Professional Documents
Culture Documents
Haruki Murakami - Kafka nad morzem
Haruki Murakami - Kafka nad morzem
Ilustracja (strona 5)
© 1995 Wagenbach Archiv
978-83-7758-112-4
Wyobrażam sobie taką burzę piaskową. Biała trąba powietrzna wznosząca się
ku niebu prosto, zupełnie jak strasznie gruba lina. Szczelnie zasłaniam rękami
oczy i uszy. Tak aby ten drobny piasek nie dostał się do wnętrza. Burza idzie
ku mnie, zbliża się coraz bardziej. Z daleka czuję na skórze silne podmuchy
wiatru. Chce mnie pochłonąć.
Wkrótce chłopiec zwany Kawką lekko kładzie mi rękę na ramieniu.
Burza znika. Lecz nie otwieram oczu.
– Musisz się stać najtwardszym piętnastolatkiem na świecie. Za wszelką
cenę. Inaczej nie uda ci się przetrwać. I dlatego musisz zrozumieć, co to
znaczy być naprawdę twardym. Pojmujesz?
Milczę. Myślę, że chciałbym powoli zapaść w sen, czując na ramieniu
jego rękę. Do moich uszu dociera cichy trzepot skrzydeł.
– Staniesz się najtwardszym piętnastolatkiem na świecie – szepcze mi do
ucha chłopiec zwany Kawką, gdy usypiam. Jakby zapisywał to w moim sercu
granatowymi literami, jakby to w nim tatuował.
Posłuchałem tych rad (zazwyczaj starałem się słuchać rad chłopca zwanego
Kawką). Skupiałem się, zmieniałem mózg w gąbkę, wsłuchiwałem się we
wszystko, o czym była mowa w klasie, i chłonąłem. Potem w wyznaczonym
czasie przetrawiałem i zapamiętywałem. Dzięki temu, mimo że po lekcjach
prawie się nie uczyłem, na klasówkach zawsze miałem najlepsze stopnie w
klasie.
Moje mięśnie twardniały jak stal, a ja stawałem się coraz bardziej
małomówny. Starałem się nie okazywać żadnych uczuć i trenowałem
przybieranie takiego wyrazu twarzy, żeby ani nauczyciele, ani koledzy nie
orientowali się, o czym myślę. Niedługo wejdę w brutalny świat dorosłych i
będę musiał jakoś w nim przetrwać. Muszę być twardszy od innych.
Przeglądając się w lustrze, zauważyłem, że oczy zaczynają mi lśnić
zimnym blaskiem jak oczy jaszczurki, a wyraz twarzy staje się coraz bardziej
nieustępliwy, obojętny. Uświadomiłem sobie, że nawet nie pamiętam, kiedy
się ostatnio śmiałem – musiało to być bardzo dawno. Nawet się nie
uśmiechałem. Ani do innych, ani do siebie.
Ale nie zawsze udawało mi się wytrwać w takiej cichej samotności.
Bywało, że walił się wysoki mur, który budowałem. Rzadko, ale się zdarzało.
Nie wiadomo kiedy znikał i stałem na oczach całego świata nagi i bezbronny.
W takich chwilach miałem zamęt w głowie. Straszny zamęt. A do tego była
jeszcze ta przepowiednia. Zawsze w pobliżu, jak ciemna woda.
Dokument niniejszy do 1986 roku był zaklasyfikowany przez Ministerstwo Obrony Stanów
Zjednoczonych jako „ściśle tajny”. Zgodnie z ustawą o upublicznianiu informacji został odtajniony.
Jest dostępny w czytelni Archiwum Narodowego (NARA) w Waszyngtonie.
Opisane poniżej dochodzenie zostało przeprowadzone w marcu i kwietniu 1946 roku pod nadzorem
majora J.P. Warrena z Wydziału Wywiadu Wojskowego. Podporucznik Robert O’Connell oraz sierżant
Harold Katayama prowadzili śledztwo bezpośrednio na miejscu wydarzeń, w gminie X prefektury
Yamanashi. Wszystkie przesłuchania prowadził podporucznik Robert O’Connell. Tłumaczeniem z
języka japońskiego zajmował się sierżant Katayama, a za protokołowanie odpowiedzialny był
szeregowy William Cone.
Przesłuchania odbywały się przez dwanaście dni w pokoju przyjęć Urzędu Miasta X w prefekturze
Yamanashi. Podporucznik Warren przesłuchał indywidualnie następujące osoby: nauczycielkę ze
szkoły podstawowej X w mieście X gminy X, miejscowego lekarza, dwóch policjantów z miejskiego
posterunku oraz sześcioro dzieci.
Załączone mapy terenu w skali 1:10000 oraz 1:2000 zostały sporządzone przez Wydział Badań
Topograficznych Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
Przesłuchanie Setsuko Okamochi (lat 26), która podczas opisywanych wydarzeń była
wychowawczynią klasy 4b szkoły podstawowej X w mieście X. Przesłuchanie zostało nagrane na
taśmę. Dokumenty dotyczące tego przesłuchania skatalogowano pod numerami PTYX-722-SQ-118 do
122.
Uwagi oficera przesłuchującego, podporucznika Roberta O’Connella: Setsuko Okamochi jest drobną
kobietą o ładnej twarzy. Inteligentna, ma duże poczucie odpowiedzialności, odpowiada szczerze i na
temat. Wydarzenia te musiały być dla niej niemałym szokiem, a jego skutki są nadal widoczne. Wydaje
się, że gdy przypomina sobie, co zaszło, odczuwa chwilami duże napięcie nerwowe. Wtedy zaczyna
mówić wolniej.
Jeżeli chodzi o moją klasę, to wszystko mniej więcej dobrze się układało.
Oczywiście to były miejskie dzieci, które nagle znalazły się na wsi.
Wychowały się w zupełnie innym otoczeniu. Używały innych słów, inaczej
się ubierały. Większość miejscowych pochodziła z ubogich rodzin
chłopskich, a te z Tokio to były głównie dzieci pracowników firm i
urzędników państwowych. Dlatego nie mogę powiedzieć, że dobrze się
rozumiały.
Szczególnie na początku wytworzyła się między dwoma grupami jakby
sztywna bariera. Nie kłóciły się ani nie dokuczały sobie nawzajem, tylko w
ogóle się nie rozumiały. Dlatego trzymały się razem w oddzielnych grupach.
Lecz po dwóch miesiącach w dużym stopniu przywykły do siebie. Kiedy
dzieci zaczną się razem bawić, bariery kulturowe i środowiskowe
stosunkowo łatwo znikają.
(zastanawia się przez chwilę) Nie, tak jak przed chwilą powiedziałam,
wokoło panowała cisza i spokój. Dźwięki, zapachy, światło się nie zmieniły.
Tylko cała moja klasa, wszystkie dzieci leżały nieprzytomne. Miałam wtedy
wrażenie, że zostałam zupełnie sama na świecie. Czułam się bardzo samotna.
Niewyobrażalnie samotna. Miałam ochotę o niczym nie myśleć i zniknąć w
jakiejś próżni. Ale oczywiście byłam odpowiedzialna za tę klasę jako ich
wychowawczyni. Od razu wzięłam się w garść i pobiegłam do szkoły po
pomoc najszybciej jak umiałam.
3
Budzę się przed świtem. Odsuwam zasłonkę i wyglądam. Deszcz już ustał,
ale jeszcze przed chwilą musiał padać, ponieważ wszystko za oknem jest
pociemniałe i pokryte kroplami. Po wschodniej stronie nieba unosi się kilka
wyraźnie zarysowanych chmur, jakby obramowanych światłem. Jego odcień
zdaje się złowróżbny, a jednocześnie jest przyjazne. To wrażenie co chwila
się zmienia, zależnie od kąta obserwacji.
Autobus jedzie autostradą ze stałą szybkością. Dźwięk opon ani się nie
wzmaga, ani nie cichnie. Obroty silnika także są ciągle takie same. Ten
monotonny dźwięk ściera na proch czas, ludzką świadomość. Inni
pasażerowie pozasuwali szczelnie zasłonki i śpią zwinięci na siedzeniach.
Chyba nie śpimy tylko ja i kierowca. Jesteśmy efektywnie, bardzo
beznamiętnie transportowani na miejsce przeznaczenia.
Czuję pragnienie, więc wyjmuję z kieszeni plecaka butelkę wody
mineralnej i piję. Jest letnia. Z tej samej kieszeni wyciągam pudełko
krakersów, zjadam kilka. W ustach mam dobrze znajomy suchy smak.
Zegarek elektroniczny wskazuje 4:32. Na wszelki wypadek sprawdzam datę i
dzień tygodnia. Z tych liczb wynika, że opuściłem dom około trzynastu
godzin temu. Czas nie upłynął za szybko ani nie zaczął się cofać. Jeszcze są
moje urodziny. Zamykam oczy, otwieram i ponownie sprawdzam na zegarku
czas i datę. Potem zapalam światło nad siedzeniem i zaczynam czytać książkę
w wydaniu kieszonkowym.
Przesłuchanie Shigeichiego Nakazawy (lat 53), który podczas opisywanych wydarzeń był lekarzem
internistą w mieście X. Przesłuchanie zostało nagrane na taśmę. Dokumenty dotyczące tego
przesłuchania skatalogowano pod numerami PTYX-722-SQ-162 do 183.
Nie dawało mi to spokoju, więc kilka razy brałem głębokie oddechy, żeby
sprawdzić, czy nie wyczuję jakiegoś niezwykłego zapachu, ale czułem tylko
normalne leśne, górskie powietrze. Pachniało drzewami. Było orzeźwiające.
W trawie i poszyciu też nic nadzwyczajnego nie zauważyłem. Nie widziałem
niczego o zmienionym kształcie czy kolorze.
Obejrzałem po kolei wszystkie grzyby zebrane przez dzieci, zanim
pomdlały. Nie było ich zbyt wiele. Omdlenie musiało nastąpić niedługo po
rozpoczęciu zbierania. To były same jadalne zwyczajne grzyby. Jestem tu od
dawna lekarzem i dość dobrze znam się na grzybach. Oczywiście ostrożność
nigdy nie zawadzi, więc zabrałem je wszystkie i po powrocie pokazałem
specjaliście. Lecz miałem rację – to były tylko zwykłe jadalne grzyby.
Nie. Nie było żadnych zmian prócz tego, że ich oczy poruszały się jak
szperacze. Wszystko normalnie funkcjonowało. Dzieci na coś patrzyły. A
dokładniej mówiąc, zdawało się, że nie patrzą na to, co ja widzę, a na coś, co
dla mnie jest niewidoczne. Nie, chyba bliższe prawdzie byłoby powiedzenie,
że „były naocznymi świadkami” czegoś, a nie patrzyły. Ich twarze nic nie
wyrażały, lecz ogólnie robiły wrażenie wyjątkowo spokojnych, nie czuły
bólu ani nie cierpiały. Dlatego też zdecydowałem zostawić je tak i zobaczyć,
co będzie dalej. Pomyślałem, że skoro nie cierpią, to może lepiej ich przez
pewien czas nie ruszać.
Tak. Wspomniałem. Lecz tak jak mnie nikomu nie przychodziło do głowy
żadne wyjaśnienie. Nikt nie słyszał o tym, żeby w górach można się było
zatruć gazem. I wtedy chyba zastępca kierownika powiedział, że może armia
amerykańska coś rozpyliła. Że może zrzucili bombę chemiczną. Na to
wychowawczyni powiedziała, że rzeczywiście przed wejściem do lasu
widzieli na niebie sylwetkę samolotu przypominającą B29. Że przelatywał
dokładnie nad tą górą. I wtedy wszyscy zgodzili się, że tak musiało być. Że to
pewnie nowy rodzaj bomby chemicznej wymyślony przez armię
amerykańską. Nawet w naszych okolicach krążyły plotki, że armia
amerykańska pracuje nad nowym typem bomby. Oczywiście nikt nie
rozumiał, dlaczego mieliby ją specjalnie zrzucać na takim odludziu w górach.
Ale na świecie zdarzają się pomyłki. Nigdy nie wiadomo, co się może
zdarzyć.
Tak, zgadza się. Poczułem ogromną ulgę. Najpierw się trochę wierciły,
potem zaczęły niezdarnie wstawać i powoli odzyskiwały przytomność. Żadne
z nich nie narzekało na ból. Bardzo spokojnie wracały do przytomności,
jakby naturalnie budziły się z głębokiego snu. Wraz z odzyskiwaniem
świadomości ruchy ich oczu wróciły do normy. Kiedy świeciłem w nie
latarką, reakcje były całkowicie normalne. Ale dopiero po pewnym czasie
dzieci zaczęły mówić. Zupełnie jakby były zaspane.
Pytaliśmy jedno po drugim, co się właściwie stało. Ale zdawało się, że
nie rozumieją, o co chodzi. Jakby były pytane o coś, czego nie pamiętają.
Jakoś przypomniały sobie, że przyszły w to miejsce i zaczęły zbierać grzyby.
Lecz nie pamiętały nic z tego, co było dalej. Nie zdawały sobie nawet sprawy
z upływu czasu. Wspomnienia zniknęły. Dzieci zaczęły zbierać grzyby,
potem opadła kurtyna i w następnej chwili leżały na ziemi otoczone
dorosłymi. Wcale nie mogły zrozumieć, dlaczego mamy takie poważne miny
i o co robimy takie zamieszanie. Zdawało się wręcz, że nasza obecność je
przestraszyła.
Niestety, był wśród nich jeden chłopiec, który nie odzyskiwał
przytomności. To było dziecko ewakuowane z Tokio, nazywał się Satoru
Nakata. Tak, pamiętam jego nazwisko. Drobny chłopiec o jasnej cerze. Tylko
jemu nie wracała świadomość. Leżał ciągle na ziemi i poruszał oczami.
Wzięliśmy go na barana i znieśliśmy na dół. Inne dzieci zeszły same, jakby
nic się nie stało.
Z wyjątkiem tego chłopca, Nakaty, inne dzieci nie miały później żadnych
niepokojących objawów?
Nie, nie dostrzegłem absolutnie żadnych. Nie narzekały na bóle ani złe
samopoczucie. Po powrocie do szkoły wezwałem je po kolei do gabinetu,
zmierzyłem temperaturę, osłuchałem, zbadałem wzrok, w każdym razie
sprawdziłem wszystko, co się dało sprawdzić. Kazałem im wykonać proste
działania, zamknąć oczy i stanąć na jednej nodze. Wszystkie funkcje
organizmu miały w normie. Nie wydawały się nawet specjalnie zmęczone.
Dopisywał im również apetyt. Ponieważ nie jadły drugiego śniadania,
wszystkie narzekały na głód. Dostały kulki ugniecionego ryżu i nie zostawiły
nawet ziarenka.
Ponieważ nie dawało mi to spokoju, przez kilka dni zachodziłem do
szkoły i obserwowałem stan dzieci, które uległy wypadkowi. Zapraszałem
kilkoro do gabinetu i przeprowadzałem krótkie wywiady. Ale nie
zauważyłem żadnych zmian. Przez dwie godziny leżały nieprzytomne w
lesie, ale to niezwykłe doświadczenie nie pozostawiło żadnych śladów w ich
psychice i zdrowiu. Nie mogły sobie nawet tego przypomnieć. Wróciły do
codziennego życia i żyły normalnie, jakby nic się nie stało. Chodziły na
lekcje, śpiewały piosenki, podczas przerwy biegały żwawo po boisku.
Wychowawczyni, w przeciwieństwie do nich, długo po tym wydarzeniu nie
mogła się otrząsnąć z szoku.
Tylko ten chłopiec, Nakata, następnego dnia dalej był nieprzytomny i
został przewieziony do kliniki w Kōfu. Podobno potem szybko przeniesiono
go do szpitala wojskowego, ale w każdym razie nie wrócił już do tego
miasteczka. Nigdy nas nie zawiadomiono, co się z nim stało.
Gazety nie podały żadnych wiadomości na temat tego zbiorowego
omdlenia w górach. Prawdopodobnie władze nie wydały zezwolenia, bo nie
chciały wywoływać paniki. Podczas wojny armia była bardzo wrażliwa na
punkcie zapobiegania rozchodzeniu się pogłosek. Sytuacja na froncie nie
była pomyślna, na południu żołnierze ciągle się wycofywali albo szli do
ataków samobójczych, a naloty bombowe wojsk amerykańskich stawały się
coraz gwałtowniejsze. Z tego względu bali się rozprzestrzeniania nastrojów
antywojennych, zmęczenia wojną. My także w kilka dni po tym zdarzeniu
zostaliśmy surowo ostrzeżeni przez patrolującego policjanta, żeby się
powstrzymać od rozmów na temat tego wypadku.
Tak czy inaczej było to doprawdy niezrozumiałe wydarzenie, które
pozostawiło nieprzyjemne uczucie. Szczerze mówiąc, do dziś leży mi na
sercu.
5
Obaj milczeli przez pewien czas. Potem pan Nakata cicho wstał, starannie
otrzepał spodnie z trawy. Nałożył na głowę znoszoną czapkę. Poprawił ją
kilka razy, ustawił rondko pod tym kątem co zawsze. Zarzucił na ramię
płócienną torbę. – Naprawdę Nakata bardzo panu dziękuje. Bardzo sobie ceni
pańską opinię. Życzy zdrowia i wszelkiej pomyślności.
– Ja ci też.
Po odejściu pana Nakaty pan Ōtsuka znów położył się w trawie i
przymknął oczy. Miał jeszcze czas, zanim się zachmurzy i zacznie padać. O
niczym nie myśląc, od razu zapadł w krótką drzemkę.
7
Ach tak? Bardzo mi przykro. W tej wojnie zginęło wielu zdolnych ludzi.
Lecz wojsko doszło do wniosku, że ten wypadek nie został wywołany tak
zwaną bronią chemiczną. Że jego przyczyny były niewyjaśnione, lecz
zdawały się nie mieć związku z wojną. Tak było, prawda?
Nic wartego uwagi. Działo się to samo, co zwykle. Około dziesiątej rano
pielęgniarka pobrała mu krew. Zaraz potem lekko się zakrztusiła i pobrana
krew prysnęła na pościel. Nie było jej zbyt dużo i od razu zmieniono
prześcieradła. To jedyna rzecz, która była inna niż co dzień. Chłopiec obudził
się około trzydziestu minut później. Niespodziewanie usiadł wyprostowany i
rozejrzał się dookoła. Wróciła mu świadomość i z medycznego punktu
widzenia stanowi jego zdrowia nie można było nic zarzucić. Lecz niebawem
wyjaśniło się, że całkowicie stracił pamięć. Nie mógł sobie nawet
przypomnieć, jak się nazywa. Nie pamiętał swego adresu, nazwy szkoły, nie
poznawał rodziców, nic nie pamiętał. I nie umiał czytać. Nie wiedział nawet,
że jest w Japonii, na planecie Ziemia. Nie rozumiał wręcz, co znaczy Japonia
czy Ziemia. Wrócił do naszego świata z dosłowną pustką w głowie, był
niezapisaną tabliczką.
9
O rany, gdzieś ty się tak umazał krwią? Co ty właściwie robiłeś? Nic nie
pamiętasz. Nie masz na ciele żadnych ran. Nie licząc rwania w ramieniu, nie
czujesz prawdziwego bólu. Czyli to nie jest twoja krew. To krew innego
człowieka.
Tak czy inaczej nie możesz tu wiecznie tkwić. Jeżeli taki pokrwawiony
wpadniesz na patrol policyjny, to koniec pieśni. Ale powrót prosto do hotelu
w takim stanie też nie jest najlepszym pomysłem. A nuż ktoś tam na ciebie
czeka? Nigdy za dużo ostrożności. Może sam o tym nie wiedząc, zostałeś
zamieszany w jakieś przestępstwo. Możliwe przecież, że sam je popełniłeś.
Na szczęście masz przy sobie cały bagaż. Na wszelki wypadek wszędzie
nosiłeś ze sobą ciężki plecak z całym swoim majątkiem. W końcu na coś się
to zdało. Słusznie postępowałeś. Dlatego nie musisz się tak przejmować. Nie
musisz się bać. Dalej też sobie jakoś poradzisz. Przecież jesteś najtwardszym
piętnastolatkiem na świecie. Nie trać wiary w siebie. Uspokój się i rusz
głową. Wtedy na pewno ci się uda. Ale musisz być ostrożny. Czyjaś krew
została gdzieś rozlana. To prawdziwa krew. I jest jej dużo. Ktoś może teraz
cię szukać.
No, weź się do działania! Masz tylko jedno wyjście. Możesz iść tylko w
jedno miejsce. Powinieneś wiedzieć gdzie.
Pan Nakata pożegnał się z Mimi i wyruszył na pusty plac. Miał on wielkość
małego boiska. Otoczony był wysokim płotem z dykty z napisem: „Teren
budowy. Nieupoważnionym wstęp wzbroniony” (którego pan Nakata
oczywiście nie mógł przeczytać). Bramę zamknięto ciężkim łańcuchem, lecz
zaszedł od tyłu i stamtąd udało mu się łatwo dostać do środka przez przerwę
między płytami. Zdawało się, że ktoś specjalnie wyważył część płotu. Rząd
magazynów, które tam przedtem stały, został zburzony, lecz terenu nie
wyrównano i rozrosła się na nim zielona trawa. Nawłoć wybujała do
wysokości dziecka. Trzepotało nad nią kilka motyli. Ziemia z wykopów
zmoczona deszczem stwardniała, tu i tam sterczały niewielkie wzgórki. To
miejsce na pewno bardzo się kotom podobało. Ludzie tu nie przychodzili,
żyły różne małe stworzonka i było mnóstwo kryjówek.
Pan Nakata nie dostrzegł nigdzie pana Kawamury. Zauważył jedynie dwa
chude koty o wyleniałej sierści. Powiedział do nich miło „dzień dobry”, lecz
one rzuciły mu zimne spojrzenia i nie odpowiadając, zniknęły w zaroślach.
Nic dziwnego. Nikt nie chce, żeby go złapał jakiś wariat i obciął mu ogon.
Pan Nakata też by nie chciał, mimo że oczywiście nie miał ogona. To
zrozumiałe, że stały się ostrożne.
Pan Nakata stanął na niewielkim wzniesieniu i rozejrzał się dookoła.
Nikogo nie było. Tylko białe motylki krążyły nad trawami, jakby czegoś
szukając. Pan Nakata znalazł sobie odpowiednie miejsce, usiadł, wyjął z
płóciennej torby na ramię dwie bułeczki ze słodką pastą fasolową i zjadł je
jak zawsze na drugie śniadanie. Mrużąc oczy, napił się też ciepłej herbaty z
termosu. Ciche wczesne popołudnie. Wszystko odpoczywało w harmonii i
spokoju. Panu Nakacie nie mieściło się w głowie, że w takim miejscu czai się
ktoś knujący okrucieństwa przeciwko kotom.
Powoli żując bułeczkę, potarł krótko ostrzyżone przyprószone siwizną
włosy. Gdyby ktoś tu teraz był, wyłumaczyłby mu, że „Nakata jest głupi”,
lecz ponieważ nie było nikogo, skinął tylko kilka razy lekko głową sam do
siebie i dalej jadł w milczeniu. Kiedy skończył, złożył celofan po bułeczkach
i schował do torby. Mocno zakręcił termos i także schował. Niebo było
pokryte warstwą chmur, lecz po tym, jak różniły się barwą, poznał, że słońce
ma mniej więcej nad głową.
Ten człowiek jest wysoki, nosi szczególny wydłużony kapelusz i skórzane
długie buty.
Pan Nakata starał się odmalować sobie w wyobraźni tego człowieka, lecz
nie wiedział, jaki ma być szczególny wydłużony kapelusz i długie skórzane
buty. Nigdy w życiu nie widział takich rzeczy. Mimi mówiła, że zdaniem
pana Kawamury można go od razu rozpoznać. To znaczy, że pozostaje tylko
czekać, aż się go zobaczy, pomyślał pan Nakata. To najpewniejszy sposób.
Podniósł się z ziemi i wysikał na trawę. Było to długie, uczciwe sikanie.
Później usiadł w zaroślach w jak najmniej widocznym miejscu na skraju
placu i postanowił spędzić popołudnie, czekając na pojawienie się tego
dziwnego mężczyzny.
Czekanie jest nudnym zadaniem. Nie wiadomo, kiedy ten człowiek
następnym razem tu przyjdzie. Może jutro, a może za tydzień. Albo już nigdy
się nie pojawi – przecież to nie jest wykluczone. Lecz pan Nakata był
przyzwyczajony do bezcelowego czekania, do bezczynnego siedzenia i
wytracania czasu. Wcale go to nie męczyło.
Czas nie stanowił większego problemu. Płynął w odpowiednim dla niego
tempie. Pan Nakata nie nosił nawet zegarka. Nadchodził ranek, robiło się
widno, następnie wieczór i ściemniało się. Gdy się ściemniało, szedł do
pobliskiej łaźni, a po powrocie do domu ogarniała go senność. W niektóre
dni tygodnia łaźnia była nieczynna i wtedy, chcąc nie chcąc, wracał do domu.
Kiedy nadchodziła pora posiłku, czuł głód, a gdy trzeba było iść po wypłatę
rentyinwa lidzkiej (ktoś życzliwy zawsze mu o tym przypominał), wiedział,
że minął miesiąc. W dzień po odebraniu rentyinwa lidzkiej, szedł do
pobliskiego fryzjera się ostrzyc. Latem ktoś z Urzędu Dzielnicowego stawiał
mu węgorza [7] , a na Nowy Rok dawano mu tradycyjne kulki ryżowe.
