wać dla cie­bie.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Uznaj to za pro­po­zy­cję – czter­dzie­ści go­dzin ty­go­dniowo, wy­‐
ma­gane ubra­nia z ła­twym do­stę­pem pod spód. Do­pusz­czam na­ko­lan­niki, bio­rąc pod
uwagę wy­ma­ga­nia na sta­no­wi­sku.

Za­raz po­tem wy­słał ko­lejną wia­do­mość.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Ale tak na se­rio, wszystko u cie­bie w po­rządku?


Durga: Bę­dzie.
Durga: Bra­ko­wało mi cie­bie w ten week­end.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Od­wie­dzi­łem ro­dzinę. Na ogół mogę wy­sy­łać wia­do­mo­ści, ale
moja mama coś przede mną ukrywa. Spę­dzi­łem kilka ostat­nich dni, pró­bu­jąc to roz­‐
gryźć.
Durga: I udało ci się?
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Nie, ale to tylko kwe­stia czasu. Za­wsze do­staję to, czego chcę.
Po­win­naś już to wie­dzieć.
Durga: Mó­wisz jak mój szef.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Pie­przyć two­jego szefa.

Już to zro­bi­łam.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: (W prze­no­śni. Le­piej nie pieprz się ze swoim sze­fem).

Za późno.
Prze­le­cia­łam pal­cami po kla­wia­tu­rze, aż na ekra­nie po­ja­wił się cień. Moim oczom
uka­zały się błysz­czące, kasz­ta­nowe buty. Po­wio­dłam wzro­kiem do twa­rzy ich wła­ści­‐
ciela.
Nie znowu.
Do­pa­dło mnie to samo co wcze­śniej po­czu­cie déjà vu, bła­ga­jące, bym go po­słu­‐
chała.
Skądś znasz Bran­dona. Roz­gryź to. To ważne, Emery.
Na­dal nic.
– Nie je­stem za­in­te­re­so­wana. – Dud­niące serce po­de­szło mi do gar­dła. Cho­wa­jąc
te­le­fon do kie­szeni, zmarsz­czy­łam brwi, ale za­cho­wa­łam spo­kój. – Nie po­trafi pan zro­‐
zu­mieć alu­zji, pa­nie Vu?
– Pan Vu jest moim oj­cem.
– Pan Vu to także pan. Świet­nie się roz­ma­wiało. Wię­cej tego nie po­wta­rzajmy. –
Uda­łam, że skrę­cam w lewo, ale za­nur­ko­wa­łam w prawo i po­czu­łam sa­tys­fak­cję, gdy
Bran­don dał się na­brać.
– Panno Win­th­rop, mu­simy po­roz­ma­wiać. – Jego palce za­ci­snęły się na moim nad­‐
garstku, ale pu­ścił, gdy go wy­szarp­nę­łam. – To ważne. Nie ma pani kło­po­tów.
– Bez jaj. – Ob­ró­ci­łam się i spoj­rza­łam na niego. – Do­sko­nale zdaję so­bie sprawę,
że nie zro­bi­łam nic złego. Nie zła­ma­łam żad­nego prawa. Nie ob­cho­dzi mnie, dla ja­kiej
agen­cji rzą­do­wej pan pra­cuje. To nic dla mnie nie zna­czy. Pan nic dla mnie nie zna­‐
czy. – Wie­dzia­łam, że ju­tro będę mieć si­niak na nad­garstku, ale nie chcia­łam chwy­cić
się za obo­lałe miej­sce. – Pa­trzy pan na nie­wła­ści­wego Win­th­ropa, a ja nie wi­dzia­łam
mo­jego ojca od lat. Mam pracę. Ży­czę kosz­mar­nego dnia. Bo mój taki bę­dzie.
Me­ta­lowa klamka schło­dziła moją dłoń, ale w środku na­dal było mi o trzy­dzie­ści
stopni go­rę­cej. Ob­ró­ci­łam się i za­chwia­łam, gdy uchwy­ci­łam w od­bi­ciu drzwi Na­sha.
Jego zwę­żone oczy prze­nio­sły się ze mnie na Bran­dona i z po­wro­tem.
Dwoma pal­cami po­pra­wiał man­kiet, jakby szy­ko­wał się do walki. By­cie jego ofiarą
po­do­bało mi się mniej niż roz­mowa z pra­cow­ni­kiem ko­mi­sji, więc otwo­rzy­łam
szklane drzwi i go wy­mi­nę­łam.
– Ty­gry­sie.
Nie za­trzy­ma­łam się.
– Emery.
Na­dal nie re­ago­wa­łam.
Ochro­niarz ze zmiany dzien­nej ski­nął mi głową, gdy prze­cho­dzi­łam obok, jego opi­‐
nia o mnie na­gle stała się bar­dziej przy­chylna, gdy za­czę­łam go kar­mić. Duma unie­‐
moż­li­wiała mi przyj­mo­wa­nie je­dze­nia od Na­sha, na­wet je­śli ozna­czało to skrzyw­dze­‐
nie sa­mej sie­bie.
Z głodu wręcz ciem­niało mi w oczach. Mo­głam ukró­cić swoje cier­pie­nia, przyj­mu­‐
jąc po­siłki. Za­miast tego po­zwo­li­łam Na­showi je zjeść lub od­da­wa­łam je ochro­nia­‐
rzom.
My­śla­łam, że tylko wy­obra­zi­łam so­bie lo­dówkę, ale kiedy we­szłam do biura, stał
przed nią do­stawca z su­per­mar­ketu i upy­chał do środka mro­żone po­siłki, dro­gie
mięsa i jo­gurty.
Opa­dłam na ka­napę i za­czę­łam się za­sta­na­wiać, jak po­stą­pić z Bran­do­nem. Tylko
że nie zna­łam wyj­ścia z tej sy­tu­acji. Mógł na­dal się po­ja­wiać, ale nie mia­łam dla niego
żad­nych od­po­wie­dzi, poza miej­scem po­bytu mo­jego taty, co w ni­czym by nie po­mo­gło.
Ko­mi­sja i FBI za pierw­szym ra­zem ni­czego na tatę nie zna­la­zły.
Do­stawca od­wra­cał się do mnie co dzie­sięć se­kund, jakby my­ślał, że go za­ata­kuję.
Oszczę­dzi­łam mu swo­jej po­pi­so­wej su­czej miny i od­chy­li­łam głowę, ba­wiąc się dłu­go­‐
pi­sem i za­sta­na­wia­jąc, co zro­bić, żeby nieco uroz­ma­icić wy­strój ho­telu.
Je­dy­nym praw­dzi­wym ra­tun­kiem by­łoby za­czę­cie od po­czątku, ale nie mie­li­śmy
czasu ani bu­dżetu na dra­styczne zmiany, a Chan­tilly zna­la­złaby inny spo­sób, by zmar­‐
no­wać pie­nią­dze. Po­cho­dziła z bied­nej ro­dziny. Bieda nie­kiedy uczy lu­dzi oszczęd­no­‐
ści, ale Chan­tilly wo­lała pójść drogą roz­rzut­no­ści.
Uwiel­biała wy­da­wać pie­nią­dze, które po­sia­dała, a na­wet wię­cej. Wy­zna­cze­nie jej
na tym­cza­so­wego kie­row­nika działu było jak za­bra­nie pię­cio­latka do sklepu z za­baw­‐
kami i ku­pie­nie mu wszyst­kiego, czego du­sza za­pra­gnie. Bu­dżet Ha­ling Cove do­pro­wa­‐
dziłby do śli­no­toku czło­wieka za­rzą­dza­ją­cego fun­du­szem hed­gin­go­wym, a jej udało
się go wy­czer­pać.
Po­trze­bo­wa­li­śmy dzieła sztuki, które za­chę­ca­łoby do roz­mów, ale nie było nas na
nie stać. Sno­bi­styczni go­ście ho­te­lowi uzna­liby pro­jekty DIY za śmieci, a znani ar­ty­ści
ni­gdy nie pra­co­wa­liby za darmo. Gło­wi­łam się nad tym przez cały ty­dzień. I mia­łam
wra­że­nie, że tylko ja się z tym mę­czę.
– Wy­glą­dasz na za­my­śloną. – Ida Ma­rie rzu­ciła to­rebkę na ka­napę i usia­dła obok
mnie. Pach­niała jak szak­szuka z po­bli­skiej tu­ne­zyj­skiej re­stau­ra­cji.
Jak to o mnie świad­czyło, że nie by­łam za­zdro­sna o to, jak ładni, in­te­li­gentni czy
do­brze ubrani są lu­dzie, ale ra­czej o to, co je­dzą? Mia­łam ochotę na szak­szukę – i brik
a l’oeuf, fri­cassé i bam­ba­lo­uni na de­ser.
Jak to o mnie świad­czyło, że mo­głam mieć to wszystko, pro­sząc Na­sha, a mimo to
od­ma­wia­łam?
– Pró­buję wy­my­ślić, co zro­bić z pro­jek­tem. – Pod­rzu­ci­łam dłu­go­pis i go zła­pa­łam.
– Nie ma się nad czym za­sta­na­wiać. To nie my po­dej­mu­jemy de­cy­zje.
Nie, ale Nash de­cy­do­wał i za­le­żało mu na tym. Nie oka­za­łby tego. Praw­do­po­dob­nie
nie przy­znałby się do tego na­wet przed sa­mym sobą.
Skąd mo­żesz to wie­dzieć, Emery?
Uch.
Do­bre py­ta­nie.
Wie­dzia­łam, że Na­showi za­leży, tak jak wie­dzia­łam, że Reed mru­czy pod no­sem,
gdy coś go iry­tuje, Betty ma ulu­bioną mo­dli­twę, Hank po­ru­szał pal­cami u stóp, gdy się
śmiał, a Nash dwu­krot­nie prze­cze­sy­wał dło­nią włosy, gdy my­ślał, że ktoś jest idiotą,
i trzy­krot­nie, gdy znaj­do­wał się w miej­scu, w któ­rym nie chciał być.
– Nie chcę, żeby mój pierw­szy pro­jekt dla Pre­scott Ho­tels był tym, który mi się nie
spodoba. – Pa­trzy­łam, jak do­stawca roz­ła­do­wuje resztę za­ku­pów. Chcia­łam mu po­‐
móc, ale wie­dzia­łam, że je­śli to zro­bię, za­war­tość lo­dówki bę­dzie mnie za bar­dzo ku­‐
sić. – W ta­kim tem­pie żadne z nas nie zo­sta­nie za­pro­szone do pracy nad ho­te­lem
w Sin­ga­pu­rze.
Ta in­we­sty­cja ja­koś do mnie nie prze­ma­wiała. Może dla­tego, że Nash wy­da­wał się
w nią zbyt za­an­ga­żo­wany. We­dług krą­żą­cych w biu­rze plo­tek praw­do­po­do­bień­stwo,
że Pre­scott Ho­tels wy­gra wojnę prze­tar­gową z Ashe­rem Blac­kiem, było dość małe.
Gdyby Nash jed­nak wy­grał, po­niósłby zbyt duże koszty, nie­warte tej lo­ka­li­za­cji.
Po co to ro­bił?
Dla­czego nie zna­lazł in­nej lo­ka­li­za­cji w Sin­ga­pu­rze?
Dla­czego aku­rat ta nie­ru­cho­mość?
Moja duma mnie pa­ra­li­żo­wała, ale Na­sha nie. Gdyby lo­gika na­ka­zy­wała mu zna­leźć
inne miej­sce, zro­biłby to. Coś go tam trzy­mało, a moje pra­gnie­nie zro­zu­mie­nia go nie
po­zwa­lało mi tego zi­gno­ro­wać. Tak jak w przy­padku wszyst­kiego, co do­ty­czyło Na­sha,
moja cie­ka­wość po­zo­stała bez od­po­wie­dzi, jak włącz­nik świa­tła, który nie dzia­łał.
Ida Ma­rie po­ma­chała do­stawcy, gdy wy­szedł, eskor­to­wany do holu przez ochro­nia­‐
rza, któ­rego nie roz­po­zna­łam.
– Ho­tel w Sin­ga­pu­rze praw­do­po­dob­nie zo­sta­nie za­pro­jek­to­wany przez ze­spół,
który stwo­rzył Du­baj i Hol­ly­wood. – Prze­żuła gumę i pu­ściła ba­lona. – My­ślę, że od po­‐
czątku nie mie­li­śmy szans. Za­uwa­ży­łaś, jak osza­ła­mia­jące są wszyst­kie lo­ka­li­za­cje ho­‐
teli Pre­scott w po­rów­na­niu z tymi w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej? – Mach­nęła ra­mio­nami. –
Zu­peł­nie tak, jakby były zwy­kłą za­pchaj­dziurą. Wciąż są lep­sze od wszyst­kich tego
typu bu­dyn­ków z wy­jąt­kiem Black En­ter­prise, ale pre­zen­tują się po pro­stu... go­rzej.
Można by po­my­śleć, że skoro nasz szef po­cho­dził z Ka­ro­liny Pół­noc­nej, po­świę­ciłby
im wię­cej uwagi.
Nash nie­na­wi­dził Ka­ro­liny Pół­noc­nej, po­nie­waż nie­na­wi­dził Eastridge. Czy­ta­łam
mię­dzy wier­szami jego li­ści­ków. Wy­glą­dało na to, że wal­czył sam ze sobą, a je­dy­nym
spo­so­bem na upo­rząd­ko­wa­nie my­śli było za­pi­sa­nie ich na pa­pie­rze.
Kiedy skoń­czył li­ceum, a Betty pod­jęła do­dat­kową pracę, wy­ko­nu­jąc prace do­‐
mowe u mo­jej są­siadki, po­pro­siła Na­sha, by przy­go­to­wy­wał Re­edowi obiady. Na­dal
ro­bił też moje. I wciąż za­łą­czał do nich li­ściki.
W nie­któ­rych mó­wił o odej­ściu, zwłasz­cza gdy zo­stał przy­jęty do kilku szkół z Ligi
Blusz­czo­wej, i ni­gdy nie po­wie­dział o tym ni­komu poza mną.

My­ślisz, że je­steś czę­ścią czy­je­goś ulu­bio­nego wspo­mnie­nia? Wy­daje mi się, że ja


mogę wy­stę­po­wać we wspo­mnie­niach mamy lub taty. To je­den z po­wo­dów, dla któ­‐
rych zo­staję w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej. Nie mo­żesz zo­sta­wić ko­goś, kto ma z tobą ulu­‐
bione wspo­mnie­nia, wiesz?
NASH

Wczo­raj wie­czo­rem tata zgu­bił pi­lot od te­le­wi­zora, a mama krzyk­nęła: „Nic nie
jest stra­cone, do­póki sama nie spró­buję tego zna­leźć”. Za­py­ta­łem ją, czy może zna­‐
leźć moją cho­lerną na­dzieję. Żar­to­wa­łem. Nie uznała tego za za­bawne. Bła­gała, że­‐
bym wię­cej cze­goś ta­kiego nie mó­wił.
Chcia­łem ją za­py­tać, co są­dzi o moim wy­jeź­dzie na Ha­rvard lub do Wil­tona, ale
po­tem się roz­my­śli­łem.
Do­sta­łem się na Ha­rvard, Yale i Wil­tona.
(Yale niech się pie­przy).
Dasz wiarę? Dzie­ciak ze sty­pen­dium li­ceum Eastridge na Ha­rvar­dzie. Pew­nie
i tak tam nie pójdę, ale mimo to... Nie­które rze­czy trzeba po pro­stu po­wie­dzieć na
głos, aby mieć pew­ność, że dzieją się na­prawdę.
NASH
Lu­dzie mó­wią, że za pie­nią­dze nie można ku­pić szczę­ścia, nie? Wszy­scy po tej
stro­nie Eastridge są obrzy­dli­wie bo­gaci i mam pewną teo­rię. My­ślę, że udało im się
ku­pić so­bie nie­szczę­ście w róż­nych od­mia­nach.
Ken­sing­to­no­wie są za­równo bo­gatsi, jak i mniej nie­szczę­śliwi niż Ab­bo­to­wie, ale
Ab­bo­to­wie są bo­gatsi i mniej nie­szczę­śliwi niż ro­dzina Gri­mal­dich, która jest bo­gat­‐
sza i mniej nie­szczę­śliwa niż ro­dzina Stry­ke­rów. Za­sta­na­wiam się, czy gdzie in­dziej
też tak jest. Może w Nor­we­gii? Wy­brzeżu Ko­ści Sło­nio­wej? Try­ni­da­dzie i To­bago?
NASH

Przy­szło mi do głowy, że znam te ob­li­cza Na­sha, któ­rych nie zna nikt inny. Nie wie­‐
dzia­łam, co o tym my­śleć. Naj­le­piej by­łoby prze­pro­wa­dzić eg­zor­cy­zmy na mo­jej wła­‐
snej gło­wie.
Ucię­łam na­rze­ka­nia Idy Ma­rie na przy­dzie­le­nie jej lo­ka­li­za­cji w Ka­ro­li­nie Pół­noc­‐
nej:
– Pod­da­nie się z góry ska­zuje cię na po­rażkę. To tak, jakby po­wie­dzieć, że się cze­‐
goś chce, ale nie dość mocno, by na to za­pra­co­wać.
– Przy­dzie­le­nie nam od­działu w Ha­ling Cove na­sta­wiło nas na po­rażkę. – Ida Ma­rie
oparła pię­ści na bio­drach. – Wiesz, że stało się tak tylko dla­tego, że je­ste­śmy w ze­spole
Mary-Kate? Nie po­zwolą Chan­tilly prze­jąć pro­jektu, który ma zna­cze­nie dla firmy. Ona
nie po­siada od­po­wied­niego do­świad­cze­nia.
– Każdy pro­jekt ma zna­cze­nie dla Pre­scott Ho­tels – prze­ko­ny­wa­łam, ale po­ja­wiły
się wąt­pli­wo­ści.
To wszystko za­częło mi co­raz bar­dziej za­la­ty­wać prze­zna­cze­niem – tak wiele wy­‐
da­rzeń zło­żyło się na to, że do­sta­łam tę pracę.
Jed­no­ra­zowa przy­goda Mary-Kate na Tin­de­rze do­pro­wa­dziła do ciąży.
Ciąża do­pro­wa­dziła do jej urlopu ma­cie­rzyń­skiego.
Urlop ma­cie­rzyń­ski do­pro­wa­dził do awansu Chan­tilly na tym­cza­sową sze­fową ze­‐
społu pro­jek­to­wego.
Po­trzeba do­mi­na­cji Na­sha w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej do­pro­wa­dziła do otwar­cia od­‐
działu w Ha­ling Cove.
Brak do­świad­cze­nia Chan­tilly spo­wo­do­wał, że ze­spół zo­stał przy­dzie­lony do Ha­‐
ling Cove, po­nie­waż Ida Ma­rie miała ra­cję – Nash rze­czy­wi­ście trak­to­wał ho­tele Pre­‐
scott w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej jak za­pchaj­dziury.
Mi­liard wy­da­rzeń do­pro­wa­dził do tego, że po­trze­bo­wa­łam pracy.
To, co Reed zro­bił dla De­li­lah, do­pro­wa­dziło do tego, że De­li­lah była winna Re­‐
edowi przy­sługę.
Dzięki tej przy­słu­dze zo­sta­łam za­trud­niona przez ho­tel Pre­scott.
Przez to, że jedna z osób z ze­społu Chan­tilly prze­szła na eme­ry­turę, zo­sta­łam
przy­dzie­lona do Ha­ling Cove.
Przy­dzie­le­nie do Ha­ling Cove do­pro­wa­dziło mnie do tej windy i mo­jej pracy z Na­‐
shem.
Ile to ru­cho­mych ele­men­tów?
Je­de­na­ście.
Wię­cej, je­śli wziąć pod uwagę moją biedę. Co jesz­cze mógł zgo­to­wać mi los? Do
dia­bła, co pró­bo­wał mi prze­ka­zać?
Ida Ma­rie za­miast od­po­wie­dzieć, prze­cią­gnęła ręce nad głową i ski­nęła na Han­nah
i Cay­dena, gdy we­szli wraz z Chan­tilly. Cała trójka spoj­rzała na lo­dówkę, a po­tem Cay­‐
den pod­szedł i przej­rzał jej za­war­tość.
– Nie­źle. – Wy­cią­gnął kilka wę­dlin i puszkę na­poju ga­zo­wa­nego. – Do­bry to­war.
Może król ma jed­nak serce.
Może miał dzie­sięć lat temu. Te­raz już dawno znik­nęło – za­ko­pane tak głę­boko, że
za­po­mniał o jego ist­nie­niu.
– Do­piero co ja­dłeś! – Han­nah do­łą­czyła do Cay­dena i wy­cią­gnęła sok jabł­kowy. –
Wow. W ba­rze kosz­tują ja­kieś dzie­sięć do­la­rów za bu­telkę. Nash to ku­pił? Dla nas?
Chan­tilly i Ida Ma­rie po­szły w ich ślady i prze­szu­kały lo­dówkę, ja na­to­miast sie­‐
dzia­łam z rę­kami wsu­nię­tymi pod uda, wie­dząc, że je­śli ule­gnę po­ku­sie, zna­jąc moje
szczę­ście, Nash praw­do­po­dob­nie wej­dzie tu dzie­sięć se­kund póź­niej i bę­dzie świad­‐
kiem mo­jej chwili sła­bo­ści.
Uni­ka­łam wy­mow­nych spoj­rzeń współ­pra­cow­ni­ków, gdy mój żo­łą­dek za­war­czał
jak dwa psy wal­czące o kość.
– Co? Nie mamy czasu na je­dze­nie.
Kiedy Nash wszedł do po­koju, wszy­scy już się usa­do­wili i roz­po­częli po­po­łu­‐
dniowe szkice. Przyj­rzał się puszce coli w dłoni Cay­dena, jo­gur­towi Chan­tilly, se­ro­‐
wych nit­kach Idy Ma­rie i sa­szetce z or­ga­nicz­nym so­kiem Han­nah.
Po­tem spoj­rzał na moje pu­ste ręce, dwa razy prze­cze­sał dło­nią włosy – co su­ge­ro­‐
wało, że ma mnie za idiotkę – i pod­szedł do lo­dówki. Otwo­rzył drzwi z gra­cją pi­ja­nego
za­pa­śnika sumo, prze­śle­dził wzro­kiem każdą półkę, jakby chciał się upew­nić, że
wszystko jest w po­rządku, i jesz­cze raz spoj­rzał na moje pu­ste dło­nie.
Uniósł rękę, nie­mal za­ci­ska­jąc palce na uchwy­cie. Za­ru­mie­ni­łam się na wspo­mnie­‐
nie ich we mnie, a po­tem stę­ża­łam, roz­draż­niona tym, że mnie zo­sta­wił. Nie po­win­‐
nam mieć wo­bec niego ludz­kich od­ru­chów, ale dziw­nie było go nie­na­wi­dzić tylko za
to, jak ode­zwał się do mnie w ja­dło­dajni.
Nie dla­tego, że na to nie za­słu­gi­wał, bo so­bie na­gra­bił, ale dla­tego, że trak­to­wa­łam
prze­ba­cze­nie i za­po­mnie­nie jako lek­cję dla Bena. Gdy­bym nie dała przy­kładu, wy­szła­‐
bym na kłam­czu­chę. Mo­głam to zro­bić Re­edowi, Vir­gi­nii i Na­showi, ale nie chcia­łam
okła­my­wać Bena.
Walka na spoj­rze­nia z Na­shem trwała pra­wie mi­nutę. Wy­czu­wa­łam na so­bie py­ta­‐
nia Idy Ma­rie i Chan­tilly, ale nie od­wa­ży­łam się od­wró­cić wzroku. Kon­se­kwen­cjami
zajmę się póź­niej.
– Ja­dłaś? – Nash ode­zwał się, jakby ni­kogo in­nego nie było w po­koju. Sku­pił wzrok
na moim brzu­chu, jakby szu­kał tam od­po­wie­dzi.
– Nie.
Nie po­wie­dzia­łam nic wię­cej.
Nie za­wa­ha­łam się.
Nie zdra­dzi­łam mu, że mi­nęło czter­na­ście go­dzin od ostat­niego po­siłku.
Nie przy­zna­łam, że uży­łam jego apli­ka­cji do roz­mowy z Be­nem.
Nie oznaj­mi­łam, że nie mogę znieść my­śli o śmierci jego ojca z rąk mo­jego.
Nie wy­tknę­łam, że nie ma prawa być dla mnie okrutny.
Za­miast tego ko­mu­ni­ko­wa­li­śmy się wzro­kiem.
Mój mó­wił: „Nie je­stem stwo­rzona, by prze­gry­wać”.
On od­po­wie­dział: „Je­stem stwo­rzony tylko do tego, by wy­gry­wać”.
Ko­lejna mi­nuta.
Dwie.
Chan­tilly zbli­żyła się do Na­sha przy trze­ciej.
Zi­gno­ro­wał ją, rzu­cił mi ostat­nie spoj­rze­nie i wy­szedł.
Wy­pu­ści­łam od­dech, gdy znik­nął.
Zwy­cię­stwo było pu­ste jak alu­mi­niowy kij ba­se­bal­lowy.
Zimne.
Trudne.
Tym­cza­sowe.
Roz­dział trzy­dzie­sty trzeci

Nash
J eśli jesz­cze raz zo­stanę zmu­szony pa­trzeć, jak Chan­tilly kręci dla mnie tył­‐
kiem, bę­dzie trzeba mi po­sta­wić po­mnik.
Strzep­nęła ob­rus, po­zwa­la­jąc mu opaść na dy­wan. Wy­gła­dziła go na pod­ło­dze, ale
nie przy­klęk­nęła. Wy­gła­dziła zmarszczki z tył­kiem w po­wie­trzu.
Nasz nowy biu­rowy ry­tuał w trak­cie lun­chu.
Je­śli to jest pie­kło, zmie­nię swoje po­stę­po­wa­nie. Obie­cuję, kurwa.
– Po­mo­żesz mi, Nash? – Zer­k­nęła na mnie, wy­gi­na­jąc się w po­zy­cji na pie­ska.
Nie ode­rwa­łem wzroku od te­le­fonu.
Znowu gra­łem w Candy Crush.
Na cały głos.
Po­miesz­cze­nie wy­peł­niły zwy­cię­skie dźwięki.
– O ile ka­pi­ta­lizm nie zmie­nił się w ciągu ostat­nich dwu­dzie­stu mi­nut, o tyle cały
sens pła­ce­nia lu­dziom po­lega na tym, że nie mu­szę tra­cić czasu na bzdury. – Prze­su­ną­‐
łem kciu­kiem po ekra­nie. Świa­tło od­bi­jało się w te­le­fo­nie. Dźwięk zgnia­ta­nych opa­ko­‐
wań po cu­kier­kach od­bi­jał się echem w po­koju. – Czy prze­ga­pi­łem ja­kąś in­for­ma­cję?
Cay­den przy­glą­dał się tył­kowi Chan­tilly, gdy prze­su­wała dło­nią po po­lie­stro­wym
ma­te­riale. Miał sprawne oczy i zdrowe li­bido, a Chan­tilly wy­glą­dała jak mo­delka.
Mimo to nie spoj­rza­łem.
Ani razu.
Przez ostat­nie dzie­sięć dni nie po­ku­si­łem się o to ani razu, po­nie­waż każda jej
próba była co­raz bar­dziej de­spe­racka.
Można by po­my­śleć, że za­ła­pie alu­zję.
Ni­gdy wcze­śniej nie or­ga­ni­zo­wano tu pik­ni­ków biu­ro­wych, ale kiedy upar­łem się
na­kło­nić Emery do je­dze­nia, Chan­tilly się tym za­in­te­re­so­wała.
Gdyby ta pie­przona, uparta Emery ustą­piła, wszy­scy w tym biu­rze mo­gliby wró­cić
do igno­ro­wa­nia sie­bie na­wza­jem.
Chan­tilly roz­ło­żyła na ma­te­riale pięć kom­ple­tów sztuć­ców – po jed­nym dla każ­‐
dego oprócz Emery.
– To tylko lunch, Nash.
– Dla cie­bie pan Pre­scott, a po­nie­waż masz ta­kie trud­no­ści ze zro­zu­mie­niem gra­‐
nic, po­zwól, że udzielę ci kilku lek­cji na ich te­mat. – Scho­wa­łem te­le­fon do kie­szeni,
sta­ną­łem na ob­ru­sie i za­grze­cho­ta­łem srebrną za­stawą, roz­bi­ja­jąc krysz­ta­łowy ta­lerz
bu­tami za trzy ty­siące do­la­rów.
Kon­ty­nu­owa­łem:
– Tak się dzieje, gdy lu­dzie prze­kra­czają moje gra­nice. – Wbi­łem ob­cas w zmiaż­‐
dżony ta­lerz i prze­krę­ci­łem piętę. – Stają się dla mnie tak samo bez­uż­ y­teczni jak roz­‐
bity ta­lerz. Lu­dzie są zbędni, łącz­nie z tobą. Po­sprzą­taj ten ba­ła­gan i biuro. A na przy­‐
szłość, Char­treuse, nie prze­kra­czaj gra­nic, je­śli chcesz za­cho­wać po­sadę.
Pro­blem po­le­gał na tym, że Chan­tilly dbała o swoją pracę tak samo, jak o top­nie­nie
po­krywy lo­do­wej w Ark­tyce. Czyli wcale. Sta­łem się jej ce­lem, gdy tylko po­sta­wi­łem
stopę w tym biu­rze i przed­sta­wi­łem się ze­spo­łowi.
A być może na­wet i wcze­śniej, bio­rąc pod uwagę jej za­cho­wa­nie na im­pre­zie fir­‐
mo­wej. Gdyby nie jej wu­jek, zwol­nił­bym ją. Bez wa­ha­nia.
Cay­den wy­szedł z Idą Ma­rie i Han­nah, wpa­trzony w apli­ka­cję Ubera na te­le­fo­nie.
Chan­tilly, z po­licz­kami w tym sa­mym od­cie­niu co włosy, zło­żyła brzegi ob­rusu do
środka, ze­brała ba­ła­gan i we­pchnęła go pod biurko Cay­dena.
Emery scho­wała szki­cow­nik do swo­jego ple­caka, który prze­rzu­ciła przez ra­mię.
Kiedy ją za­trzy­ma­łem, aku­rat prze­kra­czała próg.
– Nie ty, panno Rho­des.
Mysz pi­snęła.
Albo Chan­tilly.
Brzmiały tak samo.
– Tak, pa­nie Pre­scott? – Ob­ró­ciła się, oparła bio­dro o fra­mugę i przyj­rzała mi się.
Spoj­rza­łem na Chan­tilly, która nie spie­szyła się ze zbie­ra­niem swo­ich rze­czy do to­‐
rebki Bir­kina – był to za­kup, na jaki nie po­zwo­li­łaby jej pen­sja, ale ro­dzina tak. Emery
po­wio­dła wzro­kiem po moim ciele, sta­ra­jąc się za­spo­koić cie­ka­wość.
Po­wo­dze­nia, ty­gry­sie.
Żar mię­dzy nami ni­gdy nie zgasł. Na­sza bli­skość spra­wiła, że jej dło­nie się spo­ciły.
Wy­tarła je w dżinsy, wpa­tru­jąc się we mnie, jakby chciała mnie po­sma­ko­wać, prze­le­‐
cieć, wy­ko­rzy­stać. Na­sza jed­no­ra­zowa przy­goda nic nie zna­czyła. Przy­pad­kowy or­‐
gazm, który zda­rzyłby się, gdyby do­tknął jej ktoś do­świad­czony.
Taa, ja­sne, od­po­wie­dzia­łem jej unie­sioną brwią. Oszu­kuj się da­lej.
Mruk­nęła coś pod no­sem. Tym ra­zem nie wy­brzmiały dziwne słowa. Tylko praw­‐
dziwe zda­nia. Pod­sze­dłem bli­żej, pró­bu­jąc je usły­szeć.
Coś w stylu: „Było go­rzej niż za pierw­szym ra­zem, co ma sens, bio­rąc pod uwagę,
że po­my­li­łam cię z lep­szym Pre­scot­tem”.
„Dzię­kuję za rżnię­cie. Nie mam za­miaru ro­bić tego po­now­nie. Ani ochoty”.
„Po­do­bało mi się, kim by­łeś, ale nie­na­wi­dzę tego, kim je­steś”.
„Pa, Nash”.
Unio­słem brew i pa­trzy­łem, jak mnie ob­ser­wuje, opie­ra­jąc się o biurko. To samo
biurko, przy któ­rym pra­co­wa­łem co­dzien­nie, wy­daj­nie i su­mien­nie. W ra­zie po­trzeby
ofe­ro­wa­łem swój wkład i pil­no­wa­łem wła­snego nosa, je­śli nie mia­łem nic do wnie­sie­‐
nia.
Za­le­żało mi na tym, żeby wszy­scy tu ro­bili to samo, ale Chan­tilly wy­da­wała się do
tego nie­zdolna.
Kiedy zbli­żała się pora ko­la­cji, pa­trzy­łem na Emery, od­czy­ty­wa­łem jej nie­chęć do
przyj­mo­wa­nia ode mnie je­dze­nia i za­ma­wia­łem jej ja­kieś da­nie na wy­nos, które koń­‐
czyło w rę­kach stróża noc­nego.
Kiedy zło­ży­li­śmy za­mó­wie­nia na me­ble, wszy­scy inni rów­nież za­częli za­ma­wiać na
wy­nos. Stąd nowy pik­ni­kowy fe­tysz Chan­tilly – wy­cią­gała na­stro­jowe świece i cięż­kie
srebrne sztućce, jak na­do­pie­kuń­cza mama roz­da­jąca na Hal­lo­ween zdrowe cu­kierki,
któ­rych nikt nie chciał.
– Co? – wark­nęła Emery, od­gar­nia­jąc włosy z twa­rzy gwał­tow­nym ru­chem ręki,
gdy tylko Chan­tilly wy­szła.
– Wsta­łaś lewą nogą? – Spoj­rza­łem na jej włosy, jakby po­twier­dzały moją teo­rię.
Rze­czy­wi­ście. Nie­okieł­znane jak za­wsze.
Iry­ta­cja za­ma­sko­wała po­żą­da­nie.
– Do czego zmie­rzasz? – Po­kle­pała się po brzu­chu tuż po­ni­żej słowa „la­ti­bule” na
ko­szulce. – Je­stem głodna. To moja pora lun­chu.
– Czy ktoś ci kie­dyś po­wie­dział, że po­trze­bu­jesz Snic­kersa? Za­cho­wu­jesz się jak
roz­draż­nione dziecko, kiedy je­steś głodna.
– Dla przy­po­mnie­nia, taką re­ak­cję wy­wo­łu­jesz u każ­dego, kto kie­dy­kol­wiek cię
spo­tkał. A gdy­byś był głodny i nie mógł się po­ży­wić ani mó­wić, wpa­dał­byś w gor­szy
szał niż dzieci. Wła­ści­wie mam wra­że­nie, że na­pady zło­ści są u cie­bie na po­rządku
dzien­nym.
Uda­łem, że ją igno­ruję – oczy­wi­ście, kurwa, nie mo­głem – i wy­cią­gną­łem coś z szu­‐
flady biurka, pod­nio­słem i po­trzą­sną­łem.
– Mama zro­biła to dla cie­bie.
Szach. Mat.
Emery
R ozpo­zna­łam neo­nowy róż, gdy tylko go zo­ba­czy­łam. Tę­sk­nota za do­mem
prze­to­czyła się przeze mnie jak trzę­sie­nie ziemi. Moje palce drgnęły z po­‐
trzeby wy­rwa­nia go z pal­ców Na­sha.
Za­cho­wa­łam jed­nak spo­kój.
– Wi­dzia­łeś się w ten week­end z Betty?
– Już to prze­ra­bia­li­śmy. Wi­duję ją pra­wie w każdy week­end.
Po­ko­nał dzie­lącą nas od­le­głość w dwóch kro­kach. Roz­luź­ni­łam uścisk na ko­szulce,
po­zo­sta­wia­jąc ogromne zmarszczki nad pęp­kiem. Nash wci­snął mi po­jem­nik do rąk.
Uchwy­ci­łam się go jak ko­ala trzy­ma­jący się drzewa eu­ka­lip­tu­so­wego, z tą róż­nicą,
że moim do­mem była sześć­dzie­się­cio­pię­cio­ki­lo­gra­mowa, mie­rząca nie­całe metr
sześć­dzie­siąt ko­bieta z si­wie­ją­cymi wło­sami i orze­cho­wymi oczami, iden­tycz­nymi jak
u Na­sha.
– Masz oczy po ma­mie.
Słowa wy­mknęły mi się z ust, za­nim zdą­ży­łam je prze­łknąć. Przy­pad­kowy po­cisk
w brzuch, wy­strze­lony z mo­jej wła­snej broni. Za­kło­po­ta­nie mie­szało się z toną bólu.
Wy­mam­ro­ta­łam ma­giczne słowa i sku­pi­łam się na swoim ciele, szu­ka­jąc rany.
Nie. Tylko w środku, ty idiotko. To przez ta­kich jak ty wy­po­sa­żono broń w bez­‐
piecz­nik.
Te orze­chowe oczy przy­glą­dały mi się i przy­cią­gały mnie do sie­bie. Nie chcia­łam
od­wró­cić wzroku ani się tłu­ma­czyć. Prze­rwa­nie ci­szy by­łoby rów­no­znaczne z prze­‐
graną, więc cier­pia­łam. Nie z ma­so­chi­zmu. Po pro­stu by­łam uparta.
Dla­czego by­cie bli­sko cie­bie za­wsze koń­czy się dla mnie po­rażką, Nash?
– Wiem, bio­rąc pod uwagę, że tkwią w mo­ich oczo­do­łach. – Od­bił moje słowa jak
mio­tacz z pro­fe­sjo­nal­nej dru­żyny fut­bo­lo­wej. – Mama upie­kła je wczo­raj. – Nash prze­‐
niósł uwagę na po­jem­nik, który wciąż trzy­ma­łam kur­czowo. – Z białą cze­ko­ladą
z orze­chami ma­ka­da­mia. Twoje ulu­bione.
– Naj­bar­dziej lu­bię cy­na­mo­nowe.
– Kłam­czu­cha. Cy­na­mo­nowe lu­bisz naj­mniej. – Spoj­rzał na mnie tak, jak pa­trzy się
na pła­czące dzieci. Z iry­ta­cją ukrytą za cier­pli­wym uśmie­chem. – Kie­dyś uda­wa­łaś
aler­gię na cy­na­mon, żeby mama prze­stała je ro­bić i czę­ściej pie­kła te z białą cze­ko­ladą
i orze­chami.
– Do­póki nie po­wie­działa mi, że do­dała cy­na­mon do bia­łej cze­ko­lady. – Kop­nę­łam
paczkę z ob­ru­sem le­żącą na dy­wa­nie, wspo­mi­na­jąc tamto wy­da­rze­nie, na­wet je­śli to­‐
wa­rzy­szył mi przy tym mój naj­mniej ulu­biony Pre­scott. – Se­kretny skład­nik Betty,
który do­daje do każ­dego da­nia.
– Ka­zała ci pa­trzeć, jak jemy cia­steczka z białą cze­ko­ladą i orze­chami, pod­czas gdy
ty mu­sia­łaś prze­łknąć cy­na­mo­nowe. – Nash oparł się o fra­mugę drzwi, krzy­żu­jąc nogi
w kost­kach. Gar­ni­tu­rowe spodnie opięły uda, ale... nie. Nie mo­głam się na niego ga­‐
pić. – Dzie­sięć lat póź­niej na­dal nie na­uczy­łaś się kła­mać, prawda?
Nie chcia­łam wspo­mi­nać z nim daw­nych cza­sów. To zbyt bli­sko gra­nicy, któ­rej bym
nie prze­kro­czyła – nie chcia­łam my­śleć o lep­szych cza­sach. Za­po­mnij o prze­szło­ści,
a nie bę­dzie cię prze­śla­do­wać. Obej­mo­wało to rów­nież do­bre wspo­mnie­nia.
– Nie chcę od cie­bie je­dze­nia.
Ko­lejne kłam­stwo.
Betty za­wsze ukła­dała swoje her­me­tyczne po­jem­niki w szafce obok zlewu. Pod­‐
kra­da­łam kilka z nich i prze­ma­lo­wy­wa­łam je na czarno z li­lio­wymi zo­rzami po­lar­nymi
i bia­łymi gwiazd­kami ukła­da­ją­cymi się w ma­giczne słowa.
Za­le­żało mi nie tylko na je­dze­niu, ale także na po­jem­niku.
– Nie są ode mnie. – Ak­cent Na­sha za­brzmiał jesz­cze wy­raź­niej. Skrzy­żo­wał ręce
na piersi. – Tylko od mo­jej mamy. Na­prawdę od­mó­wi­ła­byś mo­jej ma­mie? Po­świę­ciła
dużo czasu, by je upiec.
Tar­gało mną nie­zde­cy­do­wa­nie, aż w końcu ode­tchnę­łam i od­su­nę­łam się od niego,
drżą­cymi pal­cami po­da­jąc mu po­jem­nik.
Je­śli go zła­pie, le­piej puść­cie, palce. Nie na­rób­cie mi wstydu.
Nash przy­glą­dał się po­jem­ni­kowi i moim za­ci­śnię­tym na nim pal­com.
– Prze­stań – roz­ka­zał ostro. Szorstko. Gło­śno. Po­le­ce­nie, które od­czu­łam nad kar­‐
kiem i po­ni­żej ta­lii. – Po pro­stu prze­stań.
– Ale co?
– To. – Ge­stem wska­zał na mnie, jakby miał na my­śli całą mnie. Całe moje ist­nie­‐
nie. – Masz szczę­ście, że duma nie jest uzbro­jona w szty­let, bo twoja za­bi­łaby cię,
gdyby mo­gła. Prze­stań się wsty­dzić. To nie wstyd po­trze­bo­wać po­mocy. To nie wstyd
być bied­nym.
Cof­nę­łam się o cen­ty­metr. Wie­dzia­łam, że ma ra­cję, ale nie chcia­łam tego przy­znać.
Kon­ty­nu­ował bez­li­to­śnie:
– Wiesz, dla­czego na­zy­wam cię ty­gry­sem?
Nie, ale się do­my­śla­łam. Po­sąg Dio­ni­zosa z ty­gry­sem zaj­mo­wał całe foyer w po­sia­‐
dło­ści Win­th­ro­pów. Vir­gi­nia gła­skała ty­grysa za każ­dym ra­zem, gdy go mi­jała.
Wzdłuż żyły szyj­nej.
– Po­nie­waż Dio­ni­zos do­siada ty­grysa. – Wzru­szy­łam ra­mie­niem. Wy­cią­gnięty po­‐
jem­nik utrud­niał ten nie­zręczny gest.
– Nie. – Nash pchnął po­jem­nik w stronę mo­jej piersi. – Po­nie­waż ty­grysa nie da się
ujarz­mić. Ty­grys rzą­dzi dżun­glą i tylko bóg może czcić ty­grysa we wła­ściwy spo­sób.
Twoja matka jest nie­wy­edu­ko­waną idiotką, która po­my­liła ty­grysa z pan­terą. – Gdy się
do mnie zbli­żył, jego po­gar­dliwy śmiech sma­ko­wał na mo­ich ustach jak cu­kie­rek. –
Dio­ni­zos nie do­siada ty­grysa. Jeź­dzi na pan­te­rze. Ty­grys jest jego świę­tym zwie­rzę­‐
ciem.
A bo­go­wie czcili święte zwie­rzęta.
To dla­tego wy­bra­łam Durgę na moją na­zwę użyt­kow­nika.
Bo­gini znana jako Nie­do­stępna.
Nie­zwy­cię­żona.
Jej świę­tym zwie­rzę­ciem jest ty­grys, a ja chcia­łam po­czuć się święta.
– Co chcesz przez to po­wie­dzieć? – za­py­ta­łam, ma­jąc na­dzieję, że Nash da mi od­‐
po­wiedź, która sprawi, że znie­na­wi­dzę go jesz­cze bar­dziej. Przy­lgnę­łam do po­jem­nika,
je­dy­nej rze­czy, która nas dzie­liła.
Jego od­dech pie­ścił moje po­liczki.
Wła­ści­wie wy­brane przez niego prze­zwi­sko brzmiało cał­kiem uro­czo.
– Mó­wię, że masz zjeść cia­steczka, ty­gry­sie.
Roz­dział trzy­dzie­sty czwarty

Emery
S au­dade.
Skia­ma­chia.
Ta­na­to­fo­bia.
Bez­uż­ y­teczne słowa.
Nic nie było w sta­nie ulżyć mo­jej fru­stra­cji.
– Po­trze­bu­jemy rzeźby! – Wy­ma­chi­wa­łam te­le­fo­nem ze zdję­ciem gi­gan­tycz­nego
abs­trak­cyj­nego mon­strum, na które nie mie­li­śmy bu­dżetu.
Będę bro­nić tego po­my­słu za wszelką cenę.
Naj­pew­niej wy­koń­czy mnie obo­jęt­ność Chan­tilly, więc le­piej, żeby mój na­gro­bek
ro­bił wra­że­nie.
Ida Ma­rie spo­glą­dała na nas z za­ci­śnię­tymi ustami i prze­ły­kała ślinę co dzie­sięć se­‐
kund.
Zga­dzała się ze mną. Po­dob­nie jak Cay­den i Han­nah... ale po­pie­rali rów­nież zda­nie
Chan­tilly – bu­dżet nam na to nie po­zwa­lał.
– Uznaję te­mat za za­koń­czony. – Chan­tilly za­mknęła no­tes i wrzu­ciła go do biurka
Cay­dena.
Pod­nio­słam się z ka­napy.
– To jest ko­nie­czne – upie­ra­łam się, za­cho­dząc w głowę, dla­czego w ogóle się tym
przej­muję. W końcu wszy­scy umrzemy i nic z tego nie bę­dzie miało zna­cze­nia.
Je­steś tylko pro­chem. Drob­nym i trwa­łym, ale prę­dzej czy póź­niej roz­pły­niesz się
w po­wie­trzu.
– Nie mamy na to miej­sca w bu­dże­cie! – Chan­tilly mach­nęła rę­kami. – A na­wet
gdy­by­śmy mieli, to nic z tego. To wszystko na nic. Pan Pre­scott ma gdzieś tę lo­ka­li­za­‐
cję. Po­do­bno się z nim spo­ufa­lasz – wy­pluła te słowa, jakby nie była pewna, czy ma
być zmie­szana, czy znie­sma­czona. – Nie wi­dzisz tego?
Czy wol­niej­sze mó­wie­nie po­mo­głoby Chan­tilly przy­swoić tę wie­dzę?
Po czy­jej stro­nie sta­nąłby Nash, gdyby tu był? Naj­praw­do­po­dob­niej po stro­nie
Chan­tilly. Jego prio­ry­te­tem była lo­ka­li­za­cja w Sin­ga­pu­rze. Na­wet te­raz wy­szedł do
pen­tho­use’u, aby omó­wić oferty z De­li­lah.
– Jego to może nie ob­cho­dzić, ale mnie tak. – Wbi­łam pa­lec wska­zu­jący w klatkę
pier­siową. Za­bo­lało, ale jak wszystko inne.
– Dla­czego?
Mo­głaby wy­słać mnie do Za­toki Gu­an­ta­namo, a ja i tak bym jej nie po­wie­działa, bo
mu­sia­ła­bym ujaw­nić, jak do­brze znam Na­sha i Pre­scot­tów.
– Po­nie­waż – za­czę­łam, for­mu­łu­jąc kłam­stwo – ta lo­ka­li­za­cja jest moją pierw­szą
pracą, trafi do na­szego port­fo­lio, ale mimo to po­winna mieć zna­cze­nie, po­nie­waż to
na­sza praca i po­winno nam za­le­żeć, do cho­lery! Dla­czego tylko mnie to ob­cho­dzi?
Zja­wiła się ochrona z ta­cami ca­te­rin­go­wymi, prze­ry­wa­jąc na­szą kłót­nię. Zer­k­nę­‐
łam w stronę drzwi, ale już wie­dzia­łam, że Na­sha tam nie bę­dzie. Nie czu­łam go w po­‐
koju. Żad­nego cięż­kiego po­wie­trza. Żad­nego cie­pła wo­kół mo­jego ciała. Nic.
Ol­brzy­mie por­cje kur­czaka, ste­ków i bar­ba­coa po­chło­nęły więk­szość roz­ło­żo­nego
przez Chan­tilly ob­rusu, więc Cay­den roz­ło­żył ko­lejny obok. Po­mo­głam straż­ni­kom po­‐
sta­wić po­jem­niki z tor­til­lami, se­rem, ry­żem, fa­solą, gu­aca­mole i salsą, ale nie od­wa­ży­‐
łam się wziąć ta­le­rza.
Wy­glą­dało to tak do­brze.
A pach­niało jesz­cze le­piej.
Nie ja­dłam przez cały dzień, a gdy skoń­czymy pracę późno w nocy, ja­dło­daj­nia bę­‐
dzie już za­mknięta.
Lo­gika ka­zała mi jeść.
Moje ciało ka­zało mi jeść.
Na­wet Ida Ma­rie zwró­ciła się do mnie i ka­zała mi jeść.
Moje serce od­mó­wiło.
Ten sam głupi or­gan szarp­nął się w mo­jej klatce pier­sio­wej, gdy tylko winda za­‐
pisz­czała w holu. To dla­tego że­bra two­rzą klatkę wo­kół serca. To nie­okieł­znane zwie­‐
rzę, a dzi­kim zwie­rzę­tom nie można ufać.
Je­śli moi współ­pra­cow­nicy my­śleli, że mam za­bu­rze­nia od­ży­wia­nia, ża­den z nich
nie za­dał so­bie trudu, by za­su­ge­ro­wać po­moc. Wgry­zali się w je­dze­nie, ukła­dali ko­pia­‐
ste war­stwy na pa­pie­ro­wych ta­ler­zach. Za­zdro­ści­łam im jak dia­bli.
Wdzięczna, że nie ule­głam po­ku­sie, wy­cią­gną­łem szki­cow­nik i za­ję­łam się cie­nio­‐
wa­niem, cho­ciaż wie­dzia­łam, że ry­su­nek na sto pro­cent skoń­czy na dnie ko­sza na
śmieci.
– Je­steś pewna, że to od Na­sha? – Ida Ma­rie zmarsz­czyła brwi, przy­glą­da­jąc się fa­‐
soli, jakby mo­gła być za­truta. – Ra­czej nie zro­biłby tego dla ni­kogo, może z wy­jąt­‐
kiem...
Jej głos ucichł, ale wszy­scy wie­dzie­li­śmy, co chciała po­wie­dzieć.
Z wy­jąt­kiem Emery.
Prze­paść się po­głę­biła. Sta­łam po jed­nej stro­nie ka­nionu, a Cay­den, Han­nah, Ida
Ma­rie i Chan­tilly po dru­giej. Poza Chan­tilly, która nie chciała tego przy­znać. Gdyby mo­‐
gła, prze­bie­głaby na moją stronę po li­nie.
Po­trzą­snęła głową, marsz­cząc nos.
– Nie bądź śmieszna, Ida Ma­rie. To zde­cy­do­wa­nie dla nas. Pra­co­wa­łam do późna.
Zo­sta­wa­łam po go­dzi­nach. – Na­ło­żyła na tor­tillę do­dat­kową por­cję mięsa, a ja... Zro­bi­‐
łam się taka za­zdro­sna. Pie­kiel­nie za­zdro­sna. – Za­słu­guję na to. I na lo­dówkę. To­tal­nie.
Poza tym my­ślę, że na­prawdę mnie lubi. Rano przy­ła­pa­łam go, jak się na mnie ga­pił.
– Mogę cię za­pew­nić, że cię nie lu­bię. Przy­po­mi­nasz mi psa bła­ga­ją­cego nie­zna­jo­‐
mych o gła­ski, a ja nie czuję po­ciągu do zwie­rząt. – Nash oparł się o fra­mugę, wpa­tru­‐
jąc się we mnie, w ogóle nie zwra­ca­jąc uwagi na Chan­tilly. – Pa­trzy­łem na Emery. A ty
cią­gle mi prze­szka­dza­łaś.
Moje serce sta­nęło, a po­tem wró­ciło do nor­mal­nego tempa. Za­pa­no­wała nie­‐
zręczna ci­sza, bo wszy­scy źle zin­ter­pre­to­wali słowa Na­sha. Rano przez pięć mi­nut to­‐
czy­li­śmy walkę na spoj­rze­nia o do­dat­kowe cia­steczka z białą cze­ko­ladą i orze­chami,
które wsu­nął do mo­jego ple­caka, kiedy nie pa­trzy­łam.
Po pierw­sze – miał ra­cję. Uwiel­bia­łam je. Każdy, kto mnie znał, wie­dział, że je
uwiel­biam. To żadna ta­jem­nica.
Po dru­gie – nie mo­głam ich od­dać, bo zwró­ci­ła­bym uwagę na ob­se­sję Na­sha na
punk­cie do­kar­mia­nia mnie. Ciastka le­żały na dnie mo­jego ple­caka, drwiąc ze mnie za
każ­dym ra­zem, gdy wy­cią­ga­łam ko­lejny ołó­wek do szki­co­wa­nia.
Po trze­cie – mia­łam na­dzieję, że ni­gdy się nie do­wie, że zja­dłam te z po­jem­nika,
które dał mi kilka dni temu.
Po­liczki Idy Ma­rie za­ró­żo­wiły się. Szturch­nęła mnie w ra­mię, a w wy­cią­gnię­tej ręce
trzy­mała pa­pie­rowy ta­lerz.
– Na pewno nie je­steś głodna? – Uni­kała pa­trze­nia na Na­sha. – Tu jest tyle je­dze­‐
nia, że ktoś z nas bę­dzie mu­siał za­brać to do domu.
Nash za­twier­dził na­sze wi­zu­ali­za­cje z drob­nymi zmia­nami, co ozna­czało, że pod­‐
łogi, szafki i wy­koń­cze­nia zo­stały już za­mon­to­wane, a me­ble za­mó­wione. Ozna­czało to
rów­nież, że będę tu sie­dzieć do późna. Kuch­nia może zo­stać za­mknięta, za­nim wyjdę.
Emery, nie po­zwa­laj, by duma nisz­czyła twoje zdro­wie psy­chiczne. Nash ma ra­cję.
Przyj­mo­wa­nie po­mocy jest w po­rządku. To nie czyni cię gor­szą osobą. Mag­gie po­‐
zwala ci szyć płasz­cze dla niej i dzieci. Po­zwo­li­łaś Re­edowi za­ła­twić ci pracę. Je­dze­nie
z ja­dło­dajni ni­gdy cię nie znie­chę­ciło. Za­czyna to brzmieć tak, jak­byś miała pro­blem
z przy­ję­ciem po­mocy od Na­sha.
Nie, ka­za­nie w my­ślach nic nie dało.
Prę­dzej wpa­dła­bym w pu­łapkę na niedź­wie­dzie, niż przy­jęła po­moc Na­sha. Bo wo­‐
la­łam go okrut­nego. Wtedy przy­naj­mniej wie­dzia­łam, czego się spo­dzie­wać.
– Nie trzeba. – Wy­cią­gnę­łam z ple­caka gumkę. – Mam dziś w pla­nach ko­la­cję.
Czyli w ja­dło­dajni, je­śli mi się po­szczę­ści.
Nash zmru­żył oczy. Sama się wkrę­ci­łam, go­dząc na grzecz­ność dla do­bra Bena, bo
za każ­dym ra­zem, kiedy nie wal­czy­łam z Na­shem, co­raz le­piej szło mi uspra­wie­dli­wia­‐
nie na­szej bli­sko­ści.
Nie umniej­szyło to jed­nak mo­jego po­żą­da­nia. Wciąż wy­glą­dał jak ósmy cud świata,
a ja na­dal mia­łam w pa­mięci jego palce we mnie i moje usta za­ci­śnięte na jego
członku. Te wspo­mnie­nia do­trzy­my­wały mi to­wa­rzy­stwa w nocy.
– Emery. – Nash wska­zał pod­bród­kiem ko­ry­tarz. Moje imię za­brzmiało w jego
ustach jak żą­da­nie. Gdy wsiadł do windy, rzu­cił w moją stronę: – Nie je­stem miłą
osobą. Nie ro­bię mi­łych rze­czy. Je­śli otwie­ram ci drzwi, to po to, by po­pa­trzeć na twój
ty­łek. Je­śli wy­świad­czam ci przy­sługę, to dla­tego, że ocze­kuję jej w za­mian. Je­śli cię
kar­mię, to dla­tego, że wolę uże­rać się z tobą, niż zmie­rzyć z gnie­wem mamy. Im szyb­‐
ciej to zro­zu­miesz, tym le­piej.
Ale te słowa nie miały w so­bie żad­nej groźby. Jak bez­zębny hu­sky gry­zący ulu­‐
bioną za­bawkę. Nash wy­da­wał się tak skrę­po­wany po­my­słem kar­mie­nia mnie, że pra­‐
wie mnie to roz­śmie­szyło. Można za­tem po­wie­dzieć, że wszyst­kie moje pro­blemy pró­‐
bo­wał roz­wią­zać pie­niędzmi z nutką swo­jej cha­rak­te­ry­stycz­nej nie­ustę­pli­wo­ści.
Do­kładne prze­ci­wień­stwo młod­szego Na­sha, który da­wał mi lunch kosz­tem wła­‐
snego, który nie mó­wił tak, jakby był moim pa­nem, i ni­gdy nie da­wał mi od­czuć, że
przy­ję­cie jego hoj­no­ści od­bę­dzie się kosz­tem mo­jej du­szy.
Po­woli po­trzą­snę­łam głową, za­sta­na­wia­jąc się nad od­po­wie­dzią.
– Moja od­mowa nie ma nic wspól­nego z nie­chę­cią do uprzej­mo­ści, tylko z fak­tem,
że nie po­trze­buję two­ich se­tek do­la­rów na ca­te­ring, two­ich dro­gich ło­sosi czy ste­ków,
za które można by wy­ży­wić dzie­sięć ro­dzin. – Moje trampki zbli­żyły się do jego bu­tów
marki Sa­lva­tore Fer­ra­gamo. – Pie­nią­dze nie roz­wią­zują wszyst­kich pro­ble­mów, w tym
mo­ich. Cza­sami cię nie po­znaję, Nash. Nie prze­raża cię to?
Za­da­łam cios.
Moje słowa były jak pio­run ude­rza­jący pro­sto w wy­drą­żoną jamę, w któ­rej po­‐
winno znaj­do­wać się jego serce.
Stary Nash zwykł re­zy­gno­wać z je­dze­nia, by uprzy­wi­le­jo­wana Win­th­ro­pówna mo­‐
gła zjeść lunch. Ni­gdy nie pro­sił o po­dzię­ko­wa­nie, ni­gdy nie do­gry­zał mi z po­wodu
mo­jej ozię­błej matki i ni­gdy nie zmu­szał mnie do przy­ję­cia jego po­mocy.
Zo­sta­wiał mi li­ściki, po­nie­waż tę­sk­nym wzro­kiem śle­dzi­łam kar­teczki od Betty za
każ­dym ra­zem, gdy Reed wrzu­cał je do ko­sza po po­bież­nym spoj­rze­niu. Raz na­wet po­‐
rwa­łam jedną z nich ze śmiet­nika, przy­nio­słam do domu i uda­wa­łam, że Betty jest
moją mamą i na­pi­sała te słowa dla mnie.
Nash na­krył mnie, gdy pró­bo­wa­łam ukryć ją pod ławką w cen­trum la­bi­ryntu
z obawy, że Vir­gi­nia ją znaj­dzie i ro­ze­rwie. Opie­ra­jąc się o że­la­zną ło­patę ojca, przyj­‐
rzał się po­czu­ciu winy wy­ry­temu na mo­jej twa­rzy i wy­cią­gnął rękę w rę­ka­wiczce.
Drżą­cymi pal­cami upu­ści­łam kar­teczkę na jego dłoń. Mo­dli­łam się, by jej nie wy­‐
rzu­cił. Za­miast tego po­słał mi nie­zro­zu­miałe spoj­rze­nie i po­wie­dział, że szcze­lina pod
po­są­giem Hery bę­dzie lep­szą kry­jówką.
Gdyby ten Nash pod­szedł do mnie te­raz z brą­zową pa­pie­rową torbą i od­ręcz­nie na­‐
pi­saną no­tatką, po­żar­ła­bym ka­na­pkę z ma­słem orze­cho­wym i ga­la­retką z uśmie­chem
na twa­rzy i re­cy­to­wa­ła­bym li­ścik w kółko, aż słowa wy­ry­łyby się w mo­jej du­szy.
Miało to zwią­zek z dumą, ale także z in­stynk­tem sa­mo­za­cho­waw­czym.
Nie chcia­łam ska­zić swo­ich wspo­mnień o Na­shu.
Jego te­le­fon za­dzwo­nił, ra­tu­jąc nas oboje. W prze­ciw­nym ra­zie, kto wie, do czego
by się po­su­nął? Mruk­nął coś o Sin­ga­pu­rze i dał mi spo­kój. Go­dzinę póź­niej na­dal nie
wró­cił, ale po po­siłku wszy­scy do­łą­czyli do mnie.
– Co ci po­wie­dział? – Ida Ma­rie prze­su­nęła dłońmi po swo­jej pod­kładce. Po raz
ósmy drę­czyła mnie z po­wodu ko­lej­nej kłótni z Na­shem. Cho­ciaż nie wie­działa, że to
była kłót­nia.
Poza tym mi­nęło tyle czasu, a my od dawna nie rzu­ca­li­śmy się so­bie do gar­deł.
Ostat­nim ra­zem miało to miej­sce w trak­cie in­cy­dentu w ja­dło­dajni. Albo kiedy wy­plu­‐
łam mu ka­na­pkę pod nogi, je­śli to się li­czy, w co wąt­pi­łam ze względu na A – wy­raźny
brak ri­post z mo­jej strony i B – moje za­że­no­wa­nie z po­wodu wy­grze­ba­nej z ko­sza ka­‐
na­pki, którą po­tem zja­dłam.
To se­kret, który za­biorę ze sobą do grobu.
Le­piej, żeby moja trumna była za­mknięta na kłódkę.
Kogo pró­bu­jesz oszu­kać? Wal­czysz z nim za każ­dym ra­zem, gdy usi­łuje wmu­sić
w cie­bie je­dze­nie.
– Już ci mó­wi­łam. Ostrzegł, że­bym wię­cej nie prze­kra­czała gra­nicy – skła­ma­łam.
Tak jakby.
Czy to było kłam­stwo?
Wi­dzia­łam to w jego oczach i by­łam pra­wie pewna, że to po­wie­dział. Nie pa­mię­ta­‐
łam na­wet, o co się sprze­cza­li­śmy. Wy­glą­dało tylko na to, że chciał mnie prze­rzu­cić
przez ko­lano i dać mi na­uczkę, a moje ciało nie było do końca prze­ciwne ta­kiemu sce­‐
na­riu­szowi.
Ida Ma­rie wrę­czyła mi ołó­wek 4B. Pod­czas cie­nio­wa­nia trzy­ma­łam go luźno i pod
ką­tem. Chan­tilly ka­zała nam stwo­rzyć pod­róbki zna­nych dzieł sztuki, które miały zo­‐
stać umiesz­czone w apar­ta­men­tach na gór­nym po­zio­mie.
Żadne z nas nie było zna­nym ar­ty­stą, ale Chan­tilly zmar­no­wała ko­smiczną sumę
na im­port pa­neli bam­bu­so­wych z Chin, przez co mia­łam ochotę wy­rwać jej zęby i na­‐
kar­mić nimi bez­zęb­nego rot­twe­ilera, który krę­cił się wo­kół pola na­mio­to­wego Mag­‐
gie.
Mags, po­pra­wi­łam się.
Lu­biła mnie za to, że od­da­wa­łam Stelli do­dat­kową bułkę i dzie­li­ły­śmy za­mi­ło­wa­nie
do mu­rali. Gdyby wie­działa, co my­ślę o prze­zwi­sku Na­sha, praw­do­po­dob­nie zre­zy­gno­‐
wa­łaby z do­dat­ko­wych go­dzin snu w week­endy i prze­sta­łaby od­da­wać mi pod opiekę
Stellę i Har­lana. Nie żeby pole na­mio­towe sta­no­wiło ja­kie­kol­wiek za­gro­że­nie, ale
praw­dziwe matki mar­twią się o swoje dzieci.
A Vir­gi­nia ni­gdy tego nie ro­biła.
Za­mie­ni­łam ołó­wek 4B na 9B, żeby po­ko­lo­ro­wać środ­kowy pa­lec.
Ida Ma­rie odło­żyła szkic i zmarsz­czyła nos.
– Ale brzydki. – Wes­tchnęła, wy­rwała kartkę z no­tesu, zgnio­tła ją i za­częła od
nowa. Mię­dzy nami wzno­siła się góra od­rzu­co­nych szki­ców, ni­czym za­po­mniana gra
Jenga. – Cho­dzi o to, że Nash Pre­scott pa­trzy na cie­bie jak...
Chan­tilly po­de­szła do nas.
– Jak on na nią pa­trzy?
– Jakby był roz­cza­ro­wany ca­łym dzia­łem pro­jek­to­wym – skła­mała Ida Ma­rie. – Za
prze­kro­cze­nie bu­dżetu na me­ble, które za­mó­wi­li­śmy. Emery wy­brała dy­wany.
Ugry­złam się w ję­zyk, go­towa po­wie­dzieć, że dy­wany były z wy­prze­daży i z wy­jąt­‐
kiem mnie wszy­scy prze­kro­czyli bu­dżet na wy­po­sa­że­nie. Obie wie­dzia­ły­śmy, że Chan­‐
tilly tylko czeka, aż usły­szy ja­kieś so­czy­ste plo­teczki o mnie i Na­shu.
– Nash ma ra­cję. – Chan­tilly wy­pro­sto­wała zwi­nięty szkic Idy Ma­rie, prze­wró­ciła
oczami, po­now­nie go zwi­nęła i wy­rzu­ciła do ko­sza, po czym prze­nio­sła uwagę na
mnie. – Nie na­rób mi wstydu. Może i chroni cię De­li­lah Lo­well, ale pan Pre­scott jako
pre­zes ją prze­wyż­sza.
– Tak jest. – Za­sa­lu­to­wa­łam drwiąco. Je­śli chciała trak­to­wać firmę Na­sha jak woj­‐
sko, to jak naj­bar­dziej się do­sto­suję, ale jed­no­cze­śnie spra­wię, że po­czuje się z tego
po­wodu śmiesz­nie.
– Mó­wię po­waż­nie, Emery. – Ode­szła po tym, jak Cay­den ją za­wo­łał.
– Ona cię nie­na­wi­dzi. – Mię­dzy nami za­wi­sła nie­przy­datna uwaga Idy Ma­rie, jak
nóż z tę­pym ostrzem. – Ro­bie­nie z niej wroga w ni­czym nie po­może.
– Wiem, ale nie mogę się po­ha­mo­wać. Znie­na­wi­dziła mnie, za­nim jesz­cze się ode­‐
zwa­łam, a ja nie lu­bię drę­czy­cieli.
– Nie­na­wi­dzi cię tylko dla­tego, że znasz De­li­lah Lo­well, a Chan­tilly od trzech lat
stara się awan­so­wać. A tak przy oka­zji, skąd znasz De­li­lah?
Ode­rwa­łam szkic środ­ko­wego palca, po­ło­ży­łam go dum­nie na sto­liku i wró­ci­łam
do in­nego szkicu, który za­czę­łam wcze­śniej.
– Nie znam jej. Wi­dzia­łam ją wcze­śniej, ale tak na­prawdę ni­gdy ofi­cjal­nie jej nie
po­zna­łam. Jest tylko ko­le­żanką przy­ja­ciela.
– To go­rący przy­ja­ciel?
– Za­jęty przy­ja­ciel.
Uni­ka­łam ese­me­sów i te­le­fo­nów od Re­eda, bo nie mia­łam mu nic do po­wie­dze­nia
poza: „nie rób tego”. Ni­gdy nie ro­zu­mia­łam, co on wi­dział w Ba­sil. Nie mieli ze sobą nic
wspól­nego poza ko­lo­rem wło­sów.
Ida Ma­rie zer­k­nęła na mój szki­cow­nik i wy­dała z sie­bie gło­śne „ooo”.
– Ten bez wąt­pie­nia jest go­rący.
Spoj­rza­łam w dół na swój ry­su­nek, oba­wia­jąc się, że przy­pad­kowo na­ry­so­wa­łam
Re­eda lub – co gor­sza – Na­sha. Za­miast tego pa­trzył na mnie za­rys twa­rzy in­nego
męż­czy­zny. Jego wi­zy­tówka wciąż tkwiła w mo­jej kie­szeni, a fraza „Ame­ry­kań­ska ko­‐
mi­sja pa­pie­rów war­to­ścio­wych i giełdy” nie­mal przy­pra­wiała mnie o za­wał za każ­dym
ra­zem, gdy na nią pa­trzy­łam.
Pra­wie za­krztu­si­łam się śliną, gdy zda­łam so­bie sprawę, skąd go zna­łam.
Bran­don Vu po­ja­wił się w moim ży­ciu w dniu, w któ­rym się roz­pa­dło.
Roz­dział trzy­dzie­sty piąty

EMERY 18 LAT, NASH 28 LAT


Emery
Z łe rze­czy działy się naj­czę­ściej, gdy świat wy­glą­dał naj­le­piej.
Czer­wone klony, któ­rymi szczy­cili się miesz­kańcy Eastridge, za­częły tra­cić
ko­rony. Krwi­ste li­ście po­ma­lo­wały mia­sto na żywe od­cie­nie. O tej po­rze roku
Eastridge mo­gło słu­żyć za plan fil­mowy, ale ni­gdy nie prze­pa­da­li­śmy za ob­cymi,
zwłasz­cza tymi z Hol­ly­wood.
Tem­pe­ra­tura oscy­lo­wała na gra­nicy cie­płej i zim­nej, więc zde­cy­do­wa­łam się na ko­‐
szulkę z na­pi­sem „ukiyo-e” i czarne ob­ci­słe dżinsy. Vir­gi­nia wpa­dłaby w szał, gdyby
mnie zo­ba­czyła, ale ostat­nio za­cho­wy­wała się dziw­nie, więc może na­wet nie zwró­ci­‐
łaby na mnie uwagi.
Wró­ci­łam ze sklepu spo­żyw­czego z torbą chip­sów w ręce, bun­tem wy­pi­sa­nym na
twa­rzy oraz z czarną kartą kre­dy­tową matki scho­waną w tyl­nej kie­szeni. Myśl o tym,
że Vir­gi­nia może mnie przy­ła­pać, wy­wo­ły­wała we mnie ciarki, jak lek­kie trzę­sie­nia
ziemi, które przyj­mo­wa­łam z ra­do­ścią, po­nie­waż ozna­czały, że coś się po­ru­szyło,
drgnęło, zmie­niło.
Su­rowe roz­kazy per­so­nelu, by skon­fi­sko­wać mi wszel­kie śmie­ciowe je­dze­nie, zo­‐
stały zi­gno­ro­wane, gdy otwo­rzy­łam drzwi dzie­siątce nie­zna­nych twa­rzy. Roz­po­zna­‐
łam ich wia­trówki z fil­mów, po­gru­bione żółte li­tery z na­pi­sem FBI na ple­cach.
Nie­które miały na­dru­ko­wane sym­bole ko­mi­sji pa­pie­rów war­to­ścio­wych i giełdy,
a jako że miesz­ka­łam w mie­ście grzesz­ni­ków, oczy­wi­ście zna­łam tę or­ga­ni­za­cję. Po
pro­stu ni­gdy nie są­dzi­łam, że zo­ba­czę ich w moim domu. Tym, który na­le­żał do taty.
Czy­stego jak łza, do­brego Gi­de­ona Win­th­ropa.
To mu­siała być po­myłka.
Lu­dzie wcho­dzili i wy­cho­dzili z biura taty, trzy­ma­jąc za­pa­ko­wane do­ku­menty
i akta, kilka ob­ra­zów i jego lap­topa. Za­brali na­wet drew­niany ze­gar, który dla niego
wy­ko­na­łam, z krzy­wymi kra­wę­dziami i nie­uda­nymi gra­we­run­kami.
Szu­ka­łam wzro­kiem taty i Vir­gi­nii, ale ich nie wi­dzia­łam. Póź­niej do­wie­dzia­łam
się, że śled­czy nie zna­leźli nic kon­kret­nego, nie zo­stał aresz­to­wany, ale tra­fili na wy­‐
star­cza­jąco dużo po­szlak, by wsz­cząć pu­bliczne do­cho­dze­nie. Kiedy firma taty
wkrótce po­tem upa­dła, rów­nie do­brze mo­gło to być przy­zna­niem się do winy.
Ale w tej chwili nie ob­cho­dziła mnie przy­szłość. Spa­ni­ko­wana prze­mie­rzy­łam re­‐
zy­den­cję. Nikt mnie nie za­trzy­mał, gdy wy­le­cia­łam tyl­nymi drzwiami i po­bie­głam
sprin­tem do domu Pre­scot­tów.
Miej­sce wy­glą­dało na opusz­czone, ale szybko so­bie przy­po­mnia­łam, że Betty po­‐
szła z Han­kiem na co­roczną wi­zytę u le­ka­rza, Nash już tam nie miesz­kał, a Reed wy­je­‐
chał z Ba­sil na wy­cieczkę po Duke. Z tego miej­sca nie sły­sza­łam agen­tów w domu.
Gdy­bym za­mknęła oczy, mo­gła­bym prze­ko­nać samą sie­bie, że nie ist­nieją.
Klucz w kie­szeni mnie ku­sił. Mo­głam tam wejść, ale nie chcia­łam mie­szać Pre­scot­‐
tów w ten ba­ła­gan, z któ­rym nie mieli nic wspól­nego. Po­mysł spoj­rze­nia im w oczy też
mnie prze­ra­żał. Bo żadne z nas ni­gdy nie bę­dzie już ta­kie samo.
Za­ło­ży­łam więc ręce na piersi przed do­mem, od­ma­wia­jąc prze­kro­cze­nia nie­wi­‐
dzial­nej gra­nicy za tą śmieszną, na wpół czarną, na wpół nie­bie­ską skrzynką pocz­‐
tową. Na­wet gdy ktoś pod­szedł i sta­nął obok mnie, wpa­tru­jąc się w mały dom.
Nie pa­mię­ta­łam, jak długo wy­brzmie­wała chłodna ci­sza, za­nim za­py­tał:
– Masz klucz?
– Nie – skła­ma­łam, nie chcąc na niego pa­trzeć, bo gdy­bym to zro­biła, sy­tu­acja sta­‐
łaby się jesz­cze bar­dziej re­alna.
Ja taka nie by­łam – nie sta­łam bez­czyn­nie, gdy mój świat się wa­lił. By­łam ty­pem,
który wal­czy, chwyta się, czego może, ska­cze na główkę w każdą ot­chłań, na­wet je­śli
może mnie po­łknąć w ca­ło­ści.
Wie­dzia­łam jed­nak, że co­kol­wiek dziś zro­bię, bę­dzie mnie to prze­śla­do­wać do
końca ży­cia. Coś w tej chwili wy­da­wało się klu­czowe. Je­śli kichnę w nie­od­po­wied­nim
mo­men­cie, wy­wo­łam efekt mo­tyla. Mu­szę to do­brze ro­ze­grać. Dla sie­bie. Dla Pre­scot­‐
tów.
Chcia­łam tam wejść, uści­skać Betty i Hanka, usiąść obok Re­eda na wol­nym miej­scu
w ja­dalni, które Hank usta­wił spe­cjal­nie dla mnie, i ostatni raz bła­gać o do­dat­kową
por­cję kur­czaka z klu­skami. Tylko że dziś nie było czego świę­to­wać i wie­dzia­łam, że
stra­ci­łam swoją szansę, gdy tylko usły­sza­łam zbli­ża­ją­cego się męż­czy­znę. Dziś aku­rat
dom był pu­sty.
Już samo to po­winno wy­dać mi się ome­nem.
– Utrud­nia­nie śledz­twa fe­de­ral­nego jest nie­le­galne. – Brzmiał młodo, ale na­dal od­‐
ma­wia­łam pa­trze­nia na jego twarz.
– By­cie ku­ta­sem po­winno być nie­le­galne – wy­mknęło mi się, za­nim zdą­ży­łam
ugryźć się w ję­zyk.
Wy­buch­nął śmie­chem, pełną pier­sią. Był to śmiech, który za­raża i roz­grzewa.
– Po­winno, ale tak nie jest. Cie­szę się, bo nie je­stem stwo­rzony do wię­zie­nia. A ty?
Nie. Pre­scot­to­wie też nie, nie żeby mieli tam tra­fić. Na­wet Nash, któ­rego nie­na­wi­‐
dzi­łam za to, że się ze mną prze­spał, a po­tem za­cho­wał się jak pa­lant.
– Nie pójdę do wię­zie­nia. – Kop­nę­łam luźny ka­mień na ścieżce do domu. Lekko się
prze­su­nął, ale po­zo­stał nie­wzru­szony, przy­po­mi­na­jąc mi, że mu­szę sta­nąć na nogi
i po­wstrzy­mać ka­ta­strofę, za­nim do­się­gnie Re­eda i jego ro­dzinę. – Pre­scot­to­wie nie
mają z tym nic wspól­nego. Na­wet nie wiem, o co cho­dzi, ale w środku mieszka ro­‐
dzina, która jest cał­ko­wi­cie nie­winna i nie za­słu­guje na to, by jej rze­czy były wy­wra­‐
cane do góry no­gami i roz­dzie­rane.
– Kto tam mieszka, panno Win­th­rop?
Kłamca, chcia­łam wy­krzy­czeć. Już wiesz, ty pod­stępna żmijo.
Ma­giczne słowa nie mo­gły tego na­pra­wić, ale i tak wy­po­wie­dzia­łam jedno.
Qu­eren­cia.
„Rze­czow­nik.
Miej­sce, w któ­rym czu­jemy się bez­piecz­nie.
Miej­sce, z któ­rego czer­pie się siłę”.
Dom Pre­scot­tów był moją qu­eren­cią.
– Kto mieszka w tym domu, panno Win­th­rop? – po­wtó­rzył.
– Nie wie pan?
– Wiem. Chcę usły­szeć, jak to mó­wisz.
– Pre­scot­to­wie.
– Nie, Emery. – Moje imię sto­czyło się z jego ję­zyka tak na­tu­ral­nie, jak­by­śmy byli
przy­ja­ciółmi. Par­szywa żmija. – Po­daj ich imiona.
Nie żmija.
Ogni­sty wąż.
Przy­po­mniało mi to Księgę Liczb, przy­po­wieść, którą stra­szyły nas nia­nie, że­by­‐
śmy się do­brze za­cho­wy­wali. Bóg ze­słał ogni­ste węże, aby uka­rać lu­dzi za wy­stą­pie­nie
prze­ciwko niemu. Moj­żesz zbu­do­wał Ne­chusz­tan jako ochronę przed wę­żami. La­ska
w kształ­cie krzyża z wę­żem zwi­nię­tym wo­kół drewna.
Moje dło­nie za­pra­gnęły owi­nąć się wo­kół ta­kiej la­ski i użyć jej jako broni prze­‐
ciwko światu. Prze­ciwko niemu.
Za­miast tego wy­szep­ta­łam ich imiona.
– Betty. Hank. Reed. Nash.
Może to nie on był wę­żem.
Może ja nim by­łam.
Słaba, wy­cho­wana w nie­woli, nie­po­tra­fiąca żyć na wol­no­ści.
– Opo­wiedz mi o Na­shu – po­le­cił.
– Dla­czego?
– Spo­sób, w jaki wy­ma­wiasz jego imię...
– To nie pań­ski in­te­res. – Jad pod­szedł mi do gar­dła. Gdy­bym była żmiją, otru­ła­‐
bym tego czło­wieka, za­nim do­tknąłby mo­ich Pre­scot­tów. – On już tu nie mieszka. Są
tylko Betty, Hank i Reed. I za­nim ich o coś oskar­żysz, Reed to tylko dzie­ciak, a Betty
i Hank to do­brzy lu­dzie.
– A Nash? Czy jest do­brym czło­wie­kiem?
Za­sta­no­wi­łam się nad tym i zda­łam so­bie sprawę, że nie wiem. Choć pra­gnę­łam
po­twier­dzić, nie mo­głam. Nie dla­tego, że chcia­łam go chro­nić, ale dla­tego, że dzia­ła­nia
Na­sha za­wsze za­prze­czały jego sło­wom. Nie uwa­ża­łam go za złego czło­wieka.
Nie miał w zwy­czaju mó­wić czu­łych słó­wek.
Ale za­wsze można było li­czyć na jego czułe ge­sty.
Świad­czyły o tym no­tatki, które agenci praw­do­po­dob­nie zna­leźli.
Poza tym Reed ni­gdy o tym nie mó­wił, ale uzna­łam, że Nash prze­cho­dził przez
trudny okres i każdy za­słu­guje na drugą szansę.
Nie ozna­czało to, że ból tam­tej nocy znik­nął. Nie ozna­czało to, że moje po­liczki
prze­sta­wały ru­mie­nić się za każ­dym ra­zem, gdy o nim my­śla­łam. Ale to był do­bry ro­‐
dzaj ru­mieńca. Taki, który roz­grzewa twarz, gdy po­zna­jesz se­kret, który jest zbyt
piękny, by za­cho­wać go dla sie­bie.
Za długo zwle­ka­łam z od­po­wie­dzią, a kiedy od­wró­ci­łam się w prawo, nie­zna­jomy
już od­szedł. Ob­ró­ci­łam się, za­trzy­mu­jąc, gdy usły­sza­łam szum drzew w la­bi­ryn­cie. Od­‐
rzu­ca­jąc cie­ka­wość na bok, po­bie­głam sprin­tem ścieżką do domu w samą porę, by
uchwy­cić pro­fil męż­czy­zny, za­nim wśli­zgnął się do mo­jego domu przez tylne drzwi.
Ta sama twarz spo­glą­dała na mnie z mo­jego szki­cow­nika.
Bran­don Vu.
Roz­dział trzy­dzie­sty szó­sty

Emery
OBEC­NIE

P nie.
owin­nam była po­trak­to­wać dzi­siej­sze bez­gwiezdne niebo jako ostrze­że­‐

W ta­kie noce nie działo się nic do­brego.