Pan Nakata rozluźnił się, wyłączył umysł i przeszedł w stan „przepływu
prądu”. Robił to niezwykle naturalnie dzień w dzień od dzieciństwa, nawet
się nad tym nie zastanawiając. Wkrótce zaczął się unosić nad granicą
świadomości jak motyl. Po drugiej stronie granicy znajdowała się przepaść.
Czasami odrywał się od krawędzi i krążył nad przepaścią, od widoku której
kręciło się w głowie. Lecz nie bał się tamtej ciemności ani głębi. Dlaczego
miałby się bać? Ten bezdenny, mroczny świat, ciężka cisza i chaos od dawna
były jego przyjaciółmi, teraz stały się jego częścią. Pan Nakata dobrze o tym
wiedział. W tym świecie nie było liter, nie było dni tygodnia, nie było
groźnego pana Burmistrza, nie było opery, nie było bmw. Nie było też
nożyczek ani wysokich kapeluszy. Ale jednocześnie nie było węgorzy,
słodkich bułeczek. Tamto miejsce było wszystkim, lecz nie miało części. A
ponieważ nie miało części, nie trzeba było nic tam zmieniać. Niczego
dodawać ani ujmować. Nie trzeba myśleć o trudnych rzeczach, wystarczy
pozwolić ciału przesiąknąć wszystkim. Było to dla pana Nakaty
najwspanialsze.
Czasami zapadał w drzemkę. Lecz choć spał, pięć jego zmysłów czujnie
obserwowało ów pusty plac budowy. Gdyby coś się tam zdarzyło, gdyby ktoś
się pojawił, pan Nakata od razu by się obudził i przystąpił do działania.
Niebo pokrywała gładka warstwa szarych chmur, ale przynajmniej nie
zanosiło się na deszcz. Wiedziały o tym wszystkie koty i wiedział pan
Nakata.
11
Kiedy kończę opowiadać, jest już bardzo późno. Sakura słucha mnie uważnie
z łokciami opartymi na kuchennym stole. Mam dopiero piętnaście lat, chodzę
do gimnazjum, ukradłem ojcu pieniądze i uciekłem z domu w Nakano.
Zatrzymałem się w hotelu w centrum Takamatsu, w dzień chodziłem do
biblioteki i czytałem książki. Kiedy odzyskałem przytomność, leżałem cały
pokrwawiony na terenie świątyni. To jej powiedziałem. Oczywiście o wielu
rzeczach nie wspomniałem. Trudno jest mówić o naprawdę ważnych
rzeczach.
– To znaczy, że twoja mama odeszła, zabierając ze sobą tylko twoją
starszą siostrę. Zostawiła ojca i ciebie, choć dopiero skończyłeś cztery latka.
Wyciągam z portmonetki zdjęcie znad morza i pokazuję jej. – To moja
siostra. – Sakura przygląda się przez chwilę fotografii.
– Od tego czasu ani razu jej nie widziałem – mówię. – Matki też nie
widziałem. Nie mam z nią żadnego kontaktu, nie wiem, gdzie jest. Nie mogę
sobie nawet przypomnieć, jak wyglądała. Nie ma ani jednego zdjęcia.
Pamiętam jej zapach. I jakby dotyk. Ale twarzy nie.
– Hm – mruczy Sakura. Z brodą opartą na dłoniach patrzy na mnie
zmrużonymi oczami. – Musiało ci być ciężko.
– Pewnie tak.
Dalej przygląda mi się w milczeniu. – I nie mogłeś się dogadać z ojcem?
– pyta po chwili.
„Nie mogłem się dogadać”… Nie wiem, co na to odpowiedzieć. Nic nie
mówię, tylko kręcę głową.
– Pewnie, że nie. Jakbyście się dogadywali, nie uciekłbyś przecież z
domu. Więc uciekłeś, a dziś nagle straciłeś świadomość czy pamięć.
– Uhm.
– Kiedyś przedtem ci się to zdarzyło?
– Od czasu do czasu się zdarza – odpowiadam szczerze. – Kiedy się
wścieknę, to jakby mi wywaliło bezpiecznik. Ktoś naciska jakiś przycisk w
mojej głowie i ciało zaczyna działać, zanim mózg pomyśli. Tak jakbym był
przy tym obecny, a jednocześnie nie.
– To znaczy, że tracisz panowanie nad sobą i zaczynasz być brutalny.
– Kilka razy się to zdarzyło – przyznaję.
– Zrobiłeś komuś krzywdę?
Przytakuję. – Dwa razy. Ale to nie było nic poważnego.
Zastanawia się nad tym przez chwilę.
– I sądzisz, że tym razem też zdarzyło ci się coś takiego?
Potrząsam głową. – Pierwszy raz jest coś tak poważnego. Tym razem…
nie mam pojęcia, w jakich okolicznościach straciłem przytomność i zupełnie
nie pamiętam, czy coś robiłem, kiedy byłem nieprzytomny. Całkowicie
straciłem pamięć. Nigdy przedtem nie było tak strasznie.
Ogląda podkoszulek, który wyciągnąłem z plecaka. Dokładnie bada
plamy krwi, których nie udało mi się sprać.
– I… ostatnia rzecz, jaką pamiętasz, to to, że jadłeś obiad. Późnym
popołudniem w jadłodajni niedaleko dworca.
Przytakuję.
– Nie wiesz, co było dalej. Kiedy się ocknąłeś, leżałeś głęboko w
zaroślach za tą świątynią. Minęło około czterech godzin. Koszulę miałeś
pokrwawioną, w lewym barku czułeś ostry ból.
Ponownie przytakuję. Sakura przynosi skądś plan miasta, rozkłada na
stole i sprawdza odległość od dworca do świątyni.
– Nie jest daleko, ale też niezbyt blisko na piechotę. Ciekawe, dlaczego
tam poszedłeś? To w zupełnie przeciwnym kierunku od dworca niż twój
hotel. Byłeś przedtem w tamtej okolicy?
– Ani razu.
– Zdejmij na chwilę koszulę.
Rozbieram się do pasa, a ona staje za mną i mocno ściska mój lewy bark.
Jej palce wpijają się w ciało i mimowolnie wydaję jęk. Ma dużo siły.
– Boli?
– Dość porządnie – odpowiadam.
– Musiałeś na coś z rozpędu wpaść. Albo ktoś cię mocno uderzył.
– Nic nie pamiętam.
– Tak czy inaczej, chyba nic nie jest złamane – mówi, na różne sposoby
obmacując bolące miejsce. Czasem sprawia mi ból, lecz dotyk jej palców jest
przedziwnie przyjemny. Uśmiecha się, kiedy jej to mówię.
– Mam talent do masażu. Dlatego mogę się utrzymać z fryzjerstwa.
Wszędzie człowieka cenią, jeżeli zna się na masażu.
Jeszcze przez pewien czas masuje mi ramię. Potem mówi: – Myślę, że to
nie jest nic poważnego. Jak się prześpisz, pewnie przejdzie.
Podnosi mój podkoszulek, wkłada do plastikowej torby i wyrzuca do
kosza. Szybko sprawdza dżinsową koszulę i wrzuca ją do pralki w łazience.
Otwiera szufladę komody, grzebie w niej przez chwilę, wyciąga biały
podkoszulek i podaje mi. Jest nowy. Reklamuje rejsy statkiem z wyspy Maui,
podczas których można zobaczyć wieloryby. Jest na nim rysunek
wielorybiego ogona wystającego znad wody.
– To największy z podkoszulków, jakie tu są. Nie jest mój, ale nie
przejmuj się tym specjalnie. Pewnie ktoś jej go przywiózł w prezencie z
wycieczki. Może ci się nie podobać, ale na razie włóż go.
Wciągam podkoszulek. Rozmiar jest w sam raz.
– Jak chcesz, możesz go sobie wziąć.
– Dziękuję.
– Nigdy przedtem nie straciłeś pamięci na tak długi czas? – pyta.
Przytakuję. Zamykam oczy, czuję dotyk nowego podkoszulka, wdycham
jego zapach.
– Wiesz, Sakura, ja się strasznie boję – wyznaję szczerze. – Tak się boję,
że nie wiem, co począć. Może zraniłem kogoś przez te cztery godziny, kiedy
odebrano mi pamięć? Zupełnie nie pamiętam, co robiłem. Ale tak czy inaczej
jestem pokrwawiony. Jeżeli wplątałem się w jakieś przestępstwo, z punktu
widzenia prawa ponoszę za to odpowiedzialność, nawet jeśli straciłem
pamięć. Tak jest, prawda?
– A może to po prostu krwotok z nosa? Może ktoś rozkojarzony szedł
ulicą, wpadł na latarnię, rozkrwawił sobie nos, a ty mu tylko pomogłeś.
Przecież mogło tak być? Rozumiem, że się martwisz, ale postarajmy się nie
myśleć do rana o złych rzeczach. Rano dostarczą gazetę, w telewizji będą
wiadomości, jeżeli zdarzył się w tej okolicy jakiś poważny wypadek,
dowiemy się, choćbyśmy nie chcieli. Wystarczy wtedy się spokojnie
zastanowić. Krew płynie z różnych powodów i często się zdarza, że w
rzeczywistości coś jest mniej poważne, niż się z pozoru wydaje. Jestem
kobietą i taką ilość krwi widuję co miesiąc, jestem przyzwyczajona. Wiesz, o
co mi chodzi?
Przytakuję. Czuję, że się lekko czerwienię. Sakura wsypuje do dużego
kubka trochę nescafé i gotuje wodę w rondlu. Czekając, aż zawrze, zapala
papierosa. Zaciąga się tylko parę razy, a potem gasi pod kranem. Rozchodzi
się zapach dymu z domieszką mentolu.
– Chciałabym cię zapytać o sprawę osobistą, mogę?
Mówię, że może.
– Twoja siostra została adoptowana. To znaczy, twoi rodzice wzięli ją
skądś na wychowanie przed twoim urodzeniem.
Potwierdzam. Tak, rodzice adoptowali dziecko, ale nie wiem dlaczego.
Potem ja się urodziłem. Prawdopodobnie nie byłem planowany.
– A ty jesteś niewątpliwie dzieckiem swojej matki i ojca?
– O ile wiem.
– A mimo to, kiedy twoja matka odchodziła, zabrała ze sobą twoją
siostrę, z którą nie łączyły ją więzy krwi, a nie ciebie – mówi Sakura. –
Zwykle kobiety nie robią takich rzeczy.
Milczę.
– Dlaczego to zrobiła?
Potrząsam głową i mówię, że nie wiem. Tysiące razy zadawałem sobie to
pytanie.
– I oczywiście to cię zraniło.
Czy mnie to zraniło? – Nie jestem pewien – odpowiadam. – Ale myślę, że
nawet jeżeli się kiedyś ożenię, nie będę miał dzieci. Bo na pewno nie
wiedziałbym, jak je traktować.
– U mnie sytuacja nie była tak bardzo skomplikowana jak u ciebie, tylko
przez długi czas nie mogłam się dogadać z rodzicami i przez to popełniłam
mnóstwo głupstw. Dlatego wiem, co czujesz. Ale chyba lepiej się tak z góry
nie zarzekać. Bo na świecie nie ma nic pewnego.
Stojąc przed kuchenką, pije z dużego kubka parującą kawę. Jest na nim
obrazek rodziny Muminków. Nie odzywa się. Ja też się nie odzywam.
– Nie masz żadnych krewnych, którzy mogliby ci pomóc? – pyta Sakura
po pewnym czasie.
Mówię, że nie mam. Rodzice ojca od dawna nie żyją, nie miał braci,
sióstr, wujów ani ciotek. Nie mam jak sprawdzić, czy to prawda. Ale
przynajmniej pewne jest to, że nie utrzymujemy żadnych stosunków z
krewnymi. A o krewnych ze strony matki nigdy nie było żadnej mowy. Nie
wiem nawet, jak matka się nazywała, a co dopiero mówić o jej krewnych.
– Kiedy tak cię słucham, twój ojciec wydaje się być z innej planety –
mówi Sakura. – Przyleciał na Ziemię z jakiejś gwiazdy, przebrał się za
człowieka, porwał Ziemiankę i miał z nią dziecko, ciebie, żeby zwiększyć
liczbę własnych potomków. Matka dowiedziała się prawdy, przestraszyła się
i uciekła. Brzmi to jak jakiś ponury film science fiction.
Nie wiem, co powiedzieć, więc milczę.
– No, dajmy spokój z żartami – mówi i uśmiecha się, podnosząc kąciki
ust, żeby mi pokazać, że żartowała. – Czyli na tym wielkim świecie nie
możesz liczyć na nikogo oprócz siebie.
– Sądzę, że na to wygląda.
Przez pewien czas pije kawę oparta o zlew.
– Muszę się trochę przespać – mówi, jakby sobie przypomniała. Na
zegarze jest po trzeciej. – Wstaję o pół do ósmej, więc się nie wyśpię, ale
trochę się muszę zdrzemnąć, bo trudno jest pracować po nieprzespanej nocy.
A ty co będziesz robił?
Mówię, że mam śpiwór i, jeśli można, prześpię się w jakimś kącie, gdzie
nie będę przeszkadzał. Wyciągam z plecaka śpiwór, rozkładam i roztrzepuję.
Sakura przygląda mi się z podziwem. – Zupełnie jak harcerz.
Kiedy się budzę, Sakury już nie ma. Poszła do pracy. Na zegarze jest po
dziewiątej. Ból w ramieniu prawie ustał. Tak jak mówiła Sakura. Na
kuchennym stole leży złożone poranne wydanie gazety i kartka. Oraz klucz
do mieszkania.
19 października 1972
Szanowny Panie Profesorze,
Ile czasu mogło minąć? Sądzę, że niewiele, lecz mnie te chwile wydawały się
wiecznością. Czas, który zepchnął mnie na samą krawędź świata. Wkrótce
przyszłam do siebie. Wszystko wokół znów nabrało barw. Schowałam za sobą
pokrwawione ścierki, objęłam Nakatę i podniosłam. Przycisnęłam go mocno
do siebie i przeprosiłam z głębi serca. Pani źle postąpiła, proszę, wybacz mi,
powiedziałam. Zdawało się, że był jeszcze w szoku. W oczach miał pustkę i
moje słowa chyba do niego nie docierały. Trzymając go w ramionach,
powiedziałam pozostałym dzieciom, żeby wróciły do zbierania grzybów. I one
posłuchały, jakby nic się nie stało. Sądzę, że nie mogły zrozumieć, co przed
chwilą zaszło. Wszystko było zbyt dziwne, zbyt niespodziewane.
Trzymając mocno Nakatę, stałam tam przez chwilę nieporuszona.
Pomyślałam, że chciałabym teraz tu umrzeć. Gdzieś zniknąć. Zaraz obok
toczyła się wielka brutalna wojna, ginęło na niej co dzień tak wielu ludzi. Nie
wiedziałam już, co jest słuszne, a co nie. Czy widok, który mam przed oczami,
jest naprawdę realny, czy barwy wokół mnie są naprawdę realne, czy głosy
ptaków docierające do moich uszu są naprawdę realne…? Stałam tak
samotna w głębi lasu, w głowie miałam zamęt, a z mojej macicy płynęła
obficie krew. Ogarnął mnie gniew, strach, wstyd. Rozpłakałam się. Płakałam
cicho, cichutko, nie wydając głosu.
I wtedy zaczęło się grupowe omdlenie.
Zapewne Pan Profesor rozumie, że nie mogłam tak otwarcie mówić w
obecności wojskowych. Była wojna i wszyscy zachowywaliśmy pozory.
Dlatego też, opowiadając o tym zdarzeniu, pominęłam to, że dostałam
miesiączki, że Nakata znalazł moje pokrwawione ściereczki, a ja go za to
zbiłam. Obawiam się, że było to wielką przeszkodą w śledztwie i badaniach
Panów Profesorów. Czuję wielką ulgę, mogąc teraz o tym powiedzieć, nie
owijając niczego w bawełnę.
Ku memu wielkiemu zdziwieniu ani jedno dziecko nie pamiętało tych
wydarzeń. Chodzi mi o zakrwawione ściereczki i o to, że zbiłam Nakatę. Nikt
niczego nie pamiętał. Te wspomnienia zniknęły z ich umysłów. Wkrótce po
tym wypadku upewniłam się co do tego, rozmawiając z każdym oddzielnie.
Być może wtedy już zaczęła się ta grupowa utrata pamięci.
Jako była wychowawczyni Nakaty chciałabym podzielić się z Panem kilkoma
refleksjami. Nie wiem, co się z nim stało po tym wypadku. Kiedy po wojnie
ponownie prowadzono śledztwo w tej sprawie, oficer amerykański, który
mnie przesłuchiwał, powiedział, że zabrano go do szpitala wojskowego w
Tokio, że dość długo nie odzyskiwał przytomności, lecz w końcu wróciła mu
świadomość. Lecz nie mógł mi powiedzieć nic bliższego. Przypuszczam, że
Pan Profesor wie na ten temat więcej ode mnie.
Jak Panu wiadomo, Nakata był jednym z piątki dzieci z ewakuowanych
rodzin, które umieszczono w mojej klasie. Miał wśród nich najlepsze stopnie i
był zdolny. Miał ładną buzię i zawsze chodził starannie ubrany. Lecz był
łagodny, nigdy się nie popisywał. W czasie lekcji nigdy nie zgłaszał się do
odpowiedzi, ale kiedy go pytałam, zawsze odpowiadał prawidłowo, zapytany
o zdanie, udzielał logicznych odpowiedzi. Na wszystkich przedmiotach od
razu pojmował to, czego był uczony. W każdej klasie jest jedno takie dziecko.
Nawet zostawione samemu sobie, będzie się uczyło, dostanie się do
doskonałej szkoły i znajdzie sobie właściwe miejsce w społeczeństwie.
Dziecko naturalnie uzdolnione.
Lecz w jego zachowaniu było kilka rzeczy, które mnie jako nauczycielce
dawały do myślenia. Czasami zauważałam w nim jakby rezygnację. Kiedy
otrzymał jakieś trudne wyzwanie i sprostał mu, wcale nie okazywał z tego
powodu radości. Nigdy nie pocił się z wysiłku, nie odczuwał żalu z powodu
popełnionych błędów. Nie wzdychał i się nie śmiał. Zdawało się, że robi tylko
to, co musi. Zręcznie radzi sobie z postawionymi przed nim zadaniami. Jak
robotnik w fabryce, który w częściach na pasie transmisyjnym raz przekręca
kluczem określoną śrubę.
Przypuszczam, że przyczyna tego zachowania musiała się kryć w jego
sytuacji rodzinnej. Oczywiście nigdy nie poznałam jego rodziców z Tokio,
więc nie mogę powiedzieć nic pewnego. Lecz podczas lat nauczania
wielokrotnie spotkałam się z takimi przypadkami. Zdolnym dzieciom, właśnie
przez to, że są zdolne, dorośli nieustannie wyznaczają nowe cele. Często
zdarza się, że dzieci przytłoczone koniecznością ciągłego wykonywania
konkretnych zadań, jakie się przed nimi stawia, tracą charakterystyczne dla
dzieciństwa szczere wzruszenia i radość z osiągnięć. Postawione w takich
sytuacjach, niebawem zamykają się w sobie i starannie skrywają naturalne
objawy uczuć. Na otwarcie siłą takiego serduszka potrzeba bardzo dużo
czasu i wysiłku. Dzieci mają miękkie serca i można je dowolnie zdeformować.
Trudno potem przywrócić właściwy kształt takiemu zniekształconemu,
stwardniałemu serduszku. W wielu wypadkach nie da się go przywrócić. Lecz
oczywiście takie sprawy są specjalnością Pana Profesora i ja nie mam się tu
co wypowiadać.
Druga sprawa jest taka, że dostrzegłam w jego zachowaniu ślady tego, że
padał kiedyś ofiarą brutalności. Wielokrotnie zauważyłam chwilowe objawy
strachu w wyrazie jego twarzy czy zachowaniu. Wyglądało to na
instynktowną reakcję wykształconą w odpowiedzi na wieloletnie znęcanie się.
Nie mam skąd się dowiedzieć, jak poważnie się nad nim znęcano. Nakata był
bardzo opanowanym dzieckiem i zręcznie ukrywał przed nami ten „strach”.
Lecz nie był w stanie opanować lekkiego wzdrygnięcia, kiedy coś go
zaniepokoiło. W każdym razie przypuszczam, że w rodzinie na pewno ktoś się
nad kimś znęcał, w mniejszym czy większym stopniu. Kiedy spędza się z
dziećmi dzień po dniu, zaczyna się mniej więcej poznawać takie rzeczy.
Na prowincji ludzie bardzo często znęcają się nad dziećmi. Większość
dzieci pochodzi z chłopskich rodzin. Wszyscy ledwo wiążą koniec z końcem.
Pracują od rana do wieczora, więc są wycieńczeni, do tego prawie zawsze
piją, i kiedy się zezłoszczą, od razu rwą się do bicia. To nie jest dla nikogo
tajemnicą. Dzieci są przygotowane na to, że będą trochę bite i zwykle nie
pozostawia to ran w ich psychice. Lecz ojciec Nakaty był profesorem
uniwersytetu. Sądząc z listu, jaki otrzymałam od matki, ona też była osobą z
dużym wykształceniem. Innymi słowy, była to elitarna miejska rodzina. Jeżeli
ktoś się tam nad kimś znęcał, to znęcanie musiało być inne od tego, jakie
znoszą na co dzień wiejskie dzieci. Musiało zawierać bardziej skomplikowane
elementy, być bardziej introwertyczne. Z rodzaju tych, które dzieci muszą
dusić w sobie.
Dlatego bardzo szkoda, że tam, w górach, go zbiłam – nawet
nieświadomie – i głęboko tego żałuję. Doprawdy nie powinnam była tego
robić. Został nieomal na siłę odebrany rodzicom w ramach programu
grupowej ewakuacji, znalazł się w nowym środowisku i dzięki temu właśnie
zaczynał się po trochu przede mną otwierać.
Być może znęcając się wtedy nad nim, bezpowrotnie zniszczyłam
swobodę, jaka jeszcze w nim pozostała. W miarę swoich możliwości
pragnęłam jakoś naprawić ten błąd, byłam gotowa poświęcić na to dużo
czasu. Lecz z powodu późniejszych wydarzeń nie udało mi się tego
zrealizować. Nakata nie odzyskał przytomności i został zabrany do szpitala w
Tokio, nigdy więcej go nie widziałam. Ten żal pozostał w moim sercu. Jak
dziś pamiętam wyraz jego twarzy, gdy go biłam. Stoi mi przed oczami ten
głęboki strach i rezygnacja.
Wracam do czytelni i czytam dalszy ciąg Maków. Z natury nie robię tego
zbyt szybko. Należę do ludzi czytających powoli, linijka po linijce.
Rozkoszuję się tekstem. Jeżeli nie mogę się nim rozkoszować, rezygnuję z
dalszej lektury. Dochodzi piąta, gdy kończę powieść, odkładam na półkę,
potem siadam na kanapie, zamykam oczy i błądzę myślami po wydarzeniach
wczorajszej nocy. Myślę o Sakurze. Przypominam sobie jej pokój. Myślę o
tym, co dla mnie zrobiła. Różne rzeczy zmieniają się i rozwijają.
O pół do szóstej czekam w bramie Biblioteki im. Kōmury. Pan Ōshima
prowadzi mnie na parking za budynkiem i wskazuje miejsce pasażera w
zielonym sportowym samochodzie. To mazda miata. Dach jest podniesiony.
Bagażnik tego świetnego dwuosobowego wozu jest za mały na mój plecak,
toteż przywiązujemy go z tyłu.
– Myślę, że jazda potrwa dość długo, więc wstąpimy gdzieś po drodze na
obiad – mówi pan Ōshima. Przekręca kluczyk i zapala silnik.
– Dokąd jedziemy?
– Do prefektury Kōchi. Byłeś tam kiedyś?
Kręcę głową. – Jak to jest daleko?
– Hm… dotarcie do celu zabierze nam pewnie ze dwie i pół godziny.
Przejedziemy góry i skierujemy się na południe.
– Nie przeszkadza panu jechanie tak daleko?
– Nie przeszkadza. Droga jest prosta, słońce jeszcze nie zaszło, a bak jest
pełen.
Wyjeżdżamy z miasta, w którym zapada zmierzch, na autostradę wiodącą
na zachód. Pan Ōshima zręcznie zmienia pasy, prześlizguje się między
samochodami i starannie zmienia biegi, nie zaciskając palców na gałce. Robi
to płynnie. W takich chwilach dźwięk silnika lekko się zmienia. Pan Ōshima
wrzuca wyższy bieg, dociska gaz i samochód przekracza sto czterdzieści.
– Specjalnie mi go wyregulowali. Ma dobre przyspieszenie. Nie tak jak
zwykły samochód sportowy. Znasz się na samochodach?
Kręcę głową. Nie mam pojęcia o samochodach.
– Lubi pan prowadzić?
– Lekarz zabronił mi uprawiać niebezpieczne sporty. Więc zamiast tego
prowadzę samochód. Rekompensuję sobie.
– Coś panu dolega?