Otwo­rzy­łam drzwi ho­te­lo­wego lobby i spoj­rza­łam w niebo, szu­ka­jąc se­kre­tów,
które mo­gła­bym mu za­ofe­ro­wać.
Se­kret nu­mer je­den – mogę uro­nić łzę, je­śli do­trę do ja­dło­dajni i za­stanę ją za­‐
mkniętą, a po­tem otruć Chan­tilly za to, że ka­zała nam pra­co­wać do późna bez wy­na­‐
gro­dze­nia za nad­go­dziny.
Se­kret nu­mer dwa – gło­śno wy­krzy­cza­łam imię Na­sha, kiedy ze­szłej nocy Ben do­‐
pro­wa­dził mnie do or­ga­zmu. Póź­niej prze­ra­żona wyj­rza­łam z szafy, by upew­nić się, że
nikt mnie nie usły­szał.
Se­kret nu­mer trzy – pod­kra­dłam z lo­dówki to­rebkę kra­ker­sów i zimny na­pój ga­zo­‐
wany, gdy wszy­scy po­szli dziś na lunch, a De­li­lah ze­szła na dół, by zdo­być pod­pis Na­‐
sha na kilku do­ku­men­tach. Ukry­łam opa­ko­wa­nie i pu­stą puszkę pod po­dusz­kami ka­‐
napy, kiedy wró­cił wcze­śniej, niż się spo­dzie­wa­łam.
Chan­tilly usia­dła na tej po­duszce i wszy­scy za­mil­kli, bo my­śleli, że pu­ściła bąka.
Nic nie po­wie­dzia­łam, na­wet gdy jej po­liczki po­kryły się czer­wie­nią, a ona spoj­rzała
na Na­sha, jakby miał ją ura­to­wać ni­czym ry­cerz w srebr­nej zbroi.
Czy to czyni mnie smo­kiem, a Chan­tilly księż­niczką w tej hi­sto­rii? (Je­śli to ja­kieś
po­cie­sze­nie, nada­wa­łaby się na Kró­lewnę Śnieżkę, a wiesz, co o niej są­dzę).
No i pro­szę. Czy trzy se­krety ci wy­star­czą, Bez­gwiezdne Niebo? Oszczę­dzisz mnie
dziś wie­czo­rem?
– Cze­kasz, aż niebo się za­wali, Win­th­rop? Sta­łoby się tak tylko wtedy, gdy­byś zde­‐
cy­do­wała się za­cho­wy­wać nor­mal­nie.
Moje nogi za­drżały na dźwięk le­ni­wego głosu Na­sha. Stłu­mi­łam tę re­ak­cję naj­le­‐
piej, jak po­tra­fi­łam, wy­dy­cha­jąc po­wie­trze tak, jak­bym prze­bie­gła ma­ra­ton. Bi­cie mo­‐
jego serca przy­spie­szyło, a po­tem zwol­niło.
– Po­dą­ża­nie za mną jest bez­ce­lowe. – Da­łam niebu ko­lejne pięt­na­ście se­kund na
od­po­wiedź: spa­da­jącą gwiazdę, ko­metę, co­kol­wiek, za­nim opu­ści­łam głowę i ru­szy­‐
łam przed sie­bie. – Ni­gdy nie przyjmę two­ich po­dwój­nych por­cji. Rów­nie do­brze mo­‐
żesz prze­stać.
Nie mu­sia­łam na niego pa­trzeć, by wie­dzieć, że ką­ciki jego ust wy­gięły się, gdy mój
żo­łą­dek za­pro­te­sto­wał.
Gło­śno.
– Hmm... – Krok Na­sha był taki sam jak mój. – Czy na­prawdę chcesz iść sama do ja­‐
dło­dajni po ciemku tylko po to, by wró­cić, gdy zo­rien­tu­jesz się, że jest za­mknięta?
W wol­nym tłu­ma­cze­niu: „je­steś aż tak uparta?”.
Wzru­szy­łam ra­mio­nami.
– Wy­piję piwo, które do­stanę.
– Nie tak brzmi to po­wie­dze­nie. – Nash wy­cią­gnął rękę i za­trzy­mał mnie, gdy sa­‐
mo­chód za­je­chał za bli­sko kra­węż­nika.
Serce wa­liło mi w piersi, nie mo­głam za­pro­te­sto­wać, gdy za­mie­nił na­sze po­zy­cje,
więc szedł od strony ulicy.
Kiedy w końcu się po­zbie­ra­łam, do­szłam do wnio­sku, że po­win­nam mu po­dzię­ko­‐
wać. Za­miast tego kon­ty­nu­owa­łam swój szybki marsz.
– Le­piej wy­lać piwo.
– To też nie jest to po­wie­dze­nie. – Wło­żył ręce w kie­sze­nie spodni. Cze­ka­li­śmy, aż
znak zmieni ko­lor na biały. – Dla ja­sno­ści, nie śle­dzę cię. Je­stem wo­lon­ta­riu­szem w tej
ja­dło­dajni. Le­piej... w za­sa­dzie ją fi­nan­suję.
– Oboje wiemy, że ja­dło­daj­nia jest za­mknięta. – Zła­pa­łam Na­sha za rękę, by spoj­‐
rzeć na jego ze­ga­rek, ale dziki rytm jego pulsu na mo­ich opusz­kach pal­ców od­wró­cił
moją uwagę. Zde­cy­do­wa­nie tego nie prze­my­śla­łam. – Umm...
– Dzie­siąta czter­dzie­ści sześć.
Wi­dok jego roz­ba­wie­nia mógłby mnie za­bić, więc wpa­try­wa­łam się w niebo. Cze­‐
ka­li­śmy na zie­lone świa­tło na skrzy­żo­wa­niu.
Da­łam ci se­krety.
Ty da­łeś mi Na­sha.
Co jest, kurwa, niebo?
– Ra­cja. – Opu­ści­łam głowę. – Jest dzie­siąta czter­dzie­ści sześć.
– Skoro wiesz, że ja­dło­daj­nia jest za­mknięta, dla­czego wciąż tam idziesz?
– Na­dzieja umiera ostat­nia. – Skrę­ci­łam w drugą ulicę, przy­po­mi­na­jąc so­bie jego
no­tatkę o pro­sze­niu Betty o zna­le­zie­nie na­dziei. Czy kie­dy­kol­wiek ją zna­lazł? – To
mnie na­syca.
– Jak ma­giczne słowa?
Za­trzy­ma­łam się i pod­da­łam, stu­diu­jąc jego twarz jak pilna uczen­nica. Wy­glą­dał
na za­do­wo­lo­nego z sie­bie. Dumny, że zna­lazł mój słaby punkt. Praw­dzi­wym sła­bym
punk­tem były py­ta­nia, które ci­snęły mi się na usta.
Naj­waż­niej­szym z nich jest to – dla­czego w ogóle chcesz mnie kar­mić?
Ugry­złam się w ję­zyk.
– Co wiesz o ma­gicz­nych sło­wach?
– Wiem, że wy­glą­dasz jak wa­riatka, kiedy wy­po­wia­dasz je pod­czas spo­tkań z do­‐
staw­cami. – Ob­jął mnie w pa­sie, gdy obok nas na przej­ściu dla pie­szych prze­je­chał sa­‐
mo­chód. Moje mię­śnie na­pięły się pod jego do­ty­kiem, a ko­szulka na­gle stała się zbyt
cienka. Tym­cza­sem on wy­glą­dał na nie­wzru­szo­nego. – Lu­dzie ga­pią się na mnie i za­‐
sta­na­wiają się, dla­czego za­trud­ni­łem wa­riatkę w po­dar­tych dżin­sach i T-shir­cie z na­‐
pi­sem „ku­rio­zum”.
– Nie no­si­łam ko­szulki ze sło­wem „ku­rio­zum”, od­kąd...
Zmarsz­czył brwi.
– Od kiedy?
– Czy ta roz­mowa ma ja­kiś sens, czy mo­żemy zjeść...? Cze­kaj. Na­ci­skasz na mnie. –
Zła­pa­łam się pod boki, pod­nio­słam głowę i spoj­rza­łam na Na­sha. – Je­śli my­ślisz, że
mo­żesz prze­pro­wa­dzić sub­telne prze­słu­cha­nie i na­kło­nić mnie, bym coś od cie­bie zja­‐
dła, to je­steś tak samo na­ćpany jak kie­dyś.
– Nie­ważne. – Ge­stem wska­zał na drugą stronę ulicy. – Kuch­nia jest za­mknięta.
Świa­tła są wy­łą­czone. Chyba że...
Nie­na­wi­dzisz mnie, prawda, Bez­gwiezdna Nocy?
– Chyba że? – Pod­kur­czy­łam palce u stóp, wie­dząc, że nie zniosę żad­nej od­po­wie­‐
dzi, którą mi za­ofe­ruje.
– Chyba że znasz ko­goś, kto wpłaci mnó­stwo pie­nię­dzy i ma klucz do tego miej­sca.
– To brzmi po­dej­rza­nie jak pu­łapka. – Cof­nę­łam się o krok, gdy zda­łam so­bie
sprawę, jak bli­sko sie­bie sto­imy. – Albo go­rzej... przy­sługa.
– No da­lej, ty­gry­sku. – Jego szczęka drgnęła, a spoj­rze­nie po­wę­dro­wało w górę
w taki w spo­sób, że za­czę­łam się za­sta­na­wiać, czy też roz­ma­wiał z bez­gwiezd­nym nie­‐
bem. – Od­puść so­bie.
– Je­śli po­wiesz mi, dla­czego na­zy­wasz mnie ty­gry­sem. – Pod­ska­ki­wa­łam na pal­‐
cach, za­sta­na­wia­jąc się, co jesz­cze mogę od niego wy­cią­gnąć. Nash strzegł se­kre­tów
jak Kar­da­shia­no­wie sa­mo­cho­dów. Mógłby po­zbyć się kilku z nich. – Żad­nych kłamstw.
I żad­nych abs­trak­cyj­nych od­po­wie­dzi, które po­da­wa­łeś ostat­nim ra­zem.
Opuszka jego kciuka mu­snęła dolną wargę.
– Wy­star­czy, że ci po­wiem, dla­czego na­zy­wam cię ty­gry­sem, a ty tam wej­dziesz?
– To ta­kie pro­ste.
Jego prze­kleń­stwo od­rzu­ciło mnie do tyłu.
– To wcale nie jest ła­twe.
Ko­szula pod­wi­nęła się, gdy wsu­wał ręce do spodni. Pod spodem krył się lity ka­‐
mień i za­sta­na­wia­łam się, czy kie­dy­kol­wiek pęk­nie. Tak bar­dzo przy­po­mi­nał mi po­sąg
Sy­zyfa, który zna­la­złam. Pra­wie nie mo­głam się do­cze­kać, by mu go po­ka­zać, ale przy­‐
po­mnia­łam so­bie, że za­dzwo­ni­łam do ga­le­rii i po­pro­si­łam, by za­miast niej za­trzy­mali
przy­gnę­bia­ją­cego Sy­zyfa.
Jego oczy skie­ro­wały się na mój brzuch, który się roz­bur­czał.
– W po­rządku. – Prze­cze­sał dło­nią włosy. Raz, czego ni­gdy nie roz­gry­złam.
– Praw­dziwe wy­ja­śnie­nie – ostrze­głam. – Bądź szczery.
Cze­ka­nie na jego od­po­wiedź było jak skoń­cze­nie książki i wieść, że na­stępna część
ukaże się do­piero za rok.
– Pa­mię­tasz, kiedy po­wie­dzia­łem to po raz pierw­szy? – Jego szczęka drgnęła na te
słowa.
– Kiedy wpa­dłam na cie­bie na balu de­biu­tan­tek.
– Tak. – Gry­mas na jego twa­rzy mógł pod­bi­jać zie­mie i oba­lać kró­lów. – Po tym, jak
przy­ło­ży­łaś Able­ʼowi Car­tw­ri­gh­towi w jaja. Dwu­krot­nie. – Wy­po­wie­dział te słowa tak,
jakby pod­ło­żył bombę. Żad­nych wy­rzu­tów su­mie­nia.
Na­ci­snę­łam przy­cisk przy przej­ściu, moc­niej, niż było to ko­nie­czne.
– Stare, do­bre czasy.
– Po­wie­dzia­łem to, bo je­steś silna. – Nash do­tknął mo­jego łok­cia, aż sta­nę­łam na­‐
prze­ciw niego i utrzy­ma­łam kon­takt wzro­kowy. – Wy­szłaś z tego po­koju, wy­glą­da­jąc
jak wo­jow­niczka, go­towa znisz­czyć wszystko, co ośmieli się ci prze­szko­dzić, w tym
mnie i Re­eda.
Nie­któ­rzy lu­dzie do­brze przyj­mują kry­tykę, inni kom­ple­menty. Ja na­le­ża­łam do
trze­ciej ka­te­go­rii – ani jedno, ani dru­gie. Głów­nie dla­tego, że nie roz­ma­wia­łam z wie­‐
loma ludźmi i jesz­cze mniej ob­cho­dziła mnie ich opi­nia na mój te­mat.
To spra­wiło, że przy­ję­cie kom­ple­mentu od Na­sha było trud­niej­sze, niż po­winno,
po­nie­waż to­wa­rzy­szyła mu groźba zwa­bie­nia mnie.
Wsu­nę­łam ręce do kie­szeni, za­ci­ska­jąc pię­ści poza za­się­giem wzroku.
– To nie obe­lga? – Przez ga­lo­pu­jący puls le­dwo sły­sza­łam swoje słowa.
– To ni­gdy nie była znie­waga.
Moje serce za­stą­pił ko­li­ber i trze­po­tał we mnie, bi­jąc skrzy­dłami w rytm, za któ­‐
rym nie mo­głam na­dą­żyć.
Za­mknij się, serce. Nie mogę się te­raz z tobą uże­rać. Idź hi­ber­no­wać.
Chcia­łam za­dać tak wiele py­tań.
Dla­czego mnie kar­misz?
Dla­czego je­steś zły na cały świat?
Dla­czego je­steś zły na mnie?
Wszystko w po­rządku? Czy ktoś cię o to py­tał od śmierci Hanka?
Po­ły­ka­jąc je wszyst­kie, ski­nę­łam na drugą stronę ulicy.
– Świa­tło na skrzy­żo­wa­niu zmie­niło się na zie­lone. – Omi­nę­łam Na­sha i pierw­sza
do­tar­łam do drzwi.
Mógł po­pro­sić, że­bym się prze­su­nęła, ale po­chy­lił się nade mną. Przy­ci­snął tors do
mo­ich ple­ców. Wy­cią­gnął rękę i otwo­rzył drzwi. Wy­strze­li­łam do przodu przy pierw­‐
szej nada­rza­ją­cej się oka­zji, prze­dzie­ra­jąc się przez bu­fet z la­tarką w te­le­fo­nie, aż zda­‐
łam so­bie sprawę, że wszystko zo­stało opróż­nione. Na sta­no­wi­sku z prze­ką­skami nie
zo­stała na­wet paczka chip­sów.
– Kurwa.
Nash za­pa­lił świa­tło w drzwiach.
– Zro­bię ci ka­na­pkę na za­ple­czu.
– Umowa była taka, że wejdę do środka. Nie, że coś zjem. – Po­szłam za nim do
kuchni, bo dziw­nie było prze­by­wać w bu­fe­cie bez nad­zoru. – Do­brze, że De­li­lah jest
twoim praw­ni­kiem, a nie ty.
Zi­gno­ro­wał mnie, umył ręce i z ła­two­ścią wy­cią­gnął skład­niki, naj­wy­raź­niej za­zna­‐
jo­miony z ukła­dem kuchni. Odło­ży­łam te­le­fon i przyj­rza­łam mu się. Jego płynne ru­chy
na­pa­wały mnie nie­za­do­wo­le­niem. Nikt nie za­słu­gi­wał na to, by ro­bić ka­na­pki z gra­cją
za­wo­do­wego spor­towca.
Dwie kromki chleba na za­kwa­sie.
In­dyk.
Do­dat­kowy ma­jo­nez chi­po­tle.
Sa­łata.
Pa­trze­nie, jak przy­go­to­wuje mi je­dze­nie, było wręcz nie­rze­czy­wi­ste. Oczy­wi­ście
ro­bił to w prze­szło­ści, ale oglą­da­nie tego to zu­peł­nie inna bajka. Jak zbu­rze­nie czwar­‐
tej ściany.
Nash był roz­gry­wa­ją­cym, który żył w swoim wła­snym ogni­stym wszech­świe­cie
i w ja­kiś spo­sób gra­wi­to­wał do mo­jej kra­iny wiecz­nego lodu. Chcia­łam po­dzie­lić się
moim bez­gwiezd­nym nie­bem i ukraść jego pa­lące słońce. Ni­gdy tego nie zro­zu­miem,
ale to była moja prawda.
Wła­śnie dla­tego szczę­ście nie jest trwałe, po­my­śla­łam. Ży­cie przed­sta­wia ci fan­ta­‐
zje, a po­tem spra­wia, że czu­jesz, że nie mo­żesz ich speł­nić. Spę­dzasz resztę ży­cia, dą­‐
żąc do urze­czy­wist­nie­nia tych ma­rzeń, a kiedy zda­jesz so­bie sprawę, że od po­czątku
były na wy­cią­gnię­cie ręki, jest już za późno.
Po­ło­ży­łam te­le­fon na bla­cie, opar­łam się o niego i chwy­ci­łam go obiema rę­kami.
Kiedy Nash do­dał do ka­na­pki war­stwę ched­dara, nie­omal prze­tar­łam oczy.
Moja ulu­biona ka­na­pka.
Pa­mię­tał.
Ja­kim cu­dem?
Ani razu na mnie nie spoj­rzał. Jego dba­łość o szcze­góły mnie de­ner­wo­wała. Prze­‐
kroił chleb po prze­kąt­nej, po­ło­żył go na pro­sto­kąt­nym ta­le­rzu i po­sta­wił obok mo­jej
dłoni na bla­cie. Ko­lana lekko się pode mną ugięły.
Przy­szło mi do głowy, że wiemy o so­bie wię­cej, niżby się mo­gło wy­da­wać.
Po­zna­wa­nie ko­goś jest jak przy­bie­ra­nie na wa­dze – po­chła­niasz ka­wałki to tu, to
tam, a po­tem orien­tu­jesz się, że przy­było ci dzie­sięć ki­lo­gra­mów i za­sta­na­wiasz się,
jak to moż­liwe.
– Co? – za­py­tał, gdy nie tknę­łam ka­na­pki.
– Umm... – Po­cią­gnę­łam za rą­bek ko­szulki.
– Jezu, Emery, wy­duś to w końcu. – Nash rzu­cił mi spoj­rze­nie, które su­ge­ro­wało, że
nie wie, dla­czego sam się w to wpa­ko­wał. – Ni­gdy wcze­śniej nie by­łaś nie­śmiała. Nie
za­czy­naj te­raz.
Wy­bra­łam pierw­szą rzecz, jaka przy­szła mi do głowy.
– Nie ma li­ściku...
– Mó­wisz po­waż­nie?
– Czy wy­glą­dam, jak­bym żar­to­wała?
Spo­dzie­wa­łam się, że mnie zi­gno­ruje, ale on po­trzą­snął głową, wziął dłu­go­pis i pa­‐
pier z szu­flady i po­ło­żył je na bla­cie. Pi­sząc, prze­su­wał ję­zy­kiem po war­gach. Naj­pierw
pi­sał po­woli, a po­tem szybko, więc oba­wia­łam się, że nie będę w sta­nie tego od­czy­tać.
Zło­żył kar­teczkę i po­ło­żył ją obok ka­na­pki.
– Nie czy­taj jej te­raz.
– Ale...
– Chcesz ją czy nie?
Scho­wa­łem li­ścik do kie­szeni, żeby nie zdą­żył mi jej ode­brać.
– Do­brze.
Mój żo­łą­dek za­bur­czał. Spoj­rza­łam na ka­na­pkę i do­tknę­łam jej.
– Co znowu? – Jego usta się za­ci­snęły. Prze­cze­sał dło­nią włosy. Dwa razy. – Po pro­‐
stu zjedz ka­na­pkę. Kurwa.
Jego upór osią­gnął taki po­ziom, że już nie mo­głam mu od­ma­wiać. Nie ro­zu­mia­łam
jego mo­ty­wa­cji, ale wie­dzia­łam, że na­prawdę chciał mnie na­kar­mić, a to da­wało mi
prze­wagę. Kwe­stia tego, jak bar­dzo mu na tym za­le­żało.
– Je­śli po­zwolę ci się na­kar­mić – za­czę­łam bez po­śpie­chu – będę mo­gła po­pro­sić
cię o dwie rze­czy: przy­sługę i py­ta­nie. Ocze­kuję prawdy.
– Wy­ko­rzy­sta­łaś już szcze­rość jak na je­den dzień.
Unio­słam głowę, pro­wo­ku­jąc go, by za­czął się ze mną kłó­cić jak Chan­tilly.
– Nash.
– Co?
Mia­łam na­dzieję, że wi­dzi, jak bar­dzo mi na tym za­leży.
– Współ­pra­cuj ze mną. Pro­szę.
Przy­glą­dał mi się za­my­ślony. Spo­dzie­wa­łam się, że zmieni zda­nie, ale chwy­cił ka­‐
na­pkę i przy­trzy­mał ją przy mo­ich ustach.
– Naj­pierw ugryź, a po­tem po­roz­ma­wiamy.
Po mo­ich po­licz­kach roz­lał się ru­mie­niec. Po­chy­li­łam się i wgry­złam w ka­na­pkę,
co­fa­jąc się, gdy moje usta do­tknęły jego palca. Po­śpiesz­nie za­czę­łam prze­żu­wać, nie
mo­gąc cie­szyć się sma­kiem, gdy jego oczy sku­piły się na mo­ich war­gach.
– Co to za przy­sługa? – za­py­tał, gdy prze­łknę­łam.
– Chcę po­sta­wić po­sąg w ho­telu.
– Dla­czego?
Drzwi wy­da­wały się tak da­leko.
Zer­k­nę­łam na nie i roz­wa­ży­łam ucieczkę.
– Dla­czego co?
– Wiesz, o co py­tam. Nie uda­waj. – Opuszką palca do­tknął mo­jego pod­bródka.
Spoj­rza­łam mu w twarz. – Dla­czego tak bar­dzo za­leży ci na rzeź­bie?
– To nie było czę­ścią umowy. – Jego do­tyk pa­rzył mój pod­bró­dek. Ode­rwa­łam się
od niego, po­trzą­sa­jąc głową. – Ja jem, a ty wy­peł­niasz prośbę. Taka była umowa.
– Pie­przyć umowę. Od­po­wiedz na py­ta­nie.
– Nie po­tra­fisz prze­strze­gać za­sad, prawda?
– Za­sady są po to, by od­dzie­lać przy­wód­ców od pod­da­nych. Wiem, kim je­stem,
i wy­gląda na to, że ty nie je­steś tym, za kogo cię uwa­ża­łem. – Odło­żył ka­na­pkę i zło­żył
ręce na piersi, przy­glą­da­jąc się mo­jej twa­rzy, jakby mnie nie ro­zu­miał i nie wie­dział,
dla­czego w ogóle pró­buje to zmie­nić. – Mo­gła­byś po­pro­sić o ja­ką­kol­wiek przy­sługę.
Rzeźba nic ci nie da. Dla­czego ci tak za­leży?
Mia­łam za złe Na­showi, że był taki nie­ustę­pliwy. Jego prze­ko­na­nia do­rów­ny­wały
moim, co ozna­czało, że za każ­dym ra­zem, gdy roz­ma­wia­li­śmy, jedno z nas wy­gry­wało,
a dru­gie prze­gry­wało. A ja zwy­kle sie­dzia­łam po prze­gra­nej stro­nie.
Jak brzmiał ten cy­tat Ro­berta Kiy­osa­kiego? Cza­sami wy­gry­wasz, a cza­sami się
uczysz.
Prze­łknę­łam dumę i pod­da­łam się, za­sta­na­wia­jąc, czego mnie to na­uczy.
– Ha­ling Cove cię nie ob­cho­dzi.
– Twier­dzisz tak, bo do­brze mnie znasz?
– Tak.
Za­ci­snę­łam palce, wma­wia­jąc so­bie, że moje słowa mnie nie po­tę­pią. Co z tego, że
zna­łam Na­sha? Miesz­kał w po­sia­dło­ści mo­jego taty przez pra­wie dzie­sięć lat. By­łoby
dziw­niej, gdy­bym go nie znała.
– Nie po­doba mi się to, ale nie zmie­nia faktu, że cię znam. To­bie nie za­leży na Ha­‐
ling Cove, ale Betty za­leży na to­bie. Ha­ling Cove znaj­duje się bli­sko Eastridge. To ozna­‐
cza, że bę­dzie tu pod­czas wiel­kiego otwar­cia.
Serce po­de­szło mi do gar­dła, nie­mal mnie dła­wiąc i przy­po­mi­na­jąc, jaki ten or­gan
po­trafi być mę­czący. Ko­cha­nie ko­goś, kogo ko­chał Nash, wy­da­wało się w tej chwili in­‐
tymne. Jak­bym zbli­żyła się do niego jesz­cze bar­dziej.
– No i? – za­py­tał.
Roz­wa­ża­łam kłam­stwo, ale jaki to mia­łoby sens? Zwy­kle po­tra­fił mnie przej­rzeć.
Poza tym kłam­stwa kosz­tują wię­cej niż prawda, a ja by­łam spłu­kana.
– I chcę, żeby była dumna z tego, co po­mo­głam zbu­do­wać – do­da­łam, wy­pusz­cza­‐
jąc z ust po­wie­trze.
Jego mil­cze­nie spra­wiło, że prze­stą­pi­łam z nogi na nogę. Cze­ka­łam, aż ten błysk
znik­nie z jego oczu. W po­koju zro­biło się go­rę­cej, pod­łoga stała się mniej sta­bilna,
a mój żo­łą­dek prze­szyły małe igiełki.
Pierw­sza prze­rwa­łam mil­cze­nie.
– Zro­bisz to czy nie?
– Tak. – Ten błysk nie znik­nął. A na­wet się na­si­lił. – Jedz.
Obok nas za­brzę­czał mój te­le­fon. Spoj­rza­łam na ekran, mo­dląc się, aby nie było to
po­wia­do­mie­nie z apli­ka­cji Eastridge Uni­ted, ale po­tem przy­po­mnia­łam so­bie, że je
wy­łą­czy­łam. Na ekra­nie mi­gnęło imię Re­eda.
Nie ru­szy­łam się, by od­po­wie­dzieć.
Nash po­now­nie pod­niósł ka­na­pkę i zer­k­nął na te­le­fon.
– Igno­ru­jesz go?
– Oświad­czy się Ba­sil.
Nie roz­wi­nę­łam.
– Nie ro­zu­miem tego.
– Ja też nie. – Od­ru­chowo wgry­złam się w ka­na­pkę, gdy mi ją po­dał, a po­tem cof­nę­‐
łam się, bo zda­łam so­bie sprawę, co zro­bi­łam. Jego roz­ba­wie­nie nie sła­bło, gdy prze­‐
żu­wa­łam i prze­ły­ka­łam. – Już nie czuję do niego tego, co kie­dyś – do­da­łam, po­nie­waż
na­dal rzu­cał mi spoj­rze­nie, które su­ge­ro­wało, że jest ina­czej.
– Ja­sne.
– Przy­się­gam.
– Wie­rzę ci.
– Mó­wię po­waż­nie.
Od­gar­nę­łam włosy z oczu i zmarsz­czy­łam brwi, zda­jąc so­bie z cze­goś sprawę. Przy
Re­edzie ni­gdy nie czu­łam się, jak­bym uno­siła się w po­wie­trzu, bę­dąc przy­wią­zaną do
ziemi. To uczu­cie ogar­niało mnie tylko przy Na­shu.
Jakby wspo­mnie­nie tego, kim był kie­dyś, czy­niło go te­raz bar­dziej po­cią­ga­ją­cym.
Wo­jow­nik, który mnie kar­mił, zmie­nił się w mi­liar­dera, który mnie kar­mił, i żadna
osoba na tym pie­przo­nym świe­cie nie mo­gła zgad­nąć dla­czego, ale przy­naj­mniej by­‐
łam bli­ska prawdy.
– Reed i ja i tak ni­gdy do sie­bie nie pa­so­wa­li­śmy – do­da­łam.
– Wiem.
Zmru­ży­łam oczy.
– Słu­cham?
Nash prze­chy­lił głowę i prze­ska­no­wał moje ciało.
– Czy Reed kie­dy­kol­wiek spra­wił, że do­szłaś?
– Oboje wiemy, że nie. Twój ar­gu­ment jest tak bez­sen­sowny, że po­świę­ca­nie mu
uwagi by­łoby stratą czasu. Mo­gła­bym słu­chać te­raz wier­szy Da­neza Smi­tha. Na jedno
by wy­szło.
Zi­gno­ro­wał mnie, a na jego twa­rzy po­ja­wił się uśmiech.
– Czy kie­dy­kol­wiek zro­bi­łaś się mo­kra na samą myśl o nim?
Zło­ży­łam ręce na piersi.
– Nie wszystko w ży­ciu kręci się wo­kół seksu.
Nash odło­żył ka­na­pkę.
– Nie o to mi cho­dzi.
Uśmie­chał się pro­mien­nie i do­tarło do mnie, że ni­gdy go ta­kim nie wi­dzia­łam. Jego
uśmiech mógłby wy­le­czyć raka, zli­kwi­do­wać dług stu­dencki i przy­nieść po­kój na
świe­cie. Chcia­łam go scho­wać do kie­szeni i za­trzy­mać tylko dla sie­bie. Po­kój na świe­‐
cie i tak brzmiał nudno.
– Czy po­zwo­li­ła­byś Re­edowi do­ty­kać cię tak, jak ja cię do­ty­ka­łem? – za­py­tał, znie­‐
wa­la­jąc mnie sa­mymi sło­wami. Czu­łam się tak, jak­by­śmy znów stali w nie­do­koń­czo­‐
nym apar­ta­men­cie, a ja nie mo­głam po­zbyć się jego smaku z ję­zyka.
Sku­pi­łam się na pal­cach u stóp, po­ru­sza­łam nimi w bu­tach i li­czy­łam każdy z nich,
aby od­wró­cić swoją uwagę.
– Le­dwo mogę uwie­rzyć, że to­bie po­zwo­li­łam się do­tknąć – mruk­nę­łam.
Albo że po­zwolę ci zro­bić to po­now­nie.
– Czy kie­dy­kol­wiek mia­łaś ochotę o niego wal­czyć? – Wpa­try­wał się w moją twarz,
zbie­ra­jąc wszyst­kie od­po­wie­dzi, któ­rych po­trze­bo­wał. – Gdyby ktoś nie­od­po­wied­nio
na niego spoj­rzał, roz­ma­wiał z nim nie­od­po­wied­nio, do­tknął go nie­od­po­wied­nio, pod­‐
nio­sła­byś pie­przony miecz i rzu­ciła się do walki, za­po­mniaw­szy na­wet o zbroi?
– Wal­czy­ła­bym dla niego – za­pro­te­sto­wa­łam.
Nie mia­łam co do tego wąt­pli­wo­ści.
Reed był moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem.
Gdyby za­dzwo­nił do mnie o czwar­tej nad ra­nem i po­wie­dział, że ko­goś za­bił, po­‐
mo­gła­bym mu wy­ko­pać grób przed po­ste­run­kiem po­li­cji, je­śli tego by po­trze­bo­wał.
Nash po­trzą­snął głową, jakby uznał mnie za roz­cza­ro­wu­jącą i ża­ło­sną. Jego pew­‐
ność sie­bie mnie ka­rała, po­nie­waż ozna­czała, że wie­rzył w swoje słowa, a kiedy Nash
wie­rzył, ja rów­nież.
– Wal­czy­ła­byś u jego boku, a nie za niego. To dwie różne rze­czy. Gdyby po­pro­sił cię
o odło­że­nie mie­cza, po­słu­cha­ła­byś, po­nie­waż nie je­steś tak głę­boko za­an­ga­żo­wana.
Masz wy­bór i to jest róż­nica mię­dzy ko­cha­niem ko­goś a by­ciem w kimś za­ko­cha­nym.
Mo­żesz kon­tro­lo­wać jedno, ale na pewno nie je­steś w sta­nie kon­tro­lo­wać dru­giego.
– Co ty wiesz o mi­ło­ści? – syk­nę­łam, zi­ry­to­wana tym, że dzie­liło nas tyle lat do­‐
świad­cze­nia.
Czy za dzie­sięć lat będę mó­wić ta­kie rze­czy?
Czy w ogóle będę o nich wie­dzieć?
Zdjął ma­ry­narkę i rzu­cił ją na ladę, za­trzy­mu­jąc się tylko, żeby po­lu­zo­wać kra­wat.
– Wy­star­cza­jąco, by mieć pew­ność, że ni­gdy nie by­łaś za­ko­chana w Re­edzie.
– Ale skąd?
– Po­nie­waż wiem, jak wy­gląda mi­łość. Mu­sia­łem pa­trzeć, jak mama i tata się ko­‐
chają, a po­tem tracą sie­bie na­wza­jem. Twoi ro­dzice mają pie­nię­dzy jak lodu, ale to moi
są naj­bo­gat­szymi ludźmi, ja­kich znam. – Ze­rwał kra­wat, roz­piął dwa górne gu­ziki ko­‐
szuli i pod­wi­nął man­kiety do po­łowy ra­mion, za­trzy­mu­jąc się tuż nad ta­tu­ażem „po­‐
kuta”. – Wła­śnie to po­win­naś wie­dzieć. Mi­łość jest naj­droż­szą rze­czą, jaką kie­dy­kol­‐
wiek po­sią­dziesz. Pła­cisz za nią smut­kiem, łzami i ka­wał­kiem swo­jej du­szy, ale w za­‐
mian otrzy­mu­jesz szczę­ście, wspo­mnie­nia i ży­cie.
– Dla­czego mi to mó­wisz?
– Słowa mają dla cie­bie zna­cze­nie, ale rzu­casz naj­waż­niej­szym z nich, nie ro­zu­mie­‐
jąc, co ono ozna­cza.
Tak, ale dla­czego ma to zna­cze­nie dla cie­bie? Dla­czego prze­szka­dza ci to na tyle,
żeby mnie po­pra­wiać? Dla­czego, dla­czego, dla­czego? Nie ro­zu­miem cię, Na­shu Pre­‐
scot­cie. Czy ty w ogóle ro­zu­miesz sie­bie?
– Ta za­cie­kła lo­jal­ność ka­zała ci my­śleć, że je­steś za­ko­chana w Re­edzie – do­dał.
– Mó­wisz tak, jak­byś do­brze mnie znał – za­drwi­łam.
– Bo tak jest. Skończmy uda­wać, że je­ste­śmy so­bie obcy. Ni­gdy nie na­le­ża­łaś do Re­‐
eda, ty­gry­sku. On jest udo­mo­wiony. Ty je­steś dzika. Oswa­ja­nie cię by­łoby pa­ro­dią. Im
szyb­ciej to zro­zu­miesz, tym szyb­ciej bę­dziesz mo­gła ru­szyć da­lej.
Po­wie­dział to tak swo­bod­nie, tak rze­czowo, że pra­wie nie zro­zu­mia­łam wagi jego
słów.
Pra­wie.
Je­śli tak po­strze­gał mnie Nash, to dla­czego, do ja­snej cho­lery, za­wsze ska­ka­li­śmy
so­bie do gar­deł?
Je­śli Reed był księ­ciem spo­koj­nych la­sów i bez­śnież­nych gór, Nash był kró­lem
dymu, po­piołu i kłamstw. Był ogniem, który spu­sto­szył te lasy, i po­pio­łem, który spadł
na te góry. Chcia­łam wdy­chać jego dym, po­kryć ję­zyk jego po­pio­łem i za­to­pić się
w jego kłam­stwach.
Ale dym znisz­czył płuca.
Po­piół sma­ko­wał jak śmierć.
A kłam­stwa za­śle­piają ma­rzy­cieli.
By­łam ma­rzy­cielką.
A to mój kosz­mar.
Roz­dział trzy­dzie­sty siódmy

Emery
T ar­gała mną wojna, pod­sy­cana za­zdro­ścią.
Mru­ga­łam, za­sta­na­wia­jąc się, jak mógł tak stać z pie­przoną ka­na­pką z in­‐
dy­kiem, jakby nic się nie stało. Uniósł brwi, chcąc, zdaje się, po­wie­dzieć, że moja opi­‐
nia o so­bie jest zbu­do­wana na kłam­stwie.
Wpa­try­wa­li­śmy się w sie­bie, do­póki po­now­nie nie przy­ło­żył ka­na­pki do mo­ich ust.
Po­zwo­li­łam mu, przyj­mu­jąc ko­lejny kęs. Dało mi to czas na ukry­cie nie­pew­no­ści.
Jego bli­skość mną wstrzą­snęła, ale wy­po­wie­dziane przez niego słowa spa­ra­li­żo­wały.
Gdy skoń­czy­łam ka­na­pkę, umył i po­kroił tru­skawki, a na­stęp­nie po­sta­wił po­jem­‐
nik na bla­cie. Otwo­rzyw­szy za­mra­żarkę, na­ło­żył do mi­ski lody wa­ni­liowe i po­sy­pał je
białą cze­ko­ladą i pian­kami mar­sh­mal­low.
Cho­lera, gdy wzię­łam do ust czu­batą łyżkę, po­czu­łam się jak księż­niczka Eastridge,
którą kie­dyś by­łam.
To ten sam smak lo­dów i po­sypka, które ja­dłam, gdy po­obi­jany Nash za­kra­dał się
do re­zy­den­cji po lód.
Sku­pił wzrok na mo­ich ustach. Kiedy prze­łknę­łam, po­wiódł wzro­kiem wzdłuż mo­‐
jej szyi. By­łam zwie­rzę­ciem w zoo, wy­sta­wia­nym na po­kaz przy kar­mie­niu. A może ra­‐
czej ofiarą przy­go­to­wy­waną na ko­la­cję dla dra­pież­nika.
– A co z py­ta­niem, które je­steś mi wi­nien? – Mój głos brzmiał ochry­ple, su­cho.
– To nie jest gra w dwa­dzie­ścia py­tań. – Jego słowa ocie­kały po­gardą jak top­nie­jące
lody spły­wa­jące po boku mi­ski. – Prze­ce­niasz moją do­broć. Już otrzy­ma­łaś przy­sługę
i dar­mową po­radę. Nie je­stem ani ma­giczną kulą, ani Oprah.
Ze­bra­łam kciu­kiem spły­wa­jący po ce­ra­mice krem, zli­za­łam go z palca i za­mar­łam,
gdy do­strze­głam jego żar­liwy wzrok.
– Po­móż mi... – Od­su­nę­łam mi­skę, ma­jąc na­dzieję, że jej nie weź­mie. – Je­stem już
pełna i by­ła­bym wdzięczna, gdy­byś to skoń­czył. Nie chcemy mar­no­wać je­dze­nia,
prawda?
– Dla­czego już czuję, że to błąd? – mruk­nął, ale z każ­dym sło­wem pod­cho­dził bli­‐
żej, jego klatka pier­siowa na­parła na mi­skę, przy­su­wa­jąc ją z po­wro­tem do mnie. Jego
od­dech mu­skał moje czoło, ła­sko­tał po­liczki. – Co to za py­ta­nie, ty­gry­sku?
– Sin­ga­pur.
– Z pew­no­ścią stać cię na coś lep­szego po tej pre­sti­żo­wej szkole, którą ci za­fun­do­‐
wali. – Nash ba­wił się ko­smy­kiem mo­ich wło­sów. Za­sta­na­wiam się, czy zda­wał so­bie
sprawę, że to robi. To mógł być pierw­szy raz, kiedy na­wią­zał ze mną kon­takt. – To nie
jest py­ta­nie. Za­daj praw­dziwe. – Jego palce za­marły. – Ostat­nia szansa.
– Dla­czego Sin­ga­pur?
– Dla­czego nie?
Wy­plą­ta­łam włosy z jego pal­ców i wzię­łam do ust ko­lejną por­cję lo­dów.
– Szczera od­po­wiedź albo ni­gdy nie zjem od cie­bie ko­lej­nej ka­na­pki.
Nie za­mie­rza­łam tego ro­bić, po­mimo pro­te­stów mo­jego żo­łądka, ale kom­pro­mis
był tego wart.
Nash odło­żył cze­ko­ladę na półkę i sta­nął na­prze­ciwko mnie.
– Lu­bię Sin­ga­pur.
Z opóź­nie­niem zro­zu­mia­łam swój błąd. Za­da­łam nie­wła­ściwe py­ta­nie. Iry­ta­cja du­‐
siła mnie w piersi, ale stłu­mi­łam ją, gdy zda­łam so­bie sprawę, że jego uniki ozna­czają
za­gadkę, którą mu­szę roz­wi­kłać, se­kret, który mu­szę od­kryć.
Chcia­łam tego.
Mu­sia­łam po­znać wszyst­kie jego ta­jem­nice.
Pra­gnę­łam tego.
Je­śli nie z chęci po­sia­da­nia ich, to dla wy­rów­na­nia szans.
– Dla­czego ta lo­ka­li­za­cja? – na­ci­ska­łam, po­sta­wiw­szy pu­stą mi­skę na bla­cie. Mój
od­dech sma­ko­wał tru­skaw­kami, wa­ni­lią, cze­ko­ladą i pian­kami. Za­sta­na­wia­łam się, jak
sma­ko­wał jego.
Opłu­kał mi­skę w zle­wie i wło­żył ją do zmy­warki.
– To dru­gie py­ta­nie.
– To uzu­peł­nie­nie pierw­szego.
Nash po­trzą­snął głową i wró­cił do mnie z ser­we­tką w ręce.
– Jak zwy­kle ła­miesz za­sady.
Kiedy mi ją po­dał, zi­gno­ro­wa­łam go, prze­su­nę­łam ję­zy­kiem po ką­ciku ust i zli­za­‐
łam białą cze­ko­ladę. Śle­dził ten ruch, pod­czas gdy ja śle­dzi­łam jego.
Prze­łknął ślinę. Zgniótł ser­we­tkę w dłoni. Wy­obra­ża­łam so­bie, że Nash ma te­raz
ochotę po­lu­zo­wać koł­nie­rzyk albo prze­cze­sać dło­nią włosy. Trzy razy, bo spra­wi­łam,
że po­czuł się nie­swojo. Spra­wi­łam, że chciał uciec.
– Za­wsze pró­bu­jesz usta­lać pie­przone za­sady – od­par­łam i od­chrząk­nę­łam, nie­‐
pewna, jak mam się czuć w związku z na­szą bli­sko­ścią. Krew krą­żyła we mnie jak sza­‐
lona. To nie mo­gło być zdrowe. – Nikt nie uczy­nił cię kró­lem, Nash.
Roz­ło­żył ra­miona jak orzeł w lo­cie, zaj­mu­jąc tyle miej­sca, że mnie przy­tło­czył.
– Sto­isz w moim kró­le­stwie, Win­th­rop. Je­stem wła­ści­cie­lem po­wie­trza, któ­rym od­‐
dy­chasz, ziemi, po któ­rej cho­dzisz, firmy, w któ­rej pra­cu­jesz. Rzą­dzę Ka­ro­liną Pół­‐
nocną.
Ani przez chwilę nie wąt­pi­łam w jego słowa. Ude­rzyło mnie, jak bar­dzo sy­tu­acja
się od­wró­ciła. Upa­dła księż­niczka. Nie­ubła­gany król, który za­jął jej miej­sce. Serce wa­‐
liło mi w piersi, gdy do­tarło do mnie, że na­sze ży­cie to bajka.
Nie Di­sneya.
Braci Grimm.
W któ­rej okrutny król rzą­dzi skra­dzio­nym kró­le­stwem, a biedna słu­żąca żyje na li­‐
nii ognia ty­rana.
Ale wie­dzia­łam, jak te bajki się koń­czą.
Tak jak lu­dzie.
– Stoję je­dy­nie na gó­rze fał­szy­wych obiet­nic. – Bła­ga­łam żo­łą­dek, by się uspo­koił.
Bur­czało mi w brzu­chu, peł­nym ulu­bio­nych po­traw i kłamstw. – Lu­bisz Sin­ga­pur, ja­‐
sne. To nie jest od­po­wiedź. Nie do końca.
Nash oparł się o ladę, wsu­wa­jąc ręce do kie­szeni spodni.
– In­nej nie do­sta­niesz.
– Dla­czego nie chcesz mi po­wie­dzieć? – Prze­su­nę­łam się do przodu, aż sta­nę­li­śmy
ra­mię w ra­mię. Chcia­łam, żeby na mnie spoj­rzał, tak na­prawdę na mnie spoj­rzał, i zro­‐
zu­miał, że mó­wię śmier­tel­nie po­waż­nie. – Nie za­mie­rzam cię osą­dzać, Nash. Draż­nimy
sie­bie na­wza­jem. Ja mó­wię, że je­steś okrutny. Ty wy­ma­wiasz moje imię, jakby było
prze­kleń­stwem i grze­chem. Ale czy kie­dy­kol­wiek, choć na se­kundę, spra­wi­łam, że po­‐
czu­łeś się, jak­bym uwa­żała cię za ko­goś gor­szego, niż je­steś?
– Nie. – Prawda roz­sia­dła się mię­dzy nami jak nie­pro­szony gość, a my za­sta­na­wia­‐
li­śmy się, jak w ogóle się tam do­stała. Nash po­tarł kark, po czym scho­wał dłoń do kie­‐
szeni. – Bu­dy­nek obok.
– Co z nim?
– Za­trzy­ma­łem się tam raz. De­li­lah i ja je­dli­śmy w re­stau­ra­cji na da­chu. Na ze­‐
wnątrz. Bez su­fitu. Je­dze­nie było do dupy, ale czu­łem się wy­star­cza­jąco wy­soko na
nie­bie, by do­tknąć taty, wy­star­cza­jąco da­leko od Eastridge, by swo­bod­nie od­dy­chać,
i wy­star­cza­jąco bli­sko ziemi, by wie­dzieć, że to rze­czy­wi­stość. To je­dyny raz, kiedy
chcia­łem pro­wa­dzić Pre­scott Ho­tels, za­miast spa­lić je do go­łej ziemi. Chcę ku­pić bu­dy­‐
nek obok i zbu­do­wać wie­żo­wiec, który bę­dzie wyż­szy, lep­szy, bli­żej księ­życa.
Od­chy­li­łam głowę i spoj­rza­łam na su­fit, ża­łu­jąc, że nie sto­imy na ze­wnątrz.
– Jak wy­glą­dało niebo?
– Co masz na my­śli?
Mam­ro­cząc ma­giczne słowo, spoj­rza­łam na niego po­now­nie.
– Czy były tam gwiazdy?
– To mia­sto...
– Co to zna­czy? Tak czy nie?
– Nie, nie było gwiazd.
– Bez­gwiezdna noc – wy­szep­ta­łam ocza­ro­wana, mi­mo­wol­nie się do niego przy­su­‐
wa­jąc.
To stało się tak szybko.
Na­sze usta zde­rzyły się ze sobą, a zęby za­zgrzy­tały.
To nie był miły po­ca­łu­nek, po­nie­waż Nash nie za­słu­gi­wał na taki. Bez względu na
to, co świat o nim my­ślał, bez względu na to, że Eastridge oraz prasa uwa­żali go za
zbawcę, a wszy­scy w Pre­scott Ho­tels lub ja­dło­dajni za­chwy­cali się nim, nie za­słu­gi­wał
na miły po­ca­łu­nek.
Nie ode mnie.
Ni­gdy.
Po­ca­ło­wał mnie jak zło­czyńca, któ­rym był. Szorstko i nie­ubła­ga­nie. Bru­tal­nie do­ty­‐
ka­łam go po ciele, skó­rze, szyi. Wsu­nę­łam ję­zyk w jego usta i wal­czy­li­śmy przy każ­‐
dym pchnię­ciu.
Zła­pał mnie w ta­lii i z ła­two­ścią pod­niósł. Owi­nę­łam nogi wo­kół jego ple­ców, ję­‐
cząc, gdy po­sa­dził mnie na bla­cie i przy­warł do mo­jego ciała. Ca­ło­wa­łam go po ciele
w każ­dym miej­scu, któ­rego mo­głam do­się­gnąć. Uda­wa­łam, że jest moje.
Gdy nie mo­gli­śmy już zła­pać tchu, za­uwa­ży­łam, że jego ko­szula jest roz­darta na
boku, a moja leży gdzieś po dru­giej stro­nie po­koju, cho­ciaż nie pa­mię­ta­łam, kiedy ją
zdjął.
– La­gom – szep­nę­łam, sty­ka­jąc na­sze czoła, ła­piąc od­dech.
Sma­ko­wał jak coś trwa­łego. Coś, co zo­sta­nie wy­ryte na mo­ich ustach na długo po
na­szym roz­sta­niu.
I wy­da­wało mi się to nie­wła­ściwe.
Po­ca­łu­nek był nie­wła­ściwy.
Nie dla­tego, że był moim sze­fem.
Nie dla­tego, że był okrutny.
Nie dla­tego, że wszy­scy by nas za to znie­na­wi­dzili.
Nie dla­tego, że jego brat był moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem.
Nie dla­tego, że my­śla­łam, że je­stem za­ko­chana w Re­edzie.
Ale po­nie­waż nic, ab­so­lut­nie nic, nie po­winno być tak przy­jemne.
A je­śli coś jed­nak było?
Mu­siało być złe.
Nash ode­tchnął przy mo­ich ustach.
– Co to jest la­gom?
Zsu­nę­łam ręce na jego klatkę pier­siową, pod­eks­cy­to­wana tem­pem jego serca. Do­‐
rów­ny­wało mo­jemu.
– Nie za mało. Nie za dużo. W sam raz.
Nie wie­rzy­łam w do­sko­na­łość, ale wie­rzy­łam w la­gom.
Ozna­czało to, że coś jest wy­star­cza­jąco do­bre, ale nie­ko­niecz­nie ide­alne.
W świe­cie peł­nym pod­stęp­nych kłamstw była to prawda, któ­rej się trzy­ma­łam.
Nash za­nu­rzył dłoń w mo­ich dżin­sach i prze­su­nął kciu­kiem po moim udzie i mię­‐
dzy no­gami.
– Dla­czego nie po­wiesz, że ide­al­nie?
Po­trzą­snę­łam głową, prze­ra­żona tym po­my­słem.
– Do­sko­na­łość jest nie­osią­galna. Plami ją cier­pie­nie, któ­rego wy­maga po­goń za nią.
Do­sko­na­łość to coś, o czym my­ślisz głową. La­gom to coś, co czu­jesz ser­cem.
Jego palce prze­bie­gły wzdłuż mo­jej bie­li­zny, a knyk­cie mu­skały skórę.
– Dla­czego tak na mnie pa­trzysz? – za­py­ta­łam i od­su­nę­łam się, ale jego dłoń za­ci­‐
snęła się na mo­jej ta­lii, przy­su­wa­jąc mnie bli­żej na chwilę, za­nim mnie pu­ścił.
– Przy­po­mniało mi się pewne słowo. – Wy­po­wie­dział je bez­gło­śnie jak ja. Wy­glą­‐
dał przy tym tro­chę za­baw­nie, ale uj­mu­jąco. – Czy tak to ma dzia­łać?
– Jak le­kar­stwo?
Nash po­wiódł wzro­kiem mię­dzy nami.
– Nie.
Nie roz­wi­nął te­matu, a ja nie na­ci­ska­łam. Nie chcia­łam, żeby zruj­no­wał mi ma­‐
giczne słowa. Po­sia­dał taką moc, a słowa były dla mnie zbyt ważne, by ry­zy­ko­wać.
– Co to za słowo? – za­py­ta­łam.
Nie chcia­łam brzmieć na zde­spe­ro­waną, ale mu­sia­łam wie­dzieć.
Nash prze­su­nął kciu­kiem po moim po­liczku i przy­ci­snął swoje usta do mo­ich. Po­‐
ca­ło­wał mnie, jak­bym była czar­nym cha­rak­te­rem i mu­siał mnie znisz­czyć, by oca­lić
sie­bie. Wsu­nął mi ję­zyk do ust, a ja chwy­ci­łam go za ko­szulę. Kiedy prze­cze­sał mi
włosy pal­cami, wy­dy­sza­łam słowo ca­fune.
Piesz­czota skoń­czyła się zbyt szybko i na­wet nie zdą­ży­łam do­ce­nić, że w ogóle się
za­częła. Roz­cza­ro­wa­nie wśli­zgnęło się we mnie, po­więk­sza­jąc dy­stans mię­dzy nami.
– Jest późno – po­wie­dział, od­su­wa­jąc się ode mnie. – Ochrona na placu robi ob­‐
chód za go­dzinę.
Ko­szulkę mia­łam roz­dartą na środku jak ka­mi­ze­lka, więc wło­ży­łam ją ty­łem na
przód, a ma­ry­narką Na­sha za­kry­łam od­sło­nięty krę­go­słup. On z po­tar­ga­nymi wło­sami
i po­dartą ko­szulą wy­glą­dał groź­nie, pod­czas gdy ja przy­po­mi­na­łam dzie­ciaka ba­wią­‐
cego się w prze­bie­ranki.
Szli­śmy do ho­telu w mil­cze­niu i za­trzy­ma­li­śmy się przy wej­ściu. Otwo­rzy­łam usta,
gdy zda­łam so­bie sprawę, że nie zdra­dził mi tego słowa, ale upchnę­łam cie­ka­wość głę­‐
boko i za­stą­pi­łam ją wła­snymi ma­gicz­nymi sło­wami.
Nyk­to­fi­lia.
Ba­so­rek­sja.
Ibrat.
Nash wpa­try­wał się w moje usta, ob­ser­wu­jąc, jak ukła­dają się w słowa.
– Od­wiozę cię do domu. – Ski­nął głową w kie­runku par­kingu. To by się źle skoń­‐
czyło, gdyby zdał so­bie sprawę, że nie mam domu. – Za­nim zmar­nu­jesz nasz czas na
sprzeczkę, to nie pod­lega dys­ku­sji. Jest późno, ciemno i na tyle zimno, że wi­dzę twoje
sutki za każ­dym ra­zem, gdy mi­jamy la­tar­nię. Wiem, że nie pra­gniesz śmierci, więc
twój upór bę­dzie zwy­czajną głu­potą.
Igno­ru­jąc wszystko oprócz jego pierw­szego zda­nia, co­fa­łam się, cal po calu.
– Nic mi nie jest. – Wzru­szy­łam ra­mie­niem. – Może nie znasz mnie tak do­brze, jak
ci się wy­daje, Nash – za­drwi­łam, tro­chę wku­rzona, że nie zdra­dził mi tam­tego słowa.
– Emery.
– Prze­stań wy­ma­wiać moje imię to­nem żą­da­nia.
– Emery.
Za­wie­si­łam wzrok na ta­tu­ażu ze sło­wem „po­kuta”, któ­rego chcia­łam do­tknąć
ustami. Da­łam so­bie dwie se­kundy na prze­stu­dio­wa­nie go, od­wró­ci­łam się i ode­szłam.
Za­wró­ci­łam, bo przy­po­mnia­łam so­bie, jaki po­trafi być uparty. Le­piej mu na to po­‐
zwo­lić, żeby mieć go na oku. Miał już wy­cią­gnięty te­le­fon i pa­trzył na mnie, jakby wie­‐
dział, że wrócę.
Pa­lant.
Otwo­rzył apli­ka­cję Ubera.
– Gdzie miesz­kasz?
Cho­lera. Co mam zro­bić?
Mil­cząc, wy­cią­gnę­łam rękę. Prze­su­nę­łam pi­nezkę w apli­ka­cji na lo­sową dziel­nicę
miesz­kalną w po­bliżu. Od­wró­ciw­szy się do niego ple­cami, opar­łam się o ho­tel, stu­ka­‐
jąc pal­cami w szybę, wpa­trzona w niebo.
Za­czy­nam my­śleć, że to nie Nash jest czar­nym cha­rak­te­rem, Bez­gwiezdne Niebo.
Może ty nim je­steś.
Nash wy­cią­gnął dłoń.
– Mój te­le­fon.
Och.
Spoj­rza­łam na niego, mój wzrok za­trzy­mał się na apli­ka­cji Eastridge Uni­ted, za­nim
mu ją zwró­ci­łam. Oczy­wi­ście, że miał apli­ka­cję. Był jej wła­ści­cie­lem. Ale czy miał ja­‐
kie­goś ko­re­spon­den­cyj­nego przy­ja­ciela? Nie wy­glą­dał na tego typu osobę.
Je­śli jed­nak ja uży­wa­łam jej do seksu przez te­le­fon, to może on też.
To aku­rat w jego stylu.
Za­zdrość ści­snęła mnie za gar­dło. Po­cią­gnę­łam za koł­nie­rzyk ko­szulki, za­po­mi­na­‐
jąc o ogrom­nym roz­dar­ciu, i bły­snę­łam nagą skórą.
Igno­ru­jąc go, prze­chy­li­łam głowę w stronę nieba.
Za­mknij się. Na­wet księ­życ jest za­zdro­sny o gwiazdy. A ty, Bez­gwiezdne Niebo, nie
masz gwiazd. Za­łożę się, że przez to je­steś za­zdro­sne o wszyst­kich.
Kiedy opu­ści­łam głowę, za­uwa­ży­łam, że Nash na­dal mi się przy­gląda, więc od­wza­‐
jem­ni­łam jego spoj­rze­nie, wy­zy­wa­jąc go, by pierw­szy prze­rwał ci­szę. W du­chu cie­szy­‐
łam się, czu­jąc na so­bie jego spoj­rze­nie.
Nie pla­no­wa­łam ca­ło­wać się dziś z Na­shem, ale gdy­bym miała wy­tłu­ma­czyć tę
chęć, po­ja­wiła się we mnie, gdy opo­wia­dał mi o bez­gwiezd­nej nocy w Sin­ga­pu­rze.
Nash przy­po­mniał mi ulu­bioną pio­senkę, którą pusz­czasz tak czę­sto, że po­tem nie­‐
mal nie mo­żesz jej znieść. Ale w mil­cze­niu, kiedy świat jest ci­chy, a twój umysł ule­gły,
akordy po­wta­rzają się same i przy­po­mi­nasz so­bie, że to twoja ulu­biona me­lo­dia.
Pierw­sza od­pu­ści­łam, spusz­cza­jąc wzrok, aż on po­szedł w moje ślady, znacz­nie
wol­niej niż ja. Sta­li­śmy kil­ka­dzie­siąt cali od sie­bie, żadne z nas nic nie mó­wiło, wpa­‐
tru­jąc się w swoje te­le­fony. On pew­nie grał w Candy Crush, ale ja otwo­rzy­łam apli­ka­‐
cję Eastridge Uni­ted, żeby spraw­dzić, czy Ben jest do­stępny. Zdu­si­łam uśmiech na wi­‐
dok zie­lo­nej kropki.
Durga: Jak mi­nęła noc?
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Sa­tys­fak­cjo­nu­jąco. Do czasu. Twoja?
Durga: Sa­tys­fak­cjo­nu­jąco. Do czasu.

Rzu­ci­łam okiem na Na­sha i od­wró­ci­łam od niego ekran. Nie chcia­łam, żeby przy­ła­‐
pał mnie na ko­rzy­sta­niu z jego apli­ka­cji i oskar­żył o wszyst­kie złe rze­czy, które we­‐
dług niego zro­bi­łam. Nie­ja­sne ko­men­ta­rze, o które moja duma nie po­zwa­lała mi za­py­‐
tać.

Durga: Po­wiedz mi coś brzyd­kiego.


Ben­ki­ner­so­fo­bia: Moje serce.
Durga: To nie­prawda.
Durga: Je­śli twoje serce jest brzyd­kie, to ja­kie jest moje? Czym ja je­stem?

Ben nie od­po­wia­dał przez mi­nutę. Rzu­ci­łam okiem na Na­sha. Zmarsz­czył brwi
i szybko wy­stu­kał coś na kla­wia­tu­rze. Spu­ści­łam głowę, żeby nie zdą­żył przy­ła­pać
mnie na ga­pie­niu się.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Je­steś fan­ta­zją, bo­gi­nią, bo­ha­terką, ma­rze­niem. One mają


szczę­śliwe za­koń­cze­nia.
Durga: A ty kim je­steś?
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Je­stem Sy­zy­fem, zdra­dziec­kim mo­rzem, które cię utopi.

Sa­mo­chód za­trą­bił dwa razy. Od­wra­ca­jąc uwagę od ekranu, za­uwa­ży­łam cha­rak­te­‐


ry­styczną na­klejkę Ubera i po­de­szłam bli­żej. Nash otwo­rzył przede mną tylne drzwi,
co zi­gno­ro­wa­łam. Usia­dłam po stro­nie pa­sa­żera.
Ob­da­rza­jąc mnie gniew­nym spoj­rze­niem, Nash stuk­nął w szybę, wska­zu­jąc, że­bym
ją opu­ściła. Nie zro­bi­łam tego, ale kie­rowca po­słu­chał. Mroźne po­wie­trze szczy­pało
moją skórę. Nash wy­cią­gnął te­le­fon, zro­bił zdję­cie kie­rowcy, a na­stęp­nie sfo­to­gra­fo­wał
jego prawo jazdy.
– Der­rick At­ter­berry, z 8143 Adair Lane, mam twoją twarz, prawo jazdy, na­zwi­sko,
ad­res i nu­mer re­je­stra­cyjny. – Nash oparł przed­ra­miona na otwar­tej ra­mie okna, jego
dło­nie znaj­do­wały się nie­bez­piecz­nie bli­sko mnie. – Kiw­nij głową, je­śli mnie ro­zu­‐
miesz.
Der­rick prze­łknął ślinę. Ki­wał głową jak fi­gurka Usa­ina Bolta na jego de­sce roz­‐
dziel­czej.
Nash pod­niósł te­le­fon.
– Mam też nu­mery każ­dego waż­nego po­li­tyka na tym wy­brzeżu, w tym pre­zy­‐
denta. Po­tra­fię skła­mać tak, by kształ­to­wać sy­tu­ację we­dle swo­jej woli. Mój ko­deks
etyczny pla­suje się gdzieś po­mię­dzy Jor­da­nem Bel­for­tem wcią­ga­ją­cym kokę z dupy
swo­jej ko­chanki a wy­ko­rzy­sty­wa­niem ma­łych dzieci do eks­pe­ry­men­tów. I je­stem
mściwy. – Zro­bił pauzę. – Czy po­zwo­li­łem ci prze­stać ki­wać głową?
Der­rick od­chrząk­nął i otarł pot z czoła.
– Nie.
– Nie ła­piesz?
– Nie. To zna­czy, tak. – Jego palce moc­niej za­ci­snęły się na kie­row­nicy. – To zna­czy
ro­zu­miem.
– Więc kiw­nij głową, do cho­lery.
Der­rick kiw­nął. Nie prze­stał, na­wet gdy Nash kon­ty­nu­ował.
– Za­bierz ją bez­piecz­nie do domu, po­cze­kaj, aż za­mknie za sobą pie­przone drzwi,
a nie bę­dziesz mu­siał mie­rzyć się z moim gnie­wem, któ­rego byś nie prze­żył. – Się­gnął
do mo­jego port­fela i rzu­cił kie­rowcy trzy setki. – I rób, co ona każe – wsu­nął ko­lejne
trzy setki do we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki, którą mia­łam na so­bie, do­ty­ka­jąc mo­‐
jego twar­dego sutka – a do­sta­niesz resztę.
Serce wciąż mi ło­mo­tało, gdy zo­sta­wia­li­śmy Na­sha w tyle. W lu­sterku wi­dzia­łam,
że ob­ser­wo­wał sa­mo­chód, do­póki nie znik­nę­li­śmy mu z oczu. Po­win­nam była za­pew­‐
nić bied­nego kie­rowcę, że Nash nie miał nic ta­kiego na my­śli, ale po pierw­sze – uwa­‐
żam, że ściem­niał, a po dru­gie – przy­po­mnia­łam so­bie, co Nash kie­dyś po­wie­dział
o nie­ca­ło­wa­niu się.
Przy­ło­ży­łam palce do ust, mu­ska­jąc je. Nie mo­głam ode­rwać my­śli od jego warg na
mo­ich. Co gor­sza, nie­wie­dza, dla­czego to zro­bił, do­pro­wa­dzała mnie do sza­leń­stwa.
– Czy może pan ozna­czyć w apli­ka­cji prze­jazd jako za­koń­czony, a na­stęp­nie za­brać
mnie z po­wro­tem do ho­telu? – za­py­ta­łam, gdy kie­rowca do­tarł pod lo­sowy ad­res
domu, który wy­bra­łam.
– Eeee...
Zmarsz­czył brwi i zer­k­nął na trzy bank­noty stu­do­la­rowe le­żące mię­dzy przed­nimi
sie­dze­niami. Nie wziął ich. Za bar­dzo trzę­sły mu się ręce, cho­ciaż wciąż były przy­kle­‐
jone do kie­row­nicy, mimo że sa­mo­chód stał.
Się­gnę­łam do kie­szeni spodni po bank­noty. Moja ręka otarła się o li­ścik, który
Nash dał mi w kuchni, a po­tem przy­po­mnia­łam so­bie, że wło­żył pie­nią­dze do kie­szeni
ma­ry­narki. Wy­cią­gną­łem kar­teczkę i setki.
Wy­ma­chu­jąc bank­no­tami, przy­bra­łam naj­bar­dziej nie­winną minę, na jaką było
mnie stać.
– Dam je panu bez względu na wszystko, ale przy­po­mi­nam, że po­wie­dział, by ro­bił
pan, co każę. Pro­szę?
W dro­dze po­wrot­nej włą­czy­łam górne świa­tło i prze­czy­ta­łam li­ścik, po­chy­la­jąc ra­‐
miona.

Je­śli się nad tym za­sta­no­wić, fo­to­gra­fia jest za­dzi­wia­jąca. Chwila w cza­sie.
Uchwy­cona. Za­cho­wana. Na za­wsze. Nie po­wi­nie­nem był po­drzeć po­la­ro­ida z Re­‐
edem.
NASH

Prze­pro­siny w wer­sji Na­sha.


Zga­si­łam świa­tło, zło­ży­łam kartkę naj­do­kład­niej, jak po­tra­fi­łam, i wyj­rza­łam przez
okno na niebo.
Nie­źle, Bez­gwiezdna Nocy. Nie­źle.
Roz­dział trzy­dzie­sty ósmy

Nash
Ż yłem w sta­nie per­ma­nent­nej iry­ta­cji, którą każdy pół­głó­wek zdia­gno­zo­‐
wałby jako po­su­chę, po­nie­waż nie mo­głem pie­przyć dwóch ko­biet, któ­rych
pra­gną­łem. Jedna była bez­i­mienną na­zwą użyt­kow­nika, a druga do­pro­wa­dzała mnie
do sza­leń­stwa i nie do końca ro­zu­mia­łem, dla­czego jej pra­gnę.
Po pro­stu wie­dzia­łem, że tak jest.
Przy­zna­nie się do tego było jak wy­cią­gnię­cie ręki do psa i po­pro­sze­nie go, by mnie
ugryzł. (Praw­dzi­wego psa, ta­kiego jak owcza­rek bel­gij­ski czy rot­twe­iler, a nie Ro­sco.
Ro­scowi praw­do­po­dob­nie wy­pa­dłyby zęby, gdyby pró­bo­wał mnie ugryźć, a wtedy
byłby bez­włosy, i do tego jesz­cze bez­zębny).
W prze­ci­wień­stwie do tę­pa­ków, któ­rzy lu­bią przy­gry­za­nie, moje ma­so­chi­styczne
skłon­no­ści nie obej­mo­wały bólu fi­zycz­nego.
I ku­rew­sko bo­lało mnie przy­zna­nie, że znów po­ca­ło­wał­bym Emery.
Nie raz.
Ca­łymi dniami.
Jezu, czy ja wła­śnie czuję na skó­rze zęby?
De­li­lah sie­działa za biur­kiem i przy­glą­dała się ro­bot­ni­kom bu­dow­la­nym. Zo­sta­wili
w kuchni istny chlew. Po mo­jej stro­nie pen­tho­use’u roz­brzmie­wały gło­śne wier­tarki.
Ran­dell z ła­two­ścią wniósł frag­ment blatu, pod­czas gdy jego syn Bud po dro­dze obi­jał
drzwiczki o wszyst­kie prze­szkody.

De­li­lah: Trzeba było za­trud­nić Chipa i Jo­annę Ga­ine­sów.