– Specjalistyczna nazwa jest dość długa, ale to po prostu rodzaj hemofilii
– mówi pan Ōshima beznamiętnie. – Wiesz, co to hemofilia?
– Mniej więcej – odpowiadam. Uczyłem się na biologii. – Jak krew
zacznie płynąć, nie przestaje. Wada genetyczna, brak krzepliwości krwi.
– Zgadza się. Są różne rodzaje hemofilii, moja jest dość rzadka. Może nie
bardzo poważna, lecz i tak trzeba w miarę możliwości uważać, żeby się nie
skaleczyć. Bo jak zacznę krwawić, muszę jechać do szpitala. Do tego, jak
wiesz, często się zdarza, że z krwią, którą przechowują w szpitalach, są
problemy. Zachorowanie na AIDS i powolne umieranie nie wchodzą w
zakres moich opcji życiowych. Dlatego mam w tym mieście specjalne układy
w kwestii krwi. I przez to nie jeżdżę na wycieczki. Prawie nigdzie nie
wyjeżdżam, z wyjątkiem wizyt w klinice uniwersyteckiej w Hiroshimie.
Nigdy nie przepadałem za wycieczkami ani za sportem, więc nie cierpię z
tego powodu, tylko z gotowaniem jest kłopot. Żal, że nie mogę się zająć
prawdziwym gotowaniem, bo muszę unikać noży.
– Ale prowadzenie samochodu to też chyba dość niebezpieczny sport? –
pytam.
– To inny rodzaj niebezpieczeństwa. Kiedy prowadzę, staram się jeździć
jak najszybciej. Jeżeli wywołam wypadek, jadąc z dużą szybkością, nie
skończy się na przecięciu palca. Przy wielkiej utracie krwi nie ma różnicy
między człowiekiem zdrowym a chorym na hemofilię. Szanse przetrwania są
równe. Można sobie spokojnie umrzeć z lekkim sercem, nie przejmując się
takimi rzeczami jak krzepnięcie krwi.
– Rozumiem.
Pan Ōshima śmieje się. – Nie spowoduję tak po prostu wypadku. Nie
martw się. Może na to nie wyglądam, ale jestem z natury bardzo uważny i z
niczym nie przesadzam. Samochód też utrzymuję w doskonałym stanie. Poza
tym jeśli miałbym umrzeć, wolałbym to zrobić spokojnie w pojedynkę.
– Wrabianie kogoś w umieranie dla towarzystwa nie wchodzi w zakres
pana opcji życiowych.
– Zgadza się.
Dobiega końca niebiańsko długa sonata Schuberta, potem nie słuchamy już
więcej muzyki. Obaj jakoś naturalnie milkniemy i zatapiamy się w
oderwanych myślach, które przędziemy w tej ciszy. Bezmyślnie patrzę na
pojawiające się jeden po drugim drogowskazy. Na skrzyżowaniu skręcamy w
drogę prowadzącą na południe w góry i zaczynają się pojawiać długie tunele.
Pan Ōshima skupia uwagę na wyprzedzaniu. Drogą jadą wolno duże
ciężarówki i wiele z nich wyprzedzamy. Przy mijaniu największych słychać
jękliwy świst powietrza, jakby wyrywano z kogoś duszę. Od czasu do czasu
odwracam się i sprawdzam, czy mój plecak nie odpadł.
– To miejsce jest położone daleko w górach i nie nazwałbym go
przytulnym. Pewnie nikogo tam nie spotkasz podczas swego pobytu. Nie ma
radia, telewizji ani telefonu. Na pewno sobie z tym poradzisz?
Mówię, że sobie poradzę.
– Przywykłeś do samotności.
Kiwam głową.
– Ale są różne rodzaje samotności. Być może tam czeka cię rodzaj
samotności, której się nie spodziewasz.
– W jakim sensie?
Pan Ōshima poprawia palcem okulary na nosie. – Nie umiem powiedzieć.
To się może zmieniać w zależności od osoby.
Zjeżdżamy z autostrady na zwykłą szosę. Niedaleko zjazdu przy drodze
jest niewielkie miasteczko ze sklepem całodobowym. Pan Ōshima
zatrzymuje samochód i kupuje tak dużo jedzenia, że nie może sam unieść
wszystkich toreb. Są w nich warzywa i owoce, krakersy, mleko i woda
mineralna, puszki, chleb, potrawy pakowane próżniowo do podgrzania –
wyłącznie rzeczy, które da się łatwo zjeść, bo nie wymagają żadnego
gotowania. Znów za wszystko płaci. Kiedy chcę wyjąć portmonetkę, w
milczeniu kręci głową.
Wsiadamy do samochodu i jedziemy dalej. Ja na siedzeniu pasażera,
trzymając torbę z zakupami, która nie zmieściła się w bagażniku.
Wyjeżdżamy z miasteczka już całkiem ciemną drogą. Znikają domy, z
przeciwka nadjeżdża coraz mniej samochodów. Droga staje się węższa, tak
że samochodom trudno się wyminąć. Lecz pan Ōshima włącza długie światła
i prawie nie zmniejsza szybkości. Coraz częściej naciska na przemian gaz i
hamulec, jedzie na dwójce lub trójce. Jego twarz nieruchomieje. Skupia
świadomość na prowadzeniu. Zacisnął usta, oczy wpatrują się w jakiś punkt
przed nim w ciemności. Prawa ręka jest na kierownicy, lewa na dźwigni
zmiany biegów.
Wkrótce po lewej stronie drogi pojawia się strome urwisko. W dole
chyba płynie potok. Zakręty są coraz ostrzejsze, powierzchnia drogi
nierówna. Tył samochodu ślizga się, wydając przeraźliwe dźwięki.
Postanawiam nie myśleć o niebezpieczeństwie. Spowodowanie wypadku
prawdopodobnie nie należy do planów życiowych pana Ōshimy.
Na moim zegarku dochodzi dziewiąta. Otwieram trochę okno i do
wnętrza samochodu dostaje się chłodne powietrze. Dźwięki też niosą się
inaczej. Jesteśmy w górach i posuwamy się jeszcze bardziej w głąb. Droga w
końcu oddala się od urwiska (czuję lekką ulgę) i wchodzi w las. Jak
wyczarowane otaczają nas nagle wysokie drzewa, reflektory samochodu liżą
kolejno grube pnie. Asfalt dawno już się skończył, spod kół wyskakują małe
kamyczki, uderzają w maskę, wydając suchy dźwięk. Zawieszenie tańczy,
pracowicie reagując na nierówności drogi. Nie ma gwiazd ani księżyca.
Czasami w przednią szybę uderza drobny deszczyk.
– Często pan tu przyjeżdża? – pytam.
– Dawniej tak. Teraz pracuję, więc przyjeżdżam niezbyt często. Mój
starszy brat jest surferem i mieszka na wybrzeżu prefektury Kōchi. Prowadzi
tam sklep ze sprzętem do surfingu i wyrabia deski. Od czasu do czasu tu
zagląda. A ty uprawiasz surfing?
Mówię, że nigdy nie próbowałem.
– Jeśli będzie okazja, mój brat może cię nauczyć. Jest dobrym surferem.
Jak go poznasz, sam się przekonasz, że jest zupełnie inny niż ja.Wysoki,
małomówny, nietowarzyski, opalony, lubi piwo i nie potrafi odróżnić
Schuberta od Wagnera. Ale mamy dobre układy.
Jedziemy dalej górską drogą, przejeżdżamy gęsto zalesione tereny, aż w
końcu docieramy na miejsce. Pan Ōshima zatrzymuje samochód, wysiada,
nie wyłączając silnika, otwiera kłódkę wiszącą na bramie z metalowej siatki,
popycha bramę i otwiera. Wjeżdża do środka i dalej jedziemy strasznie krętą
wyboistą drogą. Wkrótce przed naszymi oczami pojawia się niewielka polana
i tam droga się kończy. Pan Ōshima zatrzymuje samochód, wzdycha głęboko,
nie ruszając się z fotela kierowcy. Odgarnia rękami grzywkę i gasi silnik.
Zaciąga ręczny hamulec.
Kiedy mazda cichnie, zapada brzemienna cisza. Działa jeszcze chłodnica,
przegrzany silnik pod wpływem powietrza na zewnątrz stygnie, wydając
słabe cykanie. Widać, jak nad maską unosi się trochę pary. Zaraz niedaleko
musi płynąć strumyk, bo do moich uszu dociera cichy szum wody. Wysoko
nad nami wiatr wydaje chwilami symboliczne dźwięki. W powietrzu tu i tam
unoszą się jakby chmurki zimna. Podciągam pod szyję zamek bluzy z
kapturem, którą włożyłem na podkoszulek.
Mam przed sobą niewielką chatę. Wygląda jak bacówka, ale jest tak
ciemno, że nie widzę szczegółów. Jedynie zarys na tle lasu. Nie gasząc
świateł samochodu, pan Ōshima bierze niewielką latarkę, powoli wchodzi po
kilku stopniach werandy, wyciąga z kieszeni klucz i otwiera drzwi. W środku
pociera zapałkę, zapala lampę. Potem wraca na werandę z lampą w ręku i
woła: – Witaj w moim domu. – To wszystko wygląda jak fragment ryciny ze
starej opowieści.
Wchodzę po schodkach. Pan Ōshima zapala dużą lampę pod sufitem.
W środku chata przypomina pudełko. Ma tylko jeden pokój. W kącie stoi
niewielkie łóżko. Jest stół, dwa drewniane krzesła, stara kanapa,
bezpowrotnie wypłowiały dywan. Wygląda to jak przypadkowy zestaw
niepotrzebnych mebli kilku rodzin. Jest tu regał składający się z grubych
desek i cementowych bloczków, a na nim rzędy książek. Wszystkie grzbiety
wydają się stare i solidnie zaczytane. Jest również staroświecka komoda na
ubrania. Prosta kuchnia, w niej blat, mała kuchenka gazowa i zlew. Lecz nie
ma kranu. Zamiast niego jest blaszane wiadro. Na półce stoją garnki i
czajnik. Na ścianie wisi patelnia. Na środku pokoju stoi żelazny piec na
drewno.
– Brat zbudował tę chatę praktycznie sam. Przebudował prosty drewniany
szałas, który przedtem tu był. Jest prawdziwym majsterkowiczem. Ja byłem
jeszcze wtedy mały, ale trochę mu pomagałem, tak żeby się nie skaleczyć.
Nie ma się czym chwalić, ale tu jest naprawdę straszny prymityw. Tak jak ci
wcześniej mówiłem, nie ma prądu. Nie ma też wody. Nie ma nawet
wychodka. Do obecnych tu osiągnięć cywilizacji od biedy można zaliczyć
tylko kuchenkę na propan.
Bierze czajnik, płucze wodą mineralną i nastawia go.
– Dawniej ta góra należała do dziadka. Był w Kōchi bogatym
człowiekiem, miał dużo ziemi i pokaźny majątek. Umarł około dziesięciu lat
temu i my z bratem odziedziczyliśmy ten leśny teren. To prawie cała góra.
Nikt z krewnych nie chciał czegoś takiego. To miejsce jest daleko od
wszystkiego i nie ma prawie żadnej wartości jako nieruchomość. Gdyby
chcieć przeznaczyć las na wyrąb, trzeba by zatrudnić ludzi, zajmować się tym
i dużo by to kosztowało.
Odsuwam zasłonę w oknie. Za nim jak ściana stoi głęboka ciemność.
– Kiedy byłem mniej więcej w twoim wieku – mówi pan Ōshima,
wkładając do czajniczka torebkę herbaty rumiankowej – wiele razy
przyjeżdżałem tu i siedziałem sam. W tym czasie nikogo nie widywałem, z
nikim nie rozmawiałem. Brat mnie nieomal do tego zmusił. Zwykle kogoś
chorego na taką chorobę jak ja nie zmusza się do takich rzeczy, bo
niebezpiecznie zostawić go samego. Ale brat się takimi rzeczami nie
przejmował.
Oparty o blat kuchenny, czeka, aż woda się zagotuje.
– Nie zamierzał poddać mnie jakiejś surowej musztrze, tylko wierzył, że
jest mi to potrzebne. Rzeczywiście dobrze mi to zrobiło. Pobyt tutaj był dla
mnie bardzo ważnym doświadczeniem. Udało mi się przeczytać wiele
książek i spokojnie zastanowić nad różnymi rzeczami. Prawdę mówiąc, w
pewnym okresie prawie przestałem chodzić do szkoły. Nie lubiłem szkoły,
ona też za mną nie przepadała. Dlatego, że jakby to powiedzieć? Byłem inny.
Z litości pozwolili mi skończyć gimnazjum, dalej uczyłem się sam. Tak jak ty
teraz. Mówiłem ci o tym?
Kręcę głową. – To dlatego mi pan pomaga?
– Między innymi – mówi i milknie na chwilę. – Ale nie tylko.
Podaje mi kubek, sam pije z drugiego. Ciepły napar z rumianku uspokaja
nerwy wzburzone długą podróżą.
Spogląda na zegarek. – Muszę się niedługo zbierać, więc szybko ci
wszystko wytłumaczę. Niedaleko płynie czysty strumień, więc stamtąd noś
sobie wodę. Źródło znajduje się tu zaraz, możesz wodę pić bez gotowania.
Jest dużo lepsza niż ta mineralna. Za domem znajdziesz drewno na opał. Jak
się zrobi zimno, napal w piecu. Tu się robi chłodno. Czasami paliłem ogień
nawet w sierpniu. Możesz na tym piecu gotować, przyrządzać coś prostego.
Inne przydatne narzędzia znajdziesz w składziku za domem, poszukasz sobie,
jak będzie trzeba. W komodzie są ubrania brata, możesz z nich korzystać. On
nie należy do ludzi, którzy się przejmują, jeśli ktoś nosi ich rzeczy.
Pan Ōshima kładzie ręce na biodrach i rozgląda się po pomieszczeniu.
– Jak sam widzisz, ta chata nie została zbudowana z myślą o
romantycznym spędzaniu czasu. Ale do życia niczego tu nie brakuje. Muszę
cię też ostrzec: lepiej nie zapuszczaj się głęboko w las. Jest bardzo duży i nie
ma w nim wydeptanych ścieżek. Jeżeli pójdziesz do lasu, pamiętaj, żeby
nigdy nie tracić z oczu chaty. Jak się oddalisz, możesz zabłądzić i będzie ci
trudno znaleźć drogę powrotną. Mnie kiedyś zdarzyło się coś strasznego.
Przez pół dnia chodziłem w kółko zaledwie o kilkaset metrów stąd. Pewnie
myślisz, że Japonia jest małym krajem i nie da się zabłądzić w lesie, ale jak
raz człowiek zabłądzi, las nagle strasznie się rozrasta we wszystkich
kierunkach.
Zapamiętuję to ostrzeżenie.
– Poza tym jeżeli nie zdarzy się żaden nagły wypadek, zapomnij o
schodzeniu w doliny. Strasznie daleko do ludzkich siedzib. Poczekaj tu, a ja
niedługo po ciebie przyjadę. Myślę, że będę mógł przyjechać za dwa, trzy dni
i na tyle wystarczy ci jedzenia. A właśnie, masz telefon komórkowy?
Mówię, że mam. Wskazuję plecak.
– To lepiej go tam zostaw. Tutaj nie działają. Nie ma zasięgu. Oczywiście
radia też się nie da słuchać. Czyli będziesz całkowicie odcięty od świata.
Będziesz się mógł naczytać książek.
Nagle przychodzi mi do głowy pewna kwestia praktyczna. – Skoro nie
ma wychodka, to gdzie się załatwia te sprawy?
Pan Ōshima rozkłada ręce. – Cały wielki las należy do ciebie. Możesz
sam zdecydować, gdzie będzie wychodek.
14
Przez kilka dni pan Nakata chodził na pusty teren otoczony płotem. Tylko raz
padał gwałtowny deszcz, więc został w domu i zajął się majsterkowaniem,
lecz w pozostałe dni siadał w zaroślach na pustym placu i czekał, mając
nadzieję, że pokaże się zaginiony trójkolorowy kot albo człowiek w dziwnym
kapeluszu. Niestety bez skutku.
Gdy zmierzchało, szedł do rodziny, która go poprosiła o znalezienie kota,
i składał ustne sprawozdanie z poszukiwań tego dnia – czego się dowiedział,
gdzie był i co robił. Zleceniodawca dawał mu zwykle trzy tysiące jenów za
całodzienne starania. Taka była cena rynkowa jego usług. Nikt tej stawki
oficjalnie nie ustalił, tylko po okolicy rozeszła się wieść, że niejaki pan
Nakata „świetnie znajduje koty” i nie wiadomo kiedy przyjęło się, że dostaje
trzy tysiące dziennie. Przy tym daje się mu nie tylko pieniądze, koniecznie
trzeba coś do nich dołożyć. Może być jedzenie albo ubranie. A kiedy
rzeczywiście uda mu się znaleźć kota, dorzuca się dziesięć tysięcy jenów jako
nagrodę.
Nie zawsze jednak miał zamówienia i w skali miesiąca nie były to zbyt
duże dochody, lecz wszystkie rachunki płacił w jego imieniu starszy z
młodszych braci z pieniędzy po rodzicach (nie było ich zbyt wiele) i
skromnych oszczędności pana Nakaty, który dostawał też od władz miejskich
rentę inwalidzką. Z tej renty mógł się utrzymać bez większego trudu, toteż
pieniądze otrzymywane za szukanie kotów wydawał, na co chciał. Dla pana
Nakaty były to ogromne sumy (prawdę mówiąc, czasami nie wiedział na co,
prócz węgorza je wydać). Nadwyżki chował pod matą na podłodze.
Ponieważ nie umiał pisać ani czytać, nie korzystał z banku ani rachunków
oszczędnościowych na poczcie, bo tam zawsze trzeba było wpisywać w
jakieś formularze nazwisko i adres.
Pan Nakata utrzymywał w tajemnicy fakt, że umie rozmawiać z kotami.
Nikt prócz nich o tym nie wiedział. Gdyby komuś to wyjawił, ludzie
uznaliby, że mu się w głowie pomieszało. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że
jest mało rozgarnięty, ale bycie mało rozgarniętym to zupełnie co innego niż
bycie wariatem.
Czasami zdarzało się, że ktoś przechodził ulicą akurat, kiedy pan Nakata
był pogrążony w rozmowie z jakimś kotem, ale nikt nie zwracał na to uwagi.
Ludzie nie widzieli nic szczególnie dziwnego w tym, że starszy człowiek
zwraca się do zwierzęcia, jakby mówił do człowieka. Dlatego gdy ludzie z
podziwem mówili, że zna zwyczaje kotów tak dobrze, jakby umiał z nimi
rozmawiać, pan Nakata uśmiechał się tylko w odpowiedzi i milczał. Był
solidny, grzeczny, zawsze uśmiechnięty i cieszył się bardzo dobrą opinią
wśród okolicznych gospodyń. Jedną z przyczyn tej dobrej opinii był fakt, że
wydawał się niezwykle schludny. Choć biedny, bardzo lubił się kąpać i prać,
a także często prócz pieniędzy dostawał od klientów prawie nowe,
niepotrzebne im ubrania. Być może nie było mu do twarzy w łososiowej
koszulce golfowej z naszywką Jacka Nicklausa, ale on oczywiście nie
zwracał uwagi na takie rzeczy.
Znaleźli się w cichym zakątku dzielnicy willowej. Stały tu obok siebie duże
domy. Nie było żadnego przechodnia. Pies wszedł do jednego z nich.
Otoczony tradycyjnym kamiennym murem miał wspaniałą dwuskrzydłową
bramę, jakich dziś już się prawie nie widywało. Jedno skrzydło było otwarte.
Na podjeździe stał duży samochód. Czarny, tak jak pies, i wyglansowany, nie
było na nim nawet pyłka. Drzwi wejściowe też stały otworem. Nie wahając
się i nie zatrzymując, pies wszedł do środka. Pan Nakata zdjął stare adidasy,
postawił obok siebie noskami ku drzwiom, tak by wychodząc, łatwo je było
nałożyć, następnie zdjął czapkę, włożył do torby, starannie strzepnął ze
spodni źdźbła trawy i wszedł do środka. Pies zatrzymał się i czekał, aż pan
Nakata będzie gotów, a potem zaprowadził go wyfroterowanym korytarzem
do znajdującego się w głębi salonu czy gabinetu.
W pokoju było ciemno. Zmierzchało, poza tym na oknie wychodzącym
na ogród wisiała gruba zasłona. Światło było zgaszone. W głębi
pomieszczenia znajdowało się duże biurko i zdawało się, że ktoś przy nim
siedzi, lecz nieprzyzwyczajone do ciemności oczy pana Nakaty nie potrafiły
odróżnić, co tam jest. W mroku majaczyła ciemna, jakby wycięta z papieru,
sylwetka człowieka, który powoli obrócił się ku niemu, gdy pan Nakata
wszedł do pokoju. Siedział chyba na krześle obrotowym. Pies usiadł na
podłodze i zamknął oczy. Jakby mówił, że na tym kończy się jego rola.
– Dzień dobry – zwrócił się pan Nakata do tego czarnego zarysu.
Tamten milczał.
– Nakata. Nakata tak się nazywa. Przeprasza, że przeszkadza. Nie jest
żadnym podejrzanym typem.
Brak odpowiedzi.
– Ten Pies powiedział Nakacie, że ma za nim iść, więc Nakata przyszedł
aż tutaj. I teraz wychodzi na to, że wszedł panu do domu bez zaproszenia.
Nakata bardzo przeprasza. Jeżeli można, Nakata już sobie pójdzie…
– Siadaj na tym fotelu – powiedział mężczyzna. Głos był cichy, dobitny.
– Tak jest, Nakata już siada – odparł pan Nakata i usiadł. Tuż obok
nieruchomy jak posąg siedział czarny pies.
– Czy jest pan panem Burmistrzem?
– Czymś w tym rodzaju – powiedział tamten w mroku. – Jeżeli tak ci
łatwiej, to sobie tak myśl. To nie gra roli.
Mężczyzna odwrócił się za siebie i pociągnąwszy łańcuszek, zapalił
lampę stojącą. Rozbłysła staroświeckim żółtym, słabym światłem, które
pozwoliło jednak dostrzec, co jest w pokoju.
Był tu wysoki mężczyzna w jedwabnym czarnym cylindrze. Siedział na
obitym skórą fotelu obrotowym, założył nogę na nogę. Miał na sobie obcisły
czerwony żakiet, pod nim czarną kamizelkę, na nogach czarne długie buty.
Dopasowane spodnie były białe jak śnieg i leżały na nim jak ulał. Wyglądały
zupełnie jak kalesony. Podniósł rękę i dotknął ronda kapelusza, jakby kłaniał
się damie. W lewej ręce ściskał czarną laskę ozdobioną złotą gałką. Sądząc z
kształtu kapelusza, musiał to być ten łowca kotów, o którym wspominał pan
Kawamura.
Jego twarz nie była równie niezwykła jak ubranie. Nie był młody, nie był
też bardzo stary. Niezbyt przystojny, ale i nie brzydki. Miał gęste wyraźnie
zarysowane brwi i zdrową rumianą cerę, twarz dziwnie gładką, bez zarostu,
oczy przymrużone, na wargach błądził zimny uśmieszek. Trudna do
zapamiętania twarz. Lecz uwagę przyciągała nie twarz, a charakterystyczny
strój. W innym ubraniu można by go nie poznać.
– Pewnie wiesz, jak się nazywam, co?
– Nie, Nakata nie wie – odparł pan Nakata.
Mężczyzna wydawał się nieco rozczarowany.
– Nie wiesz?
– Nie. Nakata zapomniał wcześniej powiedzieć, że jest mało rozgarnięty.
– Nie poznajesz też tego stroju? – zapytał mężczyzna, wstając,
odwracając się bokiem i unosząc nogę, jakby szedł. – Teraz też nie?
– Nie. Przepraszam. Nakata nie przypomina sobie.
– Tak? A może ty nie pijesz whisky?
– Nie. Nakata nie pije alkoholu. Papierosów też nie pali. Nakata jest taki
biedny, że dostaje od miasta rentęinwa lidzką, więc go nie stać na takie
rzeczy.
Mężczyzna znów usiadł i założył nogę na nogę. Podniósł z biurka
szklaneczkę whisky i wypił łyk. Rozległo się grzechotanie lodu.
– To ja się napiję, dobrze?
– Tak. Nakacie to w ogóle nie przeszkadza. Proszę pić, jeżeli ma pan
ochotę.
– Dziękuję – powiedział mężczyzna i przyjrzał się panu Nakacie. – Więc
nie wiesz, jak się nazywam?
– Nie. Nakacie jest bardzo przykro, ale nie wie, jak się pan nazywa.
Mężczyzna lekko skrzywił usta. Trwało to zaledwie chwilę: zimny
uśmieszek zadrżał jak krąg na wodzie, zniknął i znów się pojawił.
– Człowiek lubiący whisky od razu by poznał, ale niech tam. Nazywam
się Johnnie Walker. Johnnie Walker. Prawie wszyscy mnie znają. Nie chcę
się chwalić, ale jestem sławny na cały świat. Można powiedzieć, że jestem
postacią kultową. To znaczy nie jestem prawdziwym Johnniem Walkerem.
Nie mam żadnego związku z angielską destylarnią. Tylko bez pozwolenia
korzystam sobie ze stroju i nazwiska z ich etykiety. Bo strój i nazwisko są
człowiekowi potrzebne.