Od­kła­da­jąc te­le­fon, rzu­ci­łem jej bu­telkę wody z mi­ni­lo­dówki wbu­do­wa­nej w moje


biurko.
– Kogo?
– Po­waż­nie?
– Pi­sząc ese­mesy, nic nie osią­gniesz. – Mój głos ni­gdy nie drżał. Je­śli już, to go pod­‐
no­si­łem. Od­krę­ci­łem bu­telkę i wy­pi­łem po­łowę jed­nym hau­stem. – Je­śli uwa­żasz, że
Ran­dell i Bud coś spier­do­lili, po pro­stu to po­wiedz.
– Nash – wy­sy­czała. – Co się z tobą dzi­siaj dzieje?
Dwa słowa – sine jaja.
Od­chy­li­łem się w fo­telu, spoj­rza­łem na po­ry­so­waną ścianę i przy­wo­ła­łem Buda
dwoma pal­cami. Chudy dzie­ciak pod­szedł do mnie z gra­cją no­wo­na­ro­dzo­nej ży­rafy
uczą­cej się cho­dzić.
– Bud, zde­fi­niuj ne­po­tyzm – roz­ka­za­łem, za­sta­na­wia­jąc się, co ekipa pro­jek­towa
robi na dole.
Nie pa­mię­ta­łem, kiedy ostat­nio tu pra­co­wa­łem, ale mu­sia­łem nad­zo­ro­wać kuch­‐
nię, bio­rąc pod uwagę, że mia­łem w sej­fie pół mi­liona, a ekipa bu­dow­lana była wy­po­‐
sa­żona w wier­tarki, młotki i piły.
– Eee... – Za­ci­snął zro­go­wa­ciałe palce na bla­cie mo­jego biurka. Oczy Buda skie­ro­‐
wały się na De­li­lah. – Kiedy ktoś za­trud­nia osobę ze względu na to, z kim jest spo­‐
krew­niona?
– Kon­ty­nuuj.
Rzu­cił okiem na Ran­della, który ob­ser­wo­wał jego udrękę z chi­cho­tem.
– I, yyy, to jest... przy­sługa?
– Kon­ty­nuuj.
– A... za­trud­niona osoba to... eee...
– Ja pie­przę – mruk­nęła De­li­lah. Na­ba­zgrała swój pod­pis i odło­żyła pióro. – Nash,
dzie­ciak wy­star­cza­jąco się poci. Oglą­da­nie tego boli. – Uspo­ko­iła Buda. – Bud, Nash
pró­buje po­wie­dzieć, że za­równo ty, jak i twój tata pra­cu­je­cie dla nas, co sta­wia py­ta­‐
nie, czy w pro­ce­sie re­kru­ta­cji nie do­szło do ne­po­ty­zmu. Lu­dzie tak po­my­ślą, je­śli na­‐
dal bę­dziesz po­peł­niał błędy, nie ucząc się na nich. Czy od tej pory mo­żesz być ostroż­‐
niej­szy?
– Tak, pro­szę pani. – Bud ski­nął na mnie i De­li­lah na se­kundę przed ucieczką. Na­‐
wet gdy się od­wró­cił, jego ciało zdra­dzało, że po­czuł ulgę.
– Matka Te­resa – po­wie­dzia­łem do De­li­lah. Otwo­rzy­łem konto ban­kowe, prze­la­łem
kilka ty­sięcy do­la­rów fir­mie, którą wy­na­ją­łem do prze­nie­sie­nia rzeźby z mo­jego domu
w Eastridge do holu. – Wy­bra­łaś złą pracę na ta­kie prze­jawy li­to­ści.
– Ogól­nie wy­bra­łam złą pracę. – Za­mknęła lap­top, oparła pod­bró­dek na zwi­nię­tej
dłoni i po­pa­trzyła na mnie. – Czy jest ja­kiś po­wód, dla któ­rego po­pro­si­łeś o na­głe
przy­spie­sze­nie prac re­mon­to­wych w kuchni? Mo­głeś mnie uprze­dzić. Po­spa­ła­bym so­‐
bie dłu­żej. – Za­krę­ciła pal­cem wska­zu­ją­cym w kółko. – Nie mogę pra­co­wać w tym ha­‐
ła­sie, a Ro­sco nie znosi za­ty­czek do uszu.
– Spo­koj­nie. Po pierw­sze, szczur prze­żyje. Żyją w ka­na­łach, do dia­bła. – Spoj­rza­‐
łem na biurko De­li­lah, gdzie Ro­sco zwi­nął się w kłę­bek na mi­nia­tu­ro­wym le­go­wi­sku
od Lo­uisa Vu­it­tona z bal­da­chi­mem. Po­ma­rań­czowe na­usz­niki wy­ście­łane sztucz­nym
fu­trem za­kry­wały uszy jak u di­sney­ow­skiego Dumbo. – Po dru­gie, ekipa pra­cuje od
wielu go­dzin. Już pra­wie skoń­czyli. Sprzą­ta­cze będą tu za – spoj­rza­łem na ze­ga­rek –
mniej wię­cej dwa­dzie­ścia mi­nut.
– Nie od­po­wie­dzia­łeś na py­ta­nie, co samo w so­bie jest in­try­gu­jące. – De­li­lah po­‐
wtó­rzyła: – Czy jest ja­kiś po­wód tego po­śpie­chu?
– Mają już wy­wier­cone otwory w szaf­kach, po­ło­żoną pod­łogę i za­in­sta­lo­wane
urzą­dze­nia. – Stuk­ną­łem pal­cami w kla­wia­turę, upew­ni­łem się, że słowo „ła­pówka”
zo­stało za­stą­pione „wy­ra­zem wdzięcz­no­ści i przy­jaźni”, po czym na­ci­sną­łem przy­cisk
„wy­ślij” w mejlu do sin­ga­pur­skiego dy­plo­maty. – Za­cho­wu­jesz się tak, jakby two­rzyli
kuch­nię od zera. To tylko blat i szafki.
– Na­dal nie od­po­wie­dzia­łeś na py­ta­nie.
– Co to ma być? Gramy w dwa­dzie­ścia py­tań, za­miast pra­co­wać? Je­śli tak, to ja za­‐
cznę. – Za­mkną­łem lap­top i po­świę­ci­łem jej całą swoją uwagę. – Jak na­zywa się to
słowo, kiedy zwal­niasz pra­cow­nika z pracy za nie­wy­ko­ny­wa­nie obo­wiąz­ków?
Nie­zra­żona od­po­wie­działa prze­wró­ce­niem oczami.
– Wy­czu­wam nie­zwy­kły i za­bawny po­ziom de­fen­syw­no­ści.
Oczy­wi­ście, za­cho­wy­wa­łem się de­fen­syw­nie.
Też by się tak za­cho­wała, gdyby jej pierw­szy po­ca­łu­nek od po­nad pięt­na­stu lat
przy­tra­fił się z dziew­czyną, która czę­ściej roz­ma­wia z nie­bem niż z praw­dzi­wymi
ludźmi, szep­cze do sie­bie wy­my­ślone słowa, za­krada się do cu­dzych łó­żek i prysz­nica,
jakby miała do tego prawo, była tak uparta, że wy­mię­kliby na­wet ne­go­cja­to­rzy, i co­‐
dzien­nie no­siła ten sam strój z in­nym „ma­gicz­nym” sło­wem na ko­szulce wy­pro­du­ko­‐
wa­nej przez ża­ło­snego dra­nia od­po­wie­dzial­nego za śmierć taty.
I za każ­dym ra­zem, gdy Emery zwra­cała się do nieba, mru­czała ja­kieś słowo, po­ja­‐
wiała się gdzieś nie­pro­szona, od­ma­wiała je­dze­nia, któ­rego wy­raź­nie po­trze­bo­wała,
lub no­siła jedną z tych głu­pich, pie­przo­nych ko­szu­lek, moje usta chciały ją po­żreć, na­‐
stęp­nie jej ciało, a na końcu jej umysł.
Do­pro­wa­dzało mnie to do szału.
Oczy­wi­ście się z tym nie ob­no­si­łem. Jak na praw­niczkę, De­li­lah miała w sto­sunku
do mnie tyle taktu co dziecko.
Wy­łą­czy­łem prze­glą­darkę i sku­pi­łem się na niej.
– Co ta­kiego wy­da­rzyło się pod­czas two­jej po­dróży do Cor­do­vii, że ru­mie­nisz się
za każ­dym ra­zem, gdy wspo­mi­nam o tym kraju?
Jej po­liczki za­pło­nęły.
Tu cię mam.
O jej po­dróży na ma­leńką eu­ro­pej­ską wy­spę wie­dzia­łem tylko tyle, że wy­je­chała
sa­mot­nie i skoń­czyła z King­sto­nem Re­in­hard­tem VII, dru­gim w ko­lejce do tronu, jako
swoim mę­żem.
De­li­lah przy­wi­tała się z ekipą sprzą­ta­jącą, by za­cho­wać twarz i sta­nąć do mnie ple­‐
cami.
– Tak my­śla­łem – mruk­ną­łem.
Emery
Z eszłej nocy prze­nio­słam się do in­nej szafy.
Nie po­winno mnie to smu­cić, ale tak było.
Czu­łam się jak po roz­sta­niu z krew­nym, któ­rego wi­duje się raz na de­kadę. Teo­re­‐
tycz­nie nie po­wi­nie­neś się przy­wią­zy­wać w tak krót­kim cza­sie, ale wy­szło ina­czej.
A w na­stęp­nej ko­lej­no­ści pła­czesz do bu­telki pi­not, obie­cu­jąc, że wkrótce się zo­ba­czy­‐
cie.
Albo, jak w moim przy­padku, bie­gasz po ho­telu i ga­sisz po­żary. Pod oczami utwo­‐
rzyły mi się worki. Wło­ży­łam ko­szulkę ty­łem na przód, ale z po­wodu ener­gii po­trzeb­‐
nej do tego, by po­biec do to­a­lety i ją po­pra­wić, utwier­dzi­łam się w prze­ko­na­niu, że ko­‐
szulki ty­łem na przód mogą być no­wym tren­dem.
Za­pię­łam bluzę z kap­tu­rem, którą mia­łam na so­bie, żeby za­kryć ko­szulkę i wy­ru­‐
szy­łam na po­szu­ki­wa­nie Cay­dena. Dwa pię­tra póź­niej za­uwa­ży­łam go kłó­cą­cego się
z bry­ga­dzi­stą.
– Wy­glą­dasz kosz­mar­nie.
– Czuję się kosz­mar­nie. – We­pchnę­łam Cay­de­nowi gałki od ko­mody. – Mia­łeś mi
po­móc ukła­dać dy­wany na pią­tym pię­trze.
Bry­ga­dzi­sta ziew­nął i zo­sta­wił Cay­dena sam na sam z moim gnie­wem. Spę­dzi­łam
ostat­nią noc, prze­my­ca­jąc swoje rze­czy trzy pię­tra wy­żej, do szafy na dzie­więt­na­stym
pię­trze, po­nie­waż szes­na­ste miało zo­stać wy­koń­czone za kilka dni.
W związku z ko­lej­nym eta­pem pro­jektu i spro­wa­dzo­nymi tu dro­gimi me­blami
ochrona ho­telu zo­stała wzmoc­niona. Wpa­dłam w po­płoch. Bie­ga­łam od drzwi do
drzwi, uni­ka­jąc cieni na ko­ry­ta­rzu. Nikt mnie nie przy­ła­pał, ale gdy za­nio­słam dru­‐
karkę do T-shir­tów do no­wej prze­strzeni, le­d­wie mo­głam zła­pać od­dech i za­snę­łam.
– Prze­pra­szam. Za­po­mnia­łem. – Prze­tarł twarz, zmru­żył oczy i za­czął grze­bać
w po­krę­tłach. – Pan Pre­scott po­pro­sił o przy­spie­sze­nie prac w jego po­koju, więc mu­‐
sia­łem zmie­nić przy­dział ekip bu­dow­la­nych i zna­leźć za­stęp­stwa.
Cay­den po­dał ko­muś torbę.
Po­szłam za nim do windy. Na se­kundę ogar­nęło mnie pod­eks­cy­to­wa­nie.
– Do­sta­jemy rzeźbę.
– Wiem. – Na­ci­snął przy­cisk pro­wa­dzący do lobby.
– Już? Skąd wiesz?
– Jest na dole. – Oparł się o ścianę i skrzy­żo­wał nogi w kost­kach. – Bli­sko wej­ścia.
Chodź.
Wy­szłam za nim z windy.
– Co przed­sta­wia?
– Nie je­stem pe­wien. Jest przy­kryta gru­bym płót­nem. Nie po­win­ni­śmy go zdej­mo­‐
wać aż do wiel­kiego otwar­cia ho­telu. Spójrz.
Ski­nął pod­bród­kiem przed sie­bie. Ob­ró­ci­łam się i zer­k­nę­łam na to mon­strum. Ar­‐
chi­tekt zde­cy­do­wał się na stu­me­trowe su­fity, które wy­so­ko­ścią do­rów­ny­wały sied­miu
pię­trom. Grube płótno za­kry­wało wielką rzeźbę.
Ude­rzył mnie sam jej roz­miar, spra­wił, że za­nie­mó­wi­łam i roz­glą­da­łam się na boki,
aby upew­nić się, że nie mam ha­lu­cy­na­cji. Nie mia­łam zie­lo­nego po­ję­cia, co może znaj­‐
do­wać się pod przy­kry­ciem. Nie zdzi­wi­ła­bym się, gdyby Nash po­sta­wił w ho­te­lo­wym
lobby gi­gan­tyczny środ­kowy pa­lec i dał so­bie spo­kój.
Prasa na pewno do­pa­trzy­łaby się w tym ma­ni­fe­stu Na­sha prze­ciwko wszech­obec­‐
nemu złu przy­czy­nia­ją­cemu się do głodu na świe­cie. Tak bar­dzo go ko­chali.
– Nie wolno nam go od­sło­nić. – Cay­den stuk­nął w ciężki płó­cienny ma­te­riał. Nie
drgnął. – Pan Pre­scott był nie­ugięty.
– Dla­czego? – Chcia­łam go ze­rwać i na­cie­szyć oczy. – Jak mamy pro­jek­to­wać, je­śli
nie wiemy, wo­kół czego pro­jek­tu­jemy?
Cza­sami my­śla­łam, że Nash robi te rze­czy, żeby na­mie­szać mi w gło­wie. Jakby
chciał po­wie­dzieć: „Tak, zro­bię, co chcesz, ale na­wet kiedy to do­sta­niesz, nie bę­dziesz
się tym cie­szyć”.
– Nie wiem, ale jest ogromny. – Cay­den wy­pro­sto­wał ra­miona w kiep­skiej po­zie
ba­le­to­wej. Osta­tecz­nie wska­zał od jed­nego końca rzeźby do dru­giego. – Je­śli już, to te­‐
raz mu­simy sku­pić się na pro­sto­cie, bo sam roz­miar po­chło­nie tyle uwagi, że wszystko
inne bę­dzie wy­glą­dało tan­det­nie. Za dwa dni zor­ga­ni­zuję spo­tka­nie, by to omó­wić.
Przez całą tę ta­jem­nicę sta­niemy przed wy­zwa­niem, ale je­stem na to go­towy. Poza tym
pan Pre­scott po­wie­dział mi, że po­sąg bę­dzie pa­so­wać do wszyst­kiego.
Po­trzą­snę­łam głową i ru­szy­łam w stronę windy.
– Zajmę się tym.
– A ty do­kąd? – za­wo­łał.
– Zna­leźć prze­klę­tego Na­sha Pre­scotta.
Roz­dział trzy­dzie­sty dzie­wiąty

Nash
C o ty wy­pra­wiasz? – De­li­lah usia­dła na stołku ba­ro­wym, opie­ra­jąc pod­bró­‐
dek na dłoni.
Cho­lera wie.
Za­mkną­łem drzwi lo­dówki, za­sta­na­wia­jąc się, dla­czego to ro­bię. Dla­czego mnie to
ob­cho­dzi, skoro na­wet nie dla sie­bie go­tuję.
– Po­kuta.
De­li­lah ni­gdy nie za­kwe­stio­no­wała tego słowa, więc pod­su­wa­łem jej je jak pro­mo­‐
cję w Wal­mar­cie. Re­gu­lar­nie, aż jego zna­cze­nie się za­tarło, a ona wciąż nic nie mó­wiła.
Aż do dziś.
– Po­kuta. Na­prawdę? – Pod­nio­sła głowę i spoj­rzała na syf na wy­spie. – Z tym?
– Ro­bię pie­przoną ka­na­pkę, De­li­lah. – Nie za­wra­ca­łem so­bie głowy pa­trze­niem na
nią. – A na co to wy­gląda?
– Wy­gląda na to, że wkła­dasz chipsy do ka­na­pki i je­steś z tego po­wodu wy­jąt­kowo
draż­liwy. – Zmarsz­czyła nos, dwoma pal­cami kre­śląc ja­kiś wzór na bla­cie wy­spy. – To
obrzy­dliwe, tak przy oka­zji. Chyba ci od­bija.
Nie od­po­wie­dzia­łem.
Na­ło­ży­łem kromkę chleba i prze­kro­iłem ka­na­pkę po prze­kąt­nej.
– Cze­kaj. – Ze­sko­czyła ze stołka i okrą­żyła wy­spę. Ro­sco po­de­rwał się ze swo­jego
le­go­wi­ska i po­biegł za nią, by ją ase­ku­ro­wać. Pie­przony szczur my­ślał, że jest pią­tym
Żół­wiem Ninja. De­li­lah ski­nęła głową na ka­na­pkę. – To nie dla cie­bie.
Wło­ży­łem ka­na­pkę do prze­zro­czy­stej to­rebki.
– Czy twoje ist­nie­nie ma ja­kiś sens, czy po­świę­ci­łaś je na iry­to­wa­nie mnie?
– To dla Emery, prawda?
Prze­nio­słem na nią wzrok, za­trzy­mu­jąc palce na wie­lo­paku chip­sów, które nie­‐
dawno przy­wiózł do­stawca.
Kon­ty­nu­owała:
– Co ty wy­pra­wiasz?
Jej py­ta­nie było bar­dziej skom­pli­ko­wane niż ka­na­pka.
– Nie mam po­ję­cia – mruk­ną­łem i wzią­łem se­rowy po­pcorn.
We­pchną­łem ka­na­pkę, paczkę po­pcornu i puszkę wa­ni­lio­wego na­poju ga­zo­wa­nego
do brą­zo­wego worka na lunch z ser­we­tką na wierz­chu. Pod­sze­dłem do biurka, wy­cią­‐
gną­łem dłu­go­pis i ho­te­lową pa­pe­te­rię.
– Co pi­szesz?
– Uspo­kój się, Ve­ro­nico Mars. – Na­ba­zgra­łem coś szybko, za­nim De­li­lah zdą­żyła się
zbli­żyć. – Je­steś gor­szą pod­róbką Nancy Drew. Nie męczmy two­jego umy­słu, ko­cha­nie.

Ko­ja­rzysz te te­sty wie­lo­krot­nego wy­boru, które dają ci na stu­diach? Każdy ma


inną wer­sję, od wer­sji A do wer­sji D.
Tylko że pro­fe­so­ro­wie nie in­for­mują o tym pod­czas eg­za­minu. Tak więc lu­dzie
mar­nują swój czas na ścią­ga­nie od są­sia­dów... a po­tem i tak ob­le­wają, bo ża­den test
nie jest taki sam.
Je­śli ist­nieje me­ta­fora ży­cia, to jest nią wła­śnie to.
Za­łożę się, że by­łaś dziew­czyną, która sama wy­peł­niała te­sty.
NASH

Prze­czy­ta­łem li­ścik dwa razy, wró­ci­łem do kuchni i wsu­ną­łem go do torby na


lunch.
– Czy mo­żemy nie wspo­mi­nać o Ve­ro­nice Mars? Nie mogę prze­bo­leć za­koń­cze­nia
se­rialu. – W oczach De­li­lah wciąż błysz­czała cie­ka­wość. Prze­nio­sła wzrok z torby na
mnie, jakby za­sta­na­wia­jąc się, czy może ją ukraść. – King był go­tów wy­rzu­cić mnie
z domu, bo roz­pa­cza­łam przez bity ty­dzień.
– Fajna hi­sto­ria. – Za­wi­ną­łem górną część torby i za­ci­sną­łem w dłoni. – Po­win­naś
na­pi­sać o tym książkę.
– Gdy­bym to zro­biła, byłby to be­st­sel­ler. A Ro­sco ozdo­biłby okładkę. Kto jest ta­kim
pięk­nym pie­skiem? – Wzięła szczura w ra­miona i zło­żyła na jego ły­sej pasz­czy mo­kre
po­ca­łunki. Był już bez na­usz­ni­ków, bo ekipa bu­dow­lana wy­szła kilka go­dzin temu. –
Kto nie ku­piłby książki z ta­kim pięk­nym pyszcz­kiem?
– Do­słow­nie nikt ży­jący na tej pla­ne­cie i żadne ży­cie po­za­ziem­skie na każ­dej in­nej.
Gdy­byś sta­nęła przed sektą i po­wie­działa im, że Ro­sco jest dru­gim Je­zu­sem, zna­leź­liby
inne bó­stwo do czcze­nia.
Zi­gno­ro­wała mnie i po­sta­wiła Ro­sca na pod­ło­dze. Po­biegł do mi­ni­le­go­wi­ska z bal­‐
da­chi­mem. Wciąż nie mo­głem uwie­rzyć, że wpu­ści­łem go do swo­jego pen­tho­use’u.
– Nie mie­ści mi się w gło­wie, że nikt się nie do­my­ślił, kim jest Emery. Ow­szem, nosi
inne na­zwi­sko i żadne z nich nie po­cho­dzi z tych oko­lic, ale wy­gląda zu­peł­nie jak Vir­‐
gi­nia Win­th­rop. Dla mnie to oczy­wi­ste.
– Tak, je­śli je­steś ślepy na jedno oko i masz za­ćmę na dru­gim.
– Mo­głyby być bliź­niacz­kami – za­pro­te­sto­wała De­li­lah.
– Vir­gi­nia wy­gląda jak pla­ty­nowa blond sio­stra Cru­elli de Mon. Żar­tu­jesz so­bie ze
mnie, prawda?
Po­chy­liła głowę, wpa­tru­jąc się w prze­strzeń.
– My­ślę, że to przez tę twarz.
– Co z nią? Nos Emery jest bar­dziej za­darty, ma szarą tę­czówkę i więk­sze oczy. Nie
wspo­mi­na­jąc o dłu­gich, czar­nych wło­sach w po­rów­na­niu do boba Vir­gi­nii.
– Hmm...
– Hmm, co?
– Po pro­stu... – De­li­lah się uśmiech­nęła. – Wy­gląda na to, że dużo za­uwa­żasz
w Emery Win­th­rop.
– To naj­lep­sza przy­ja­ciółka mo­jego brata, a ja miesz­ka­łem w po­sia­dło­ści jej ro­dzi­‐
ców przez pra­wie de­kadę.
By­łem w niej, na niej, wszę­dzie.
– Dla­czego roz­ma­wia­cie o mnie?
Na­sze głowy zwró­ciły się w stronę głosu. Nie sły­sza­łem, żeby Emery wcho­dziła,
ale oczy­wi­ście sama się wpro­siła. Miała klucz, któ­rego po­wi­nie­nem był za­żą­dać po in­‐
cy­den­cie z prysz­ni­cem. Wło­żyła bluzę z kap­tu­rem, ale nie za­uwa­ży­łem żad­nego ma­‐
gicz­nego słowa na ko­szulce.
To wy­trą­ciło mnie z rów­no­wagi. Do­cho­dzi­łem do sie­bie po­woli jak po kon­tu­zji
koń­czą­cej ka­rierę.
Kobe i jego ze­rwane ścię­gno Achil­lesa.
Bec­kham.
Du­rant.
Dla­czego ci wszy­scy skur­wiele zry­wają so­bie ścię­gna Achil­lesa?
Przy­się­gam, czu­łem, jak płoną mi pięty.
– O mój Boże. Co to jest? – Emery wpa­try­wała się w Ro­sca ze zmarsz­czo­nym no­‐
sem.
Nie­mal mnie to roz­śmie­szyło.
Nie­mal.
– To bez­włosy pies rasy chiń­ski grzy­wacz. – De­li­lah przy­tu­liła go do swo­jej
piersi. – Są ob­sa­dzane w wielu fil­mach i pro­gra­mach.
– Za ich brzy­dotę. – Po­now­nie spoj­rza­łem na nie­za­dru­ko­waną ko­szulkę Emery. –
Czę­sto wy­gry­wają kon­kursy na naj­brzyd­szego psa świata.
– Hmm... na­wet mi się po­doba.
De­li­lah po­dała Ro­sca Emery, która po­gła­skała go dwa razy po na­gim ciele i po­ca­ło­‐
wała w czoło.
Otwo­rzy­łem fron­towe drzwi i po­wie­dzia­łem:
– De­li­lah, twój szczur wy­gląda, jakby za dzie­sięć se­kund miał się po­si­kać.
Za­ła­pała alu­zję, pa­trząc na mnie z unie­sioną brwią. Ro­sco szczek­nął, gdy go pod­‐
nio­sła.
– Chodź, ko­cha­nie. Idziemy na spa­cer.
Emery rzu­ciła się na mnie, gdy tylko za­trza­sną­łem drzwi.
– Po­wa­liło cię, Nash?
– Mu­sisz być bar­dziej kon­kretna.
– Zdej­mij płótno z po­sągu.
Pie­przony po­sąg. Wie­dzia­łem, że od­bije mi się to czkawką.
Nie ru­szy­łem się z miej­sca.
– Nie.
– Nie?
Spoj­rza­łem na jej usta.
– Nie.
Te­raz, gdy przy­po­mnia­łem so­bie, jak to jest się ca­ło­wać, plu­łem so­bie w brodę za
to, że w ogóle prze­sta­łem.
– To wszystko, co masz do po­wie­dze­nia? Za­war­li­śmy umowę.
– Wła­ści­wie to umowa była taka, że ty jesz, a ja znajdę dla nas rzeźbę. – Wsze­dłem
do kuchni. – Żadne z nas nie mó­wiło nic o tym, czy bę­dzie można ją oglą­dać. Na­wia­‐
sem mó­wiąc, by­ła­byś kosz­mar­nym praw­ni­kiem.
– Więc mamy po pro­stu urzą­dzać ho­tel, nie wie­dząc, co to jest? – Po­dą­żyła za mną
i oparła się bio­drem o wy­spę. – A co, je­śli to do ni­czego nie pa­suje?
– Nie­zła próba. To głów­nie me­tal. Pa­suje do wszyst­kiego.
– Ale...
– Żad­nych „ale”, Emery. To nie pod­lega dys­ku­sji.
– A je­śli jest brzydki?
– Nie jest.
Da­leko mu do tego.
– Mam uwie­rzyć, że zna­la­złeś po­sąg i do­star­czy­łeś go w mniej niż dwa­dzie­ścia
cztery go­dziny?
– Tak.
– Co za ładny po­sąg można zna­leźć, ku­pić i wy­słać w ciągu doby?
– Taki, który już po­sia­dam.
Trzy­ma­łem go w sto­dole na dru­gim końcu mo­jej dwu­na­sto­hek­ta­ro­wej po­sia­dło­ści
w Eastridge, jak ko­chankę ukrytą w taj­nym miesz­ka­niu. Poza za­się­giem wzroku. Na­‐
wet o nim nie my­śla­łem.
– Och. – Prze­chy­liła głowę, marsz­cząc nos.
– Tak. – Przyj­rza­łem się jej ko­szulce, roz­my­śla­jąc nad praw­do­po­dob­nymi sce­na­riu­‐
szami.
Skoń­czył jej się tusz.
Słowa zmyły się w pra­niu.
Czę­ściowo ośle­płem.
Zo­sta­wiła ko­szulkę u ja­kie­goś dupka po tym, jak ze­szłej nocy się ze mną ca­ło­wała.
Emery zdmuch­nęła ko­smyk wło­sów z twa­rzy, a jej oczy roz­bły­sły kilka se­kund
póź­niej.
– A co z ta­bliczką?
– Ta­bliczka zo­sta­nie wy­gra­we­ro­wana i za­mó­wiona póź­niej.
– Mogę ją przy­go­to­wać, je­śli po­wiesz mi, co przed­sta­wia po­sąg.
– Nie­zła próba, ale nie. – Po raz ko­lejny za­wie­si­łem wzrok na jej ko­szulce.
– Za­ło­ży­łam ją ty­łem na przód, okej? – Mach­nęła rę­kami. – Mo­żesz już prze­stać się
ga­pić, albo będę mu­siała uznać, że je­steś dzi­wa­kiem.
Pa­trzy­łem na nią jesz­cze przez se­kundę, bo uwiel­bia­łem ją de­ner­wo­wać, a po­tem
rzu­ci­łem jej torbę z lun­chem. Emery zła­pała ją in­stynk­tow­nie. Ścią­gnęła brwi, gdy
zdała so­bie sprawę, co to jest.
– Ka­na­pka z in­dy­kiem i chip­sami. – Wło­ży­łem nóż i de­skę do kro­je­nia do zlewu.
– Cze­kaj. – Przyj­rzała się tor­bie, jakby po­tra­fiła ją prze­świe­tlić. – Przy­spie­szy­łeś re­‐
mont w kuchni... i pierw­szą rze­czą, którą przy­go­to­wa­łeś, był mój lunch?
Prze­łkną­łem ślinę. Kiedy tak za­schło mi w gar­dle?
– Tak na­prawdę to prze­ką­ska, bo już mi­nęło po­łu­dnie.
– Je­śli już mamy się cze­piać dro­bia­zgów, uwa­żam, że to słod­kie.
– Po pro­stu zjedz tę pie­przoną ka­na­pkę, Emery.
W jej oczach znów po­ja­wił się błysk. Tym ra­zem zło­śliwy.
– Zdej­mijmy płótno.
– Nie.
W ogóle nie po­wi­nie­nem był ścią­gać tu tej rzeźby. Po­winna stać na mo­jej far­mie,
bo nie chcia­łem jej wię­cej oglą­dać. Zro­bi­łem to tylko dla­tego, że Emery miała ra­cję.
Mama zjawi się na wiel­kim otwar­ciu.
Dla­czego miał­bym ją roz­cza­ro­wać, skoro nie mu­sia­łem?
– W po­rządku. – Emery po­ło­żyła lunch na wy­spie. – Je­stem na­je­dzona. My­ślę, że
udam się do holu i za­sta­no­wię, czy neo­no­wo­ró­żowe dy­wa­niki są wy­star­cza­jąco neu­‐
tralne, aby uzu­peł­nić twój płó­cienny ko­lo­salny po­sąg.
– W tor­bie na lunch jest li­ścik. – Pod­sze­dłem do niej od strony wy­spy. – Może po­‐
wi­nie­nem go wy­rzu­cić.
Chwy­ciła torbę. Uśmiech­ną­łem się drwiąco. Pra­gnęła mo­ich słów, tak jak ja pra­‐
gną­łem tych na jej ko­szulce. Nie wie­dzia­łem, kiedy to się stało, ale czy można mnie za
to wi­nić?
Dziew­czyna wy­glą­dała jak słow­nik. Atra­men­towe włosy na bla­dej skó­rze. Rzad­kie
słowa wy­dru­ko­wane na jej klatce pier­sio­wej. Chcia­łem ją po­żreć, za­pa­mię­tać jej słowa
i wy­ry­wać ulu­bione strony.
Za­miast tego ob­ró­ci­łem się, pod­sze­dłem do biurka i usia­dłem.
– Skoń­czy­li­śmy?
– Po­sąg.
– Po­zo­sta­nie za­kryty. – Otwo­rzy­łem lap­topa. – Je­śli to wszystko...
Jej wzrok padł na nad­pa­lony skó­rzany dzien­nik le­żący na moim biurku. Prze­chy­liła
głowę na bok i prze­su­nęła pal­cem po grzbie­cie. Mój puls przy­spie­szył. Mia­łem ochotę
po­rwać dzien­nik i we­pchnąć go do szu­flady.
Zo­sta­wi­łem go, po­nie­waż po­dob­nie jak mój ta­tuaż ze sło­wem „po­kuta”, przy­po­mi­‐
nał mi, że ni­gdy nie po­wi­nie­nem za­po­mi­nać o ze­mście. De­li­lah wie­działa, żeby go nie
do­ty­kać, ale Emery nie była jak De­li­lah. Nie znała żad­nych gra­nic. Tylko ona i świat,
który jej zda­niem na­le­żał do wszyst­kich w rów­nym stop­niu, co naj­wy­raź­niej ozna­‐
czało, że to, co moje, było rów­nież jej.
Pu­ściła dzien­nik, nie przej­mu­jąc się jego sta­nem.
– Przy­po­mina no­tat­nik Vir­gi­nii, ale jest spa­lony.
– Co?
W tym mo­men­cie pew­nie po­świę­cił­bym jej swoją nie­po­dzielną uwagę, gdyby nie
to, że zro­bi­łem to już wcze­śniej.
– No­tat­nik. – Wska­zała na niego, prze­chy­la­jąc głowę. – Vir­gi­nia ma taki sam. Cóż,
po­do­bny. Ten sam kształt i roz­miar, ale jej miał z przodu logo ko­rony i był mniej... spa­‐
lony. Po­dob­nie jak twój, jest ze skóry, by chro­nić przed ogniem, wodą i bru­dem.
Przy­po­mnia­łem so­bie, jak wy­glą­dał, za­nim wrzu­ci­łem go do ko­minka Win­th­ro­‐
pów, a po­tem le­d­wie wy­cią­gną­łem go na czas. Pa­so­wał do jej opisu.
Twarda skóra była od­porna na wy­so­kie tem­pe­ra­tury, więc obu­dowa ochro­niła
więk­szość we­wnętrz­nych stron. Okładka wy­glą­dała jed­nak na zwę­gloną i była nie do
po­zna­nia. Nie pod­le­gało dys­ku­sji, że pró­bo­wa­łem spa­lić do­wód, co było nie­le­galne,
i dla­tego ni­gdy nie prze­ka­za­łem go FBI ani ko­mi­sji.
My­śla­łem, że sam so­bie z tym po­ra­dzę.
My­li­łem się.
Tata zmarł.
Emery kon­ty­nu­owała, ni­czego nie­świa­doma:
– Przed snem za­no­siła go do bi­blio­teki, miała na jego punk­cie ob­se­sję. Pew­nego
dnia go zgu­biła i wpa­dła w szał.
– Na­le­żał do two­jej mamy? – za­py­ta­łem onie­miały.
Zna­la­złem go w biu­rze Gi­de­ona po tym, jak wy­słu­cha­łem jego roz­mowy o fi­nan­‐
sach firmy. Bal­tha­zar po­wie­dział na­wet, że „do­póki nie ma do­wo­dów na de­frau­da­cję”...
Spoj­rza­łem przez okno, po­twier­dza­jąc brak la­ta­ją­cych świń. My­jący szyby męż­czy­‐
zna ki­wał głową w rytm mu­zyki, sto­jąc na me­ta­lo­wej kon­struk­cji za­wie­szo­nej na li­‐
nach. W rę­kach trzy­mał szmatę i ścią­gaczkę.
Ski­nął mi głową, jakby chciał po­wie­dzieć: „Co tam?”.
Po pro­stu mój umysł eks­plo­duje. Nie ma tu nic do oglą­da­nia, ale przed koń­cem
zmiany bę­dziesz ście­rać z okien ka­wałki mó­zgu.
– Twoja mama miała taki no­tat­nik? – po­wtó­rzy­łem, wie­dząc, że to wszystko
zmieni.
Ab­so­lut­nie wszystko.
– Tak. – Usta Emery się wy­gięły. – Po­trze­bu­jesz pa­tycz­ków do czysz­cze­nia uszu?
Za­łożę się, że ja­kieś znajdę. – Przy­gry­zła dolną wargę. – Kiedy Vir­gi­nia go zgu­biła, zde­‐
mo­lo­wała cały dom, żeby go zna­leźć. W jej oczach było tyle wście­kło­ści i pa­niki, że za­‐
ło­ży­łam, że pi­sała tam o swo­ich ro­man­sach. Ona i tata ni­gdy się nie do­ga­dy­wali. Po
tym, jak za­szła w ciążę, ich mał­żeń­stwo się po­psuło.
Jej wzrok po­wró­cił do no­tesu i kon­ty­nu­owała:
– Wła­ści­wie była prze­ko­nana, że ktoś z per­so­nelu go ukradł. Chciała zwol­nić
wszyst­kich, w tym two­ich ro­dzi­ców. Na­zy­wała to czystką. Tata prze­ko­nał ją, żeby tego
nie ro­biła. Po­wie­dział jej, że może zna­leźć inny no­tat­nik. Za­wsze był taki do­bry.
Mój świat się za­trząsł.
Wszystko się zmie­niło.
Sta­łem nad urwi­skiem.
Je­dyna droga pro­wa­dziła w dół.
Roz­dział czter­dzie­sty

Emery
R azem z Idą Ma­rie wpa­try­wa­ły­śmy się w ob­raz z po­chy­lo­nymi gło­wami,
pró­bu­jąc od­gad­nąć, czy „V” przed­sta­wia dziw­nie ukształ­to­wa­nego pe­nisa czy
cie­li­stą prze­pa­skę bio­drową.
Gdy tylko ku­ra­torka po­wie­działa mi, że Trium­fu­jący Sy­zyf jest na­dal do­stępny
w sprze­daży, po­pro­si­łam o za­mknię­cie ga­le­rii i za­re­zer­wo­wa­nie jej na dziś.
Do­wód no to, że Nash Pre­scott stał się w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej po­wa­żaną osobą.
– Je­steś sa­motna?
Py­ta­nie Idy Ma­rie mną wstrzą­snęło. Nie miało jej tu na­wet być. Nikt nie miał mi to­‐
wa­rzy­szyć, ale Chan­tilly za­rzą­dziła wy­cieczkę, gdy pod­słu­chała moją roz­mowę z ku­‐
sto­szem.
– Co? – Prze­nio­słam wi­dok z prze­pa­ski bio­dro­wej w kształ­cie pe­nisa lub pe­nisa
w kształ­cie prze­pa­ski bio­dro­wej na duże, ła­godne oczy Idy Ma­rie. – Dla­czego tak są­‐
dzisz?
– Pra­cu­jemy ra­zem od, no nie wiem, dwóch mie­sięcy? Nie sły­sza­łam, że­byś o kimś
mó­wiła. Ani o ro­dzi­nie. Ani o przy­ja­cio­łach. Ani o chło­paku.
– Rany, dzięki.
Prze­nio­słam uwagę na Na­sha. Ku­ra­torka ska­kała nad nim, przed­sta­wia­jąc liczne
ob­razy i rzeźby, które naj­wy­raź­niej miał w du­pie. Na jego twa­rzy go­ścił ten sam wy­‐
raz, co zwy­kle. Jak wtedy, gdy wdep­nie się w psie gówno.
Chan­tilly po­dą­żała za nimi, nie­ustan­nie pa­pla­jąc. Dwie pra­cow­nice ga­le­rii krę­ciły
się na skraju owal­nego po­miesz­cze­nia, wpa­tru­jąc w Na­sha.
Nie­na­wi­dzi­łam tego spoj­rze­nia.
Dziew­czyny tak ro­bią, po­nie­waż lecą na nie­grzecz­nych chłop­ców.
Te­raz ro­bią to, po­nie­waż jego pie­nią­dze je pod­nie­cały.
Może jego atrak­cyj­ność miała zna­cze­nie, ale za­łożę się, że ta część ni­gdy nie była
naj­waż­niej­sza, po­nie­waż nikt go nie ro­zu­miał poza nim sa­mym.
– Nie to mia­łam na my­śli. – Ida Ma­rie się uśmiech­nęła. – Cho­dziło mi tylko o to, że
reszta z nas ska­cze od jed­nej lo­ka­li­za­cji do dru­giej. To część na­szej pracy. Wszy­scy
wiemy, jak po­mimo tego się do­sto­so­wać, po­zna­wać no­wych lu­dzi i pro­wa­dzić ży­cie to­‐
wa­rzy­skie. Mar­twię się, że ty masz pro­blemy z ad­ap­ta­cją, bo je­steś tu nowa.
– Nic mi nie jest. – Za­cze­sa­łam ko­smyk wło­sów za ucho i zde­cy­do­wa­łam, że ob­raz
przed­sta­wia pe­nisa w kształ­cie prze­pa­ski bio­dro­wej. – Obie­cuję, że wszystko jest
w po­rządku. Dzię­kuję.
– Wszy­scy my­ślą, że ty i Nash ze sobą sy­pia­cie – mruk­nęła.
Za­mar­łam. Jakby to nie była oznaka po­czu­cia winy.
– Co?
– Eee, no tak... – Od­wró­ciła wzrok, uda­jąc, że sku­pia się na ob­ra­zie, ale wie­dzia­łam,
że tak nie jest.
– Czy reszta – mó­wiąc „reszta” mia­łam na my­śli Chan­tilly – po­pro­siła cię, że­byś
mnie za­py­tała?
– Tak, ale ni­czego im nie zdra­dzę. – Do­tknęła mo­jego przed­ra­mie­nia i szybko za­‐
brała rękę. – Obie­cuję.
– W po­rządku, bo nie sy­piamy ze sobą.
– Ni­gdy z nim nie spa­łaś?
– Ida Ma­rie, mogę cię za­pew­nić, że od­kąd mnie po­zna­łaś, nie upra­wia­łam seksu
z Na­shem Pre­scot­tem.
No i pro­szę, to nie kłam­stwo.
Do­bra ro­bota, Emery.
– Więc... je­steś sa­motna?
– O mój Boże. – Spoj­rza­łam na su­fit, ża­łu­jąc, że nie ma bez­gwiezd­nej nocy, że­bym
mo­gła się wy­ła­do­wać. – Nie je­stem. Nie po­trze­buję pe­nisa do to­wa­rzy­stwa.
Nie by­łam prze­ciwna nie­zo­bo­wią­zu­ją­cemu sek­sowi. Po pro­stu go nie po­trze­bo­wa­‐
łam. Ben do­trzy­my­wał mi to­wa­rzy­stwa no­cami, a ostat­nio Nash zaj­mo­wał mnie...
w ciągu dnia.
Nie sek­su­al­nie.
Ale men­tal­nie.
Emo­cjo­nal­nie.
Co­dzien­nie ro­bił mi lunch i zo­sta­wiał li­ściki. Cza­sami ja­dłam w jego biu­rze. Pa­‐
trzył, jak czy­tam no­tatki. Uda­wa­łam, że wy­rzu­cam je do torby z lun­chem, ale kiedy nie
pa­trzył, wsu­wa­łam je do kie­szeni i cho­wa­łam do pu­dełka w sza­fie.
Wma­wia­łam so­bie, że lun­che były po­wo­dem, dla któ­rego w ogóle zna­la­złam się
w tej ga­le­rii, aby po­pro­wa­dzić Na­sha do triumfu nad po­ko­na­nym Sy­zy­fem.
Spła­cony dług.
To wszystko.
– Je­steś pewna? Mogę umó­wić cię na randkę z moim zna­jo­mym – za­pro­po­no­wała
Ida Ma­rie.
Nad nami po­ja­wił się cień.
Spoj­rza­łam na czło­nek w kształ­cie prze­pa­ski.
– Je­ste­śmy tu, by pra­co­wać, a nie udzie­lać się to­wa­rzy­sko, a jego ku­tas wy­gląda jak
ucho Ro­sca – roz­legł się głos Na­sha, a ja po­czu­łam, że uno­szę się i tonę jed­no­cze­śnie.
Oka­zało się, że gra­wi­ta­cja nie ist­nieje. Nie z Na­shem wę­dru­ją­cym po tej ziemi.
– Uch... – Ida Ma­rie usi­ło­wała uciec wzro­kiem. Pró­bo­wała okła­mać dwoje kłam­‐
ców. – Chan­tilly do mnie ma­cha. Mu­szę iść.
Od­wró­ci­łam się z po­wro­tem do ob­razu, który fak­tycz­nie przy­po­mi­nał ucho Ro­sco.
– Nie prze­szka­dza ci, że wszy­scy my­ślą, że ze sobą sy­piamy?
– Nie.
Nie wy­da­wał się za­sko­czony.
Cze­ka­łam, aż roz­wi­nie od­po­wiedź.
Uniósł brew.
– Co?
– Nic. Nie­ważne. Je­steś nie­moż­liwy. – Za­pię­łam bluzę z kap­tu­rem, aż za­kryła moją
ko­szulkę z na­pi­sem „wabi-sabi”. – Miejmy to już za sobą. Rzeźba jest w pry­wat­nej ga­le­‐
rii.
Ku­ra­torka otwo­rzyła dla nas pry­watny po­kój, ofe­ru­jąc szam­pana i wy­cieczkę.
Nash od­mó­wił z uprzej­mym:
– Mowy, kurwa, nie ma.
Od­chy­liła głowę, a szczęka jej opa­dła.
– I po­my­śleć, że wcze­śniej na­zy­wała cię świę­tym pa­tro­nem Ka­ro­liny Pół­noc­nej –
mruk­nę­łam, gdy zo­sta­wiła nas sa­mych.
Czu­ła­bym się źle, ale po pierw­sze pa­trzyła na Na­sha jak na czek z wy­płatą, a po
dru­gie kiedy fak­tycz­nie do­sta­nie czek z pro­wi­zją od tej sprze­daży, na pewno bę­dzie li­‐
zać rany pod­czas wa­ka­cji na Ha­wa­jach.
– Nie­na­wi­dzę tego prze­zwi­ska.
Ale nie za­prze­czał jego traf­no­ści. Pa­so­wał do Na­sha Pre­scotta tak jak ta­tuaż „po­‐
kuta”. W tej ukła­dance bra­ko­wało mi jed­nak naj­więk­szego ele­mentu. Przy­po­mi­nało mi
to wy­peł­nia­nie cał­ko­wi­cie pu­stej siatki su­doku.
Cie­ka­wość wzięła nade mną górę.
– Dla­czego Sy­zyf?
– Po­nie­waż taka jest prawda.
– Nie na­dą­żam.
– Czy wiesz, czym jest sy­zy­fowe za­da­nie? – Nie cze­kał na moją od­po­wiedź. – To ta­‐
kie, któ­rego ni­gdy nie można ukoń­czyć.
Pa­trzy­łam przed sie­bie, skrę­ca­jąc ra­zem z nim w ko­ry­tarz. Mi­ja­li­śmy eks­tra­wa­‐
ganc­kie ob­razy, po­sągi i rzeźby. Ża­den z nich nie ob­cho­dził mnie tak, jak Trium­fu­jący
Sy­zyf.
Nash za­trzy­mał mnie, kła­dąc rękę na moim bio­drze.
Kon­ty­nu­ował:
– Ży­cie to sy­zy­fowe za­da­nie. Ga­sisz je­den po­żar, a za­czyna się ko­lejny. Ła­twiej jest
za­ak­cep­to­wać, że się pali.
Przez jego do­tyk nie by­łam w sta­nie my­śleć, ale pró­bo­wa­łam.
– A kiedy ogień obej­mie wszystko?
– Ży­jesz w świe­cie tra­wio­nym przez ogień, ale przy­naj­mniej taka jest prawda. Nie
je­steś wa­biony do snu fał­szy­wym po­czu­ciem bez­pie­czeń­stwa, nie wma­wiasz so­bie, że
ist­nie­jesz w czę­ści nie­tknię­tej przez pło­mie­nie.
– To okropny spo­sób na ży­cie.
– Mam dla cie­bie wia­do­mość, ty­gry­sku, ży­cie ta­kie jest. Śmierć, zdrada, ze­msta
i po­czu­cie winy to­wa­rzy­szą nam na każ­dym kroku. Zdro­wiej jest żyć tym, od­dy­chać
tym i uczest­ni­czyć w tym, niż uda­wać, że to nie ist­nieje.
– A kiedy je­steś cał­ko­wi­cie spa­lony?
– Nie pod­da­waj się ogniowi. Bądź więk­szym pło­mie­niem. – Wsu­nął palce pod moją
ko­szulkę, mu­ska­jąc wraż­liwą skórę.
Je­steś naj­więk­szym pło­mie­niem, jaki kie­dy­kol­wiek spo­tka­łam, Nash. Po­zba­wiasz
mnie tlenu.
Szli­śmy da­lej. Za­sta­na­wia­łam się nad jego prze­ko­na­niami, roz­wa­ża­łam walkę
z nimi, ale zde­cy­do­wa­łam się tego nie ro­bić. To wy­zna­nie pa­so­wało do Na­sha, czło­‐
wieka z ta­tu­ażem „po­kuta” i nie­praw­do­po­do­bną skłon­no­ścią do do­bro­czyn­no­ści. Nic
w nim nie miało sensu i wła­śnie dla­tego miało sens.
Po­do­bało mi się to.
Roz­wi­jał się dzięki temu.
Za­ak­cep­to­wa­łam Na­sha ta­kim, ja­kim był.
Po ci­chu, bo gdy tylko po­wie­dzia­ła­bym mu, że go do­strze­gam, zmie­niłby się w ko­‐
goś in­nego, a ja mu­sia­łam roz­wią­zy­wać za­gadkę, gdy ele­menty się zmie­niały.
Moja wła­sna sy­zy­fowa praca.
Droga pro­wa­dziła do rzeźby w cen­trum. Serce za­trze­po­tało, gdy po­ko­na­li­śmy
ostatni za­kręt. Za­sta­na­wia­łam się, czy do­brze ją za­pa­mię­ta­łam. Ale gdy tylko moje
oczy po­now­nie się z nią spo­tkały, wie­dzia­łam, że do­ko­na­łam wła­ści­wego wy­boru.
– Nie taki miał być – po­wie­dział Nash pięć mi­nut po tym, jak to zo­ba­czył.
Pierw­sze pięć mi­nut spę­dził w mil­cze­niu.
Po pro­stu ga­pił się na rzeźbę.
Ani jed­nego słowa.
Ja przez te pięć mi­nut wpa­try­wa­łam się w niego i w tym mo­men­cie zda­łam so­bie
sprawę, że nie po­tra­fię czy­tać z twa­rzy Na­sha.
– Jest ide­alny – spie­ra­łam się.
– Nie tego chcia­łem.
– Tego wła­śnie po­trze­bo­wa­łeś.
Prze­cze­sał pal­cami włosy. Trzy razy.
– Nie pa­suje.
– Tak? – Po­gła­ska­łam pod­stawę góry. Z taką samą czcią, z jaką trak­tuje się coś
świę­tego. – Czym więc po­wi­nien być Sy­zyf?
– Sy­zyf to zdra­dliwe mo­rze. Ta­kie, które cię topi.
Mia­łam od­po­wiedź na końcu ję­zyka, ale osta­tecz­nie mil­cza­łam. Na­zwał Sy­zyfa
zdra­dziec­kim mo­rzem. Tak jak Ben z Eastridge Uni­ted.
Prze­ra­że­nie ogar­nęło mnie w tym sa­mym mo­men­cie, gdy Nash od­wró­cił się do
mnie i po­wie­dział:
– Nie weź­miemy jej. Nie jest od­po­wied­nia. Znajdź inną.
– My ni­czego nie bie­rzemy. Ale ty tak. – Wy­pu­ści­łam drżący od­dech, zmu­sza­jąc się
do za­cho­wa­nia zim­nej krwi. Nie mia­łam żad­nego po­twier­dze­nia. Wpa­da­nie w pa­nikę
by­łoby bez­ce­lowe. – To jest ta rzeźba. Nie ma in­nej.
– Emery.
– Nash.
– Nie mam mowy.
Moje palce drżały. Wci­snę­łam je w dżinsy i wpa­try­wa­łam się w Trium­fu­ją­cego Sy­‐
zyfa. Na jego twa­rzy wy­ryta była udręka, któ­rej do­ma­gał się Nash, ale ar­ty­sta po­łą­czył
ją z sil­nymi nu­tami triumfu.
Kiedy spoj­rza­łam na rzeźbę, zo­ba­czy­łam Sy­zyfa wy­gry­wa­ją­cego.
No­sił głaz nad głową jak tro­feum, a nie karę.
Przy­po­mniał mi, że ży­cie to kwe­stia per­spek­tywy. Mo­żesz po­strze­gać swoje straty
jako po­rażki lub lek­cje. Wy­bór na­leży do cie­bie.
Prze­nio­słam wzrok na Na­sha.
Ben.
Kim­kol­wiek był, nie od­wró­cił się od sztuki, od­kąd we­szli­śmy.
Gdy­bym nie była tak za­śle­piona moim wy­obra­że­niem o Na­shu, być może wcze­śniej
wzię­ła­bym go za Bena. Od­su­nę­łam się, po­zwa­la­jąc mu przyj­rzeć się rzeź­bie. Te­le­fon
w mo­jej dłoni był ciężki. Za­gry­złam wargę, za­sta­na­wia­jąc się, co na­pi­sać Be­nowi.

Durga: Co masz na so­bie?

Nie po­trze­bo­wa­łam od­po­wie­dzi. Po­twier­dze­nie od­czytu wy­star­czy. Po po­nad dzie­‐


się­ciu mi­nu­tach Nash ode­brał te­le­fon od De­li­lah. Za­koń­czył po­łą­cze­nie, za­ci­snął te­le­‐
fon w dłoni i wy­cią­gnął go przed sie­bie.
Mój wzrok błą­dził mię­dzy Na­shem a apli­ka­cją Eastridge Uni­ted.
Zo­ba­czy­łam po­twier­dze­nie od­czytu.
Kilka se­kund póź­niej po­ja­wiła się wia­do­mość.
Kiedy Nash wsu­nął te­le­fon z po­wro­tem do kie­szeni, zie­lona kropka obok jego
imie­nia zmie­niła ko­lor na czer­wony.
Nie za­wra­ca­łam so­bie głowy jego od­po­wie­dzią.
To było jak ko­niec me­czu fut­bola.
Czwarta próba.
Trzy se­kundy do końca.
Je­den jard od pola punk­to­wego.
Nie było już przerw i roz­legł się gwiz­dek.
Sę­dzia rzu­cił rę­ka­wicę.
Ko­niec.
Ko­niec gry.
Wy­nik.
Nash był Be­nem.
Ben był Na­shem.
I mia­łam prze­srane.
Po­nie­waż Ben w końcu miał twarz.
Ciało.
Toż­sa­mość.
Nie był fan­ta­zją.
Był czło­wie­kiem.
Praw­dzi­wym.
Mo­głam go mieć.
Po­nie­waż po­żą­da­łam Na­sha, ale ko­cha­łam Bena.
Roz­dział czter­dzie­sty pierw­szy

Nash
P onow­nie prze­czy­ta­łem wy­mianę wia­do­mo­ści mię­dzy mną a Durgą sprzed
dwóch nocy, drę­czony z ich po­wodu oso­bli­wym po­czu­ciem winy. A ni­gdy nie
czu­łem się winny z po­wodu Durgi.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Co masz na so­bie?

Za­py­ta­łem ją o to, po­nie­waż wcze­śniej wy­słała mi ta­kie samo py­ta­nie. A po­tem


znik­nęła.

Durga: Ko­szulkę. Jest luźna i długa, sięga mi do ud. Nie mam nic pod spodem
i gdy­byś mnie o to po­pro­sił, zdję­ła­bym ją.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Nie zdej­muj.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Le­żysz na ple­cach?
Durga: Tak.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Od­wróć się.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Po­wiedz mi, gdy bę­dziesz już go­towa.
Durga: Stoję na czwo­ra­kach.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Włóż rękę mię­dzy uda i do­tknij kciu­kiem łech­taczki. Wy­po­‐
wiedz moje imię.
Durga: Nie znam two­jego imie­nia.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Za­sady.

Nie od­po­wie­działa.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Mów mi po pro­stu Ben.

Na­dal brak od­po­wie­dzi.

Ben­ki­ner­so­fo­bia: Czu­jesz zimne po­wie­trze mu­ska­jące twoją cipkę?


Durga: Tak.
Ben­ki­ner­so­fo­bia: Po­doba mi się myśl o twoim wy­pię­tym tyłku, gdy do­cho­dzisz,
cze­ka­jąc, aż w cie­bie wejdę, cho­ciaż wiesz, że ni­gdy tego nie zro­bię.
Durga: Ni­gdy nie mów ni­gdy.
Prze­rwa­łem czy­ta­nie, prze­bra­łem się w ko­szulkę i dresy i za­czą­łem prze­cha­dzać
się po ho­telu, ude­rzony tym, że jest tak cho­ler­nie pu­sty. Reed miał spę­dzić ten week­‐
end z Ba­sil i mamą, De­li­lah kilka dni temu po­le­ciała do No­wego Jorku ze swoim mę­‐
żem, a moje plany na week­end obej­mo­wały Durgę, która za­cho­wy­wała się dziw­nie,
i moją pięść, po­nie­waż szu­ka­nie bez­sen­sow­nego rżnię­cia nic by nie dało.
Praw­do­po­dob­nie była to karma, która dała o so­bie znać i oka­zała się brzyd­sza niż
Ro­sco.
Obej­rza­łem po­wtórkę me­czu Hor­net­sów prze­ciwko La­ker­som z noc­nym stró­żem,
wy­pi­łem kilka piw, od­po­wied­nio prze­klą­łem, gdy Hor­netsi prze­grali, cho­ciaż gówno
mnie to ob­cho­dziło, a po­tem po ko­lei prze­cha­dza­łem się po pię­trach.
Kiedy do­tar­łem na piąte pię­tro i usły­sza­łem śmiech, po­li­czy­łem w my­ślach piwa,
które wy­pi­łem ze straż­ni­kiem.
Za mało na ha­lu­cy­na­cje.
Zwłasz­cza, że roz­po­zna­łem ten śmiech.
Po­wi­nie­nem był się od­wró­cić i zo­sta­wić ją w spo­koju, ale uspra­wie­dli­wi­łem swoje
wtar­gnię­cie przy­po­mnie­niem, że za­kra­dła się pod mój prysz­nic i do mo­jego łóżka.
Emery miała na so­bie ko­szulkę z na­pi­sem „li­po­fre­nia” i słu­chawki w uszach. Le­żała
pła­sko na ka­na­pie, otu­lona naj­grub­szym ko­cem, jaki kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łem. Dziu­ra­‐
wym i wy­bla­kłym do tego stop­nia, że nie by­łem w sta­nie stwier­dzić, czy małe kropki
to wzór, czy plamy.
Jej oczy po­zo­stały za­mknięte, aż na­gle wy­bu­chła bez­tro­skim śmie­chem. Otwo­rzyła
je i na­tych­miast od­na­la­zła moje. Spo­dzie­wa­łem się za­sko­cze­nia na jej twa­rzy, ale
otrzy­ma­łem wzru­sze­nie ra­mie­niem i le­niwy uśmiech.
Uśmiech.
Od­kąd się pod­da­łem i ku­pi­łem po­sąg Sy­zyfa, ro­biła dziwne rze­czy. Za­zwy­czaj
wtedy, gdy my­ślała, że nie zwra­cam na nią uwagi.
Wy­glą­dała czy­sto, nie­win­nie i pięk­nie, jak opa­dły czer­wony liść klonu, tuż przed
za­dep­ta­niem. Za­sta­na­wia­łem się, jak mo­głem tego wcze­śniej nie za­uwa­żyć. Może Fika
miała ra­cję. Może źle zro­zu­mia­łem kłót­nię w biu­rze w noc balu. W końcu my­li­łem się
co do tego, kto jest wła­ści­cie­lem no­tesu.
Emery się prze­cią­gnęła. Szpetny koc spadł na pod­łogę. Jej ko­szulka pod­je­chała wy­‐
żej, od­sła­nia­jąc skórę.
– Mam wra­że­nie, że głos Se­ba­stiana Yorka to coś, co wy­kra­cza poza czas. Nieme
filmy, ob­ci­słe dżinsy i Se­ba­stian York. Rze­czy, które ni­gdy się nie sta­rzeją.
Ogar­nęła mnie na­gła chęć ro­ze­rwa­nia strun gło­so­wych tego dupka. Ni­gdy nie roz­‐
ma­wiała z ni­kim poza Re­edem, a ja za­ło­ży­łem, że nie ma ni­kogo in­nego.
Kurwa, nie, nie po­wie­dzia­łeś, że nie ma „ni­kogo in­nego”.
Okrą­ży­łem ka­napę.
Pod­chwy­ciła moje spoj­rze­nie i znów się ro­ze­śmiała.
– Masz taką minę, jak­bym ci po­wie­działa, że dzi­siaj zło­ży­łam dziecko w ofie­rze.
O co ci cho­dzi? – Usia­dła i po­chy­liła głowę, by mi się przyj­rzeć. – To nar­ra­tor. Wy­po­ży­‐
czy­łam au­dio­bo­oka z bi­blio­teki. En­tice au­tor­stwa Avy Har­ri­son. – Jej trampki przy­pad­‐
kowo otarły się o moje Brio­nis. – To ro­mans o róż­nicy wieku.
– Wy­po­ży­czy­łaś au­dio­bo­oka. Z bi­blio­teki – po­wtó­rzy­łem, w pełni świa­domy, że jej
buty znów do­tknęły mo­ich, tym ra­zem nie przez przy­pa­dek.
– Jezu, Nash, je­steś anal­fa­betą? Wiesz, co to jest książka? To ta­kie rze­czy pełne
słów, a kiedy je czy­tasz, ży­jesz in­nym ży­ciem. Po­wi­nie­neś kie­dyś spró­bo­wać. To może
po­móc w walce z draż­li­wo­ścią.
Jej uszczy­pli­wo­ści spły­wały po mnie jak po kaczce.
– Pie­przyć Se­ba­stiana Yorka.
Je­stem taki prze­wi­dy­walny.
– Na­prawdę? Brzmisz tro­chę jak on.
– A jak on brzmi?
– Tak jak ty. Do­słow­nie przed chwilą to po­wie­dzia­łam.
– Ostroż­nie. – Usia­dłem obok niej na ka­na­pie, zaj­mu­jąc więk­szość miej­sca. – Jest
już po go­dzi­nach. Mogę we­zwać ochronę.
– Mo­gła­bym też zło­żyć pe­ty­cję w in­ter­ne­cie. Twoje wy­na­gro­dze­nia dla sta­ży­stów
są że­nu­jące, a ja za dwa dni mu­szę spła­cić kre­dyt stu­dencki. – Odło­żyła te­le­fon i ski­‐
nęła w stronę te­le­wi­zora. – Je­śli sko­rzy­stam z fir­mo­wego konta na Net­fli­xie, za­pew­nię
so­bie roz­rywkę i na­dal będę mo­gła opła­cić ra­chunki za me­dia. Wcze­śniej oglą­da­łam
Zmierzch.
Wy­czu­wa­łem jej kłam­stwo, ale nie wy­tkną­łem. Głów­nie dla­tego, że wy­ma­gało to
przy­zna­nia się, że przyj­rza­łem się jej i wie­dzia­łem o sy­tu­acji z Demi.
– Wcze­śniej...
Prze­rwała mi.
– Jak my­ślisz, co by się stało, gdyby Edward Cul­len spo­tkał in­nego wam­pira czy­ta­‐
ją­cego w my­ślach? Kto czy­tałby w czy­ich my­ślach?
Po­zwo­li­łem na jej marne próby od­wró­ce­nia uwagi.
– Nie, po­nie­waż czy­ta­nie w my­ślach nie jest praw­dziwe.
– Nie przy­po­mi­nam so­bie, że­byś wcze­śniej był taki zrzę­dliwy.
Igno­ru­jąc ża­ło­sny przy­tyk, przyj­rza­łem się jej oto­cze­niu. Te­le­fon, ła­do­warka, koc
i słu­chawki.
– Przy­cho­dzisz tu oglą­dać Net­flix co wie­czór?
– Nie. – Ba­wiła się rąb­kiem ko­szulki, dro­cząc się ze mną, na­wet nie zda­jąc so­bie
z tego sprawy. – Do­piero od nie­dawna.
– Z czego ko­rzy­sta­łaś wcze­śniej?
– Z konta mo­jego by­łego z pierw­szego roku. Spo­ty­ka­łam się z nim przez chwilę.
Zdra­dził mnie, ale do­sta­łam cztery lata Net­flixa za darmo. My­ślę, że wy­szłam na tym
związku zwy­cię­sko. – Oparła się o ka­napę. – Kilka dni temu zmie­nił ha­sło.
– Nie wie­dział, że uży­wasz jego konta? – Coś mi w niej te­raz nie pa­so­wało. – Nie
ma tam cze­goś w ro­dzaju hi­sto­rii oglą­da­nia?
– Sztuczka po­lega na two­rze­niu no­wego użyt­kow­nika za każ­dym ra­zem, gdy oglą­‐
dasz, i usu­wa­niu go po za­koń­cze­niu oglą­da­nia. Ci­cha ze­msta jest naj­lep­szą ze­mstą.
Jej słowa wy­wo­łały we mnie im­pul­sywną re­ak­cję.
Chcia­łem ją po­ca­ło­wać, ale po­ło­ży­łem nogi na sto­liku i za­pa­dłem się głę­biej w ka­‐
napę.
– Przy­po­mi­nasz mi De­li­lah.
– To kom­ple­ment. Jest mą­drzej­sza i atrak­cyj­niej­sza od cie­bie. – Pod­nio­sła koc. –
Po­winna pro­wa­dzić firmę.
– Mam wra­że­nie, że sama pro­sisz się o zwol­nie­nie.
Mo­głem ją wy­rzu­cić, ale tego nie zro­bi­łem.
Reed pla­no­wał się oświad­czyć, a ja mia­łem... firmę, która mnie nie ob­cho­dziła,
przy­ja­ciółkę, któ­rej nie mo­głem na­zwać naj­lep­szą przy­ja­ciółką, cho­ciaż na to za­słu­gi­‐
wała, Durgę, która za­cho­wy­wała się dziw­nie i... Emery.
– Nie mo­żesz mnie wy­rzu­cić. – Wie­działa, że tego nie zro­bię. Su­ge­ro­wał to jej lek­‐
ce­wa­żący ton. – W przy­szłym ty­go­dniu mam uro­dziny.
– To we­dług cie­bie dzień, który nie czyni lu­dzi wy­jąt­ko­wymi.
– Dla­czego to ty mnie ro­zu­miesz? Kiedy to się, do cho­lery, stało?
Waż­niej­sze py­ta­nie brzmiało – kiedy stała się tak szczera na nasz te­mat?
Za­miast od­po­wie­dzieć, za­mó­wi­łem do­stawę z każ­dej otwar­tej re­stau­ra­cji, po­nie­‐
waż wy­glą­dała, jakby po­trze­bo­wała dzie­się­ciu che­ese­bur­ge­rów, a ja nie chcia­łem da­‐
wać jej wy­mówki, by nie ja­dła.
– Mo­gli­by­śmy obej­rzeć film, gdy bę­dziemy cze­kać – za­pro­po­no­wała. – Ostrze­gam,
że je­stem wy­bredna, a bio­rąc pod uwagę oko­licz­no­ści, nie mam li­sty na Net­fli­xie, co
ozna­cza, że wy­bór zaj­mie mi wiecz­ność.
Chwy­ciła pi­lot i prze­wi­nęła opcje.
– Prze­czy­tam li­stę po­le­ca­nych, ale na kon­cie mam głów­nie filmy Chan­tilly i Idy Ma­‐
rie. Piękna i Be­stia?
– Je­śli lu­bisz syn­drom sztok­holm­ski. Śpiąca Kró­lewna?
Wy­obra­ża­łem so­bie, że pie­kło składa się z po­wta­rza­ją­cej się li­sty fil­mów Chan­tilly.
– Bo ca­ło­wa­nie roz­wią­zuje wszystko? – Jej usta roz­chy­liły się, gdy na nie spoj­rza­‐
łem. – Nie wspo­mi­na­jąc o wąt­pli­wej zgo­dzie. Ala­dyn?
– Po­cie­raj, aż coś wy­leci. Świetna lek­cja dla dzieci.
– Ta bajka aku­rat jest re­ali­styczna. Dzięki kłam­stwom i kra­dzieży za­wsze zdo­bę­‐
dziesz dziew­czynę...
Je­den z noc­nych straż­ni­ków prze­rwał nam, zja­wia­jąc się z tor­bami je­dze­nia. Pe­ru­‐
wiań­skie. Tu­ne­zyj­skie. Ame­ry­kań­skie. Ame­ry­kań­ska wer­sja wło­skiej kuchni. Emery
chwy­ciła naj­pierw tu­ne­zyj­ską, obej­rzała i wzięła pierw­szy kęs każ­dego da­nia i zde­cy­‐
do­wała się na szak­szukę.
Po­chła­nia­li­śmy te sma­ko­łyki, prze­wi­ja­jąc li­stę fil­mów Chan­tilly i wy­śmie­wa­jąc
każdy film, aż zna­leź­li­śmy je­den, z któ­rym oboje się zga­dza­li­śmy. John Wick, bo wbrew
prze­ko­na­niu De­li­lah, nie nie­na­wi­dzi­łem psów. Tylko tych, które przy­po­mi­nały
szczury.
Wrzu­ci­łem resztki do lo­dówki i usia­dłem. Emery zer­kała na mnie co chwilę, sku­‐
piona na mo­ich ustach, jakby chciała mnie po­ca­ło­wać. W tym mo­men­cie żadne z nas
nie uda­wało, że ogląda film.
Uru­cho­mi­łem Candy Crush. Mu­sia­łem zro­bić coś z rę­kami, bo ina­czej na­krył­bym
jej ciało moim i ca­ło­wał, aż po­si­nia­czył­bym jej usta. Wy­cią­gnęła szki­cow­nik i wzięła
się do ry­so­wa­nia pro­jektu.
Tak mi­nęła cała noc. Prze­sze­dłem dzie­sięć po­zio­mów wy­żej. Emery oglą­dała Johna
Wicka, szki­cu­jąc mo­dowe pro­jekty. Tak na­prawdę nie mia­łem żad­nego po­wodu, by tu
być, poza tym, że pen­tho­use był pu­sty i lu­bi­łem to­wa­rzy­stwo Emery.
No i pro­szę.
Po­wie­dzia­łem to.
I co z tego?
Kiedy film się skoń­czył, odło­żyła na bok pro­jekty, przy­cią­gnęła ko­lana do klatki
pier­sio­wej i za­py­tała:
– Dla­czego cią­gle grasz w Candy Crush?
Prze­su­ną­łem pal­cem w górę i osią­gną­łem ko­lejny po­ziom. Cze­kała, aż od­po­wiem,
jej pa­lący wzrok utkwił w moim po­liczku.
Za­sta­na­wia­łem się nad od­po­wie­dzią, ale tata uwa­żał ją za ro­dzinę, co ozna­czało, że
za­słu­gi­wała na prawdę.
– Tata grał w nią pod­czas le­cze­nia. Sie­dzie­li­śmy obok sie­bie, pró­bu­jąc po­ko­nać ko­‐
lejne po­ziomy. Od­wra­cało to jego uwagę od igieł pom­pu­ją­cych w niego ten syf.
– Che­mię?
– Nie. – Odło­ży­łem te­le­fon i przy­glą­da­łem się jej, za­do­wo­lony z tego, że mnie ob­‐
ser­wuje. – To nie nisz­czy zdro­wia tak jak che­mio­te­ra­pia. Leki uczy­niły go lep­szym.
Zdrow­szym. Był sil­niej­szy, kiedy pra­co­wał. Serce pra­co­wało bez za­rzutu. Ale leki były
po­da­wane do­żyl­nie i, są­dząc po od­gło­sach w kli­nice, bo­le­śnie.
Za­gry­zła dolną wargę. Z jej oczu spły­nęła łza. Taka za­cie­kła, a jed­no­cze­śnie de­li­‐
katna. Ty­powa Emery, dłu­gie pa­zury i wiel­kie serce.
– Szkoda, że Hank nie po­wie­dział mi i Re­edowi.
– Że­by­ście też cier­pieli? Ni­gdy. – Po­trzą­sną­łem głową, przy­po­mi­na­jąc so­bie, jak
mama, tata i ja le­dwo so­bie ra­dzi­li­śmy. – Przez więk­szość czasu mama ja­koś się trzy­‐
mała. Nie chciała, żeby Reed tak cier­piał, a tata nie chciał, że­by­ście my­śleli o nim, że
jest słaby.
– Ko­cham Hanka i Betty, ale to było sa­mo­lubne. Za­słu­ży­li­śmy na to, by wie­dzieć, że
każda chwila z nim mo­gła być na­szą ostat­nią. Mo­głam trak­to­wać go le­piej.
– Trak­to­wa­łaś go naj­le­piej, jak się dało, ty­gry­sie. Wie­dział o tym.
Prze­łkną­łem fakt, że sta­nęła po stro­nie Re­eda i mo­gła być za­mie­szana w mal­wer­‐
sa­cje, choć te­raz mia­łem wąt­pli­wo­ści. Była lo­jalna wo­bec Gi­de­ona, ale także wo­bec
nas.
– Jego cho­roba nie była za­raź­liwa, ale prze­nio­sła się z niego na mamę i na mnie.
Jego serce opa­dało z sił. Czu­łem bi­cie mo­jego za każ­dym ra­zem, gdy przyj­mo­wa­łem na
sie­bie jego ból. Mama czuła to za każ­dym ra­zem, gdy pra­co­wała na dwie zmiany. To­‐
wa­rzy­szyło mi to przez całe, kurwa, ży­cie. Nie chcie­li­śmy, żeby ska­ziło cie­bie i Re­eda.
Uwa­żasz, że to nie ja po­wi­nie­nem był pod­jąć tę de­cy­zję, i masz ra­cję. To był wy­bór
taty, bo je­śli jego serce go nie za­biło, to pa­trze­nie, jak dwoje uko­cha­nych lu­dzi cierpi
z jego po­wodu, zro­bi­łoby to na pewno.
Z cho­ro­bami tak już jest. Nie cier­pisz sam. Cier­pisz z ludźmi, któ­rych ko­chasz, co
skut­kuje zbyt wiel­kim bó­lem.
Emery za­ak­cep­to­wała moją od­po­wiedź. Ci­sza mi nie prze­szka­dzała, głów­nie dla­‐
tego, że wie­dzia­łem, że jej się po­doba.
Za­wsze tak było.
– O co cho­dzi z tymi ak­cjami cha­ry­ta­tyw­nymi? – za­py­tała po dzie­się­ciu mi­nu­tach
dru­giej czę­ści Johna Wicka. – Dla­czego je­steś wo­lon­ta­riu­szem w ja­dło­daj­niach?
Ro­bię to, żeby zła­go­dzić po­czu­cie winy. Spa­li­łem tę pie­przoną księgę ra­chun­kową,
my­śląc, że mogę wy­ko­rzy­stać te in­for­ma­cje do zbu­do­wa­nia firmy i ura­to­wa­nia ojca,
a za­bra­łem się do tego za późno. Ży­cie i żal są moją karą. Od­da­nie każ­dego ka­wałka
mnie jest moją po­kutą.
– Po­kuta – ode­zwa­łem się, nie roz­wi­ja­jąc te­matu.
Jej wzrok padł na mój ta­tuaż, wi­do­czny pod ko­szulą. Ob­li­zała wargi.
– Za ja­kie grze­chy od­po­ku­to­wu­jesz, Nash?
– Pil­nuj wła­snego nosa, ty­gry­sie.
– Za­grajmy w grę. – Pod­cią­gnęła nogi pod ty­łek, po­chy­la­jąc się bli­żej mnie.
– Nie.
– Prawda czy wy­zwa­nie?
Rzu­ci­łem jej spoj­rze­nie, wie­dząc, co chce, że­bym wy­brał, więc wy­bra­łem coś prze­‐
ciw­nego.
– Wy­zwa­nie.
– Wy­zy­wam cię, byś wy­brał prawdę.
– Jezu, czy ty kie­dy­kol­wiek prze­strze­gasz za­sad?
– Nie ma żad­nych za­sad. To prawda lub wy­zwa­nie. Te­raz po­wiedz: prawda.
– Prawda – po­wie­dzia­łem tylko po to, by ją uci­szyć, a nie dla­tego, że wciąż miała
łzy na po­licz­kach.
– Co tak na­prawdę czu­jesz po śmierci taty? – Na moje mil­cze­nie do­dała: – Nie mu­‐
sisz od­po­wia­dać, je­śli nie chcesz.
Za­sta­na­wia­łem się nad tym.
– My­ślę, że nie ma na to słów.
– Prze­ko­najmy się.
– Nie mogę – wy­ce­dzi­łem – je­śli słowa nie ist­nieją.
– Chcesz wie­dzieć, dla­czego lu­bię słowa?
Tak, ale jej tego nie po­wie­dzia­łem.
Mimo to kon­ty­nu­owała:
– Ko­cham słowa, po­nie­waż są moje. Cał­ko­wi­cie, cał­ko­wi­cie moje. Mogę dzie­lić się
nimi z in­nymi. Mogę za­cho­wać je dla sie­bie. Mogę ich uży­wać w kółko. Bez względu na
to, co zro­bię, za­wsze będą moje. Nikt nie może mi ich ode­brać. Chcesz wie­dzieć, co jest
naj­lep­sze?
– Je­stem pe­wien, że mi po­wiesz.
– Ist­nie­nie słowa do­wo­dzi, że ktoś w hi­sto­rii ludz­ko­ści czuł to samo co ja i nadał
temu na­zwę. Ozna­cza to, że nie je­ste­śmy sami. Je­śli ist­nieje słowo na to, co czu­jemy,
ni­gdy nie je­ste­śmy sami.
– Po­wiedz mi, co czu­jesz po śmierci mo­jego taty.
– La­cuna. – Chwy­ciła mnie za rękę i ści­snęła. – La­cuna to pu­ste miej­sce. Bra­ku­jąca
część.
Strzał w dzie­siątkę.
Spoj­rza­łem na ekran, gdzie Ke­anu Re­eves biegł przez Nowy Jork, krwa­wiąc z każ­‐
dej rany.
Kiedy nie od­po­wie­dzia­łem, za­py­tała:
– Prawda czy wy­zwa­nie?
– Ani jedno, ani dru­gie. Mia­łaś swoją ko­lej.
– Nie od­po­wie­dzia­łeś na py­ta­nie. – Zbli­żyła się, chcąc wie­dzieć o mnie tak wiele,
jak nikt inny. – Prawda czy wy­zwa­nie?
– Po pro­stu, kurwa, za­daj to py­ta­nie. – Prze­cze­sa­łem pal­cami włosy. – Wiem, że
tego chcesz.
– Dla­czego się nie ca­łu­jesz?
Każdy miał ka­wa­łek mnie. Tego nie mu­szę od­da­wać.
Czu­łem jej od­dech. Od­wró­ci­łem twarz, nie dla­tego, że nie chcia­łem być ca­ło­wany,
ale dla­tego, że chcia­łem. Samo to sta­no­wiło obce uczu­cie. Więk­szość lu­dzi nie miała
nic cie­ka­wego do po­wie­dze­nia, a ich usta były naj­więk­szym roz­cza­ro­wa­niem.
Ca­ło­wa­nie mnie obrzy­dzało.
Ale ca­ło­wa­nie Emery?
Prze­ciw­nie.
Głu­pota, bio­rąc pod uwagę, że prze­sta­łem dawno temu. Kiedy za­czą­łem nie­le­galne
walki, wra­ca­łem do domu z ra­nami i si­nia­kami, które pró­bo­wa­łem scho­wać pod ubra­‐
niem. Ukry­wa­łem je, wal­cząc w szkole, po­zwa­la­jąc wszyst­kim za­kła­dać, że po­wstały
w wy­niku starć pił­kar­skich i bo­isko­wych.
Z tym ca­ło­wa­niem za­częło się od tego, że moje ciało było zbyt po­si­nia­czone, by je
do­ty­kać. Prze­kształ­ciło się to w ogólną po­gardę dla lu­dzi, któ­rzy mnie do­ty­kają. Dla­‐
czego, do dia­bła, miał­bym po­zwa­lać się do­ty­kać ko­muś, kogo nie mogę znieść?
– Po­ca­ło­wa­łem cię, prawda? – od­par­łem swo­bod­nym to­nem.
– Tak. – Jej oczy, lekko przy­mknięte, sku­piły się na mo­ich ustach. Uśmiech­nęła się
na­gle i prze­cią­gnęła, wsta­jąc. – Mu­szę iść. Au­to­bus wkrótce od­jeż­dża.
– Znowu to prze­ra­biamy? Jest późno i ciemno. Za­biorę cię do domu.
– Jadę do Eastridge. – Unio­sła brew. – Za­bie­rzesz mnie do Eastridge?
Cho­lera, obie­ca­łem ma­mie, że w trak­cie wi­zyty Re­eda będę się trzy­mał z da­leka.
Ale mama ka­za­łaby mi zro­bić wy­ją­tek. Po­dróż au­to­bu­sem do Eastridge była długa,
a przy­stanki znaj­do­wały się w po­dej­rza­nych miej­scach.
Pa­trząc, jak zbiera swoje rze­czy, po­sta­no­wi­łem cze­goś od niej za­żą­dać.
– Tak, ale po­trze­buję cze­goś od cie­bie.
Ad­res two­jego ojca.
Za­marła i po­chy­liła głowę.
– Czy to nie­le­galne?
– Nie.
– Czy to ma zwią­zek z sek­sem?
Kurwa, wy­glą­dała na zbyt za­chę­coną tym po­my­słem.
– Nie.
– Pod wa­run­kiem, że pój­dziesz ze mną na brunch z moją mamą – tar­go­wała się, za­‐
wsze na­sta­wiona na wy­graną. – Able tam bę­dzie, a po­nie­waż Reed spę­dza week­end
z Ba­sil...
Trzy­maj się od niej z da­leka, durna pało.
Od­mó­wił­bym, po­nie­waż obie­ca­łem ma­mie, że nie przy­jadę do Eastridge, ale Able
Car­tw­ri­ght był ty­pem bo­ga­tego ku­tasa, który my­śli, że mor­der­stwo uj­dzie mu na su­‐
cho.
– Zgoda.
– Zgoda – po­twier­dziła, zdra­dza­jąc ojca z uśmie­chem na twa­rzy.
Po pro­stu jesz­cze o tym nie wie­działa.
Roz­dział czter­dzie­sty drugi

Emery
M iłość ist­nieje i jest okrut­niej­sza niż po­żą­da­nie.
Wie­dzia­łam, że gdy­bym ko­goś ko­chała, nie okła­ma­ła­bym go. Wie­dzia­‐
łam też, że po­mysł po­wie­dze­nia Na­showi, że je­stem Durgą, prze­ma­wia do mnie tak
samo jak za­ra­że­nie się bo­le­sną wy­sypką.
– Co się stało z twoją starą hondą? – za­py­ta­łam, wsia­da­jąc do ele­ganc­kiego czar­‐
nego ka­brio­letu Na­sha. Pach­niał no­wym sa­mo­cho­dem zmie­sza­nym z cha­rak­te­ry­‐
styczną dla niego wo­nią. We­pchnę­łam torbę do ba­gaż­nika i po­cze­ka­łam na od­po­‐
wiedź.
– Prze­szła na eme­ry­turę.
Nie roz­wi­nął te­matu.
Kiedy od­je­chał, kur­czowo chwy­ci­łam się sie­dze­nia, wdzięczna, że nie opu­ścił da­‐
chu.
Nash Pre­scott w czar­nych dżin­sach i oliw­ko­wej ko­szulce z dłu­gimi rę­ka­wami, pod­‐
cią­gnię­tymi do po­łowy przed­ra­mie­nia, wy­glą­dał jak naj­gor­szy kosz­mar każ­dej matki –
i mój z róż­nych po­wo­dów. Palce mnie świerz­biły, żeby prze­śle­dzić jego ta­tuaż.
Wbi­łam je w skórę.
– Mu­szę za­trzy­mać się w dwóch miej­scach, za­nim do­trzemy do klubu.
– To nie jest wy­cieczka, ty­gry­sie.
Stu­kał pal­cem w kie­row­nicę, pro­wa­dził jedną ręką, a drugą uło­żył na opar­ciu mo­‐
jego sie­dze­nia. Nie mo­głam po­go­dzić go z moim Be­nem, ale cza­sami wi­dzia­łam jego
prze­bły­ski. Ostat­niej nocy tak, ale na pewno nie dzi­siaj.
De­ter­mi­na­cja od­zna­czyła się w jego ciele na­pię­tymi mię­śniami i szczęką.
– Ty chcesz przy­stan­ków, ja do­stanę jesz­cze dwie prawdy.
– W po­rządku – wy­mam­ro­ta­łam, wie­dząc, że będę tego ża­ło­wać, ale nie mo­głam
po­je­chać do Eastridge i nie od­wie­dzić Betty.
Mu­sia­łam też prze­brać się w znie­na­wi­dzoną przez Vir­gi­nię su­kienkę, o ile mój do­‐
by­tek nie zo­stał wy­rzu­cony przez no­wego wła­ści­ciela po­sia­dło­ści Win­th­ro­pów. Per­‐
spek­tywa sie­dze­nia w sa­mo­cho­dzie z Be­nem spra­wiła, że moje usta roz­luź­niły się,
bła­ga­jąc o wy­zna­nie.
Za­ję­łam się ba­da­niem sa­mo­chodu Na­sha, prze­su­wa­jąc pal­cami po skó­rze, wdy­cha­‐
jąc jej za­pach. Ba­wi­łam się za­trza­skiem schowka.
– Nie do­ty­kaj tego.
Za późno.
Otwo­rzył się.
Na ko­lana wy­pa­dła mi ja­kaś torba. Pra­wie ją upu­ści­łam, ale zła­pa­łam w ostat­niej
chwili. W środku znaj­do­wał się te­le­fon, który ze­psu­łam. Pęk­nię­cie roz­cią­gało się w po­‐
przek ekranu. Drobne okru­chy szkła za­sy­pały wnę­trze torby.
Na­su­nął mi się żart, ale na wi­dok Na­sha od­pu­ści­łam. Na jego twa­rzy ma­lo­wała się
szczera tro­ska. Ostroż­nie wsu­nę­łam to­rebkę stru­nową z po­wro­tem do schowka i za­‐
mknę­łam go z ci­chym klik­nię­ciem.
Ci­sza cią­gnęła się przez na­stępne pięt­na­ście ki­lo­me­trów.
Spę­dzi­łam je, za­sta­na­wia­jąc się, co go tak zde­ner­wo­wało. Ana­li­zo­wa­łam ener­gię,
którą ema­no­wał, gdy czę­sto wal­czył.
Na dźwięk głosu Na­sha po­czu­łam ulgę.
– Na tym te­le­fo­nie trzy­mam ostat­nie zdję­cia taty, ja­kie zro­bi­łem.
A ja go znisz­czy­łam.
Po­czu­cie winy kłuło mnie w żo­łą­dek, który nie wy­da­wał się już pu­sty, co tylko po­‐
tę­go­wało wy­rzuty su­mie­nia.
– Prze­pra­szam. – Ta od­po­wiedź wy­dała mi się jed­nak nie­ade­kwatna. Chcia­łam dać
mu wię­cej słów, lep­szych słów. Ale moje słow­nic­two mnie za­wo­dziło. Pia­sek prze­śli­‐
zgi­wał mi się przez palce.
– Ku­pi­łem nowy ekran i po­sze­dłem do punktu na­prawy, ale fa­cet wy­glą­dał na tak
nie­kom­pe­tent­nego jak pie­przona Chan­tilly.
Czub­kiem palca prze­je­cha­łam po skó­rza­nym sie­dze­niu.
– Dla­czego masz taki pro­blem z Chan­tilly?
– Przez fir­mowy bal ma­skowy w ze­szłym roku...
– Ida Ma­rie mi o tym po­wie­działa.
Prze­niósł wzrok na mnie.
– Czy po­wie­działa ci też, że Chan­tilly zła­pała mnie za fiuta przez spodnie, uda­jąc,
że jest pi­jana?
– Dla­czego ona wciąż dla cie­bie pra­cuje?
– Jej wu­jek za­siada w moim za­rzą­dzie i w prze­ci­wień­stwie do swo­jej sio­strze­nicy
jest kom­pe­tentny, a poza tym to na­prawdę do­bry czło­wiek. – Cały za­rząd był taki. Nie
chciał­bym, żeby Pre­scott Ho­tels zmie­niło się w Win­th­rop Te­xti­les 2.0. – Prze­mil­cza­‐
łem to. Gdyby się o tym do­wie­dział, praw­do­po­dob­nie byłby upo­ko­rzony i zre­zy­gno­‐
wałby, a zbli­żamy się do zdo­by­cia Sin­ga­puru. Zna­le­zie­nie do­brego za­stęp­stwa zaj­muje
zbyt dużo czasu.
Chan­tilly wy­gło­siła mi prze­mó­wie­nie na te­mat ne­po­ty­zmu, ale sama była spo­‐
krew­niona z człon­kiem za­rządu.
– Wie­dzia­łam, że jej pen­sja nie wy­star­cza na za­kup to­re­bek Bir­kina.
– Jej ro­dzina jest bo­gata, ale też zmu­sza ją do pracy przez całe ży­cie. – Wje­chał na
lewy pas bez sy­gna­li­za­cji, a na­stęp­nie na po­bo­cze, aby omi­nąć korki. – To był praw­do­‐
po­dob­nie pre­zent świą­teczny.
Przy tej pręd­ko­ści wiatr te­le­pał sa­mo­cho­dem. Na­par­łam ple­cami na fo­tel,
a wstrząsy sa­mo­chodu za­mie­niły mnie w ludzki wi­bra­tor. W ci­szy mi­nę­li­śmy ko­lejne
mia­sto, pę­dząc z za­wrotną pręd­ko­ścią, za którą po­win­ni­śmy zo­stać za­trzy­mani.
– Mogę go na­pra­wić – za­ofe­ro­wa­łam ni­skim gło­sem. – Już kie­dyś ze­psuł mi się
ekran, a nie mia­łam pie­nię­dzy na nowy, więc sama się tego na­uczy­łam. Za­ro­bi­łam na­‐
wet kilka do­lców na boku, ro­biąc to dla stu­den­tów. Po­tra­fię to na­pra­wić. Ufasz mi?
Nic nie po­wie­dział. Je­cha­li­śmy da­lej, aż sa­mo­chody na dro­dze się prze­rze­dziły.
Każdy ki­lo­metr zmniej­szał moją na­dzieję.
– Mo­żesz na­pra­wić – po­wie­dział w końcu.
– Do­brze.
Pal­cem wska­zu­ją­cym wy­ry­so­wa­łam słowo me­raki na udzie, za­do­wo­lona z jego to­‐
wa­rzy­stwa. Nash prze­je­chał kilka ki­lo­me­trów w mil­cze­niu. Do­tar­li­śmy do dłu­giego
od­cinka au­to­strady, pu­stego z uwagi na święto. Ko­lejne kilka ki­lo­me­trów da­lej zje­chał
na po­bo­cze.
Spoj­rza­łam na po­ziom ben­zyny, za­sta­na­wia­jąc się, czy utknię­cie sta­nowi do­sta­‐
teczną wy­mówkę, by prze­ga­pić brunch Vir­gi­nii i par­tyjkę golfa.
– Skoń­czyło się pa­liwo?
– Nie. – Wy­jął klu­czyki ze sta­cyjki i spoj­rzał na mnie z pełną uwagą. – Za­dam moje
trzy py­ta­nia na od­lu­dziu, więc nie mo­żesz ich unik­nąć. Je­śli chcesz do­stać się do
Eastridge, od­po­wiesz na nie. Je­śli nie, mo­żemy za­wró­cić.
– Ale...
– Py­ta­nie nu­mer je­den: skąd znasz Bran­dona Vu?
Co to ma zna­czyć?
– Skąd znasz Bran­dona Vu? – po­wtó­rzy­łam osłu­piała.
Czy Bran­don i Nash się znali? Czy ko­mi­sja chciała do­paść mo­jego tatę przez Na­‐
sha? Wzbie­rała we mnie lo­jal­ność, roz­pa­la­jąc moje żyły. Nie­kon­tro­lo­wany żar za­mi­go­‐
tał.
Po­win­naś nie­na­wi­dzić swo­jego ojca, Em.
– Od­po­wiedz na py­ta­nie. – Za­ci­snął palce na kie­row­nicy. – Taka jest umowa.
– Po­ja­wił się na balu ma­sko­wym. Nie mia­łam po­ję­cia, kim jest. Po­tem na­szedł
mnie na polu na­mio­to­wym i dał mi swoją wi­zy­tówkę. – Za­wa­ha­łam się, mo­dląc się, by
Nash nie wy­cią­gnął złych wnio­sków. – Pa­mię­ta­łam go z dnia, w któ­rym FBI i ko­mi­sja
zro­biły na­lot na mój dom. Sta­li­śmy przed wa­szym do­mem. Za­py­tał mnie, kto tam
mieszka, i ka­zał mi wy­po­wie­dzieć wa­sze imiona.
– I?
Od­gar­nę­łam włosy z twa­rzy, żeby za­jąć czymś ręce.
– I zro­bi­łam to, ale po­wie­dzia­łam mu też, że nie ma­cie nic wspól­nego z in­te­re­sami
mo­jego taty. Te­raz cią­gle się po­ja­wia... My­ślę, że chce mnie wy­ko­rzy­stać, żeby do­stać
się do Gi­de­ona. Nie je­stem pewna.
– Więc on cię prze­śla­duje?
– Czy on mnie prze­śla­duje? – Wzru­szy­łam ra­mie­niem. – Jest agen­tem. Czy można
to uznać za nę­ka­nie, je­śli jest le­galne?
– To pie­przony stal­king. – Szyja mu się na­pięła, usta ścią­gnęły, ale kon­ty­nu­ował. –
Py­ta­nie nu­mer dwa: czy wie­dzia­łaś o de­frau­da­cji?
Gwał­tow­nie od­chy­lam głowę.
– Nie. Wy­klu­czone. – Moja ręka po­wę­dro­wała do klatki pier­sio­wej, a palce za­ci­‐
snęły się na ko­szulce. – Nie wiem, czy po­szła­bym do władz, gdy­bym wie­działa, ale po­‐
wie­dzia­ła­bym Betty i Han­kowi. Wło­żyli w firmę wszystko. Ja nie wie­dzia­łam. – Zer­k­‐
nę­łam na niego, przy­glą­da­jąc się jego wy­ra­zowi twa­rzy. Och, Nash. – To dla­tego by­łeś
na mnie zły przez cały ten czas? My­śla­łeś, że zdra­dzi­łam twoją ro­dzinę?
To ozna­czało, że uwa­żał mnie za osobę od­po­wie­dzialną za śmierć Hanka.
Prze­pły­nęła przeze mnie rzeka li­to­ści. Wy­płu­ka­łam ją z or­ga­ni­zmu, wie­dząc, że
Nash nie ży­czyłby so­bie ta­kich uczuć pod jego ad­re­sem.
– To ja za­daję py­ta­nia. Taka jest umowa. – Jego nie­spo­kojne stu­ka­nie wy­peł­niło sa­‐
mo­chód. – Py­ta­nie nu­mer trzy: gdzie jest Gi­deon Win­th­rop?
Za­ci­snę­łam dłoń na udzie, ma­jąc na­dzieję, że wy­bu­dzę się z tego kosz­maru. Każde
py­ta­nie było gor­sze od po­przed­niego i zde­cy­do­wa­nie nie­warte wy­cieczki do
Eastridge, by zo­ba­czyć Vir­gi­nię. Czy udo­stępni mi fun­dusz po­wier­ni­czy, czy nie.
– Nash...
– To ła­twe py­ta­nie, Emery.
– Nie dla mnie.
Nie­na­wi­dzi­łam mo­jego ojca, ale też go ko­cha­łam. To był ro­dzaj mi­ło­ści, którą da­‐
wało się szcze­rze. Bez­wa­run­kowo. To uczu­cie było czy­ste. Cu­do­wne. Trwałe. By­łam na
niego cho­ler­nie wku­rzona, ale po­zo­sta­wał moim oj­cem, bez względu na to, jak czę­sto
z nim roz­ma­wia­łam.
– Spo­koj­nie. Nie za­mie­rzam go skrzyw­dzić.
Moje oczy się roz­sze­rzyły.
– Na­wet nie wspo­mnia­łam nic o skrzyw­dze­niu go. A pla­no­wa­łeś go skrzyw­dzić?
Przy­po­mnia­łam so­bie po­si­nia­czone kostki, z któ­rymi wró­cił do domu. Tata był po
czter­dzie­stce. Nie miałby szans w walce z Na­shem.
– Ufasz mi?
– Szcze­rze? Nie w kwe­stii trzy­ma­nia rąk z dala od taty, ale we wszyst­kim in­nym?
Tak.
Zmełł prze­kleń­stwo i prze­su­nął dło­nią po twa­rzy.
– Umowa jest taka...
– Wiem, jaka jest umowa. – Mu­sia­łam zy­skać na cza­sie. – Daj mi jesz­cze ten je­den
dzień.
– Po co?
– Po­wiem ci. Obie­cuję. Tylko daj mi czas.
Może mo­gła­bym naj­pierw ostrzec tatę, co wy­ma­gało roz­mowy z nim. Gdy moje
serce przy­spie­szyło na tę myśl, uświa­do­mi­łam so­bie, jak bar­dzo tę­sk­ni­łam za oj­cem.
Za­pa­dłam się w fo­tel, wdzięczna, gdy Nash prze­niósł wzrok na drogę.
– Dla­czego nie po­szłaś na po­grzeb mo­jego taty?
– Czy to jedno z two­ich py­tań?
– Uznaj to za do­da­tek za to, że mu­szę się z tobą uże­rać.
By­łam mu to winna, zwłasz­cza że jesz­cze nie wie­dzia­łam, czy zdra­dzę mu miej­sce
po­bytu taty.
– Reed pro­sił, że­bym tego nie ro­biła.
Nash od­wró­cił głowę w moją stronę, tym ra­zem za­trzy­mu­jąc się na środku drogi.
– Za­ka­zał ci tam je­chać?
– Tak i nie. Wiem, że po­cho­wa­li­ście Hanka w jego ro­dzin­nym mie­ście, ale Reed do­‐
ra­stał w Eastridge. Chciał coś tam zor­ga­ni­zo­wać. Oczy­wi­ście nie mo­gli­śmy po­dzie­lić
trumny, ale po­pro­sił mnie, że­bym za­ko­pała urnę pełną ulu­bio­nych rze­czy Hanka po­‐
środku la­bi­ryntu drzew. Kiedy wy cho­wa­li­ście Hanka, ja za­ko­py­wa­łam urnę. Leży tuż
przed po­są­giem Hery.
– Co za­ko­pa­łaś?
– Jego ko­szulkę z lo­giem Pan­ther­sów. Kar­teczki sa­mo­przy­lepne, które za­wsze
wszę­dzie wci­skał. – Na mo­ich ustach po­ja­wił się uśmiech. – Jego ulu­bione oku­lary
prze­ciw­sło­neczne, które cią­gle „gu­bił”. Książkę, którą czy­tał mi i Re­edowi, gdy by­li­śmy
młodsi. Ko­ronę króla balu, któ­rej nie chcia­łeś, ale twój tata uznał ją za za­bawną i za­‐
mon­to­wał na ścia­nie.
– A więc tam znik­nęła.
– Je­steś zły, że ją wzię­łam?
Ka­zał mi cze­kać kilka mi­nut na od­po­wiedź.
– Nie.

Nowy dom Betty stał na gra­nicy dziel­nicy klasy śred­niej i osie­dli obrzy­dli­wie bo­‐
ga­tych miesz­kań­ców Eastridge. Za­kła­da­łam, że Nash za­pła­cił za dom i że jej to od­po­‐
wia­dało. Tak bar­dzo, że za każ­dym ra­zem, gdy pa­trzy­łam na niego na zdję­ciach, które
wy­słał mi Reed, w moim sercu otwie­rały się małe pęk­nię­cia na myśl, jak szczę­śliwi
mo­gliby tam być Betty i Hank.
Przy­je­cha­li­śmy około ósmej rano, ale dla Betty Pre­scott było to już nie­mal po­łu­‐
dnie. Na pod­jeź­dzie uno­sił się za­pach śnia­da­nia. Nash wy­łą­czył sil­nik, otwo­rzył drzwi
i za­cią­gnął się po­wie­trzem.
Uchy­li­łam drzwi, ubie­ga­jąc go, bo choć był dup­kiem, jego matka z Po­łu­dnia wy­cho­‐
wała go tak, by otwie­rał drzwi ko­bie­tom.
– Jak my­ślisz, jak wku­rzona by­łaby Vir­gi­nia, gdy­bym zja­dła śnia­da­nie Betty za­‐
miast brun­chu w co­un­try clu­bie?
– Jak niedź­wie­dzica bę­dąca świad­kiem po­rwa­nia swo­jego mło­dego, tylko że jej
wście­kłość jest nie­skoń­czona i bra­kuje jej in­stynktu ma­cie­rzyń­skiego.
Uśmiech­nę­łam się.
– Po­win­ni­śmy tak zro­bić.
Nash wpu­ścił nas swoim klu­czem, a moje ra­miona otarły się o jego ra­mię przy
drzwiach. Uśmiech na mo­jej twa­rzy znik­nął na wi­dok Ba­sil i Re­eda sie­dzą­cych przy
wy­spie ku­chen­nej Betty. Nie wy­glą­dali na za­do­wo­lo­nych z na­szego wi­doku. Na­wet
Betty się nie ucie­szyła.
– Kurwa – mruk­nął obok mnie Nash.
Szybko się otrzą­snę­łam i rzu­ci­łam na Re­eda, by go przy­tu­lić.
– Reed!
Od­wza­jem­nił uścisk nie­zręcz­nym po­kle­pa­niem jedną ręką.
– Co tu ro­bisz z Na­shem?
– Po­trze­buję pod­wózki do Eastridge.
– Wy­gląda to na coś wię­cej niż po­wózkę, Em.
– Słu­cham?
– Po­wiedz mi, że nie za­mie­rzasz zro­bić cze­goś głu­piego.
Od­su­nę­łam się od niego, zwra­ca­jąc uwagę na Betty sto­jącą za mną z sze­roko
otwar­tymi oczami.
– Nie mam po­ję­cia, o czym mó­wisz.
Sy­tu­acja bły­ska­wicz­nie się za­ogniła, co ozna­czało, że Reed był już w gor­szym na­‐
stroju. Po­bież­nie zo­rien­to­wa­łam się w sy­tu­acji. Ba­sil wy­glą­dała jak ona, ale nie za­cho­‐
wy­wała się jak ona. Żad­nego gry­masu. Żad­nych po­gar­dli­wych spoj­rzeń rzu­ca­nych
w moją stronę. To nie­po­ko­jące.
Betty ści­skała cienką srebrną bran­so­letkę, pre­zent rocz­ni­cowy od Hanka. Była to
rów­nież wska­zówka, że roz­ma­wiali o czymś, co z pew­no­ścią zła­mie jej serce. Ostat­nim
ra­zem, gdy Reed tak wy­glą­dał, stał za­kuty w kaj­danki w moim sa­lo­nie.
Pod­szedł bli­żej, co spra­wiło, że Nash prze­su­nął się za mnie. Wy­cią­gnę­łam rękę
w bok, po­wstrzy­mu­jąc ich obu.
– Po­wiedz mi, co się dzieje – za­żą­da­łam – za­nim za­czniesz mnie nę­kać oskar­że­‐
niami, któ­rych nie zdo­łasz cof­nąć.
Je­śli tak za­re­ago­wał na wi­dok mnie i Na­sha, to jak za­re­ago­wałby, gdyby do­wie­dział
się, że upra­wia­li­śmy seks?
I to w jego łóżku.
– Za­daj so­bie py­ta­nie – za­czął Reed, igno­ru­jąc mnie – czy chcesz być z kimś, kto
jest go­tów po­zwo­lić, by jego brat po­szedł do wię­zie­nia? – Wy­ce­lo­wał pal­cem w stronę
Na­sha. – Albo le­piej, za­py­taj go, jak zdo­był te swoje mi­liony, mi­liardy czy co tam,
kurwa, ma.
– Reed... – Nie mia­łam po­ję­cia, co na to od­po­wie­dzieć, a przede wszyst­kim nie
chcia­łam tego ro­bić.
Nash usta­wił się obok mnie. Reed zwę­ził oczy. Wy­glą­da­li­śmy jak para trzy­ma­jąca
wspólny front.
– Po­wie­dzia­łeś Emery, że nie może iść na po­grzeb taty? – za­py­tał gro­bo­wym gło­‐
sem Nash.
Betty krzyk­nęła i ucze­piła się ścierki le­żą­cej na bla­cie.
– Reed!
– Ka­za­łeś jej zo­stać w Eastridge i za­ko­pać urnę sa­mej? – Nash sta­nął oko w oko
z bra­tem. – A kiedy mama za­py­tała, gdzie jest Emery, nie po­wie­dzia­łeś jej prawdy? I to
do nas masz pre­ten­sje za kłam­stwo?
Spo­dzie­wa­łam się kłótni.
Spo­dzie­wa­łam się krzy­ków.
Spo­dzie­wa­łam się, że Betty bę­dzie pła­kać.
Nie spo­dzie­wa­łem się na­to­miast, że Reed przy­łoży pię­ścią Na­showi.
Kłyk­cie Re­eda ze­tknęły się z twa­rzą Na­sha. Ten drugi le­dwo drgnął.
– Za­ci­śnij pięść, je­śli za­mie­rzasz za­dać praw­dziwe ob­ra­że­nia, bra­ciszku. – Nash
pod­szedł bli­żej pię­ści Re­eda, po­zwa­la­jąc mu wy­żyć się na swo­jej twa­rzy.
Cios. Pod­cię­cie. Ko­lejny cios.
– Prze­stań­cie! – krzyk­nęła Betty.
Ba­sil prze­krzy­wiła głowę i ob­ser­wo­wała sy­tu­ację, opie­ra­jąc ło­kieć na bla­cie wy­‐
spy.
A ja wśli­zgnę­łam się mię­dzy nich, wie­dząc, że to zły po­mysł. Oczy Na­sha spo­tkały
się z mo­imi w tym sa­mym mo­men­cie, w któ­rym Reed rzu­cił się do przodu, po­py­cha­jąc
mnie na pod­łogę.
Nash sku­pił uwagę na mnie, za­trzy­mu­jąc się na moim nad­garstku, który tu­li­łam do
piersi. Rzu­cił się do ak­cji i za­ło­żył na szyję Re­eda chwyt jedną ręką, a stopą kop­nął go
w ko­lano, zmu­sza­jąc do klęk­nię­cia.
– Nie szarp się. – Jego głos był ni­ski, ra­mię za­ci­snęło się wo­kół szyi Re­eda. – Od­‐
klep, a pusz­czę. Nie zmu­szaj mamy, by na to pa­trzyła.
– Emery! – Betty pod­bie­gła do mnie, prze­su­wa­jąc dłońmi po mo­jej twa­rzy, ale nie
mo­głam ode­rwać wzroku od Re­eda i Na­sha.
Wy­obra­ża­łam so­bie, że tak wła­śnie wy­glą­da­łoby oglą­da­nie ude­rze­nia aste­ro­idy
w Zie­mię. Fa­scy­nu­jące, nisz­czy­ciel­skie i na swój spo­sób piękne.
Już ro­zu­mia­łam, jak Nash wy­grał tak wiele walk. Sale kon­fe­ren­cyjne i biura były
dla niego bułką z ma­słem. To jego ży­wioł.
Nie był okrut­nym księ­ciem. Nie był też be­stial­skim wo­jow­ni­kiem. Był jed­nym
i dru­gim, a to zmie­niło go w czło­wieka, który wo­lał się zła­mać, niż pod­dać.
– Wszystko w po­rządku? – Betty od­gar­nęła mi włosy z oczu.
– Nic mi nie jest. – Pod­nio­słam się z pod­łogi, ocza­ro­wana za­gadką, jaką był Nash
Pre­scott.
– Dość! – Betty chwy­ciła ró­żową packę na mu­chy i za­mach­nęła się cien­kim pla­sti­‐
kiem na swo­ich sy­nów, jakby dzier­żyła nóż. – Prze­stań­cie! Nie po­zwolę, że­by­ście spla­‐
mili moją pod­łogę po­tem i krwią. Nie po­zwolę ci znisz­czyć tego święta. I nie po­zwolę,
żeby moi sy­no­wie wal­czyli w mo­jej kuchni jak źle wy­tre­so­wane psy bi­jące się
o ochłapy.
Nash pu­ścił Re­eda, który się roz­kasz­lał. Ude­rzył się w klatkę pier­siową, wy­du­sza­‐
jąc z niej wię­cej po­wie­trza.
– To moja wina, Reed. – Betty odło­żyła packę i po­mo­gła Re­edowi wstać. – Wiesz?
To ja chcia­łam ukryć przed tobą cho­robę taty. To ja po­wie­dzia­łam Na­showi, żeby po­‐
zwo­lił ci wziąć na sie­bie winę. To by­łam ja. To na mnie po­wi­nie­neś być zły.
– Mamo...
– Po­zwól mi skoń­czyć. Za­cho­wa­łam się sa­mo­lub­nie, wiem. – Ujęła po­li­czek Re­eda.
– Nash nie po­wi­nien był tak urzą­dzić tego Car­tw­ri­ghta, ale kiedy chciał po­wie­dzieć
po­li­cji, że to on, bła­ga­łam go, żeby tego nie ro­bił. Po­trze­bo­wa­li­śmy go.
– Po­trze­bo­wa­łaś tych pię­ciu­set do­la­rów, które wy­sy­łał to­bie i ta­cie co mie­siąc –
wy­ce­dził Reed. – Pra­wie po­sze­dłem do wię­zie­nia za pięć­set do­la­rów.
– Nie, ko­cha­nie, po­trze­bo­wa­łam mo­jej ro­dziny ra­zem. – Betty ucze­piła się jego koł­‐
nie­rza. – By­łeś nie­letni. On był do­ro­sły. My­śla­łam, że na pewno cię nie aresz­tują, więc
do­ko­na­łam wy­boru. Te­raz wiem, że nie­wła­ści­wego...
Roz­chy­li­łam usta. Opie­ra­jąc się o ścianę, prze­nio­słam wzrok na Na­sha.
Przy­po­mnia­łam so­bie tamtą noc.
Zła­many nos, że­bro i noga.
Pęk­nięty oboj­czyk.
Wy­bity bark.
Bli­zna na czole Ableʼa, na któ­rej wi­dok się uśmie­cha­łam.
Nash pró­bo­wał po­wie­dzieć gli­nom, że to on, ale za­wsze my­śla­łam, że krył brata.
– To by­łeś ty? – szep­nę­łam do niego.
Wi­dzia­łam mię­śnie na­pi­na­jące się na jego szyi. Tryb walki nie znik­nął. Pię­ści za­ci­‐
skał po boku, krew spły­wała mu po skroni. Nad jego okiem otwo­rzyła się rana, która,
jak przy­pusz­cza­łam, do ju­tra spuch­nie i zrobi się si­niak.
Ten wo­jow­nik, z ra­nami, si­nia­kami i bli­znami na klatce pier­sio­wej, wal­czył dla
mnie.
– Dla­czego? – Mój szept po­zo­stał nie­zau­wa­żony przez Re­eda i Betty.
Nash jed­nak ani na chwilę nie od­wró­cił ode mnie wzroku.
– Skrzyw­dził cię.
Ale sprawy ni­gdy nie za­szły tak da­leko, chcia­łam się kłó­cić, jed­nak wie­dzia­łam, że
dla Na­sha to to samo.
– Dla­czego po­zwo­li­łeś Re­edowi się ude­rzyć?
– Po­trze­bo­wał tego.
Czy można być bar­dziej bez­in­te­re­sow­nym?
W tym mo­men­cie mo­gła to być wada.
Nash miał cięty ję­zyk, bar­ko­wało mu ha­mul­ców i do­sko­nale wie­dział, co po­wie­‐
dzieć, aby wy­trą­cić ko­goś z rów­no­wagi. Od­py­chał lu­dzi, ni­gdy nie po­zwa­lał ni­komu
zaj­rzeć pod swoją sko­rupę i nie miał pro­ble­mów z od­izo­lo­wa­niem się na wiecz­ność.
Dał z sie­bie tak wiele, że je­dyną rze­czą, którą za­cho­wał, był po­ca­łu­nek, a ja mu go
ode­bra­łam. Jego prze­szłość usłana była po­świę­ce­niami, które praw­do­po­dob­nie spla­‐
mią rów­nież przy­szłość. Zra­nie­nie ko­goś, by go ule­czyć, było czymś bar­dzo w jego
stylu.
Lu­dzie mie­rzą mi­łość tym, ile otrzy­mują, ale ja mie­rzę ją tym, ile ktoś daje. Nikt
w hi­sto­rii świata ni­gdy nie miał i nie bę­dzie miał w so­bie wię­cej mi­ło­ści niż Nash Pre­‐
scott.
Mój zło­czyńca.
Mój ry­cerz.
Mój książę.
Mój Ben.
Mu­sia­łam mu po­wie­dzieć.

– Nic mi nie jest, mamo. Nie przej­muj się tym. – Nash wy­rzu­cił po­pla­mioną krwią
szmatę do ko­sza, po­ca­ło­wał Betty w czoło i przy­tu­lił ją do sie­bie.
– Na pewno, ko­cha­nie?
– No tak. – Reed oparł się o Ba­sil, która wsu­nęła dłoń do tyl­nej kie­szeni jego
spodni. – Po­cie­szaj go da­lej, mamo. Brawo.
Zi­gno­ro­wali go.
Reed prze­klął, chwy­cił te­le­fon i klu­cze, po czym ob­jął Ba­sil ra­mie­niem.
– Prze­pra­szam za to, że ze­psu­łem śnia­da­nie, mamo. Ba­sil i ja mu­simy już le­cieć.
Wró­cimy póź­niej, ale nie są­dzę, że­by­śmy zdą­żyli na ka­za­nie pa­stora Kena.
Betty od­wró­ciła się do niego.
– W po­rządku, ko­cha­nie. Mury szpi­tala sły­szały wię­cej szcze­rych mo­dlitw niż ko­‐
ściół Eastridge. Mo­żemy póź­niej od­wie­dzić od­dział dzie­cięcy i po­da­ro­wać kilka plu­‐
sza­ków.
– Do­bry po­mysł, mamo.
Reed spoj­rzał Na­showi w oczy, po czym po­ca­ło­wał Betty w po­li­czek. Po­szłam za
nim do drzwi i zdzi­wi­łam się, gdy Ba­sil wzru­szyła ra­mie­niem, jakby chciała po­wie­‐
dzieć: „Fa­ceci już tacy są. Nic na to nie po­ra­dzisz”.
Wło­ży­łam ręce do kie­szeni po tym, jak Ba­sil znik­nęła w to­a­le­cie.
– Je­steś na mnie zły?
Przez twarz Re­eda prze­mknęła wście­kłość. Wes­tchnął i przy­tu­lił mnie do sie­bie.
– Nie, ale mam na­dzieję, że wiesz, co ro­bisz.
Ani tro­chę.
– Nie mam po­ję­cia, o czym mó­wisz. – Za­ofe­ro­wa­łam mu le­niwy uśmiech i opar­łam
czoło o jego ra­mię.
Nie mia­łam oka­zji, by opła­ki­wać mnie i Re­eda, wy­ko­pać grób i na­zwać to przy­jaź­‐
nią. Tak na­prawdę po­win­nam była to zro­bić lata temu, kiedy prze­spa­łam się z Na­‐
shem. Ale sto­jąc w ra­mio­nach Re­eda, zda­łam so­bie sprawę, dla­czego ni­gdy nie mu­sia­‐
łam tego ro­bić.
Moje serce nie rzu­cało się w swo­jej klatce.
Moim cia­łem nie wstrzą­sały dresz­cze.
Chcia­łam go zro­zu­mieć, ale nie pra­gnę­łam tego.
Czu­łam się ko­chana, ale nie za­ko­chana.
Był po pro­stu... Re­edem Pre­scot­tem.
Moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem.
To wszystko.
Tylko moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem.
Roz­dział czter­dzie­sty trzeci

Nash
Ś ci­ska­łem w ręce za­pas jo­in­tów.
Wy­cią­gną­łem je z torby Re­eda, za­nim wy­je­chał, tylko po to, żeby zro­bić
mu na złość za tamtą bi­ja­tykę. Opie­ra­jąc się o ma­skę sa­mo­chodu, pa­trzy­łem, jak
Emery prze­suwa pal­cami po ma­syw­nych, dwu­skrzy­dło­wych wro­tach po­sia­dło­ści Win­‐
th­ro­pów.
Prze­krzy­wiła głowę, by zba­dać ich wy­so­kość.
– Ja­kie jest praw­do­po­do­bień­stwo, że zo­sta­niemy aresz­to­wani za wtar­gnię­cie?
Za­pach trawki świ­dro­wał mnie w no­sie. Wy­cią­gną­łem z to­rebki jed­nego skręta,
a resztę wrzu­ci­łem do sa­mo­chodu przez otwarte okno.
– Bio­rąc pod uwagę, że dziś czwarty lipca, a Eastridge jest tak sko­rum­po­wane jak
wy­bory w Ko­rei Pół­noc­nej, to ze­rowe.
Nie wspo­mnia­łem, że je­stem nie­szczę­śli­wym po­sia­da­czem nie­ru­cho­mo­ści o po­‐
wierzchni nie­mal dwu­dzie­stu pię­ciu hek­ta­rów. Opłaty za utrzy­ma­nie te­renu i per­so­‐
nel sprzą­ta­jący au­to­ma­tycz­nie spły­wały z jed­nego z mo­ich oso­bi­stych kont ban­ko­‐
wych.
Na tym za­czy­nały się i koń­czyły moje wy­siłki w kwe­stii tego miej­sca.
Emery prze­chy­liła głowę w stronę jo­inta, który trzy­ma­łem mię­dzy kciu­kiem a pal­‐
cem wska­zu­ją­cym.
– Za­mie­rzasz go za­pa­lić?
Kor­ciło mnie, ale zi­gno­ro­wa­łem to.
– Nie.
– Dla­czego nie?
– Ze­psu­cie cię brzmi w teo­rii le­piej niż jest w rze­czy­wi­sto­ści, panno Win­th­rop –
skła­ma­łem. Głów­nie dla­tego, że było wręcz prze­ciw­nie, a ona sma­ko­wała złymi de­cy­‐
zjami i czymś, o co trzeba wal­czyć, a nie tylko czymś, z czym trzeba wal­czyć.
Jej nie­bie­sko-szare oczy błysz­czały wy­zy­wa­jąco. Prze­su­nęła dwoma pal­cami po
ko­szulce i dżin­sach, za­trzy­mała się tuż za pa­skiem.
– Po­doba ci się to?
Prze­łkną­łem ślinę, śle­dząc każdy jej ruch.
– Tak.
Od­su­nęła ma­te­riał, po­ka­zu­jąc mi gładką skórę.
– Jak bar­dzo trzeba być po­wścią­gli­wym, żeby się na to nie rzu­cić?
– Ja pier­dolę. – Pstryk­ną­łem nie­za­pa­lo­nym jo­in­tem w usłaną li­śćmi zie­mię i przy­‐
gnio­tłem go po­de­szwą. – Wła­mu­jemy się, czy co? Bo za­czy­nam my­śleć, że je­steś zbyt
nie­winna na ta­kie prze­stęp­stwo, ma­ło­lato.
Emery ob­da­rzyła mnie gar­dło­wym śmie­chem, tak czy­stym i szcze­rym, że po­czu­‐
łem go w ja­jach. Przy­gry­zła dolną wargę, rzu­ca­jąc mi ostat­nie spoj­rze­nie, po czym za­‐
częła wspi­nać się na bramę.
Gdy­bym ją do niej przy­ci­snął i wziął, pew­nie bła­ga­łaby mnie, że­bym ze­rżnął ją
moc­niej. Pa­trzyła na mnie tak, od­kąd po­zwo­li­łem Re­edowi wy­żyć się na mo­jej twa­rzy.
Nie­bie­skie oko ciem­niało. Szare się roz­ja­śniało.
Wy­po­wia­dały wszyst­kie słowa, któ­rych ona ni­gdy by nie wy­po­wie­działa.
Po­trze­buję cię w so­bie, mó­wiły wy­zy­wa­jąco. Po­każ mi, na co cię stać.
Mu­sia­łem się opa­no­wać, by nie zdjąć jej dżin­sów i nie za­to­pić się w jej wnę­trzu.
Wciąż była cho­dzącą, mó­wiącą, od­dy­cha­jącą wy­rwą mię­dzy mną a moim bra­tem,
a ja mu­sia­łem po­znać miej­sce po­bytu Gi­de­ona.
Już dawno po­win­ni­śmy byli od­być tę roz­mowę.
Nie wspo­mi­na­jąc o tym, że mama od­cią­gnęła mnie na bok w domu i po­wie­działa,
że Bran­don wpadł kilka razy, by z nią po­roz­ma­wiać. Zda­łem so­bie sprawę, że by­łem
tak po­chło­nięty roz­mową o Emery, że nie za­py­ta­łem Dicka, kto był drugą stroną czer­‐
piącą zy­ski ze skan­dalu Win­th­ropa.
Te­raz Bran­don ucze­pił się mnie jak wy­sypka, prze­śla­do­wał mamę i Emery. Spa­lił­‐
bym się ra­zem z nim tylko po to, by zo­ba­czyć, jak roz­sy­puje się w proch.
Emery krzyk­nęła trium­fal­nie ze szczytu bramy, sta­jąc na niej okra­kiem. Pod­sze­‐
dłem bli­żej na wy­pa­dek, gdyby spa­dła.
– Mó­wi­łeś coś o tym, że je­stem zbyt nie­winna?
Prze­chy­li­łem głowę.
– Słońce świeci pro­sto na twoje cycki. Masz sta­nik w ser­duszka?
– Nie mam na so­bie sta­nika.
Cho­lera.
Na­cią­gnęła bluzę na dło­nie, zsu­nęła się po że­la­znym fi­la­rze bramy i wy­lą­do­wała
na ziemi w po­zie na Se­lenę Kyle. Unio­sła brwi pro­wo­ku­jąco, jakby chciała po­wie­dzieć:
„Umiesz le­piej?”.
Za­ją­łem miej­sce kie­rowcy, pod­je­cha­łem do pa­nelu, wpi­sa­łem kod i po otwar­ciu
bramy za­trzy­ma­łem się obok Emery.
Otwo­rzyła drzwi pa­sa­żera.
– Se­rio? Znasz kod?
– Ten sam co za­wsze.
– I mi nie po­wie­dzia­łeś?
– Wszystko do­brze się skoń­czyło. – Za­par­ko­wa­łem przed dwu­skrzy­dło­wymi wro­‐
tami re­zy­den­cji. – To­wa­rzy­szy mi ge­niusz zbrodni.
– My­ślisz, że ktoś tam jest?
– Nie, ale na wszelki wy­pa­dek za­pu­kamy.
Emery wspięła się za mną po scho­dach. Za­pu­kała, a ja wy­cią­gną­łem za­pa­sowe klu­‐
cze spod ka­mie­nia.
– Nie prze­szka­dza ci, że się wła­mu­jemy?
– W mie­ście mówi się, że nikt tu nie mieszka. – Otwo­rzy­łem drzwi.
Roz­chy­liła usta na wi­dok holu. Po­wi­tał nas ten śmieszny po­sąg Dio­ni­zosa, nie­ska­‐
zi­tel­nie czy­sty po co­ty­go­dnio­wym sprzą­ta­niu, za które pła­ci­łem.
Emery prze­su­nęła pal­cami wzdłuż po­rę­czy scho­dów, wol­nej od ku­rzu.
– Nie uwa­żasz, że to dziwne?
– Co?
– Ktoś ku­pił ten dom i wy­gląda tak, jakby ni­gdy go nie do­ty­kał. – Mi­nę­li­śmy kilka
po­koi i we­szli­śmy do kuchni. – Na­wet ta­le­rze Vir­gi­nii z krysz­tał­kami Swa­ro­vskiego
stoją w ja­dalni nie­tknięte. Nie są ani tro­chę za­ku­rzone.
– Dziwne wy­daje mi się to, że na­zy­wasz swoją mamę Vir­gi­nią.
Wła­ści­wie to dziwne, że nie na­zy­wała jej tak od po­czątku. Przy tej ko­bie­cie zła ma­‐
co­cha z Ja­sia i Mał­gosi wy­da­wała się ko­chana.
– Dziwne jest dla mnie to, że przez dwa­dzie­ścia dwa lata na­zy­wa­łam ją swoją
matką i do­piero ese­mes od niej spra­wił, że prze­sta­łam. – Otwo­rzyła lo­dówkę, w któ­rej
pra­cow­nicy trzy­mali za­pasy dla sie­bie, i wy­cią­gnęła to­rebkę mro­żo­nego groszku. – To
na­wet nie jest prze­ter­mi­no­wane.
Nic nie po­wie­dzia­łem, ob­ser­wu­jąc, jak się do mnie zbliża.
Przy­ci­snęła wo­re­czek do mo­jego oka, na po­czątku de­li­kat­nie, a gdy nie za­re­ago­wa­‐
łem – bar­dziej sta­now­czo.
– To za­wsze by­łeś ty, prawda? – za­py­tała. Nie mia­łem po­ję­cia, o czym mówi. Wcią­‐
gnęła po­wie­trze. – Able był ku­ta­sem, a ja chcia­łam się ze­mścić. Gdy­byś go nie skrzyw­‐
dził, sama bym to zro­biła. Dzię­kuję.
Wpa­try­wała się we mnie, jak­bym miał serce. Po­cią­gną­łem za de­kolt, przy­po­mi­na­‐
jąc so­bie, że mam na so­bie ko­szulkę, a nie ko­szulę. Jej od­dech owiał moje po­liczki i do­‐
tarł do szyi. Mięta i tru­skawki, które ja­dła u mamy.
Je­śli się nie ru­szy, po­ca­łuję ją.
Pie­przyć Re­eda.
Pie­przyć Gi­de­ona.
Pie­przyć Vir­gi­nię.
Za­bawne, że ni­gdy wcze­śniej nie chcia­łem ni­kogo po­ca­ło­wać, a te­raz my­śla­łem
tylko o ustach Emery.
– Trzy­maj lód przy ra­nie. – Przy­ci­snęła opa­ko­wa­nie groszku moją dło­nią i za­wie­‐
siła wzrok na mo­ich ustach. – Za­sta­na­wiam się, czy mój po­kój jest taki sam.
Był.
Nie po­wie­dzia­łem jej tego.
Jej wzrok po­now­nie padł na moje usta. Ostry od­dech po­twier­dził, że też chciała je
po­czuć na swo­ich. Jesz­cze trzy se­kundy wpa­try­wa­nia się, a speł­nię jej ży­cze­nie.
Dwie.
Je...
Cof­nęła się i udała do swo­jej sy­pialni. Mi­nę­li­śmy bi­blio­tekę, po­kój z pia­ni­nem, po­‐
kój jej ro­dzi­ców i ba­wial­nię, nie za­trzy­mu­jąc się w żad­nym z nich. Gdy­bym jej nie znał,
po­my­ślał­bym, że tu nie do­ra­stała. Że te ściany, ten dach, te pie­przone mar­mu­rowe
płytki pod na­szymi sto­pami nic dla niej nie zna­czyły.
Wła­ści­wie za­cho­wy­wała się tak, jakby to miej­sce nic dla niej nie zna­czyło. Prze­‐
szka­dzało mi to. Nie dla­tego, że wią­za­łem z tym do­mem ja­kieś baj­kowe wspo­mnie­nie,
bo się tu po­zna­li­śmy. Ra­czej miało to zwią­zek nie z nami, a z fak­tem, że uwa­żała, że
po­winna być silna, i w tym celu od­py­cha od sie­bie prze­szłość.
Nie ro­biła tego.
By­łem na jej miej­scu. Do­sko­nale wie­dzia­łem, jak się czuła.
Praw­do­po­dob­nie dla­tego po­wie­dzia­łem:
– Ku­pi­łem ją.
Zmru­żyła oczy i szła da­lej.
– Co ku­pi­łeś?
– Po­sia­dłość Win­th­ro­pów.
Za­trzy­mała się, ale nie od­wró­ciła.
– Dla­czego?
– Nie wiem.
Wieczny kłamca.
Po­nie­waż są­dzi­łem, że znajdę wska­zówki, które po­zwolą zli­kwi­do­wać twoją ro­‐
dzinę. Oka­zało się, że się my­li­łem. Praw­do­po­dob­nie je­steś nie­winna. Twój tata jest
praw­do­po­dob­nie nie­winny. Dwie ko­lejne ofiary tego skan­dalu. To się nie koń­czy.
Za­miast tego za­pro­po­no­wa­łem:
– Mo­żesz go so­bie wziąć.
W końcu od­wró­ciła się do mnie, z we­wnętrzną walką wy­pi­saną na twa­rzy jak na
bil­l­bo­ar­dzie jej my­śli.
– Nie chcę ani nie po­trze­buję two­jej po­mocy.
– Przy­naj­mniej rze­czy, które znaj­dują się w twoim po­koju. Mo­żesz je za­brać lub zo­‐
sta­wić tu­taj i przy­je­chać po nie, kiedy tylko ze­chcesz.
Wo­re­czek z grosz­kiem wi­siał luźno w mo­ich rę­kach, ocie­ra­jąc się o moje udo.
Emery sku­piła się na moim spoj­rze­niu, wy­pu­ściła od­dech i ski­nęła głową.
W swoim po­koju po­de­szła pro­sto do szafki noc­nej i wy­cią­gnęła po­zy­tywkę. Za­war­‐
tość sze­le­ściła, gdy nią po­trzą­snęła. Jej pełne ulgi wes­tchnie­nie wzbu­dziło moją cie­ka­‐
wość. Odło­żyw­szy ją, znik­nęła w gar­de­ro­bie.
Zaj­rza­łem do po­jem­nika, omia­ta­jąc wzro­kiem cia­sno zwi­nięte pa­piery. Ten w rogu
wy­da­wał się naj­luź­niej­szy. Wzią­łem go i roz­wi­ną­łem pa­sek, jak cia­steczko z wróżbą.

Spo­glą­da­łaś kie­dyś w gwiazdy i za­sta­na­wia­łaś się, czy ist­nieje tam ży­cie? Je­śli
tak, ko­smici są praw­do­po­dob­nie wku­rzeni, że cią­gle ko­ro­nu­jemy lu­dzi na Miss Uni­‐
verse.
Za­łożę się, że prze­mie­rzają ko­smos w wy­rą­ba­nych stat­kach ko­smicz­nych, my­śląc:
Mo­gli­by­śmy po­móc im wy­le­czyć raka, gdyby tylko ci lu­dzie prze­stali uwa­żać się za
pę­pek wszech­świata.
My­ślisz, że to dla­tego ni­gdy nie spo­tka­li­śmy żad­nych ko­smi­tów?
(Hej, Naj­wyż­szy Przy­wódco Ob­cych, je­śli szpie­gu­jesz mnie lub Emery i czy­tasz
mój li­ścik, za­bierz nas ze sobą. To miej­sce śmier­dzi ście­kami, a ja przy­ła­pa­łem Vir­gi­‐
nię na zmu­sza­niu Em do je­dze­nia ma­łymi ły­żecz­kami, żeby brała mniej­sze kęsy. Przy
oka­zji za­pa­ko­wa­łem ci do­dat­kowe brow­nie, ty­gry­sie. Mam na­dzieję, że zjesz je na
oczach Vir­gi­nii i po­wiesz jej, że jest na­fa­sze­ro­wane trawką).
NASH

Na­pi­sa­łem to po idio­tycz­nym wy­kła­dzie z astro­lo­gii, pro­wa­dzo­nym przez ad­iunkta


fi­lo­zo­fii po­trze­bu­ją­cego za­strzyku go­tówki.
Otwo­rzy­łem ko­lejny.

Reed po­wie­dział, że masz ob­se­sję na punk­cie gwiazd. Od­par­łem, że gdy­byś miała


ob­se­sję na punk­cie gwiazd, mia­ła­byś ob­se­sję na punk­cie świa­tła sło­necz­nego, skoro
słońce jest gwiazdą i w nocy tra­cimy jego blask.
Stwier­dził, że się mylę, że wpa­tru­jesz się w nocne niebo, bo to do­wód na to, że
świa­tło wy­gląda z ciem­no­ści. (Co to za po­etyc­kie bred­nie?)
Chcesz wie­dzieć, co my­ślę?
Po­doba ci się mrok, ty­gry­sku.
Prawda?
NASH

I jesz­cze je­den.

Pew­nego dnia prze­czy­tasz to po­now­nie i bę­dziesz się czuła, jak­byś szpie­go­wała


wła­sną pa­mięć. Mam na­dzieję, że bę­dzie to szczę­śliwe wspo­mnie­nie.
Poza tym Vir­gi­nia prze­trzą­snęła chatę w po­szu­ki­wa­niu trawki. My­śli, że di­luję.
Ro­zu­miem, że zja­dłaś brow­nie. Było warto.
NASH

Usły­sza­łem zbli­ża­jące się kroki Emery. Zwi­ną­łem li­sty, wło­ży­łem je z po­wro­tem do


bla­sza­nego pu­dełka i opar­łem się o to­a­letkę.
Do­tarło do mnie, że mamy te same wspo­mnie­nia.
– Już pra­wie je­stem go­towa. – Wy­szła z ła­zienki w ciem­nej su­kience, tak krót­kiej,
że by­łaby wy­uz­dana, gdyby nie wy­glą­dała w niej tak ku­rew­sko pięk­nie. – Uro­słam
kilka cen­ty­me­trów, od­kąd mia­łam ją na so­bie po raz ostatni, ale Vir­gi­nia nie­na­wi­dzi
tej su­kienki, więc mówi się trudno. My­ślisz, że jest za krótka?
Nie.
Tak.
Nie od­po­wie­dzia­łem. Ob­ser­wo­wa­łem, jak prze­krzy­wia głowę i prze­gląda się w lu­‐
strze. Na jej twa­rzy ma­lo­wała się sa­tys­fak­cja na wi­dok zwięd­nię­tych róż na­dru­ko­wa­‐
nych na su­kience. Omi­nęła mnie i wzięła z to­a­letki tubkę tu­szu do rzęs sprzed co naj­‐
mniej czte­rech lat.
Wy­rwa­łem go jej.
– Nie po­trze­bu­jesz tego, a ja wo­lał­bym unik­nąć wy­ja­śnia­nia pra­sie, dla­czego moja
osoba to­wa­rzy­sząca na brun­chu z oka­zji czwar­tego lipca ma czer­wone oczy.
Z jej gar­dła wy­rwał się nie­za­do­wo­lony po­mruk.
– W grę wcho­dzi też golf. Żadne z nas nie jest od­po­wied­nio ubrane, co praw­do­po­‐
dob­nie bę­dzie je­dyną po­zy­tywną czę­ścią tego wy­da­rze­nia.
Zna­la­zła starą tubkę po­madki ochron­nej. Po­sma­ro­wała nią usta, praw­do­po­dob­nie
za­ra­ża­jąc się ja­kąś cho­robą, ale i tak bym ją chęt­nie po­ca­ło­wał.
Kop­nęła cztery gi­gan­tyczne pu­dła sto­jące obok to­a­letki, a su­kienka pod­je­chała wy­‐
żej, od­sła­nia­jąc jej uda.
– My­ślisz, że zmiesz­czę je w sza­fie?
– Sza­fie?
Gwał­tow­nie za­kryła usta ręką.
– Cho­lera.
– Szafa? – po­wtó­rzy­łem, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, dla­czego na­gle wy­glą­dała na taką
spa­ni­ko­waną. – Ga­daj.
– Nash.
– I tak się do­wiem. – Otwo­rzy­łem jedno z pu­deł. W środku zna­la­złem stosy ko­szu­‐
lek Win­th­rop Te­xti­les. Nie wie­dzia­łem, co o tym my­śleć poza tym, że po­trze­bo­wa­łem
jej ko­szu­lek i słów, ale nie po­do­bało mi się, skąd po­cho­dziły. – Wiesz, że je­stem uparty.
Bę­dzie le­piej, je­śli po pro­stu mi po­wiesz.
– To nic ta­kiego.
– Mów – wy­ce­dzi­łem. I do­da­łem: – Żad­nych kłamstw.
Sku­liła się na słowo „kłam­stwo”, a na jej twa­rzy na chwilę za­go­ściło po­czu­cie winy.
– Miesz­ka­łam w sza­fie w ho­telu.
Szlag mnie tra­fił.
Do­słow­nie wy­buch­ną­łem.
Jak ona mnie wku­rzała.
Czy da się być bar­dziej iry­tu­ją­cym, sprzecz­nym, za­gma­twa­nym, hoj­nym, za­kła­ma­‐
nym, nie­zwy­kłym i cho­ler­nie po­chła­nia­ją­cym, a do tego jesz­cze się tak po­świę­cać?
Trzą­słem się, jak­bym do­stał drga­wek. Mia­łem ochotę prze­biec ma­ra­ton, prze­pły­‐
nąć cały Pa­cy­fik lub prze­mie­rzyć Ama­zonkę. Byle tylko spo­żyt­ko­wać tę ener­gię, bo
przede wszyst­kim by­łem wście­kły na sa­mego sie­bie, że nie do­strze­głem tego wcze­‐
śniej.
Za­po­cząt­ko­wa­łem mi­sję ze­msty z nieco szla­chet­niej­szych po­bu­dek, ale wy­bra­łem
ab­so­lut­nie ostat­nią osobę, którą po­wi­nie­nem drę­czyć.
– Wy­pro­wa­dzę się. – Emery miała na tyle przy­zwo­ito­ści, by wy­glą­dać na winną,
tylko nie z po­wodu tego, co trzeba. – Przy­się­gam, daj mi tylko tro­chę czasu na zna­le­‐
zie­nie lo­kum.
– My­ślisz, że dla­tego je­stem wście­kły?!
Po­trzą­sną­łem głową, a po­tem znowu, za­sta­na­wia­jąc się, czy dzięki temu wy­rwę się
z tego kosz­maru.
Nie. To wciąż twoja pie­przona rze­czy­wi­stość.
Gnoju, po­znaj swo­jego bliź­niaka. Mnie.
Od­su­ną­łem się od to­a­letki, moje buty ude­rzały o dy­wan jak strzały z broni.
– Mó­wisz po­waż­nie? – Nie cze­ka­łem na od­po­wiedź. – Gło­du­jesz i je­steś bez­do­mna,
ale da­jesz ja­kiejś la­sce, któ­rej na­wet nie znasz, po­nad dwa ty­siące mie­sięcz­nie na cze­‐
sne? Co ty od­pier­da­lasz, Emery?
– Wiesz o Demi? – Po­trzą­snęła głową, jakby miało to zni­we­lo­wać szok.
Nie, ko­cha­nie. Pró­bo­wa­łem tej me­tody. Nie za­dzia­łało i da­lej czuję się jak naj­więk­‐
szy du­pek w hi­sto­rii. Na­po­leon Bo­na­parte, Krzysz­tof Ko­lumb i pier­do­lony Nash Pre­‐
scott.
– A co z tobą? – Prze­su­ną­łem ręką po twa­rzy. – Kiedy za­czniesz o sie­bie dbać?
– Kiedy po­czu­cie winy znik­nie!
– Ja­kiej winy?! Czemu je­steś winna?!
Cho­lera, to już.
Te­raz po­wie mi, że jest za­mie­szana w de­frau­da­cję.
Do­wiem się, że jest winna i, co gor­sza, na­dal będę jej pra­gnąć.
Spoj­rzała na ze­gar sto­jący na szafce noc­nej.
– Spóź­nimy się.
– Nie ob­cho­dzi mnie to.
– Mu­szę być na czas.
– Na­dal mnie to nie ob­cho­dzi.
– Vir­gi­nia spra­wuje pie­czę nad moim fun­du­szem po­wier­ni­czym...
Suka.
Za­ło­ży­łem ręce na piersi.
– Po­roz­ma­wiamy o tym póź­niej.
– Ja­sne – od­parła, ale jej nie uwie­rzy­łem. Nie sko­men­to­wała groszku, który zo­sta­‐
wi­łem na szafce noc­nej, i rzu­ciła mi paczkę. – Po­wie­dzia­łam, że­byś trzy­mał to przy
oku. Już puch­nie i robi się ciemne.
– Po­ra­dzę so­bie z pod­bi­tym okiem, ty­gry­sie. To nie pierw­szy raz.
– Jak chcesz. – Wzru­szyła ra­mie­niem, po­now­nie zer­k­nęła w lu­stro i do­tknęła mar­‐
twego kwiatka na su­kience. Jakby nie mo­gła się po­wstrzy­mać, wy­ko­nała ob­rót. Su­‐
kienka za­fa­lo­wała, a opa­da­jące płatki na­gle ożyły.
To było tak bar­dzo w stylu Emery Win­th­rop, że prze­bi­łem pa­znok­ciami paczkę, bo
mia­łem ochotę przy­ci­snąć ją do lu­stra i ze­rwać z niej tę kieckę.
– Po­doba mi się, że mnie ob­ser­wu­jesz, bo wiem, że nie mo­żesz tego kon­tro­lo­wać
i cię to wku­rza! – za­wo­łała przez ra­mię.
Gdy wi­ro­wała w sukni z mar­twych róż, a ja sta­łem z mro­żo­nym grosz­kiem przy­ci­‐
śnię­tym do oka, pod­da­łem się my­śli, że pra­gnę Emery Win­th­rop.
Taka prawda.
Tra­fię do pie­kła.
Roz­dział czter­dzie­sty czwarty

Nash
P lot­ko­wano na nasz te­mat – a ra­czej na mój – gdy po­moc­nik nio­sący kije
gol­fowe pro­wa­dził na­szą grupę do na­stęp­nego dołka.
Moje oko po­ciem­niało i spu­chło do tego stop­nia, że lu­dzie za­częli to ko­men­to­wać
szep­tem mię­dzy sobą. Więk­szość miesz­kań­ców Eastridge mnie fa­wo­ry­zo­wała, czego
zwy­kle nie ro­bili w przy­padku no­wo­bo­gac­kich.
Prasa przed­sta­wiała mnie jako świę­tego, a dla spo­łecz­no­ści Eastridge do­bry PR
był jak po­żą­dana torba z pre­zen­tami na eks­klu­zyw­nym wy­da­rze­niu. Lgnęli do niej
i bła­gali o ochłapy.
Vir­gi­nia ucze­piła się ra­mie­nia Bal­tha­zara jak wie­szak na drążku. Je­den z tych dru­‐
cia­nych, z pralni, któ­rych nikt nie chciał. Able Mały Ku­tas Car­tw­ri­ght przy­su­nął się do
wózka. Miał na so­bie za cia­sne spodenki gol­fowe w kratkę w ko­lo­rze ma­genty.
– Oczy­wi­ście – kon­ty­nu­ował, co chwilę spo­glą­da­jąc na mnie z prze­stra­chem, jakby
my­ślał, że zro­bię mu ko­lejną bli­znę pa­su­jącą do tej na czole – po­wie­dzia­łem mu, że
mogę go ob­słu­żyć.
– Tym zaj­mu­jesz się na co dzień? – Emery za­ofe­ro­wała Ablowi Car­tw­ri­gh­towi po­‐
godny uśmiech. – Za­pra­szasz lu­dzi do swo­jego biura i ich ob­słu­gu­jesz?
– Tak. – Jego głowa, którą po­ki­wał en­tu­zja­styczne, aż się pro­siła, by po­słu­żyć mi za
wo­rek tre­nin­gowy. – Je­stem bar­dzo do­bry w tym, co ro­bię.
– Im­po­nu­jące. Sły­sza­łem, że pro­sty­tu­cja ma ostat­nio trud­niej­szy okres.
– Nie mia­łem na my­śli... – Spoj­rzał na Vir­gi­nię w po­szu­ki­wa­niu po­mocy, ale ona
była za­jęta, bo wła­śnie ka­zała asy­sten­towi de­zyn­fe­ko­wać jej kij gol­fowy. – Je­stem
praw­ni­kiem.
Oczy Emery mó­wiły: „Ależ oczy­wi­ście”.
Ze­sko­czyła z wózka, wzięła kij i ko­łek.
Za­ło­ży­łem rękę na szyi Ableʼa Car­tw­ri­ghta, uda­jąc, że chcę po­kle­pać go po ple­cach.
– Je­stem tak samo za­in­te­re­so­wany słu­cha­niem two­jego głosu jak oglą­da­niem dwu­‐
dzie­stocz­te­ro­go­dzin­nej ob­struk­cji w rzą­dzie, Mały Ku­ta­sie. Zejdź mi z oczu, bo nie
mam ochoty pa­trzeć dzi­siaj na twoją gębę, tę ró­żową ko­szulkę polo i mar­kowe dre­siki.
Trzy­maj ręce przy so­bie, a do­ży­jesz ko­lej­nego klienta.
Wy­prze­dzi­łem asy­stenta. Emery wy­pięła ty­łek, dwiema rę­kami chwy­ta­jąc kij
w od­po­wied­niej po­sta­wie. Krótka su­kienka od­sła­niała jej dłu­gie nogi. Za każ­dym ra­‐
zem, gdy Emery się po­chy­lała, Vir­gi­nii nie­omal pę­kała żyłka na czole.
Mały Ku­tas zo­stał w wózku.
I do­brze.
Sta­łem mię­dzy Emery i Bal­tha­za­rem. Usta­wi­łem się tak, by za­sła­niać mu pole wi­‐
dze­nia. Ko­leś był pie­przo­nym kre­ty­nem. Wpa­try­wał się w nią co pięć se­kund, jakby
wcale nie bzy­kał jej matki.
Nie wie­dzia­łem, czy Emery ce­lowo za­mach­nęła się tak sze­roko, czy też była do
bani w golfa, ale do tej pory nie tra­fiła do żad­nego z ośmiu doł­ków. Per­fek­cyjna tech­‐
nika, a jed­nak pu­dło­wała i z ra­do­ścią krzy­czała „fore” tak gło­śno, jak tylko mo­gła.
Po­tem od­wra­cała się do asy­stenta, na­le­gała na sa­mo­dzielne od­zy­ska­nie piłki
i zmu­szała nas do cze­ka­nia na słońcu, bo oczy­wi­ście się nie spie­szyła. Cykl trwał.
Za­mach.
Pu­dło.
Za­mach.
Pi­łeczka wy­lą­do­wała w gę­stwi­nie drzew na skraju pola.
Po­liczki Emery za­czer­wie­niły się od słońca. Na­sze spoj­rze­nia spo­tkały się, jej rzu­‐
cało mi wy­zwa­nie. Nie wie­dzia­łem, czy pod­nie­ciło ją prze­ciw­sta­wia­nie się Vir­gi­nii, czy
ga­pie­nie się na mnie, ale by­łem go­towy.
– Nie po­trze­buję no­wej pi­łeczki. Przy­niosę ją – po­wie­działa do pra­cow­nika. – Przy­‐
da­dzą mi się ćwi­cze­nia. Prawda, Vir­gi­nio?
Wy­bra­łem naj­mniej­szy put­ter z mo­jego no­wego ze­stawu i po­sze­dłem za Emery,
mi­ja­jąc drzewa. Po­chy­liła się, by się­gnąć po zgubę.
– Po­wie­dzia­łam, że... Och. – Wy­pro­sto­wała się, trzy­ma­jąc w dłoni małą białą
kulkę. – Wy­słali cię za mną?
Prze­je­cha­łem ki­jem po jej łyd­kach, mi­ja­jąc ko­lana, aż za­trzy­ma­łem się po we­‐
wnętrz­nej stro­nie ud.
– Za­grajmy w grę.
– Już gramy. – Przy­mknęła oczy. – W golfa.
Zi­gno­ro­wa­łem ją.
– Zdej­mij majtki, po­daj mi je i umieść kij mię­dzy war­gami sro­mo­wymi.
– Dla­czego mia­ła­bym to zro­bić?
– Po­nie­waż je­steś moja, ty­gry­sie – oświad­czy­łem, chło­nąc jej pełne po­żą­da­nia
spoj­rze­nie. – Twoje usta są moje. Twoje cycki są moje. Twój ty­łek jest mój. Twoja mo­‐
kra cipka jest moja.
– Masz uro­je­nia.
– Czyżby? – Od­su­ną­łem od niej kij gol­fowy, zbli­ży­łem go do ust i prze­su­ną­łem ję­zy­‐
kiem po wą­skiej me­ta­lo­wej kra­wę­dzi. Sma­ko­wała jak am­bro­zja, słodko i ostro. – Bo je­‐
steś mo­kra, ty­gry­sie, a wiem, że to nie z two­jego po­wodu.
– Je­śli cię po­słu­cham, mu­sisz spra­wić, że dojdę.
– Zgoda – po­wie­dzia­łem po raz drugi w ciągu doby.
Ona za­wsze się tar­guje.
Emery od­wró­ciła się i zsu­nęła majtki po udach, po­chy­la­jąc się lekko i krę­cąc tył­‐
kiem. Wi­dzia­łem jej szparę od tyłu, chcia­łem prze­je­chać ję­zy­kiem od jed­nej dziurki do
dru­giej.
Ob­ró­ciła się, rzu­ca­jąc we mnie majt­kami. Zła­pa­łem je i scho­wa­łem do kie­szeni. Jej
palce za­ci­snęły się na smu­kłym końcu kija w kształ­cie li­tery L. Umie­ściła go mię­dzy
no­gami. Wsu­ną­łem koń­cówkę do środka.
Pod­nie­ce­nie za­ru­mie­niło jej po­liczki. Pod­nio­sła su­kienkę, po­ka­zu­jąc mi, jak jej
cipka przy­lega do kija.
Taka nie­grzeczna.
Taka słodka.
I cała moja.
– Pad­nij na ko­lana i weź mnie do ust.
Ni­gdy nie mo­gła od­mó­wić wy­zwa­nia. Tlący się w niej żar za­wsze wtedy się roz­pa­‐
lał.
– Ktoś może prze­cho­dzić obok i nas zo­ba­czyć.
– Po­ca­łuj czu­bek – tar­go­wa­łem się, a ja ni­gdy, kurwa, nie ne­go­cjuję. – Po­liż.
Chciała tego. Zwil­żyła wargi, pra­gnąc po­czuć mnie w ustach. Prze­su­ną­łem dło­nią
po jej wło­sach i zła­pa­łem ją za kark. Za­miast po­pchnąć ją na ko­lana, od­chy­li­łem jej
głowę i ze­tkną­łem na­sze usta.
Cho­lera.
Ja pier­dolę.
Je­zu­sie, Jó­ze­fie i Ma­ryjo.
Co ja wy­pra­wiam?
Asy­stent za­wo­łał nas z od­dali. Roz­dzie­li­li­śmy się. Po­łkną­łem każdy jej od­dech.
Spoj­rzała na mnie sze­roko otwar­tymi oczami.
– Obie­ca­łeś, że dojdę.
Bez słowa uklęk­ną­łem, w pełni świa­domy, że to ona miała paść przede mną i wziąć
mnie do ust. Pod­nio­słem jej su­kienkę, roz­chy­li­łem jej wargi i po­li­za­łem przez śro­dek.
Krzyk­nęła, cze­pia­jąc się mo­ich wło­sów.
Wsu­ną­łem w nią ję­zyk, de­lek­tu­jąc się jej sma­kiem. Gdy kroki asy­stenta się zbli­żyły,
wło­ży­łem w nią dwa palce i ssa­łem łech­taczkę. Do­szła mocno, nie­mal wy­ry­wa­jąc mi
włosy z głowy.
Kiedy asy­stent po­now­nie wy­wo­łał imię Emery, krzyk­ną­łem:
– Już!
Jej ciało trzę­sło się od or­ga­zmu. Chwy­ciła mnie za ra­miona i uspo­ko­iła od­dech.
– Moje majtki...
– Te­raz są moje – wsze­dłem jej w słowo.
Zmru­żyła oczy, ale się nie spie­rała, a na­wet miała w oczach ten błysk, który mó­wił,
że jej się to po­doba.
Wró­ci­łem z majt­kami Emery w kie­szeni, pla­mami po tra­wie na ko­la­nach, jej sma­‐
kiem na ustach i erek­cją wiel­ko­ści wie­żowca.
To był ten ro­dzaj za­cho­wań, który na­krę­cał spi­ralę, a nim się obej­rzę, ta­blo­idy za­‐
czną się roz­pi­sy­wać, że pie­przy­łem się z dwu­dzie­sto­dwu­let­nią córką czło­wieka od­po­‐
wie­dzial­nego za de­frau­da­cję.
To było złe.
Ale uczu­cie za­je­bi­ste.
Je­śli cho­dzi o IQ, miesz­kańcy Eastridge w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej pla­sują się gdzieś
po­mię­dzy Ame­ry­ka­nami, któ­rzy nie po­tra­fią zlo­ka­li­zo­wać Ame­ryki na ma­pie,
a ludźmi, któ­rzy wie­rzą, że Zie­mia jest pła­ska. Przy­naj­mniej tak mi się wy­da­wało, do­‐
póki nie pod­słu­cha­łem czte­rech róż­nych roz­mów na te­mat ko­niecz­no­ści sto­so­wa­nia
mu­śli­no­wych ście­re­czek.
Po­mię­dzy przy­ziem­nymi roz­mo­wami krą­żyły plotki na mój te­mat, od czasu do
czasu na­wią­zu­jące do mo­jego pod­bi­tego oka.
– Ten fa­cet ma pro­blemy. Uch, i za­wsze wy­gląda na ta­kiego udrę­czo­nego. Dla­czego
z tego po­wodu wy­daje się jesz­cze bar­dziej atrak­cyjny?
Nie wiem, Żono ze Step­ford #1. Być może po­win­naś udać się na te­ra­pię. (Dla ja­‐
sno­ści, prze­ży­wam ka­tu­sze przez ten brunch).
– Moja są­siadka zdra­dziła, że w ze­szłym ty­go­dniu na przy­ję­ciu z oka­zji ujaw­nie­nia
płci dziecka upra­wiała z nim naj­lep­szy seks w swoim ży­ciu.
Moje sine jaja mogą za­świad­czyć, że nie pie­przy­łem się z twoją są­siadką i prę­dzej
po­ja­wił­bym się na wie­czo­rze swin­ger­sów w domu dla eme­ry­tów niż na im­pre­zie
z oka­zji ujaw­nie­nia płci dziecka.
– Po­wie­dzia­łem żo­nie, że to ło­buz. Spójrz tylko na jego oko. Czło­wiek wyj­dzie z biedy,
ale bieda ni­gdy nie wyj­dzie z czło­wieka.
Dzięki za ko­men­tarz, ko­leś. Zna­czyłby wię­cej, gdy­byś nie po­dał mi swo­jej wi­zy­‐
tówki, gdy tylko wsze­dłem do re­stau­ra­cji.
Na­sza grupa usia­dła przy sto­liku w cen­trum, który, jak po­in­for­mo­wała nas Vir­gi­‐
nia, był naj­lep­szym miej­scem w ca­łej sali.
– Chcę ubie­gać się o ty­tuł lorda. – Bal­tha­zar za­darł pod­bró­dek, jakby jego słowa
miały zro­bić na nas wra­że­nie. – Gdy tak się sta­nie, wszy­scy bę­dzie­cie mu­sieli zwra­cać
się do mnie „sir Bal­tha­za­rze”.
To mógł być żart, ale wy­glą­dał na czło­wieka, po któ­rym można było się tego spo­‐
dzie­wać.
– Sir – po­wtó­rzyła Emery, prze­cią­ga­jąc sy­labę, jakby nie do końca mo­gła ogar­nąć
zna­cze­nie słowa umy­słem. Sie­działa obok mnie, a na­sze ciała przy­wie­rały do sie­bie.
– Czyż to nie wspa­niałe? – Vir­gi­nia ści­snęła dłoń sir Balty’ego.
Przy­się­gam, że je­śli ten typ jesz­cze raz spoj­rzy na Emery, zruj­nuję mu ży­cie, a po­‐
tem dla sportu prze­me­bluję mu twarz. Ta łajza miała zo­stać jej oj­czy­mem, a on wpa­‐
try­wał się w nią jak w ka­wa­łek mięsa.
– Gra­tu­la­cje, sir Bal­tha­za­rze – ode­zwał się Mały Ku­tas, chwy­ta­jąc menu ze stołu.
Ten mło­tek na­to­miast wy­glą­dał jak zło­czyńca Di­sneya zmie­niony w szla­chet­nie uro­‐
dzo­nego dupka.
Gdy wszy­scy prze­glą­dali menu, ja na­wet nie tkną­łem karty. Vir­gi­nia od­wró­ciła ode
mnie wzrok. Cały ra­nek na zmianę po­sy­łała mi pe­łen wyż­szo­ści uśmie­szek albo pod­li­‐
zy­wała mi się, bo na­gle sta­łem się naj­po­tęż­niej­szym męż­czy­zną w ca­łym bu­dynku.
Pod­szedł do nas je­den z ubra­nych na biało kel­ne­rów.
– Za­mów co­kol­wiek, Nash. – Vir­gi­nia spoj­rzała na niego, po czym po­wie­działa: –
O ile oczy­wi­ście mamy to w na­szym klu­bo­wym menu.
– Zna­ko­mi­cie – wtrą­ciła się Emery, otwo­rzyła menu, po czym za­mó­wiła po dwie
por­cje wszyst­kiego, co brzmiało względ­nie zja­dli­wie.
– Wszyst­kiego po dwie por­cje? – Kel­ner za­ci­snął wargi. Bie­dak chciał dać stąd
nogę.
– Wszyst­kiego. – Po­dała mu za­mkniętą kartę. – I pro­szę do­li­czyć so­bie dwu­stu­pro­‐
cen­towy na­pi­wek.
Vir­gi­nia za­ci­snęła palce na nóżce kie­liszka mi­mozy, gry­ząc się w ję­zyk. Ode­zwała
się do­piero, gdy kel­ner od­szedł.
– Twoje sceny wcale nie są uro­cze.
– Być może nie. – Twarz Emery roz­ja­śnił prze­bie­gły uśmiech. – Wiesz, co jest uro­‐
cze? Oponka na brzu­chu, więc nie mogę się do­cze­kać, aż rzucę się na je­dze­nie.
– I wła­śnie przez ta­kie słowa nie zo­sta­niesz moją główną druhną.
– Wy­cho­dzisz za mąż? – Emery do­koń­czyła już drugi kok­tajl.
– Tak. Wkrótce. Za­pro­si­łam cię tu dzi­siaj, aby to ogło­sić.
– Nie za­pro­si­łaś mnie, Vir­gi­nio. Wy­mu­si­łaś to na mnie, bo twoja wła­sna córka nie
może znieść two­jego wi­doku.
Vir­gi­nia ją zi­gno­ro­wała.
– Od­kła­da­li­śmy to wy­star­cza­jąco długo, bo wy­da­wało nam się, że w końcu wró­cisz
po ro­zum do głowy i prze­pro­wa­dzisz się do Eastridge. Nie ma sensu dłu­żej cze­kać.
Wkrótce będę na­zy­wać się Van Do­ren, a Cor­de­lia zo­sta­nie moją główną druhną. Pa­‐
mię­tasz Cor­de­lię, prawda? Sio­strę Ableʼa. Uro­cza dziew­czyna. – Wpa­try­wała się w Ma­‐
łego Ku­tasa, jakby był jej dumą i ra­do­ścią. – Bal­tha­zar zgo­dził się, by Able był jego
drużbą. Ty bę­dziesz moją druhną i bę­dziesz to­wa­rzy­szyć Able­ʼowi jako jego part­‐
nerka.
– Chyba śnisz – wy­mam­ro­ta­łem. – Czy w dzie­ciń­stwie upa­dłaś na głowę?
– Słu­cham?
– Wy­ja­śnia­łoby to nie­kształtną czaszkę, ob­se­sję na punk­cie wstrzy­ki­wa­nia che­mi­‐
ka­liów w twarz i brak pią­tej klepki.
Dla przy­po­mnie­nia, nie mia­łem nic prze­ciwko ope­ra­cjom pla­stycz­nym. Ale Vir­gi­‐
nia kon­se­kwent­nie przed­kła­dała je nad córkę, co wy­jąt­kowo mnie draż­niło.
– Za­cho­wuje się pan tak, jakby moja córka mnie nie­na­wi­dziła, pa­nie Pre­scott.
Emery wbiła pa­znok­cie w moje udo; prze­kaz był ja­sny – nie chciała, że­bym to­czył
za nią bi­twy. Po­dzię­ko­wała kel­ne­rowi za uzu­peł­nie­nie drinka i upiła łyk.
– Nie nie­na­wi­dzę cię, Vir­gi­nio. To ty mnie ukształ­to­wa­łaś, więc nie­na­wi­dzić cie­bie
to nie­na­wi­dzić sie­bie... co, je­śli się nad tym za­sta­no­wić, może być tym, na czym od po­‐
czątku ci za­le­żało. Je­stem młod­szą, ład­niej­szą wer­sją cie­bie i za­wsze ci to prze­szka­‐
dzało. Prawda?
– Wła­śnie dla­tego wy­bra­łam Cor­de­lię. Uczy­ni­ła­bym cię moją główną druhną,
Emery, ale jak na taki dar je­steś zbyt nie­godna za­ufa­nia.
Ko­lejny łyk drinka.
– Dzięki, że mnie oszczę­dzi­łaś, Vir­gi­nio.
– Ocze­kuję cię na prób­nej ko­la­cji, bo w prze­ciw­nym ra­zie mo­żesz po­że­gnać się ze
swoim fun­du­szem po­wier­ni­czym.
– Brzmi su­per. – Od­su­nęła krze­sło od stołu i wstała. – Nash i ja chęt­nie przyj­‐
dziemy. – Po­ma­chała do swo­jego przy­szłego oj­czyma i Ableʼa. – Do zo­ba­cze­nia, Sir
Balty i Mały Ku­ta­sie.
Roz­dział czter­dzie­sty piąty