W pokoju zapadła cisza. Pan Nakata ani trochę nie rozumiał, o czym
mówi mężczyzna. Pojął tylko, że nazywa się Johnniewalker.
– Czy jest pan cudzoziemcem?
Johnnie Walker przechylił głowę. – Jeżeli tak ci łatwiej, to sobie tak
myśl. Albo nie. Jedno i drugie jest prawdą.
Pan Nakata nadal nie rozumiał, o czym mówi. Zupełnie jakby rozmawiał
z kotem, panem Kawamurą.
– Panjohnniewalker jest cudzoziemcem i nie jest cudzoziemcem. Czy o to
chodzi?
– O to chodzi.
Pan Nakata postanowił nie drążyć dalej tej kwestii. – I
Panjohnniewalker… kazał temu Psu przyprowadzić tu Nakatę?
– Tak jest – odparł krótko Johnnie Walker.
– To znaczy… że Panjohnniewalker ma do Nakaty jakąś sprawę?
– To raczej ty masz pewnie do mnie sprawę – powiedział Johnnie Walker
i znów pociągnął whisky z lodem. – O ile wiem, od kilku dni siedzisz na tym
placu i czekasz na mnie.
– Tak, tak jest. Nakata całkiem zapomniał. Nakata jest głupi i od razu
wszystko zapomina. Rzeczywiście jest tak, jak mówi Panjohnniewalker.
Nakata czekał na tym placu, chcąc zapytać o Kota.
Johnnie Walker stuknął czarną laską o cholewę buta. Stuknął lekko, lecz
w pokoju rozległ się głośny suchy dźwięk. Pies zastrzygł uszami.
– Zmierzcha, nadchodzi przypływ. Przejdźmy do rzeczy. Pewnie chcesz
mnie zapytać o trójkolorową Gomę.
– Tak, tak jest. Na prośbę Panikoizumi, właścicielki, Nakata szuka od
dziesięciu dni trójkolorowej Kotki imieniem Goma. Czy Panjohnniewalker
przypadkiem coś o niej wie?
– Dobrze ją znam.
– Czy przypadkiem wie pan też, gdzie jest?
– Wiem też, gdzie jest.
Nakata patrzył na Johnniego Walkera z otwartymi ustami. Na chwilę
przeniósł wzrok na jedwabny cylinder, a potem znów spojrzał na twarz
mężczyzny. Wąskie wargi były zaciśnięte, wyrażały pewność.
– Czy jest gdzieś niedaleko?
Johnnie Walker kilka razy przytaknął. – Tak, bardzo niedaleko.
Pan Nakata rozejrzał się po pokoju. Było tu biurko, obrotowe krzesło, na
którym siedział mężczyzna, fotel Nakaty, dwa krzesła, lampa stojąca i stolik
do kawy.
– A czy Nakata będzie mógł zabrać ją do domu?
– To zależy od ciebie.
– Zależy od Nakaty?
– Właśnie tak, zależy od Nakaty – powiedział Johnnie Walker, lekko
unosząc brew. – Jeżeli się zdecydujesz, będziesz mógł zabrać Gomę do
domu. Pani Koizumi i jej córeczki bardzo się ucieszą. Albo nie będziesz
mógł jej zabrać. W takim wypadku będą rozczarowane. Nie chcesz ich chyba
rozczarować?
– Nie, Nakata nie chce ich rozczarować.
– Ja też nie. Ja też nie chcę ich rozczarować. Oczywiście, że nie.
– To co Nakata ma zrobić?
Johnnie Walker obrócił w dłoniach laskę. – Chcę, żebyś zrobił dla mnie
pewną rzecz.
– Czy to jest coś, co Nakata potrafi?
– Nie proszę ludzi o robienie rzeczy, których nie potrafią. Przecież to
byłaby strata czasu. Nie uważasz?
Pan Nakata namyślał się chwilę. – Nakata myśli, że pewnie tak.
– To znaczy, że to, czego oczekuję od pana Nakaty, to coś, co pan Nakata
potrafi.
Nakata znów się namyślał. – Tak, prawdopodobnie tak.
– Ogólnie mówiąc, dla każdej hipotezy można znaleźć dowód
pozwalający na jej podważenie.
– Proszę?
– Bez możliwości istnienia dowodu podważającego hipotezę nie byłoby
postępu w nauce – powiedział Johnnie Walker, uderzając laską o cholewę
buta, jakby rzucał komuś wyzwanie. Pies znów zastrzygł uszami. –
Absolutnie żadnego.
Nakata milczał.
– Prawdę mówiąc, od dawna szukam kogoś takiego jak ty. Nie mogłem
znaleźć, ale niedawno przypadkiem usłyszałem, jak rozmawiasz z kotami. I
wtedy sobie pomyślałem, że to właśnie człowiek, którego szukam. Dlatego
specjalnie aż tu cię sprowadziłem. Przepraszam, że cię ściągnąłem tak bez
ceremonii.
– Nie ma za co, Nakata ma czas.
– I stworzyłem parę hipotez na twój temat. Przygotowałem też
oczywiście kilka dowodów mogących je podważyć. Jakby to była gra.
Jednoosobowa gra rozgrywana w myślach. Ale w każdej grze powinien być
przegrany i wygrany. W tym przypadku muszę sprawdzić słuszność hipotezy.
Tylko ty pewnie nie rozumiesz, o czym mówię.
Pan Nakata w milczeniu pokręcił głową.
Johnnie Walker dwukrotnie uderzył laską o but. Na ten sygnał pies wstał
z podłogi.
15
Pan Ōshima wsiada do mazdy i zapala światła. Przyciska gaz i spod kół
wyskakują małe kamyczki, uderzając o podwozie. Samochód cofa się i
zawraca. Pan Ōshima podnosi rękę na pożegnanie. Ja unoszę swoją. Tylne
światła znikają w mroku, dźwięk silnika oddala się stopniowo, wkrótce
całkowicie cichnie i zastępuje go cisza lasu.
Wchodzę do chaty i zamykam zasuwę. Kiedy zostaję sam, milczenie –
jakby tylko na to czekało – otacza mnie ciasno. Nocne powietrze jest
chłodne, trudno uwierzyć, że to początek lata. Już za późno na palenie w
piecu. Dziś pozostaje tylko wślizgnąć się do śpiwora i usnąć. Z niewyspania
czuję się otumaniony, od długiej jazdy samochodem rozbolały mnie mięśnie.
Przykręcam lampę, płomień się zmniejsza. W pokoju zapada półmrok i
gęstnieją cienie, panoszące się po kątach. Nie chce mi się przebierać, więc
wchodzę do śpiwora w dżinsach i bluzie od dresu z kapturem.
Zamykam oczy i staram się usnąć, lecz sen nie przychodzi. Świadomość
jest pobudzona i trzeźwa, choć ciało się go domaga. Czasami ciszę przecina
wysoki krzyk nocnych ptaków. Słychać też inne dźwięki niewiadomego
pochodzenia. Szelest kroków po opadłych liściach. Skrzyp gałęzi
uginających się pod jakimś ciężarem. Świst głośno nabieranego oddechu.
Wszystkie rozlegają się tuż obok chaty. Czasami złowróżbnie skrzypią deski
werandy. Czuję się otoczony armią nieznanych, żyjących w mroku stworzeń.
Mam wrażenie, że jestem obserwowany. Wyraźnie czuję na sobie czyjś
wzrok. Serce wali głucho. Otwieram trochę oczy i w wątłym świetle lampy
rozglądam się po pokoju, upewniając się kilkakrotnie, że nikogo tu nie ma.
Drzwi są zamknięte na wielką zasuwę, okno pokrywa ciasno gruba zasłona.
W porządku, prócz mnie nikogo w tej chacie nie ma, nikt tu nie zagląda.
Mimo to nie mija wrażenie, że ktoś na mnie patrzy. Co pewien czas robi
mi się strasznie duszno, zasycha w gardle. Chcę się napić wody. Ale jeżeli
napiję się teraz wody, na pewno zachce mi się siku, a nie chcę w nocy
wychodzić. Wytrzymam jakoś do rana. Kulę się w śpiworze i lekko
potrząsam głową.
O rany, a to dopiero! Boisz się ciszy i ciemności, kulisz się ze strachu.
Zupełnie jak strachliwy dzieciak. To taki jesteś naprawdę? – chłopiec
zwany Kawką pyta ze zniechęceniem. – Cały czas myślałeś, że jesteś
twardy, ale wygląda na to, że to nieprawda. Masz ochotę się rozbeczeć.
Szkoda gadać. Jak tak dalej pójdzie, zlejesz się w majtki.
Budzę się po szóstej. Głosy ptaków oblewają mnie silnym strumieniem jak
prysznic. Bardzo zajęte przeskakują z jednej gałązki na drugą, wzywają się
donośnymi głosikami. W ich przekazach nie ma tego głębokiego, treściwego
brzmienia ptaków nocy.
Wyłażę ze śpiwora, odsłaniam okno i upewniam się, że wokół chaty nie
ma nawet śladu po ciemnościach. Wszystko lśni złotem, jakby dopiero co się
narodziło. Zapalam zapałką kuchenkę gazową, gotuję wodę mineralną i parzę
rumianek. Z papierowej torby z jedzeniem wyjmuję krakersy i zjadam kilka z
serem. Potem myję nad zlewem zęby i twarz.
Zakładam na bluzę wiatrówkę i wychodzę na dwór. Poranny blask pada
spomiędzy drzew na polankę przed chatą. Wszędzie utworzyły się snopy
światła, mgiełka unosi się między nimi jak nowo narodzona dusza. Nabieram
powietrza. Jego czystość zaskakuje moje płuca. Siadam na schodku werandy,
patrzę na ptaki przelatujące między drzewami, nasłuchuję ich głosów.
Większość przemieszcza się parami. Ciągle szukają wzrokiem partnera i
nawołują się.
Strumień jest w zagajniku niedaleko chaty. Dzięki szumowi od razu go
znajduję. Jest tam coś w rodzaju otoczonego kamieniami maleńkiego
jeziorka. Napływająca woda zbiera się, tworzy skomplikowane wiry, a potem
ze wzmożoną energią spływa dalej w dół. Czysta, piękna woda. Nabieram jej
w dłonie i piję – jest słodka i zimna. Zanurzam na chwilę ręce.
Smażę na patelni jajka na szynce, robię grzanki, korzystając z
niewielkiego rusztu do grillowania. Gotuję w rondelku mleko. Potem
wynoszę na werandę krzesło, opieram nogi na balustradzie i postanawiam
przed południem spokojnie poczytać. Na regale pana Ōshimy jest kilkaset
książek. Zaledwie trochę beletrystyki, i to ograniczonej do dobrze znanych
klasyków. Większość stanowią pozycje z dziedziny filozofii, historii,
psychologii, geografii, nauk przyrodniczych, ekonomii. Ponieważ pan
Ōshima nie odebrał szkolnej edukacji, pewnie postanowił o własnych siłach
przyswoić sobie konieczną wiedzę ogólną i tutaj to zrealizował. Książki
obejmują bardzo szeroki zakres wiedzy, lecz na pierwszy rzut oka dobrane
zostały przypadkowo.
Wybieram książkę o procesie Adolfa Eichmanna. Jego nazwisko
kojarzyło mi się ze zbrodniami nazizmu, lecz szczególnie się nim nie
interesowałem. Przypadkiem przyciągnęła mój wzrok i wyjąłem ją.
Dowiaduję się z niej, jak niesłychanie praktyczny był ten podpułkownik SS
w okularach w drucianej oprawce i o rzedniejących włosach. Wkrótce po
rozpoczęciu wojny otrzymał od dowództwa nazistowskiego zadanie
ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej – czyli masowej masakry – i
konkretnie rozważa, jak tego dokonać. Przygotowuje plan. Nie ma prawie
żadnych wątpliwości, że takie postępowanie jest słuszne. Jedyne, co go
zaprząta, to jak najtaniej i najszybciej pozbyć się Żydów. Zgodnie z jego
obliczeniami na terenie Europy było jedenaście milionów Żydów, których
należało się pozbyć.
Ile będzie potrzebnych pociągów towarowych i ilu Żydów da się upchnąć
w jednym wagonie? Ile procent umrze śmiercią „naturalną” podczas
transportu? Co zrobić, żeby zrealizować ten plan przy użyciu mniejszej
liczby osób? Jaki będzie najtańszy sposób pozbycia się ciał: czy je spalić,
pogrzebać, stopić? Siedzi przy biurku i pracowicie oblicza. Plan zostaje
wprowadzony w życie i daje mniej więcej przewidziane efekty. Do końca
wojny zgodnie z jego planem pozbyto się około sześciu milionów Żydów (co
stanowi nieco ponad połowę planowanej liczby). Lecz on nie ma wyrzutów
sumienia. Siedzi na otoczonej szybami kuloodpornymi ławie oskarżonych
sądu w Jerozolimie i wygląda, jakby nie mógł zrozumieć, dlaczego
wytoczono mu taki wielki proces i dlaczego interesuje się nim cały świat. Był
tylko technikiem, który wystąpił z odpowiednim rozwiązaniem zadania, jakie
mu zlecono. Przecież zupełnie to samo robią wszystkie sumienne biurokracje
świata. Dlaczego tylko do niego mają takie pretensje?
Słuchając spokojnie śpiewu ptaków, siedzę o poranku w lesie i czytam o
tym „praktycznym” człowieku. Na końcu książki znajduję zrobione
ołówkiem notatki pana Ōshimy. Wiem, że to jego pismo. Litery mają
charakterystyczny kształt.
Następnego dnia powtarza się mniej więcej to samo. Po szóstej budzą mnie
hałaśliwie śpiewające ptaki. Gotuję wodę, piję herbatę, robię śniadanie.
Czytam na werandzie książkę, słucham muzyki z walkmana, przynoszę wodę
ze strumienia. Znów idę ścieżką przez las. Tym razem biorę ze sobą kompas.
Co pewien czas rzucam na niego okiem i orientuję się mniej więcej, po której
stronie jest chata. A potem toporkiem znalezionym w składziku robię na
pniach proste znaczki. Wycinam pokrywające ścieżkę zarośla, tak by była
lepiej widoczna.
Las jest jak wczoraj głęboki i ciemny. Strzeliste drzewa tworzą wokół
mnie solidną ścianę. Coś o ciemnych barwach kryje się wśród drzew i
obserwuje moje poczynania jak zwierzęta na obrazach trompe d’oeil. Lecz
zniknął już ten wczorajszy gwałtowny strach, od którego dostawałem gęsiej
skórki. Tworzę swoje własne zasady i przestrzegam ich dokładnie. W ten
sposób nie zabłądzę. Prawdopodobnie nie zabłądzę.
Dochodzę do miejsca, z którego wczoraj zawróciłem, i idę przed siebie.
Zanurzam stopy w morzu paproci porastających ścieżkę. Kawałek dalej
ponownie ją odnajduję. Jak wczoraj otacza mnie ściana drzew. Tu i tam robię
toporkiem znaki na pniach, by bez kłopotu znaleźć drogę powrotną. Gdzieś w
gałęziach nad moją głową wielki ptak łopocze skrzydłami, chcąc odstraszyć
intruza. Lecz choć szukam w górze wzrokiem, nie dostrzegam go. Zaschło mi
w gardle, muszę czasami przełykać ślinę. Rozlega się wtedy bardzo głośny
dźwięk.
Niedługo dochodzę do okrągłej polanki. Otoczona wysokimi drzewami
wygląda zupełnie jak dno wielkiej studni. Nie ma tam gałęzi, więc słońce
pada prosto w dół i rozjaśnia jak światło punktowe ziemię pod stopami.
Czuję, że jest to szczególne miejsce. Siadam w tym świetle i czuję na sobie
wątłe ciepło słońca. Wyjmuję z kieszeni batonik czekoladowy, pogryzam go i
rozkoszuję się słodyczą rozpływającą się w ustach. Na nowo uświadamiam
sobie, jak ważne jest dla człowieka światło słoneczne. Całym ciałem
wchłaniam te cenne sekundy jasności. Zniknęło już poczucie samotności i
bezsilności wywołane wczoraj przez nieprzeliczone gwiazdy. Lecz wraz z
upływem czasu słońce przesuwa się i światło ginie. Wstaję i wracam tą samą
drogą do domu.
Kładę się na łóżku i słucham przez słuchawki Prince’a. Skupiam się na tej
dziwnej nieprzerwanej muzyce. Baterie wyczerpują się w trakcie Little Red
Corvette. Muzyka znika jak wessana przez ruchome piaski. Zdejmuję
słuchawki i słyszę ciszę. Odkrywam, że można usłyszeć ciszę.
16
Czarny pies podniósł się i zaprowadził pana Nakatę do kuchni. Wiódł do niej
z gabinetu ciemny korytarz. W kuchni znajdowało się niewielkie okno,
panował mrok. Była posprzątana, ale wydawała się jakby nieorganiczna,
przypominała szkolną pracownię doświadczalną. Pies zatrzymał się przed
wielką lodówką, odwrócił głowę i spojrzał na pana Nakatę zimnymi oczami.
Otwórz drzwi po lewej stronie, powiedział niskim głosem. Pan Nakata
zrozumiał, że pies nie mówi. Naprawdę mówił Johnnie Walker. Rozmawiał z
panem Nakatą za pośrednictwem psa. Patrzył na pana Nakatę oczami psa.
Zgodnie z poleceniem pan Nakata otworzył lewe drzwi zielonej lodówki.
Była wyższa od pana Nakaty. Po otwarciu rozległ się głuchy odgłos
włączającego się termostatu i motor zaczął mruczeć. Ze środka wydobyła się
biała jak dym mgiełka. Po lewej stronie znajdował się zamrażalnik i
widocznie nastawiono go na bardzo niską temperaturę.
Wewnątrz leżały rzędami jakieś okrągłe przedmioty wyglądające na
owoce. Razem było ich ze dwadzieścia. Prócz nich niczego innego w
zamrażalniku nie było. Pan Nakata pochylony, wytężając wzrok, przyjrzał
się. Kiedy rozwiał się biały dym, zrozumiał, że leżące rządkami przedmioty
nie są owocami. Były to kocie głowy. Obcięte kocie głowy o różnych
kolorach i kształtach ułożono rzędami na trzech poziomach jak pomarańcze
na straganie. Wszystkie zamarznięte pyszczki zwrócone były ku przodowi.
Panu Nakacie zaparło dech.
Przyjrzyj się dobrze, rozkazał pies. Na własne oczy zobacz, czy jest wśród
nich Goma.
Pan Nakata zgodnie z poleceniem przyjrzał się kolejno kocim głowom.
Nie czuł przy tym strachu. Zaprzątała go przede wszystkim myśl o
znalezieniu zaginionej Gomy. Starannie sprawdził wszystkie głowy i upewnił
się, że nie ma wśród nich Gomy. Na pewno nie było. Zredukowane do głów
koty miały na pyszczkach dziwnie nieobecny wyraz. Ani jeden nie wyrażał
cierpienia. Było to dla pana Nakaty jedynym pocieszeniem. Kilka miało
zamknięte oczy, lecz większość utkwiła nieobecny wzrok w jakimś punkcie
w przestrzeni.
– Wygląda na to, że Gomy tutaj nie ma – powiedział bezdźwięcznym
głosem do psa. Potem chrząknął i zamknął zamrażalnik.
Na pewno?
– Tak, na pewno nie ma.
Pies wstał i zaprowadził pana Nakatę z powrotem do gabinetu. Czekał
tam na niego Johnnie Walker, tak samo jak przedtem siedząc przy biurku na
obitym skórą obrotowym krześle. Kiedy pan Nakata wszedł do pokoju,
podniósł rękę do ronda cylindra, jakby w ukłonie i miło się uśmiechnął.
Potem dwukrotnie zaklaskał, na co pies wyszedł z pokoju.
– To ja obciąłem głowy tym wszystkim kotom – powiedział Johnnie
Walker. Podniósł szklaneczkę whisky i wypił łyk. – Kolekcjonuję je.
– To Panjohnniewalker jest tym człowiekiem, który łapie koty na tym
pustym placu i zabija je.
– Tak, zgadza się. Jestem Johnnie Walker, słynny morderca kotów.
– Nakata nie bardzo rozumie, więc chciałby zadać jedno pytanie.
– Oczywiście, proszę bardzo – odparł Johnnie Walker. Uniósł przed sobą
szklaneczkę whisky. – Możesz pytać, o co chcesz. Chętnie odpowiem. Ale
żeby nie tracić czasu, pozwolę sobie pójść krok dalej w tej rozmowie. Przede
wszystkim chcesz zapytać, dlaczego zabijam koty. Dlaczego kolekcjonuję
kocie głowy.
– Tak. Zgadza się. Nakata tego chce się dowiedzieć.
Johnnie Walker odstawił szklaneczkę na stół i spojrzał panu Nakacie
prosto w oczy. – To wielka tajemnica i dlatego zwykłym ludziom jej nie
zdradzam, ale dla ciebie zrobię dziś wyjątek i powiem ci. Więc nie wolno ci
tego rozgadać, chociaż pewnie i tak nikt by ci nie uwierzył – powiedział i
zachichotał. – Słuchaj. Nie zabijam kotów dla samej przyjemności. Nie
jestem na tyle chory na głowę, żeby dla samej przyjemności zabijać liczne
koty. Czy też nie mam tyle czasu. Bo takie gromadzenie i zabijanie kotów to
dość duże zawracanie głowy. Zabijam koty, żeby zabrać im dusze. Za
pomocą tych kocich dusz zrobię specjalne flety. Zagram na nich i zbiorę
jeszcze większe dusze. Z tych większych dusz zrobię większy flet. Na koniec
powinien mi wyjść flet na miarę wszechświata. Ale najpierw potrzebne są
koty. Muszę zgromadzić kocie dusze. To jest punkt wyjścia. Wszystko musi
mieć swoją kolejność. Staranne przestrzeganie kolejności to wyraz szacunku.
Jest potrzebny, kiedy ma się do czynienia z duszami. Nie tak jak w
przypadku ananasów czy melonów. Prawda?
– Tak – odpowiedział pan Nakata, ale prawdę mówiąc, nie miał pojęcia, o
co chodzi. Flety? Czy chodzi o flety poprzeczne czy podłużne? I jaki wydają
dźwięk? A przede wszystkim, jaka jest kocia dusza? Były to problemy daleko
wykraczające poza jego możliwości pojmowania. Rozumiał tylko, że musi w
jakiś sposób znaleźć Gomę i zabrać ją do domu państwa Koizumich.
– A ty chcesz przede wszystkim zabrać do domu Gomę? – zapytał
Johnnie Walker, jakby czytał w jego myślach.
– Tak. Tak jest. Nakata chciałby zabrać Gomę do domu.
– To twoja misja. Wszyscy żyjemy oddani naszym misjom. To naturalne.
Ale pewnie nigdy nie słyszałeś fletu zrobionego z kocich dusz?
– Nie, Nakata nie słyszał.
– Pewnie, że nie. Nie można go usłyszeć uszami.
– To jest flet, którego nie można usłyszeć?
– Tak jest. Oczywiście ja go słyszę. Gdybym ja nie słyszał, to wszystko
nie miałoby sensu. Ale zwykli ludzie nie słyszą. Słuchają, a nie słyszą. Nie
pamiętają, nawet jeśli kiedyś słyszeli. To przedziwny flet. Lecz być może ty
go usłyszysz. Gdybym miał tu flet, moglibyśmy spróbować, ale, niestety, nie
mam – powiedział Johnnie Walker. A potem, jakby coś sobie przypomniał,
podniósł w górę palec. – Prawdę mówiąc, właśnie miałem zamiar uciąć
głowy kilku kotom. Pomyślałem, że czas na żniwa. Na tym pustym placu
połapałem już wszystkie koty, jakie się dało, i to dobra okazja, żeby się
przenieść gdzie indziej. Goma, której szukasz, też wchodzi w skład grupy
przeznaczonej do żniw. Oczywiście jeżeli utnę jej głowę, nie będziesz mógł
Gomy zabrać do pani Koizumi. Prawda?
– Tak. Tak jest – odparł pan Nakata. Nie mógłby zanieść Panikoizumi
obciętej głowy. Gdyby jej córeczki ją zobaczyły, mogłyby na zawsze stracić
apetyt.
– Ja chciałbym jej obciąć głowę. Ty chciałbyś, żebym nie obcinał. Nasze
misje mają sprzeczne cele. Takie rzeczy często się zdarzają. I tutaj
dochodzimy do kwestii targu. Krótko mówiąc, jeżeli coś dla mnie zrobisz,
oddam ci Gomę całą i zdrową.
Pan Nakata położył dłoń na głowie i mocno potarł krótko ostrzyżone,
przyprószone siwizną włosy. Miał taki nawyk, kiedy poważnie się nad czymś
zastanawiał. – Czy to jest coś, co Nakata potrafi?
– Mam wrażenie, że przedtem już to ustaliliśmy – powiedział Johnnie
Walker z krzywym uśmieszkiem.
– Tak, tak jest – przypomniał sobie pan Nakata. – Zgadza się.
Rzeczywiście przedtem już to ustaliliśmy. Nakata bardzo przeprasza.
– Nie mamy za wiele czasu, więc powiem wprost, o co chodzi. Chciałem
cię prosić o zabicie mnie. O pozbawienie mnie życia.
Z ręką na głowie pan Nakata długo patrzył na Johnniego Walkera.
– Nakata miałby pana zabić?