Nash
R esztę wie­czoru spę­dzi­li­śmy przy ba­rze. Emery na­mięt­nie po­pi­jała ama­‐
retto sour, aż w końcu po­pro­si­łem kel­nera, by pod­mie­nił je na wodę.
Gdy tylko we­szli­śmy do sa­mo­chodu, Emery wci­snęła się w swoje za duże dresy,
na­ka­zu­jąc mi nie pa­trzeć. Zdjęła su­kienkę przez głowę i za­stą­piła ją bia­łym T-shir­tem
z na­pi­sem Easy, Ti­ger.
Usia­dła na sie­dze­niu i po­gła­skała ta­pi­cerkę.
– Co to za sa­mo­chód?
Wje­cha­łem na sta­cję ben­zy­nową i wrę­czy­łem ob­słu­dze kartę z prośbą o za­tan­ko­‐
wa­nie do pełna.
– Lam­bor­ghini Aven­ta­dor S Ro­ad­ster.
– Hmm... nie jest w twoim stylu.
To dla­tego, że wzią­łem Ubera do naj­bliż­szego sa­lonu sa­mo­cho­do­wego i wy­bra­łem
pierw­szy sa­mo­chód na par­kingu po tym, jak moja honda się ze­psuła. Tak się zło­żyło,
że był to sa­lon sa­mo­cho­dów luk­su­so­wych. Oczy­wi­ście w Eastridge.
– Wiesz, co za­uwa­ży­łam w Vir­gi­nii? – za­py­tała po go­dzi­nie jazdy. Poza nami na
dro­dze nie było ni­kogo.
– Co?
– Ona ni­gdy nie wy­gląda na szczę­śliwą. Chcę być szczę­śliwa, gdy do­ro­snę.
– Nie je­steś te­raz szczę­śliwa?
– Hmm... my­ślę, że tak. Może. Tylko to inny ro­dzaj szczę­ścia. Chcę być szczę­śliw­sza,
jak pod­czas plą­sa­nia. – Ko­lejne wy­my­ślone słowo, bez wąt­pie­nia. Nie dała mi szansy
za­py­tać, co to zna­czy. – Nie masz już dość kłamstw?
– Czy­ich kłamstw?
– Kłamstw w ogóle. – Roz­ma­so­wała skro­nie, praw­do­po­dob­nie by zwal­czyć wpływ
wszyst­kich drin­ków, które wy­piła. – Lu­dzie się po­wstrzy­mują, mó­wią to, czego nie
mają na my­śli, i tłu­mią wszystko w so­bie.
Nie od­po­wie­dzia­łem, je­dy­nie ski­ną­łem lekko głową i po­zwo­li­łem jej my­śleć o tym,
co chciała. Mój sa­mo­chód su­nął po be­to­nie. Pierw­sze kro­ple desz­czu ude­rzyły
w przed­nią szybę po stro­nie Emery. Po­gła­skała ją peł­nym sza­cunku ru­chem.
Kiedy cof­nęła palce, zo­sta­wiła ślady na szy­bie.
– Nie­na­wi­dzę kłamstw. Wiesz, co so­bie uświa­do­mi­łam, Nash?
– Oświeć mnie. Wprost nie mogę się do­cze­kać.
– Nie nie­na­wi­dzisz mnie. – Roz­ło­żyła sze­roko ra­miona, jakby wła­śnie zło­żyła naj­‐
waż­niej­sze oświad­cze­nie na świe­cie. – Ukry­wasz się za tą szorstką po­wierz­chow­no­‐
ścią, bo nie mo­żesz prze­stać o mnie my­śleć i to cię prze­raża. Nie po­doba ci się to, jak
się przeze mnie czu­jesz, bo tak na­prawdę to ja spra­wiam, że czu­jesz co­kol­wiek.
Prze­łkną­łem ślinę, za­sta­na­wia­jąc się nad od­po­wie­dzią.
– Je­steś na­wa­lona.
– Nie bar­dzo.
Za­uwa­ży­łem jej prze­bie­gły uśmiech i moc­niej za­ci­sną­łem palce na kie­row­nicy. Wy­‐
cią­gnęła te­le­fon, ob­ró­ciła się do mnie ple­cami i za­częła pi­sać.
Spoj­rza­łem na nią.
– Co ro­bisz?
Wsu­nęła te­le­fon z po­wro­tem do kie­szeni i usia­dła przo­dem do szyby. Na ko­la­nach
trzy­mała pu­dełko z mo­imi li­ści­kami, które za­brała z Win­th­rop Es­tate.
– Wła­śnie coś wy­go­oglo­wa­łam.
Prze­cią­gnęła ręce nad głową i za­ło­żyła dło­nie na karku. Prze­je­cha­li­śmy jesz­cze
kilka ki­lo­me­trów i na­gle jej dłoń wśli­zgnęła się za mój za­głó­wek.
– Co ro­bisz? – po­wtó­rzy­łem. Drugi raz w ciągu dzie­się­ciu mi­nut. Czu­łem się jak pa­‐
puga.
Deszcz co­raz moc­niej roz­pry­ski­wał się na przed­niej szy­bie. Włą­czy­łem wy­cie­‐
raczki, usta­wia­jąc naj­wyż­szą pręd­kość.
Cof­nęła rękę, mó­wiąc:
– Za­trzy­maj się.
– Co?
– Za­trzy­maj się.
Bły­ska­wicz­nie po­chy­liła się nade mną, po­ru­sza­jąc się cał­kiem zwin­nie jak na taką
ilość wy­pi­tego al­ko­holu. Se­kundę póź­niej dach ka­brio­letu się ode­rwał, szar­pany przez
wiatr. Spu­ści­łem wzrok na swoje ko­lana. Dłoń wciąż ści­skała dźwi­gnię zwal­nia­jącą
dach.
Emery wy­glą­dała, jakby za­raz miała wy­buch­nąć śmie­chem. Jej po­liczki pro­mie­‐
niały ra­do­ścią.
Prze­ana­li­zo­wa­łem mi­nioną go­dzinę.
Za­py­tała mnie o markę i mo­del sa­mo­chodu, wy­go­oglo­wała coś, się­gnęła za oba za­‐
główki, gdzie znaj­do­wały się obie dźwi­gnie da­chowe, i po­chy­liła się nad mo­imi ko­la­‐
nami, by po­cią­gnąć za ostat­nią.
Ja pier­dolę.
Woda chło­stała na­sze po­liczki. Deszcz pa­dał moc­niej, jakby wie­dział, co zro­biła
i chciał ze mnie za­drwić.
– Jezu, Emery. Po­trze­bu­jesz koca, ba­da­nia psy­chia­trycz­nego i wi­zyty na izbie wy­‐
trzeź­wień. Na­tych­miast.
– Nie je­stem pi­jana – upie­rała się. Po­de­rwała się z sie­dze­nia, wy­cią­gnęła ra­miona
na bok jak w sce­nie z Ti­ta­nica i krzyk­nęła do pu­stej drogi: – Chcę plą­sać!
Pró­bo­wa­łem so­bie przy­po­mnieć, ile drin­ków wy­piła.
Co naj­mniej sześć.
Praw­do­po­dob­nie wię­cej.
Zwol­ni­łem. Ta la­ska po­stra­dała zmy­sły. Za­raz wy­pad­nie z ja­dą­cego sa­mo­chodu, i to
na wła­sne ży­cze­nie.
Spoj­rzała na mnie, jej ciało ko­ły­sało się w rytm mu­zyki, którą sły­szała tylko ona.
– Czy to przez ten ulewny deszcz? Plą­sał­byś, gdyby to była zwy­kła sią­pa­wica?
– Nie ma ta­kiego słowa. – Zje­cha­łem na po­bo­cze, przy­po­mi­na­jąc so­bie, że na­pi­sała
to na swoim po­la­ro­ido­wym zdję­ciu noc­nego nieba. – A już na pewno nie ist­nieje coś
ta­kiego jak sią­pa­wica.
– Prze­ciw­nie. To mżawka, ka­pu­śnia­czek. – Unio­sła brew i spoj­rzała na mnie jak na
wa­riata. – Je­steś pe­wien, że ukoń­czy­li­śmy to samo li­ceum? Mo­gła­bym przy­siąc, że
Eastridge Prep miało wyż­sze stan­dardy.
Zi­gno­ro­wa­łem ją, ob­ser­wu­jąc, jak wy­ma­chuje ra­mio­nami ni­czym kan­gur ba­lan­su­‐
jący na jed­nej no­dze.
– Co ty, kurwa, ro­bisz?
– Plą­sam. Nie mam ojca, który by mnie ko­chał. Mam matkę z wyż­szych sfer, która
wy­graża mo­jej przy­szło­ści przy każ­dym spo­tka­niu. Mam wście­kłego szefa, który gapi
się na mnie, jakby chciał mnie prze­le­cieć. – Pra­wie prze­wró­ciła się na sie­dze­niu pa­sa­‐
żera. – W tej chwili wo­la­ła­bym o tym za­po­mnieć, więc idę plą­sać.
– Co to zna­czy?
Jej biała ko­szulka przy­le­gała do skóry. Sutki ster­czały, na­pis „Easy, Ti­ger” ze mnie
drwił. Moje wła­sne słowa, użyte prze­ciwko mnie. Krę­ciła bio­drami, jakby za czymś go­‐
niąc, ale nie było sensu tego ana­li­zo­wać, skoro prze­ma­wiał przez nią al­ko­hol.
– Tań­czyć. – Spoj­rzała w niebo. – Bez wdzięku, bez umie­jęt­no­ści, ale za­wsze z ra­‐
do­ścią. Tata ma­wiał, że „Wy­star­czy po­pro­sić. Za­wsze tu będę, żeby z tobą plą­sać”. Co
za kłam­stwo. Czy wszy­scy, któ­rych znam, są kłam­cami?
– Do­słow­nie przed chwilą mnie okła­ma­łaś, mó­wiąc, że nie je­steś pi­jana – za­uwa­ży­‐
łem, głów­nie dla­tego, że ja rów­nież mia­łem na swoim kon­cie długą li­stę kłamstw.
– Mu­sisz prze­stać za­kła­dać, że je­stem pi­jana. Całka z jed­nego przez x jest lo­ga­ryt­‐
mem na­tu­ral­nym x plus stała C. Dwu­dzie­stym czwar­tym pre­zy­den­tem USA był Gro­ver
Cle­ve­land. A te im­prezy w Stre­fie 51 to naj­więk­sza bzdura, jaką kie­dy­kol­wiek sły­sza­‐
łam. – W końcu usia­dła i po­chy­liła się bli­żej mnie. – Mó­wię ci, Nash. Nie je­stem pi­jana.
Go­nię za szczę­ściem. Chcę plą­sać.
– Pada deszcz.
Woda za­lała całe wnę­trze mo­jego sa­mo­chodu i na­wet gdy­bym za­wró­cił, nie mia­‐
łem szans na zna­le­zie­nie mo­jego da­chu w do­brym sta­nie.
– Wow, masz szansę na ka­rierę me­te­oro­loga, je­śli ten ho­te­lar­ski plan ci nie wyj­‐
dzie. Może się nie udać – za­drwiła – bio­rąc pod uwagę, że bu­du­jemy lobby wo­kół
rzeźby, któ­rej ni­gdy nie wi­dzie­li­śmy... – Opusz­kami pal­ców prze­je­chała po moim po­‐
liczku, prze­ska­ku­jąc z jed­nego te­matu na drugi jak żaba po li­ściach. Ewi­dent­nie
trzeźwe za­cho­wa­nie. – Chcia­ła­bym, że­byś był szczę­śliwy, Nash.
Szczęka mi za­drżała, zęby zgrzyt­nęły o sie­bie.
– Skąd wiesz, że nie je­stem szczę­śliwy?
– Za dużo się tu dzieje – stuk­nęła się w skroń – żeby po­zwo­lić so­bie na luz i szczę­‐
ście. – Jej wes­tchnie­nie su­ge­ro­wało, że mi współ­czuje. – Ro­bię coś. Nie patrz. – Dała mi
około pół se­kundy na od­wró­ce­nie się, a po­tem zdjęła za duże dresy i po­wie­działa: –
Nie mogę w nich tań­czyć.
– Ja pie­przę – mruk­ną­łem.
Tata zwykł krzy­czeć: „Wiel­kie nieba, Betsy!”, kiedy coś go szo­ko­wało. Ni­gdy nie
przy­tra­fiła mi się sy­tu­acja, do któ­rej to wy­ra­że­nie pa­so­wa­łoby tak, jak do tej.
Emery ukra­dła mi majtki z kie­szeni, wło­żyła je, za­nim zdą­ży­łem się zo­rien­to­wać,
w co się wpa­ko­wa­łem, i wy­bie­gła z sa­mo­chodu. Gdy krę­ciła się w kółko, wy­glą­dała na
taką drobną, po­mimo swo­jego wzro­stu.
Była mała i za­dziorna, a je­śli wie­rzyć jej sło­wom, zbie­rała łzy, pot i krew. Jej
trampki – je­dyna para bu­tów, jaką u niej wi­dzia­łem – ob­le­piły się bło­tem. Czy tak wy­‐
glą­dają za­ła­ma­nia psy­chiczne?
Bo to nie było nor­malne za­cho­wa­nie.
To nie było na­wet nor­malne za­cho­wa­nie pi­jaka.
Ale było to tro­chę śmieszne i bar­dziej uj­mu­jące, niż chciał­bym przy­znać, pra­wie na
tyle, bym ru­szył ty­łek i do­łą­czył do jej... plą­sów.
Nie zro­bi­łem tego.
Wpa­try­wa­łem się w nią, cze­ka­jąc, aż wy­trzeź­wieje.
Krę­ciła się w kółko. Woda ście­kała po jej bia­łej ko­szulce. Nie miała sta­nika, więc
wy­raź­nie wi­dzia­łem twarde sutki. Mógł­bym we­ssać je­den z tych sut­ków do ust, tuż
nad li­terą G w sło­wie Ti­ger. Ale była pi­jana, a ja by­łem ra­czej ty­pem dupka, który nisz­‐
czy lu­dzi, niż ta­kim, który ko­rzy­sta z prze­wagi.
Jej śmiech sta­no­wił je­dyne źró­dło cie­pła w tym prze­klę­tym desz­czu. Na­wet w tę
bez­gwiezdną noc przy­po­mi­nała mi słońce. Cho­ler­nie go­rąca, przez cały czas. We­‐
wnątrz i na ze­wnątrz. I przy­się­gam, nie mia­łem po­ję­cia, skąd się wzięła ta dziew­czyna.
Jak wdzie­rała się do mo­jego ży­cia raz za ra­zem? Jak to moż­liwe, że po­ja­wia się
wszę­dzie? Wy­peł­niała każdą szcze­linę wszech­świata?
– Spójrz! – Wska­zała ręką nad sie­bie. – Jaka piękna noc. Nie ma gwiazd. Nie po­pa­‐
trzysz cho­ciaż?
– Nie.
Za­miast tego ob­ser­wo­wa­łem ją, jak kręci się w kółko. Się­gną­łem do schowka, wsa­‐
dzi­łem skon­fi­sko­wa­nego jo­inta do ust, pra­gnąc go za­pa­lić i za­stą­pić jedną uza­leż­nia­‐
jącą sub­stan­cję inną.
Pie­przony deszcz.
Za­wie­si­łem wzrok na jej sut­kach.
Tak na­prawdę wcale nie nie­na­wi­dzi­łem desz­czu.
Ba­wi­łem się jo­in­tem i ob­ser­wo­wa­łem Emery. Jej za­ła­ma­nie psy­chiczne było uro­‐
cze. Uśmiech nie scho­dził jej z twa­rzy, co było cu­dem, bo w tańcu nie miała za grosz
wdzięku.
Jej wy­sta­jące spod ko­szulki nogi były na to za dłu­gie. Prze­szka­dzały jej, gdy wi­ro­‐
wała i ko­ły­sała się. Choć była ide­alna, nie wy­glą­dała jak żadna fan­ta­zja, po­nie­waż ża­‐
den umysł na tej ziemi nie po­tra­fiłby jej wy­cza­ro­wać.
Emery przy­ła­pała mnie na ga­pie­niu się.
– My­ślisz o mnie?
– Je­śli jesz­cze się nie zo­rien­to­wa­łaś, za­wsze o to­bie my­ślę i po­doba mi się to tak
samo jak per­spek­tywa obu­dze­nia się z Ro­skiem li­żą­cym mnie po twa­rzy, ale co mogę
zro­bić.
– My­ślisz, że to po­żą­da­nie? – By­stre oczy ba­dały mnie, cze­ka­jąc na od­po­wiedź na
py­ta­nie, któ­rego za­wsze uni­ka­li­śmy.
– Wiesz co... Za­py­taj mnie, kiedy bę­dziesz trzeźwa, a ja od­po­wiem.
Zero szans, że ju­tro bę­dzie o tym pa­mię­tać.
Emery nie od­po­wie­działa. Tań­czyła da­lej, ob­da­rza­jąc mnie uśmie­chem, który su­‐
ge­ro­wał, że wie coś, czego ja nie wiem. Za­ro­zu­miała, ale w ja­kiś spo­sób słodka. Nar­ko­‐
tyk zbyt uza­leż­nia­jący, by go roz­po­wszech­nić.
Sie­dzia­łem w prze­mo­czo­nym, kosz­tu­ją­cym sześć­set czter­dzie­ści osiem ty­sięcy do­‐
la­rów sa­mo­cho­dzie, roz­drab­nia­jąc zmię­tego jo­inta. Jej usta wy­mru­czały tyle słów, że
nie na­dą­ża­łem ich re­je­stro­wać, a na­wet gdy­bym na­dą­żał, by­łem pe­wien, że więk­szość
z nich nie ist­nieje w żad­nym słow­niku, z wy­jąt­kiem tego tań­czą­cego w stru­gach desz­‐
czu.
– Szlag! – Emery gwał­tow­nie rzu­ciła się na sie­dze­nie pa­sa­żera, prze­le­ciała przez
drzwi, jej nogi unio­sły się w po­wie­trze, a głowa wy­lą­do­wała gdzieś na pod­ło­dze sa­mo­‐
chodu.
Odło­ży­łem skręta.
– Je­śli to część plą­sów, to ja od­pa­dam.
– Za­mknij się. Oszczę­dzam go.
– Co oszczę­dzasz?
– Otwórz ba­gaż­nik i po­móż mi wstać.
– Po­wiedz mi, co oszczę­dzasz.
– Pro­szę, Nash... Po pro­stu to zrób?
– Je­steś nie­moż­liwa – mruk­ną­łem, ale od­blo­ko­wa­łem ba­gaż­nik, otwo­rzy­łem drzwi,
prze­sze­dłem przez błoto, owi­ną­łem ra­mię wo­kół jej ta­lii i przy­cią­gną­łem ją do sie­bie
tak, że dzie­liło nas tylko prze­mo­czone ubra­nie.
Przy­tu­liła do piersi pu­dełko, które za­brała z po­koju. Bla­szany po­jem­nik, z na­tury
wo­do­od­porny, z czego zda­wa­łaby so­bie sprawę, gdyby nie była taka na­wa­lona.
Cie­ka­wość nie da­wała mi spo­koju. Ku­siło mnie, by za­py­tać ją, dla­czego za­cho­wała
li­ściki, ale po­słusz­nie za­nio­słem ją do ba­gaż­nika i po­sta­wi­łem na ziemi.
Chcia­łem otwo­rzyć jej umysł jak książkę i prze­czy­tać ją, ale wie­dzia­łem, że będę
miał prze­srane, je­śli sta­nie się moją ulu­bioną lek­turą.
Mia­łem ob­se­sję.
Kiedy ja­kaś książka mi się po­do­bała, nie czy­ta­łem jej raz. Się­ga­łem po nią
w kółko – do­póki nie od­pa­dły strony, aż na­uczy­łem się słów na pa­mięć, aż za­to­piły się
we mnie i roz­pły­nęły po ko­ściach w spo­sób, który ni­gdy nie miał miej­sca w przy­padku
ksią­żek, które prze­czy­ta­łem tylko raz.
Nie mo­głem za­nu­rzyć się w jej umy­śle.
Wie­dzia­łem z góry, że bę­dzie moim upad­kiem.
Emery wy­ko­rzy­stała moją ko­szulkę gim­na­styczną do wy­tar­cia wody z po­krywy, po
czym od­sta­wiła całe pu­dełko w kąt, przy­kry­wa­jąc je dla pew­no­ści mo­imi ubra­niami.
Opu­ściła ba­gaż­nik i usia­dła na nim.
– Co sta­nowi twoją ba­rierę? – Prze­cze­sała mo­kre włosy przy­kle­jone do po­licz­‐
ków. – Co po­wstrzy­muje cię przed pod­da­niem się? Nie mó­wię tylko o sek­sie. Wiem, że
gdy­bym ci po­wie­działa, że wy­obra­żam so­bie cie­bie na­giego, we mnie, to speł­nił­byś
moje ży­cze­nie. Ale co, je­śli po­doba mi się to, kim je­steś, i chcę cze­goś wię­cej?
– Nie wiesz, kim je­stem.
– Wiem – upie­rała się. – Bar­dziej, niż my­ślisz, i do­pro­wa­dza mnie to do szału. – Za­‐
ha­czyła kostką o moją nogę. – Czy to róż­nica wieku? Reed? Fakt, że mam na na­zwi­sko
Win­th­rop? Bo uwa­żam, że to głu­pie, kiedy dwoje lu­dzi się lubi, ale nie są ra­zem.
Chwy­ci­łem ją za łydkę i pod­sze­dłem do niej. Ob­jęła mnie obiema no­gami.
– A je­śli cię nie lu­bię?
– Po­wie­dzia­ła­bym, że je­steś kłamcą. Czy to ele­ment tabu cię po­wstrzy­muje? A gdy­‐
bym ci po­wie­działa, że do­póki cię nie do­ty­kam, nie ma w tym nic złego? – szep­nęła,
zbli­ża­jąc się. – Nie je­steś dzie­sięć lat star­szy ode mnie. – Kłam­stwo. – Nie je­steś bra­‐
tem mo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela. – Kłam­stwo. – Nie nie­na­wi­dzisz mnie. – W końcu
prawda. – Czy to chcesz usły­szeć?
Wła­ści­wie to chcia­łem cał­ko­wi­tego po­twier­dze­nia, że nie miała nic wspól­nego ze
śmier­cią mo­jego taty.
To je­dyna rzecz, na któ­rej mi za­le­żało.
Pie­przyć ze­mstę.
Pie­przyć mo­jego brata.
Pie­przyć firmę.
Pie­przyć róż­nicę wieku.
Mu­sia­łem tylko wie­dzieć, z ab­so­lutną pew­no­ścią, że nie miała nic wspól­nego
z utratą oszczęd­no­ści mo­ich ro­dzi­ców, z wy­klu­cze­niem taty z pro­gramu me­dycz­nego
i jego śmier­cią.
Aby tak się stało, po­trze­bo­wa­łem miej­sca po­bytu Gi­de­ona.
Ują­łem jej po­li­czek, po­chy­la­jąc się, by za­cią­gnąć się za­pa­chem desz­czu z jej skóry.
– Po­wiedz mi, gdzie mieszka twój tata, ty­gry­sku, a dam ci wszystko, czego pra­‐
gniesz, a na­wet wię­cej.
– Dość tych zmian te­matu. – Była jedną z naj­mą­drzej­szych osób, ja­kie zna­łem,
a wciąż nic nie ro­zu­miała. Wtu­liła się w moją dłoń i za­mknęła oczy. – Na li­tość bo­ską,
weź się w garść, Nash. Za­wsze bę­dziesz star­szy ode mnie. Ja za­wsze będę młod­sza od
cie­bie. Może za­wsze bę­dziemy się nie­na­wi­dzić. Ale czy za­wsze bę­dziemy się tak czuć?
– Jak?
– Jakby na­sze opuszki pal­ców mo­gły strze­lać pio­ru­nami, ale je­dy­nym ce­lem,
w który mogą tra­fić, je­ste­śmy my sami.
– Po­ga­damy, gdy bę­dziesz trzeźwa.
– Nie je­stem na­rą­bana. Je­stem szczę­śliwa. I w końcu zda­łam so­bie sprawę, że dwie
du­sze nie od­naj­dują się przy­pad­kiem. – Po­chy­liła się i przy­gry­zła moją wargę, moc­‐
niej, niż zro­bi­łaby to ja­ka­kol­wiek roz­sądna ko­bieta. – Sma­ku­jesz jak grzech, Nash. Tak
pysz­nie. Tak źle. Tak do­brze.
To nie był po­ca­łu­nek, ale mógł nim być. Gdy­bym się pod­dał, chwy­cił ją za szyję
i zmniej­szył dy­stans, mo­głoby do niego dojść. Czy ostatni raz był przy­pad­kiem, czy na­‐
prawdę sma­ko­wała tak pysz­nie, jak wy­glą­dała i się za­cho­wy­wała?
Od­su­ną­łem się od niej.
– Wy­trzeź­wiej, ty­gry­sie. Jest cho­ler­nie zimno i roz­cho­ru­jemy się, je­śli zo­sta­niemy
tu dłu­żej. Masz dwa­dzie­ścia mi­nut, bo ina­czej za­biorę nas do naj­bliż­szego ho­telu.
Nie ru­szyła się z miej­sca.
– Cho­dzi o Hanka? – Wresz­cie zro­zu­miała, a ja chcia­łem, by znów po­my­ślała, że
cho­dzi o nasz wiek. – On chciałby, że­byś był szczę­śliwy, wiesz? Ży­cie jest po­pie­przone.
To prze­jażdżka ko­lejką gór­ską bez wyj­ścia, a ty je­steś wci­śnięty w ten sam mały wa­go­‐
nik z ośmioma mi­liar­dami in­nych lu­dzi. Mo­żesz albo wszyst­kich ze­pchnąć, zwy­mio­to­‐
wać albo cie­szyć się jazdą. Cieszmy się tą pie­przoną prze­jażdżką, Nash.
Prze­łkną­łem ślinę, okrą­ży­łem sa­mo­chód i usia­dłem na sie­dze­niu kie­rowcy.
– Osiem­na­ście mi­nut. Le­piej za­cznij plą­sać.
Jej roz­cza­ro­wa­nie stało się wręcz na­ma­calne.
Zro­biła wy­dech. Był gło­śny i długi i spra­wił, że po­czu­łem się nie­swojo. Kiedy my­‐
śla­łem, że wróci do sa­mo­chodu, po­mknęła przez błoto i za­częła krę­cić się we­dług
wzoru, który znała tylko ona.
– Trzy­dzie­ści se­kund! – za­wo­ła­łem, gdy jej dwa­dzie­ścia mi­nut mi­nęło dzie­sięć mi­‐
nut temu.
Po­de­szła do sa­mo­chodu chwiej­nym kro­kiem i oparła przed­ra­miona na drzwiach.
– Dzięki za po­zwo­le­nie na plą­sa­nie.
Przy­tak­ną­łem, wy­ci­sną­łem mo­kre dresy dziew­czyny i po­da­łem jej.
– Roz­cho­ru­jesz się.
Kiedy je wkła­dała, ma­te­riał pla­skał gło­śno o nagą skórę.
– Wła­śnie dla­tego cię lu­bię.
– Dla­czego? – po­cią­gną­łem te­mat.
– Nie chcę ko­goś, kto trzyma pa­ra­sol nad moją głową, gdy pada deszcz. Chcę ko­goś,
kto na­wet nie ma pa­ra­sola. Ko­goś, kto pa­trzy, jak plą­sam w desz­czu, cho­ciaż na­wet nie
zna tego słowa. Ko­goś, kto wpa­truje się we mnie za­miast w gwiazdy na nie­bie.
– Brzmi jak fan­ta­zja.
Kurwa, po­trze­buję na­mia­rów na Gi­de­ona, zwłasz­cza je­śli ona bę­dzie ga­dać, jak­by­‐
śmy już byli ra­zem.
– Myśl, co chcesz.
Gdy za­mknęła drzwi, włą­czy­łem ogrze­wa­nie. Wy­je­cha­łem na drogę, ma­jąc na­‐
dzieję, że wkrótce znaj­dziemy ja­kieś miej­sce na po­stój. Cie­pło dało nam kilka se­kund
ulgi, a po­tem ulot­niło się w po­wie­trze. Wy­łą­czy­łem ogrze­wa­nie, by oszczę­dzić ener­‐
gię, a za­miast tego zdar­łem z sie­bie ko­szulkę.
– Włóż ją.
Wy­głod­nia­łym wzro­kiem po­że­rała moje bli­zny. Wy­cią­gnęła rękę i prze­śle­dziła pal­‐
cem jedną z nich.
– Dzi­siaj cię lu­bi­łam. – Wło­żyła ko­szulkę i po­chy­liła głowę, by za­cią­gnąć się jej za­‐
pa­chem. – Je­steś fos­fe­nem, Nash. Je­steś gwiaz­dami i ko­lo­rami, które wi­dzę, gdy prze­‐
cie­ram oczy. W tej chwili wy­da­jesz się praw­dziwy, ale zni­kasz. Nie zni­kaj tym ra­zem.
Co to w ogóle ozna­cza?
– A ty cią­gle mó­wisz, jak­byś była cho­dzą­cym, ga­da­ją­cym słow­ni­kiem, zwłasz­cza
gdy je­steś pi­jana.
– Nie je­stem pi­jana.
Prze­wró­ci­łem oczami i zje­cha­łem na po­bo­cze, gdy zda­łem so­bie sprawę, że prze­‐
ga­pi­łem zjazd do mo­telu. Emery od­pięła pasy.
– Za­pnij je. Nie sta­jemy tu. Upew­niam się, że nie ma żad­nych sa­mo­cho­dów, za­nim
po­jadę w prze­ciw­nym kie­runku drogą jed­no­kie­run­kową.
Zi­gno­ro­wała mnie, z wy­ra­zem za­do­wo­le­nia i uśmie­chem na twa­rzy. Po­my­śla­łem,
że może wcale nie by­łem świad­kiem jej za­ła­ma­nia. Pa­trzy­łem, jak się ule­cza.
– Znam twój se­kret – szep­nęła, wspi­na­jąc się na moje ko­lana. – Je­steś moim Be­‐
nem.
A po­tem mnie po­ca­ło­wała. Mocno. W usta. Zda­łem so­bie sprawę, że chcę mieć
wszyst­kie jej po­ca­łunki. Ale ona piła, a ja by­łem oszo­ło­miony. Ogar­nęło mnie nie­do­‐
wie­rza­nie.
Ben.
Jak Ben­ki­ner­so­fo­bia.
Emery Win­th­rop była moją Durgą.
Ja­kie były na to szanse?
I niech mi ktoś spró­buje po­wie­dzieć, że prze­zna­cze­nie nie ist­nieje.
Roz­dział czter­dzie­sty szó­sty

Emery
C zu­łam się, jak­bym do­stała obu­chem w głowę.
Albo mia­łam naj­gor­szego kaca, albo się prze­zię­bi­łam. Cho­ciaż mo­gło to
być po­łą­cze­nie obu tych rze­czy.
Pa­trzy­łam, jak Chan­tilly wy­ciąga z lo­dówki wszyst­kie jo­gurty. Han­nah do­rwała się
do na­po­jów ga­zo­wa­nych. Cay­den po­chła­niał wę­dliny. Ida Ma­rie se­rowe nitki bez roz­‐
dzie­la­nia ich, jak psy­cho­patka.
Wy­ro­słam już z ob­ra­ża­nia się na je­dze­nie Na­sha, ale za­sta­na­wia­łam się, czy prze­‐
sta­nie ro­bić mi lun­che, je­śli się pod­dam i we­zmę prze­ką­ski przy świad­kach.
Kich­nę­łam w chu­s­teczkę. Ku­siło mnie, by zwi­nąć się w kłę­bek w łóżku w wol­nym
po­koju pen­tho­use’u. Praw­dziwy ma­te­rac i je­dwa­bi­sta po­ściel z liczbą nici więk­szą niż
moje ban­kowe saldo.
Dziś rano we­szłam do szafy i za­sta­łam ją pu­stą. W pierw­szej ko­lej­no­ści po­czu­łam
pa­nikę. Po­tem wście­kłość. Do­piero na ko­niec od­zy­ska­łam wzrok.
Na pod­ło­dze le­żał li­ścik z tek­stem:

Dał­bym ci klucz, ale oboje wiemy, że już go masz.


NASH

To nie było pi­smo Na­sha, co miało sens, po­nie­waż był ze mną przez cały czas. Wy­‐
glą­dało jak pi­smo De­li­lah.
Gdy do po­koju wszedł Nash, wciąż wpa­try­wa­łam się w lo­dówkę.
– My­śla­łem, że mamy to już za sobą. Bierz, co chcesz. – Się­gnął do lo­dówki, ja­kimś
cu­dem wziął do­kład­nie to, co sama bym wy­brała, i rzu­cił to na ka­napę. – Na­dal będę
ro­bił te cho­lerne lun­che, ty­gry­sie. Jedz, co chcesz.
Się­gnę­łam po sa­szetkę z so­kiem i pizzę pep­pe­roni. Szturch­nę­łam swój ple­cak,
z któ­rego po­sy­pała się ka­skada chu­s­te­czek.
Nash je za­uwa­żył, co nie było trudne, bio­rąc pod uwagę ich ilość.
– Je­steś chora? – Pu­ścił pod no­sem wią­zankę prze­kleństw. – A nie mó­wi­łem ci, że
się prze­zię­bisz?
– A nie mó­wi­łem? Se­rio? – Ro­ze­rwa­łam opa­ko­wa­nie pizzy i zja­dłam pep­pe­roni,
uśmie­cha­jąc się do niego po­mimo pra­cow­ni­ków obec­nych w biu­rze. – Mamy po pięć
lat? Stać cię na wię­cej.
Nash ode­brał mi ple­cak.
– Chodź.
Wpa­ko­wa­łam do ust ko­lejny ka­wa­łek pep­pe­roni.
– Już to otwo­rzy­łam. – Taca grze­cho­tała w mo­ich zmar­zn ­ ię­tych dło­niach. – Nie
mogę mar­no­wać je­dze­nia.
Wziął po­si­łek i po­ło­żył go obok jo­gurtu Chan­tilly.
– Zjedz to.
Pod­sko­czyła na krze­śle.
– Ale...
– Zjedz to. – Od­wró­cił się do niej ple­cami, koń­cząc dys­ku­sję. Gę­sta brew wy­gięła
się w moją stronę. – Pro­blem roz­wią­zany. Idziemy.
– Je­stem głodna – za­pro­te­sto­wa­łam, ale po­szłam za nim do windy.
Na­ci­snął przy­cisk G, aby wje­chać do ga­rażu.
– Po dro­dze wstą­pię do McDo­nald’s.
Wy­szłam z windy jako pierw­sza.
– Nie­na­wi­dzę McDo­nald’s.
– Vir­gi­nia nie­na­wi­dzi McDo­nald’s. Ty go uwiel­biasz. – Nash, otwo­rzył przede mną
drzwi sa­mo­chodu i po­cze­kał, aż usa­do­wię się na skó­rza­nym sie­dze­niu. – Masz ob­se­sję
na punk­cie zdej­mo­wa­nia pa­nie­rki z McNug­get­sów i wpy­cha­nia ich do McDo­uble ra­‐
zem z fryt­kami, co, na­wia­sem mó­wiąc, jest obrzy­dliwe.
– Mój McMa­ster­piece. Mniam. – Kich­nię­cie stłu­miło mój jęk. Zgnio­tłam chu­s­teczkę
w dłoni. By­cie cho­rym jest do bani. – Nie skre­ślaj go, do­póki nie spró­bu­jesz.
Zja­dłam mo­jego McMa­ster­piece’a w dro­dze do ga­bi­netu le­kar­skiego. Po­ża­ło­wa­łam
ostat­niego kęsa. Chcia­łam zwy­mio­to­wać, ale sa­mo­chód Na­sha wciąż śmier­dział pe­‐
tami i bło­tem. Poza tym nie miał już da­chu. Może już wy­star­cza­jąco znisz­czy­łam to
auto.
– To nie ma sensu. To tylko prze­zię­bie­nie. Przej­dzie samo. Mak­sy­mal­nie ty­dzień,
ale pew­nie kró­cej. – Przez brak grzej­nika w mo­jej ka­wa­lerce w Ala­ba­mie cią­gle się
prze­zię­bia­łam, więc mia­łam już w tej kwe­stii spore do­świad­cze­nie.
– I tak je­dziemy do szpi­tala.
– Je­steś nie­po­ważny.
Ukry­łam uśmiech, bo czy­ta­łam mię­dzy wier­szami. Za­le­żało mu. To było słod­kie.
Na­wet czułe. Jak­bym pa­trzyła, jak Ben i Nash łą­czą się w jedną istotę. Uczu­cio­wość
Bena zmie­szana z zu­chwa­ło­ścią Na­sha.
– Mo­żesz to do­koń­czyć? – Wy­cią­gnę­łam do niego kar­to­nowe pu­dełko z go­łymi
McNug­get­sami, po­zba­wio­nymi pa­nie­rki.
Zmarsz­czył brwi, ale zjadł wszyst­kie, bo żadne z nas nie lu­biło mar­no­wać je­dze­nia.
Przez całą drogę ci­snęło mi się na usta pewne py­ta­nie.
My­ślisz, że to po­żą­da­nie?
Ka­zał mi za­py­tać, gdy będę trzeźwa, ale za każ­dym ra­zem, gdy zbli­żał się do mo­ich
ust, wbi­ja­łam pa­znok­cie w skórę.
Biedny sa­mo­chód. Tak przeze mnie mal­tre­to­wany.
W szpi­talu Nash za­par­ko­wał w miej­scu za­re­zer­wo­wa­nym dla per­so­nelu i po­pro­‐
wa­dził mnie do pry­wat­nego wej­ścia. Prze­szli­śmy przez zwy­kłe ko­ry­ta­rze, na­zna­czone
stę­chłym za­pa­chem che­mi­ka­liów i śmierci.
W po­cze­kalni szu­miało od roz­mów. Dwóch na­sto­lat­ków trzy­mało się za ra­miona
po­pa­rzone pod­czas po­kazu pi­ro­tech­nicz­nego z oka­zji czwar­tego lipca. Star­sza ko­bieta
ko­ły­sała się w fo­telu, po­cie­ra­jąc ręce. Pa­cjenci zaj­mo­wali każde krze­sło w po­cze­kalni,
a ko­lejni stali z boku z mniej­szymi lub więk­szymi ob­ra­że­niami.
– Bę­dziemy tu ster­czeć cały dzień. – Jęk­nę­łam, gdy za­uwa­ży­łam Na­sha idą­cego do
drzwi.
Uniósł brew, jakby chciał po­wie­dzieć: „No i? Idziesz czy nie?”.
Po­de­szła do niego pie­lę­gniarka.
– Pro­szę pana, nie może pan tam wejść.
– Na tym bu­dynku wid­nieje moje na­zwi­sko. – Rzu­cił jej wil­czy uśmiech. – Wejdę
tam, gdzie ze­chcę.
– Och, pa­nie Pre­scott. – Ob­casy jej tram­pek za­skrzy­piały na pod­ło­dze, gdy się ob­‐
ró­ciła. – Tak mi przy­kro. Nie za­uwa­ży­łam pana twa­rzy. We­zwę le­ka­rza. – Ucie­kła, ani
razu się nie od­wra­ca­jąc.
Jęk­nę­łam i ru­szy­łam ko­ry­ta­rzem za Na­shem, który zda­wał się do­brze znać ten
szpi­tal.
– Nie mów mi, że zmie­ni­łeś się w tego dupka.
– Ja­kiego dupka?
– Tego, który ob­nosi się pie­niędzmi przy każ­dej oka­zji.
– Za­zwy­czaj tego nie ro­bię.
Po­tknę­łam się po kich­nię­ciu i po­zwo­li­łam Na­showi mnie pod­trzy­mać.
– Ufun­do­wa­łeś ten bu­dy­nek i na­zwa­łeś go swoim imie­niem?
– Na­zwa­łem go po ta­cie. – Otwo­rzył przede mną drzwi. – To Cen­trum Me­dyczne
imie­nia Hanka Pre­scotta.
– Och. – Szu­ka­łam uprzej­mego spo­sobu na po­wie­dze­nie: „Okropny po­mysł”, ale nie
udało mi się. – Spodo­ba­łoby mu się to.
Nash prych­nął.
– Nie, nie spodo­ba­łoby mu się.
– Ra­cja, byłby obu­rzony. – Wsko­czy­łam na ko­ze­tkę. – Na­zwałby to bez­uż­ y­teczną
fan­fa­ro­nadą. Dla­czego to zro­bi­łeś?
– Po pierw­sze chcia­łem, by upa­mięt­nił go ktoś, kto nie jest tobą, mną, mamą czy
Re­edem.
– Je­śli ktoś inny o nim pa­mięta, jego ist­nie­nie staje się re­alne.
– Tak.
Nic dziw­nego, że klatka pier­siowa Na­sha była tak sze­roka. Mie­ściła wiel­kie serce.
Chcia­łam jesz­cze raz prze­pro­sić za jego stratę, ale wy­da­wało mi się to nie­wy­star­‐
cza­jące. Chcia­łam go za­py­tać, czy do­brze się czuje, ale to też wy­da­wało się nie­od­po­‐
wied­nie. Za­do­wo­li­łam się pa­trze­niem na niego.
Nash szarp­nął za oto­skopy. Trzy spa­dły na pod­łogę. Kop­nął je w stronę drzwi.
– Le­karz, który zmu­sił tatę do wy­co­fa­nia się z te­ra­pii, za­siada w za­rzą­dzie tego
szpi­tala. Dla­tego zde­cy­do­wa­łem się zmie­nić jego na­zwę. Chcę, żeby ten skur­wy­syn wi­‐
dział to za każ­dym ra­zem, gdy bie­rze udział w spo­tka­niu.
Ko­lejne słowa ci­snęły mu się na usta. Le­żały tam uśpione, nie­wy­po­wie­dziane. Na­‐
ci­ska­ła­bym, ale do po­koju wszedł star­szy le­karz.
– Nash.
– Dax.
Dax po­pra­wił ste­to­skop na szyi.
– Sły­sza­łem, że zro­bi­łeś tam scenę. – Zgniótł oto­skop pod tramp­kami i prze­klął.
Na ustach Na­sha po­ja­wił się uśmiech.
– Wje­cha­nie sa­mo­cho­dem do bu­dynku aż po salę by­łoby sceną. Cy­wi­li­zo­wana roz­‐
mowa jed­nak nią nie jest.
– Od kiedy je­steś cy­wi­li­zo­wany? – Dax wy­rzu­cił pla­stik i wy­mie­nił rę­ka­wiczki
z mo­ty­wem z Psiego Pa­trolu na nie­bie­skie la­tek­sowe. – Kto to?
Po­ma­cha­łam mu.
– Emery, a bio­rąc pod uwagę, że ja też je­stem w po­koju, mo­żesz za­da­wać mi py­ta­‐
nia bez­po­śred­nio.
– Ra­cja. Prze­pra­szam. – Wło­żył rę­ka­wiczki i pod­szedł do mnie. – Je­stem pe­dia­trą.
Przy­zwy­cza­iłem się py­tać ro­dzi­ców, ale dzi­siaj szpi­tal pęka w szwach.
Brak pod­kładki z klip­sem spra­wił, że za­czę­łam się de­ner­wo­wać. Mia­łam wra­że­nie,
że wszy­scy pro­fe­sjo­na­lni le­ka­rze za­wsze mają przy so­bie ta­kie pod­kładki.
Nash ba­wił się bro­szu­rami wkła­dek do­ma­cicz­nych i wy­brał jedną z nich tej sa­mej
marki, którą otrzy­ma­łam z cen­trum me­dycz­nego mo­jej uczelni.
Oczy Dax po­dą­żyły za mo­imi do Na­sha.
– Czy chcia­ła­byś, żeby pan Pre­scott wy­szedł? Masz prawo do pry­wat­no­ści.
– Nie trzeba. Miejmy to już za sobą.
Le­ka­rze mnie prze­ra­żali, głów­nie dla­tego, że Vir­gi­nia ko­rzy­stała tylko z pry­wat­nej
opieki me­dycz­nej i wi­zyt do­mo­wych.
– Nie je­steś fanką le­ka­rzy?
– Prze­pra­szam, już nie będę taka uszczy­pliwa.
Nash za­ci­snął usta, jakby mi nie wie­rzył i uwa­żał to za za­bawne.
Dax wy­cią­gnął ter­mo­metr.
– Ro­zu­miem, że je­steś chora? Ja­kie są ob­jawy?
– To tylko prze­zię­bie­nie.
Kiedy nie roz­wi­nę­łam te­matu, Nash prze­jął ini­cja­tywę, wy­mie­nia­jąc ka­tar, ka­szel,
ki­cha­nie i mi­liard in­nych rze­czy, które za­uwa­żył pod­czas jed­nej jazdy sa­mo­cho­dem.
Le­karz zba­dał mi uszy i nos oto­sko­pem. Ter­mo­metr okre­ślił moją tem­pe­ra­turę. Me­tal
ste­to­skopu chło­dził moje plecy.
Na ko­niec Dax po­wie­dział mi to, co już wie­dzia­łam.
– Prze­zię­bie­nie po­winno ustą­pić w ciągu trzech do dzie­się­ciu dni bez le­ków.
– To wszystko? – Nash oparł się o ścianę, z twa­rzą przy­po­mi­na­jącą za­tro­ska­nego
tre­nera. – Żad­nych pi­gu­łek? Pa­mię­taj, że to two­jej głowy za­żą­dam, je­śli coś się sta­nie.
– To prze­zię­bie­nie, Nash. Samo przej­dzie. – Dax wrę­czył mi li­zaka ze swo­jej sa­‐
szetki z lo­giem Psiego Pa­trolu. Wy­wo­łało to uśmiech na mo­jej twa­rzy. – Je­śli boli cię
głowa, weź do­stępny bez re­cepty lek z grupy NLPZ, taki jak Ad­vil lub Ty­le­nol.
Roz­pa­ko­wa­łam li­zaka.
– Ja­sne, dok­torku. Dzięki.
Dax zo­sta­wił mnie samą z Na­shem. Jego szyty na miarę gar­ni­tur kiep­sko kom­po­‐
no­wał się z mo­imi ob­ci­słymi dżin­sami i ko­szulką, ale po­do­bała mi się ta róż­nica. Tacy
już by­li­śmy.
Ssa­łam li­zaka, cze­ka­jąc, aż się ode­zwie.
Ba­wił się szpa­tułką do ba­da­nia gar­dła, którą wy­cią­gnął ze sło­ika.
– Dla­czego się uśmie­chasz?
– Ko­cham Bena. Ty je­steś Be­nem.
Pa­tyk za­marł w jego pal­cach.
– Pa­mię­tasz ostat­nią noc?
– Wszystko... – Prze­su­nę­łam się. Pa­pier pod mo­imi udami za­sze­le­ścił. – Może i by­‐
łam pi­jana, ale wszystko pa­mię­tam.
Za­daj mi py­ta­nie, Em.
Nash prze­ła­mał pa­tyk na pół i ba­wił się nie­rów­nym brze­giem, praw­do­po­dob­nie
zbie­ra­jąc drza­zgi.
– Dla­czego Durga?
– Jej świę­tym zwie­rzę­ciem jest ty­grys. Znana jest jako Nie­do­stępna.
– Twój nick na In­sta.
Mój sze­roki uśmiech praw­do­po­dob­nie wy­glą­dał głu­pio i osten­ta­cyj­nie, ale nie
chcia­łam go tłu­mić.
– Śle­dzi­łeś mnie na In­sta?
– Oczy­wi­ście, że nie.
Nie prze­sta­łam się uśmie­chać. Pu­ści­łam to kłam­stwo mimo uszu.
– Wczo­raj wie­czo­rem za­da­łam ci py­ta­nie. Po­wie­dzia­łeś, że­bym za­dała je po­now­‐
nie, gdy będę trzeźwa. – Ba­wi­łam się pa­pie­rem z ko­ze­tki. – My­ślisz, że to tylko po­żą­da­‐
nie?
– Za­py­taj mnie póź­niej.
– Ale...
– Je­śli po­wiem tak, po­czu­jesz się jak gówno, a do tego bę­dziesz chora. Je­śli po­wiem
nie, bę­dziesz chciała mnie na so­bie i w so­bie, wszę­dzie. Czy na­prawdę chcesz być
chora, kiedy to się sta­nie?
Kiedy.
Nie „je­śli”.
– Je­stem mi­strzem w ozdra­wia­niu – ostrze­głam go, pod­wa­ża­jąc swoje słowa kich­‐
nię­ciem.
Gdyby Nash miał w zwy­czaju prze­wra­cać oczami, zro­biłby to. Wy­daje mi się, że wi­‐
dzia­łam to raz w ciągu pięt­na­stu, pra­wie szes­na­stu lat na­szej zna­jo­mo­ści.
– Nie wąt­pię w to.
Za­sta­na­wia­łam się nad ko­lej­nymi sło­wami. Ben miał ob­se­sję na punk­cie po­kuty.
Nash też... i chciał zdo­być ad­res mo­jego taty.
– Co zro­bisz mo­jemu ta­cie?
To py­ta­nie wy­ssało ener­gię z po­koju i za­stą­piło ją nie­pew­no­ścią. Wie­dzia­łam, że
Nash po­trze­bo­wał do­mknię­cia roz­działu, ale bo­lało mnie, że wy­ma­gało to udziału mo­‐
jego taty.
Nash wrzu­cił pa­tyk do ko­sza i uniósł mi pod­bró­dek jed­nym pal­cem.
– Mu­szę tylko z nim po­roz­ma­wiać.
– Obie­cu­jesz?
– Tak.
Za­mknę­łam oczy, opar­łam czoło na piersi Na­sha i wy­szep­ta­łam:
– Jest w Bli­the Be­ach.
Oka­zuje się, że zdrada nie boli tak bar­dzo, gdy ro­bisz to dla ko­goś, kogo ko­chasz.
Roz­dział czter­dzie­sty siódmy

Nash
W gry­złem się w ka­na­pkę z in­dy­kiem i chip­sami, rzu­ca­jąc ka­wa­łek chleba
na grób taty. Nad­le­ciał ptak i go dziob­nął.
W końcu ja­kieś ży­cie w tym nie­szczę­snym miej­scu.
Bli­the Be­ach, Ka­ro­lina Pół­nocna.
Małe mia­steczko skrom­nych, ciężko pra­cu­ją­cych lu­dzi. Miej­sce, w któ­rym do­ra­sta­‐
łem przed prze­pro­wadzką do Eastridge. Od­rzu­ca­jące domy. Od­rzu­ca­jące ulice. Od­rzu­‐
ca­jąca plaża, która przy­po­mina bar­dziej ściek.
Ale lu­dzie nie byli do bani.
Ciężko pra­co­wali, za­ło­żyli do­bre ro­dziny i ro­bili dla sie­bie miłe rze­czy. Gi­deon
mógł tra­fić go­rzej.
Za mo­imi ple­cami roz­le­gły się kroki. Zo­ba­czy­łem obok sie­bie cień, ale da­lej sta­łem
twa­rzą do na­grobka. Usiadł obok mnie i oparł się o po­mnik ja­kie­goś nie­zna­jo­mego.
Kiedy za­uwa­żył, że się ga­pię, wzru­szył ra­mio­nami.
– My­ślisz, że zmar­łym za­leży na dzie­le­niu się? Je­śli już, to wolą to­wa­rzy­stwo. –
Prze­cze­sał pal­cami włosy. – Ro­zu­miem, że to nie Emery wy­słała mi mejla z prośbą
o spo­tka­nie w tym miej­scu?
Nie. To ja.
– Gi­deon.
– Hej, dzie­ciaku.
Dzie­ciak. Cie­kawe, czy na­dal byś mnie tak na­zy­wał, gdy­byś do­wie­dział się, co ro­bi­‐
łem z twoją córką.
Sku­bał swoje tim­ber­landy, w ni­czym nie przy­po­mi­nał mi­liar­dera, który ni­gdy nie
wy­cho­dził z domu w czym­kol­wiek, co kosz­to­wało mniej niż wy­no­sił prze­ciętny kre­dyt
hi­po­teczny.
– Za­kła­dam, że roz­ma­wiasz z Emery, skoro dała ci do­stęp do swo­jego mejla?
– To wię­cej niż roz­mowa.
Moja Durga.
Ni­gdy tak na­prawdę nie za­sta­na­wia­łem się nad prze­zna­cze­niem, ale za każ­dym ra­‐
zem, gdy my­śla­łem o tym, jak ciężko świat mu­siał pra­co­wać, aby na­sze ścieżki prze­‐
cięły się na tak wiele róż­nych spo­so­bów, za­czą­łem w to wie­rzyć.
W oczach Gi­de­ona roz­go­rzała wojna, jakby roz­wa­żał ude­rze­nie mnie, za­nim tę­sk­‐
nota zwy­cięży. Tę­sk­nił za córką. To ja­sne jak słońce.
– Jak ona się czuje?
Opar­łem przed­ra­mię na zgię­tym ko­la­nie.
– Pro­ble­ma­tyczna.
– Za­wsze taka była. Kiedy miała osiem lat... a ty by­łeś już do­ro­sły – wtrą­cił – my­śla­‐
łem, że spali świat z uśmie­chem na twa­rzy i do­brymi in­ten­cjami.
– Wciąż może to zro­bić. – Rzu­ci­łem ka­na­pkę kru­kowi.
Ko­lejny wy­lą­do­wał obok.
Pod­słu­chu­jesz, tato?
Wy­tar­łem dło­nie o spodnie dre­sowe. Tata na­bi­jałby się ze mnie, gdyby przy­ła­pał
mnie tu­taj w dro­gim gar­ni­tu­rze, więc za­trzy­ma­łem się w skle­pie Nike po parę spodni.
I tak by mnie za nie za­bił. Kosz­to­wały wię­cej, niż za­ra­biał w ciągu dnia.
Gi­deon ba­wił się puszką piwa, którą po­sta­wi­łem przed na­grob­kiem taty.
– Wi­duje się z Vir­gi­nią?
– Nie przy­sze­dłem tu na po­ga­wędki. – Za­bra­łem mu piwo i wzią­łem łyk.
Wy­cią­gnął ko­lejną puszkę z sze­ścio­paku i ją otwo­rzył.
– Opo­wiedz mi o mo­jej córce, a ja z tobą po­roz­ma­wiam.
– Po­roz­ma­wiaj ze mną, albo po­wiem światu, gdzie prze­by­wasz.
– Zmie­ni­łeś się.
– Ty mnie zmie­ni­łeś.
– Ni­czego nie zro­bi­łem i po­dej­rze­wam, że o tym wiesz, bo ina­czej miał­bym te­raz
pod­bite oko.
Prawda. Prawda jak cho­lera. Spę­dzi­łem ostat­nie cztery lata, szu­ka­jąc Gi­de­ona, a te­‐
raz, gdy go zna­la­złem, omi­ja­łem te cho­lerne py­ta­nia.
Może nie chcia­łem znać od­po­wie­dzi, po­nie­waż nic mi tu nie grało. Bli­the Be­ach?
Po­pu­la­cja nie mo­głaby za­peł­nić try­bun pił­kar­skich Eastridge Prep. Więk­szość map
po­mi­jała to miej­sce, a po­mimo plaży trudno było je na­zwać nad­mor­skim mia­stecz­‐
kiem.
Tu­ry­ści nie od­wie­dzali ta­kich miast.
Mi­liar­de­rzy rów­nież nie ukry­wali się w ta­kich miej­scach.
Od­wie­dzali kraje nie­ob­jęte eks­tra­dy­cją i do końca ży­cia żyli w luk­su­sie. Przy­naj­‐
mniej wszę­dzie poza Bli­the Be­ach.
Opróż­ni­łem puszkę i ją zgnio­tłem.
– Dla­czego Bli­the Be­ach?
– Hank wspo­mniał kilka razy o Bli­the. – Gi­deon wziął mały łyk piwa. – Po­wie­dział
mi, że­bym tu uciekł, gdy firma upad­nie. Uzna­łem, że bę­dzie to do­bre miej­sce na osie­‐
dle­nie się.
– Tata ka­zał ci tu przyjść? – Zmarsz­czy­łem brwi na na­pis „ko­cha­jący przy­ja­ciel”
wy­ryty na mar­mu­rze.
Za­wsze mia­łeś mięk­kie serce, tato.
– Tak.
– Roz­ma­wia­łeś z nim?
– Tak.
– Czy po­sia­dasz słow­nic­two wy­kra­cza­jące poza „tak”, czy też za­nie­czysz­czone
wody wy­wo­łały w twoim mó­zgu re­gre­sję roz­wo­jową?
– Kurwa, dzie­ciaku. – Gi­deon po­trzą­snął głową. – Je­steś za młody, by być tak znu­‐
żo­nym.
– By­łem mniej znu­żony, gdy mia­łem tatę.
Zi­gno­ro­wał mój przy­tyk.
– Sły­sza­łem, że rada pro­gramu od­rzu­ciła Hanka. Roz­ma­wia­łem z kimś z ze­społu
i do­wie­dzia­łem się, dla­czego go od­rzu­cili.
– Po­nie­waż durny le­karz stra­cił pie­nią­dze w Win­th­rop Te­xti­les i wy­ła­do­wał gniew
na ta­cie – do­koń­czy­łem za niego.
– Nie. – Gi­deon ode­tchnął. – Też tak my­śla­łem, ale nie.
Mógł­bym go ude­rzyć. Pi­sa­nie hi­sto­rii na nowo, by po­czuć się le­piej, to naj­niż­szy
szcze­bel pie­kła.
– Mam dość tych bredni. – Ru­szy­łem do wyj­ścia, ale mnie za­trzy­mał.
– Hank kła­mał.
– Uwa­żaj na słowa. – Sku­pi­łem się na na­grobku taty, ża­łu­jąc, że du­chy nie ist­nieją.
Mógłby na­wie­dzać Gi­de­ona.
– Po­wie­dział to­bie i Betty kłam­stwo, bo było lep­sze niż prawda.
– Ja­kie?
– Że umrze lada dzień. Ba­da­nie eks­pe­ry­men­talne nie po­mo­gło. – Gi­deon do­koń­czył
piwo i wziął ko­lejne. – To wszystko było efek­tem pla­cebo.
– Brał le­kar­stwo. – Za­bra­łem mu puszkę. – Wi­dzia­łem. Sam go tam za­wio­złem
i cze­ka­łem w kli­nice.
– Tak, i wy­glą­dało na to, że działa, po­nie­waż on my­ślał, że działa. Nie dzia­łało. Usu­‐
nęli go z pro­gramu le­cze­nia po tym, jak zdali so­bie sprawę, że nie ma wy­ni­ków. Nie
miało to nic wspól­nego z pie­niędzmi. A ja za­pro­po­no­wa­łem, że za­płacę za ko­lejne te­‐
ra­pie gdzie in­dziej. Hank po­wie­dział, że to nie po­może, ale po­pro­sił o przy­sługę.
Nie chcia­łem tego przy­jąć do wia­do­mo­ści.
Je­śli śmierć taty nie miała nic wspól­nego z pie­niędzmi, nie by­łem winny. Nie przy­‐
czy­ni­łem się do jego śmierci. To ozna­czało, że cała ta fik­sa­cja na ze­mście przez ostat­‐
nie cztery lata była... na nic.
Opróż­ni­łem piwo.
– Czego od cie­bie chciał?
– Po­pro­sił mnie, bym za­opie­ko­wał się jego ro­dziną, ale wie­dzia­łam, że mi nie po­‐
zwo­lisz.
– Bez jaj. – Zgnio­tłem puszkę i do­da­łem ją do stosu. Wy­glą­dała le­piej niż mar­twe
kwiaty za­śmie­ca­jące inne groby.
– By­łem twoim in­we­sto­rem.
Za­trzy­ma­łem rękę nad ko­lejną puszką.
– Moim in­we­sto­rem był sau­dyj­ski...
– Książę o imie­niu Zayn Al-Asnam. – Jego chy­try uśmie­szek aż się pro­sił, by go ude­‐
rzyć. – Wiem. To po­stać z Ba­śni ty­siąca i jed­nej nocy. Przy­go­to­wa­łem przy­krywkę, za­‐
ło­ży­łem firmę wy­dmuszkę, wszystko działa.
Zy­ski z in­si­der tra­dingu na ak­cjach Win­th­rop Te­xti­les dały po­czą­tek Pre­scott Ho­‐
tels, ale in­we­sty­cja Al-Asnama i Gi­de­ona prze­kształ­ciła je w im­pe­rium.
Cho­lera.
Żadna część mo­jego ży­cia nie była wolna od brud­nych pie­nię­dzy i pod­stęp­nych
kłamstw.
Strzep­ną­łem kłaczki z mo­ich spodni.
– To zna­czy, że wiesz, że mia­łem na to wła­sne pie­nią­dze.
– I wiem, skąd po­cho­dziły.
– Dla­czego nic nie po­wie­dzia­łeś?
Ani mnie nie wy­da­łeś?
– Po­dzi­wia­łem Hanka Pre­scotta. Cie­szy­łem się jego to­wa­rzy­stwem, przy­jaź­nią,
a cza­sem i ra­dami. – Gi­deon po­chy­lił się i wy­tarł smugę z na­grobka.
Za­uwa­ży­łem, że ka­mień był w znacz­nie lep­szym sta­nie niż po­zo­stałe na cmen­ta­‐
rzu. Jak czę­sto tu przy­cho­dził?
Gi­deon kon­ty­nu­ował:
– Ża­ło­wa­łem spo­sobu, w jaki Vir­gi­nia trak­to­wała twoją ro­dzinę, ale mu­siała kon­‐
tro­lo­wać dom. Dzięki temu miała co ro­bić poza do­ku­cza­niem Emery i snu­ciem in­tryg.
Wiem też, że ukra­dłeś księgę ra­chun­kową w noc balu.
– Dla­czego nic nie po­wie­dzia­łeś?
– Wi­dzia­łem, jak ją spa­li­łeś. Po­mi­ja­jąc już moją sym­pa­tię do two­jego ojca, i tak
bym cię nie wy­dał z po­wodu tego, co zro­bi­łeś dla mo­jej córki. Wszy­scy wie­dzie­li­śmy,
że wy­sła­łeś Ableʼa do szpi­tala. On wska­zał na Re­eda, bo wie­dział, że za­szko­dze­nie
two­jemu bratu zra­ni­łoby cię naj­głę­biej.
Moje re­la­cje z Re­edem do dziś się nie po­pra­wiły. Mały Ku­tas był mą­drzej­szy, niż
za­kła­da­łem.
– Skąd wiesz, że spa­li­łem księgę? – Po­my­śla­łem o zwę­glo­nych reszt­kach, które za­‐
mkną­łem w sej­fie przed przy­jaz­dem tu­taj. Wciąż były nie­zbi­tym do­wo­dem prze­ciw
zło­dzie­jowi. Prze­ciwko mnie. – Sie­dzia­łeś w biu­rze z Eri­kiem Car­tw­ri­gh­tem i Vir­gi­nią.
Nie mo­głeś tego wi­dzieć.
– Wi­dzia­łem po­wtórkę. Za­in­sta­lo­wa­łem ka­mery w re­zy­den­cji, kiedy za­czą­łem po­‐
dej­rze­wać Vir­gi­nię.
Drugą stronę czer­piącą zy­ski, o któ­rej wspo­mniał Bran­don Vu.
– To ona do­pu­ściła się de­frau­da­cji – po­wie­dzia­łem. Nie było to py­ta­nie.
Po­skła­da­łem to do kupy, bo wie­dzia­łem, że tata ni­gdy nie za­przy­jaź­niłby się
z kimś, kto skrzyw­dził tylu lu­dzi.
– Zo­rien­to­wa­łem się za późno. – La­ment Gi­de­ona wy­da­wał się szczery. – Ukra­dłem
jej księgę i prze­ka­zał­bym ją ko­mi­sji, ale za­bra­łeś ją po tym, jak po­twier­dzi­łem udział
Bal­tha­zara i Car­tw­ri­ghta. Dla­czego ją spa­li­łeś?
– Przez Emery. Sta­nęła w obro­nie Re­eda i na­kło­niła cię do jego zwol­nie­nia. – Po­‐
trzą­sną­łem głową i prze­cze­sa­łem dło­nią włosy. Żal był jak kula w czaszkę. Można było
temu za­po­biec, gdy­bym zo­sta­wił księgę tam, gdzie ją zna­la­złem. – Jest lo­jalna jak dia­‐
bli.
Gi­deon się zgo­dził.
– Dla­czego wy­cią­gną­łeś księgę z ognia?
– Pod­słu­cha­łem wa­szą kłót­nię w biu­rze.
– Je­śli Emery się do­wie, po­zba­wię cię wszyst­kiego, Vir­gi­nio, a cie­bie po­zwę, Car­tw­ri­‐
ght – ostrzegł Gi­deon, jego głos był spo­kojny, a groźba szczera.
– Pro­szę – za­drwiła Vir­gi­nia – ona już wie. My­ślisz, że po co wy­sła­łam ją do tej te­ra­‐
peutki, by ją uświa­do­miła?
– My­śla­łem, że Emery wie o de­frau­da­cji i ukrywa to przed moją ro­dziną – kon­ty­‐
nu­owa­łem – wie­dząc, że za­in­we­sto­wa­li­śmy wszystko w twoją firmę.
– Nie to miała na my­śli Vir­gi­nia, mó­wiąc, że Emery już wie.
– A co?
– Vir­gi­nia po­trze­bo­wała pie­nię­dzy, żeby mnie zo­sta­wić. Przy­stał­bym na ugodę roz­‐
wo­dową, aby trzy­mać ją z dala od na­szego ży­cia, ale pod­pi­sała in­ter­cyzę. To spra­wiło,
że za­częła się bać o swoje bez­pie­czeń­stwo. Zde­frau­do­wała więc pie­nią­dze z firmy. Naj­‐
pierw tro­chę, ale z cza­sem stała się chciwa.
Ba­wił się sło­wami, do­bie­ra­jąc je tak, jak wy­biera się zwie­rzątko. Ze sta­ran­nym na­‐
my­słem.
– Pla­no­wa­łem ją wy­dać, ale miała coś na mnie. Gdy­bym trzy­mał gębę na kłódkę
w spra­wie jej udziału w skan­dalu, nie po­wie­dział nic o Ericu ani Bal­tha­za­rze i opu­ścił
Eastridge, ona też trzy­ma­łaby gębę na kłódkę.
– Za­słu­gują na to, by za­pła­cić.
– Nie mogę ich ści­gać. Bo ucierpi Emery.
A po­tem wy­ja­śnił kłót­nię, którą pod­słu­cha­łem w biu­rze.
Wy­ja­wił swój se­kret, mó­wiąc mi je­dyną rzecz, która mo­gła mnie prze­ko­nać, bym
nie mó­wił o tym Emery.
Nie chcia­łem jej okła­my­wać, ale zgo­dzi­łem się, że po­winna po­znać prawdę z jego
ust.
Była zwro­tem ak­cji. Nie­spo­dzianką. Pod­krę­coną piłką rzu­coną mi pod ko­niec
książki. Je­śli chcia­łem do­trzeć do szczę­śli­wego za­koń­cze­nia, mu­sia­łem za­ak­cep­to­wać
ten zwrot ak­cji i wal­czyć o drogę do mety.
Nie mo­głem mieć przed nią ta­jem­nic.
Je­śli jej nie po­wiem, stracę ją.
Ale je­śli jej po­wiem, zra­nię ją.
Kiedy więc czło­wiek, na któ­rym przez cztery lata chcia­łem się ze­mścić, po­pro­sił
mnie o za­cho­wa­nie jego se­kretu, zgo­dzi­łem się.
Na­wet je­śli mo­głem przez to stra­cić Emery.
Roz­dział czter­dzie­sty ósmy