– Zgadza się. Prawdę mówiąc, zmęczyło mnie już takie życie. Żyję od
bardzo dawna. Od tak dawna, że prawie zapomniałem, ile mam lat. Nie chcę
dłużej żyć. Mam też już trochę dość zabijania kotów. Ale póki żyję, muszę je
zabijać. Muszę zbierać ich dusze. Przestrzegając kolejności, od jednego do
dziesięciu. Kiedy dochodzę do dziesięciu, znów zaczynam od jednego. W
kółko to samo, bez końca. Odechciewa się człowiekowi, jest zmęczony.
Przecież nikogo nie cieszy to, co robię. Nikt mnie nie szanuje. Ale tak zostało
postanowione, więc nie mogę powiedzieć: „Na tym koniec”, i przestać. I nie
mogę sam się zabić. To też jest postanowione. Nie mogę popełnić
samobójstwa. Jest mnóstwo zasad. Jeżeli chce się umrzeć, trzeba kogoś
poprosić, żeby człowieka zabił. Dlatego chcę, żebyś mnie zabił. Żebyś mnie
zdecydowanie zabił, powodowany strachem i nienawiścią. Najpierw będziesz
się mnie bał. Potem mnie znienawidzisz. I na koniec zabijesz.
– Dlaczego… – zaczął pan Nakata. – Dlaczego Nakata? Nakata nigdy
jeszcze nikogo nie zabił. Nakata nie bardzo się do tego nadaje.
– Dobrze o tym wiem. Nigdy nikogo nie zabiłeś, nigdy nie chciałeś
nikogo zabić. Nie bardzo się nadajesz do takich rzeczy. Ale wiesz co, są na
świecie miejsca, w których takie rozumowanie nie działa. Są sytuacje, kiedy
nikt się nie zastanawia, czy ktoś się do czegoś nadaje, czy nie. Musisz to
zrozumieć. Na przykład tak jest na wojnie. Wiesz o wojnie, prawda?
– Tak, Nakata wie o wojnie. Kiedy Nakata się urodził, toczyła się wielka
wojna. Nakata słyszał o tym.
– Kiedy wybucha wojna, powołują cię do wojska. Jak cię powołają do
wojska, musisz z karabinem na ramieniu iść na front i zabijać żołnierzy
przeciwnika. I musisz zabić jak najwięcej. Nikt nie bierze pod uwagę, czy
lubisz zabijać, czy nie. Musisz to robić. W przeciwnym wypadku sam
zostaniesz zabity.
Johnnie Walker wycelował palcem w pierś pana Nakaty. – Pif-paf! Na
tym się opiera historia ludzkości.
Pan Nakata zapytał: – Czy pan Burmistrz powołałby Nakatę do wojska i
rozkazał mu zabijać?
– Tak. To pan Burmistrz daje rozkaz: zabijaj!
Pan Nakata próbował się nad tym zastanowić, ale nie mógł uporządkować
myśli. Dlaczego pan Burmistrz miałby mu dać rozkaz zabijania?
– Czyli musisz tak myśleć: to jest wojna. A ty jesteś żołnierzem. I musisz
tu i teraz zdecydować: czy ja zabiję koty, czy ty zabijesz mnie. Jedno albo
drugie. Stoisz tu i teraz przed tym wyborem. Oczywiście z twojego punktu
widzenia to bezsensowny wybór. Ale przecież większość wyborów na tym
świecie jest bezsensowna.
Lekko dotknął cylindra, jakby sprawdzał, czy jeszcze go ma na głowie.
– Jedynym pocieszeniem, jeżeli potrzebujesz pocieszenia, jest fakt, że ja z
całego serca pragnę umrzeć. Proszę, żebyś mnie zabił. Zwracam się do ciebie
z prośbą. Dlatego nie musisz czuć żadnych wyrzutów sumienia, że mnie
zabijesz. W końcu zrobisz tylko to, czego sam sobie życzę. Prawda? Nie
zabijesz przemocą kogoś, kto nie chce umrzeć. Można to nawet nazwać
dobrym uczynkiem.
Pan Nakata otarł dłonią kropelki potu, które mu wystąpiły u nasady
włosów. – Nakata nie może zrobić czegoś takiego. Panjohnniewalker mówi,
żeby zabić, ale Nakata nie wiedziałby nawet jak.
– Rozumiem – powiedział Johnnie Walker z podziwem. – Rozumiem. To
też racja. Nie wiesz jak. Przecież zabijałbyś po raz pierwszy… Rzeczywiście
masz rację. Rozumiem twoje argumenty. Dobrze. To ja cię nauczę jednego
sposobu. Trik w zabijaniu ludzi polega na tym, żeby się nie wahać. Wykonać
to szybko, myśląc o swoich wielkich uprzedzeniach – to właśnie jest trik
zabijania. Mam tu dla ciebie dobry przykład, chociaż to nie ludzie. Może ci
się to do czegoś przydać.
Johnnie Walker wstał z krzesła i wyjął zza biurka dużą skórzaną torbę.
Postawił ją na krześle, na którym przed chwilą siedział, i wesoło
pogwizdując, otworzył klapę i wyjął ze środka kota, jakby pokazywał
sztuczkę magiczną. Pan Nakata nigdy przedtem go nie widział. Był to szary
pręgowany kocur. Młody, dopiero co wydoroślał. Kot był bezwładny, ale
oczy miał otwarte. Zdawało się, że jest przytomny. Johnnie Walker, nadal
pogwizdując, wyciągnął kota przed siebie, trzymając go oburącz, jakby się
chwalił świeżo złowioną rybą. Gwizdał melodyjkę Hej ho! śpiewaną przez
krasnoludki z Królewny Śnieżki Disneya.
– W tej torbie jest pięć kotów. Wszystkie złapałem na tym pustym placu.
Nowe, świeżo złapane koty. Prosto z pola, świeżo zerwane. Dałem im
zastrzyki paraliżujące. Ale nie są pod narkozą. Dlatego są przytomne i
wszystkie zmysły mają sprawne. Czują też ból. Lecz mięśnie mają
rozluźnione i nie mogą poruszać kończynami. Nie mogą ruszyć głową. Robię
to, bo nie chcę, żeby się dziko rzucały. Teraz nożem rozetnę im brzuchy,
wytnę jeszcze bijące serca i obetnę głowy. Zrobię to na twoich oczach.
Będzie dużo krwi. Ból będzie gwałtowny. Przecież ciebie też by bolało,
gdyby ktoś ci rozciął brzuch i wyciął serce. Tak samo jest z kotem. Musi
boleć. Żal mi ich. Nie jestem przecież zimnym sadystą bez serca. Ale nie ma
rady. Musi boleć. Tak zostało postanowione. Znowu zasady. Wiesz, tu jest
bardzo dużo różnych zasad.
Puścił oko do pana Nakaty. – Ale praca to praca. Misja to misja. Będę
załatwiał jednego po drugim, na ostatku wykończę Gomę. Masz jeszcze
trochę czasu, więc możesz się zdecydować. Czy ja zabiję koty, czy ty
zabijesz mnie. Jedno albo drugie.
Johnnie Walker położył bezwładnego kota na biurku. Potem otworzył
szufladę i oburącz wyjął z niej duże czarne zawiniątko. Ostrożnie odwinął
czarny materiał i ułożył na biurku zawartość. Małą piłę tarczową, różnej
wielkości skalpele, duży nóż. Wszystkie lśniły, jakby zostały przed chwilą
naostrzone. Układał je na biurku, czule sprawdzając wszystkie ostrza.
Następnie z innej szuflady wyjął kilka metalowych talerzy i je również
ustawił na stole. Wyglądało na to, że mają swoje ustalone miejsca. Na koniec
wyciągnął dużą torbę na śmieci z czarnej folii. Przez cały czas gwizdał Hej
ho!
– We wszystkim potrzebna jest kolejność – powiedział Johnnie Walker. –
Nie można patrzeć zbyt daleko przed siebie. Jak człowiek patrzy zbyt daleko
przed siebie, przestaje uważać pod nogi i często się przewraca. Ale nie należy
też zbyt dokładnie patrzeć pod nogi. Jeśli nie patrzy się przed siebie, można
na coś wpaść. Dlatego trzeba patrzeć przed siebie, ale niezbyt daleko, i robić
wszystko jak należy, trzymając się kolejności. To jest najważniejsze. W
każdym przypadku.
Johnnie Walker zmrużył oczy i przez chwilę delikatnie głaskał kota po
głowie. Potem końcem palca wskazującego przesunął po jego miękkim
brzuchu. Wziął do prawej ręki skalpel, a następnie bez uprzedzenia i bez
chwili wahania rozciął brzuch młodego zwierzątka. Nie trwało to nawet
sekundy. Z przeciętego wzdłuż brzucha wyłoniły się czerwone wnętrzności.
Kot otworzył pyszczek i próbował wrzasnąć, ale prawie nie mógł wydobyć
głosu. Musiał mieć zdrętwiały język. Pyszczka też nie mógł porządnie
otworzyć. Lecz jego oczy nie pozostawiały wątpliwości, że gwałtownie
cierpi. Pan Nakata potrafił sobie wyobrazić, jak gwałtowny musi być ból. Po
chwili, jakby nagle się obudziła, buchnęła krew. Zbrukała ręce Johnniego
Walkera, prysnęła mu ma kamizelkę. Lecz on się tym w ogóle nie przejął.
Pogwizdując Hej ho!, włożył rękę do wnętrza kota i zręcznie wyciął małym
skalpelem serce. Było to małe serduszko. Zdawało się, że jeszcze bije.
Położył je na dłoni i wyciągnął rękę do pana Nakaty.
– Patrz, to jest serce. Jeszcze bije. Popatrz.
Przez chwilę pokazywał je panu Nakacie, a potem, jakby to było samo
przez się zrozumiałe, wrzucił do ust. Pogryzł, energicznie poruszając
szczęką. W milczeniu je smakował, niespiesznie przeżuwał. Oczy lśniły mu
czystym szczęściem, jak u dziecka jedzącego świeżo upieczone ciastko. Otarł
wierzchem dłoni krew, która zebrała się w kąciku ust. Starannie oblizał
wargi.
– Ciepłe i świeżutkie. Jeszcze w ustach mi się ruszało.
Pan Nakata przyglądał się temu oniemiały. Nie mógł odwrócić wzroku.
Miał wrażenie, że w głowie coś zaczyna mu się przestawiać. Pokój wypełnił
zapach świeżo rozlanej krwi.
Pogwizdując Hej ho!, Johnnie Walker odciął piłą kocią głowę. Zęby piły
zgrzytały, piłując kości. Jego ruchy świadczyły o wprawie. Kości nie były
grube, więc nie zajęło to dużo czasu. Lecz dźwięk zdawał się zadziwiająco
donośny. Johnnie Walker czule położył odciętą kocią głowę na metalowym
talerzu. Przyjrzał się jej, odsuwając się nieco i mrużąc oczy, jakby podziwiał
dzieło sztuki. Przerwał gwizdanie, wyjął paznokciem coś, co utkwiło mu
między zębami, włożył to z powrotem do ust i zjadł ze smakiem.
Usatysfakcjonowany głośno przełknął ślinę. Na koniec otworzył czarną torbę
na śmieci i niedbale wrzucił tam ciało kota z obciętą głową i wyrwanym
sercem. Jakby pusta skorupa nie była mu już potrzebna.
– No to pierwsze danie gotowe – powiedział i wyciągnął ku panu Nakacie
pokrwawione ręce. – Nie uważasz, że to ciężka praca? Oczywiście jest z tego
dodatkowa korzyść, że można zjeść żywe serce, ale niedobrze, że za każdym
razem trzeba się tak umazać krwią. „Raczej by ta moja ręka zdołała
wszystkich mórz wody zrumienić i ich zieloność w purpurę zamienić” [8] .
To z Makbeta. Nie jest aż tak jak w Makbecie, ale rachunki za pralnię są
straszne. Przecież to w końcu nietypowy kostium. Wygodniej byłoby nałożyć
kombinezon chirurga i rękawiczki, ale nie można. To też jest postanowione.
Pan Nakata milczy. W głowie dalej coś mu się porusza. Czuje zapach
krwi. W uszach ciągle ma melodię Hej ho!
Johnnie Walker wyjął z torby następnego kota. Była to biała kotka.
Niezbyt młoda. Koniec ogona miała lekko zagięty. Johnnie Walker tak jak
przedtem przez chwilę głaskał kota po głowie. Potem pociągnął palcem po
brzuchu, jakby przecinał. Od gardła do nasady ogona powoli narysował
prostą wyimaginowaną linię. Następnie ujął skalpel i jak poprzednio jednym
ruchem przeciął skórę. Dalej było to samo co poprzednio. Bezdźwięczny
wrzask. Konwulsje całego ciała. Wylewające się wnętrzności. Znów wyjmuje
bijące serce, wyciąga je ku panu Nakacie i wrzuca sobie do ust. Powolne
żucie. Pełen zadowolenia uśmiech. Ocieranie krwi z ust wierzchem dłoni.
Gwizdanie Hej ho!
Pan Nakata zapadł głębiej w fotel. Zamknął oczy. Objął rękami głowę.
Przycisnął skronie palcami. Niewątpliwie coś się zaczynało w nim dziać.
Gwałtowny zamęt mogący doprowadzić do całkowitej zmiany struktury jego
organizmu. Sam się nie zorientował, że zaczyna szybciej oddychać, w
okolicy szyi czuł gwałtowny ból. Zasadniczo zmieniało się jego pole
widzenia.
– Panie Nakata, panie Nakata – powiedział wesoło Johnnie Walker. – Nie
wolno tak. Przecież główna część programu jeszcze się nie zaczęła. To była
dopiero uwertura. Rozgrzewka. Teraz dopiero pojawią się znane panu twarze.
Musi pan szeroko otworzyć oczy i dobrze się przyglądać. Teraz będzie
najlepsza część. Ja przecież długo się nad tym zastanawiałem, specjalnie
obmyśliłem taki plan. Proszę to docenić.
Pogwizdując Hej ho!, wyciągnął następnego kota. Skulony na krześle pan
Nakata otworzył oczy i spojrzał na niego. Był to pan Kawamura. Pan
Kawamura wpatrywał się w pana Nakatę. Pan Nakata patrzył na kota. Lecz
nie mógł o niczym myśleć. Nie mógł się nawet podnieść.
– Nie ma potrzeby was sobie przedstawiać, ale zrobię to na wszelki
wypadek, żeby stało się zadość dobrym manierom – powiedział Johnnie
Walker. – A więc… to jest kot, pan Kawamura, a to pan Nakata. Bardzo nam
miło. – Johnnie Walker podniósł teatralnym gestem cylinder i ukłonił się
panu Nakacie, a potem panu Kawamurze.
– Najpierw się przywitaliśmy. Lecz, niestety, po przywitaniu od razu
zaczyna się pożegnanie. Hello, good bye. Życie składa się z pożegnań, jest
pełne kwiatów i burz. Pogładził palcem miękki brzuch pana Kawamury. Był
to bardzo pieszczotliwy, delikatny gest. – Jeśli chcesz mnie powstrzymać,
lepiej zrób to teraz. Czas mija, a Johnnie Walker się nie waha. W słowniku
słynnego mordercy kotów, Johnniego Walkera, nie ma słowa „wahanie”.
I dosłownie bez chwili wahania rozciął brzuch pana Kawamury. Wrzask
kota był doskonale słyszalny. Pewnie język nie w pełni zdrętwiał. A może
był to szczególny wrzask, który dotarł tylko do uszu pana Nakaty? Tak
gwałtowny, że mroził krew w żyłach. Pan Nakata zamknął oczy i objął
rękami głowę. Czuł, że strasznie drżą.
– Nie wolno zamykać oczu – powiedział ostro Johnnie Walker. – To też
jest ustalone. Nie wolno zamykać oczu. Zamykanie oczu nic nie pomoże. Nic
nie zniknie. A raczej, kiedy się je znowu otworzy, będzie jeszcze gorzej. Na
takim świecie żyjemy, panie Nakata. Otwórz szeroko oczy. Tylko mięczaki je
zamykają. Tchórze odwracają wzrok od rzeczywistości. Czas mija nawet,
kiedy ma się zamknięte oczy i zasłonięte uszy. Tik-tak, tik-tak.
Pan Nakata posłusznie otworzył oczy. Upewniwszy się, że są otwarte,
Johnnie Walker jakby się popisywał, zjadł serce pana Kawamury. Wolniej
niż przedtem, z większym smakiem. – Miękkie, ciepłe, zupełnie jak wątroba
świeżo złowionego węgorza – powiedział. Włożył do ust zakrwawiony palec,
oblizał go i powoli uniósł. – Jak człowiek raz tego spróbuje, wchodzi mu w
nawyk. Nie można tego smaku zapomnieć. Szczególnie niezrównana jest ta
lepkość krwi.
Wytarł do czysta krew ze skalpela, a potem wesoło pogwizdując, obciął
piłą głowę pana Kawamury. Drobne zęby piły przecinały kości, krew
pryskała naokoło.
– Proszę pana, Paniejohnniewalker, Nakata już więcej nie zniesie.
Johnnie Walker przestał gwizdać. Przerwał pracę i podrapał się w ucho. –
Nic z tego. Przykro mi, że źle się poczułeś, ale przepraszam, nie mogę po
prostu powiedzieć: „Dobrze”, i przerwać. Tak jak przedtem mówiłem, to jest
jak wojna. Bardzo trudno jest przerwać wojnę, jak już wybuchnie. Miecz
wyjęty z pochwy musi rozlać krew. Tym nie rządzi rozsądek ani logika. To
nie jest też moje widzimisię. Tak zostało postanowione. Dlatego jeżeli nie
chcesz, żebym zamordował więcej kotów, musisz zabić mnie. Z sercem
pełnym uprzedzeń wstać i bez wahania zabić. I to teraz, zaraz. Wtedy
wszystko się skończy. Koniec i kropka.
Znów zaczął gwizdać, skończył odpiłowywać głowę pana Kawamury i
wrzucił pozbawione głowy ciało do torby na śmieci. Na metalowych
talerzach leżały trzy kocie głowy. Chociaż zaznały takich cierpień, ich
pyszczki były pozbawione wyrazu. Tak jak na pyszczkach głów w
zamrażalniku malowała się na nich dziwna pustka.
– Następny jest kot syjamski – powiedział Johnnie Walker i wyciągnął z
torby bezwładnego syjamczyka. Była to oczywiście Mimi. – No, kolej na Mi
chiamano Mimi z opery Pucciniego. Rzeczywiście ten kot ma w sobie taką
wyrafinowaną kokieterię. Ja też lubię Pucciniego. W jego muzyce czuje się,
jak by to powiedzieć, wieczną antyczasowość. Niewątpliwie jest to rozrywka
dla mas, ale o dziwo się nie starzeje. To wspaniałe osiągnięcie artystyczne.
Zagwizdał kilka taktów Mi chiamano Mimi.
– Wiesz, nieźle się namęczyłem, żeby złapać pannę Mimi. Jest bardzo
bystra, ostrożna i szybko się orientuje. Nie tak łatwo ją zwabić w pułapkę.
Naprawdę twarda sztuka. Jeszcze się nie narodził kot, któremu udałoby się
umknąć słynnemu, jedynemu w swoim rodzaju mordercy kotów, Johnniemu
Walkerowi. Wcale się nie przechwalam. Tylko mówię zgodnie z prawdą, że
trudno było ją schwytać… No i voilà! Znana ci panna Mimi. Jednak lubię
syjamczyki. Pewnie nie wiesz, że serce syjamczyka to prawdziwy delikates.
Smak jest bardzo wyrafinowany. Jak trufle. W porządku, Mimi. Nie martw
się. Johnnie Walker z wielkim smakiem zje twoje ciepłe urocze serduszko.
Ależ ty drżysz!
– Paniejohnniewalker – powiedział pan Nakata głosem, który wydobywał
się z samych trzewi. – Proszę pana. Niech pan już z tym da spokój. Jak pan
będzie dalej to ciągnął, Nakata zwariuje. Nakacie się zdaje, że nie jest już
tym samym Nakatą.
Johnnie Walker położył Mimi na stole i jak poprzednio powoli przesunął
palcem po jej brzuchu.
– Nie jesteś już sobą – powiedział cicho. Rozkoszował się smakiem tych
słów. – To bardzo ważne. To, że człowiek przestaje być człowiekiem.
Wziął z biurka nowy, jeszcze nieużywany skalpel i przesunął po nim
palcem, sprawdzając ostrość. Potem przeciął nim wierzch własnej dłoni,
jakby na próbę. Po krótkiej chwili popłynęła krew. Zaczęła skapywać na
biurko. Spadała też na Mimi. Johnnie Walker zachichotał. – Człowiek
przestaje być człowiekiem – powtórzył. – Nie jesteś już sobą. To właśnie to.
Świetnie. To ważna rzecz. „Serce me skorpionów pełne!” [9] . To też z
Makbeta.
Pan Nakata w milczeniu wstał z fotela. Nikt, nawet on sam, nie mógł tego
powstrzymać. Dużymi krokami ruszył przed siebie, bez wahania chwycił
jeden z noży leżących na biurku. Był to duży nóż do mięsa. Chwycił
drewnianą rączkę i bez wahania wbił nóż na całą głębokość w pokrytą czarną
kamizelką pierś Johnniego Walkera. Wyciągnął nóż i zdecydowanie wbił go
w inne miejsce. Usłyszał obok jakiś głośny dźwięk. Na początku nie
wiedział, co to jest. Był to głośny śmiech Johnniego Walkera. Z nożem
wbitym głęboko w pierś, z krwawiącą raną śmiał się coraz głośniej.
– Tak, bardzo dobrze! – zawołał. – Pchnąłeś mnie bez wahania.
Wspaniale!
Padając, ciągle się śmiał. Cha, cha, cha, cha, cha, cha! Głośno, jakby nie
mógł powstrzymać się od śmiechu. Jednak wkrótce śmiech przerodził się w
szloch i słychać było jak krew podchodzi mu do gardła. Brzmiało to jak
odpływ umywalki, który odetkano. Potem całym jego ciałem wstrząsnęły
konwulsje, z ust buchnęła krew. Wraz z krwią wypluł czarne oślizgłe grudy.
Były to dopiero co przeżute serca kotów. Krew polała się na biurko i
opryskała golfową koszulkę pana Nakaty. Obaj, pan Nakata i Johnnie
Walker, byli pokrwawieni. Leżąca na biurku Mimi również.
Kiedy pan Nakata przyszedł do siebie, Johnnie Walker leżał martwy u
jego stóp. Zwinięty w kłębek na boku jak dziecko w zimną noc był
niewątpliwie nieżywy. Lewą ręką przyciskał gardło, prawa była wyciągnięta,
jakby czegoś szukała. Minęły już konwulsje i oczywiście ustał głośny
śmiech, lecz w kącikach ust pozostał cień zimnego uśmieszku. Wyglądał,
jakby za czyjąś sprawą został tam na zawsze przyklejony. Na drewnianej
podłodze utworzyła się kałuża krwi, cylinder spadł z głowy mężczyzny i
potoczył się w kąt pokoju. Z tyłu głowy włosy były przerzedzone i
przezierała spod nich skóra. Bez kapelusza wyglądał na znacznie starszego i
słabszego.
Pan Nakata wypuścił nóż z dłoni. Rozległ się głośny dźwięk metalu
uderzającego o podłogę. Brzmiał tak, jakby gdzieś daleko w jakiejś maszynie
przesunęło się o jeden ząbek koło zębate. Pan Nakata długo stał nieporuszony
przy zwłokach. W pokoju wszystko się zatrzymało, tylko krew płynęła
bezgłośnie, jej kałuża coraz bardziej się powiększała. Pan Nakata zebrał się w
sobie i podniósł z biurka Mimi. Poczuł w dłoniach jej bezwładne, ciepłe
ciało. Kot był pokrwawiony, ale chyba nic mu się nie stało. Mimi wpatrywała
się w niego, jakby chciała coś powiedzieć. Jednak z powodu paraliżu nie
mogła poruszyć pyszczkiem.
Następnie pan Nakata prawą ręką wyjął z torby Gomę. Przedtem znał ją
jedynie z fotografii, lecz miał wrażenie, jakby spotkał się po długim czasie z
dobrą znajomą.
– Goma – powiedział.
Trzymając koty, usiadł w fotelu.
– Wracajmy do domu – zwrócił się do nich, lecz nie mógł się podnieść.
Nie wiadomo skąd pojawił się czarny pies i usiadł przy zwłokach Johnniego
Walkera. Być może wychłeptał trochę krwi z dużej kałuży, lecz pan Nakata
nie był pewien, czy go pamięć nie zawodzi. Głowę miał ciężką, w niej zamęt.
Wziął głęboki oddech i zamknął oczy. Świadomość mu się zamgliła, zatonął
w całkowicie pozbawionej światła ciemności.
17
Pan Ōshima zamyka drzwi na klucz. Odwracam się i po raz ostatni patrzę na
chatę. Jeszcze przed chwilą naprawdę istniała, a teraz mam wrażenie, że jest
wytworem wyobraźni. Przeszedłem jedynie parę kroków, lecz wszystko
natychmiast traci rzeczywisty charakter. Nawet ja, który tam do niedawna
byłem, wydaję się sobie fikcją. Dojście do miejsca, w którym pan Ōshima
zostawił samochód, zajmuje nam trzydzieści minut. Schodzimy w dół górską
drogą, prawie się nie odzywając. Pan Ōshima przez cały czas nuci jakąś
melodyjkę. Mnie zaprzątają niepowiązane ze sobą myśli.