Emery
co, gdyby je­dy­nym sło­wem, ja­kie lu­dzie znają, było „dzię­kuję ci?” – za­‐
A py­ta­łam z pod­łogi pen­tho­use’u Na­sha.
Po­ło­ży­łam się na dy­wa­nie w sa­lo­nie, ta­rza­jąc się po czte­rech wiel­kich
koł­drach. Wiem, prze­sada, ale było mi tak wy­god­nie. Czu­łam się, jak­bym ujeż­dżała
jed­no­rożca na tę­czy i chmu­rze waty cu­kro­wej.
By­cie cho­rym jest nie­sa­mo­wite.
Moje zwol­nie­nie w pracy na ostat­nie cztery dni skoń­czyło się wczo­raj, ale prze­ko­‐
na­łam mo­jego go­rą­cego szefa, żeby za­dzwo­nił i mnie uspra­wie­dli­wił. (Na­sha. Nie
Chan­tilly).
Ko­szulka ze sło­wem „fi­lo­fo­bia” od­sło­niła mi brzuch. Nie za­da­łam so­bie trudu, by ją
ob­cią­gnąć. Nash sie­dział na ka­na­pie, ubrany je­dy­nie w ciem­no­szare spodnie dre­sowe
Nike, z od­sło­nię­tymi bli­znami, które mo­głam po­dzi­wiać.
Prze­chy­la­jąc pod­bró­dek w stronę do­dat­ko­wej koł­dry, przy­wo­ła­łam ją wzro­kiem.
Osta­tecz­nie Nash za­rzu­cił ją na mnie, po­więk­sza­jąc mój roz­koszny stos.
Pa­trzył, jak za­mie­niam się w ludz­kie bur­rito, a na jego ustach po­ja­wił się de­li­katny
uśmiech – pierw­szy od czasu wi­zyty u mo­jego taty.
– To dwa słowa.
– Cze­piasz się szcze­gó­łów.
– W ta­kim ra­zie słowo „dzię­kuję” stra­ci­łoby swoje zna­cze­nie.
– Albo wszystko by się po­pra­wiło. Po­myśl o tym w ten spo­sób: wo­lisz prze­pra­szać
za spóź­nie­nie czy być wdzięcz­nym, że ktoś na cie­bie cze­kał? Wolę być wdzięczna, niż
prze­pra­szać. – Wy­da­łam dźwięk imi­tu­jący eks­plo­zję. – Bum! Game chan­ger. Per­spek­‐
tywa zmie­niona na za­wsze.
Mruk­nął coś pod no­sem i spoj­rzał na mnie spod lekko przy­mknię­tych po­wiek.
W pal­cach trzy­mał jed­nego ze skrę­tów, które skon­fi­sko­wał Re­edowi. Nie za­pa­lił, ale
czę­sto przy­ła­py­wa­łam go, jak się nimi ba­wił.
– O co cho­dzi z tą trawką?
Wrzu­cił go do pla­sti­ko­wego wo­reczka i po­ło­żył na mnie ko­lejną koł­drę.
– Ja pier­dolę. Znowu dwa­dzie­ścia py­tań?
Opar­łam pod­bró­dek na knyk­ciach.
– Uwa­żasz się za sen­ty­men­tal­nego, Nash?
– Dla­czego?
Mruk­nę­łam za­my­ślona.
– Bo cho­dzisz z trawką z nocy, kiedy dla cie­bie plą­sa­łam, i wy­sła­łeś moją ko­szulę
z na­pi­sem „Easy, Ti­ger” do pralni che­micz­nej, za­miast od­dać ją tak, jak cię o to pro­si­‐
łam.
Mimo że chcia­łam za­trzy­mać ko­szulkę, za­wsze je od­da­wa­łam. Po­trze­bo­wa­łam do­‐
brej karmy. Obej­mo­wało to roz­po­wszech­nia­nie ma­gicz­nych słów i po­ma­ga­nie lu­‐
dziom, któ­rzy tego po­trze­bują. Gdy­bym się pod­dała i za­trzy­mała ko­szulkę, zro­bi­ła­bym
to po­now­nie i po­now­nie.
Nash do­ko­nał wy­boru za mnie.
– Emery? – Prze­cze­sał pal­cami włosy. Raz, co, jak za­uwa­ży­łam, ro­bił tylko przy
mnie.
– Tak?
– Za­da­jesz zbyt wiele py­tań.
– Do­brze. – Opu­ści­łam głowę na chmurę po­słań. – Ko­lejna koł­dra, mój sługo.
Jego bez­na­miętna twarz wy­wo­łała uśmiech na mo­jej twa­rzy. Rzu­cił na mnie ko­‐
lejną koł­drę.
Jęk­nę­łam, roz­ko­szu­jąc się za­pa­chem czy­stego pra­nia.
– Przy­po­mnij mi, że­bym już ni­gdy nie re­zy­gno­wała z nie­sa­mo­wi­tych ko­ców. – Pa,
pa, gów­niana koł­dro, bez­senne noce i nie­koń­czące się dziury. – Skąd je masz?
– De­li­lah ka­zała na­szemu do­stawcy wy­słać je wcze­śniej.
– Przy­po­mnij mi, że­bym ją uca­ło­wała.
Po­ło­żył się obok mnie.
– Albo mo­żesz na­uczyć się, jak działa pie­przony ka­pi­ta­lizm, i na­gro­dzić osobę,
która za nie za­pła­ciła.
Wspię­łam się na niego. Na­sze nosy ze­tknęły się w naj­de­li­kat­niej­szym do­tyku.
Ocie­ra­jąc się o jego bio­dra, szep­nę­łam mu do ust:
– Nie­na­wi­dzę ka­pi­ta­li­zmu. Lu­dzie wy­ko­rzy­stują in­nych i są za to na­gra­dzani.
– Na­prawdę? – Wsu­nął ręce pod moją ko­szulkę i za­ci­snął je na ta­lii. – Wy­gląda na
to, że je­steś w tym do­bra. – Opusz­kami pal­ców mu­snął bok mo­ich piersi. – Wy­gląda na
to, że ci się to po­doba.
– Dla­czego uni­ka­łam współ­lo­ka­to­rów przez cały okres stu­diów? – Prze­śle­dzi­łam
pal­cami moją ulu­bioną bli­znę, po­dzi­wia­jąc rowki. – Nie­sa­mo­wite.
– Współ­lo­ka­to­rzy? – Opuszką kciuka ob­ry­so­wał su­tek. – Nie je­steś moją współ­lo­‐
ka­torką, ty­gry­sie.
– Tak? A kim je­stem? Cze­kaj. – Wbi­łam w niego pa­znok­cie, jak­bym w ten spo­sób
chciała nie do­pu­ścić, że unik­nie od­po­wie­dzi. – Mam lep­sze py­ta­nie: my­ślisz, że to
tylko po­żą­da­nie?
Za­ci­snął szczęki, a ja roz­po­zna­łam mo­ment, w któ­rym wy­co­fał się z roz­mowy. Od
nas.
– Po­win­naś po­cze­kać, aż wy­zdro­wie­jesz, by za­py­tać.
– Ob­ści­ski­wa­li­śmy się wczo­raj, przed­wczo­raj i jesz­cze dzień wcze­śniej.
– Co praw­do­po­dob­nie ozna­cza, że je­stem chory i te­raz mu­simy po­cze­kać, aż wy­‐
zdro­wieję.
Jęk­nę­łam i prze­wró­ci­łam się na plecy.
– Co się stało z moim tatą? – Moje oczy bła­gały o ko­lejny uśmiech lub przy­naj­mniej
okruch tego, co wy­da­rzyło się w Bli­the Be­ach.
Unik­nął py­ta­nia, w tym te­ma­cie był pro­fe­sjo­na­li­stą.
– Dziś wie­czo­rem na­peł­niają ba­sen.
Przy­ję­łam zmianę te­matu z nie­chę­cią wy­głod­nia­łego ma­lu­cha kar­mio­nego czymś,
czego nie lubi.
– Nie, dzięki.
– Na­gle masz coś prze­ciwko ba­se­nom?
– Wo­la­ła­bym ochrzcić go pod­czas desz­czu.
– Oczy­wi­ście.
Pod­par­łam głowę pię­ścią.
– Zbliża się ko­niec pory desz­czo­wej.
– Chciał­bym wnieść o za­kaz ga­da­nia o po­go­dzie pod­czas łóż­ko­wej roz­mowy.
– Nie pie­przy­li­śmy się – wy­po­wie­dzia­łam to w spo­sób da­jący mu do zro­zu­mie­nia,
co my­ślę o na­szej abs­ty­nen­cji. – Więc tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, to nie są po­ga­duszki do
po­duszki.
Ostat­nio stał się mniej na­pa­lony. Nie miało to dla mnie sensu, a bio­rąc pod uwagę
czas, in­tu­icja zmu­siła mnie do roz­wa­że­nia, że coś za­szło mię­dzy tatą a Na­shem. Co­kol­‐
wiek to było, mu­sia­łam ufać, że Nash nie kryje przede mną cze­goś waż­nego.
By­li­śmy po­nad to.
– Po­pły­wajmy, gdy bę­dzie pa­dać – za­su­ge­ro­wa­łam. – Chcę być pierw­sza w ba­se­nie.
Mam na­dzieję, że w moje uro­dziny za dwa dni.
Nash ski­nął głową na zgodę i wstał. Pod­szedł do biurka, wy­jął pu­dełko z szu­flady
i po­dał mi je.
– To ma­te­riały do na­prawy ekranu te­le­fonu.
– Och.
Roz­wi­nę­łam paczkę, ro­biąc wszystko, co w mo­jej mocy, by nie za­drżeć z po­wodu
jego uwagi. Tyle pre­sji. Od razu przy­po­mnia­łam so­bie zna­jome kroki. Od­krę­ci­łam
śrubki, za­kle­iłam wy­świe­tlacz ta­śmą i uży­łam przy­ssawki, by zdjąć stary ekran.
Nash nie od­ry­wał ode mnie wzroku. Kiedy skoń­czy­łam, wrę­czy­łam mu te­le­fon,
mru­cząc ma­giczne słowa na szczę­ście. Pod­łą­czył go do ka­bla. Za­jęło to kilka mi­nut, ale
dzięki Bez­gwiezd­nemu Niebu te­le­fon się włą­czył.
Do­tknął ekranu kil­ku­krot­nie. Naj­pierw otwo­rzył apli­ka­cję Zdję­cia. Otwo­rzyw­szy
al­bum ro­dzinny, prze­su­nął kciu­kiem po ekra­nie, aż do­tarł do zdjęć z pik­niku. Po­dał mi
te­le­fon.
Prze­wi­ja­łam. Z każ­dym ko­lej­nym zdję­ciem w moim gar­dle ro­sła gula.
– Reed opo­wie­dział mi o pik­niku. Za­pa­ko­wane przez twoją mamę je­dze­nie po­‐
psuło się pod­czas jazdy sa­mo­cho­dem w upale.
– Skoń­czyło się na fast fo­odach, na które nie było nas stać. – Nash po­ło­żył się na
koł­drach i pa­trzył, jak de­lek­tuję się jego wspo­mnie­niami. – Zgo­dzi­li­śmy się z Re­edem
uda­wać, że nic nam nie jest. Mama i tata uda­wali, że nic im nie jest. Dużo uda­wa­nia.
– Nie wi­dać tego. Wszy­scy wy­glą­dają na szczę­śli­wych.
– By­li­śmy. W końcu. Cie­szę się, że do­szło do tego wy­jazdu – po­wie­dział Nash, ale
w jego oczach cza­iły się du­chy. Ta­kie, które wy­glą­dały wy­star­cza­jąco re­al­nie, by ich
do­tknąć. Ta­kie, któ­rych nic nie mo­gło uci­szyć.
Zwró­ci­łam mu te­le­fon, opo­wia­da­jąc o tym, jak Hank przy­ła­pał mnie na roz­mo­wie
z jedną z krów są­siada. Ude­rzyło mnie, że mógł to być je­dyny raz, kiedy na­prawdę roz­‐
ma­wiał o swoim ojcu od czasu jego śmierci.
Nie spa­li­śmy całą noc, dzie­ląc się na­szymi ulu­bio­nymi wspo­mnie­niami zwią­za­‐
nymi z Han­kiem.
Za­nim za­snę­li­śmy, za­sa­dzi­łam kwiaty na cmen­ta­rzu na­wie­dzo­nych wspo­mnień
Na­sha.
Zwię­dłe, po­nie­waż to by­łam ja.
Pod­le­wał je wodą bu­rzową, bo taki był.
Nash

T o moje uro­dziny. Za­py­taj mnie, czego chcę. – Emery wci­snęła się w dżinsy
i za­pięła je.
Nie py­taj mnie wię­cej, co po­wie­dział Gi­deon.
Za każ­dym ra­zem, gdy uni­ka­łem te­matu lub wzru­sza­łem ra­mio­nami, czu­łem się
jak ku­tas – lub kłamca, jak jej ro­dzice.
Wy­pi­łem po­łowę ener­ge­tyka i od­sta­wi­łem bu­telkę do lo­dówki.
– Chcesz, że­bym za­py­tał cię, czego ocze­ku­jesz od dnia, który sama uwa­żasz za bez­‐
sen­sowny?
– Na­zwa­łam uro­dziny kłam­stwem, po­wie­dzia­łam, że lu­dzie nie są wy­jąt­kowi i że
dni uro­dzin nie po­winny być ob­cho­dzone, ale ni­gdy nie po­wie­dzia­łam, że są bez zna­‐
cze­nia.
Wy­rzu­ciła torbę z lun­chem do ko­sza na śmieci i kiedy my­ślała, że nie pa­trzę, scho­‐
wała li­ścik, który jej na­pi­sa­łem, do ple­caka.
Za­wsze pa­trzę, ty­gry­sie.
– Szcze­góły.
– Ja­sne. – Wzru­szyła ra­mie­niem, rzu­ca­jąc mi spoj­rze­nie, ja­kie rzuca się uczniowi
z oceną nie­do­sta­teczną, gdy twier­dzi, że do­stał piątkę: Ja­sne, Ti­mo­thy, wie­rzę ci. –
Może po­wi­nie­neś po­pro­sić do­stawcę za­ku­pów, aby przy na­stęp­nym za­mó­wie­niu do­‐
rzu­cił wi­ta­minę B12. Two­jemu mó­zgowi przy­dałby się za­strzyk ener­gii.
– Wy­godne wspo­mnie­nie, bio­rąc pod uwagę, że ga­pisz się na mnie, jak­byś cze­goś
chciała.
– Czę­sto pa­trzę na cie­bie, jak­bym cze­goś chciała. – Unio­sła brew, da­jąc ja­sno do
zro­zu­mie­nia, o co cho­dzi.
Nie że­bym się pro­sił o sine jaja.
Pra­gną­łem jej, po­żą­da­łem każ­dego cho­ler­nego cen­ty­me­tra. Ale seks z Emery tylko
po­gor­szyłby sprawę, kiedy – nie je­śli, ale kiedy – do­wie się o kłam­stwie, które przed
nią ukry­wa­łem. Co gor­sza, gdy­bym do­strzegł jej sła­bość i mimo wszystko upra­wiał
z nią seks, wy­szedł­bym na ta­kiego gnoja jak jej ro­dzice.
Od­rzu­ca­łem więc jej za­loty.
Za każ­dym ra­zem.
Cze­kała na moją od­po­wiedź. Gdy ta nie na­de­szła, wzięła ręcz­nik z szafy, wło­żyła go
do ple­caka i wy­szła.
Dra­ma­tyczne.
Po­dą­ża­jąc za nią, do­tar­łem do windy i sta­ną­łem obok.
Żadne z nas się nie ode­zwało.
Wło­ży­łem gar­ni­tur na po­ranną te­le­kon­fe­ren­cję z wła­ści­cie­lami ziem­skimi w Sin­ga­‐
pu­rze. Tym­cza­sem Emery ubrała się w ob­ci­słe dżinsy i ko­szulkę ze sło­wem „alek­sy­ty­‐
mia”, które wy­go­oglo­wa­łem, gdy tylko je zo­ba­czy­łem.
„Rze­czow­nik.
Nie­zdol­ność do iden­ty­fi­ko­wa­nia i wy­ra­ża­nia swo­ich uczuć”.
Była naj­gło­śniej­sza, gdy mil­czała.
Emery wy­brała przy­cisk ozna­cza­jący hol.
– Tę­sk­nisz za tatą pod­czas uro­dzin?
Czy­ta­łem mię­dzy wier­szami, pa­trząc w jej mar­kotną twarz. Udręka two­rzyła
bruzdy mię­dzy jej brwiami. Mo­głem wy­ja­wić kłam­stwo i zła­go­dzić jej ból, ale tego nie
zro­bi­łem.
Była jak ze szkła, cała wy­szczer­biona, a ja roz­trza­ska­łem ją, za­miast po­skle­jać po­‐
ła­mane ka­wałki.
– Czy uro­dziny bez taty są dla cie­bie trudne? – na­ci­skała.
Po­wi­nie­nem był jej od­po­wie­dzieć, ale tego nie zro­bi­łem. Oczy­wi­ście chcia­łem,
żeby tata był tu na mo­ich uro­dzi­nach. Chcia­łem, żeby był tu każ­dego cho­ler­nego dnia.
Choćby tylko po to, by na­krzy­czeć na mnie za po­dej­mo­wa­nie złych de­cy­zji lub za­mie­‐
nie­nie się w kor­po­ra­cyj­nego ku­tasa, z któ­rych się na­śmie­wa­li­śmy. I to też by­łoby w po­‐
rządku.
Moja od­po­wiedź nie miała zna­cze­nia. Ja­sne, chciała wie­dzieć, ale tak na­prawdę py­‐
tała, czy to nor­malne, że tę­skni dziś za swoim tatą.
– Mo­żesz zo­ba­czyć Gi­de­ona. – Za­blo­ko­wa­łem drzwi, gdy się otwo­rzyły. – Wiesz,
gdzie on jest.
Gi­deon łu­dził się, że ona się ugnie i go od­wie­dzi.
Nie zro­bi­łaby tego.
Po­trzeba siły, by cze­goś chcieć i od­mó­wić so­bie tego pra­gnie­nia. Emery Win­th­rop
po­sia­dała siłę tak wielką, że ta siła ją nisz­czyła. Raz za ra­zem. Dia­ment har­tu­jący się
pod pre­sją.
Mu­sia­łoby się wy­da­rzyć coś dra­stycz­nego, by spro­wa­dzić ją na jego próg. Mia­łem
tę moc – to kłam­stwo.
Sy­zyf, przy­po­mnia­łem so­bie.
Kłamca i oszust.
Za­to­czy­łem koło i chcia­łem zejść z tej cho­ler­nej ka­ru­zeli. Cuch­nęła szczy­nami
i złymi de­cy­zjami.
– Nie mogę. – Przy­ło­żyła dło­nie do mo­jej klatki pier­sio­wej i po­pchnęła.
Nie wal­czy­łem z tym, słu­cha­jąc echa jej kro­ków.
Ho­tel przy­po­mi­nał scenę z The Wal­king Dead. Chwilę przed na­dej­ściem zom­bie,
kiedy wszystko jest jesz­cze pu­ste. Rzad­kość, bio­rąc pod uwagę szyb­kie tempo na­szej
bu­dowy.
Ekipa pro­jek­towa ucie­kła na week­end. Deszcz lał się stru­gami, więc nikt z ekipy
bu­dow­la­nej nie po­zo­stał na miej­scu.
I oczy­wi­ście Emery otwo­rzyła wyj­ście na ta­ras, nie przej­mu­jąc się bu­rzą, i wy­szła
pro­sto na ulewę. Wiatr tar­gał jej włosy. Jej ko­szulka prze­mo­kła w jed­nej chwili.
Emery spoj­rzała w niebo, nie zwa­ża­jąc na wodę obry­zgu­jącą jej twarz. W tym mo­‐
men­cie nie wi­dzia­łem żad­nej róż­nicy mię­dzy nią a bu­rzą.
Pró­bo­wa­łem i nie udało mi się jej od­czy­tać. Wy­mam­ro­tała kilka słów, moja wła­sna
sy­rena. Mniej wię­cej mi­nutę póź­niej dwie chmury roz­stą­piły się, od­sła­nia­jąc bez­‐
gwiezdne niebo. To pra­wie wy­star­czyło, bym uwie­rzył w jej ma­gię. Nie w ma­giczne
słowa, ale w jej ma­gię.
– Wie­dzia­łam, że po­ja­wisz się na mo­ich uro­dzi­nach – szep­nęła, zwra­ca­jąc się do
nieba, jakby było jej naj­star­szym przy­ja­cie­lem. – Ta bu­rza nie jest zła, ale stać cię na
wię­cej.
Jak to o mnie świad­czyło, że pa­trze­nie, jak roz­ma­wia z nie­bem, mnie pod­nie­cało?
Co ta­kiego się stało, że po­mimo mroź­nej tem­pe­ra­tury zro­bi­łem się twardy jak pro­‐
gno­zo­wany grad?
Emery zdjęła dżinsy i za­nur­ko­wała w ba­se­nie. Kiedy się wy­nu­rzyła, pod­pły­nęła do
brzegu. Spod jej ko­szulki przy­wi­tały mnie dwa twarde sutki. Mię­śnie szczęki mi za­‐
drżały.
Poza za­się­giem. Poza za­się­giem.
Je­śli li­czyła na to, że się ugnę, to była w błę­dzie. Ale mo­głem to so­bie wy­obra­zić
i zro­bi­łem to. W moim łóżku, pod prysz­ni­cem, w moim biu­rze. By­łem jak pie­przony
na­sto­la­tek, wa­lący ko­nia, bo nie mógł zdo­być dziew­czyny. Z wy­jąt­kiem tego, że mia­‐
łem ją wy­star­cza­jąco bli­sko, by jej do­tknąć, ale po­sta­no­wi­łem ją okła­mać. Dla niej.
Pier­dol się, Gi­deon. Po­sta­wie­nie mnie w ta­kiej sy­tu­acji to pierw­szo­rzędne za­gra­‐
nie. Te­raz już wiem, skąd u two­jej córki bie­rze się fik­sa­cja na punk­cie ci­chej ze­msty.
Emery zmarsz­czyła brwi.
– Wcho­dzisz czy nie?
Po­lu­zo­wa­łem kra­wat i rzu­ci­łem go ra­zem z ma­ry­narką na ta­ras. Zdją­łem ko­szulę,
roz­pi­na­jąc ko­lejno każdy gu­zik. Jej usta roz­chy­liły się na wi­dok mo­ich blizn. Przy­szło
mi do głowy, że nie wi­działa mnie w pełni na­giego od pra­wie pię­ciu lat, więc zdją­łem
też bok­serki.
Za­ci­sną­łem szczęki, moje jabłko Adama pod­ska­ki­wało wraz z ru­chem jej oczu. Nie­‐
spiesz­nie omia­tała mnie wzro­kiem. Mój ku­tas dzię­ko­wał jej za każdą se­kundę.
Deszcz za­ma­zał mi wzrok. Za­nu­rzy­łem się w cie­płej wo­dzie i wy­nu­rzy­łem przed
Emery. Oplo­tła stopą moje nogi. Po­wio­dła nią wy­żej i za­trzy­mała się na mo­ich mię­‐
śniach brzu­cha, po czym ode­pchnęła się ode mnie, by od­pły­nąć sty­lem grzbie­to­wym.
Ba­sen cią­gnął się do oce­anu i koń­czył na jego wy­so­ko­ści. Je­śli do­brze się przyj­rza­‐
łem, mo­głem zo­ba­czyć, gdzie koń­czy się ba­sen, a za­czyna ocean. W desz­czu wi­dzia­łem
tylko Emery z roz­po­star­tymi ra­mio­nami, która za­ta­czała le­niwe kółka na tle roz­bi­ja­ją­‐
cych się fal oce­anu.
Była taka dzika. Nie mia­łem po­ję­cia, jak Vir­gi­nia kie­dy­kol­wiek za­mie­rzała ją okieł­‐
znać.
Drgnęła ze stra­chu, gdy prze­pły­ną­łem obok niej. Zła­pa­łem za brzeg jej ko­szulki.
Owi­nęła ra­mię wo­kół mo­jej szyi i przy­lgnęła do mnie.
– Ty­gry­sie?
– Tak?
– Co chcesz do­stać na uro­dziny?
– Cie­bie.
Bez wa­ha­nia.
Czy­sta po­trzeba.
Zde­cy­do­wa­nie tra­fię do pie­kła, bo pa­trząc na nią w desz­czu, z de­ter­mi­na­cją wy­ma­‐
lo­waną na twa­rzy, nie mo­głem jej od­mó­wić.
Prze­su­nęła ustami po mo­jej szyi, nie ca­łu­jąc mnie. Po pro­stu cie­szyła się do­ty­kiem
mo­jej skóry. Wcią­gała mój za­pach. Pie­ściła mnie. Pod­cią­gną­łem jej ko­szulkę, żeby do­‐
brać się do jej sut­ków.
Palce za­nu­rzy­łem w jej wło­sach.
Zbli­ży­łem usta do jej ucha i po­li­za­łem skórę.
– O co mnie pro­sisz?
Co cię gry­zie, Emery Win­th­rop?
– Złam mnie. – Wpa­try­wała się we mnie, jakby nie do końca była cała i nie do
końca się tym przej­mo­wała. – A po­tem po­skła­daj mnie z po­wro­tem, nie­do­pa­so­waną,
po­krytą bli­znami i cha­otyczną jak ta bu­rza.
Moje usta wpiły się w te mięk­kie wargi, a cia­łem przy­szpi­li­łem ją do brzegu ba­‐
senu. Fale za­głu­szyły jej jęki. Zdar­łem z niej majtki, które opa­dły na por­ce­la­nowe
płytki.
Jej ciało drżało, na­gie i przy­ci­śnięte do mo­jego.
– Piękny wi­dok – po­wie­dzia­łem, wie­dząc, że nie zro­zu­mie kom­ple­mentu.
– Wiem. – Od­rzu­ciła głowę w tył i po­pa­trzyła na księ­życ. – Uwiel­biam bez­‐
gwiezdne niebo.
– Nie mó­wię o nie­bie. Mó­wię o to­bie.
Je­śli mnie usły­szała, nie oka­zała tego. Po pro­stu dała mi do­stęp do swo­jej szyi, sku­‐
pia­jąc na nas uwagę. Moje zęby dra­snęły jej skórę, ję­zyk mu­skał gę­sią skórkę.
– Daj mi ja­kieś słowo, Emery.
– Re­da­mancy.
– Co to zna­czy?
– Akt ko­cha­nia tego, kto ko­cha cie­bie. Mi­łość od­wza­jem­niona w pełni. – Za­ci­snęła
dolną wargę mię­dzy zę­bami i od­wró­ciła się.
Wiem, czym je­steś, i nie jest to bu­rza ani chmury.
Pod­nio­słem ją, za­ci­sną­łem jej nogi wo­kół mo­jej ta­lii i usta­wi­łem się przy jej wnę­‐
trzu.
– Za­mie­rzam wy­ma­zać z cie­bie ostat­niego dupka, który w to­bie był. I ża­den inny
nie bę­dzie się ze mną rów­nać. Nic nie bę­dzie.
Wbiła pa­znok­cie w moje ra­miona i się ro­ze­śmiała. Ten prze­klęty śmiech.
– Ty je­steś ostat­nim dup­kiem we mnie.
Kurwa.
– I do­brze.
Za­to­pi­łem się w niej, oszo­ło­miony tym, jak bar­dzo się zmie­niła.
Jej cipka mnie otu­liła, Emery drżała wo­kół mnie z każ­dym pchnię­ciem.
Pie­przy­łem ją tak, jak­bym ro­bił to po raz ostatni.
I praw­do­po­dob­nie tak było.
Gdy tylko od­kryje kłam­stwo, ni­gdy mi nie wy­ba­czy. Je­śli to miał być ostatni raz,
spra­wię, że za­pa­mięta to na za­wsze. Nie za­le­żało mi na tym, co było przed, ani na­wet
na tym, co bę­dzie po. Chcia­łem tego, tej czę­ści nas, za którą go­ni­łem w każ­dej se­kun­‐
dzie.
Pchną­łem po­now­nie, tym ra­zem szyb­ciej.
Bła­gała mnie o wię­cej, jej palce zo­sta­wiały ślady na mo­jej skó­rze. Cie­pło ba­senu
ogrze­wało nas, ale bu­rza za­le­wała nas nie­ubła­ga­nymi przy­pły­wami. Było na­mięt­nie,
dziko i cho­ler­nie przy­jem­nie.
Pchnię­cie.
– Nash. – Deszcz za­głu­szył jej krzyki, ale sły­sza­łem, jak bar­dzo mnie po­trze­bo­wała,
czu­łem to, gdy się przy mnie trzę­sła. – O Boże, o Boże, o Boże.
Coś sta­nęło mi w gar­dle, gdy po­li­zała moją bli­znę i prze­je­chała opusz­kami pal­ców
wzdłuż po­zo­sta­łych.
Pchną­łem moc­niej, two­rząc na­sze wła­sne fale do walki z oce­anem.
Jęk­nęła mi do ucha, ale bu­rza nad nami i mię­dzy nami po­chło­nęła tę sym­fo­nię. Po­‐
wi­nie­nem był zwol­nić, de­lek­to­wać się tym, stwo­rzyć wspo­mnie­nie, ale moje ciało
miało inne plany. Po­lo­wało na nie­uchwytne uczu­cie, któ­rego nie po­tra­fi­łem na­zwać.
Pchnię­cie.
Le­dwo do­sły­sza­łem jej słowa:
– Czy jest ci ze mną tak do­sko­nale jak mnie z tobą?
Zda­łem so­bie sprawę, jak wiel­kie zna­cze­nie miało to, że dziew­czyna, która ni­gdy
nie uży­wała słowa „ide­alna”, użyła go do opi­sa­nia mnie.
– Le­piej. – Pchnię­cie. – La­gom. – Po­czu­łem na so­bie jej skurcz. Z mo­ich ust wy­do­‐
były się prze­kleń­stwa. Do­tkną­łem jej szczęki. – Po pro­stu wła­ści­wie.
Wbi­łem palce w jej ty­łek. Wło­ży­łem rękę mię­dzy nas i po­tar­łem jej łech­taczkę, roz­‐
ko­szu­jąc się jej krzy­kami to­ną­cymi w bu­rzy. Chwy­ci­łem ją w ta­lii i na­bi­łem na sie­bie.
I po­now­nie.
I jesz­cze raz.
I jesz­cze raz.
By­łem go­towy eks­plo­do­wać w jej wnę­trzu, ale wy­szep­ta­łem słowa przy jej skroni,
wąt­piąc, by usły­szała je przez bu­rzę i swoją eks­tazę:
– Mojra.
Pchnię­cie.
Prze­cią­gnęła pal­cami po mo­ich ra­mio­nach, mocno, aż do krwi.
– Znowu.
– Ne­pen­the.
Za­nu­rzy­łem się w niej, nie­mia­rowe pchnię­cia, które po­winny być zbyt mocne, ale
ona wciąż bła­gała mnie o wię­cej.
– Jesz­cze.
Moje ra­miona pło­nęły od jej za­dra­pań, ale to była sztuka. Rany czer­wieni zmie­sza­‐
nej z desz­czem, coś, co wy­glą­dało okrop­nie, ale spra­wiało, że czu­łem się jak król.
Chcia­łem, żeby zdra­pała moje bli­zny i za­stą­piła je czymś in­nym.
Za­miast tego chrząk­ną­łem:
– Du­ende.
Pchnię­cie.
– Znowu.
– La­cuna.
Emery za­drżała, nie mo­gąc utrzy­mać się w pio­nie. Rzu­ci­łem się na nią, two­rząc
tsu­nami w ba­se­nie. Fale obi­jały się o moje plecy i wal­czyły z moim uści­skiem. Jej wes­‐
tchnie­nie tak bar­dzo nie pa­so­wało do sy­tu­acji, że wy­dało mi się nie­mal ko­miczne.
Jej błoga twarz za­słu­gi­wała na moją li­tość, ale jej nie oka­za­łem. Wło­ży­łem rękę
mię­dzy nas i uszczyp­ną­łem jej łech­taczkę, wy­mu­sza­jąc ko­lejny or­gazm tylko po to, by
po­czuć, jak cia­sno mnie ota­cza. Tylko po to, by to prze­dłu­żyć.
Wie­rzyła w słowa, ma­gię i bu­rzę. W walkę, twarde stą­pa­nie po ziemi, wy­trwa­łość.
W ślepą lo­jal­ność. Ska­kała jako pierw­sza i ra­dziła so­bie z kon­se­kwen­cjami. Była
okropna. Iry­to­wała mnie. Do­pro­wa­dzała mnie do szału.
I zda­łem so­bie sprawę, że ją ko­cham.
– Za­daj mi py­ta­nie, ty­gry­sie.
Jej oczy otwo­rzyły się, nie pa­trzyła na mnie, ale za­glą­dała we mnie.
– Czy to tylko po­żą­da­nie?
– To wszystko.
Roz­dział czter­dzie­sty dzie­wiąty

Emery
B łysk!
Zmru­ży­łam oczy, by nie po­czuć ra­żą­cego fle­sza. Fo­to­graf uśmie­chał się
z sa­dy­styczną ra­do­ścią za każ­dym ra­zem, gdy ro­bił zdję­cie. Mały Ku­tas Car­tw­ri­ght ob­‐
jął mnie ra­mie­niem. Cor­de­lia usia­dła na krze­śle przy mnie. Ota­czali nas dwie druhny
i trzech druż­bów.
Zdję­cie ze stud­niówki jak z hor­roru.
Pla­kat, na który się ga­pisz i ob­sta­wiasz, kto umrze pierw­szy.
Praw­do­po­dob­nie ja, i to z wła­snej woli. Jesz­cze chwila i nie wy­trzy­mam.
– Jesz­cze jedno zdję­cie! – obie­cał po raz dzie­wiąty fo­to­graf i przy­stą­pił do ro­bie­nia
ko­lej­nych pię­ciu. – Emery? Uśmiech­nij się! To przy­ję­cie za­rę­czy­nowe! W po­wie­trzu
czuć mi­łość. Bądź szczę­śliwa!
Dźgnię­cie cię szpilką mo­ich obo­wiąz­ko­wych lo­ubo­uti­nów spra­wi­łoby mi ogromną
przy­jem­ność.
Mój sztuczny uśmiech był po­rów­ny­walny do uśmie­chu Jo­kera, ale trudno mi było
na­wet wło­żyć w to wy­si­łek. Wczo­raj­szy wie­czór przy­cho­dził do mnie po­wo­dzią za
każ­dym ra­zem, gdy pró­bo­wa­łam.
– Daj mi ja­kieś słowo, Emery.
– Re­da­mancy.
Mia­łam ochotę wy­buch­nąć, bo wy­glą­dało to tak, jakby my­ślał, że pie­przy mnie po
raz ostatni, za­miast pierw­szy. Fik­so­wa­łam się na tym wspo­mnie­niu przez cały ra­nek
i nie, nie uśmiech­nę­ła­bym się, chyba że wią­za­łoby się to z wy­su­nię­ciem wam­pi­rzych
zę­bów i wy­ssa­niem krwi z każ­dego obec­nego tu dupka.
– Da­lej, Emery! – Klik. Klik. – Daj mi ten piękny uśmiech!
– Nie.
Cor­de­lia od­wró­ciła się do mnie, jej twarz była nie­mal iden­tyczna jak twarz Ma­łego
Ku­tasa, przez co za­chciało mi się rzy­gać. Przy­ło­żyła dłoń do oboj­czyka.
– Słu­cham?!
Jej po­liczki miały ko­lor mo­ich róż. To je­dyny wskaź­nik jej iry­ta­cji. Po­waż­nie, jej
czoło ani drgnęło. Ani tro­chę.
We­pchnę­łam jej bu­kiet do ręki.
– Masz. Pa­sują do two­jej twa­rzy. Nie ma za co.
Zbie­ra­jąc la­wen­dowe mon­strum, w które Vir­gi­nia wci­snęła swoje druhny, opu­ści­‐
łam al­kowę Eastridge Co­un­try Club i we­szłam do sali ba­lo­wej. Szu­ka­łam Na­sha i go
nie zna­la­złam.
Vir­gi­nia spę­dziła całą ce­re­mo­nię otwar­cia, wy­naj­du­jąc spo­soby na roz­dzie­le­nie
nas, w tym wy­sła­nie mnie do zdjęć, na któ­rych ro­bi­łam kwa­śną minę. Tym­cza­sem Sir
Balty prze­ra­żał mnie swo­imi pa­cior­ko­wa­tymi oczami i dziwną fik­sa­cją na moim punk­‐
cie. Naj­pierw golf, po­tem brunch, a te­raz ko­la­cja za­rę­czy­nowa.
Już wy­star­czy.
Wy­cią­ga­jąc te­le­fon, za­dzwo­ni­łam do Na­sha i przy­po­mnia­łam so­bie, że wcze­śniej
pa­dła mu ba­te­ria. Wy­sła­łam mu wia­do­mość przez apli­ka­cję Eastridge Uni­ted, wie­‐
dząc, że nie zo­ba­czy jej, do­póki nie wróci do domu i nie na­ła­duje te­le­fonu.

Durga: Opo­wiedz mi o swo­jej ulu­bio­nej rze­czy na świe­cie.

Mu­sia­ła­bym go zna­leźć w sta­ro­świecki spo­sób – roz­ma­wia­jąc z ludźmi.


Cho­wa­jąc te­le­fon do kie­szeni, zła­pa­łam za ra­mię przy­pad­kową, szczu­płą bru­netkę.
– Wi­dzia­łaś Na­sha Pre­scotta?
Po­trzą­snęła ręką i po­piła co­smo, wy­glą­dała jak wer­sja mnie, którą wo­la­łaby wi­‐
dzieć moja matka.
– Mi­nutę temu wy­szedł na ko­ry­tarz z Vir­gi­nią.
– Dzięki. – Uśmiech­nę­łam się do niej sztucz­nie i skom­ple­men­to­wa­łam jej su­kienkę,
bo wie­dzia­łam, że tego ocze­kuje, i roz­po­wie­dzia­łaby, gdy­bym tego nie zro­biła.
Niech mnie ktoś za­strzeli. Nie­na­wi­dzę tych spo­tkań.
Bal­tha­zar przy­wo­łał do sie­bie kel­nera. Wy­ko­rzy­sta­łam sy­tu­ację i prze­mknę­łam
obok nich. Do­pa­dło mnie po­czu­cie déjà vu, gdy do­tar­łam do ko­ry­ta­rza pro­wa­dzą­cego
do biura. Ostat­nim ra­zem wpa­dłam na Na­sha do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu, w któ­‐
rym stał te­raz.
Spoj­rzał na ze­ga­rek, pod­niósł szklankę whi­sky do ust i wszedł do biura Vir­gi­nii,
nie za­my­ka­jąc za sobą drzwi. Moje ob­casy stuk­nęły o pod­łogę. Zsu­nę­łam je i pod­kra­‐
dłam się ko­ry­ta­rzem. Nie chcia­łam dra­ma­ty­zo­wać, ale przez całą noc czu­łam, że coś
jest nie tak.
Nash wy­da­wał się po­iry­to­wany Eastridge bar­dziej niż za­zwy­czaj. Jazda sa­mo­cho­‐
dem w mil­cze­niu po­psuła nam nasz mały mie­siąc mio­dowy. Za­chę­ciło mnie to do
szpie­go­wa­nia, na­wet je­śli nie po­win­nam tego ro­bić.
Przy­ci­ska­jąc się ple­cami do ściany, zbli­ży­łam się do drzwi tak bar­dzo, jak to było
moż­liwe. Vir­gi­nia mruk­nęła coś nie­zro­zu­mia­łego, wa­biąc mnie nie­bez­piecz­nie bli­sko
otwar­tej fra­mugi. Sku­pi­łam się na frag­men­tach, które mo­głam usły­szeć.
– Co­kol­wiek ro­bisz z moją córką, chcę, że­byś od­szedł.
Je­śli spo­dzie­wała się, że bę­dzie się trząsł przed nią ze stra­chu jak po­zba­wieni krę­‐
go­słupa miesz­kańcy tego mia­sta, do któ­rych zdą­żyła się przy­zwy­czaić, to sro­dze się
roz­cza­ruje. Nash wal­czył. Zgod­nie z in­stynk­tem. Dla sportu. O prze­trwa­nie. Wszystko
inne ozna­czało pod­da­nie się.
Z uśmie­chem na twa­rzy ocze­ki­wa­łam zu­chwa­łej od­po­wie­dzi Na­sha. Mimo że jej
nie wi­dzia­łam, do­my­śli­łam się, że wście­kłość pod­syca znie­cier­pli­wie­nie Vir­gi­nii. Była
jak piec prze­sy­cony bu­ta­nem.
Kostki lodu brzęk­nęły o sie­bie.
Nie­spiesz­nie wziął łyk.
– Ostroż­nie z groź­bami, Vir­gi­nio. Może i do­brze wy­glą­dasz w bieli, ale na pewno
pa­skud­nie w po­ma­rań­czo­wym.
Wcią­gnęła od­dech, szu­ra­jąc ob­ca­sami po pod­ło­dze.
– Wiesz o tym... – O czym? – Jak?
Ten ton. Roz­po­zna­łam go. Po­ja­wiał się za­wsze przed na­pa­dem zło­ści.
Wy­bory na prze­wod­ni­czącą Ju­nior So­ciety, gdy szła łeb w łeb z inną kan­dy­datką?
Rzu­ciła bu­tem Jimmy’ego Choo w krysz­ta­łowy ży­ran­dol.
Przy­tyła dwa i pół ki­lo­grama pod­czas wa­ka­cji we Wło­szech? Fat-sha­ming jej de­‐
biu­tan­tek.
Po tym, jak do­rę­czy­ciel po­my­lił ją z moją bab­cią? Jebs po­grze­ba­czem w ścianę.
Po­chy­li­łam się nieco do przodu. Tylko po to, by zo­ba­czyć.
Żadne z nich mnie nie za­uwa­żyło.
Nash sie­dział przy biurku, z ple­cami opar­tymi o skó­rzany fo­tel i no­gami na ma­ho­‐
nio­wym bla­cie.
– To nie ma zna­cze­nia. Li­czy się, że wiem wszystko.
Twarz Vir­gi­nii zbla­dła, a ciało za­drżało po­mimo pa­nu­ją­cego tam cie­pła. Do­ty­kała
swo­ich pe­reł, a drugą ręką le­d­wie trzy­mała w dłoni drinka.
– Nic nie po­wiesz. Wi­dzę, jak pa­trzysz na Emery.
– To, jak pa­trzę na Emery, nie jest twoim zmar­twie­niem, bo je­śli na­dal bę­dziesz
wy­sta­wiać na próbę moją cier­pli­wość, je­dyną rze­czą, na którą przyj­dzie ci pa­trzeć,
będą wię­zienne kraty od środka. – Złą­czył opuszki pal­ców, two­rząc wieżę. Tym to­nem
mógłby mó­wić o po­go­dzie. – Nie mamy czasu, więc przejdźmy do rze­czy. Opu­ścisz
Eastridge. Nikt cię wię­cej nie zo­ba­czy.
Dla­czego? Dla­czego mia­łaby to zro­bić? Co on na nią miał? I moje naj­więk­sze py­ta­‐
nie: Dla­czego nic mi nie po­wie­dział?
Prze­mil­cze­nie na­dal li­czyło się jako kłam­stwo.
Zdrada prze­cięła ścieżkę w moim gar­dle z gra­cją ma­czety rą­bią­cej dżun­glę. Nic nie
miało sensu. Chcia­łam im prze­rwać py­ta­niami, ale oba­wia­łam się, że znisz­czę tę
chwilę szcze­ro­ści.
Beze mnie.
Nash
K łam­stwa.
Sie­dem li­ter spo­wo­do­wało tak wiele szkód.
Vir­gi­nia za­ci­snęła kie­li­szek z szam­pa­nem, aż po­bie­lały jej knyk­cie.
– Masz tylko ab­sur­dalne oskar­że­nia. Je­steś zbi­rem z pu­stymi groź­bami. Dla­czego
więc mia­ła­bym słu­chać tego, co masz do po­wie­dze­nia?
Ach.
Karta zbira. Moja ulu­biona. Głów­nie dla­tego, że od sa­mego po­czątku uwa­ża­łem
Vir­gi­nię za hi­po­krytkę. Po pro­stu ni­gdy nie zda­wa­łem so­bie sprawy, jak trafna była
moja ocena.
– Bo się bo­isz. – Moje oczy prze­śli­zgnęły się po jej ciele. Spoj­rza­łem szy­der­czo na
jej za­ci­śniętą pięść. Roz­trzę­siona z po­wodu po­miotu służby. Roz­ko­szo­wa­łem się po­‐
czu­ciem spra­wie­dli­wo­ści. – Spójrz na sie­bie. Trzę­siesz się na samą myśl o by­ciu czy­jąś
wię­zienną suką.
– Nikt ci nie uwie­rzy. – Po­trzą­snęła głową, ale i ca­łym cia­łem. – Je­steś tylko sy­nem
pra­cow­ni­ków...
– Komu lu­dzie uwie­rzą? – Wy­ko­na­łem za­ma­szy­sty gest w jej stronę. – Spłu­ka­nej
bo­gaczce, któ­rej nikt w hi­sto­rii Eastridge ni­gdy nie lu­bił, czy mnie – wska­za­łem na sie­‐
bie, bły­ska­jąc cza­ru­ją­cym uśmie­chem, który mógłby zdo­być każdą ko­bietę – mi­liar­de­‐
rowi, który sam za­pra­co­wał na swój ma­ją­tek, czę­sto po­maga spo­łecz­no­ści i jest na­zy­‐
wany pa­tro­nem Eastridge?
Pra­wie ża­ło­wa­łem, że Emery nie wi­dzi upadku swo­jej matki. Nie to było moim za­‐
mia­rem dzi­siej­szego wie­czoru. Gi­deon chciał, że­bym sie­dział ci­cho. W sen­sie, że­bym
się nie pu­szył. Cze­kał przez cztery lata, cier­piąc bez córki.
„To nie twoja ta­jem­nica, Nash”.
Prawda.
Nie ozna­czało to jed­nak, że mam utrzy­my­wać zdrowe re­la­cje z Vir­gi­nią. Ni­komu by
to nie po­mo­gło, a ona mu­siała znik­nąć z ży­cia Emery, tak jak ja mu­sia­łem przy­pie­czę­‐
to­wać umowę z Sin­ga­pu­rem, rzu­cić tę wy­sy­sa­jącą du­szę pracę i wy­znać wszystko
Emery.
Przy­naj­mniej tak so­bie wma­wia­łem, by uspra­wie­dli­wić prze­su­wa­nie gra­nic obiet­‐
nicy, którą zło­ży­łem Gi­de­onowi.
Vir­gi­nia przy­po­mi­nała dziecko po na­pa­dzie zło­ści, w mo­men­cie, gdy zdaje so­bie
sprawę, że nie do­sta­nie tego, co jej się na­leży.
Wy­cią­gną­łem chu­s­teczkę z kie­szeni, wy­tar­łem ją o spód buta i rzu­ci­łem jej
w twarz.
– Wszystko w po­rządku, Vir­gi­nio? Wy­glą­dasz jak na­sto­latka, która wła­śnie się do­‐
wie­działa, że za­szła w ciążę z na­uczy­cie­lem wu­efu w li­ceum. Brzmi jak fa­buła kiep­‐
skiego filmu. Spo­iler: za­równo uczen­nica, jak i na­uczy­ciel mają prze­je­bane.
Vir­gi­nia chwy­ciła chu­s­teczkę.
– To... Nie... – Rzu­ciła ją na pod­łogę i tup­nęła w nią z de­ter­mi­na­cją tak za­cie­kłą, że
mu­sia­łem do­ce­nić, jak bar­dzo przy­po­mi­nała mi te­raz Emery. – Nie mo­żesz mi tego
zro­bić. Do­słow­nie, nie mo­żesz. Gi­deon nie był w sta­nie i ty też nie je­steś.
– Oto, co się wy­da­rzy. – Od­chy­li­łem się w fo­telu, wie­dząc, że wy­glą­dam groź­niej niż
ja­ki­kol­wiek dra­pież­nik w kró­le­stwie zwie­rząt. – Zo­sta­wisz Emery w spo­koju, po­zbę­‐
dziesz się funk­cji opie­kuna jej fun­du­szu po­wier­ni­czego, zbie­rzesz swo­ich sko­rum­po­‐
wa­nych przy­ja­ciół i opu­ścisz to mia­sto.
– Mowy nie ma! – Czu­bek jej buta za­dra­pał drew­nianą pod­łogę. – Nie mo­żesz tak
do mnie mó­wić!
– Mogę z tobą roz­ma­wiać, jak ze­chcę. Je­śli nie zro­bisz tego, co ci po­wiem, w wię­‐
zie­niu bę­dzie jesz­cze go­rzej. – W rze­czy­wi­sto­ści nie mo­głem się tego do­cze­kać. Ba­wi­‐
łem się dłu­go­pi­sem, non­sza­lancki w swo­jej bez­względ­no­ści. – Po­że­gnaj się z chłod­ni­‐
kami z ko­pru wło­skiego, które sma­kują jak nie­umyte pa­chy, z tan­detną po­ma­rań­‐
czową opa­le­ni­zną w sprayu i nie­rów­nymi fry­zu­rami, Vir­gi­nio. Twoje ży­cie w Eastridge
do­bie­gło końca. Twoje ży­cie, ja­kie znasz, do­bie­gło końca.
– Po­wiem Emery.
Za­wa­ha­łem się.
To była je­dyna groźba, która mo­gła wzbu­dzić moje wąt­pli­wo­ści.
– Nie zro­bisz tego. – Za­sta­no­wi­łem się nad księgą, go­towy od­dać i ją, i sie­bie, je­śli
zaj­dzie taka po­trzeba. – Mam coś, czego nie ma Gi­deon. Do­wód.
Uśmiech wy­krzy­wił usta Vir­gi­nii. Mo­gła być ładna. Na­wet piękna. Szkoda, że jej
kom­pas mo­ralny był na po­zio­mie złej ma­co­chy z każ­dej ba­śni braci Grimm.
– Ble­fu­jesz, ina­czej ta roz­mowa od­by­łaby się cztery lata temu.
Coś się zmie­niło. Wy­pro­sto­wała ra­miona. Była głu­pia, my­śląc, że kie­dy­kol­wiek
ustą­pię. Je­śli są­dziła, że to ko­niec, to ni­gdy wcze­śniej nie spo­tkała się z ta­kim upo­rem
jak mój. Zwłasz­cza gdy cho­dziło o ochronę lu­dzi, na któ­rych mi za­le­żało.
Vir­gi­nia się od­wró­ciła. Pu­ścił­bym ją po osta­tecz­nej groź­bie, ale kiedy oboje zwró­ci­‐
li­śmy uwagę na drzwi, na­po­tka­li­śmy moją nie­bie­sko-szarą bu­rzę.
Emery.
Emery
V ir­gi­nia no­siła się z au­to­ry­te­tem, któ­rego ni­gdy jej nie przy­znano. Po­dzi­‐
wia­ła­bym ją za to, gdyby nie fakt, że wy­cho­wała mnie na rów­nie za­wzię­tego
czło­wieka, jak ona sama. A poza tym nie mo­głam się otrzą­snąć po tych wszyst­kich
wie­ściach.
Cze­ka­łam na mo­ment, w któ­rym wszystko się za­zębi. Nie nad­szedł, a próba nada­‐
nia wszyst­kiemu sensu przy­po­mi­nała próbę zła­pa­nia desz­czu opusz­kami pal­ców. Bez­‐
ce­lowe.
Pod­su­mo­wu­jąc, zo­sta­łam okła­mana.
Do­sta­łam cios w miej­scu, które wy­da­wało mi się już za­go­jone. Ostat­nie wiel­kie
kłam­stwo w moim ży­ciu wy­mknęło się spod kon­troli. Le­dwo otrzą­snę­łam się po afe­‐
rze Win­th­ropa. Ile jesz­cze kłamstw mu­sia­łam znieść?
– Och, Emery, ko­cha­nie. – Uśmiech na twa­rzy Vir­gi­nii wy­da­wał się obłą­kany. – Za­‐
czy­najmy tę ko­la­cję. Może pój­dziesz uści­skać swo­jego ojca?
Moje oczy pło­nęły z wy­siłku, jaki mu­sia­łam wło­żyć, by nie spoj­rzeć na Na­sha. Za­‐
dar­łam głowę.
– Boże, Vir­gi­nio, nie na­zy­waj go tak.
– Dla­czego nie? – Jej za­do­wo­lona mina przy­po­mi­nała mi minę Ba­sil po tym, jak
opu­ściła eg­za­min z hisz­pań­skiego, na któ­rym ścią­gała.
– Vir­gi­nia – ostrzegł Nash.
Jego ton wy­wo­łał dresz­cze na moim ciele, tyle jadu, że po­wi­nien za­bić ją na miej­‐
scu. Wpa­try­wa­łam się w niego, mru­żąc oczy, pró­bu­jąc to zro­zu­mieć.
I to było sedno tego wszyst­kiego. Uwiel­bia­łam słu­chać, jak Nash o mnie wal­czy, ale
po­tra­fi­łam wal­czyć o sie­bie. Zwłasz­cza gdy skry­wał se­krety, o któ­rych wie­dzieli wszy­‐
scy oprócz mnie. Kto okła­muje ko­goś, na kim mu za­leży? Je­śli mógł mnie tak ła­two
oszu­kać, w ja­kiej spra­wie jesz­cze kła­mał?
– Dla­czego mia­ła­bym nie na­zy­wać go twoim oj­cem? – Do­piła szam­pana, po­zo­sta­‐
wia­jąc krwi­stą plamę szminki na brzegu kie­liszka. – W końcu jest twoim bio­lo­gicz­nym
oj­cem.
Mil­cza­łam zszo­ko­wana, ale to nie jej słowa czy ich zimny ton spra­wiły mi ból. To
był brak za­sko­cze­nia w oczach Na­sha.
Wie­dział i ukry­wał to przede mną.
Za­do­wo­lony uśmie­szek Vir­gi­nii, który rzu­ciła mi przed wyj­ściem, nie bę­dzie mnie
dziś prze­śla­do­wał.
Nie tak jak kłam­stwa Na­sha.
I nie będą mnie też prze­śla­do­wać tylko dziś wie­czo­rem, ale już za­wsze.
– Wy­ja­śnij – za­żą­da­łam, le­dwo bę­dąc w sta­nie wy­po­wie­dzieć to słowo przez ból
i wście­kłość.
– Bal­tha­zar Van Do­ren jest twoim oj­cem.
Od­su­nę­łam się, gdy pod­szedł bli­żej.
– Tak, ro­zu­miem. – Prze­cią­ga­jąc pal­cem po wy­ima­gi­no­wa­nej li­nii, po­wie­dzia­łam: –
To jest moja po­łowa po­koju. To twoja. Nie prze­kra­czaj jej, a nie wbiję ci ko­lana w jaja.
A te­raz kon­ty­nuuj. I mów prawdę, pro­szę.
Mię­sień na jego szczęce drgnął. Wła­ści­wie to wszystko w nim drgało.
– Sir Balty był se­kret­nym uko­cha­nym two­jej mamy w li­ceum. Jej na­uczy­cie­lem. Za­‐
szła w ciążę i wpa­dła w pa­nikę, bo ro­mans za­czął się, za­nim skoń­czyła szes­na­ście lat,
wiek przy­zwo­le­nia w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej. – Twój tata od­wie­dził jej mia­sto pod­czas
wa­ka­cji, a ona ob­jęła go so­bie za cel dla jego pie­nię­dzy. Prze­spali się ze sobą, po­wie­‐
działa mu, że jest w ciąży, i wzięli szybki ślub. – Słowa pa­dły w po­śpie­chu, jakby my­‐
ślał, że za­raz wyjdę.
Je­śli wy­glą­da­łam na go­tową do ucieczki, to tak wła­śnie było.
– Skąd to wszystko wiesz?
– Gi­deon mi po­wie­dział.
Ko­ry­ta­rzem prze­szły dwie pi­jane, roz­chi­cho­tane ko­biety, po­ty­ka­jąc się o ob­casy
i śmie­jąc. Jakby mój świat nie sta­nął na gło­wie. Ni­gdy nie czu­łam się bar­dziej nie­‐
istotna.
Świat kręci się da­lej, Emery, i twój też bę­dzie.
Po­trzą­snę­łam głową, nie mo­gąc do­pa­so­wać do sie­bie tych puz­zli, na­wet gdy mi je
po­da­wał.
– Dla­czego ta... Gi­deon wpu­ścił Bal­tha­zara do na­szego ży­cia?
Tyle py­tań, ale drża­łam zbyt mocno, by za­dać je wszyst­kie. Mu­sia­łam zro­bić krok
w tył, od­być tę roz­mowę ju­tro, kiedy al­ko­hol i ad­re­na­lina opusz­czą mój or­ga­nizm, ale
oba­wia­łam się, że Nash bę­dzie wtedy mniej szczery.
Nie, to mu­siało stać się te­raz.
– Do­wie­dział się o Bal­tha­za­rze do­piero, gdy skoń­czy­łaś sześć lat. Balty po­ja­wił się,
szu­ka­jąc go­tówki. Za­gro­ził, że za­cznie do­ma­gać się praw ro­dzi­ciel­skich. Gi­deon za­warł
układ, po­zwa­la­jąc mu zo­stać part­ne­rem w Win­th­rop Te­xti­les w za­mian za mil­cze­nie.
– Dla­czego tata miałby... – Prze­łknę­łam, wbi­ja­jąc pa­znok­cie w dło­nie. Puls ści­skał
mi gar­dło, nie­re­gu­larny i nie­ubła­gany. – Dla­czego Gi­deon miałby ci to po­wie­dzieć?
– Po­nie­waż nie jest winny.
Może to ko­lejne kłam­stwo?
Zła­pa­łam za gor­set tej śmiesz­nej su­kienki, wal­cząc o od­dech.
– Ale FBI i ko­mi­sja ogło­siły do­cho­dze­nie prze­ciwko niemu. Całe mia­sto na­zywa go
oszu­stem.
– To... – Prze­klął i szarp­nął mocno za koł­nierz, aż ode­rwał się gu­zik. Żadne z nas
nie było stwo­rzone do tych ubrań, cho­ciaż on no­sił swoje z więk­szą ła­two­ścią. – To nie
jest moja ta­jem­nica, więc nie po­wi­nie­nem o tym mó­wić. Przy­naj­mniej nie przed roz­‐
mową z twoim tatą.
Moja dolna warga za­drżała.
– Z wy­jąt­kiem tego, że nie jest moim tatą.
Chcia­łam krzy­czeć, wrzesz­czeć i rzu­cać się na Na­sha. Chcia­łam tego sa­mego dla
niego. Nie­kon­tro­lo­wa­nej re­ak­cji.
To nie było w na­szym stylu. Cy­wi­li­zo­wana kłót­nia, żad­nej ma­gii w po­wie­trzu, żad­‐
nych pło­mieni, któ­rych nie mo­gli­śmy uga­sić, żad­nej pie­przo­nej walki.
Na­sza róż­nica wieku ni­gdy nie była tak wi­do­czna jak te­raz.
Dwa­dzie­ścia trzy lata i bez ojca.
Trzy­dzie­ści dwa lata i bez ojca.
Zno­si­li­śmy to tak róż­nie. On, z ba­rie­rami wznie­sio­nymi wy­żej niż ja­ki­kol­wiek wie­‐
żo­wiec, który ludz­kość mo­głaby zbu­do­wać. Ja, z ma­łymi cier­niami, które kłuły, ale nie
miały siły, by wy­ssać krew. Nie­znisz­czalny ka­mień kon­tra zła­mane serce. Wie­dzia­łam,
kto wy­gra, i nie było to serce.
– Jest – upie­rał się Nash. – Gi­deon Win­th­rop jest twoim oj­cem Pod każ­dym wzglę­‐
dem. Na­wet gdy ni­gdy nie od­po­wie­dzia­łaś na jego pocz­tówki i zi­gno­ro­wa­łaś go, gdy
pró­bo­wał cię od­wie­dzić, nie stra­cił na­dziei, że do niego wró­cisz.
Przy­po­mnia­łam so­bie tę wi­zytę. Trzy lata temu za­uwa­ży­łam go cze­ka­ją­cego na
mnie przed knajpą, w któ­rej pra­co­wa­łam. Za­dzwo­ni­łam na po­li­cję i po­wie­dzia­łam, że
ja­kiś dzi­wak mnie tam prze­śla­duje.
Nie­do­wie­rza­nie ści­snęło mnie w gar­dle, pra­wie mnie dła­wiąc.
– Mó­wi­łam ci wczo­raj, że tę­sk­nię za tatą.
– Wiem i ja...
– Zo­ba­czy­łeś, że je­stem bli­ska łez, i za­miast po­wie­dzieć mi prawdę, ze­rżną­łeś
mnie.
– Nie dla­tego...
– Nie ob­cho­dzi mnie, dla­czego mnie prze­le­cia­łeś, Nash. Ob­cho­dzi mnie, że to zro­bi­‐
łeś, wie­dząc, co czu­łam do mo­jego taty w tam­tej chwili.
– Cho­lera. – Po­gła­dził się po twa­rzy. – To nie było pie­prze­nie. Nie mów mi, że nic
nie czu­łaś ze­szłej nocy. Co się stało z re­da­mancy?
Czu­łam to, ale nie od­po­wie­dzia­łam. Może ju­tro, ale nie dziś. Wszystko za bar­dzo
bo­lało. Czu­łam się zbyt po­obi­jana. Po skan­dalu obie­ca­łam so­bie, że ni­gdy nie wpusz­‐
czę do swo­jego ży­cia ko­lej­nego kłamcy.
Nie­ważne, jak do­brze sma­ko­wał. Nie­ważne, jak do­brze się przy nim czu­łam. Nie­‐
ważne, jak do­brze czuło się przy nim moje serce.
Prze­kro­czy­łam próg.
– Emery. – Ru­szył za mną.
– My­śla­łam, że po skan­dalu zbu­do­wa­łam mury. My­śla­łam, że coś ta­kiego już ni­gdy
się nie po­wtó­rzy. Czuję się głu­pio, że nie wi­dzę róż­nicy mię­dzy prawdą a kłam­stwem.
– Nie ob­wi­niaj się.
– Nie ob­wi­niam. Nie do końca. Moje serce było głodne, więc na­kar­mi­łeś je kłam­‐
stwami. Wszy­scy na tym świe­cie kła­mią i po­win­nam była zda­wać so­bie z tego sprawę.
– Może rze­czy­wi­ście wszy­scy kła­mią. Czy to wła­śnie chcesz usły­szeć?
– Je­śli to prawda, to tak. A wiesz, co się dzieje po pierw­szym kłam­stwie? Każda
prawda staje się wąt­pliwa. Jak mam te­raz wie­rzyć w co­kol­wiek, co mó­wisz?
Nie od­po­wie­dział.
Od­po­wie­dzia­łam za niego:
– Pe­wien kłamca po­wie­dział mi kie­dyś, że ży­cie to sy­zy­fowa praca. Ga­sisz je­den
po­żar, a za­czyna się ko­lejny. Ży­jesz w świe­cie tra­wio­nym przez ogień, ale przy­naj­mniej
taka jest prawda. Ła­twiej jest za­ak­cep­to­wać, że się pali. Nie je­steś wa­biony do snu fał­‐
szy­wym po­czu­ciem bez­pie­czeń­stwa, nie wma­wiasz so­bie, że ist­nie­jesz w czę­ści nie­‐
tknię­tej przez pło­mie­nie. Śmierć, zdrada, ze­msta i po­czu­cie winy to­wa­rzy­szą nam na
każ­dym kroku. Zdro­wiej jest żyć tym, od­dy­chać tym i uczest­ni­czyć w tym, niż uda­wać,
że to nie ist­nieje.
Przy­bli­ży­łam się do niego, obej­mu­jąc jego twarz i nie­na­wi­dząc się za to.
– Pa­mię­tasz, co po­wie­dzia­łeś, kiedy za­py­ta­łam, co się sta­nie po tym, jak się spa­‐
lisz?
Spu­ścił wzrok, co było tak nie­po­do­bne do Na­sha, że na chwilę mnie za­sko­czyło.
Na­wet ję­zyk two­jego ciała jest kłam­stwem.
Za­bra­łam ręce i prze­ka­za­łam mu naj­więk­szą prawdę, jaką kie­dy­kol­wiek mi wy­‐
znał:
– Nie pod­da­waj się ogniowi. Bądź więk­szym pło­mie­niem.
Część czwarta
FI­NI­FU­GAL

Fi­n i­f u­g al


\fi-ni-’fU-gal\
(przy­miot­nik) nie­na­wi­dzący za­koń­czeń; o kimś, kto stara się uni­kać lub prze­dłu­‐
żać ostat­nie chwile hi­sto­rii, związku lub in­nej po­dróży
Fi­ni­fu­gal po­cho­dzi od ła­ciń­skiego słowa fuga, ozna­cza­ją­cego ucieczkę. Po­ka­zuje
nam, że za­koń­cze­nia są ulotne. Mo­żemy ich nie­na­wi­dzić. Mo­żemy się ich bać. Mo­żemy
ich uni­kać. Ale nie mu­simy tego ro­bić.
Po­dob­nie jak za­chody słońca, za­koń­cze­nia mogą być piękne. Na­stęp­nego ranka
słońce za­wsze wscho­dzi po­now­nie, po­nie­waż nie ma cze­goś ta­kiego jak ko­niec, jest
tylko nowy po­czą­tek.
Roz­dział pięć­dzie­siąty

Emery
D la­czego dwoje lu­dzi ni­gdy nie zdaje so­bie sprawy z tego, jak bar­dzo się
ko­chają, do­póki jedno z nich się nie po­że­gna?
Ci­sza.
Nikt mi nie od­po­wie­dział. Na­wet świersz­cze. Miało to sens, bio­rąc pod uwagę, że
le­ża­łam na mo­jej sfa­ty­go­wa­nej koł­drze w nie­zna­nej sza­fie na dwu­dzie­stym czwar­tym
pię­trze, wy­obra­ża­jąc so­bie su­fit jako bez­gwiezdną noc. Na ze­wnątrz mi­go­tało tyle
gwiazd, że aż mnie mdliło.
– Ostat­niej nocy mia­łam kosz­mar. Ni­gdy nie po­zna­łam w nim Na­sha. Zgi­nę­łam
w wy­padku na pa­ra­sa­ilingu, a nie­bie­ski męż­czy­zna w ró­żo­wym gar­ni­tu­rze za­brał
mnie do bia­łego po­koju i po­ka­zał mi Na­sha Pre­scotta bro­nią­cego mnie przed Able­ʼem,
kar­mią­cego mnie przez całe ży­cie, wy­sy­ła­ją­cego mi li­ściki, bę­dą­cego Be­nem dla Durgi,
da­ją­cego mi swój nowy pierw­szy po­ca­łu­nek, wszyst­kie brzyd­kie rze­czy za­stą­pione
pięk­nymi: plą­sa­nie, wspólne noce jako „współ­lo­ka­to­rzy”, ko­cha­nie się w desz­czu, spo­‐
sób, w jaki ko­cha tych sa­mych lu­dzi, któ­rych ja ko­cham, i wi­dzi mnie le­piej niż kto­kol­‐
wiek inny...

Su­fit: Prze­stań do mnie mó­wić, ko­bieto.

– Obej­rza­łam wszystko, my­śląc, że to naj­bar­dziej ro­man­tyczna hi­sto­ria mi­ło­sna,


jaką kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łam. Po­tem Nie­bie­ski Męż­czy­zna wy­łą­czył film, a ja pra­wie
go za to za­bi­łam. Dał mi dwie opcje ży­cia po­za­gro­bo­wego. Drzwi pierw­sze oszczę­‐
dzają mi zła­ma­nego serca, ale żyję ży­ciem, w któ­rym ni­gdy nie spo­tkam Na­sha. Drzwi
dru­gie za­bie­rają mnie z po­wro­tem do pierw­szego dnia, gdzie spo­ty­kam Na­sha Pre­‐
scotta, w końcu za­ko­chuję się i do­świad­czam bólu, ja­kiego ni­gdy nie do­świad­czy­łam.
Chcesz wie­dzieć, które wy­bra­łam?

Su­fit: Je­stem bie­gły w mil­cze­niu. Pro­szę, na­ucz się tego ję­zyka.

– Wy­bra­łam drzwi nu­mer dwa. Nie­bie­ski Męż­czy­zna po­kle­pał mnie po ra­mie­niu


i po­wie­dział, że do­ko­na­łam wła­ści­wego wy­boru. Naj­wy­raź­niej Drzwi Je­den to złe
miej­sce, a Drzwi Dwa to do­bre miej­sce. Czy je­stem śmieszna, Su­fi­cie?

Su­fit: Bio­rąc pod uwagę, że roz­ma­wiasz z nie­oży­wio­nym obiek­tem i wy­obra­żasz


so­bie jego od­po­wie­dzi, prze­kro­czy­li­śmy gra­nicę śmiesz­no­ści i wkro­czy­li­śmy na te­ry­‐
to­rium mi­mo­wol­nego po­bytu w szpi­talu psy­chia­trycz­nym.

– Po pro­stu... wszy­scy w moim ży­ciu mnie okła­mują, a ja obie­ca­łam so­bie, że ni­gdy


wię­cej nie po­sta­wię się w ta­kiej sy­tu­acji. Je­śli będę mo­gła temu za­ra­dzić. Tata, to zna­‐
czy Gi­deon, okła­my­wał mnie przez więk­szość mo­jego ży­cia.

Su­fit: Masz na my­śli czło­wieka, który cię wy­cho­wał?

Zi­gno­ro­wa­łam tego kpia­rza nade mną.


– Vir­gi­nia okła­my­wała mnie przez całe ży­cie. To samo do­ty­czy Bal­tha­zara, ale kogo
on, do cho­lery, ob­cho­dzi?

Su­fit: Wow. Mama, któ­rej nie­na­wi­dzisz, i fa­cet, któ­rego do wczo­raj uwa­ża­łaś za


zbo­czeńca, okła­mali cię. Wy­da­jesz się tym tak roz­darta. Masz chu­s­teczkę.

– Wal się, Su­fi­cie. Psu­jesz za­bawę. – Zro­bi­łam aniołki na kocu, wy­obra­ża­jąc so­bie
koł­dry w apar­ta­men­cie Na­sha. Koc roz­darł się, gdy moje palce wpa­dły w dziurę. –
Hank okła­mał mnie w spra­wie swo­jej cho­roby. Tak samo Betty i Nash.

Su­fit: To pra­wie tak, jakby trosz­czyli się o cie­bie na tyle, by oszczę­dzić ci bólu
oglą­da­nia jego śmierci.

– To by­łoby bo­le­sne, zga­dzam się, ale gor­sze jest to, że nie dano mi moż­li­wo­ści ko­‐
cha­nia go tak, jakby każda chwila mo­gła być jego ostat­nią. Tak wiele rze­czy zro­bi­ła­‐
bym ina­czej...

Su­fit: Gdyby ta chwila była chwilą Na­sha lub twoją ostat­nią chwilą, czy by­ła­byś
tu­taj, iry­tu­jąc mnie jak dia­bli?

– Po­wie­dzia­łeś coś? Nie sły­sza­łam. Rano skoń­czyły mi się pa­tyczki do uszu. – Po­‐
kle­pa­łam dziurę w kocu, jakby mój do­tyk miał ją ule­czyć. – Wiesz, co to jest hi­ra­eth?

Su­fit: Nie, ale je­stem pe­wien, że mi po­wiesz. Choć wo­lał­bym, że­byś tego nie ro­‐
biła.

– Hi­ra­eth to tę­sk­nota za do­mem, do któ­rego nie można wró­cić, do­mem, któ­rego


być może ni­gdy się nie miało. To no­stal­gia, tę­sk­nota, żal za utra­co­nymi miej­scami
z prze­szło­ści. Za­wsze uwa­ża­łam to za naj­smut­niej­sze ha­sło w słow­niku.

Su­fit: Ta roz­mowa za­słu­guje na na­zwę. Wtedy by­łaby naj­ża­ło­śniej­szym ha­słem


w słow­niku.

– A je­śli cho­dzi o długą li­stę kłamstw, to nie mogę na­wet ogar­nąć ca­łej tej sprawy
ze skan­da­lem. Je­śli się nad tym za­sta­no­wić, to je­dyną osobą w moim ży­ciu, która mnie
nie okła­mała, jest Reed.
Su­fit: Dzie­ciak, w któ­rym kie­dyś my­śla­łaś, że je­steś za­ko­chana? Hi­po­kry­zja, po­‐
nie­waż ni­gdy mu o tym nie po­wie­dzia­łaś... tak jak Nash ci cze­goś nie po­wie­dział.
Wy­czu­wam pe­wien sche­mat. Dla­czego lu­dzie są ta­kim wiel­kim roz­cza­ro­wa­niem?

Zi­gno­ro­wa­łam ostat­nie obe­lgi.


– To głu­pie, że kie­dyś uwa­ża­łam Re­eda za obiekt mo­jej mi­ło­ści. Nie mógł się rów­‐
nać z Na­shem. Z Na­shem... To okrutna mi­łość, taka, która mnie po­ko­nuje i okrada ze
wszyst­kiego, co po­sia­dam, aż czuję się za­krwa­wiona, zu­żyta i po­si­nia­czona, po­zba­‐
wiona wszyst­kiego, co czyni mnie... mną.

Su­fit: Brzmi bar­dzo zdrowo. Kto po­trze­buje mar­chewki, gdy ma Na­sha Pre­‐
scotta?

– Za­sta­na­wiam się, czy tak czuły się ofiary mo­jego ojca. Tylko że... je­śli wie­rzyć Na­‐
showi, to nie są ofiary mo­jego ojca.

Su­fit: Praw­do­po­dob­nie po­win­naś po­roz­ma­wiać z Gi­de­onem... a nie ze mną.

– Masz ra­cję. Ju­tro. – Owi­nę­łam się ko­cem jak bur­rito. Jedno z tych smut­nych i chu­‐
dych z Chi­po­tle, które klient do­staje, gdy nie wie, jak zło­żyć za­mó­wie­nie. – Hej, Su­fi­‐
cie? Uni­ka­nie Na­sha jest do bani.

Su­fit: Ooo, czy zły chło­piec zła­mał ci serce?

– Nie bądź głupi. On nie zła­mał mi serca. On je roz­trza­skał.

Puk!
Puk!
Otwo­rzy­łam drzwi szafy. Moje serce za­biło szyb­ciej na wi­dok Na­sha. Miał na so­bie
gra­na­towy, trzy­czę­ściowy gar­ni­tur, skro­jony tak, by przy­le­gał do każ­dego cen­ty­me­tra
jego ciała.
Moje włosy ster­czały w kilku miej­scach. Na ko­szulce ze sło­wem „kli­no­ma­nia”,
którą mia­łam na so­bie, zo­sta­wi­łam ślady śliny na ra­mie­niu. Nie spa­łam całą noc, bo
roz­ma­wia­łam z Su­fi­tem, a po­przed­niej nocy – pod­czas ko­la­cji Vir­gi­nii – nie spa­łam
w ogóle.
De­li­rium roz­po­częło się mniej wię­cej dwa­na­ście go­dzin temu.
Nie wie­dzia­łam, jak za­cho­wy­wać się przy Na­shu, więc uda­wa­łam, że jego kłam­‐
stwa mnie nie zdru­zgo­tały.
– Skąd wie­dzia­łeś, że tu je­stem?
Po po­wro­cie z ko­la­cji bła­ga­łam De­li­lah, by wzięła moje pu­dła, i prze­nio­słam się na
przy­pad­kowe pię­tro.
– Cał­ko­wita jaw­ność?
Nie. Okłam mnie jesz­cze raz.
– Oczy­wi­ście.
Nash przyj­rzał się mo­jej ko­szulce, wło­som, kocu za mną, wszyst­kiemu.
– Spraw­dzi­łem każdy po­kój od par­teru. Mu­sia­łaś wy­brać dwu­dzie­ste czwarte pię­‐
tro?
– Po­win­nam wy­brać pięć­dzie­siąte trze­cie.
Otak­so­wa­łam go od stóp do głów, wma­wia­jąc so­bie, że zro­bi­łam to, by po­twier­dzić
prawdę, a nie dla­tego, że tę­sk­ni­łam za nim nie­całe czter­dzie­ści go­dzin po na­szej
kłótni. Pod gar­ni­tu­rem Ki­ton jego klatka pier­siowa uno­siła się i opa­dała nieco szyb­‐
ciej. Jego czoło po­kry­wała cienka war­stewka potu. Jego po­liczki za­ró­żo­wiły się od wy­‐
siłku.
Je­zu­sie.
Na­prawdę spraw­dził każde pię­tro. Na­wet on wy­glą­dał, jakby nie mógł w to uwie­‐
rzyć. Zmarsz­czył brwi i roz­luź­nił mię­śnie szczęki. Prze­cze­sał pal­cami włosy. Raz.
Przy­trzy­ma­łam się fra­mugi drzwi, pró­bu­jąc wy­przeć py­ta­nie z mo­jego umy­słu, ale
bez­sku­tecz­nie.
– Dla­czego to ro­bisz?
– Ale co?
– Prze­cze­su­jesz dłońmi włosy. Trzy razy, je­śli nie po­doba ci się miej­sce, w któ­rym
je­steś. Dwa razy, je­śli uwa­żasz, że ktoś lub coś jest idio­tyczne. Je­den raz, je­śli... – wzru­‐
szy­łam ra­mie­niem, uda­jąc, że to nic nie zna­czy – ...je­steś przy mnie.
Nie ra­dzi­łam so­bie w tej kłótni.

Su­fit: Może więc nie po­win­naś tego ro­bić. To uła­twi mi ży­cie.


Ja: Dla ja­sno­ści, nie je­stem sza­lona. W tej chwili on do­słow­nie ukrywa przede
mną ta­jem­nicę. Prze­mil­cze­nie to wciąż kłam­stwo! Dla­czego nikt tego nie ro­zu­mie?

– Cał­ko­wita jaw­ność? – za­py­tał Nash.


– Tak. – Chcia­łam się ro­ze­śmiać, bo na­prawdę miał to na my­śli za każ­dym ra­zem,
gdy to mó­wił. – Jezu.
– Nie wiem.
Jak on mnie wpie­nia.
– To wszystko?
– Ni­gdy nie zda­wa­łem so­bie sprawy, że to zro­bi­łem.
– A gdy­byś miał zga­dy­wać?
Wpa­try­wał się w swoje dło­nie, jakby za­uwa­żył je po raz pierw­szy.
– Gdy­bym miał zga­dy­wać, to dla­tego, że mu­szę coś zro­bić z rę­kami. Ile­kroć je­steś
w po­bliżu, za­wsze chcę cię do­tknąć.
Ja: To było słod­kie. Na­dal mogę go słu­chać i dać się na­brać na jego urok,
prawda?
Su­fit: ZW. Go­ogluję, jak ukryć ciało.

Ba­wi­łam się nitką przy na dżin­sach.


– Nie je­stem go­towa na tę roz­mowę. – Jesz­cze. – Jest tak wiele py­tań bez od­po­wie­‐
dzi... a ja nie wi­dzia­łam mo­jego taty.
Wczo­raj spóź­ni­łam się na au­to­bus do taty, a wia­do­mość o tre­ści: „Hej, tato, zo­rien­‐
to­wa­łem się, że nie je­stem pro­duk­tem two­jej spermy” nie wy­da­wała sto­sowna.
Zwłasz­cza że mu­sia­łam nadać temu żar­to­bliwy wy­dźwięk na­wet we wła­snej gło­wie,
żeby w ogóle móc o tym po­my­śleć.
– Wiem.
Ścią­gnę­łam brwi.
– Skąd wiesz?
– Cał­ko­wita jaw­ność? – Znowu wy­glą­dał tak po­waż­nie, jakby chciał się upew­nić, że
ro­zu­miem wszystko, co mówi.
– O mój Boże. – Prze­wró­ci­łam oczami. – Tak.
– Nie masz sa­mo­chodu, a ja za­pła­ci­łem ja­kie­muś dzie­cia­kowi ty­siąc do­lców za pil­‐
no­wa­nie naj­bliż­szego przy­stanku au­to­bu­so­wego.

Su­fit: Zmie­ni­łem zda­nie. Je­ste­ście sie­bie warci, świry.

Opa­dła mi szczęka, ale szybko do­szłam do sie­bie.