Mały zielony samochód sportowy czeka spokojnie na powrót właściciela,
jakby wtopiony w drzewa. Pan Ōshima zamyka bramę, robi podwójną pętlę z
łańcucha i zamyka na kłódkę, aby nikt obcy przez pomyłkę (albo celowo) tu
nie zbłądził. Mój plecak tak jak poprzednio zostaje przywiązany z tyłu. Pan
Ōshima opuszcza dach samochodu. – Teraz wracamy do miasta – mówi.
Przytakuję.
– Samotne życie na łonie przyrody jest rzeczywiście wspaniałe, ale nie
byłoby łatwo długo tu mieszkać – dodaje. Wkłada okulary przeciwsłoneczne
i zapina pas. Ja na siedzeniu pasażera zapinam swój.
– Teoretycznie nie jest to niemożliwe i są ludzie, którzy tak żyją. Ale
natura jest w pewnym sensie nienaturalna. Spokój jest w pewnym sensie
onieśmielający. Żeby umieć zaakceptować tę sprzeczność, potrzeba
przygotowania i doświadczenia. Dlatego na razie wracamy do miasta.
Wracamy do społeczeństwa i ludzkich poczynań.
Przyciska gaz i rusza drogą prowadzącą w dół. Teraz jedzie powoli, nie
spieszy się, nie tak jak trzy dni temu. Cieszy się widokami i wiatrem. Wiatr
podnosi jego długą grzywkę i odgarnia ją do tyłu. Wkrótce kończy się droga
gruntowa i wjeżdżamy na wąską, ale asfaltową szosę. Zaczynają się tu i tam
pojawiać niewielkie osady i pola.
– Skoro mowa o sprzecznościach – przypomina sobie pan Ōshima – od
chwili kiedy cię poznałem, odnoszę wrażenie, że bardzo czegoś pragniesz, a
jednocześnie próbujesz tego za wszelką cenę uniknąć. Takie sprawiasz
wrażenie.
– Pragnę? Czego pragnę?
Pan Ōshima kręci głową. Marszczy brwi, patrząc w lusterko wsteczne. –
Hm, co to może być? Nie wiem. Mówię ci tylko o wrażeniu, jakie odniosłem.
Milczę.
– Z doświadczenia wiem, że jeżeli ktoś czegoś bardzo pragnie, to się
zwykle nie spełnia. A kiedy czegoś za wszelką cenę unika, to samo naturalnie
wychodzi mu naprzeciw. Oczywiście to tylko uogólnienie.
– A jeśli to uogólnienie zastosować do mnie, to co się stanie? Jeżeli, tak
jak pan mówi, pragnę czegoś, a jednocześnie staram się tego uniknąć?
– Trudne pytanie – mówi pan Ōshima ze śmiechem. Po chwili ciągnie: –
Ale musiałbym powiedzieć, że to, czego pragniesz, nie przyjdzie w takim
kształcie, jakiego oczekujesz.
– Brzmi to jak jakaś feralna przepowiednia.
– Jak u Kasandry.
– Kasandry?
– W tragedii greckiej. Kasandra przepowiada przyszłość. Jest księżniczką
trojańską. Zostaje kapłanką w świątyni Apollina, który obdarza ją
umiejętnością przepowiadania losu. W zamian za to chce ją zmusić do
cielesnego obcowania, ale ona odmawia. Apollo jest wściekły i rzuca na nią
klątwę. Bogowie greccy są bardziej mityczni niż religijni. Mają takie same
wady charakteru jak ludzie. Wpadają w pasję, są kochliwi, zazdrośni,
zapominalscy.
Wyjmuje ze skrytki pudełeczko dropsów cytrynowych i wkłada jednego
do ust. Mnie też częstuje.
– Co to była za klątwa?
– Chodzi ci o klątwę rzuconą na Kasandrę?
Kiwam głową.
– Jej przepowiednie zawsze się sprawdzają, lecz nikt w nie nie wierzy.
Taka była klątwa Apollina. Do tego wszystko, co przepowiada, jest złe:
zdrady, straty, śmierć, upadek kraju. Dlatego ludzie nie tylko jej nie wierzą,
lecz gardzą nią i nienawidzą. Jeżeli jeszcze nie czytałeś, powinieneś
przeczytać dramaty Eurypidesa i Ajschylosa. Są tam bardzo jasno
odmalowane zasadnicze problemy, z jakimi borykają się nasze czasy. I jest
chór.
– Chór?
– W dramatach greckich pojawia się chór. Stoją w głębi sceny i unisono
objaśniają okoliczności, przyjmują rolę podświadomości bohaterów, czasami
z zapałem próbują ich przekonać. To bardzo wygodne. Niekiedy myślę, że
sam chciałbym mieć za sobą taki chór.
– A czy pan potrafi przepowiadać przyszłość?
– Nie. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale nie potrafię. Jeżeli masz
wrażenie, że ciągle przepowiadam tylko złe rzeczy, to dlatego, że jestem
bardzo rozsądnym realistą. Uogólniam i dedukuję. I to wszystko brzmi jak
złe przepowiednie. A to z tego powodu, że otaczająca nas rzeczywistość
składa się ze złych przepowiedni, które się sprawdziły. Każdy to od razu
zauważy, jeżeli otworzy gazetę z dowolnego dnia i położy na jednej szali złe,
a na drugiej dobre wiadomości.
Przed każdym zakrętem pan Ōshima ostrożnie redukuje bieg. Robi to tak
gładko, że nie czuje się żadnego wstrząsu. Zmienia się tylko dźwięk silnika.
– Ale jest jedna dobra wiadomość – mówi pan Ōshima. – Postanowiliśmy
cię przyjąć. Zostaniesz pracownikiem Biblioteki im. Kōmury. Pewnie masz
do tego kwalifikacje.
Odruchowo spoglądam na niego. – To znaczy, że będę tam pracował?
– Mówiąc trochę ściślej, staniesz się częścią biblioteki. Będziesz tam
nocował i żył. Gdy nadejdzie godzina otwarcia, otworzysz bibliotekę, a gdy
przyjdzie czas zamykania, zamkniesz. Prowadzisz regularny tryb życia i
wyglądasz na silnego, dlatego ta praca pewnie specjalnie cię nie obciąży. Ale
dla mnie i pani Saeki, którzy nie mamy zbyt wiele siły, takie zastępstwo
będzie wielką pomocą. Poza tym pewnie poprosimy cię o jakieś drobne
codzienne sprawy. Nic trudnego. Na przykład zrobisz mi smacznej kawy albo
małe zakupy… Przygotowaliśmy dla ciebie pokój. Jest częścią biblioteki,
masz tam prysznic. Kiedyś był pokojem gościnnym, ale teraz nie miewamy
gości zatrzymujących się na noc, więc w ogóle nie jest używany. Tam
będziesz mieszkał. Najwygodniejsze jest to, że mieszkając w bibliotece,
będziesz mógł czytać, ile dusza zapragnie.
– Dlaczego… – zaczynam, lecz brak mi słów.
– Dlaczego to jest możliwe? – pomaga mi pan Ōshima. – To się opiera na
bardzo prostej zasadzie. Ja rozumiem ciebie, a pani Saeki mnie. Ja akceptuję
ciebie, pani Saeki akceptuje mnie. To, że jesteś nikomu nieznanym
piętnastolatkiem, który uciekł z domu, nie stanowi specjalnego problemu.
No, co o tym sądzisz? O staniu się częścią biblioteki?
Zastanawiam się nad tym przez chwilę. I mówię: – Chciałem mieć dach
nad głową. To wszystko. W tej chwili nie mogę się nad niczym więcej
zastanowić. Nie bardzo rozumiem, co znaczy, że mam się stać częścią
biblioteki. Ale będę bardzo wdzięczny, mogąc tam zamieszkać. Nie będę
musiał więcej dojeżdżać pociągiem.
– No to postanowione. Zabiorę cię teraz do biblioteki. A ty staniesz się jej
częścią.
Wjeżdżamy na główną drogę i mijamy kilka miasteczek. Pojawia się przede
mną wielki billboard banku kredytowego, przesadnie udekorowana, by
zwrócić na siebie uwagę, stacja benzynowa, przeszklona restauracja, love
hotel [10] w kształcie europejskiego zamku, wypożyczalnia wideo, która
zbankrutowała i został po niej jedynie szyld, salon pachinko [11] z wielkim
parkingiem, McDonald’s, Seven Eleven, Lawson, restauracje Skylark,
Denny’s… otacza nas przepełniona hałasem rzeczywistość. Hamulce
hydrauliczne, klaksony, spaliny wielkich ciężarówek. Oddalają się bliskie
płomienie pieca, mruganie gwiazd i leśny spokój, które dopiero miałem w
zasięgu ręki. Nie mogę ich już sobie dobrze przypomnieć.
– Jest kilka rzeczy, które powinieneś wiedzieć o pani Saeki – mówi pan
Ōshima. – Moja mama w dzieciństwie chodziła z nią do jednej klasy i bardzo
się przyjaźniły. Mama twierdzi, że pani Saeki była bardzo mądrym
dzieckiem. Stopnie miała dobre, świetnie pisała, uzdolniona sportowo, grała
na pianinie. We wszystkim była najlepsza. Do tego była piękna. Teraz też
oczywiście jest piękna.
Kiwam głową.
– Już od szkoły podstawowej miała chłopaka. Najstarszego syna rodziny
Kōmura. Byli w tym samym wieku, piękna dziewczynka i piękny chłopczyk.
Jak Romeo i Julia. Byli daleko spokrewnieni. Mieszkali blisko siebie i
wszystko razem robili, wszędzie razem chodzili. Naturalnie się do siebie
zbliżyli, a kiedy dorośli, pokochali się jak mężczyzna i kobieta. Mama
mówiła, że byli jakby jednym ciałem i duszą.
Czekając na zmianę świateł, podnosi wzrok na niebo. Gdy zapala się
zielone, naciska pedał gazu i wyprzedza cysternę.
– Pamiętasz, jak kiedyś ci mówiłem w bibliotece, że wszyscy ludzie
wędrują, szukając swojej połowy?
– O męskich mężczyznach, kobiecych kobietach i mężczyzno-kobietach?
– Tak. Opisał to Arystofanes. Większość ludzi w zapamiętaniu poszukuje
swojej drugiej połowy i spędzają życie bezradni. Lecz oni nie musieli szukać.
Nieomal zaraz po urodzeniu znaleźli tę drugą osobę.
– Mieli szczęście.
Pan Ōshima przytakuje. – Niewątpliwie mieli szczęście. Do pewnego
momentu.
Pociera policzek, jakby sprawdzał, czy dobrze się ogolił, choć nie ma na
nim nawet śladu zarostu. Jest gładki jak porcelana.
– Kiedy chłopak skończył osiemnaście lat, pojechał na studia do Tokio.
Miał dobre wyniki, chciał zdobyć specjalistyczne wykształcenie. No i chciał
pomieszkać w dużym mieście. Ona wstąpiła na miejscową Akademię
Muzyczną i postanowiła specjalizować się w grze na fortepianie. To jest
konserwatywna okolica i wychowała się w konserwatywnej rodzinie. Była
jedynaczką, rodzice nie chcieli jej wysyłać do Tokio. W ten sposób po raz
pierwszy młodzi zamieszkali daleko od siebie. Jakby jakiś bóg rozciął ich
nożem.
Oczywiście prawie codziennie do siebie pisali. „Może takie rozstania są
czasem potrzebne – pisał on. – Bo będąc daleko od siebie, będziemy mogli
się upewnić, jak jesteśmy dla siebie ważni, jak bardzo nam siebie brak”. Lecz
ona tak nie uważała. Wiedziała, że ich związek jest prawdziwy i nie ma
potrzeby go wystawiać na próby. Odnaleźli się jak dwie połówki orzeszka
wśród miliona innych i nie można ich było rozdzielić. Ona to rozumiała. On
nie. Albo może rozumiał, lecz nie potrafił tego po prostu przyjąć do
wiadomości. Dlatego postanowił pojechać do Tokio. Pewnie myślał, że
zwycięskie przejście prób uczyni ich związek jeszcze silniejszym. Mężczyźni
czasem tak myślą.
Mając dziewiętnaście lat, ona napisała wiersz. Podłożyła pod niego
melodię i zaśpiewała z towarzyszeniem pianina. Melodia była melancholijna,
niewinna i piękna w swej czystości. W porównaniu z nią słowa zdawały się
symboliczne, kontemplacyjne i raczej trudne do zrozumienia. Ten kontrast
był nowatorski. I wiersz, i melodię oczywiście przesycała tęsknota za
dalekim ukochanym. Wiele razy śpiewała tę piosenkę publicznie. Zwykle
była nieśmiała, ale lubiła śpiewać i na studiach założyła grupę muzyki
folkowej. Ktoś usłyszał piosenkę, zachwycił się, nagrał na taśmę i wysłał do
znajomego dyrektora firmy płytowej. Dyrektorowi też się piosenka strasznie
spodobała, sprowadzono panią Saeki do studia w Tokio i dokonano
oficjalnego nagrania.
Po raz pierwszy w życiu była w Tokio. Spotkała się z ukochanym. I
znajdując czas w przerwach między sesjami nagraniowymi, znów stali się
sobie tak bliscy jak przedtem. Matka mówiła, że prawdopodobnie od około
czternastego roku życia codziennie sypiali ze sobą. Oboje wcześnie dojrzeli. I
jak to bywa z ludźmi, którzy wcześnie dojrzewają, nie umieli dorosnąć.
Zawsze mieli czternaście, piętnaście lat. Obejmowali się, kochali i za każdym
razem upewniali się, jak bardzo nawzajem są sobie potrzebni. Żadne z nich
nigdy nie czuło pociągu do nikogo innego. Nawet kiedy byli daleko od
siebie, nic nie mogło ich rozdzielić. Nie nudzi cię ta bajkowa love story?
Potrząsam głową. – Zdaje mi się, że za chwilę będzie jakiś moment
przełomowy.
– Masz rację. Tak właśnie rozgrywają się opowieści. Moment
przełomowy. Nieoczekiwany rozwój wypadków. Jest tylko jeden rodzaj
szczęścia, ale rodzajów nieszczęść jest tyle, ile jest nieszczęśliwych ludzi. Jak
zauważył Tołstoj, szczęście jest przypowieścią, a nieszczęście opowieścią. A
więc płyta się ukazała i stała się przebojem. I nie zwykłym przebojem, a
wielkim przebojem. Sprzedawała się bez końca. Milion, dwa miliony, nie
znam dokładnych danych. Tak czy inaczej były to wówczas liczby
rekordowe. Na okładce jest jej zdjęcie. Siedzi przy pianinie w studiu
nagraniowym, patrzy w obiektyw i się uśmiecha. Ponieważ nie było innego
utworu, na stronie B singla umieszczono wersję instrumentalną. Fortepian i
orkiestra. Ona grała na fortepianie. Pięknie zagrała. To było około tysiąc
dziewięćset siedemdziesiątego roku. Wówczas każda stacja radiowa
nadawała tę piosenkę. Tak mama mówiła. Ja nie wiem, bo to było przed
moim urodzeniem. W rezultacie jej kariera piosenkarki ograniczyła się do
tego jednego utworu. Nie wydała albumu ani innego singla.
– Ciekawe, czy ją kiedyś słyszałem?
– Często słuchasz radia?
Potrząsam głową. Prawie nie słucham.
– To pewnie nie słyszałeś. Nadają ją tylko w programach ze starymi
przebojami. Na innych raczej nie. Ale to świetna piosenka. Mam ją na płycie
kompaktowej i czasami słucham. Oczywiście nie przy pani Saeki. Ona
bardzo nie lubi, kiedy się o tym rozmawia. A właściwie nie lubi rozmawiać o
niczym dotyczącym przeszłości.
– Jaki jest tytuł tej piosenki?
– Kafka nad morzem – odpowiada pan Ōshima.
– Kafka nad morzem?
– Tak, drogi Kafko Tamuro. To samo imię. Dziwny zbieg okoliczności.
– To nie jest moje prawdziwe imię. Choć naprawdę nazywam się Tamura.
– Ale sam je wybrałeś, prawda?
Kiwam głową. Sam wybrałem to imię i już dawno postanowiłem, że
nadam je nowemu sobie.
– No i właśnie to się liczy – mówi pan Ōshima.
Ukochany pani Saeki umarł, mając dwadzieścia lat. Akurat kiedy Kafka nad
morzem stał się wielkim przebojem. Uniwersytet został zamknięty, ponieważ
trwał na nim strajk. Chłopak przeszedł przez barykadę, żeby dostarczyć
prowiant strajkującym kolegom. Dochodziła dziesiąta wieczorem. Okupujący
budynek studenci wzięli go omyłkowo za lidera przeciwnej frakcji (był do
niego bardzo podobny), przywiązali go do krzesła i „przesłuchali” jako
podejrzanego o szpiegostwo. Starał się im wytłumaczyć, że się pomylili, ale
za każdym razem uderzali go metalową rurą albo pałką. Kiedy się przewrócił,
skopali go. Przed świtem już nie żył. Miał wgniecioną czaszkę, połamane
żebra i zmiażdżone płuca. Zwłoki wyrzucono na ulicę jak ścierwo psa. Po
dwóch dniach na prośbę władz uniwersytetu kampus zaatakowały oddziały
specjalne, po kilku godzinach zlikwidowano strajk okupacyjny i aresztowano
kilku studentów podejrzanych o morderstwo. Przyznali się do winy i zostali
osądzeni, ale ponieważ uznano, że nie było to morderstwo z premedytacją, a
nieumyślne zabójstwo, dwaj z nich dostali krótkie wyroki. Była to całkowicie
bezsensowna śmierć.
Ona nigdy więcej nie zaśpiewała. Zamknęła się na klucz w pokoju, do
nikogo się nie odzywała. Nie podchodziła do telefonu. Nie poszła nawet na
jego pogrzeb. Złożyła podanie o skreślenie z listy studentów Akademii
Muzycznej. Tak minęło kilka miesięcy, aż ludzie zauważyli, że zniknęła z
miasta. Nikt nie wiedział, gdzie jest i co robi. Jej rodzice też nic na ten temat
nie mówili. A może nawet oni dokładnie nie wiedzieli, gdzie jest? Rozwiała
się w powietrzu jak dym. Nawet jej najlepsza przyjaciółka, matka pana
Ōshimy, nie miała pojęcia, gdzie się podziała. Niektórzy mówili, że jest w
szpitalu psychiatrycznym po tym, jak nieskutecznie próbowała popełnić
samobójstwo w głębi lasu niedaleko góry Fuji. Krążyły plotki, że jakiś
znajomy znajomych przypadkiem spotkał ją w Tokio na ulicy. Ta osoba
twierdziła, że podobno pani Saeki zajmuje się w Tokio pisaniem. Chodziła
też pogłoska, że wyszła za mąż i ma dziecko. Lecz wszystko to były
bezpodstawne plotki. W ten sposób minęło ponad dwadzieścia lat.
Wiadomo tylko, że bez względu na to, gdzie była i co robiła, na pewno
ominęły ją problemy finansowe. Miała na koncie tantiemy ze sprzedaży Kafki
nad morzem. Nawet po zapłaceniu podatku została jej duża suma. Kiedy
piosenkę nadawano w radiu albo umieszczano na CD ze starymi przebojami,
zawsze płacono tantiemy, choć nie były to duże kwoty. Powinno jej było
wystarczyć na niezależne ciche życie gdzieś daleko. Do tego jej rodzice byli
zamożni, a ona była ich jedyną córką.
Lecz po dwudziestu pięciu latach pani Saeki niespodziewanie wróciła do
Takamatsu. Bezpośrednią przyczyną była śmierć matki (choć nie przyjechała
pięć lat wcześniej na pogrzeb ojca). Urządziła niewielki pogrzeb i po
pewnym czasie pozbyła się dużego domu, w którym się wychowała. Kupiła
mieszkanie w spokojnej dzielnicy Takamatsu i tam zamieszkała. Zdawało się,
że nie ma już zamiaru nigdzie indziej się przeprowadzać. Wkrótce dogadała
się z rodziną Kōmura, że zostanie dyrektorem Biblioteki imienia Kōmury
(głową rodziny był wówczas młodszy o trzy lata brat jej zmarłego chłopaka.
Spotkali się tylko we dwoje, treść rozmowy nie była nikomu znana).
Dalej była piękna, szczupła. Zachowała tę samą inteligencję i czystość jak
na zdjęciu z okładki płyty Kafka nad morzem. Nie miała już tylko tego
zniewalającego, czystego uśmiechu. Teraz też czasami się uśmiechała. Jej
uśmiech był czarujący, lecz miał jakby ograniczony zakres i czas. Otaczał go
niewidoczny wysoki mur. Ten uśmiech nikogo już do niczego nie zachęcał.
Każdego ranka przyjeżdżała szarym volkswagenem golfem z miasta do
biblioteki i wracała nim do domu.
Znów zamieszkała w rodzinnym mieście, lecz nie utrzymywała
stosunków z dawnymi przyjaciółmi czy krewnymi. Kiedy przy jakiejś okazji
się spotykali, grzecznie z nimi gawędziła, jednak tematy rozmowy zawsze
były ograniczone. Gdy ktoś wspominał o wydarzeniach z przeszłości (a
szczególnie kiedy te wydarzenia dotyczyły jej), od razu, choć bardzo
naturalnie, zmieniała temat i popychała rozmowę w innym kierunku. Zawsze
mówiła uprzejmie i łagodnie, ale w jej słowach brakowało dawnej
ciekawości, nuty zdziwienia. Jej prawdziwe uczucia – o ile takie miała – były
zawsze głęboko ukryte. Nie licząc sytuacji, gdy wymagano od niej wyrażenia
jakiejś konkretnej opinii, nigdy nie dzieliła się swymi prawdziwymi
poglądami. Sama niezbyt wiele mówiła, zachęcała rozmówcę i słuchała,
życzliwie przytakując. Jej rozmówców w wielu wypadkach ogarniał w
pewnej chwili nieokreślony niepokój, że być może tak sobie gawędząc,
niepotrzebnie zabierają jej czas i spokój, wchodzą z butami w jej pięknie
uporządkowany świat. I to wrażenie było w większości słuszne.
Mimo powrotu pozostała więc dla wszystkich zagadką. Kobieta w
niesłychanie wyszukanym stylu, otoczona woalem tajemnicy. Było w niej coś
nieprzystępnego. Nawet jej nominalni pracodawcy, rodzina Kōmura, starali
się niepotrzebnie do niczego nie wtrącać.
Wkrótce pan Ōshima zaczął pracować w bibliotece jako jej asystent. W
tamtym okresie nie chodził do szkoły, nie pracował, siedział sam w domu,
czytał tony książek i słuchał muzyki. Prawie nie miał przyjaciół, jeżeli nie
liczyć osób, z którymi korespondował e-mailem. Częściowo z powodu
hemofilii, prawie nigdy nie opuszczał miasta, z wyjątkiem wizyt w
specjalistycznym szpitalu, bezcelowych przejażdżek mazdą miatą,
okresowych wizyt w klinice uniwersyteckiej w Hiroshimie oraz pobytów w
górskiej chacie w Kōchi. Lecz takie życie go zadowalało. Kiedyś przy jakiejś
okazji matka przedstawiła go pani Saeki, której spodobał się od pierwszej
chwili. Ona jemu też się spodobała i zainteresowała go możliwość pracy w
bibliotece. Wyglądało na to, że pan Ōshima był jedynym człowiekiem, z
którym pani Saeki na co dzień się stykała i rozmawiała.
– Słuchając tej historii, mam wrażenie, że pani Saeki wróciła po to, żeby
prowadzić tę bibliotekę – mówię.
– Tak, ja mam mniej więcej takie samo wrażenie. Pogrzeb matki był tylko
pretekstem. Musiała być zdecydowana na powrót do miasta pełnego
wspomnień z przeszłości.
– Dlaczego biblioteka była dla niej taka ważna?
– Po pierwsze dlatego, że on tam mieszkał. Mieszkał w budynku, który
jest teraz biblioteką, w dawnej rodzinnej bibliotece. Był najstarszym synem i
bardzo lubił czytać, miał to we krwi. Poza tym – to też chyba Kōmurowie
mają we krwi – lubił samotność. Dlatego kiedy poszedł do gimnazjum,
powiedział, że chciałby zamieszkać sam w oddalonym pomieszczeniu
bibliotecznym, a nie w głównym domu z resztą rodziny, i stało się według
jego życzenia. Cała rodzina lubiła czytać, toteż mogli to zrozumieć. „Aha,
chcesz być otoczony książkami? Dobrze” – powiedzieli. Żył więc tam sobie z
dala, nikt mu nie przeszkadzał, tylko na posiłki chodził do domu. Pani Saeki
odwiedzała go prawie co dzień. Razem się uczyli, razem słuchali muzyki, bez
końca rozmawiali. I pewnie też sypiali ze sobą. To miejsce stało się ich
rajem.
Pan Ōshima spogląda na mnie z rękami na kierownicy. – I teraz ty tam
będziesz mieszkał, Kafko. W tym samym pokoju. Tak jak przedtem
mówiłem, podczas przebudowy wprowadzono tam pewne zmiany, ale to ten
sam pokój.
Milczę.
– Życie pani Saeki zasadniczo zatrzymało się, kiedy miała dwadzieścia
lat, po śmierci chłopaka. A może to było wcześniej? Tego nie wiem. Ale ty
musisz to zrozumieć. Wskazówki zegara ukrytego w jej duszy stanęły mniej
więcej wtedy. Oczywiście na zewnątrz nieustannie płynął czas i miał na nią
rzeczywisty wpływ. Ale dla niej ten czas prawie nie ma znaczenia.
– Nie ma znaczenia?
Pan Ōshima kiwa głową. – Tak jakby go nie było.
– To znaczy, że pani Saeki ciągle żyje w tym zatrzymanym czasie?
– Tak jest. Ale w żadnym sensie nie jest żywym trupem. Jak ją lepiej
poznasz, sam to zobaczysz.
Wyciąga rękę i kładzie mi na kolanie. Bardzo naturalny gest. – Słuchaj,
Kafko Tamuro, są w życiu momenty, do których nie można wrócić, i są takie,
choć jest ich bardzo niewiele, poza które nie można wyjść. Kiedy przychodzi
taki moment, możemy tylko w milczeniu przyjąć, co nas spotyka, czy jest to
dobre, czy złe. Takie jest życie.
Zbliżamy się do autostrady. Pan Ōshima zatrzymuje samochód i podnosi
dach. Ponownie nastawia sonatę Schuberta.
– Musisz wiedzieć jeszcze jedno – mówi. – Pani Saeki w pewnym sensie
ma zranione serce. Oczywiście każdy z nas, i ja, i ty, mamy zranione serca.
W mniejszym lub większym stopniu. To nie ulega wątpliwości. Ale pani
Saeki ma je zranione w bardziej indywidualnym sensie, który wykracza poza
ogólne ramy. Można chyba powiedzieć, że jej dusza funkcjonuje inaczej niż
u zwykłego człowieka. To nie znaczy, że jest groźna. W codziennym życiu
jest zupełnie normalna. W pewnym sensie najnormalniejsza z ludzi, których
znam. Ma w sobie głębię, jest mądra, czarująca. Ale jeżeli zauważysz w niej
coś dziwnego, nie bierz sobie tego do serca.
– Coś dziwnego?
Pan Ōshima potrząsa głową. – Ja lubię panią Saeki. I szanuję ją. Ty na
pewno też poczujesz do niej sympatię i szacunek.
Nie jest to bezpośrednia odpowiedź na moje pytanie. Lecz pan Ōshima
nic więcej nie mówi. Starannie wybierając odpowiedni moment, zmienia
biegi, przyspiesza, przed samym wjazdem do tunelu wyprzedza niewielkiego
vana.
18
ZGINĄŁ OD RAN
ZADANYCH NOŻEM
Znany na całym świecie rzeźbiarz Kōichi Tamura został znaleziony przez gosposię martwy w swoim
gabinecie w Nogata, w dzielnicy Nakano. Ponad pięćdziesięcioletni artysta leżał nagi na wznak na
podłodze zalanej krwią, widoczne były ślady walki i policja podejrzewa zabójstwo. Obok ofiary
znaleziono nóż kuchenny będący narzędziem zbrodni.
Przypuszczalny czas zgonu policja ustaliła na wieczór dwudziestego ósmego, lecz pan Tamura
mieszkał ostatnio sam i dlatego zwłoki zostały odkryte dopiero dwa dni później. Ofierze zadano kilka
głębokich ran w pierś ostrym nożem do mięsa i śmierć prawdopodobnie nastąpiła natychmiast wskutek
dużego krwotoku z serca i płuc. Kilka złamanych żeber wskazywało na to, że sprawca użył dużej siły.
Do tej pory policja nie podała informacji na temat odcisków palców czy śladów pozostawionych przez
przestępcę. Wygląda na to, że nie było świadków zbrodni.
Wnętrze domu nie zostało zdemolowane, portfel oraz cenne przedmioty znajdujące się w pobliżu
zwłok także były nienaruszone, więc podejrzewa się, że zbrodnia mogła być wynikiem porachunków
osobistych. Dom pana Tamury położony jest w cichej willowej części dzielnicy Nakano i okoliczni
mieszkańcy nie słyszeli żadnych hałasów towarzyszących zbrodni, toteż dowiedziawszy się o niej, nie
ukrywali zdziwienia. Pan Tamura prowadził spokojne życie, prawie nie utrzymując stosunków z
sąsiadami, z tego powodu nikt z nich nie zauważył, że coś się u niego stało.
Pan Tamura do niedawna mieszkał z piętnastoletnim synem, lecz dochodząca gosposia twierdzi, że
nie widziała chłopca od dziesięciu dni. Mniej więcej od tego czasu nie pokazuje się też w gimnazjum i
policja próbuje obecnie ustalić miejsce jego pobytu.
Prócz domu pan Tamura posiadał również pracownię z biurem w Musashino. Zatrudniona tam
sekretarka powiedziała, że do dnia zbrodni szef zajmował się pracą twórczą tak jak zwykle. W dzień
morderstwa kilkakrotnie dzwoniła do niego do domu w jakiejś sprawie, lecz za każdym razem
zgłaszała się sekretarka automatyczna.
Pan Tamura urodził się w roku 195… w Kokubunji w Tokio. Wstąpił na Wydział Rzeźby Akademii
Sztuk Pięknych i już na studiach wykonał kilka prac, wokół których zrobił się szum, ponieważ
reprezentowały nowy trend. Renomę światową przyniósł mu nowatorski indywidualny styl rzeźbiarski,
rzucający wyzwanie konwencjonalnym pojęciom – tematem jego prac była zawsze konkretyzacja
ludzkiej podświadomości. Powszechnie znana stała się duża seria rzeźb zatytułowanych Labirynt, w
których z pomocą swej przebogatej wyobraźni wykorzystywał piękno i inspirację, jaką niesie w sobie
forma labiryntu. Ostatnio pan Tamura dawał gościnne wykłady na Akademii Sztuk Pięknych w …, a
podczas wystawy w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku dwa lata temu…
Ciężarówka wioząca pana Nakatę wjechała do Kōbe po piątej rano. Było już
zupełnie widno, ale za wcześnie na rozładunek – magazyn był jeszcze
zamknięty. Zaparkowali na szerokiej ulicy niedaleko portu i postanowili się
zdrzemnąć. Chłopak wyciągnął się na siedzeniu z tyłu przeznaczonym do
spania i zasnął, smacznie pochrapując. To chrapanie czasami wyrywało pana
Nakatę ze snu, lecz zaraz znów zapadał w przyjemną drzemkę. Bezsenność
była jedną z rzeczy, których jeszcze nigdy nie doświadczył.
Minęła ósma, gdy chłopak obudził się i ziewnął szeroko.
– No jak, dziadku? Zgłodniałeś? – zapytał, goląc się maszynką
elektryczną we wstecznym lusterku.
– Tak, Nakata ma wrażenie, że jest trochę głodny.
– To chodźmy gdzieś niedaleko zjeść śniadanie.
Od wyjazdu z Fujikawy aż do Kōbe pan Nakata spał przez większość
czasu. Chłopak prawie się nie odzywał. Prowadził samochód, słuchając
nocnego programu radiowego. Czasami śpiewał, wtórując piosenkom. Pan
Nakata nigdy wcześniej nie słyszał żadnej z nich. Musiały to być japońskie
piosenki, ale pan Nakata prawie wcale nie rozumiał słów. Czasami chwytał
tylko jakiś urywany wyraz. Wyjął z torby czekoladę i kulki ryżowe, które
dostał wczoraj od młodych urzędniczek w Shinjuku, i zjedli po połowie.
Chłopak palił jednego papierosa po drugim. Twierdził, że to pomaga mu
odpędzić senność. Przez to, kiedy dotarli do Kōbe, ubranie pana Nakaty było
całkowicie przesiąknięte dymem.
Pan Nakata wysiadł z ciężarówki z torbą i parasolem.
– Hej, dziadku, te bagaże lepiej zostawić w samochodzie. To bardzo
blisko, a po jedzeniu tu wrócimy – powiedział chłopak.
– Tak. Ma pan rację, ale Nakata jest spokojniejszy, jak ma przy sobie te
rzeczy.
– Ja cię… – chłopak zmrużył oczy. – No dobra, ja tego nie muszę nosić,
więc rób sobie, dziadku, co chcesz.
– Nakata bardzo dziękuje.
– Jestem Hoshino. Jak ten Hoshino, co był trenerem drużyny Chūnichi
Dragons. Ale to nie rodzina.
– Tak. Panhoshino. Bardzo mi miło. Nakata nazywa się Nakata.
– Sam już na to wpadłem – powiedział pan Hoshino.
Wrócili do ciężarówki.
– Słuchaj, dziadku, chodzi o to jechanie na Shikoku…
– Tak.
– Po co ty tam jedziesz?
– Tego Nakata też za dobrze nie wie.
– Nie wiesz po co, nie wiesz gdzie. Ale tak czy inaczej jedziesz na
Shikoku.
– Tak. Nakata pojedzie dużym mostem.
– A za mostem różne rzeczy się wyjaśnią, tak?
– Tak. Prawdopodobnie tak. Ale Nakata nie będzie wiedział, dopóki nie
przejedzie mostu.
– Ja cię… Przejechanie mostu jest ważne.
– Tak. Przejechanie mostu jest bardzo ważne.
– O w mordę – pan Hoshino podrapał się po głowie.
Od dawna nie widział morza. Ani w Nagano, ani w Nakano nie było morza.
Teraz po raz pierwszy uświadomił sobie, że na długo je utracił. Właściwie
nigdy nawet o nim nie myślał. Dla potwierdzenia kilka razy sam sobie
przytaknął. Zdjął czapkę, pogłaskał krótko ostrzyżone włosy. Z powrotem
nałożył czapkę i spojrzał na morze. O morzu wiedział tylko, że jest strasznie
duże, mieszkają w nim ryby i woda jest słona.
Siedząc na ławce, wdychał zapach bryzy, patrzył na latające mewy i
daleko zakotwiczone statki. Mógł tak patrzeć w nieskończoność. Czasami
bielusieńka mewa przylatywała na skwerek i przysiadała na trawniku
lśniącym zielenią początku lata. To połączenie kolorów było naprawdę
piękne. Pan Nakata zawołał coś na próbę do mewy chodzącej po trawie, lecz
ona zerknęła tylko na niego zimno i nie odpowiedziała. Kotów nie było
widać. Jeśli chodzi o zwierzęta, skwerek ten odwiedzały jedynie mewy i
wróble. Pan Nakata popijał właśnie herbatę z termosu, gdy zaczęło kropić,
więc rozpiął swój cenny parasol.
Kiedy pan Hoshino wrócił przed dwunastą, deszcz już nie padał. Pan Nakata
siedział nieporuszony na ławce ze złożonym parasolem i patrzył na morze.
Chłopak musiał gdzieś zostawić ciężarówkę, bo przyjechał taksówką.
– Słuchaj, dziadku, nie gniewaj się – powiedział. Na ramieniu miał torbę
ze sztucznego tworzywa. – Strasznie późno się zrobiło. Powinienem
wcześniej skończyć, ale było dużo zawracania głowy. Przy dostawach do
domów towarowych zawsze znajdzie się jakiś palant, który się wszystkiego
czepia.
– Nakacie to w ogóle nie przeszkadzało. Siedział tu i ciągle patrzył na
morze.
– Ja cię… – powiedział chłopak i spojrzał w tę samą stronę. Zobaczył tam
jedynie zniszczony falochron i morze z plamami oleju.
– Nakata od dawna nie widział morza.
– Chyba że tak.
– Nakata ostatni raz widział morze w szkole podstawowej. Był wtedy nad
morzem w Enoshima.
– To musiało być bardzo dawno temu.
– Japonia była wtedy pod okupacją amerykańską, nad morzem w
Enoshima było pełno amerykańskich żołnierzy.
– Chyba żartujesz, dziadku!
– Nie. To nie żart.
– Daj spokój, dziadku! Japonia nie mogła być pod okupacją
amerykańską.
– Nakata nie rozumie trudnych rzeczy. Ale Ameryka miała samoloty
B29. Zrzuciły na Tokio dużo wielkich bomb i dlatego Nakata pojechał do
prefektury Yamanashi. I tam zachorował.
– Ja cię… No, mniejsza o to. Nie przepadam za długimi gadkami. W
każdym razie chodźmy. Zrobiło się później, niż myślałem. Jak będziemy się
grzebali, dzień się skończy.
– A dokąd idziemy?
– Dokąd? Na Shikoku. Przejedziemy most. No, przecież chciałeś jechać
na Shikoku?
– Tak. Ale przecież Panhoshino ma pracę…
– Nie szkodzi. Z pracą zawsze się da jakoś załatwić. Ostatnio za ciężko
pracowałem i właśnie myślałem, żeby sobie wziąć trochę wolnego. Nigdy
jeszcze nie byłem na Shikoku. Nieźle będzie raz sobie pojechać. A poza tym
ty, dziadku, nie umiesz czytać, więc będzie łatwiej ze mną przy kupowaniu
biletów. A może nie chcesz, żebym z tobą jechał? Będę przeszkadzał?
– Nie, nie, skądże, Panhoshino nie będzie ani trochę przeszkadzał.
– No to załatwione. Sprawdziłem rozkład jazdy autobusów. Jedziemy na
Shikoku.
23
Nie wiem, czy „duch” to odpowiednie słowo. Ale w każdym razie nie jest to
żywa istota. Nie z tego rzeczywistego świata, to widać na pierwszy rzut oka.
Coś mnie budzi i widzę tę dziewczynę. Środek nocy, lecz w pokoju jest
zadziwiająco jasno. Przez okno wpada światło księżyca. Przed zaśnięciem
zasłoniłem okno, ale teraz firanka jest całkiem odsunięta. Wyraźnie
zarysowaną sylwetkę dziewczyny oblewa światło księżycowe o odcieniu
przypominającym biel kości.
Jest w moim wieku, ma piętnaście albo szesnaście lat. Raczej na pewno
piętnaście. Tak mi się zdaje. Jest duża różnica między piętnastym a
szesnastym rokiem życia. Dziewczyna jest drobna i wiotka, lecz prosto się
trzyma i nie sprawia wrażenia słabej. Włosy ma proste, mniej więcej do
ramion, z grzywką opadającą na czoło. Ma na sobie bladoniebieską sukienkę
rozszerzaną u dołu, ani długą, ani krótką. Nie nosi butów ani skarpetek.
Starannie zapięte guziczki mankietów. Sukienka ma duże okrągłe wycięcie
podkreślające kształtną szyję.
Siedzi przy biurku z brodą opartą na dłoni, patrzy gdzieś na ścianę.
Rozmyśla nad czymś. Ale nie jest to chyba nic skomplikowanego. Wydaje
się pogrążona w przyjemnych wspomnieniach z niedalekiej przeszłości.
Czasami w kącikach jej ust pojawia się jakby ślad uśmiechu. Lecz z powodu
cieni rzucanych przez światło księżyca nie widzę wyraźnie jej twarzy. Udaję,
że śpię. Nie wiem, co tu robi, ale w każdym razie nie chcę jej przeszkadzać.
Wstrzymuję oddech i staram się być niewidzialny.
Wiem, że ta dziewczyna jest „duchem”. Po pierwsze jest zbyt piękna. Nie
tylko ma piękne rysy. Cała jej postać jest zbyt idealna jak na żywą istotę.
Wygląda, jakby przyszła prosto z czyjegoś snu. Jej czyste piękno budzi we
mnie uczucie podobne do smutku. To bardzo naturalne uczucie, lecz choć jest
naturalne, nie zaistniałoby w zwykłych warunkach.
Owinięty kołdrą, wstrzymuję oddech. Ona siedzi dalej nieporuszona z
brodą opartą na dłoniach. Czasami lekko przesuwa brodę i wtedy prawie
niezauważalnie zmienia się kąt nachylenia jej głowy. Jest to jedyny ruch w
pokoju. Zaraz za oknem widzę wielki krzew derenia lśniący cicho w blasku
księżyca. Wiatr ustał. Do moich uszu nie dociera żaden dźwięk. Czuję się,
jakbym nie wiadomo kiedy umarł. Umarłem i wraz z tą dziewczyną jestem
zanurzony na dnie jeziora kraterowego.
Nagle podnosi głowę, kładzie ręce na drobnych białych kolanach. Jakby
nagle sobie o czymś przypomniała, przestaje patrzeć na ścianę, odwraca się i
kieruje wzrok w moją stronę. Podnosi rękę ku czołu i odgarnia opadającą
grzywkę. Szczupłe bardzo dziewczęce paluszki zatrzymują się na chwilę na
czole, jakby próbowały sobie coś przypomnieć. Patrzy na mnie. Moje serce
głucho łomocze. O dziwo, nie czuję, że jestem obserwowany. Może nie
patrzy na mnie, a na coś, co jest za mną?
Na dnie naszego kraterowego jeziora panuje cisza. Wulkan wygasł już
dawno temu. Samotność nawarstwiła się tam jak miękkie błoto. Odrobina
światła przedarła się przez warstwę wody i oświetla okolicę bielą, która
wygląda jak pozostałość dalekiego wspomnienia. Głęboko na dnie nie widać
oznak życia. Jak długo patrzyła tak na mnie czy na miejsce, w którym się
znajduję? Zauważam, że zniknęły zasady rządzące czasem. Czas rozciąga się,
zatrzymuje się w zależności od potrzeb serca.
Nagle bez uprzedzenia dziewczyna wstaje z krzesła i cicho stąpając,
kieruje się ku drzwiom. Drzwi się nie otwierają, lecz ona bezszelestnie za
nimi znika.
Po jej wyjściu dalej tkwię pod kołdrą. Oczy mam ledwo otwarte i nie
ruszam się. Może jeszcze wróci, myślę. A właściwie myślę, że pragnę jej
powrotu. Lecz choć długo czekam, nie pojawia się. Podnoszę głowę i patrzę
na fosforyzujące wskazówki budzika przy łóżku. Trzecia dwadzieścia pięć.
Wstaję z łóżka i dotykam krzesła, na którym siedziała. Nie czuję ciepła.
Sprawdzam biurko. Może upadł na nie choć jeden włos? Lecz niczego nie
znajduję. Siadam na krześle, pocieram rękami policzki i wzdycham głęboko.
Nie mogę spać. Zasłaniam okno, wchodzę pod kołdrę, lecz za nic nie
mogę usnąć. Uświadamiam sobie, że ta tajemnicza dziewczyna dziwnie
mocno chwyciła mnie za serce. Najpierw poczułem, jak rodzi się w nim coś
gwałtownego, coś, czego nigdy jeszcze nie doświadczyłem. Zapuszcza w
mym sercu korzenie i rośnie. Moje gorące serce zamknięte w klatce z żeber
kurczy się niezależnie od mojej woli. Rozkurcza i kurczy.
Zapalam światło i czekam do świtu, siedząc na łóżku. Nie mogę czytać,
nie mogę też słuchać muzyki. Nic nie mogę robić. Pozostaje mi tylko siedzieć
i czekać do rana. Udaje mi się w końcu trochę zdrzemnąć, dopiero gdy niebo
jaśnieje. Podczas snu musiałem płakać, ponieważ kiedy się budzę, poduszka
jest wilgotna i zimna. Lecz nie wiem, dlaczego przelałem te łzy.
Zbliża się czas zamykania biblioteki i pani Saeki schodzi na dół. Jej obcasy
tak samo jak zwykle postukują na schodach. Na jej widok sztywnieję, serce
podchodzi mi do gardła i głośno wali. Widzę w niej tę piętnastoletnią
dziewczynę. Zupełnie jakby zapadła w sen zimowy w jakimś zakątku ciała
dorosłej kobiety, jak jakieś małe zwierzątko. Widzę ją.
Pani Saeki zadaje mi jakieś pytanie, lecz ja nie mogę odpowiedzieć. Nie
mogę nawet zrozumieć, o co pyta. Jej słowa docierają oczywiście do moich
uszu. Wprawiają w drżenie bębenki, te wibracje są przekazywane do mózgu i
zmieniane w słowa. Lecz słowa nie łączą się ze znaczeniem. Czerwienię się
zmieszany i mamroczę coś bez sensu. Pan Ōshima odpowiada zamiast mnie.
Przytakuję mu. Pani Saeki uśmiecha się, żegna z nami i wychodzi. Z
parkingu słychać silnik golfa. Oddala się, wkrótce cichnie. Pan Ōshima
zostaje i pomaga mi zamknąć bibliotekę.
– Czy ty przypadkiem się w kimś nie zakochałeś? – pyta. – Wydajesz się
całkiem nieprzytomny.
Milczę, ponieważ nie wiem, co odpowiedzieć. Potem pytam: – Wie pan,
to trochę dziwne pytanie, ale czy można za życia zostać duchem?
Pan Ōshima przerywa porządkowanie biurka recepcji i spogląda na mnie.
– Bardzo interesujące pytanie. Czy to jest pytanie o ludzkiego ducha w
sensie literackim, czyli metaforycznym? Czy też pytasz o rzeczywistość?
– Pewnie chodzi mi o sens rzeczywisty.
– Przy założeniu, że duchy są rzeczywiste, prawda?
– Uhm.
Pan Ōshima zdejmuje okulary, przeciera chusteczką i nakłada. – Nazywa
się je „duchami żyjących”. Nie wiem, jak za granicą, ale w Japonii bardzo
często pojawiają się w utworach literackich. Na przykład świat Opowieści o
księciu Genji roi się od duchów żyjących. W okresie Heian [16] , a
przynajmniej w świecie emocjonalnym tego okresu, w niektórych
przypadkach można było zostać za życia duchem, przemieszczać się w
przestrzeni i realizować swoje zamierzenia. Czytałeś Opowieść o księciu
Genji?
Potrząsam głową.
– W bibliotece mamy kilka wersji napisanych współczesnym językiem,
powinieneś przeczytać. Na przykład pani Rokujō, która była kochanką
księcia Hikaru, dręczona gwałtowną zazdrością o jego żonę, panią Aoi, stała
się demonem i opętała ją. Nawiedzała ją co noc, aż w końcu zabiła.
Wiadomość, że pani Aoi oczekuje dziecka księcia Hikaru, stała się bodźcem
dla tej nienawiści. Książę zwołał mnichów buddyjskich, którzy odprawiali
egzorcyzmy i starali się odpędzić demona, lecz jego gniew był tak silny, że
nic nie mogło mu się przeciwstawić.
Najciekawsze w tej opowieści jest to, że pani Rokujō wcale się nie
zorientowała, że czasami zmienia się w ducha. Dręczona złymi snami budziła
się, czuła, że jej długie włosy przesiąkły zapachem kadzidła i nie wiedząc, co
się dzieje, wpadała w popłoch. Był to zapach kadzidła używanego podczas
egzorcyzmów. Sama o tym nie wiedząc, przesuwała się w przestrzeni,
przechodziła tunelem podświadomości i docierała do sypialni pani Aoi. Jest
to jedna z najbardziej przejmujących, mrożących krew w żyłach scen w
Opowieści o księciu Genji. Później dowiaduje się, co nieświadomie uczyniła,
obawia się kary za grzechy, goli głowę i idzie do klasztoru.
Świat dziwów to inaczej ciemność naszych serc. Zanim w
dziewiętnastym wieku pojawili się Freud oraz Jung i rzucili światło
psychoanalizy na naszą podświadomość, korelacja między tymi dwiema
ciemnościami – ciemnością prawdziwą i ciemnością serca – była dla ludzi
oczywista, nie wymagała zastanowienia, nie była nawet metaforą. A gdyby
się cofnąć dalej w przeszłość, nie była nawet korelacją. Do czasu
wynalezienia żarówki przez Edisona większość świata była dosłownie
pogrążona w mroku. I ta zewnętrzna, fizyczna ciemność, i wewnętrzna
ciemność duszy mieszały się, bez wyraźnej lini podziału, były bezpośrednio
powiązane w taki sposób – mówiąc to, pan Ōshima przyciska dłonie ciasno
jedną do drugiej. – W czasach Murasaki Shikibu żyjące duchy były
zjawiskami ze świata dziwów, lecz jednocześnie bardzo naturalnymi,
bliskimi człowiekowi stanami emocjonalnymi. Dla ówczesnych ludzi
prawdopodobnie niemożliwe było rozważanie tych dwóch ciemności
oddzielnie. Ale w naszym świecie już tak nie jest. Całkowicie zniknęła
ciemność świata zewnętrznego, lecz ciemność serca pozostała niezmieniona.
To, co nazywamy ego albo świadomością, jest w większości zatopione w
strefie tej ciemności, jak góra lodowa. Ta separacja w pewnych przypadkach
wywołuje w nas poczucie głębokiej sprzeczności i popłoch.
– Pana dom w górach otaczała prawdziwa ciemność.
– Tak. Masz rację. Tam jest jeszcze prawdziwa ciemność. Czasami jadę
tylko po to, żeby ją zobaczyć.
– Czy ludzie zawsze zostają duchami za życia z powodu takich
negatywnych uczuć? – pytam.
– Nie starcza mi wiedzy, żeby wyciągnąć takie wnioski. Ale o ile
wiadomo mnie, niedouczonemu i pozbawionemu talentów człowiekowi, takie
duchy żyjących powstają prawie zawsze z negatywnych uczuć. Gwałtowne
uczucia targające ludźmi są zazwyczaj indywidualne i negatywne. I duchy
naturalnie się z nich rodzą. Niestety, nie ma przypadków ludzi, którzy stali
się duchami za życia, chcąc doprowadzić do pokoju na świecie albo
zrealizować jakiś logiczny cel.