– Zda­jesz so­bie sprawę, że to gra­ni­czy z pro­ble­mami psy­chicz­nymi, prawda?
Jego szyja i mię­śnie na­pięły się tak bar­dzo, że wy­da­wały się sztuczne.
– Zda­jesz so­bie sprawę, że Bil­lings i Dic­kens znaj­dują się na tra­sie au­to­busu do Bli­‐
the Be­ach? Sto­lica mor­derstw w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej, ko­ja­rzysz?
– Po­tra­fię o sie­bie za­dbać.
Po­woli po­krę­cił głową. Za­nie­po­ko­iło mnie to.
– Nie za­trzy­ma­łem się tu, by się z tobą kłó­cić. Wiem, że je­steś na mnie zła. Nie pro­‐
szę o wy­ba­cze­nie, ale śpisz w sza­fie, cho­ciaż mo­żesz na łóżku. Je­śli chcesz, wy­rzucę
De­li­lah z apar­ta­mentu pre­zy­denc­kiego.
Za­mru­ga­łam kilka razy, za­sta­na­wia­jąc się, czy do­brze usły­sza­łam.
– Nie wy­rzu­cisz De­li­lah na ulicę.
– Ona i jej mąż mają wię­cej pie­nię­dzy niż nie­które roz­wi­nięte kraje. Ra­czej nie bę­‐
dzie spać na ulicy.
– Nash, nie.
– Mój po­kój.
Ręce mi opa­dły.
– Nie będę dzie­lić z tobą apar­ta­mentu.
– Zo­stań w po­koju go­ścin­nym w środku. – Po­pra­wił man­kiet. – Mu­szę ko­rzy­stać
z wła­dzy, jaką daje mi ty­tuł szefa. To mój ho­tel. Nie mogę z czy­stym su­mie­niem po­‐
zwo­lić, aby ktoś spał na pod­ło­dze w sza­fie bez ła­zienki, łóżka czy bie­żą­cej wody.
– Masz su­mie­nie? – Po­wstrzy­ma­łam uśmiech, tę­sk­niąc za prze­ko­ma­rza­niem się,
które było moim ży­wio­łem.
Okła­mał cię, przy­po­mnia­łam so­bie. Każdy cię okła­muje. Na­wet te­raz, nie mó­wiąc
ci, okła­muje cię.
– Je­steś wrzo­dem na du­pie. – Uśmiech­nął się, a ja mu­sia­łam zmu­sić się do od­dy­‐
cha­nia.
Za­nio­słam się kasz­lem. Kiedy się uspo­ko­iłam, ustą­pi­łam. Tak jakby.
– Za­trzy­mam się w wy­koń­czo­nym po­koju we­wnątrz ho­telu, nie­po­łą­czo­nym
z twoim. Żeby było ja­sne, to dla­tego, że chcę. Po­nie­waż ni­gdy nie by­łam dla sie­bie
prio­ry­te­tem, a te­raz to się zmie­nia.

Nash po­dą­żał za au­to­bu­sem do Bli­the Be­ach.


Po­winno mnie to wku­rzyć, ale kiedy au­to­bus za­trzy­mał się na dłuż­szy po­stój przy
fon­tan­nie w Dic­kens, a ja wy­szłam i po po­wro­cie za­sta­łam pu­ste miej­sce par­kin­gowe,
by­łam mu wdzięczna. Ob­le­ciał mnie strach na­wet w biały dzień.
Sto­lica mor­derstw nie była okre­śle­niem na wy­rost.
– Po­trze­buję tylko pod­wózki do Bli­the – po­wie­dzia­łam mu, wrzu­ca­jąc ple­cak pod
sie­dze­nie. – Wrócę in­nym au­to­bu­sem. Nie mu­sisz zo­sta­wać.
– Do­brze, nie będę.
Sta­łam twa­rzą do drogi, igno­ru­jąc włosy po­wie­wa­jące na wie­trze. Ból do­trzy­my­‐
wał mi to­wa­rzy­stwa, choć nie był nie­mile wi­dziany. Nie po­do­bało mi się, jak ła­two
przy­szła mu ta od­po­wiedź, ale wi­dzia­łam też hi­po­kry­zję w tym, że chcia­łam, by od­‐
szedł, a jed­no­cze­śnie po­trze­bo­wa­łam jego tro­ski.
– Cho­lera. – Za­ci­snął dło­nie na kie­row­nicy i od­wró­cił się do mnie. – Kłam­stwo
przez po­mi­nię­cie. Reed jest z Ba­sil nie­da­leko Bli­the. Na Synd Be­ach. Pla­no­wa­łem tam
po­je­chać, a po­tem wró­cić do Bli­the, żeby cię ode­brać.
– Mo­żesz po­ło­żyć temu kres, wy­zna­jąc mu wszystko.
– To nie moja ta­jem­nica. Nie po­wi­nie­nem był nic mó­wić. Vir­gi­nia na pewno nie po­‐
winna była nic mó­wić. – Prze­cze­sał dło­nią włosy. Trzy razy. – Obie­ca­łem Gi­de­onowi,
że tego nie zro­bię.
– A co ze mną? Czy je­stem sa­mo­lubna, bo za­sta­na­wiam się, gdzie w tym wszyst­kim
je­stem ja? Dla­czego wszy­scy mają coś do po­wie­dze­nia na te­mat tego, kiedy mam się
do­wie­dzieć cze­goś, co mnie do­ty­czy, z wy­jąt­kiem mnie? – Kiedy spoj­rza­łam na niego
i zo­ba­czy­łam od­po­wiedź, która mi się nie spodo­bała, do­da­łam: – Nie od­po­wia­daj na to
py­ta­nie. Po­wiedz mi coś in­nego. Czy cze­goś ża­łu­jesz? Nie taty i in­nych rze­czy, ale cze­‐
go­kol­wiek zwią­za­nego z nami?
– Nie ża­łuję ani se­kundy, po­nie­waż do­pro­wa­dziły mnie do cie­bie.
– Kiedy mnie okła­ma­łeś, Nash, sta­łeś się jak każda inna osoba w moim ży­ciu. Vir­gi­‐
nia, Bal­tha­zar i Gi­deon, który naj­wy­raź­niej nie jest na­wet moim oj­cem. Mam na­dzieję,
że się cze­piam. Mam na­dzieję, że to złe wy­czu­cie czasu.
– Czas? Nie ma cze­goś ta­kiego jak czas. Czas to coś, co lu­dzie wy­my­ślili, aby nadać
war­tość każ­demu od­de­chowi, który bie­rzemy, aby przy­po­mnieć nam, że są ogra­ni­‐
czone, że po­win­ni­śmy ska­kać naj­pierw i ni­gdy nie za­da­wać py­tań.
Jak mógł w to uwie­rzyć, gdy stra­cił ojca? Betty za­leży tylko na tym, by spę­dzić wię­‐
cej czasu z Han­kiem.
Kiedy mó­wił ta­kie rze­czy, rze­czy, które spra­wiały, że pa­trzy­łam w niebo i za­sta­na­‐
wia­łam się nad swoim miej­scem we wszech­świe­cie, chcia­łam zmniej­szyć dy­stans
i przy­po­mnieć so­bie, że je­stem z nim.
Pod­je­chał przed ma­leńki do­mek Gi­de­ona, po­do­bny do domku Pre­scot­tów, i od­wró­‐
cił się do mnie.
– Prze­sta­niesz z tym wal­czyć? Z nami. Wró­cisz do mnie?
– Nie. – Się­gnę­łam po ple­cak i przy­ci­snę­łam go do piersi. – Je­stem tu do­słow­nie
dla­tego, że znasz kilka wiel­kich se­kre­tów na mój te­mat i nie chcesz się nimi po­dzie­lić.
– Czy mogę po­pro­sić po­now­nie ju­tro? – Nash Pre­scott, ma­jący na kon­cie pod­‐
ziemne walki, kon­ste­la­cje blizn i warty mi­liardy biz­nes ho­te­lar­ski, wy­glą­dał w tej
chwili jak biedny szcze­nia­czek. I po­pro­sił o po­zwo­le­nie, za­miast mi coś roz­ka­zać.
Pod­da­łam się.
– Tak.
Mia­łam prze­srane.
Roz­dział pięć­dzie­siąty pierw­szy

Nash
N a Synd Be­ach można się było do­stać tylko ło­dzią, co czy­niło ją ide­al­nym
miej­scem na po­dej­rzane ak­cje. Mała wy­spa. Brak po­li­cji. Naj­wyż­sze stawki
za nie­ru­cho­mo­ści w sta­nie.
Bo­gaci stu­denci spę­dzali tu let­nie prze­rwy, urzą­dza­jąc im­prezy, han­dlu­jąc nar­ko­ty­‐
kami i cho­lera wie czym jesz­cze. Nie­po­ko­iło mnie to, że Reed tam prze­by­wał. Mama
wpad­nie w szał, kiedy tylko się do­wie. Je­śli w ogóle się do­wie.
Po­wie­dzia­łem so­bie, że mu­szę być tu­taj i cze­kać na pie­przoną łódź do Synd, a nie
w Bli­the Be­ach z Emery. Reed uni­kał tej roz­mowy od śmierci taty i ni­gdy nie zna­la­zła
się ona na szczy­cie mo­jej li­sty rze­czy do zro­bie­nia.
Te­raz, gdy dzięki Gi­de­onowi po­zna­łem hi­sto­rię taty, mia­łem przy­naj­mniej coś
praw­dzi­wego do po­wie­dze­nia. Prawda. Ha. By­łem tak godny za­ufa­nia jak Ri­chard Ni­‐
xon – czyli wcale. Oszu­ka­łem ro­dzi­ców. Oszu­ka­łem brata. I prze­le­cia­łem Emery.
Par­kin­gowy dał mi bi­let na od­zy­ska­nie po­jazdu. We­pchną­łem go do kie­szeni
i zsze­dłem do doku. Ma­ry­narkę i ka­mi­ze­lkę zo­sta­wi­łem w sa­mo­cho­dzie, więc mia­łem
na so­bie tylko ko­szulę i spodnie.
I czapkę z dasz­kiem, cho­ciaż wy­glą­da­łem w tym po­łą­cze­niu śmiesz­nie. Nie chcia­‐
łem obec­no­ści prasy ro­bią­cej mi zdję­cia w dro­dze na wy­spę po­wszech­nie na­zy­waną
Synd City. Rejs ło­dzią roz­bry­zgał wodę po ca­łym kok­pi­cie, nisz­cząc moje gian­nisy
i mo­cząc skar­petki.
Pod­czas po­dróży wpa­try­wa­łem się w wia­do­mość, którą wy­słała mi Emery, za­nim
wszystko po­szło w pizdu.

Durga: Opo­wiedz mi o swo­jej ulu­bio­nej rze­czy na świe­cie.

Moje palce za­wi­sły nad kla­wia­turą. Wpi­sa­łem od­po­wiedź i ją ska­so­wa­łem. Nie mo­‐
głem jej wy­słać, do­póki Gi­deon się nie przy­zna i nie wy­ja­śni wszyst­kiego. Gdy­bym
uwa­żał, że le­piej by było, gdyby do­wie­działa się tego ode mnie, wy­rzu­cił­bym to z sie­‐
bie w chwili, gdy zi­den­ty­fi­ko­wa­łem Sir Balty’ego jako dawcę spermy.
Do tego czasu będę tu dla niej.
Zna­la­złem Re­eda pa­lą­cego jo­inta na plaży. Mo­jego wy­bit­nego brata ze sty­pen­dium
fut­bo­lo­wym. Usia­dłem obok niego, wy­rwa­łem mu go z pal­ców, wło­ży­łem do ust i za­‐
cią­gną­łem się.
– Ładna czapka – przy­wi­tał się, strze­pu­jąc mi to gówno z wło­sów.
Czapka miała nad dasz­kiem szarą wie­wiórkę o świ­dru­ją­cych oczach, sym­bol Ka­ro­‐
liny Pół­noc­nej. Ku­pi­łem ją na sto­isku tu­ry­stycz­nym.
Pod­nio­słem skręta.
– Co ty, kurwa, z tym ro­bisz, młody?
– Prze­cież nie jest na­fa­sze­ro­wane LSD, tato. – Prze­rwał, wbi­ja­jąc pięty w pia­sek. –
Z dru­giej strony, za­pasy, które mi ukra­dłeś...
Za­uwa­ży­łem, że to gówno dziw­nie pach­niało.
– Ob­ra­casz się te­raz w tym tłu­mie? – Wska­za­łem na grupę uprzy­wi­le­jo­wa­nych po­‐
ze­rów gra­ją­cych na gi­ta­rze obok wy­so­kiego na trzy me­try ogni­ska w biały dzień.
– Po­wie­dzia­łeś, że chcesz się spo­tkać. – Roz­ło­żył sze­roko ra­miona, bez skru­pu­łów
i bez opa­mię­ta­nia. – To tu­taj spę­dzam czas.
– Emery wie?
– Co wie?
Wska­za­łem na niego.
– Zmie­ni­łeś się w zwy­kłego pa­lanta.
Szlag, nie ta­kiego prze­biegu roz­mowy się spo­dzie­wa­łem.
– Emery mnie nie osą­dza. – Zmełł prze­kleń­stwo, wy­rwał mi skręta i wziął bu­cha. –
Nie, nie wie.
– Co się z tobą dzieje?
– Nie martw się, wiem, co ro­bię.
To naj­mniej uspo­ka­ja­jące słowa w hi­sto­rii, po­nie­waż su­ge­ro­wały, że obec­nie robi
lub zro­bił coś po­dej­rza­nego.
Po­dą­ży­łem za wzro­kiem Re­eda do Ba­sil. Je­zu­sie.
– Po­waż­nie? To wszystko dla Ba­sil Berk­shire? Dla­czego?
– Gdy­bym ci po­wie­dział, nie uwie­rzył­byś mi.
– Prze­ko­najmy się.
Sie­dzia­łem nie­ru­chomo, słu­cha­jąc jego opo­wie­ści. Pod ko­niec by­łem pe­wien, że
mu nie wie­rzę. Bar­dziej praw­do­po­do­bna była hi­sto­ryjka Ka­triny Berk­shire o dwu­mie­‐
sięcz­nym let­nim obo­zie mu­zycz­nym. Wró­ciła z no­wym no­sem i cyc­kami.
Reed ro­ze­śmiał się, du­sząc czu­bek skręta w pia­sku.
– Nie wie­rzysz mi.
– Wie­rzę, ale nie wie­rzę w tę sy­tu­ację. – Prze­kli­na­jąc pod no­sem, chwy­ci­łem bu­‐
telkę wody z ja­sno­nie­bie­skiej lo­dówki obok niego.
– To wódka.
– Kurwa mać, Reed. Kim ty je­steś?
– Tą samą osobą. – Wzru­szył ra­mio­nami. – Wszy­scy uwa­żali mnie za ide­al­nego
chłopca i po­do­bało mi się to. Tak ła­twiej zbli­żyć się do lu­dzi.
Ski­ną­łem głową na Ba­sil.
– Dla niej.
– Tak. – Uśmiech zła­go­dził jego twarz i przy­po­mniał mi o nas, za­nim Eastridge za­‐
to­piło szpony w mo­jej ro­dzi­nie. – W końcu przy­sze­dłeś po­wie­dzieć mi prawdę?
Było to sprzeczne z moim in­stynk­tem, ale zro­bi­łem to.
Roz­ma­wia­li­śmy o dia­gno­zie taty, wal­kach, w które wda­wa­łem się, aby ze­brać go­‐
tówkę, po­bi­ciu Ma­łego Ku­tasa, księ­dze ra­chun­ko­wej i o tym, jak nie­świa­do­mie zbu­do­‐
wa­łem swoją firmę na pie­nią­dzach Gi­de­ona.
Za­nim za­szło słońce, a jego kum­ple prze­sta­wili się z trawki na tward­sze dragi,
Reed po­wie­dział mi, że nie zga­dza się z tym, co stało się w noc balu, ale mi wy­ba­czył.
Reed za­mie­nił wodę na wódkę, do­le­wa­jąc do niej coli.
– Wie­dzia­łem o to­bie i Emery w moim łóżku.
CO?
Za­trzy­ma­łem bu­telkę z wodą przy ustach.
– Dla­czego nic nie po­wie­dzia­łeś?
– Uzna­łem, że seks z tobą wy­star­cza­jąco ją upo­ko­rzył. – Ukradł moją czapkę i użył
jej jako ko­sza na śmieci. – Wi­dzia­łem, jak wy­bie­gła z domu pół­naga. Pew­nej nocy jęk­‐
nęła twoje imię. Mó­wię o praw­dzi­wym jęku. Po po­wro­cie z Berk­shi­res ze­mdla­łem na
jej pod­ło­dze. Nie chcia­łem, żeby mama mnie zna­la­zła.
– Dzięki za re­la­cję, Jerry Sprin­ge­rze. – Uda­wa­łem, że spraw­dzam ze­ga­rek. By­łem
oszo­ło­miony. Jakby ktoś na­sta­wił moje ży­cie prze­ciwko mnie, a ja o dziwo wciąż mia­‐
łem szansę na wy­graną.
Reed wrzu­cił na­krętkę do ogni­ska jak fris­bee. Do­lał do niego wódkę, zwięk­sza­jąc
pło­mień. Po­dał mi bu­telkę i za­wisł nade mną.
– Uznaj to za stan­dar­dowe ostrze­że­nie. Brat czy nie, z przy­jem­no­ścią sko­pię ci
dupę, je­śli skrzyw­dzisz moją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę.
Za późno.
Emery
P ot zwil­żył mi dło­nie.
Sie­dzia­łam na scho­dach jego no­wego domu, za­sta­na­wia­jąc się, czy wejść.
Wi­dzia­łam go w za­łącz­niku do mejla, ale mnie za­sko­czył. Mniej­szy niż dom Pre­scot­‐
tów, zu­peł­nie nie­pa­su­jący do taty.
Gi­de­ona.
Co jesz­cze się zmie­niło?
Wąt­pi­łam, by na­dal no­sił gar­ni­tury. Na pod­jeź­dzie stała prze­ciętna to­yota. Ro­śliny
wy­da­wały się za­dbane, ale nie nie­ska­zi­telne. To nie było miej­sce, gdzie nosi się trzy­‐
czę­ściowe gar­ni­tury szyte na miarę.
Prawdę mó­wiąc, ba­łam się spoj­rzeć na tatę i zo­ba­czyć obcą osobę.
Bo je­śli nie łą­czyła nas krew, to co in­nego?
– Wcho­dzisz czy nie, ko­cha­nie?
Qu­eren­cia.
Słowo przy­szło do mnie z siłą okrzyku bo­jo­wego. Przy­tła­cza­jące i za­cie­kłe. Chcia­‐
łam to wy­krzy­czeć, ale cier­pia­łam w mil­cze­niu. Wy­po­wie­dzia­łam to słowo, pa­trząc na
Gi­de­ona, który stał nie­da­leko domu.
Miał na so­bie zwy­kłą białą ko­szulkę, wy­bla­kłe nie­bie­skie dżinsy, czapkę z dasz­‐
kiem Hor­net­sów i parę tim­ber­lan­dów. Moja qu­eren­cia prze­brana za zwy­kłego fa­ceta.
Zdjął rę­ka­wice ogrod­ni­cze i rzu­cił je w naj­bliż­szy ży­wo­płot.
Ką­ciki jego oczu zmarsz­czyły się w uśmie­chu.
– Ja­kie jest tym ra­zem ma­giczne słowo?
Wciąż mnie ro­zu­miał.
Chcia­łam się w niego wtu­lić i w końcu, wresz­cie uro­nić łzy, które po­wstrzy­my­wa­‐
łam przez cztery lata. Ulga spra­wiła, że za­chwia­łam się jak fo­tel bu­jany. Tata zła­pał
mnie, że­bym nie spa­dła ze scho­dów.
Przy­lgnę­łam do jego ra­mion, wcią­gnę­łam jego za­pach i uwol­ni­łam się wraz z wy­‐
de­chem.
– Qu­eren­cia.
– Bę­dziesz mu­siała wy­ja­śnić sta­rusz­kowi, co to zna­czy. – Stuk­nął się w skroń. –
Umysł nie jest już taki jak kie­dyś.
By­cie bli­sko niego wy­da­wało się nie­rze­czy­wi­ste, jak po­wrót do domu po dłu­gich
wa­ka­cjach i zo­ba­cze­nie, że wszyst­kie me­ble znik­nęły. Wciąż go roz­po­zna­wa­łam, ale
wspo­mnie­nia przy­cho­dziły do mnie po­woli, w miarę jak skła­da­łam wszystko w ca­łość.
– W wal­kach by­ków jest to część ringu, w któ­rej byk czuje się naj­sil­niej­szy i naj­‐
bez­piecz­niej­szy. Miej­sce, do któ­rego go cią­gnie i które czyni swoim do­mem. Roz­wija
się wraz z po­stę­pem walki i staje się prze­strze­nią, w któ­rej nie można go za­bić.
Po­ka­zał mi bły­sko­tliwy uśmiech od za­wsze prze­ko­nu­jący mnie o tym, jak bar­dzo
był dumny z mo­jego ist­nie­nia.
– Tę­sk­ni­łem za tobą, Em.
– Je­steś szczę­śliwy – od­po­wie­dzia­łam, nie było to stwier­dze­nie ani py­ta­nie. Bar­‐
dziej oskar­że­nie lub żą­da­nie, tylko nie ro­zu­mia­łam, o co go pro­szę.
Wi­dzia­łem to w głęb­szych li­niach śmie­chu. W bez­tro­skiej po­sta­wie. Jak prze­stał si­‐
wieć. Je­śli po­byt w Eastridge wy­ssał z niego ży­cie, nowy roz­dział w Bli­the Be­ach dało
mu go wię­cej.
To bez­duszne, ale nie chcia­łam żad­nych fan­far. Chcia­łam przejść od razu do sedna
pro­blemu i go roz­wią­zać.
– Vir­gi­nia po­wie­działa mi, że Bal­tha­zar Van Do­ren jest moim oj­cem.
– On nie jest twoim oj­cem. – Szczęka Gi­de­ona za­drżała. Cof­nął się o krok. – Jest co
naj­wy­żej dawcą spermy.
– Dla­czego to przede mną ukry­wa­łeś?
– Pla­no­wa­łem po­wie­dzieć ci, kiedy skoń­czysz osiem­na­ście lat, ale wy­buchł skan­‐
dal.
– Nash wy­znał, że Bal­tha­zar szan­ta­żo­wał cię, byś dał mu udziały w fir­mie.
– On i Vir­gi­nia do­pu­ścili się de­frau­da­cji. Po­trze­bo­wała po­duszki fi­nan­so­wej na wy­‐
pa­dek, gdy­bym się z nią roz­wiódł. Do­wie­dzia­łem się o tym, więc wcią­gnęli Erica Car­‐
tw­ri­ghta w swój prze­kręt. – Prze­su­nął ręką po bro­dzie, wpa­tru­jąc się w dal. – Ka­zali
mu spo­rzą­dzić do­ku­menty do­ty­czące praw ro­dzi­ciel­skich i gro­zili mi nimi. By­łaś nie­‐
peł­no­let­nia. Gdy­bym ko­mu­kol­wiek po­wie­dział o de­frau­da­cji, stra­cił­bym cię.
– A te­raz? Mam dwa­dzie­ścia trzy lata.
– Pi­sa­łem do cie­bie mejle co ty­dzień, pró­bu­jąc z tobą po­roz­ma­wiać, cze­ka­jąc, aż
przy­je­dziesz do mnie, że­by­śmy mo­gli zro­bić to oso­bi­ście. – Chwy­cił mnie za ręce,
przy­cią­ga­jąc bli­żej. – To nie twoja wina. Ale mu­sisz zro­zu­mieć, że pró­bo­wa­łem. Na­wet
kiedy zo­ba­czy­łaś mnie przed swoją knajpą i na­pu­ści­łaś na mnie gliny, wciąż się po­ja­‐
wia­łem. Ko­cham cię. Je­śli o mnie cho­dzi, je­steś moją córką.
Prze­łknę­łam ślinę, mru­żąc oczy, by na niego nie pa­trzeć. Czy to czy­niło mnie ar­chi­‐
tek­tem mo­jego nie­szczę­ścia? Nie czu­łam się jak dziew­czyna, która goni za bu­rzą. Czu­‐
łam się jak dziew­czyna, która przed nią ucieka.
– Opo­wiesz mi o resz­cie? Chcę wie­dzieć, co się z tobą stało po skan­dalu. Chcę wie­‐
dzieć, dla­czego Vir­gi­nia nie jest w wię­zie­niu. Czy nie było do­wo­dów? Czy to było twoje
słowo prze­ciwko jej? Chcę wie­dzieć, jak Nash jest w to za­mie­szany. Chcę wie­dzieć, jak
ja je­stem w to za­mie­szana.
– Po­wiem ci. – Od­wró­cił czapkę i sta­nął na naj­wyż­szym stop­niu we­randy. – Mo­‐
żemy się spo­ty­kać w każdą so­botę i będę ci to wy­ja­śniał ka­wa­łek po ka­wałku. Obie­‐
cuję.
Usia­dłam obok niego.
– Nie mo­żesz wy­ja­śnić tego te­raz?
– Mógł­bym, ale jak ina­czej mam spra­wić, że­byś się ze mną spo­tkała? – Szturch­nął
mnie ra­mie­niem.
Zdu­si­łam uśmiech, za­sta­na­wia­jąc się nad przy­ję­ciem, z ja­kim spo­tkałby się gdzie­‐
kol­wiek poza Bli­the.
– Zja­wię się tu.
– Na pewno? Mogę po­je­chać do Ha­ling Cove.
– Tak, je­stem pewna. Mo­żemy na­stęp­nym ra­zem spo­tkać się przy gro­bie Hanka?
– Oczy­wi­ście. – Zlu­stro­wał mnie, od czar­nych wło­sów po ko­szulkę. – Chcę wie­dzieć
o to­bie wszystko.
Wzru­szy­łam ra­mio­nami i stuk­nę­łam stopą o scho­dek.
– Nie ma tego wiele. Mogę na­pi­sać wszystko na kartce i zo­sta­nie mi więk­szość bia­‐
łego pola.
Z wy­jąt­kiem Demi.
Moja po­kuta.
Dla­czego na­gle wy­dała mi się mniej zna­cząca? Dla­czego po­czu­łam się ina­czej?
Wy­trzesz­czy­łam oczy. Schy­li­łam głowę, ana­li­zu­jąc sy­tu­ację. Być może nie pró­bo­‐
wa­łam zła­go­dzić po­czu­cia winy. Pró­bo­wa­łam zła­go­dzić jego winę. Gdyby mógł
wszystko na­pra­wić, może mo­gła­bym go znowu zo­ba­czyć. Może mo­gła­bym mieć tatę.
– Co cię gry­zie? – Klep­nął mnie w ra­mię. – Jest coś jesz­cze.
– To dużo do ogar­nię­cia. – Roz­wa­ża­łam kłam­stwo, ale zde­cy­do­wa­łam się na
brzydką, bo­le­sną prawdę. – A przede wszyst­kim... Przez ostat­nie cztery lata wie­dzia­‐
łam, że nie roz­ma­wiamy, ale ni­gdy nie czu­łam, że tu nie pa­suję. A te­raz... nie je­stem
pewna.
Wziął mnie w ra­miona i za­mknął w niedź­wie­dzim uści­sku, który zwykł mi da­wać,
gdy by­łam młod­sza. Na­wet wtedy, gdy wie­dział, że nie pły­nie w nas ta sama krew.
– My­ślisz, że wy­sy­łam co ty­dzień pocz­tówki bez tre­ści do byle kogo? Je­steś moją
córką, Emery Win­th­rop. Za­wsze nią by­łaś. I za­wsze bę­dziesz. Nie po­trze­bu­jemy wię­‐
zów krwi, gdy łą­czy nas mi­łość.
Roz­dział pięć­dzie­siąty drugi

Nash
Z na­la­złem Emery na plaży.
Tej z wo­dami za­nie­czysz­czo­nymi bar­dziej niż Styks, w któ­rej praw­do­po­‐
dob­nie mu­to­wał ko­lejny z X-Me­nów.
Stała po pas w oce­anie, w pełni ubrana, wpa­tru­jąc się w ciemne niebo. Fale roz­bi­‐
jały się o jej plecy, ale ona po­zo­sta­wała nie­wzru­szona. Ni­gdy nie wi­dzia­łem ko­goś tak
za­cie­kłego. Przy­po­mi­nała mi ob­raz Char­ma­ine Oli­vii wy­sta­wiony w pa­ry­skim ho­telu
Pre­scott. Mo­rze cha­osu i ko­lo­rów po­chła­niało płótno, ale ja wi­dzia­łem tylko obiekt.
Mo­żesz mnie nie po­trze­bo­wać, ale ja po­trze­buję cie­bie.
By­łem dup­kiem z ko­dek­sem etycz­nym, który cza­sami znaj­do­wał się na po­zio­mie
dyk­ta­tora lu­do­bójcy. Ktoś mu­siał mnie okieł­znać.
Mi­nął cały dzień. Wy­star­cza­jąco dużo czasu, by Gi­deon wy­ja­śnił wszystko w naj­‐
drob­niej­szych szcze­gó­łach. Te­raz od­zy­skam moją dziew­czynę. Pro­ste.
Wy­cią­gną­łem te­le­fon i od­pi­sa­łem Emery na ese­mesa.

Durga: Opo­wiedz mi o swo­jej ulu­bio­nej rze­czy na świe­cie.


Nash: Ty i co­kol­wiek mnie do cie­bie spro­wa­dziło.

Wy­su­nęła te­le­fon z kie­szeni. Jej ję­zyk wy­sta­wał poza wargi, palce la­tały po kla­wia­‐
tu­rze.

Emery: To dwie rze­czy. Ni­gdy nie prze­strze­gasz za­sad.

– Pie­przyć za­sady.
Spoj­rzała na mnie i po­ru­szyła się w wo­dzie, głod­nym wzro­kiem po­że­ra­jąc moje
ciało. Fale pchały ją w przód i w tył. Każdy jej krok wy­da­wał się walką z gra­wi­ta­cją.
Spo­tka­li­śmy się gdzieś po­środku, gdzie fale ude­rzały w jej ko­lana, ale nie wy­rzą­‐
dzały więk­szych szkód.
– Ja­kie więzi nas łą­czą? – Bez przy­wi­ta­nia. Od razu prze­szła do fi­lo­zo­ficz­nych roz­‐
wa­żań. Pie­przona Emery, aż mi stward­niał. Roz­chla­pała wodę stopą. – Czy to nie
dziwne, że zaj­mu­jemy się wła­snymi spra­wami, nie wie­dząc, że nasz na­stępny krok
może być tym, który za­de­cy­duje o na­szej wiecz­no­ści?
Zbli­ży­łem się do niej, osia­da­jąc na zna­jo­mym te­ry­to­rium, roz­po­zna­jąc ją w ten
spo­sób. Za­wsze szu­kała sensu, wy­ja­śnie­nia, cze­goś, co po­wie­dzia­łoby jej „dla­czego”,
pod­czas gdy od­po­wiedź praw­do­po­dob­nie nic by jej nie dała.
Ale udzie­li­łem jej naj­lep­szej od­po­wie­dzi, na jaką było mnie stać, i mia­łem na­dzieję,
że do mnie wróci.
– Czy wiesz, czym jest Mojra?
– Mojra? – Prze­krzy­wiła głowę. Rzu­ciła mi spoj­rze­nie, które su­ge­ro­wało, że jest
zła, bo znam słowo, któ­rego ona nie zna. Gdyby mo­gła, pew­nie wy­cią­gnę­łaby rękę i je
ukra­dła, tak jak ukra­dła ka­wa­łek mnie.
– Mojra to Los. To nici, które nas łą­czą.
– Ty, ja, Gi­deon, Vir­gi­nia, Hank, Bal­tha­zar. Je­ste­śmy zwią­zani ra­zem. – Wy­krę­ciła
rą­bek ko­szulki. – Wiem o tym, ale tata nie wy­ja­śnił mi wszyst­kiego. Ty też nie. Więc
stoję tu­taj, świa­doma ist­nie­nia tych nici, nie wie­dząc, jak wy­glą­dają. Po­móż mi, Nash.
Tata od­ma­wia mi in­for­ma­cji, do­póki nie po­ja­wię się na ko­lej­nych spo­tka­niach. Nie wi­‐
nię go za to. Po­rzu­ci­łam go na cztery lata.
Wal się, Gi­de­onie Win­th­ro­pie, za to, w ja­kiej po­sta­wi­łeś mnie sy­tu­acji.
Nie mia­łem dla niej od­po­wie­dzi, poza tym, że jej pra­gną­łem.
– Wró­cisz do mnie?
– Ni­gdy. – Jej usta wy­gięły się w łuk, a świa­tło księ­życa za­tań­czyło w jej oczach.
Kop­nęła wodę i pa­trzyła, jak fale obry­zgują moje spodnie od gar­ni­turu. – Naj­pierw
mu­sisz mi po­wie­dzieć.
Nie mo­głem. Wie­działa o tym.
Za każ­dym ra­zem, gdy mó­wiła o swoim ojcu, ro­biła taką samą minę. Zdez­or­ ien­to­‐
wana. Za­gu­biona. Wa­hała się, czy mu wy­ba­czyć. Mu­siała usły­szeć to od Gi­de­ona, bo
ina­czej ni­gdy nie od­zy­ska re­la­cji, którą dzie­lili.
Za­sta­na­wia­łem się, jak to po­wie­dzieć, by nie za­brzmieć na kom­plet­nie zbi­tego
z tropu, po czym zda­łem so­bie sprawę, że mam to w du­pie.
– To­czysz wojnę z samą sobą, a ja ni­gdy nie chcia­łem wło­żyć zbroi i wal­czyć za ko­‐
go­kol­wiek bar­dziej niż te­raz, ale wiem, że nie mogę. To jest twoja bi­twa. To jest twoja
wojna. Wró­cisz do mnie, Emery, bo ina­czej słowa ta­kie jak los i prze­zna­cze­nie by nie
ist­niały.
– Los? Prze­zna­cze­nie? – Po­trzą­snęła głową. – Rzu­casz po­waż­nymi sło­wami.
Pod­sze­dłem bli­żej, na­pie­ra­jąc na nią wraz z fa­lami.
– Ja­kie są szanse, że by­łem w tym łóżku w noc, kiedy za­kra­dłaś się do po­koju Re­‐
eda? Że je­steś Durgą? Że ja je­stem Be­nem? Że wy­lą­do­wa­łaś ze mną w win­dzie? Że się
za­blo­ko­wała? Że pra­cu­jesz dla mnie? Że wpa­dłem na cie­bie w ja­dło­dajni? Mogę wy­‐
mie­niać da­lej, ale ja­kie są szanse?
– Duże! – Pod­nio­sła ręce i za­częła wy­mie­niać na pal­cach. – Je­steś bra­tem Re­eda,
a Betty prze­jęła twój po­kój. Oczy­wi­ście, że tam spa­łeś. W Eastridge nie ma zbyt wielu
lu­dzi, a jesz­cze mniej ko­rzy­sta z apli­ka­cji Eastridge Uni­ted. To sen­sowne, że je­steś Be­‐
nem.
Zi­gno­ro­wała moje spoj­rze­nie i kon­ty­nu­owała:
– Do­sta­łam pracę od Re­eda, a on jest twoim bra­tem. Było późno, kilka osób pró­bo­‐
wało do­stać się do windy. Pod­czas burz cały czas wy­stę­pują prze­rwy w do­sta­wie
prądu. A to je­dyna ja­dło­daj­nia w pro­mie­niu wielu ki­lo­me­trów. Może to prze­zna­cze­nie.
Może nie, ale czy na­prawdę uży­wasz nas jako do­wodu na jego ist­nie­nie?
– Ty, dziew­czyna, która wie­rzy w ma­giczne słowa i bez­gwiezdne niebo, nie wie­‐
rzysz w prze­zna­cze­nie?
Wzru­szyła ra­mie­niem.
– Nie wiem, w co wie­rzę, ale to wszystko może być zbie­giem oko­licz­no­ści. Nie
prze­zna­cze­niem.
– Ono ist­nieje. – Zmniej­szy­łem dy­stans i za­ci­sną­łem dłoń na jej karku. – Los to hu­‐
ra­gan. My­ślisz, że wiesz, do­kąd zmie­rza. My­ślisz, że je­steś bez­pieczna. I wła­śnie wtedy,
gdy wy­daje ci się, że zdo­ła­łaś prze­trwać bu­rzę, jej ścieżka prze­cho­dzi bez­po­śred­nio
w twoją. Ty, Emery Win­th­rop, je­steś moim hu­ra­ga­nem. Moim prze­zna­cze­niem. Moją
Durgą. Moim Ty­gry­sem.
Po­ca­ło­wa­łem ją, prze­cze­su­jąc pal­cami jej włosy i prze­chy­la­jąc głowę, by spo­tkała
się z moją. Za­ci­snęła pię­ści na mo­jej ko­szuli. Gu­zik od­le­ciał, ale gówno mnie to ob­cho­‐
dziło.
Owi­nęła nogi wo­kół mo­jej ta­lii. Za­ła­pa­łem ją za ty­łek i przy­ci­sną­łem do sie­bie. Fale
we­pchnęły nas głę­biej w ocean. Mój czło­nek na­pie­rał na spodnie, twardy dla niej.
Emery od­su­nęła się i oparła czoło o moje. Dy­szała, wciąż ocie­ra­jąc się o mnie.
– Nie po­win­ni­śmy byli.
Wie­dzia­łem, że nie zrobi tego, nie zna­jąc ca­łej hi­sto­rii, ale i tak za­py­ta­łem:
– Wró­cisz do mnie?
– Jesz­cze nie.
Jesz­cze.
I to mi wy­star­czyło.
Emery
P uk!
Puk!
– Idę! – Pod­nio­słam się. – Pro­szę, po­wiedz mi, że nie wy­ro­bi­łeś so­bie na­wyku bu­‐
dze­nia mnie tak wcze­śnie każ­dego ranka – mruk­nę­łam.
Po­de­szłam boso do drzwi, mi­ja­jąc wolny po­kój, sa­lon i kuch­nię. Te apar­ta­menty na
gór­nym po­zio­mie były ogromne. Ida Ma­rie wspo­mniała kie­dyś, że kosz­to­wały pięć ty­‐
sięcy za noc.
Po wy­re­mon­to­wa­niu pen­tho­use Na­sha bę­dzie obej­mo­wał dwa pię­tra, z któ­rych
pierw­sze dzieli się na dwa mniej­sze apar­ta­menty pre­zy­denc­kie. De­li­lah i te­raz rów­‐
nież mój.
Otwo­rzy­łam drzwi, spo­dzie­wa­jąc się Na­sha. Przy­wi­tała mnie che­ru­bin­kowa twarz.
Roz­po­zna­łam go po spo­tka­niu z pra­cow­ni­kami. Przy­szli w ze­szłym ty­go­dniu, aby za­‐
po­znać się z te­re­nem przed roz­po­czę­ciem szko­le­nia.
– Cześć. – Za­ci­snę­łam dłoń na klamce. – W czym mogę po­móc?
Chło­pak prze­ska­ki­wał z jed­nej nogi na drugą.
– Pan Pre­scott ka­zał mi sie­dzieć na ze­wnątrz i cze­kać, aż się obu­dzisz.
– Prze­pra­szam. – Za­mru­ga­łam, pa­trząc na jego mun­dur. – Co? Chce, że­byś się mną
opie­ko­wał?
– Nie. Ups. – Che­ru­bi­nek po­chy­lił się i pod­niósł gi­gan­tyczną nie­bie­ską lo­dówkę.
Taką, ja­kiej szpi­tale uży­wają do trans­portu or­ga­nów. We­pchnął mi ją w ra­miona. –
Masz. Mia­łem ci to przy­nieść, kiedy się obu­dzisz, ale te­raz se­rio mu­szę się wy­si­kać.
– Dzięki... chyba. – Otwo­rzy­łam lo­dówkę, a serce za­częło mi wa­lić na wi­dok za­pa­‐
ko­wa­nego lun­chu. Opusz­kami pal­ców mu­snę­łam usta, przy­po­mi­na­jąc so­bie po­ca­łu­‐
nek z Na­shem dwie noce temu.
Stopy Che­ru­binka stu­kały o wy­kła­dzinę ko­ry­ta­rza.
– Mogę sko­rzy­stać z to­a­lety?
Nie są­dzę.
Wpusz­cze­nie nie­zna­jo­mego do środka to pod­sta­wowy błąd każ­dego bo­ha­tera hor­‐
roru.

Su­fit: Dziw­nie roz­sądne z two­jej strony. Złota gwiazdka.

– Nie. – Wy­cią­gnę­łam torbę z lun­chem i po­sta­wi­łam lo­dówkę na sto­liku przed


drzwiami. – Ale mo­żesz sko­rzy­stać z ła­zienki pana Pre­scotta.
– Je­steś pewna?
Ści­ska­jąc w pię­ści opa­ko­wa­nie z lun­chem, wy­cią­gnę­łam z tyl­nej kie­szeni kartę Na­‐
sha, po­pro­wa­dzi­łem go ko­ry­ta­rzem i wpu­ści­łam do środka.
– Ła­zienka dla go­ści jest tam.
Gdy tylko wy­szedł, otwo­rzy­łam torbę. Na gó­rze cze­kał li­ścik.
Hej.
Nie wi­tam się z tobą, Emery. Jesz­cze czego. Kon­tro­luj swoje ego, Ty­gry­sie.
Po­zdra­wiam głos w two­jej gło­wie. Ten, któ­rego uży­wasz do czy­ta­nia tych słów.
Cześć, ko­cha­nie.
Po­wiedz Emery, że jej ty­łek wy­glą­dał wczo­raj za­je­bi­ście w dżin­sach, że jej po­mysł
z kon­tra­stu­ją­cymi ko­lo­rami za­słon był prze­ja­wem ge­niu­szu na po­zio­mie Ein­ste­ina i że
do­pro­wa­dza mnie do sza­leń­stwa za każ­dym ra­zem, gdy szep­cze ma­giczne słowa.
Tak na­prawdę my­ślę, że to ty je szep­czesz, prawda, we­wnętrzny gło­sie Emery?
Gdy­byś mógł po­wie­dzieć Emery, żeby do mnie wró­ciła, by­łoby su­per.
NASH

Stłu­mi­łam uśmiech i przej­rza­łam za­war­tość szu­flady ku­chen­nej w po­szu­ki­wa­niu


no­tesu ho­te­lo­wego. Za­pi­sa­łam na nim swoją od­po­wiedź.

Śnij da­lej.
EMERY
PS Wy­star­czy, że mi po­wiesz.

I tak za­częła się za­bawa z chło­dziarką.


Bu­dzi­łam się rano, a wie­czo­rem zo­sta­wia­łam ją przed jego drzwiami wraz z moją
od­po­wie­dzią. W so­boty Nash za­wo­ził mnie do taty, który wpadł na po­mysł, że bę­dzie
mi o wszyst­kim opo­wia­dał tak wolno, jak tylko po­tra­fił.
Chcia­łam, aby prze­szedł do so­czy­stych frag­men­tów, po­mi­nął pa­skudne aspekty
mo­jego po­czę­cia i do­tarł do czę­ści, w któ­rej Nash w ja­kiś spo­sób od­krył wszystko, za­‐
nim ja to zro­bi­łam. Jed­no­cze­śnie wie­dzia­łam, że tata ceni so­bie moje wi­zyty, więc po­‐
zwa­la­łam mu na to.
Na­wet je­śli cier­pli­wość ni­gdy nie była moją mocną stroną.
I każ­dego ranka, kiedy bu­dzi­łam się z wia­do­mo­ścią w lo­dówce, uśmie­cha­łam się.

Los to Wszech­świat, który ko­pie ty­łek Przy­pad­kowi. Je­ste­śmy przy­kła­dem Losu


udo­wad­nia­ją­cego światu swoje ist­nie­nie. Wró­cisz do mnie?
NASH

Za­sta­na­wia­łam się nad li­ści­kiem, wie­dząc, że Nash bę­dzie o to py­tał każ­dego dnia,
do­póki się nie zgo­dzę, wie­dząc, że za każ­dym ra­zem będę chciała się ugiąć. Tata lub
Nash mo­gliby skró­cić moje cier­pie­nia, ale nie zro­bili tego, więc od­pi­sa­łam:

Ni­gdy.
EMERY

PS Chyba że mi po­wiesz. W ta­kim ra­zie je­stem cie­kawa: gdyby Los i Prze­zna­cze­‐


nie po­szły na wojnę, jak my­ślisz, kto by wy­grał?
Pra­co­wa­li­śmy ra­zem każ­dego dnia, z wy­jąt­kiem kilku wy­jaz­dów Na­sha do De­li­lah.
Od­la­ty­wał he­li­kop­te­rem z da­chu, ale ni­gdy nie za­po­mi­nał przy­go­to­wać mi lun­chu i li­‐
ściku. Na­stęp­nego ranka od­pi­sał:

To, co cię do mnie spro­wa­dziło.


(Wy­star­cza­jąco tan­detne? Obie­ram nową me­todę, po­nie­waż głę­bo­kie i fi­lo­zo­‐
ficzne nie za­dzia­łały. Mógł­bym rów­nież pal­nąć: „Wszech­świat chce, że­by­śmy byli ra­‐
zem. Kimże je­ste­śmy, by się mu prze­ciw­sta­wiać?”. Piękne. Można by to umie­ścić na
ko­szulce).
Wró­cisz do mnie?
NASH

Po­bie­głam do po­koju i wy­dru­ko­wa­łam ko­szulkę.


Kimże je­ste­śmy, by prze­ciw­sta­wiać się wszech­świa­towi?
Czu­łam się, jak­bym no­siła na so­bie Na­sha.
Chan­tilly wy­je­chała z Cay­de­nem, Idą Ma­rie i Han­nah, by udzie­lić wy­wiadu ma­ga­‐
zy­nowi ar­chi­tek­to­nicz­nemu na te­mat zbli­ża­ją­cego się otwar­cia ho­telu. Nash spę­dził
po­ra­nek z De­li­lah, spo­ty­ka­jąc się z lo­kal­nym po­li­ty­kiem na me­czu MLB.
Wszedł do biura około po­łu­dnia, ubrany w ciemne dżinsy, białą ko­szulkę z dłu­gim
rę­ka­wem i czapkę z dasz­kiem. Kiedy przy­ła­pał mnie na je­dze­niu ka­na­pki, którą zro­bił,
w ko­szulce, którą wy­my­ślił, oparł się o fra­mugę drzwi, skrzy­żo­wał ra­miona na piersi
i pa­trzył.
Za­do­wo­lony z sie­bie i za­ro­zu­miały.
We­pchnę­łam ostatni kęs do ust.
– Za­mie­rzasz mi po­wie­dzieć?
– Uwie­rzysz, że mam swoje po­wody?
– Tak, chcesz, żeby Gi­deon mi po­wie­dział.
– Fakt, że na­zy­wasz go Gi­de­onem, a nie tatą, po­twier­dza tylko moją teo­rię.
Wła­ści­wie to za­wsze mó­wi­łam do niego „tato” i prze­waż­nie na­zy­wa­łam go „tatą”
w my­ślach. Gi­de­ona uży­wa­łam tylko przy Na­shu, po­nie­waż oba­wia­łam się nie­zna­‐
nego. Jak do­tąd ro­zu­mia­łam po­wody sto­jące za wszyst­kim, co opo­wia­dał tata.
Tkwił w po­zba­wio­nym mi­ło­ści mał­żeń­stwie z Vir­gi­nią, aby móc mnie za­trzy­mać.
Uczy­nił Bal­tha­zara wspól­ni­kiem, by móc mnie za­trzy­mać.
Nie wy­dał ich, więc mógł mnie za­trzy­mać.
Zro­zu­miałe.
Ale co, je­śli na­dej­dzie dzień, w któ­rym wy­zna, że on lub Nash zro­bili coś tak złego,
że ni­gdy im nie wy­ba­czę? Albo go­rzej – wy­ba­czę im, bo tak bar­dzo chcia­łam ich obu
w swoim ży­ciu.
Na­pi­sa­łam li­ścik przed nim i przy­ło­ży­łam mu go do piersi.

Nie.
EMERY
PS Je­dyne sery, które lu­bię, to biały ched­dar i nitki se­rowe spo­ży­wane pra­wi­‐
dłowo (tj. ob­rane).

Kilka dni póź­niej Nash spóź­nił się, by za­brać mnie do taty, więc uda­łam się na
przy­sta­nek au­to­bu­sowy, wsia­dłam i pa­trzy­łam, jak po­dąża za au­to­bu­sem aż do na­‐
stęp­nego przy­stanku. Wy­sia­dłam i po­de­szłam do niego.
– Za­trzy­mali mnie u me­cha­nika. – Nash prze­cze­sał pal­cami włosy. Raz. – Mo­głaś
po­cze­kać. Wąt­pię, by Gi­deon prze­jął się twoim spóź­nie­niem.
Oparł się o sa­mo­chód, krzy­żu­jąc ręce. Wy­mie­nił dach. Przez okna za­uwa­ży­łam, że
skó­rzane fo­tele mają nową ta­pi­cerkę. Wszyst­kie do­wody na­szej noc­nej za­bawy... znik­‐
nęły.
Ból prze­szył mój żo­łą­dek. To nie­do­rzeczne. Ale też sta­no­wiło do­wód na to, że mi
za­le­żało.
– Wła­ści­wie to cze­ka­łam i na­pi­sa­łam do cie­bie. – Otwo­rzy­łam ple­cak. – Kiedy nie
do­sta­łam od­po­wie­dzi, wy­szłam. Nie mo­głam ry­zy­ko­wać.
Się­gnę­łam po szki­cow­nik, le­d­wie rzu­ca­jąc okiem na na­pis „Wró­cisz do mnie?”
z jego po­ran­nego li­ściku. Po­spiesz­nie na­ba­zgra­łam słowa na pa­pie­rze. Wy­rwa­łam
kartkę, zmię­łam ją w kulkę i mu po­da­łam.

Nie.
EMERY

PS Ze wszyst­kich kłamstw moim ulu­bio­nym było: Ty i ja.

Roz­ło­żył ją i prze­czy­tał z unie­sioną brwią. Jego roz­ba­wie­nie ani tro­chę nie zmniej­‐
szyło mo­jej iry­ta­cji.
– Wła­śnie zda­łem so­bie z cze­goś sprawę.
Wes­tchnę­łam, wło­ży­łam szki­cow­nik do ple­caka i wrzu­ci­łam go do sa­mo­chodu.
– Co?
Nash za­mknął przede mną drzwi i wsiadł od swo­jej strony.
– Fo­chy mogą być uro­cze.
Nash Pre­scott – mistrz kom­ple­men­tów.
– Dla przy­po­mnie­nia – kon­ty­nu­ował – te­le­fon mi padł. Me­cha­nik za­po­mniał odło­‐
żyć ła­do­warkę do sa­mo­chodu po za­koń­cze­niu ta­pi­ce­ro­wa­nia.
Na­stęp­nego ranka otrzy­ma­łam li­ścik od Na­sha:

Wczo­raj nie mo­głaś ode­rwać ode mnie wzroku. Wiem, że cze­kamy na Gi­de­ona
i oba­wiasz się, czego się do­wiesz. Obie­cuję, że nie ma się czego bać.
Za­daj so­bie py­ta­nie: Co masz do stra­ce­nia, gdy się bo­isz? Co masz do stra­ce­nia,
bę­dąc nie­ustra­szoną?
Wró­cisz do mnie?
NASH
PS Po­wiedz Gi­de­onowi, żeby się po­spie­szył. Z na­tury je­stem nie­cier­pliwy i mam
ten­den­cję do sta­wia­nia na swoim. Mo­gła­byś już skoń­czyć ze sto au­dio­bo­oków.

Prze­ka­za­łam tę wia­do­mość ta­cie w na­stęp­nym ty­go­dniu, a on tylko się za­śmiał


i po­wie­dział, że Nash może po­cze­kać. Nor­mal­nie by mnie to wku­rzyło, ale po­wie­dział
to z ta­kim lu­zem i swo­bodą, że jesz­cze ni­gdy nie czu­łam się pew­niej­sza, że wszystko
bę­dzie do­brze.
Spę­dzi­li­śmy dzień, roz­ma­wia­jąc o tym, co mu­siało się wy­da­rzyć, aby do­pro­wa­dzić
Vir­gi­nię do niego.
– Rze­czy dzieją się z ja­kie­goś po­wodu, Emery. – Tata po­ca­ło­wał mnie w czoło. –
Mu­sisz temu za­ufać.
Tej nocy po raz pierw­szy zma­ga­łam się z od­po­wie­dzią.

Nie.
EMERY

PS A je­śli to prze­zna­cze­nie do­pro­wa­dziło mnie do cie­bie? Kiedy za­daję so­bie ta­‐


kie py­ta­nia, ta ścieżka, na któ­rej je­ste­śmy, wy­daje się nie­osią­galna.

Tata i ja mie­li­śmy już swoją ru­tynę. Zwal­czy­li­śmy nie­pew­ność i od­zy­ska­li­śmy re­la­‐


cję przy­po­mi­na­jącą tę, którą kie­dyś dzie­li­li­śmy. Ten szan­taż ro­dem z Ba­śni ty­siąca
i jed­nej nocy mógł się skoń­czyć i nie to­wa­rzy­szy­łoby mi uczu­cie, że nie mamy po co się
spo­ty­kać.
Mo­głam po­wie­dzieć ta­cie, by dał mi stresz­cze­nie, że­by­śmy w końcu mo­gli być
z Na­shem. Nie zro­bi­łam tego.
Co dziwne, zro­bi­łam to dla Na­sha.
Za każ­dym ra­zem, gdy mnie pod­wo­ził, miał zdy­stan­so­wane spoj­rze­nie i wie­dzia­‐
łam, że w ocze­ki­wa­niu szedł na cmen­tarz od­wie­dzić tatę. Wie­dzia­łam też, że tak bar­‐
dzo za­le­żało mu na utrzy­ma­niu mo­ich re­la­cji z Gi­de­onem, po­nie­waż nie miał już szans
z Han­kiem.
Tak więc prze­cią­ga­łam spo­tka­nia, na­wet gdy mnie to draż­niło i cza­sami przy­ła­py­‐
wa­łam Na­sha na wpa­try­wa­niu się we mnie, jakby pró­bo­wał do­wie­dzieć się, czy czuję
to samo.
Po­nad mie­siąc póź­niej nad­szedł mo­ment, któ­rego się oba­wia­łam.
Roz­mowa z Na­shem.
Chcia­łam to usły­szeć od Na­sha. Jak zna­lazł księgę i spa­lił ją dla mnie. O fir­mie,
którą zbu­do­wał dzięki afe­rze Win­th­ropa i taj­nej in­we­sty­cji taty. O tym, jak omył­kowo
ob­wi­niał się za śmierć Hanka. O tym, jak po­mógł tak wielu lu­dziom, żeby od­po­ku­to­‐
wać.
Po­dej­rze­wa­łam już od­po­wiedź na więk­szość z nich, więc nie było to dla mnie za­‐
sko­cze­niem. Ale pod ko­niec tego wszyst­kiego zda­łam so­bie z cze­goś sprawę.
Wi­dzia­łam ją na jego biurku. Spa­lona skóra, strony za­cho­wane w środku.
Nash wciąż miał księgę ra­chun­kową.
Je­dyna rzecz, która mo­gła udo­wod­nić nie­win­ność mo­jego taty.
I za­cho­wał to dla sie­bie.
Roz­dział pięć­dzie­siąty trzeci

Nash
S kur­wy­syny. Pie­przyć ich. Je­bać ich wszyst­kich. Pie­przyć cały pie­przony
świat. – De­li­lah prze­szła obok mnie z wście­kło­ścią wy­ma­lo­waną na twa­rzy. –
Mu­simy iść.
Opu­ści­li­śmy re­cep­cję wie­żowca w Wa­szyng­to­nie i szyb­kim kro­kiem uda­li­śmy się
do wy­na­ję­tego sa­mo­chodu. Po po­ran­nym od­wie­zie­niu Emery do Bli­the umó­wi­łem się
z Gi­de­onem, że to on od­wie­zie ją z po­wro­tem do ho­telu.
Mimo to Emery i ja mie­li­śmy plany na dzi­siej­szy wie­czór. Mia­łem przy­le­cieć he­li­‐
kop­te­rem do Ka­ro­liny Pół­noc­nej, by zdą­żyć na żar­cie na wy­nos i filmy z ko­lejki Chan­‐
tilly na Net­fli­xie.
– Wy­ja­śnisz mi, o co cho­dzi, czy masz ko­lejny na­pad zło­ści? – Wsu­ną­łem się na sie­‐
dze­nie kie­rowcy. – W prze­ci­wień­stwie do Emery, twoje nie są słod­kie.
– Je­steś roz­ba­wiony. To do­brze. Trzy­maj się tego, bo za chwilę nie bę­dziesz. Je­‐
dziemy na lot­ni­sko. – Wy­cią­gnęła te­le­fon, wy­brała nu­mer i pal­cem za­sy­gna­li­zo­wała,
że­bym był ci­cho. Środ­ko­wym. Uro­cze. – Tak. Czy­ta­łeś mo­jego ese­mesa? Po­trze­buję
naj­szyb­szego lotu. Ko­mer­cyjny lub pry­watny, byle pierw­szy.
Ru­szy­łem na lot­ni­sko, wy­czu­wa­jąc jej pilną po­trzebę. Cho­lera. Po­trze­bo­wa­łem ła­‐
do­warki, żeby na­pi­sać do Emery i dać jej znać, że wy­je­cha­łem.
– Ga­daj – roz­ka­za­łem, gdy tylko De­li­lah za­mknęła te­le­fon. – Masz nu­mer do
Emery? Albo Re­eda?
– Nie, nie mam nu­meru two­jej dziew­czyny. I nie, nie mam nu­meru do na­sto­let­‐
niego brata mo­jego szefa. – We­pchnęła te­le­fon do to­rebki. – To po­winno być naj­mniej­‐
sze z two­ich zmar­twień. Zmie­nili miej­sce spo­tka­nia, nie od­bę­dzie się w bu­dynku,
w któ­rym przed chwilą by­li­śmy.
Skrę­ci­łem na lot­ni­sko.
– Nic wiel­kiego. Który ter­mi­nal?
– Mię­dzy­na­ro­dowe. Air Sin­ga­pore.
– Po pierw­sze: le­cimy ko­mer­cyj­nym? – Po­rzu­ci­łem wy­po­ży­czony sa­mo­chód przy
kra­węż­niku, nie przej­mu­jąc się tym. Sin­ga­pur był zbyt ważny.
Za­wsze przy­go­to­wana, De­li­lah rzu­ciła na­sze pasz­porty przy ka­sie bi­le­to­wej dla
VIP-ów.
– Dla­czego to ma zna­cze­nie, czy le­cimy sa­mo­lo­tem ko­mer­cyj­nym? Ni­gdy nie uwa­‐
ża­łam cię za diwę, ale te­raz to wszystko ma sens.
Zi­gno­ro­wa­łem jej za­czepkę i ode­bra­łem bi­lety od zmę­czo­nego pra­cow­nika.
– Mu­szę na­ła­do­wać te­le­fon albo ku­pić nową ła­do­warkę.
Po­śpie­szy­li­śmy do ko­lejki, prze­py­cha­jąc się mię­dzy ludźmi. Na ogół my­śla­łem, że
De­li­lah za­leży na Sin­ga­pu­rze tak samo jak mnie. Albo ze względu na mnie, albo dla­‐
tego, że za ciężko na niego pra­co­wała, by te­raz go stra­cić.
– Kurwa, ja też. – Prze­szła przez wy­kry­wacz me­tali. – Ale nie mamy czasu. Mu­simy
do­słow­nie biec sprin­tem, by zdą­żyć na ten lot.
Umie­ści­łem te­le­fon w tacce na ta­śmie.
– Po dru­gie, jak to się stało, że po­je­ba­li­śmy lo­ka­li­za­cję?
Pra­cow­nica lot­ni­ska skrzy­wiła się na mój ostry ję­zyk. Zi­gno­ro­wa­łem ją i po­pro­wa­‐
dzi­łem De­li­lah do bramki.
We­pchnęła na­sze pasz­porty do torby i wrę­czyła bi­lety ste­war­de­sie.
– Zdą­żymy, je­śli wy­lą­du­jemy na czas i po­le­cimy he­li­kop­te­rem bez­po­śred­nio do są­‐
sied­niego bu­dynku. Uzgod­ni­łam to z ich ochroną. – Jej ob­casy stu­kały o po­most dla
pa­sa­że­rów. – Wła­ści­ciel gruntu zmie­nił miej­sce i czas au­kcji, a przez usterkę stra­cili
na­szego mejla i nas nie za­łą­czyli.
– Usterka – od­par­łem.
Nie po­wie­działa tego, ale oboje zna­li­śmy re­pu­ta­cję Ashera Blacka. Po­wią­za­nia ma­‐
fijne i nie­zbyt le­galna hi­sto­ria.
Wzru­szyła ra­mio­nami, gdy za­ję­li­śmy miej­sca na­prze­ciwko sie­bie w pie­przo­nej kla­‐
sie eko­no­micz­nej.
– Black En­ter­pri­ses chce zdo­być tę nie­ru­cho­mość.
Ko­la­nami ude­rzy­łem o sie­dze­nie przede mną. Fan­ta­stycz­nie. Loty ko­mer­cyjne nie
są stwo­rzone dla osób wyż­szych niż dziecko lub szer­szych niż pa­tyk. CIA mu­siało za­‐
pro­jek­to­wać je jako na­rzę­dzia tor­tur. Upchnąć dwie­ście osób w czter­dzie­sto­pię­cio­to­‐
no­wym ka­wałku me­talu, zmu­sić ich do pła­ce­nia i pa­trzeć, kto pierw­szy pęk­nie. Ge­‐
nialne.
– W Sin­ga­pu­rze nie ma już ta­kiej nie­ru­cho­mo­ści. Ta jest, kurwa, je­dyna w swoim
ro­dzaju. – Zi­gno­ro­wa­łem zbul­wer­so­wany wy­raz twa­rzy matki sie­dzą­cej obok mnie.
Za­kryła uszy swo­jego syna i od­su­nęła się ode mnie, mimo to tak­so­wała mnie wzro­‐
kiem. – To strefa naj­wyż­szych bu­dyn­ków.
Wła­śnie dla­tego mi na tym za­le­żało.
Od­chy­li­łem sie­dze­nie do oporu, uda­jąc, że nie sły­szę, jak stuka o ko­lano osoby za
mną. Po­lecę do Sin­ga­puru, wy­gram au­kcję i znajdę ła­do­warkę do te­le­fonu w dro­dze
po­wrot­nej na lot­ni­sko.
Emery to zro­zu­mie.
Wie­działa, ile zna­czy dla mnie Sin­ga­pur.
Asher Black wy­glą­dał na za­ro­zu­mia­łego skur­wy­syna i taki też był.
Ten za­do­wo­lony z sie­bie su­kin­syn miał prak­tycz­nie wy­ta­tu­owane na czole słowo
„roz­rywka”. Przy­pro­wa­dził swoją żonę Lucy na ne­go­cja­cje. Pan­to­flarz, ja­kich mało. Ku­‐
siło mnie, by to wy­tknąć.
– Nash Pre­scott we wła­snej oso­bie. – Od­chy­lił się i prze­cią­gnął, jego ton był lek­ce­‐
wa­żący. – Na żywo wy­da­jesz się mniej­szy.
Lucy wbiła mu ło­kieć w że­bra.
– Asher, prze­stań. – Uśmiech­nęła się do mnie, zu­pełne prze­ci­wień­stwo swo­jego
męża. Za­sta­na­wia­łem się, dla­czego wy­brała tego ku­tasa. – Wy­glą­dasz ide­al­nie pro­por­‐
cjo­nal­nie.
Spra­wiała wra­że­nie, jakby na­prawdę chciała, żeby to był kom­ple­ment.
– Pa­nie Pre­scott. Pani Lo­well. – El­liot, pro­wa­dzący dzi­siej­szą au­kcję, po­wiódł
wzro­kiem mię­dzy nami. Chyba czuł się nie­swojo w po­bliżu Ashera, za co go nie wi­ni­‐
łem. – Cheng wy­ja­śnił po­myłkę. Bar­dzo nam przy­kro. Pro­szę, po­zwól, że złożę prze­‐
pro­siny w imie­niu swoim i mo­ich ko­le­gów.
– Nie przej­muj się tym, El­lio­cie. – De­li­lah usia­dła na krze­śle, które dla niej wy­cią­‐
gną­łem. – To nic wiel­kiego. Na­prawdę.
Na­sza piątka wy­glą­dała śmiesz­nie w sali kon­fe­ren­cyj­nej prze­zna­czo­nej dla trzy­‐
dzie­stu osób. Dwa­dzie­ścia pięć pu­stych krze­seł roz­cią­gało się na ca­łej dłu­go­ści po­‐
miesz­cze­nia.
El­liot sie­dział u szczytu stołu, a przez szybę za nim wi­dać było Sin­ga­pur.
– Przejdę od razu do rze­czy. Pa­nie Black, nasz za­rząd ma za­strze­że­nia co do pań­‐
skiej... re­pu­ta­cji. Mu­siałby pan zło­żyć znacz­nie więk­szą ofertę niż pan Pre­scott, aby za­‐
twier­dzili sprze­daż.
De­li­lah wy­cią­gnęła kar­teczkę sa­mo­przy­lepną, na­ba­zgrała tyle tek­stu, jakby pi­sała
książkę, i mi ją pod­su­nęła.

Do­bre wie­ści. Spo­dzie­wa­łam się tego. Za­łożę się, że Asher też, dla­tego zha­ko­wali
na­sze mejle. Je­śli od razu za­li­cy­tu­jesz w gór­nym progu bu­dżetu, mo­żemy wy­ja­śnić, że
mu­siałby za­pła­cić znacz­nie po­wy­żej war­to­ści ryn­ko­wej, aby wy­grać.

Fan­ta­stycz­nie.
Coś mu­siało dziś pójść po na­szej my­śli.
Od­pi­sa­łem:

Do­brze.
Asher po­chy­lił się na swoim sie­dze­niu.
– Je­śli chcia­łeś mnie tu spro­wa­dzić, żeby mnie wy­ki­wać, mo­głeś oszczę­dzić mnie
i mo­jej żo­nie po­dróży i za­ła­twić to przez te­le­fon.
El­liot po­pra­wił koł­nie­rzyk, wy­glą­dał, jakby wo­lał wsko­czyć do ba­senu z re­ki­nami,
niż prze­by­wać w jed­nym po­miesz­cze­niu z Ashe­rem.
– Przy­kro mi, pro­szę pana. Zgod­nie z na­szą po­li­tyką nie ujaw­niamy szcze­gó­łów
przed au­kcją. Po­pro­sił pan...
– Nie ob­cho­dzi mnie, o co pro­si­łem. Zwy­kła uprzej­mość...
Wy­ci­szy­łem ich i prze­czy­ta­łem no­tatkę, którą prze­ka­zała De­li­lah.

To do­sko­nała wia­do­mość. Ha­ling Cove i tak jest już pra­wie go­towe. Dzięki
spraw­nej pre­mie­rze w przy­szłym ty­go­dniu można mieć pew­ność, że wszystko jest na
do­brej dro­dze do wiel­kiego otwar­cia, co daje moż­li­wość wy­lotu do Sin­ga­puru dzień
póź­niej.
Będą cię tu po­trze­bo­wać przez co naj­mniej dwa mie­siące, aby 1) roz­pa­trzyć wnio­‐
sek o zmianę planu za­go­spo­da­ro­wa­nia i 2) sfi­na­li­zo­wać za­kup.

Że co? Ni­gdy nie wspo­mi­nała o dwóch mie­sią­cach w Sin­ga­pu­rze. Moje po­cią­gnię­cia


pió­rem zo­sta­wiły wgnie­ce­nia na pod­kładce i praw­do­po­dob­nie rów­nież na stole.

Dwa mie­siące? Nie można za­ła­twić tego zdal­nie?

Gdy­bym wie­dział, nie za­wra­cał­bym so­bie głowy przy­lo­tem. Po­my­śla­łem, że do


czasu otwar­cia ho­telu Gi­deon weź­mie się w garść i po­wie Emery. Może mógł­bym wró­‐
cić i wy­ja­śnić jej swój udział w ca­łym tym ba­gnie.
Na­wet gdy o tym my­śla­łem, wie­dzia­łem, że tego nie zro­bię. Bio­rąc pod uwagę sy­tu­‐
ację Sir Balty’ego, Emery mu­siała sce­men­to­wać swoje re­la­cje z oj­cem. Gdy­bym miał
oka­zję po­roz­ma­wiać ze swoim, zro­bił­bym to. Każ­dego pie­przo­nego dnia, nie tylko raz
w ty­go­dniu.
Asher na­dal ma­glo­wał El­liota, ale ja mia­łem to w du­pie. Wy­rwa­łem De­li­lah kar­‐
teczki sa­mo­przy­lepne, nie przej­mu­jąc się sub­tel­no­ściami.

1. Cho­dze­nie nago we wła­snym domu.


2. Żu­cie gumy.
3. Pa­le­nie.
4. Ha­łas po go­dzi­nie 22:00.
5. Po­zo­sta­wie­nie to­a­lety bez spłu­ki­wa­nia.
6. Ko­rzy­sta­nie z cu­dzego Wi-Fi.
7. Przy­tu­la­nie osoby tej sa­mej płci co ty.
8. Pu­bliczne śpie­wa­nie.
9. Kar­mie­nie go­łębi.
10. Al­ko­hol i im­prezy mię­dzy 22:30 a 7:00 rano.

Lucy prze­chy­liła głowę, przy­glą­da­jąc mi się. Za­sło­ni­łem kartkę ręką.


Na­ćpa­łeś się czy to twoja ża­ło­sna li­sta rze­czy do zro­bie­nia?

Księga ra­chun­kowa le­żała w moim sej­fie. De­li­lah wie­działa o jej ist­nie­niu, ale nie
znała za­war­to­ści. Na­prawdę już dawno po­wi­nie­nem był przy­znać się do wszyst­kiego
Emery. Księga za­wie­rała wy­star­cza­jąco dużo do­wo­dów, by uwol­nić Gi­de­ona od wszel­‐
kich oskar­żeń.
Ko­niec z ukry­wa­niem się w Bli­the. Bę­dzie mógł od­wie­dzać córkę bez stra­chu
przed tłu­mem. Mo­głaby po­rzu­cić na­zwi­sko Rho­des i znów stać się Win­th­rop.
Ale... to ozna­czało dla mnie moż­liwy wy­rok wię­zie­nia. Chcia­łem spę­dzić je­den cho­‐
lerny mie­siąc z Emery na ja­kiejś bez­lud­nej wy­spie, roz­ma­wia­jąc, śmie­jąc się, pie­prząc
na każ­dym cen­ty­me­trze plaży, za­nim wy­lą­duję w wię­zie­niu na dwa­dzie­ścia lat.
(Wy­go­oglo­wa­łem to. To mak­sy­malny wy­rok za in­si­der tra­ding, nie wspo­mi­na­jąc
o ca­łej spra­wie z pa­le­niem do­wo­dów).
De­li­lah pod­su­nęła mi pod­kładkę.

Nie, to tylko li­sta nie­le­gal­nych rze­czy w Sin­ga­pu­rze. Te­raz wy­ob­raź so­bie su­rowe
prze­pisy do­ty­czące nie­ru­cho­mo­ści. Ale śmiało. Spró­buj za­mknąć zdal­nie i spie­przyć
tę trans­ak­cję, nad którą pra­co­wa­li­śmy od lat. (I mó­wiąc my, mam na my­śli MNIE, bo
tylko masz ob­se­sję na tym punk­cie).

Miała ra­cję.
Mia­łem ob­se­sję na punk­cie tego pro­jektu.
Sie­dząc na da­chu są­sied­niego bu­dynku, ni­gdy nie czu­łem się bli­żej taty. Wie­żo­wiec
miał pra­wie osiem­dzie­siąt pię­ter. Prze­ku­pi­łem tak wielu po­li­ty­ków w ciągu ostat­nich
kilku lat, tylko po to, aby zmie­nić go w dra­pacz chmur li­czący so­bie sto trzy­dzie­ści pię­‐
ter.
Wyż­szy niż pie­przone Em­pire State Bu­il­ding, wieża w Szan­ghaju i wieża ze­ga­rowa
w Mak­kah.
Tata.
Emery.
Ko­niecz­ność do­ko­na­nia tego wy­boru była po­rów­ny­walna z do­bro­wol­nym wło­że­‐
niem głowy pod trak­tor. Tak się jed­nak nie stało.
Kon­se­kwen­cje bo­lały, ow­szem, ale wy­bra­nie Emery było ła­twe.
– Zjedz Snic­kersa, Asher. Głodny je­steś nie do znie­sie­nia. – Wy­rzu­ci­łem pod­kładkę
De­li­lah do ko­sza i wsta­łem. – Pre­scott Ho­tels ofi­cjal­nie wy­co­fuje się z au­kcji.
Wszy­scy w tym po­koju – z wy­jąt­kiem Lucy, co było dziwne – mieli osłu­piałe miny.
De­li­lah otrzą­snęła się pierw­sza.
– Prze­pra­szam, ale mu­szę po­roz­ma­wiać z klien­tem.
Na ko­ry­ta­rzu prze­szła się dwa razy w obie strony i mnie okrą­żyła.
– Po­wa­liło cię, Nash?!
– Ostroż­nie, D. – Bez­czel­nie przyj­rza­łem się jej czołu. – Wi­dać ci zmarszczki. Na­li­‐
czy­łem jedną, dwie...
– To nie jest śmieszne. – De­li­lah Ju­nior, ta żyła na jej skroni, wy­glą­dała, jakby za­raz
miała pęk­nąć. – Czy wiesz, jak długo pra­co­wa­łam, aby to osią­gnąć?
– Wy­na­gro­dzi­łem ci twój czas. – Prze­łkną­łem ślinę i się od­wró­ci­łem.
De­cy­zja była ła­twa, po­mimo jej roz­cza­ro­wa­nia. Wy­bra­łem Emery. To pro­ste.
– Nie cho­dzi o pie­nią­dze czy czas. Cho­dzi o to, że da­łam z sie­bie wszystko, wie­dząc,
ile ten pro­jekt dla cie­bie zna­czył... A te­raz się wy­co­fu­jesz? Dla­czego?
Nie od­po­wie­dzia­łem.
Od­chy­liła głowę. Za­ko­ły­sała się na pię­cie i rzu­ciła mi aro­gancki uśmiech.
– To przez Emery, prawda?
Nie po­wie­dzia­łem, prze­cze­ka­łem to.
Kon­ty­nu­owała, zu­chwały uśmiech nie chciał zejść z jej twa­rzy.
– Za­wsze wie­dzia­łam, że po­tra­fisz się za­ko­chać. – Po tych sło­wach od­wró­ciła się
i ru­szyła do sali.
– De­li­lah?
Za­trzy­mała się, kła­dąc rękę na klamce.
– Tak?
– Dzię­kuję.
Unio­sła brwi, jakby nie mo­gła uwie­rzyć, że po­dzię­ko­wa­łem. Można by po­my­śleć,
że ma mnie za po­twora.
– Chodźmy po twoją dziew­czynę.

Lot po­wrotny do Sta­nów Zjed­no­czo­nych spę­dzi­łem, la­men­tu­jąc nad fak­tem, że


mu­sia­łem wy­bie­rać mię­dzy za­ku­pem no­wej ła­do­warki a pierw­szym lo­tem z Sin­ga­‐
puru.
Ze względu na tylko jedno wolne miej­sce De­li­lah zo­stała. Pró­bo­wa­łem czuć się
z tym źle, ale A – chcia­łem wró­cić do domu, do Emery, a B – De­li­lah chciała spró­bo­wać
ulicz­nego je­dze­nia. Po­winna mi więc po­dzię­ko­wać.
Wy­cieczka do Sin­ga­puru na koszt firmy.
Po wy­lą­do­wa­niu nie mia­łem już cier­pli­wo­ści do cel­ni­ków. Prze­py­cha­łem się przez
lu­dzi, gdy nie zwra­cali na nic uwagi. I gdy zwra­cali też.
W okienku wrę­czy­łem cel­ni­kowi pasz­port, igno­ru­jąc zi­ry­to­wane szepty tych, któ­‐
rych omi­ną­łem.
Funk­cjo­na­riusz ze­ska­no­wał pasz­port i prze­chy­lił głowę, pa­trząc w ekran. Prze­cią­‐
gnął jesz­cze raz.
– Jest ja­kiś pro­blem? – Spoj­rza­łem na ze­ga­rek.
Lot z Wa­szyng­tonu do Sin­ga­puru trwał dzie­więt­na­ście go­dzin, a na­stęp­nie dwa­‐
dzie­ścia pięć go­dzin z Sin­ga­puru do Ka­ro­liny Pół­noc­nej z krótką prze­siadką, która wy­‐
ma­gała ode mnie sprintu z jed­nego końca lot­ni­ska na drugi.
Przez to spo­tka­nie i wszystko inne Emery nie od­zy­wała się do mnie od po­nad
dwóch dni.
Za­mru­ga­łem, by otrzą­snąć się po jet lagu, i za­uwa­ży­łem, że funk­cjo­na­riusz ma­cha
na współ­pra­cow­nika.
– Je­śli cho­dzi o wci­na­nie się w ko­lejkę, to czy mo­żemy wstrzy­mać się z tym do ju­‐
tra?
– Pro­szę za mną. – Drugi funk­cjo­na­riusz ode­brał mój pasz­port pierw­szemu i za­‐
pro­wa­dził mnie na za­ple­cze, a ja za­sta­na­wia­łem się, co tu się, do cho­lery, dzieje.
Me­ta­lowa ławka opie­rała się o ścianę w rogu. Pro­sto­kątny stół wy­peł­niał prze­‐
strzeń, z dwoma krze­słami po każ­dej stro­nie. Wy­glą­dało to jak sala prze­słu­chań
w cen­trum han­dlo­wym.
Unio­słem brew i zwró­ci­łem się do funk­cjo­na­riu­sza.
– Czy mu­szę we­zwać ad­wo­kata?
Niech to szlag, De­li­lah.
Praw­do­po­dob­nie w tej chwili za­ja­dała się bah kut teh na za­tło­czo­nej ulicy. Poza
tym, na­wet gdy­bym miał moż­li­wość wy­ko­na­nia po­łą­cze­nia, mój te­le­fon nie dzia­łał,
a ja nie pa­mię­ta­łem żad­nych nu­me­rów.
– Pro­szę się uspo­koić i mó­wić ci­szej.
– Je­stem, kurwa, spo­kojny.
– Or­gan ści­ga­nia ozna­ko­wał pań­ski pasz­port. – Funk­cjo­na­riusz ge­stem wska­zał
miej­sce sie­dzące. – Pro­szę tu po­cze­kać, a my za­wia­do­mimy od­po­wied­nie wła­dze.
Od­po­wied­nie wła­dze.
– Cho­lerni gli­nia­rze do wy­na­ję­cia. – Ziew­ną­łem i po­ło­ży­łem się na stole, za­miast
usiąść na krze­śle.
Pierw­sza go­dzina mnie wku­rzyła.
Druga go­dzina do­pro­wa­dziła mnie do sza­leń­stwa.
W trze­ciej go­dzi­nie ele­menty ukła­danki uło­żyły się w ca­łość. Drzwi otwo­rzyły się
i do środka wszedł „od­po­wiedni or­gan”.
Bran­don Vu.
Roz­dział pięć­dzie­siąty czwarty

Emery
Po­nie­waż nie do­sta­łam żad­nej wia­do­mo­ści ani dziś rano, ani wczo­raj rano, ani
przed­wczo­raj rano, ani jesz­cze wcze­śniej... po­sta­no­wi­łam wy­ka­zać się ini­cja­tywą
i sama ci ją zo­sta­wić.
Za­nim za­py­tasz, nie, nie wrócę do cie­bie.
EMERY

PS Je­steś jak kiep­ski ścieg, któ­rego nie da się roz­plą­tać. Bez względu na to, jak
bar­dzo sta­ram się nas na­pra­wić, sta­jemy się jesz­cze bar­dziej po­plą­tani niż na po­‐
czątku.

Żółć po­de­szła mi do gar­dła.


Wy­pi­łam pół bu­telki wody w na­dziei, że to zmniej­szy mdło­ści.
Nie.
Od wy­plu­cia pu­stego żo­łądka na pod­łogę dzie­liło mnie jesz­cze ćwierć se­kundy.
Czu­łam się tak, od­kąd zda­łam so­bie sprawę, że Nash przez pra­wie osiem lat trzy­‐
mał księgę, która mo­gła oczy­ścić mo­jego tatę z za­rzu­tów. Prze­szłam przez wszyst­kie
sce­na­riu­sze, pró­bu­jąc to uspra­wie­dli­wić, ale Su­fit za­wsze pod­wa­żał moje słowa.
Spró­bo­wa­łam po­now­nie.
– Może my­ślał, że tata brał udział w skan­dalu?

Su­fit: Je­steś gor­sza niż za­cięta płyta. Gra­mo­fony przy­naj­mniej można wy­łą­czyć.
Tym ra­zem po­wiem to wol­niej – za­brał cię do taty. Wie­lo­krot­nie. Dla­czego miałby to
ro­bić, gdyby uwa­żał, że twój tata jest winny?

– Może zgu­bił księgę i do­piero nie­dawno ją zna­lazł?

Su­fit: Na­prawdę? Znowu to samo? Skar­bie, lu­dzie gu­bią ta­kie rze­czy jak drob­‐
niaki czy klu­czyki od sa­mo­chodu. Lu­dzie nie gu­bią do­wo­dów w słyn­nych spra­wach
o oszu­stwa, chyba że ce­lowo. A po­nie­waż je­steś wy­jąt­kowo tępa, po­zwól, że ci to
wy­ja­śnię – mó­wię o nisz­cze­niu do­wo­dów.
– Może trzyma go, by za­py­tać mnie, co z nim zro­bić?

Su­fit: Czy w ciągu pra­wie ośmiu lat, od­kąd ją ma, kie­dy­kol­wiek za­py­tał cię, co
chcesz z tym zro­bić? Po na­my­śle, nie od­po­wia­daj na to py­ta­nie. Roz­ma­wiasz
z przed­mio­tami nie­oży­wio­nymi. Nie wy­klu­czył­bym, że uro­iłaś so­bie rów­nież roz­‐
mowy z Na­shem.

– Je­śli jest nie­winny, nie po­win­nam była zo­sta­wiać tego li­stu pod jego drzwiami.
Nie po­ja­wił się na na­szej randce, więc nie mo­głam na­wet za­py­tać go o księgę, tak jak
pla­no­wa­łam. Po­tem, kiedy do niego dzwo­ni­łam, mi­lion razy obi­łam się o skrzynkę gło­‐
sową. I od kilku dni nie przy­niósł mi lun­chu ani li­ści­ków.
Moje emo­cje wy­kra­czały poza po­je­dyn­cze słowo, więc od jego znik­nię­cia nie za­‐
wra­ca­łam so­bie głowy dru­ko­wa­niem no­wej ko­szulki. Mia­łam na so­bie zwy­kły T-shirt
i czu­łam się tak nie­po­do­bna do sie­bie, że było to wręcz że­nu­jące.
Plotki biu­rowe do­no­siły, że Nash spo­tkał się z De­li­lah w Sin­ga­pu­rze.
Wie­rzy­łam w to... do­póki nie za­uwa­ży­łam wczo­raj De­li­lah, idą­cej ko­ry­ta­rzem
z kub­kiem kawy w ręku. Kiedy za­py­ta­łam ją o Na­sha, wy­da­wała się za­sko­czona, że go
nie wi­dzia­łam, wspo­mniała, że przy­le­ciał przed nią i od tam­tej pory też go nie wi­‐
działa.
Spraw­dzi­łam roz­kłady lo­tów na wszyst­kich lo­kal­nych lot­ni­skach, a na­stęp­nie na
wszyst­kich lot­ni­skach w sta­nie. W ciągu ostat­nich pię­ciu dni przy­le­ciał każdy bez­po­‐
średni i prze­siad­kowy lot z Sin­ga­puru.

Su­fit: Oczy­wi­ście, że cię unika. Za­słu­żył na ten li­ścik.

Z każ­dym kro­kiem wręcz cią­gnę­łam stopy po dy­wa­nie. Były od­pa­rzone od cią­głego


cho­dze­nia. Mimo to na dźwięk pu­ka­nia pod­bie­głam do drzwi i je otwo­rzy­łam.
Nash.
Ulga prze­pły­nęła przeze mnie jak prąd. Gwał­towny prąd, który ude­rza w ciało,
wciąga pod wodę i cią­gnie tam, do­kąd nie chcesz iść.
Po­ma­chał mi kartką przed no­sem. Wy­glą­dał na bar­dziej wy­czer­pa­nego niż kie­dy­‐
kol­wiek. Szcze­rze mó­wiąc, tro­chę śmier­dział. Jego wzrok padł na moją ko­szulkę, nic
na niej nie za­uwa­żył i wró­cił do mo­jej twa­rzy.
Ścią­gnął usta w gry­ma­sie.
– Za­nim się ode­zwiesz, na­pi­sa­łem do cie­bie list. Na­wia­sem mó­wiąc, to było, za­nim
do­sta­łem twój, ale na­dal mam na my­śli każde moje słowo. Chcę zo­ba­czyć twoją minę,
gdy go prze­czy­tasz.
Ob­rzu­ci­łam go wzro­kiem, za­uwa­ża­jąc po­marsz­czoną ko­szulę, brak ma­ry­narki i po­‐
mięte spodnie.
Za­gry­złam dolną wargę. Pra­gnę­łam go, na­wet w ta­kim sta­nie.
Wzdy­cha­jąc, wy­rwa­łam mu list z rąk i spoj­rza­łam na pierw­szą li­nijkę.
Masz wady.

List nie­na­wi­ści?
Za­dar­łam głowę.
– Mó­wisz po­waż­nie?
– Chcesz, że­bym naj­pierw wy­słał to do re­dak­tora? – Wy­da­wał się nieco roz­trzę­‐
siony, a białka jego oczu były czer­wone od braku snu. – Daj spo­kój, po pro­stu to prze­‐
czy­taj. – Prze­cze­sał dło­nią włosy. Raz. – Pro­szę.
To jego dło­nie prze­cze­su­jące włosy mnie roz­ko­ja­rzyły, ale prośba po­dzia­łała. Spu­‐
ści­łam wzrok na list i prze­czy­ta­łam.

Masz wady.
Mó­wisz do sie­bie.
Roz­ma­wiasz z nie­bem.
Znasz słowa, które dla więk­szo­ści lu­dzi nic nie zna­czą.
Nie dbasz o słowa, które mają zna­cze­nie dla wszyst­kich in­nych.
Je­steś dla sie­bie bar­dziej su­rowa niż dla in­nych.
Ko­chasz ciem­ność bar­dziej niż świa­tło.
Masz wiel­kie serce, więc ro­bisz głu­pie rze­czy, ta­kie jak re­zy­gna­cja z je­dze­nia
i schro­nie­nia dla zu­peł­nie ob­cej osoby, aby po­móc jej w zdo­by­ciu wyż­szego wy­kształ­‐
ce­nia.
Ko­chasz małe chwile bar­dziej niż te wiel­kie.
Wie­rzysz w ma­giczne słowa, ale nie wie­rzysz w prze­zna­cze­nie.
Masz bzika na punk­cie gwiazd – nie­za­leż­nie od tego, czy tam są, czy nie – ale
szcze­rze mó­wiąc, niebo mo­głoby być ich pełne lub cał­ko­wi­cie po­zba­wione, a ja na­dal
wo­lał­bym pa­trzeć tylko na cie­bie.
Masz wady, ale je­steś też do­sko­nała. (Oczy­wi­ście ty też nie wie­rzysz w słowo „do­‐
sko­nały”).
I gdy­bym mógł ci coś dać, nie ura­to­wał­bym cię (przed sobą samą lub mną). Sama
po­tra­fisz się ra­to­wać.
Dał­bym ci moż­li­wość spoj­rze­nia na sie­bie mo­imi oczami. Zo­ba­czysz, że nie je­steś
bu­rzą. Je­steś bły­ska­wicą w bu­rzy. Je­steś tym, co prze­bija się przez chmury i świeci
naj­ja­śniej.
Zo­ba­czysz do­kład­nie, dla­czego cię ko­cham.

– Nash – za­czę­łam, nie wie­dząc, co po­wie­dzieć.


Z tru­dem znaj­do­wa­łam słowa, po­ły­ka­jąc każdą emo­cję, która mnie dła­wiła. Się­gnął
po list, a ja chcia­łam go za­trzy­mać i opra­wić w ramkę.
Pu­ści­łam go jed­nak, po­nie­waż myśl o tym, że ro­ze­rwie się w mo­ich rę­kach, mnie
dru­zgo­tała.
Nie mo­głam prze­stać na niego pa­trzeć. Wy­glą­dał jak ulu­bione wspo­mnie­nie, które
od­twa­rzasz tak długo, aż wszystko ci o nim przy­po­mni i do­znasz déjà vu.
Nash prze­rwał ci­szę z iry­tu­ją­cym, za­do­wo­lo­nym z sie­bie uśmie­chem.
– Tak.
– Słu­cham?
– Chcia­łem tylko zo­ba­czyć twoją minę, gdy to czy­tasz. Wciąż mnie ko­chasz.
– Wciąż? – Po­trzą­snę­łam głową. – Ni­gdy nie po­wie­dzia­łam, że cię ko­cham.
– Zro­bi­łaś to. Nie sło­wami, ale czy­nami. Przy­wią­zu­jesz tak wielką wagę do słów,
ale cza­sami to, co ro­bisz, mówi wię­cej niż to, co mó­wisz. Do zo­ba­cze­nia ju­tro, ty­gry­‐
sku. Bę­dzie się działo.
Sta­łam tam z roz­dzia­wioną bu­zią, ści­ska­jąc drzwi. Po­ca­ło­wał mnie w skroń i wy­‐
szedł. Jego po­gwiz­dy­wa­nia od­biły się echem po ko­ry­ta­rzu.

Su­fit: Wi­dzisz? Mó­wi­łem ci, że cię nie unika. Nie po­win­naś była pi­sać do niego
tego li­ściku. Cza­sami by­wasz taka wredna.
Nash
D eli­lah wkro­czyła do pen­tho­use’u, prze­ry­wa­jąc moją roz­mowę z Chan­tilly.
Rzu­ci­łem jej spoj­rze­nie i wró­ci­łem do wa­riatki sie­dzą­cej na­prze­ciwko mnie.
Za­cze­sała rude pa­smo wło­sów za uszy.
– Przez ostat­nie dwa ty­go­dnie ści­śle ze sobą współ­pra­co­wa­li­śmy.
– Tak – mruk­ną­łem. – Ty, ja i cztery inne osoby.
Roz­ło­żyła nogi, za­pro­sze­nie. Na­prawdę my­ślała, że nie pa­mię­tam, jak pró­bo­wała
się do mnie do­brać?
Opusz­kami pal­ców prze­je­chała po oboj­czyku i ob­ry­so­wała na­szyj­nik z krzy­ży­kiem
na szyi.
– Wi­dzę, że się na mnie ga­pisz.
– Tylko wtedy, gdy ogar­nia mnie prze­ra­że­nie tym, jak szybko je­steś w sta­nie prze­‐
rą­bać mi­liony do­la­rów z bu­dżetu. – Od­chy­li­łem się w fo­telu i wy­cią­gną­łem kilka do­ku­‐
men­tów, wy­czer­pany dzi­siej­szym dniem. – Nie po­pro­szę cię wię­cej o za­mknię­cie nóg.
Mu­szę sie­dzieć w tym biu­rze przez ko­lejne trzy go­dziny, a twoja cipka pach­nie jak targ
rybny.
Nie ro­zu­miała, że nie mia­łem żad­nego po­żytku z ko­goś, kto przy­ta­kuje mi na każ­‐
dym kroku. Od tego mia­łem cień i na pewno lu­bi­łem go bar­dziej niż ją.
De­li­lah od­chrząk­nęła i po­sta­wiła Ro­sca na pod­ło­dze, a pies od razu po­biegł do
swo­jego le­go­wi­ska z bal­da­chi­mem.
Chan­tilly unio­sła pod­bró­dek, a jej po­liczki po­czer­wie­niały, gdy po raz pierw­szy za­‐
uwa­żyła to­wa­rzy­stwo.
– Mu­szę coś spraw­dzić na in­nym pię­trze.
– Do­bry po­mysł. – Prze­go­ni­łem ją ge­stem.
Omi­nęła De­li­lah i wy­cho­dząc, trza­snęła drzwiami. Ro­sco pod­sko­czył, pi­snął i po­‐
dra­pał De­li­lah po no­dze, żeby wzięła go na ręce.
Pod­nio­sła go.
– Wy­glą­dasz pa­skud­nie.
Tak, i wiesz dla­czego.
Opi­sa­łem jej to wszystko wczo­raj w ma­ilu, oszczę­dza­jąc jej ja­kich­kol­wiek ob­cią­ża­‐
ją­cych szcze­gó­łów, ale na tyle, by zro­zu­miała sedno sprawy.
– No co ty nie po­wiesz. Je­stem chory – skła­ma­łem – ty po­two­rze bez serca. Chan­‐
tilly za­cze­piła mnie dziś rano, żeby po­roz­ma­wiać o bu­dże­cie. Była prze­zię­biona, De­li­‐
lah. Za­kasz­lała mi w usta, De­li­lah. Wcią­gną­łem jej prze­zię­bie­nie, De­li­lah. Wiesz, jak to
jest? Mogę za­de­mon­stro­wać.
– Mam wra­że­nie, że czę­sto po­wta­rzasz moje imię.
– Mam wra­że­nie, że mnie nie słu­chasz.
Uni­ka­li­śmy naj­waż­niej­szego te­matu, czyli tego, że by­łem prze­trzy­my­wany
w aresz­cie fe­de­ral­nym przez czter­dzie­ści osiem go­dzin, do­zwo­lo­nych przez prawo Ka­‐
ro­liny Pół­noc­nej. Gdy­bym miał dzia­ła­jący te­le­fon, za­dzwo­nił­bym do De­li­lah, żeby
mnie stam­tąd za­brała.
Nie mia­łem.
Wy­trzy­my­wa­łem prze­pytki Bran­dona, nie od­zy­wa­jąc się ani sło­wem.
– Czy wie­dzia­łeś o skan­dalu Win­th­ropa, za­nim FBI i ko­mi­sja ogło­siły na­sze for­malne
do­cho­dze­nie?
– Co łą­czy cię z Vir­gi­nią Win­th­rop, Bal­tha­za­rem Van Do­re­nem i Eri­kiem Car­tw­ri­gh­‐
tem?
– Za­uwa­ży­li­śmy cię na ko­la­cji za­rę­czy­no­wej Bal­tha­zara i Vir­gi­nii. Jej córka była
twoją osobą to­wa­rzy­szącą. Po­wie­dział­byś, że je­steś z nią bli­sko? Czy wie­działa o skan­‐
dalu Win­th­ropa, za­nim się za­czął?
– Nie mu­simy cię ści­gać, Nash. Za­wrzyj z nami układ. Co ty na to?
Gdyby cho­dziło tylko o mnie, po­ra­dził­bym so­bie z pre­sją ze strony ko­mi­sji. Fika
wy­ko­nał do­brą ro­botę, za­cie­ra­jąc moje ślady, a przy­padki wy­ko­rzy­sty­wa­nia in­for­ma­cji
po­uf­nych mogą być trudne do udo­wod­nie­nia. Ale ten skur­wiel za­brał się za mamę
i Emery.
In­stynkt na­kła­niał mnie do walki na pię­ści, ale w prze­szło­ści ni­gdy nie wy­cho­dziło
mi to na do­bre. Do­brze, że mia­łem coś lep­szego niż pięść. Wy­kształ­co­nego na Ha­rvar­‐
dzie praw­nika na li­ście płac.
– De­li­lah, po­trze­buję przy­sługi.
– Jak bar­dzo je­steś zde­spe­ro­wany?
Wzdy­cha­jąc, za­mkną­łem lap­top i za­ci­sną­łem palce.
– Czego chcesz?
– Hmm... – Stuk­nęła opuszką w wargę. – Naj­pierw po­wiedz mi, jak bar­dzo je­steś
zde­spe­ro­wany.
Wpa­try­wa­łem się w nią, aż drgnęła pod wpły­wem mo­jej uwagi. Na­wet wtedy nie
ustą­piła.
– Zde­spe­ro­wany – syk­ną­łem, wie­dząc, że bę­dzie się mną ba­wić w ra­mach ze­msty.
Za­słu­ży­łem so­bie na to, bo zmu­si­łem ją do wy­ko­na­nia ca­łej pracy zwią­za­nej z Sin­‐
ga­pu­rem na darmo. Co nie zna­czy, że mu­sia­łem się tym cie­szyć.
Uśmiech za­go­ścił na jej twa­rzy. Wy­glą­dała jak mniej zie­lone po­tom­stwo Grin­cha.
– Po­ca­łuj Ro­sca w pysz­czek i po­wiedz mu, że prze­pra­szasz za by­cie nie­zno­śnym
dup­kiem. – Wy­cią­gnęła go do mnie. – Po­wiedz mu też, że jest słodki.
Nie ru­szy­łem się z miej­sca.
– Nie zro­bię tego.
– Mo­żesz so­bie po­móc. – Wzru­szyła ra­mio­nami i rzu­ciła mi współ­czu­jący gry­‐
mas. – Sły­sza­łam, że dba­nie o sie­bie jest ostat­nio w mo­dzie.
– Je­steś wredna. – Wzią­łem Ro­sca, przy­su­ną­łem szczura do twa­rzy, spoj­rza­łem
w jego wy­łu­pia­ste oczy i po­wie­dzia­łem: – Wy­glą­dasz, jakby ktoś ogo­lił te­le­tu­bi­sia
i przy­kleił mu do głowy uży­waną pe­rukę. – De­li­lah od­kaszl­nęła zna­cząco. – I wy­daje
mi się, że je­steś słodki. Wy­bacz, stary.
Po­chy­li­łem się, za­sta­na­wia­jąc, czy nie wkra­czam do in­nego wy­miaru uda­ją­cego
pie­kło. Było tyle rze­czy, które zro­bi­łem dla Emery Win­th­rop. Niech to szlag. Ro­sco
rów­nież po­chy­lił się, jakby miał szó­sty zmysł.
A po­tem mnie ugryzł.
W nos.
Jak na ta­kiego ma­lu­cha miał za­dzi­wia­jąco ostre zęby. Krew spły­nęła mi do noz­‐
drzy. Pu­ści­łem szczura, po­zwa­la­jąc mu spaść na moje ko­lana i ze­sko­czyć. Po­biegł do
swo­jego le­go­wi­ska, okrą­żył psi koc i zwi­nął się w kłę­bek.
Kiedy na niego spoj­rza­łem, szczek­nął. Dwa razy.
Po­ka­za­łem mu pa­lec i sku­pi­łem się na De­li­lah.
– Skoro już usta­li­li­śmy, że twój chory na wście­kli­znę pies i ja nie lu­bimy się na­wza­‐
jem, to czy mo­żemy przejść do rze­czy?
Wy­cią­gnęła z biurka kilka chu­s­te­czek i rzu­ciła mi je, nie kry­jąc roz­ba­wie­nia.
– Wiem, że po­win­nam za­cho­wać te­raz po­wagę, ale wcale się nie mar­twię. Szcze­rze
mó­wiąc, naj­gor­sze jest to, że ukry­wa­łeś to przede mną przez te wszyst­kie lata. Mo­‐
głam ci po­móc wcze­śniej.
Czy­ta­łem mię­dzy wier­szami i wi­dzia­łem jej py­ta­nie, ale je zi­gno­ro­wa­łem. Za­miast
tego opi­sa­łem jej wszystko, od kra­dzieży księgi ra­chun­ko­wej, przez jej spa­le­nie, aż po
zbu­do­wa­nie tej firmy z pie­nię­dzy uzy­ska­nych dzięki wy­ko­rzy­sta­niu in­for­ma­cji po­uf­‐
nych.
De­li­lah wes­tchnęła, usia­dła przy biurku i uru­cho­miła lap­top.
– Mam do­bre i złe wie­ści. Które chcesz naj­pierw?
– Złe wie­ści.
– Oczy­wi­ście, że tak – mruk­nęła, kli­ka­jąc parę razy myszką. – Mak­sy­malny wy­rok
za in­si­der tra­ding wy­nosi dwa­dzie­ścia lat.
– Wiem. Mam Go­ogle.
Zi­gno­ro­wała mnie.
– Do­brą wia­do­mo­ścią jest to, że średni wy­rok wy­nosi nieco po­nad rok, za­zwy­czaj
w przy­tul­nym wiej­skim ośrodku, je­śli je­steś wy­star­cza­jąco bo­gaty. Czas od­siadki jest
czę­sto o po­łowę krót­szy przy do­brym spra­wo­wa­niu. Mamy więc do czy­nie­nia z około
sze­ścioma mie­sią­cami.
– Ja­koś prze­żyję sześć mie­sięcy.
– Praw­do­po­dob­nie nie bę­dziesz mu­siał. – Za­mknęła lap­topa i spoj­rzała na mnie. –
My­ślę, że mo­żesz uzy­skać zwol­nie­nie z sze­ściu mie­sięcy, je­śli zgo­dzisz się ze­zna­wać
i za­pła­cisz mak­sy­malną grzywnę, która wy­nosi pięć mi­lio­nów do­la­rów.
Warte każ­dego centa, je­śli dzięki temu Bran­don od­czepi się od mamy i Emery.
– Nie ma sprawy.
Wy­cią­gnęła te­le­fon i na­pi­sała ese­mes.
– Mam przy­ja­ciółkę, która spe­cja­li­zuje się w spra­wach o oszu­stwa. Może uczest­ni­‐
czyć w spo­tka­niu jako twój praw­nik. Ja też mogę tam być, je­śli chcesz.
– Chcę – po­twier­dzi­łem.
Jej de­li­katny uśmiech spra­wił, że prze­wró­ci­łem oczami.
– Dla mo­ral­nego wspar­cia?
– Dla ca­te­ringu. Lu­dzie są mniej skłonni do agre­sji, gdy ktoś za­pewni im je­dze­nie.
– Ja­sne – wy­ce­dziła. Uśmiech nie scho­dził jej z twa­rzy. – Uznajmy, że tak jest. Mo­‐
żemy okre­ślić wa­runki umowy przed spo­tka­niem, w tym po­uf­ność, by PR firmy nie
ucier­piał.
– Skąd pew­ność, że mi się uda?
– Tak na­prawdę cho­dzi o mak­sy­mal­nie sześć mie­sięcy. To twój punkt ne­go­cja­cyjny,
więc ko­mi­sja ma nie­wiele do stra­ce­nia i wiele do zy­ska­nia. Poza tym Bran­don jest am­‐
bitny i ma cel. Chce zaj­mo­wać wyż­sze sta­no­wi­sko niż w ko­mi­sji. Nie uda mu się tego
osią­gnąć, je­śli aresz­tuje ulu­bieńca Ka­ro­liny Pół­noc­nej, ale przy­sta­nie na to dzięki ze­‐
zna­niom ano­ni­mo­wego in­for­ma­tora.
– Zro­bię ka­rierę temu skur­wie­lowi – mruk­ną­łem nie­chęt­nie.
Za­płacę pięć mi­lio­nów do­la­rów grzywny.
Bran­don Vu za­li­czy wpadkę ży­cia.
Po­winno mi bar­dziej za­le­żeć, ale mia­łem to gdzieś.
Był to tylko ko­lejny krok do od­zy­ska­nia Emery.
Roz­dział pięć­dzie­siąty piąty

Emery
Z asz­nu­ro­wa­łam trampki pod suk­nią, czu­jąc się jak pod­róbka Kop­ciuszka.
Tę samą długą do ziemi su­kienkę za­ło­ży­łam na bal ma­skowy, po­nie­waż od­‐
mó­wi­łam szy­cia na wstępne otwar­cie, które tak na­prawdę było tylko pre­tek­stem do
zor­ga­ni­zo­wa­nia im­prezy.
Do biura we­szła Ida Ma­rie.
– Po­trze­bu­jemy do­dat­ko­wych rąk do pracy. Pan Pre­scott ni­gdy nie bywa na otwar­‐
ciach, a De­li­lah nie można zna­leźć, więc bra­kuje nam lu­dzi do roz­mów z prasą.
Roz­mowa z prasą prze­ma­wiała do mnie tak samo jak zje­dze­nie ba­nana ukra­dzio­‐
nego z planu porno. Roz­wa­ża­łam cał­ko­witą re­zy­gna­cję z tego wy­da­rze­nia. Nash by się
tym nie prze­jął.
Nash.
Za każ­dym ra­zem, gdy pró­bo­wa­łam wy­przeć go z umy­słu, po­ja­wiał się z po­wro­‐
tem. Je­śli ja by­łam bu­rzą, to on był gra­dem, który spa­dał moc­niej, szyb­ciej i wy­rzą­dzał
wię­cej szkód.

Su­fit: Za­bawne. Tak wła­śnie się z tobą czuję.

– Za­raz tam będę – obie­ca­łam, po­pra­wia­jąc roz­po­rek su­kienki.


Prze­szu­kała szu­fladę Cay­dena i po­dała mi agrafkę.
– Han­nah wy­piła dwa drinki. Jest pi­jana i mówi co­raz więk­sze głu­poty. Mo­żesz za­‐
jąć jej miej­sce przed rzeźbą. Wi­dzia­łaś ją już?
– Nie. – Spię­łam ro­ze­rwany szew, ukry­wa­jąc go pod ma­te­ria­łem. – Dla­czego Han­‐
nah jest wku­rzona?
– Nie sły­sza­łaś? Chan­tilly na­wija o tym od rana. Pre­scott Ho­tels wy­co­fało się
z umowy z Sin­ga­pu­rem.
– Co?! – Ści­snę­łam szpilkę zbyt mocno. Ukłuła mnie w kciuk i po­cie­kła strużka
krwi, ale to zi­gno­ro­wa­łam.
– De­li­lah wy­słała Chan­tilly wia­do­mość, in­for­mu­jąc ją, że Nash wy­je­dzie do Sin­ga­‐
puru na dwa mie­siące. Na­gle oboje wró­cili, a De­li­lah po­wie­działa Chan­tilly, że już nie
bu­dują tam ho­telu.
Prze­łknę­łam ślinę, czy­ta­jąc mię­dzy wier­szami. Wy­jazd na dwa mie­siące? Czy Nash
zre­zy­gno­wał dla mnie z Sin­ga­puru? Prze­bieg wy­da­rzeń miał sens, je­śli po­mi­nąć część,
w któ­rej wi­dzia­łam De­li­lah dzień przed Na­shem. Przy­je­chał z li­stem, zo­sta­wił mnie
w roz­sypce i wspo­mniał, że nie­długo wszystko szlag trafi.
Wy­pro­sto­wa­łam się i po­ma­sze­ro­wa­łam do windy, ma­jąc na­dzieję zła­pać Na­sha
w holu. Spraw­dzi­łam wcze­śniej pen­tho­use, ale już wy­szedł. Nie chcia­łam też, aby ta
roz­mowa od­była się przez te­le­fon.
Ida Ma­rie po­szła za mną.
– Po­win­naś zo­ba­czyć rzeźbę. Albo le­piej. Po­win­naś prze­czy­tać ta­bliczkę. To nie­‐
wia­ry­godne. Prasa już pod­ła­pała te­mat. Naj­praw­do­po­dob­niej nie mu­simy z nimi roz­‐
ma­wiać, ale chcą do­wie­dzieć się wię­cej o rzeź­bie, o któ­rej nikt z nas nic nie wie.
Wy­łą­czy­łam się w mo­men­cie, gdy do­tar­łam do lobby i się za­trzy­ma­łam. Szok roz­‐
lał się po moim ciele od pal­ców stóp aż po głowę.
Rzeźba.
Wo­do­spad wzno­sił się na wy­so­kość sied­miu pię­ter. Odłamki me­talu spa­dały ka­‐
skadą z su­fitu. Kiedy przyj­rza­łam się bli­żej, za­uwa­ży­łam, że ele­menty zo­stały ze­spa­‐
wane z czę­ści sa­mo­cho­do­wych, w tym z jego sta­rej hondy i uży­wa­nego gru­chota,
który ku­pi­łam za to­rebkę Bir­kina od Vir­gi­nii. Ka­zała Han­kowi za­wieźć go na zło­mo­wi­‐
sko. Nash mu­siał go za­trzy­mać.
Z wody wy­ło­nił się kształt ty­grysa. Pra­wie jak ptak z unie­sio­nymi ra­mio­nami,
o bar­wie bez­gwiezd­nego nieba. Stał na pod­łożu z krysz­ta­łów geody. Skalne muszle zo­‐
stały roz­łu­pane. Ty­siące krysz­ta­łów roz­sy­pało się w nie­bie­sko-szare fale róż­nej wiel­‐
ko­ści.
Ten wi­dok mną wstrzą­snął.
– Prze­pra­szam pa­nią. – Po­de­szła do mnie dzien­ni­karka i spoj­rzała na moją pla­‐
kietkę z na­zwi­skiem. – Pra­cuje tu pani? Czy wie pani, kim jest Ty­gry­sek? Kim ona jest
dla pana Pre­scotta?
Z tru­dem od­wró­ci­łam wzrok od po­sągu.
– Słu­cham?
– Mó­wię o opi­sie z ta­bliczki.
To przy­kuło moją uwagę. Stał u pod­stawy cen­tral­nego ele­mentu, przy­mo­co­wany
do pod­łogi. Po­mnik sam w so­bie. Przez tłum le­dwo go wi­dzia­łam.
Od­wra­ca­jąc się do dzien­ni­karki ple­cami, zwró­ci­łam się do Idy Ma­rie:
– Kiedy umiesz­czono ta­bliczkę?
– Eee... – Prze­krzy­wiła głowę i przy­gry­zła wargę. – W dniu, w któ­rym po­je­cha­li­śmy
ode­brać ka­napy do lobby.
Przed na­szą kłót­nią. Przed ślu­bem Vir­gi­nii. Przed tamtą nocą w ba­se­nie. Przed
wszyst­kim.
Nie do końca ro­zu­mia­łam, dla­czego to miało zna­cze­nie, ale miało. Może dla­tego, że
wie­dzia­łam, że to nie były prze­pro­siny. Co­kol­wiek wy­rył na ta­bliczce, było ob­ja­wie­‐
niem, za­nim prze­pro­siny w ogóle oka­zały się po­trzebne.
Prze­ci­ska­jąc się przez tłum, sta­nę­łam przed ta­bliczką z wy­ry­tymi w gru­bym ka­‐
mie­niu sło­wami.
Mojra
au­tor­stwa ar­ty­sty An­dersa Ben­tleya
Drogi Ty­gry­sku,
no­sisz czerń i biel, ale je­steś tę­czą.

To pierw­sza rzecz, jaką w To­bie do­strze­głem po tym, jak na­prawdę cię za­‐
uwa­ży­łem. Po­tem ru­szyła la­wina. Za­uwa­ża­łem wszyst­kie Twoje chi­mery (za­łożę
się, że to słowo cię pod­nieca), ni­gdy nie zda­jąc so­bie z tego sprawy.
Twoja duma Cię pa­ra­li­żuje, ale także do­wo­dzi, że je­steś naj­bar­dziej zde­ter­‐
mi­no­waną osobą, jaką kie­dy­kol­wiek spo­tka­łem. W ja­kiś spo­sób je­steś za­równo
ogniem, jak i wodą, która go gasi. Sku­piasz się na sło­wach, ale to Twoje czyny
mnie po­ru­szają.
Chcę ro­bić z Tobą wszyst­kie rze­czy, któ­rych ni­gdy nie ro­bi­łem. Kurwa, na­‐
wet wszyst­kie te, które mam już za sobą, bo wiem, że z tobą będą lep­sze.
Kiedy wszy­scy inni wi­dzieli gniew­nego dzie­ciaka z roz­bitą wargą i po­si­nia­‐
czo­nymi knyk­ciami, ty po pro­stu mnie ob­ser­wo­wa­łaś. Kiedy moi pra­cow­nicy wi­‐
dzieli bez­czelne za­cho­wa­nie, Ty wi­dzia­łaś moje po­czu­cie hu­moru i je od­wza­jem­‐
nia­łaś. Kiedy ja nie wi­dzia­łem sie­bie, Ty mnie na­dal wi­dzia­łaś.
Mam na­dzieję, że pa­trzysz na tę rzeźbę. Mam na­dzieję, że wpa­tru­jesz się
w geody, ka­ska­dowy wo­do­spad i ty­grysa. Mam na­dzieję, że je­steś tym przy­tło­‐
czona. Mam na­dzieję, że coś w to­bie pęka, kiedy na nią pa­trzysz. Nie ży­wię na­to­‐
miast na­dziei, że bę­dziesz chciała ją prze­le­cieć, ale dla za­cho­wa­nia ana­lo­gii po­‐
wiedzmy, że bym tego chciał.
Bo tak wła­śnie się czuję, gdy na cie­bie pa­trzę.
Je­śli do tej pory nie było to oczy­wi­ste, to cho­ler­nie cię ko­cham.
Nash/Ben/Twój

Na­show­ska wer­sja li­stu mi­ło­snego.


Pe­łen wul­ga­ry­zmów, ale wciąż uro­czy.
I do­stępny dla fo­to­gra­fów, prasy i go­ści.
Zo­ba­czy to cała Ka­ro­lina Pół­nocna, która go ubó­stwia.

Su­fit: Nie zła­mał ci serca. On je roz­trza­skał. Pa­mię­tasz?

– Jak geoda – szep­nę­łam, wstrzą­śnięta tym od­kry­ciem. – Geody mu­szą się roz­bić,
by można było do­strzec ich piękno.
Wo­kół mnie do­szło do ja­kie­goś po­ru­sze­nia. Nash po­ja­wił się w po­bliżu wnęki
z win­dami, oto­czony przez Bran­dona Vu, De­li­lah i kilka in­nych osób. Szok spo­wol­nił
mój od­dech, pa­nika prze­jęła kon­trolę, a moje serce wy­bi­jało rytm szyb­kiej po­po­wej
pio­senki.
Krew ob­le­piała pięść Na­sha i roz­ma­zy­wała się pod no­sem Bran­dona. Do­szło do
bójki, a te­raz wy­pro­wa­dzano go na ze­wnątrz, w to­wa­rzy­stwie jego praw­nika i praw­‐
do­po­dob­nie więk­szej liczby agen­tów.
Nash.
Coś ty na­ro­bił?
Nash
B yłem ka­pu­siem.
Szczu­rem.
Nie lep­szym niż Ro­sco.
Ale wy­sła­nie Vir­gi­nii, Erica Car­tw­ri­ghta i Sir Balty’ego do wię­zie­nia mnie na­pę­‐
dzało. Od­wza­jem­nia­jąc uśmiech, pod­pi­sa­łem umowę tam, gdzie ka­zała mi Fran­cine,
przy­ja­ciółka De­li­lah. Żad­nego wię­zie­nia. Na­wet peł­nej grzywny w wy­so­ko­ści pię­ciu
mi­lio­nów do­la­rów.
Prawdę mó­wiąc, wo­lał­bym być tu­taj, za­wie­ra­jąc umowę z ko­mi­sją, niż tam na dole.
Wstępne otwar­cia.
Nie­na­wi­dzi­łem ich. Uni­ka­łem każ­dego przez ostat­nie cztery lata. Za­sy­py­wały mnie
wspo­mnie­niami, któ­rych nie chcia­łem pa­mię­tać. Każde z nich wbi­jało się we mnie
moc­niej niż na­stępne.
– Nash? Twój tata miał atak serca. Spadł z bu­dynku na placu bu­dowy. We­zwali ka­‐
retkę. Nie wy­glą­dasz naj­le­piej. Mogę cię tam za­wieźć.
– Je­steś ro­dziną? Pan Pre­scott zmarł przed przy­jaz­dem. Bar­dzo mi przy­kro z po­wodu
tej straty. Mamy po­kój ża­łoby po le­wej stro­nie i ka­plicę w głębi ko­ry­ta­rza. Mo­że­cie sko­‐
rzy­stać z obu. Je­śli ktoś z was mógłby zi­den­ty­fi­ko­wać ciało...
– Za­mie­rzam zdjąć prze­ście­ra­dło. To bę­dzie szo­ku­jący wi­dok. Wy­star­czy tylko, że
kiw­nie pan głową na tak lub nie. Czy to jest Hank Pre­scott?
W dniu śmierci taty uczest­ni­czy­łem we wstęp­nym otwar­ciu Fel­ton Ho­tels w po­‐
bliżu Eastridge. Ob­ser­wo­wa­łem ich dy­rek­tora ge­ne­ral­nego, wie­dząc, że ku­pię ho­tel
i osta­tecz­nie po­łą­czę go z im­pe­rium Pre­scott Ho­tels.
Dzień za­czął się od rundy drin­ków i świę­to­wa­nia, a skoń­czył na wpa­try­wa­niu się
w mar­twe ciało mo­jego ojca, po­nie­waż w żad­nym wy­padku nie na­ra­żał­bym Re­eda ani
mamy na coś ta­kiego.
Od tam­tego czasu nie by­łem na żad­nym wstęp­nym otwar­ciu.
– Mu­simy za­wieźć cię do biura, byś spi­sał oświad­cze­nie i od­po­wie­dział na kilka
py­tań. – Bran­don od­su­nął sie­dze­nie i ski­nął głową jed­nemu z dwóch współ­pra­cow­ni­‐
ków. – Praw­do­po­dob­nie zaj­mie to resztę dnia. Wiem, że wła­śnie trwa im­preza. Czy
jest tu gdzieś tylne wej­ście?
– Jesz­cze nie­do­stępne. Nie­ważne. – Szarp­ną­łem głową w stronę po­zo­sta­łych
dwóch agen­tów. – Po­wiedz Temu Pierw­szemu i Temu Dru­giemu, żeby zdjęli wia­‐
trówki. – Sta­ną­łem za Bran­do­nem, uoso­bie­niem spo­koju. – Hej, Bran­don?
Od­wró­cił się do mnie.
Za­mach­ną­łem się. Raz. Ale to wy­star­czyło. Krew po­cie­kła mu z nosa, skap­nęła na
białą ko­szulkę i roz­bry­zgnęła się na no­wym dy­wa­nie. De­li­lah nie za­re­ago­wała. Trzeba
przy­znać, że Fran­cine też nie. Je­den z agen­tów ru­szył za mną, ale Bran­don pod­niósł
rękę.
– W po­rządku – splu­nął i chwy­cił za górną część chrząstki. – Za­słu­ży­łem.
I to jak.
Tru­cie mi dupy to jedno. Nę­ka­nie Emery to zu­peł­nie inna bajka.
Zda­łem so­bie rów­nież sprawę, że po­wie­dział to tylko dla­tego, że oskar­że­nie o na­‐
paść pod­wa­ży­łoby moją wia­ry­god­ność jako głów­nego świadka, a tym sa­mym zruj­no­‐
wa­łoby jego ka­rierę.
Bran­don otarł ręką krew, roz­ma­zu­jąc ją. Nie za­pro­po­no­wa­łem, że za­pro­wa­dzę go
do to­a­lety ani nie za­da­łem so­bie trudu, by go prze­pro­sić. Szcze­rze mó­wiąc, zro­bił­bym
to po­now­nie, ale wię­zie­nie do mnie nie prze­ma­wiało. Poza tym mu­sia­łem zo­ba­czyć
moją dziew­czynę.
Wrę­czy­łem do­ku­menty Bran­do­nowi, który rzu­cił mi spoj­rze­nie, po czym wło­żył je
do swo­jej teczki. Ra­zem uda­li­śmy się do windy. Pro­wa­dził mnie przez hol z krwią na
twa­rzy. Dla osoby z ze­wnątrz wy­glą­dało to jak dziwna grupa spa­ce­ru­ją­cych lu­dzi.
Nie można było po­wie­dzieć, że mnie eskor­tują.
Nie za­kuli mnie w kaj­danki i nie mieli na so­bie nic, co po­zwo­li­łoby zi­den­ty­fi­ko­wać
ich jako agen­tów. Klau­zula po­uf­no­ści Fran­cine we­szła w ży­cie, gdy tylko pod­pi­sa­łem
do­ku­ment. Ota­czały mnie De­li­lah i Fran­cine, a Bran­don i jego zgraja agen­tów szli
przede mną i za mną.
Ko­lo­salna rzeźba przy­cią­gnęła tłum. W środku do­strze­głem Emery. Wpa­try­wała
się we mnie spa­ni­ko­wa­nymi oczami. Ska­mie­niała. Za­ci­ska­łem i roz­luź­nia­łem pię­ści.
Za­schnięta krew na skó­rze po­pę­kała.
Prze­cze­sa­łem pal­cami włosy. Raz.
Utrzy­my­wa­li­śmy kon­takt wzro­kowy, do­póki Bran­don nie otwo­rzył drzwi. Przed
ho­te­lem stał rząd czar­nych SUV-ów. Skie­ro­wa­li­śmy się do tego sto­ją­cego po­środku.
Bran­don chwy­cił za klamkę w tym sa­mym mo­men­cie, w któ­rym Emery wy­bie­gła na
ze­wnątrz.
– Cze­kaj!
Pa­nika ogar­nęła jej twarz. Po­bie­gła za nami, da­jąc mi mniej niż se­kundę na re­ak­cję,
wsko­czyła na mnie i mocno po­ca­ło­wała. Roz­cię­cie na jej su­kience się roz­darło. Za­kry­‐
łem je dło­nią, sta­ra­jąc się nie śmiać z tego, jak Emery wy­glą­dała w tej sy­tu­acji.
Emery, wciąż mnie ucze­piona, spoj­rzała na Bran­dona.
– Pro­szę, daj nam tylko pięć mi­nut.
Dla­czego go o to pro­siła?
Wzru­szył ra­mio­nami i od­szedł na bok wraz ze swo­imi agen­tami, De­li­lah i Fran­cine.
Zi­gno­ro­wa­łem ga­piów i sku­pi­łem się na Emery. Tak bar­dzo ko­chała słowa, ale wy­glą­‐
dało na to, że te­raz nie mo­gła wy­po­wie­dzieć ani jed­nego z nich.
– Prze­czy­ta­łam twój opis z pla­kietki – wy­szep­tała w końcu, spla­ta­jąc palce na mo­‐
jej szyi. – Mó­wisz, że sku­piam się na sło­wach i masz ra­cję. A jed­nak je­stem tu­taj, za­sta­‐
na­wia­jąc się, dla­czego nie mogę wy­ra­zić swo­ich uczuć sło­wami, bo my­ślę, że mi­łość
jest zbyt nie­ade­kwat­nym opi­sem, i zda­łam so­bie sprawę, że to nie ma zna­cze­nia. To
nie ma zna­cze­nia, po­nie­waż nie je­stem sama. Nie po­trze­buję słów, by do­trzy­my­wały
mi to­wa­rzy­stwa. Za­ko­cha­nie się w to­bie jest jak nur­ko­wa­nie na ślepo w książce, nie
wie­dząc, że jest prze­zna­czona dla mnie. Czuję do cie­bie coś wię­cej niż mi­łość. Za­wsze
będę za­ko­chana tylko w to­bie.
Unio­słem brew, moc­niej ją obej­mu­jąc.
– Coś wię­cej niż mi­łość.
– Tak. Nie ob­cho­dzi mnie, czy masz – spoj­rzała na Bran­dona i zni­żyła głos – sam
wiesz co, co może unie­win­nić tatę, ale mi o tym nie po­wie­dzia­łeś. Może to po­pie­‐
przone, ale nie ob­cho­dzi mnie nic poza nami. Prze­pra­szam, że nie po­wie­dzia­łam tego
wcze­śniej. Ko­cham cię. Będę na cie­bie cze­kać. Jak­kol­wiek długo to po­trwa.
– Jak długo to po­trwa? – Ele­menty ukła­danki uło­żyły się w ca­łość. Po­sta­wi­łem ją,
żeby nie upa­dła od mo­jego śmie­chu. Tylko ona po­tra­fiła roz­ba­wić mnie tego sa­mego
dnia, w któ­rym pod­pi­sa­łem ugodę są­dową. – Nie pójdę do wię­zie­nia, ty­gry­sku. Je­stem
świad­kiem. Za­war­łem układ.
– Po­uf­nie – wtrą­cił Bran­don.
– Bran­don, masz ob­se­sję na punk­cie słu­cha­nia wła­snego głosu. Po­szu­kaj po­mocy
w tym za­kre­sie. – Od­wró­ci­łem się, osła­nia­jąc ją swoim cia­łem. – Za­war­łem układ z ko­‐
mi­sją. Zo­stanę świad­kiem prze­ciwko Bal­tha­za­rowi, Eri­cowi i Vir­gi­nii. Twój tata zo­sta­‐
nie unie­win­niony. Nie pójdę do wię­zie­nia. Obie­cuję.
Dziew­czyna ze wszyst­kimi sło­wami – znowu bez słowa. Moje ego mo­głoby się do
tego przy­zwy­czaić.
Chwy­ci­łem ją za su­kienkę, by przy­cią­gnąć ją do sie­bie.
– Wró­cisz do mnie?
– Za­wsze.
Epi­log

Nash
DWA LATA PÓŹ­NIEJ

N ie wie­rzę jej, kiedy mówi mi, że może być szczę­śliwa.


Moja prze­bie­gła kłam­czu­cha.
Jej czarne włosy fru­wają wszę­dzie, jak grzywa dzi­kiego ko­nia. Na ze­wnątrz zie­mia
jest po­kryta śnie­giem, gru­bymi war­stwami, które stward­niały w kry­sta­liczny ce­ment.
Ogień ra­tuje nas przed mro­zem. Pło­mie­nie mi­go­czą, cie­nie tań­czą na weł­nia­nych
ścia­nach. Mój ty­gry­sek wy­gląda jak kró­lewna, jej włosy lśnią za każ­dym ra­zem, gdy
pło­mie­nie ro­sną.
Ku­szą mnie jej czer­wone usta. Jej szare oko – ko­loru ka­mie­nia księ­ży­co­wego –
błysz­czy tak ja­sno, że jest nie­mal bez­barwne. Dru­gie jest mroźne jak je­zioro Baj­kał,
bez­denny po­sła­niec mą­dro­ści. Plamki bieli wal­czą z błę­ki­tem.
Żadna z nich nie wy­gra.
Z Emery ni­gdy nie ma zwy­cięzcy.
Tylko bi­twa.
Nie­ustanna.
Żar­liwa.
Piękna.
Mi­łość, która za­słu­guje na po­goń, by ją pod­sy­cać.
– Nie ma mowy – mó­wię. – Prze­cież cie­szysz się, że mnie wi­dzisz. – Pró­buję przy­‐
gła­dzić jej włosy, ale to na nic, a oswa­ja­nie Emery by­łoby jak oswa­ja­nie ty­grysa. Gdy­‐
bym spró­bo­wał, zmie­nił­bym wszystko, co czyni ją tym, kim jest.
A ko­cham to, kim jest.
Uwiel­biam jej dzi­kość, lek­ko­myśl­ność i za­cie­kłość.
Ko­cham to, że jest moja.
– My­śla­łam, że skoń­czy­łeś mó­wić mi, co mam ro­bić. – Od­wraca się do mnie, gry­ząc
mnie w szyję.
– Poza sy­pial­nią – po­pra­wiam.
– Poza sy­pial­nią – zga­dza się, roz­chy­la­jąc usta, a dwu­ko­lo­rowe oczy zer­kają
w stronę wej­ścia, by po­twier­dzić, że je­ste­śmy sami.
Nie po­wi­nie­nem tu być; stoję przed moją na­rze­czoną, na­bi­ja­jąc się z jej za­ru­mie­‐
nio­nej skóry i or­ga­zmu, który wła­śnie jej da­łem. Gi­deon mnie za­bije (może pró­bo­‐
wać), chyba że De­li­lah do­pad­nie mnie pierw­sza (jej by się udało).
– Nie mó­wię ci, co masz ro­bić, ko­cha­nie. Stwier­dzam tylko fakt. Je­steś pie­kiel­nie
szczę­śliwa, że mnie wi­dzisz. – Do­ty­kam jej sutka przez su­kienkę i się uśmie­cham. –
Przy­znaj się, ty­gry­sku.
Kręci głową, a ja przyj­muję wy­zwa­nie.
Chwy­tam ją za pod­bró­dek. Mocno. Do­kład­nie tak, jak lubi moja na­rze­czona. Utrzy­‐
muje kon­takt wzro­kowy, tak wy­zy­wa­jący, że mam ochotę ją prze­wró­cić i znów się
w niej za­to­pić. Roz­chy­lam wargi, by zło­żyć po­ca­łu­nek na jej oboj­czyku.
Nie­ważne, ile razy ją po­ca­łuję, we­zmę, za­spo­koję, to ni­gdy nie wy­star­czy. Moje pra­‐
gnie­nie jest nie­na­sy­cone. To do­wód na nie­śmier­tel­ność.
Roz­pi­nam su­wak su­kienki, po czym okrą­żam ją i śle­dzę ję­zy­kiem jej krę­go­słup.
Ob­raca się i żar­to­bli­wie ude­rza mnie w twarz. Dra­pie mnie po oczach, aż wy­rywa
mi się prze­kleń­stwo.
– Wła­śnie to za­pię­łam.
– I po­trze­buję za­nu­rzyć się w twoim cie­ple. – Chwy­tam jej palce i kładę je na mo­jej
erek­cji nad spodniami od gar­ni­turu. – Jest tak zimno, że jaja mi się kur­czą.
– Ale nie wy­schną. – Ści­ska mnie raz, jakby nie mo­gła się po­wstrzy­mać, po czym
kiwa głową w stronę środka jurty. Pie­przo­nej jurty, tak owi­nęła mnie so­bie wo­kół
palca. – Na­grza­li­śmy tu, Nash.
– Dwie kłody drewna i paczka za­pa­łek z Pre­scott Ho­tels nie wy­star­czą.
Za­mie­rza się kłó­cić. Za­wsze to robi. Ob­li­zuję wargi w ocze­ki­wa­niu, bo uwiel­biam
na­szą grę wstępną. Każde słowo, każde spoj­rze­nie, każdy do­tyk – przed­smak w trak­‐
cie ocze­ki­wa­nia, aż znajdę się w jej wnę­trzu.
Reed prze­rywa, wcho­dząc do jurty bez pu­ka­nia.
– Za­pu­kał­bym, ale nie ma drzwi.
Emery pisz­czy na wi­dok mo­jego brata i wtula się w jego ra­miona.
– Jest tu twoja mama? Tak się cie­szę, że się nie zgu­bi­łeś.
Ma na so­bie krótką su­kienkę – kosz­marny po­mysł na ślub w Nor­we­gii w po­ło­wie
wrze­śnia. Po­wie­dzia­łem jej to, ale co ja tam wiem? Na ze­wnątrz są cztery stop­nie, po­‐
czą­tek zim­nej pory roku. Chłodno, ale do znie­sie­nia, zwłasz­cza że od­kąd zna­leź­li­śmy
się w Nor­we­gii, jej sutki są stale twarde.
– Tak – mówi Reed, ki­wa­jąc do mnie głową. – Wszy­scy cze­kają, aż wyj­dziesz.
Reed jest tu­taj w roli głów­nej druhny Emery. Wciąż za mną nie prze­pada, ale prze­‐
sta­łem być jego wro­giem. Do­cho­dzimy do punktu, w któ­rym je­ste­śmy za­do­wo­leni ze
swo­jego to­wa­rzy­stwa. Mama mówi, że nie­długo znowu bę­dziemy jak bra­cia. Emery
za­cho­wuje się, jakby to było prze­są­dzone, i może tak jest. W końcu za­czą­łem ak­cep­to­‐
wać nie­unik­nio­ność wielu rze­czy.
Emery ści­ska dłoń Re­eda.
– Daj nam pięć mi­nut.
Kiedy Reed wy­cho­dzi, Emery wraca do mnie i ściera plamę po szmince, którą zo­‐
sta­wiła na moim gar­ni­tu­rze. Gar­ni­tu­rze taty. Emery do­pa­so­wała go na tę oka­zję. Pra­‐
wie ża­łuję, że nie ro­ze­bra­łem się przed wej­ściem w nią, ale trudno. Tata chciałby, że­‐
bym był szczę­śliwy i je­stem.
Bal­tha­zar sie­dzi w wię­zie­niu. Nie w ja­kiejś od­osob­nio­nej po­sia­dło­ści z ochro­nia­‐
rzami na po­kaz. To praw­dziwe wię­zie­nie, z wię­zien­nymi su­kami, wal­kami na dzie­‐
dzińcu raz w ty­go­dniu i zmę­czo­nymi ludźmi, któ­rzy nie­na­wi­dzą bo­ga­tych ku­ta­sów ta­‐
kich jak Sir Balty.
Car­tw­ri­ght tra­fił do tego sa­mego wię­zie­nia, jego ak­tywa są za­mro­żone, a jego syn
jest tak spłu­kany, że nie ma pie­nię­dzy, aby wy­słać ojca do wię­zien­nej przy­chodni. Ko­‐
le­sia nie stać na­wet na paczki zu­pek chiń­skich. Wy­mie­nia się „przy­słu­gami”, by jeść.
Po za­mro­że­niu ma­jątku Bal­tha­zara Vir­gi­nia prze­nio­sła się do przy­czepy w ma­łym
mia­steczku w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej. Wciąż tam mieszka i sprze­daje wszystko, co może,
ze swo­jego po­przed­niego ży­cia bo­gaczki. To nie­wiele, od­kąd wy­ku­pi­łem po­sia­dłość
Win­th­ro­pów i od­da­łem ją Gi­de­onowi.
– Po­bie­ramy się – szep­czę, a Emery nie może po­wstrzy­mać uśmie­chu za każ­dym
ra­zem, gdy to mó­wię.
– Dzięki Bogu. – Sztur­cha mnie w ra­mię i przy­gryza dolną wargę. – Już mam do­syć
tego, że w każde zda­nie wtrą­casz „moja na­rze­czona”.
– Wcale cię to nie mę­czy i za­pła­cisz za kłam­stwo. – Kle­pię ją w ty­łek przed wyj­‐
ściem. Od­wra­ca­jąc się w porę, by zo­ba­czyć, jak do mnie mruga. – Ni­czego in­nego bym
się nie spo­dzie­wał.
Reed i Gi­deon stoją przy wej­ściu do jurty, cze­ka­jąc na Emery. Ki­wam do nich głową
i roz­glą­dam się.
Tromsø w Nor­we­gii to miej­sce, do któ­rego przy­jeż­dża się i ni­gdy nie chce się go
opusz­czać. Emery za­ko­chała się, gdy przy­le­cie­li­śmy tu w ze­szłym roku, aby plą­sać pod
gwiaz­dami i zo­rzą po­larną, więc klęk­ną­łem z pier­ścion­kiem, który trzy­ma­łem w kie­‐
szeni.
Nade mną szma­rag­dowe, nie­bie­skie, żółte i ró­żowe smugi wal­czą o do­mi­na­cję na
nie­bie. Za każ­dym ra­zem to ten sam ta­niec go­dowy.
Pod­czas na­szego pierw­szego po­bytu w Tromsø co noc ob­ser­wo­wa­li­śmy gwiazdy.
(Ja wpa­try­wa­łem się w Emery, ona wpa­try­wała się w niebo). Za­wsze ki­bi­co­wała li­lio­‐
wemu, ale za każ­dym ra­zem wy­gry­wał szma­ragd.
Za­py­ta­łem ją, dla­czego ma to zna­cze­nie.
Ści­snęła moją dłoń i po­wie­działa:
– Ten li­liowy przy­po­mina mi two­jego tatę. Kiedy po­ma­lo­wa­łam skrzynkę pocz­‐
tową w domku na czarno, Vir­gi­nia krzy­czała na mnie, że nie za­cho­wuję się jak dama.
Twój tata po­kle­pał mnie po gło­wie i po­wie­dział: „W po­rządku. Po­doba mi się ró­żowy”.
– Wpa­try­wała się w niebo, jakby jej uwaga miała tchnąć wię­cej ży­cia w li­liowy. –
Chyba chcę, żeby tym ra­zem wy­grał ten słab­szy.
Wy­gląda na to, że dzi­siej­szej nocy nie bę­dzie ina­czej, szma­ragd ko­ły­sze się, spy­cha­‐
jąc wszyst­kie inne ko­lory ze swo­jej ścieżki. Przede mną mo­rze świec pro­wa­dzi do na­‐
szego pro­wi­zo­rycz­nego oł­ta­rza wzdłuż kar­ma­zy­no­wych płat­ków róż roz­sy­pa­nych po
śniegu.
Cze­kam na nią wśród róż. Trwa to dłu­żej, niż się spo­dzie­wa­łem, a może po pro­stu
nie mogę się już do­cze­kać. De­li­lah stoi obok mnie, śmie­jąc się z mo­jej mamy, która już
pła­cze.
Reed jako pierw­szy opusz­cza jurtę. De­li­lah po­wstrzy­muje par­sk­nię­cie. Mój brat
idzie z bu­kie­tem czar­nych róż i staje na­prze­ciwko niej.
– Cho­lera, jest zimno. Czy ktoś jesz­cze czuje, jak kur­czą mu się jaja? – mru­czy Reed,
mimo że poza mną je­dy­nym męż­czy­zną w za­sięgu słu­chu jest Ti­ger Bro (skrót od Bro­‐
du­ski). To du­chowy prze­wod­nik, we­ga­nin no­szący far­bo­wane ko­szule, któ­rego Emery
wy­na­jęła, by udzie­lił nam ślubu.
Igno­ru­jemy Re­eda.
Z bia­łych gło­śni­ków ukry­tych w śniegu leci Lo­ver w wer­sji Der­mota Ken­nedy’ego.
Wiatr wzbija w po­wie­trze ty­siące płat­ków róż. La­tają wo­kół Emery, gdy prze­cho­dzi
obok rzę­dów świec, trzy­ma­jąc Gi­de­ona pod ra­mię.
Zo­rza po­larna zmie­nia ko­lor jej skóry, oświe­tla­jąc ko­ron­kową suk­nię, w tym sa­‐
mym czar­nym ko­lo­rze, co bez­gwiezdne noce. Na jej nie­okieł­zna­nych wło­sach spo­‐
czywa ko­rona z czar­nych krysz­ta­łów, sza­rych ka­mieni księ­ży­co­wych i ciem­no­sza­rych
dia­men­tów, przy­mo­co­wana do ma­syw­nego czar­nego we­lonu.
Wy­gląda jak ucie­le­śnie­nie bo­gini.
Durga cho­dząca po tej ziemi.
Ty­grys wę­dru­jący po swoim te­ry­to­rium.
Kiedy Gi­deon prze­ka­zuje mi dłoń Emery, skła­dam po­ca­łu­nek na jej knyk­ciach i od­‐
sła­niam we­lon, żeby spoj­rzeć w jej twarz.
– Prze­bra­łaś się – wy­ty­kam.
– Wie­dzia­łam, że się za­krad­niesz i zo­ba­czysz moją su­kienkę. – Unio­sła brew, pro­‐
wo­ku­jąc mnie do kłótni.
Nie mogę. Ona ma ra­cję. Wy­trzy­ma­łem go­dzinę i za­kra­dłem się do jurty, żeby, no
cóż, w nią wejść.
Ti­ger Bro roz­po­czyna ce­re­mo­nię.
Skła­dam przy­sięgę, gdy rzad­kie złoto wy­prze­dza szma­ragd na nie­bie. Kiedy przy­‐
cho­dzi jej ko­lej, staje na pal­cach i szep­cze mi do ucha.
Jedno słowo.
Se­kret, któ­rym mo­żemy się po­dzie­lić.
Ya’abur­nee.
Nie mam po­ję­cia, co to zna­czy.
Nie mówi nic wię­cej, tylko uśmie­cha się ta­jem­ni­czo, co spra­wia, że ko­cham ją jesz­‐
cze bar­dziej. Se­kundę póź­niej rzuca się na mnie, po­py­cha­jąc Ti­gera Bro, żeby mnie po­‐
ca­ło­wać. Wy­cią­gam rękę, na oślep od­py­cha­jąc męż­czy­znę. Owi­jam ra­miona wo­kół jej
ta­lii i prze­cią­gam ję­zy­kiem po jej ustach.
Emery mu­ska zę­bami moją dolną wargę. Chcę po­ło­żyć ją na śniegu, ro­ze­brać do
naga i wy­zna­czyć ję­zy­kiem ścieżkę od pal­ców u stóp do ust.
Cofa się, bo jesz­cze chwila, za­czę­li­by­śmy się ob­ma­cy­wać przed pu­blicz­no­ścią. Na­‐
sze czoła opie­rają się o sie­bie.
– Na co ma pani ochotę, pani Pre­scott? – py­tam ci­cho, żeby tylko ona usły­szała.
– Plą­sać – szep­cze do mo­ich ust i składa na nich ko­lejny szybki po­ca­łu­nek.
Tań­czy pod gwiaz­dami z na­szą ro­dziną, od­chy­la­jąc głowę do tyłu, bez wy­czu­cia
rytmu. Kiedy błaga mnie, bym z nią za­tań­czył, i obie­cuje, że bę­dzie warto, ro­bię to.
Na­gle za­uwa­żam coś, z nią w ra­mio­nach i wśród ota­cza­ją­cej nas ro­dziny.
Nade mną li­liowy prze­jął niebo.
Ró­żowe i fio­le­towe smugi po­chło­nęły po­zo­stałe świa­tła.
Słab­szy wy­grał.
Emery
DZIE­WIĘĆ LAT PÓŹ­NIEJ
– Ja pie­przę, nie zniosę tego gówna. – Nash prze­ciera twarz dło­nią. Opiera głowę
o ka­napę, wpa­tru­jąc się w su­fit, jakby ist­nie­nie te­le­wi­zora było dla niego ob­razą.
Prze­ska­kuję wzro­kiem mię­dzy dwoma bliź­nia­czymi ośmio­let­nimi de­mo­nami sie­‐
dzą­cymi mię­dzy nami.
– Ję­zyk! – besz­tam bez prze­ko­na­nia.
– Cały czas sły­szymy o pie­przu, mamo. – Hal­lie spo­gląda na mnie sze­roko otwar­‐
tymi oczami tego sa­mego ko­loru co oczy Na­sha. – W ze­szłym ty­go­dniu pani Kim­berly
uczyła nas o przy­pra­wach.
– Mó­wi­li­śmy o pie­rzu. – Law­son szczy­pie Hal­lie w ra­mię. Ma moje oczy. Jedno nie­‐
bie­skie. Jedno szare. – Pani Kim­berly mówi nie­wy­raź­nie przez apa­rat.
Nie mogę uwie­rzyć, że Law­son i Hal­lie dzie­lili moje łono w tym sa­mym cza­sie i nie
za­bili się przy tym na­wza­jem. Mają ta­kie same czarne włosy i poza tym nie łą­czy ich
nic wię­cej. Na­wet płeć. Law­son jest blady i bez­względny, pod­czas gdy Hal­lie jest opa­‐
lona i słodka.
Palce Na­sha zbli­żają się do pi­lota.
Na­bie­ram po­pcornu z bia­łym ched­da­rem i rzu­cam mu w twarz całą garść.
– Ani mi się waż. – Dzieci pisz­czą, gdy pada po­pcorn. Spo­glą­dam na Law­sona i py­‐
tam: – Co są­dzisz o fil­mie?
Law­son spo­gląda na ekran i wzru­sza ra­mio­nami.
– Kop­ciu­szek jest nie­zła.
– Law­son, ona jest je­de­na­ście lat star­sza od cie­bie!
– No i? Tata jest dzie­sięć lat star­szy od cie­bie.
Nie ko­men­tuję, bo dzie­ciak ma ra­cję.
– Hal­lie?
Za­ci­ska usta i mruży oczy, jakby to miało jej po­móc w wy­ro­bie­niu so­bie opi­nii.
– Jest nie­zdarna, ale chcia­ła­bym być nią. Po­doba mi się jej su­kienka i buty.
– Nie­wia­ry­godne – mru­czy Nash, ale bliź­niaki go sły­szą. Rzu­cają mu w twarz wię­‐
cej po­pcornu.
Drzwi fron­towe otwie­rają się i za­trza­skują.
Law­son i Hal­lie ze­ska­kują z ka­napy i krzy­czą:
– Wu­jek Reed!
– Gdzie są twoje dzieci? – Nash pyta go, gdy ten wcho­dzi do sa­lonu z żoną.
Wciąż dziw­nie jest wi­dzieć twarz Ba­sil bez wy­ry­tego na niej per­ma­nent­nego gry­‐
masu, ale tak się stało. Co wię­cej, żona Re­eda po­maga mi w pro­wa­dze­niu mo­jej firmy,
mo­do­wej marki non-pro­fit, która wy­ko­rzy­stuje ma­te­riały z re­cy­klingu i prze­kształca
je w je­dyne w swoim ro­dzaju ubra­nia. Do­chody są prze­zna­czane na ja­dło­daj­nie dla
ubo­gich w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej. Nash mówi, że mam za mięk­kie serce, ale wiem, że mu
się to po­doba.
Reed ca­łuje mnie w skroń.
– Mama ukra­dła je na kilka go­dzin.
Se­kundę póź­niej dzieci od­cią­gają Re­eda i jego żonę. Nash wy­łą­cza te­le­wi­zor przy
pierw­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji. Do­tyka pal­cami skroni i po­ciera je. Prze­wra­cam
oczami na jego dra­ma­tyzm i pstry­kam go w ra­mię.
Chwyta mnie za rękę i przy­ciąga do sie­bie.
– Ya’abur­nee.
Czuję to słowo przy swoim uchu. Od­wza­jem­niam je, uśmie­cha­jąc się na myśl o na­‐
szej wspól­nej przy­się­dze.
Ya’abur­nee to po arab­sku „po­cho­waj mnie”.
To na­dzieja, że umrzesz przed swoją je­dyną praw­dziwą mi­ło­ścią, po­nie­waż nie
mo­żesz znieść ży­cia bez niej.
Kiedy to mó­wimy, jest w tym ma­gia, ale nie po­cho­dzi ona z tego słowa.
Po­cho­dzi od nas.
Po­dzię­ko­wa­nia

C hloe, cią­gle wra­cam my­ślami do tych krót­kich chwil, za­sta­na­wia­jąc się,


dla­czego to wła­śnie je pa­mię­tam naj­bar­dziej. Tę­sk­nię za Two­imi przy­zwy­cza­‐
je­niami, za każ­dym ma­łym dzi­wac­twem, które czy­niło cię... Tobą. Ta książka jest dla
Cie­bie – i każda na­stępna.
Rose i Bauer, moje ab­so­lutne ulu­bie­nice. Ko­cham Was. Dzię­kuję za uczy­nie­nie mo­‐
jego ży­cia lep­szym. Dzięki Wam wię­cej się uśmie­cham, śmieję i żyję.
L, dzię­kuję za to, że wy­ra­żasz swoją mi­łość czy­nami, a nie sło­wami, bo oboje
wiemy, że mam sła­bość do pa­lan­tów. LOL.
He­ather, cie­szę się, że zno­sisz moją sza­loną oso­bo­wość! Za­wsze je­steś przy mnie.
Do­ce­niam każdą roz­mowę, te­le­fon i wia­do­mość. Bar­dzo się an­ga­żu­jesz w moją ka­‐
rierę. Nie mam po­ję­cia, czym so­bie na to za­słu­ży­łam, ale zro­bi­ła­bym to jesz­cze ty­siąc
razy. Do­brze, że mam Cię w swoim ży­ciu.
Ava, ty wa­riatko. Je­stem nie­mal pewna, że to ty od­po­wia­dasz za te 115 ze 116 go­‐
dzin, które prze­ga­da­łam przez te­le­fon w paź­dzier­niku, kiedy mia­łam pi­sać tę książkę.
Nie wiem, czy Ci za nie dzię­ko­wać, czy Cię za nie prze­kli­nać. (By­ły­śmy pro­duk­tywne,
prawda?). Oczy­wi­ście ko­cham Cię. Ko­cha­ła­bym bar­dziej, gdy­byś wy­ku­piła lep­sze Wi-
Fi, ale nie są­dzę, by świat mógł so­bie po­ra­dzić z tego typu mi­ło­ścią.
He­idi, po­tra­fisz spra­wić, że brzyd­kie rze­czy stają się piękne, jak gą­sie­nice zmie­nia­‐
jące się w mo­tyle, tak jak było w przy­padku pierw­szego rę­ko­pisu mo­ich ksią­żek. Do­‐
strze­gasz piękno w nie­ocze­ki­wa­nych miej­scach – zdję­cia, które ro­bisz, spo­sób, w jaki
trak­tu­jesz mnie i na­szą przy­jaźń. Uwiel­biam to, że nie ob­cho­dzisz się ze mną jak
z dziec­kiem i trak­tu­jesz mnie, jak­bym była z twar­dego ma­te­riału – a za­czy­nam zda­wać
so­bie sprawę, że je­stem. Cie­szę się, że po­ja­wi­łaś się w moim ży­ciu, taka miła
i skromna, ko­chana czy­tel­niczka, któ­rej słowa, jak się oka­zało, miały tak duży wpływ
na moje ży­cie. Do­ce­niam to, że mnie ro­zu­miesz, że ko­chasz psy, ła­piesz moje słowa –
a je­śli nie, przy­naj­mniej pró­bu­jesz. Ko­cham Twoją bez­in­te­re­sow­ność i czas, który po­‐
świę­casz, bo to naj­cen­niej­szy pre­zent, jaki mo­żesz mi dać (poza przy­jaź­nią). A przede
wszyst­kim po pro­stu Cię ko­cham. Dzię­kuję.
Pani pro­fe­sor Har­loe, dzię­kuję za wspar­cie i po­mocną dłoń. Wy­trzy­muje Pani
wszyst­kie moje wy­dzi­wia­nia i nie na­rzeka (na­wet gdy dra­ma­ty­zuję i wy­gła­szam sza­‐
lone teo­rie spi­skowe).
Le­igh, je­stem Ci wdzięczna za po­moc we wszyst­kich obo­wiąz­kach, zmu­sze­nie
mnie do wzię­cia się w garść i to, że ko­cha­łaś i czy­ta­łaś tę książkę, na­wet gdy by­łam
sfru­stro­wana pod­czas pi­sa­nia pierw­szych sześć­dzie­się­ciu ty­sięcy wy­ra­zów. Bez cie­bie
nie da­ła­bym rady!
Jose, brak mi słów. Mia­łam pro­blem ze zna­le­zie­niem okładki dla Na­sha, ale wy­sła­‐
łeś mi tę, jak­byś czy­tał mi w my­ślach. Po­waż­nie, na­wet Ci nie po­wie­dzia­łem, że szu­‐
kam okładki, dla­tego uwa­żam, że to w 100% prze­zna­cze­nie.
Ryan, dzię­kuję za by­cie Na­shem! Je­stem za­ko­chana w tej okładce.
De­si­reé i Se­ba­stia­nie, dzię­kuję za oży­wie­nie Emery i Na­sha! Des, zno­sisz mój
trudny cha­rak­ter i świet­nie Ci to wy­cho­dzi. Cie­szę się, że mam Cię w swoim ży­ciu.
Juli, za­wsze mogę li­czyć na Twoje wspar­cie! Kiedy po­trze­buję pod­nie­sie­nia na du­‐
chu, wcho­dzę na In­sta­gram Ro­mano, który stwo­rzy­łaś, i za­chwy­cam się, że ktoś tam
jest na tyle ko­chany i uta­len­to­wany, by zro­bić to dla mnie.
Brit­tany, dzię­kuję za beta re­ading tej książki i po­ko­cha­nie Na­sha. Nie po­tra­fię opi­‐
sać, jak bar­dzo ce­nię Twoją przy­jaźń i Cie­bie.
Elan, je­steś kiep­ska w statki. Pław się w mo­jej nie­sa­mo­wi­to­ści. Dzię­kuję rów­nież
za by­cie moją przy­ja­ciółką.
Gem i Ja­nice, dzię­kuję za su­mienną pracę nad mo­imi rę­ko­pi­sami. Bez Was wy­glą­‐
da­łyby go­rzej.
Ash­lee, masz ta­lent!
Dzię­kuję moim nie­sa­mo­wi­tym ad­mi­ni­stra­tor­kom: Gem­mie, Avie, Kri­ście, He­ather,
Aman­dzie, Brit­tany i Le­igh.
Dzię­kuję moim wspa­nia­łym przy­ja­ciół­kom pi­sar­kom: Gia­nie Dar­ling, Ly­lah Ja­mes,
SM Soto, He­ather Ore­ge­ron, Clau­dii Bur­goa, Ni­cole French, Lo­gan Chance i Ama­rze
Kent.
Po­dzię­ko­wa­nia dla nie­sa­mo­wi­tej grupy lu­dzi, któ­rzy po­mo­gli do­star­czyć tę książkę
do jak naj­więk­szej liczby rąk:
Jenn Wat­son, za ra­dze­nie so­bie z mo­imi po­strze­lo­nymi po­my­słami, a zwłasz­cza
z mo­imi roz­mo­wami te­le­fo­nicz­nymi.
Sa­rah Fer­gu­son, Shan Brown i wszy­scy w So­cial But­ter­fly PR – da­je­cie czadu!
Ce­ce­lio Mecca i Brid­gette Du­plan­tis, dwie pe­rełki.
Har­ri­so­nie, praw­do­po­dob­nie zda­jesz so­bie sprawę, że po­da­nie swo­jego nu­meru
ko­muś tak neu­ro­tycz­nemu jak ja było wiel­kim błę­dem. DZIĘ­KUJĘ!
Da­nielu, Da­nielo i Luiz – do­ce­niam wszystko, co dla mnie ro­bi­cie!
Blo­ge­rzy! Je­stem pod wra­że­niem mi­ło­ści, jaką otrzy­mała ta książka. Po­ma­ga­cie mi
roz­po­wszech­niać in­for­ma­cje i je­stem Wam nie­zmier­nie wdzięczna!
Na ko­niec, moi czy­tel­nicy! Wi­tam wszyst­kich no­wych! Nie mogę się do­cze­kać, aby
kon­ty­nu­ować tę po­dróż z Wami. Tym, któ­rzy są ze mną dłu­żej, dzię­kuję za nie­usta­jące
wspar­cie i cier­pli­wość. Wiem, że wszy­scy wy­cze­ki­wa­li­ście książki o ma­fii, ale po­wi­ta­li­‐
ście Na­sha z otwar­tymi ra­mio­nami i wspie­ra­li­ście mnie bar­dziej, niż mogę so­bie wy­‐
obra­zić. Je­stem szczę­ściarą, że mam Was wszyst­kich.

Uści­ski
Par­ker

PS Je­śli po­do­bała Ci się książka, pro­szę roz­waż po­zo­sta­wie­nie re­cen­zji. Wiele


dla mnie zna­czą <3.

You might also like