– A z miłości?
Pan Ōshima siada na krześle i zamyśla się. – To trudne pytanie. Nie
umiem na nie odpowiedzieć. Mogę tylko stwierdzić, że nigdy nie trafiłem na
taki konkretny przykład. Weźmy Po deszczu przy księżycu. Jest tam opowieść
pod tytułem Powrócę w dniu chryzantem. Czytałeś?
– Nie.
– Ueda Akinari napisał Po deszczu przy księżycu pod koniec okresu
Edo [17] , lecz opowieści rozgrywają się w okresie Sengoku [18] . W tym
sensie Ueda Akinari jest nieco retro albo miał tendencje nostalgiczne.
Zaprzyjaźnia się dwóch samurajów i ślubują sobie braterstwo. To był dla
samurajów bardzo ważny związek. Ślubowanie braterstwa oznaczało, że
zawierzali sobie nawzajem swoje życie. Byli gotowi oddać je za tego
drugiego. Na tym polegało braterstwo.
Mieszkali z dala od siebie i służyli różnym panom. Jeden z nich przyrzekł
drugiemu, że na pewno przybędzie do niego w odwiedziny w dniu, gdy
zakwitną chryzantemy. W takim razie przygotuję się na twoje przybycie,
odparł drugi. Lecz samuraj, który miał odwiedzić przyjaciela, został
zamieszany w jakieś intrygi w księstwie feudalnym i uwięziono go. Nie
wolno mu wyjść. Nie wolno mu nawet wysłać listu. Wkrótce lato dobiega
końca, nadchodzi jesień i okres kwitnienia chryzantem. Nie uda mu się
spełnić przyrzeczenia danego przyjacielowi. Dla samuraja przyrzeczenie jest
najważniejsze. Honor jest cenniejszy od życia. Ten samuraj popełnia harakiri,
jego dusza przebywa setki mil i odwiedza przyjaciela. Posiedzieli, popatrzyli
na chryzantemy, nagadali się za wszystkie czasy, a potem duch zniknął z
powierzchni ziemi. To pięknie napisana historia.
– Ale musiał umrzeć, żeby się stać duchem.
– Tak, musiał. Wydaje się, że ludzie nie mogą zostać żywymi duchami z
powodu honoru, miłości czy przyjaźni. Muszą najpierw umrzeć. Odrzucają
życie dla honoru, miłości lub przyjaźni i zostają duchami. O ile wiem, to
właśnie zło jest przyczyną, dla której można zostać duchem żyjącego.
Negatywne myśli.
Zastanawiam się nad tym.
– Ale może są przykłady, kiedy ludzie stają się żywymi duchami w
wyniku pozytywnych uczuć, z miłości, tak jak mówiłeś. Nie studiowałem
dogłębnie tego problemu. Niewykluczone, że to może się zdarzyć. Mówią, że
miłość może zmienić świat, więc wszystko jest możliwe.
– Proszę pana – pytam – czy pan był kiedyś zakochany?
Zagląda mi w oczy jakby zniecierpliwiony. – O rany, a co ty sobie
wyobrażasz? Nie jestem rozgwiazdą ani leszczyną. Jestem człowiekiem z
krwi i kości. Pewnie, że byłem zakochany.
– Nie mówiłem tego w tym sensie – mówię, czerwieniąc się.
– Wiem – odpowiada pan Ōshima i uśmiecha się łagodnie.
(refren)
Na krześle nad morzem siedzi Kafka
Myśli o wahadle poruszającym świat
Kiedy zamyka się krąg serc
Pani Saeki musiała napisać słowa Kafki nad morzem w tym pokoju.
Słuchając piosenki, stopniowo nabieram takiej pewności. Kafka nad morzem
to ten chłopak z olejnego obrazu na ścianie. Siadam na krześle i tak samo jak
dziewczyna zeszłej nocy opieram brodę na dłoniach, a następnie kieruję
wzrok w to samo miejsce na ścianie. Wisi tam ten obraz. Chyba nie ma
wątpliwości. Pani Saeki patrzyła w tym pokoju na obraz i myśląc o chłopaku,
napisała tekst Kafki nad morzem. Prawdopodobnie w godzinie najgłębszej
nocnej ciemności.
Podchodzę do ściany i dokładnie oglądam obraz z bliska. Chłopak patrzy
w dal. Jego oczy mają zagadkową głębię. Na niebie, po stronie, w którą
patrzy, unosi się kilka wyraźnie zarysowanych chmur. W największej z nich
rzeczywiście można dostrzec kształt leżącego Sfinksa. Sfinks – szukam w
pamięci – zdaje się, że pokonał go młody Edyp. Dostał zagadkę i rozwiązał
ją. Gdy potwór zrozumiał, że został pokonany, popełnił samobójstwo,
rzucając się w przepaść. Dzięki temu osiągnięciu Edyp został królem Teb i
związał się z matką, będącą królową.
A imię Kafka? Przypuszczam, że tajemnicza atmosfera samotności
unosząca się wokół chłopca na obrazie przywiodła jej na myśl świat powieści
Kafki. Dlatego nazwała go Kafka nad morzem. Dusza błądząca samotnie po
absurdalnej plaży. Prawdopodobnie stąd wzięło się imię Kafka.
Prócz zbieżności imienia i historii ze Sfinksem w kilku miejscach w
tekście można znaleźć podobieństwa do mojej sytuacji. „Z nieba spadają
rybki” to przecież dokładnie to, co zdarzyło się w pasażu handlowym w
Nakano – z nieba spadły sardynki i ostroboki. „Cień staje się nożem i
przebija twoje sny” może oznaczać, że ojciec został zabity nożem. Przepisuję
tekst do zeszytu linijka po linijce i czytam kilka razy. Podkreślam fragmenty,
które mnie niepokoją. Całość jest tak sugestywna, że się w niej gubię.
Za oknem są żołnierze
O skamieniałych sercach
Gdy autobus z Kōbe zatrzymał się przed dworcem w Tokushimie, było już po
ósmej wieczorem.
– No, to jesteśmy na Shikoku – powiedział pan Hoshino.
– Tak. To był naprawdę wspaniały most. Nakata nigdy przedtem nie
widział tak wielkiego – odparł pan Nakata.
Wysiedli z autobusu, znaleźli ławkę i przez pewien czas siedzieli
bezczynnie, rozglądając się wokoło.
– No i co? Miałeś, dziadku, jakieś objawienie, dokąd teraz iść, co robić? –
zapytał chłopak.
– Nie. Nakata dalej nie ma pojęcia.
– No to mamy mały kłopot.
Pan Nakata długo pocierał dłonią głowę, jakby nad czymś rozmyślał.
– Paniehoshino – powiedział.
– No?
– Nakata najmocniej przeprasza, ale chce spać. Jest strasznie śpiący. Tak
że prawie mógłby tu na miejscu usnąć.
– Zaraz, chwileczkę – zawołał chłopak w pośpiechu. – Co ja zrobię, jak
mi tu, dziadku, zaśniesz? Zaraz poszukamy jakiegoś hotelu, wytrzymaj
ciutkę.
– Tak. Nakata postara się trochę wytrzymać i nie usnąć.
– Hej, a co z żarciem?
– Nakata dziękuję za posiłek. Chce tylko spać.
Chłopak w pośpiechu w informacji turystycznej znalazł tradycyjny
japoński hotel ze śniadaniem, niezbyt drogi, i upewnił się telefonicznie, że
mają wolne pokoje. Hotel był położony w pewnej odległości od dworca, więc
złapali taksówkę. Po wejściu do pokoju od razu poprosili pokojówkę o
rozłożenie materaców [19] . Pan Nakata nie brał kąpieli. Rozebrał się tylko,
owinął kołdrą i w następnej chwili oddychał już spokojnym oddechem
śpiącego.
Przed zaśnięciem powiedział: – Nakata sądzi, że będzie długo spał, więc
proszę się nie przejmować. Będzie po prostu spał.
– Dobra, śpij sobie, dziadku, ile chcesz, ja nie będę przeszkadzał – odparł
chłopak, a pan Nakata w mgnieniu oka zapadł w głęboki sen.
Chłopak wziął spokojnie kąpiel, a potem wyszedł do miasta.
Pospacerował trochę bez celu, żeby się zorientować w okolicy, a później
wstąpił do baru sushi, który był po drodze. Wypił jedno piwo i zjadł kolację.
Miał niezbyt mocną głowę – po jednym średnim piwie wpadał w dobry
humor i czerwieniał na twarzy. Następnie poszedł do salonu pachinko, gdzie
w ciągu godziny przegrał trzy tysiące jenów. Kilka osób rzuciło mu
zdziwione spojrzenia, ponieważ ciągle miał na głowie czapkę baseballową
drużyny Chūnichi Dragons. Pewnie nikt prócz mnie w Tokushimie nie chodzi
po ulicy w czapce drużyny z Nagoyi, pomyślał.
Gdy wrócił do hotelu, pan Nakata spał głęboko dokładnie w tej samej
pozycji co przedtem. W pokoju paliło się światło, lecz to mu najwyraźniej
wcale nie przeszkadzało. Dobrze być takim beztroskim, pomyślał chłopak.
Zdjął czapkę, hawajską koszulę, dżinsy i w samej bieliźnie wsunął się pod
kołdrę. Zgasił światło. Lecz nie mógł usnąć. Może dlatego, że czuł się
nieswojo w nowym miejscu? O rany, trzeba było iść do agencji towarzyskiej
i przelecieć jakąś dziewczynę, pomyślał. Jednak kiedy leżał tak w ciemności,
słuchając spokojnego, regularnego oddechu pana Nakaty, pożądanie płciowe
wydało mu się czymś nie na miejscu. Sam nie wiedząc dlaczego, zawstydził
się, że wizyta w agencji towarzyskiej w ogóle przyszła mu do głowy.
Nie mógł usnąć, wpatrywał się w ciemny sufit i zaczynał mieć
wątpliwości, co właściwie robi w tanim hotelu w Tokushimie z tym dziwnym
staruszkiem, który nie wiadomo skąd się wziął. Normalnie byłby dziś
wieczorem w ciężarówce wracającej do Tokio. Teraz znalazłby się w
okolicach Nagoyi. Dosyć lubił swoją pracę, poza tym w Tokio miał znajomą
dziewczynę, która by się z nim umówiła, gdyby zadzwonił. Lecz po
dostarczeniu mebli do domu towarowego, wiedziony jakimś impulsem,
skontaktował się ze znajomym kierowcą w Kōbe i poprosił, żeby zrobił za
niego kurs powrotny do Tokio. Zadzwonił do firmy, wymusił na nich trzy dni
urlopu i pojechał prosto na Shikoku z panem Nakatą. W niewielkiej torbie
miał tylko ubranie na zmianę i przybory toaletowe.
Chłopak początkowo zainteresował się panem Nakatą, ponieważ
wyglądem i sposobem mówienia przypominał mu jego własnego zmarłego
dziadka. Lecz kiedy z nim trochę porozmawiał, podobieństwo do dziadka
zdawało się mniejsze, natomiast zaciekawił go sam pan Nakata. Nie dało się
ukryć, że coś jest nie tak z jego sposobem mówienia, a jeszcze bardziej nie
tak z tym, co mówił. Jednak w jego dziwactwie było coś, co chwytało za
serce. Chłopak chciał wiedzieć, dokąd pan Nakata się wybiera i co dalej
zamierza.
Pan Hoshino urodził się w rodzinie chłopskiej, miał czterech braci, on był
trzeci z kolei. Do końca gimnazjum zachowywał się stosunkowo dobrze, ale
w zawodówce wpadł w złe towarzystwo i zaczął chuliganić. Kilka razy
wylądował na policji. Jakoś pozwolono mu skończyć szkołę, nie mógł jednak
znaleźć żadnej porządnej pracy, miał kłopoty z dziewczyną i nie wiedząc, co
począć, poszedł do wojska [20] . Chciał prowadzić czołgi, lecz odpadł na
egzaminie kwalifikacyjnym, i przez większość służby był kierowcą wielkich
wozów transportowych. Po trzech latach zrezygnował ze służby i znalazł
pracę kierowcy w firmie transportowej. Od sześciu lat jeździł na długich
trasach.
Prowadzenie wielkiej ciężarówki odpowiadało mu. Zawsze lubił mieć
styczność z maszynami, a do tego siedząc na wysokim siedzeniu kierowcy i
ściskając wielką kierownicę, czuł się jak pan na zamku. Oczywiście praca
była ciężka. Godziny też zwariowane. Ale nie zniósłby chodzenia codziennie
rano do byle jakiej firmy i harowania cały dzień pod okiem szefa.
Od dziecka był zadziorny. Drobny, szczupły, nie wyglądał groźnie, lecz
był silny. Do tego, jak mu nerwy puściły, nie mógł się opanować, w jego
oczach pojawiał się błysk szaleństwa i kiedy miało dojść do starcia,
przeciwnik zwykle dawał za wygraną. W wojsku, a nawet później, już jako
kierowca, nadal często wdawał się w bójki. Oczywiście raz wygrywał, raz
przegrywał. Ale wygranie albo przegranie bójki do niczego nie prowadziło.
Zrozumiał to dopiero bardzo niedawno. Sam się dziwił, że nigdy nie został
poważnie ranny.
Kiedy w szkole średniej zszedł na złą drogę i miewał kłopoty z policją, za
każdym razem przychodził po niego dziadek. Przepraszał i wnuka
wypuszczali. W drodze powrotnej zawsze wstępowali do restauracji i dziadek
fundował mu coś dobrego do jedzenia. Nawet przy tych okazjach nie mówił
nic trącącego kazaniem. Rodzice nigdy się po niego nie fatygowali. Byli
biedni, ledwo wiązali koniec z końcem, i nie mieli czasu na zawracanie sobie
głowy trzecim z kolei synem, który zszedł na złą drogę. Czasami się
zastanawiał, co by się z nim stało, gdyby nie dziadek. Dziadek przynajmniej
pamiętał o jego istnieniu i przejmował się nim.
A mimo to chłopak ani razu mu nie podziękował. Nie wiedział, jak
dziękować, a do tego zaprzątało go tylko to, jak przetrwać. Wkrótce po tym,
jak wstąpił do wojska, dziadek zmarł na raka. Pod koniec miał demencję i
nawet nie poznawał wnuka. Od śmierci dziadka chłopak ani razu nie był w
rodzinnym domu.
Kiedy obudził się o ósmej następnego ranka, pan Nakata dalej spał głęboko i
nawet nie drgnął. Oddychał równie spokojnie i regularnie jak poprzedniego
wieczoru. Chłopak zszedł na dół, zjadł w dużej sali śniadanie wraz z innymi
gośćmi. Było skromne, lecz na życzenie podawano dokładkę zupy miso i
ryżu.
– A drugi gość z pańskiego pokoju nie je śniadania? – zapytała
pokojówka.
– Jeszcze smacznie śpi. Zdaje się, że nie będzie jadł. Przepraszam za
kłopot, ale proszę jeszcze nie sprzątać pościeli.
Przed południem pan Nakata dalej spał, więc chłopak postanowił
przedłużyć pobyt w hotelu o kolejną noc. Potem wyszedł, wstąpił do
restauracji specjalizującej się głównie w potrawach z makaronem gryczanym,
ale zjadł ryż z kurczakiem i jajkiem. Następnie pospacerował po okolicy,
wszedł do kawiarni na kawę, wypalił papierosa i przeczytał kilka komiksów.
Kiedy wrócił do hotelu, pan Nakata ciągle spał. Dochodziła druga.
Trochę zaniepokojony chłopak położył mu rękę na czole. Zupełnie normalne.
Ani gorące, ani zimne. Oddech nadal cichy, regularny, na policzkach zdrowy
rumieniec. Zdawało się, że nic mu nie dolega. Po prostu spokojnie sobie śpi.
Nawet nie obraca się na drugi bok.
– Czy można tak długo spać? Czy to nie szkodzi na zdrowie? – zapytała
zmartwiona pokojówka, która przyszła zobaczyć, jak się sprawy mają.
– Był bardzo zmęczony – odparł Hoshino. – Niech sobie pośpi tak długo,
jak chce.
– Nigdy jeszcze nie widziałam, żeby ktoś tak spał.
Przyszła pora kolacji, lecz pan Nakata niezmiennie spał. Chłopak poszedł
do jadłodajni podającej curry z ryżem. Zjadł podwójną porcję wołowiny w
sosie curry i sałatkę. Odwiedził ten sam salon pachinko co poprzedniego
wieczoru i pograł przez godzinę. Tym razem nie wydał nawet tysiąca jenów,
za to wygrał dwa kartony marlboro. Z papierosami pod pachą wrócił do
hotelu o pół do dziesiątej. Ku jego zdziwieniu pan Nakata jeszcze spał.
Chłopak policzył godziny. Pan Nakata spał już od ponad dwudziestu
czterech godzin. Mówił co prawda, że będzie długo spał i żeby się nie
przejmować, ale to jednak za długo. Chłopak poczuł się dziwnie samotny. Co
zrobi, jeżeli pan Nakata już się nie obudzi?
– O w mordę – powiedział, potrząsając głową.
Lecz kiedy obudził się następnego ranka o siódmej, pan Nakata już nie spał i
wyglądał przez okno.
– No, dziadku, w końcu wstałeś – powiedział chłopak z ulgą.
– Tak. Nakata dopiero co się obudził. Nie wie, jak długo spał, ale ma
wrażenie, że dość długo. Czuje się prawie jak nowo narodzony.
– Dość to mało powiedziane. Spałeś, dziadku, od dziewiątej wieczorem
przedwczoraj. Jednym ciągiem przez trzydzieści cztery godziny. Prawdziwa z
ciebie Śpiąca Królewna.
– Tak. Nakata jest głodny.
– No pewnie. Przecież nic nie jadłeś od prawie dwóch dni.
Zeszli do sali na dół na śniadanie.
– Ten pan dużo śpi, ale jak już wstanie, to dużo je. Najada się za dwa dni
– powiedziała kelnerka.
– Tak. Nakata musi porządnie jeść.
– To zdrowo.
– Tak. Nakata nie umie czytać, ale nigdy nie miał dziury w zębie i nigdy
nie używał okularów. Nigdy nie był też u lekarza. Nie sztywnieje mu kark i
co rano robi jak trzeba kupkę.
– To nie byle co – powiedziała pokojówka z podziwem. – A dzisiaj co
panowie będą robić?
– Ruszamy na zachód – odparł pan Nakata bez wahania.
– Aha, na zachód. Stąd na zachód to znaczy do Takamatsu, tak?
– Nakata jest nierozgarnięty i nie zna się na geografii.
– Na razie jedźmy do Takamatsu, dziadku – powiedział pan Hoshino. – A
potem możemy się zastanowić, co dalej.
– Tak. Na razie jedźmy do Takamatsu. Potem się zastanowimy co dalej –
zgodził się pan Nakata.
– Zdaje się, że to dość nietypowa wycieczka – stwierdziła pokojówka.
– Nie da się ukryć – odparł chłopak.
Drzemię, budzę się, zapadam w krótką drzemkę i znów się budzę – to się
powtarza kilka razy. Nie chcę przegapić momentu, kiedy się pojawi. Lecz
nagle orientuję się, że już siedzi na tym samym krześle co wczoraj.
Fosforyzujące wskazówki budzika pokazują, że jest po piątej. Zasłona, którą
niewątpliwie zaciągnąłem przed zaśnięciem, została nie wiadomo kiedy
odsłonięta. Tak samo jak wczorajszej nocy. Lecz nie ma księżyca. To jedyna
różnica. Chmury są gęste, może nawet trochę pada. W pokoju jest znacznie
ciemniej niż wczoraj, przez okno wpada tylko przesiane między drzewami
słabe światło latarni z ogrodu. Oczy przywykają do tej ciemności dopiero po
pewnym czasie.
Dziewczyna siedzi z brodą opartą na dłoniach i wpatruje się w obraz na
ścianie. Ubrana jest tak samo jak wczoraj. Z powodu ciemności, nawet
wytężając wzrok, nie mogę dostrzec jej twarzy. Ale za to kontury postaci i
twarzy są zadziwiająco wyraźne, unoszą się w półmroku, mają głębię. Nie ma
wątpliwości, że to pani Saeki, gdy była młodą dziewczyną.
Wygląda, jakby głęboko nad czymś rozmyślała. A może po prostu
pogrążona jest w głębokim, długim śnie? Nie, może ona jest głębokim,
długim snem pani Saeki? Tak czy inaczej wstrzymuję oddech, żeby nie
zachwiać równowagi tego miejsca. Nie poruszam się. Od czasu do czasu
spoglądam tylko na zegarek i sprawdzam, która godzina. Czas płynie powoli,
lecz równomiernie, niewątpliwie.
Znienacka zaczyna mi gwałtownie bić serce. Twardy, głuchy dźwięk,
jakby ktoś pukał uparcie do drzwi. Ten dźwięk rozlega się w cichym pokoju
w środku nocy z pewnym rodzajem determinacji. Najbardziej przeraża mnie
samego, nieomal mam ochotę wyskoczyć z łóżka.
Czarna sylwetka lekko drży. Dziewczyna podnosi głowę i wytęża w
mroku słuch. Bicie mojego serca dociera do jej uszu. Lekko przechyla głowę,
jak leśne zwierzątko, które skupia się na jakimś nieznanym dźwięku. Potem
zwraca głowę w moją stronę. Lecz mnie nie widzi. Poznaję to. Nie jestem
częścią jej snu. Nasze światy są od siebie oddzielone niewidzialną granicą.
Wkrótce gwałtowne bicie mojego serca uspokaja się równie
nieoczekiwanie, jak się rozpoczęło. Oddech też wrócił do normy. Znowu
próbuję udawać, że mnie tu nie ma. Dziewczyna przestaje nasłuchiwać. Jej
wzrok powraca do Kafki nad morzem. Tak jak przedtem opiera łokcie na
biurku, twarz na dłoniach, jej myśli wracają do chłopaka z letniego obrazu.
Siedzi tak około dwudziestu minut, a później znika. Tak samo jak
wczoraj wstaje z krzesła, boso podchodzi bezszelestnie do drzwi i znika, nie
otwierając ich. Przez pewien czas leżę bez ruchu, potem podnoszę się na
łóżku, wstaję. Nie zapalając światła, w ciemności siadam na krześle, na
którym jeszcze przed chwilą siedziała dziewczyna. Kładę ręce na biurku i
sycę się echem jej obecności. Z zamkniętymi oczami wchłaniam drżenie jej
serca i napełniam nim swoje. Nie otwieram oczu.
Uświadamiam sobie, że łączy mnie z nią przynajmniej jedno: oboje
jesteśmy zakochani w kimś, kogo już nie ma na tym świecie.
Niedługo zasypiam. Lecz jest to niespokojny sen. Ciało pragnie
głębokiego snu, ale świadomość nie zasypia. Ja kołyszę się między jednym a
drugim jak wahadło. Nadchodzi świt i choć nie jest jeszcze zupełnie widno,
ptaki podnoszą wrzawę w ogrodzie i ich głosy całkowicie wybijają mnie ze
snu.
Wrócili do hotelu, wykąpali się. Pan Nakata położył się i po chwili spał.
Chłopak nastawił cicho relację z meczu baseballowego. Drużyna Tokyo
Giants miała wielopunktową przewagę nad Hiroshimą, co wprawiło go w zły
humor, i wyłączył telewizor. Nie chciało mu się jeszcze spać, poza tym miał
pragnienie i ochotę na piwo, więc postanowił wyjść. Zauważył piwiarnię,
zamówił beczkowe i smażone krążki cebuli. Zastanawiał się, czy nie zaczepić
siedzącej w pobliżu dziewczyny, ale uznał, że nie może sobie pozwolić na
takie rozrywki, i zrezygnował. Jutro od rana znów musi szukać kamienia.
Dopił piwo, wyszedł z piwiarni, nałożył czapkę Chūnichi Dragons i
powłóczył się bez celu. Takamatsu wydawało się niezbyt interesujące, lecz
samotne wędrowanie gdzie oczy poniosą po nieznanym mieście było niezłe.
Zawsze lubił spacerować. Z marlboro w kąciku ust i rękami w kieszeniach
szedł kolejno dużymi ulicami i bocznymi uliczkami. Kiedy nie palił,
pogwizdywał. Mijał okolice gwarne i ciche, bezludne. Lecz nie zwracał na to
uwagi, szedł ciągle równym krokiem przed siebie. Był młody, wolny, zdrów,
niczego się nie bał.
Minął wąską uliczkę z rzędem niewielkich snack-barów i barów karaoke
(wyglądały, jakby co pół roku zmieniały nazwy), dalej było ciemno, zrobiło
się bezludnie, i wtedy z tyłu ktoś go zawołał: – Hoshinku, Hoshinku!
Na początku chłopak się nie zorientował, że to do niego. Nikt go nie znał
w Takamatsu. Pewnie ktoś woła jakiegoś innego Hoshino. Nie jest to
popularne nazwisko, ale nie jest też bardzo rzadkie. Dlatego szedł dalej,
nawet się nie odwracając.
Lecz ten ktoś nie ustąpił. Musiał ruszyć jego śladem i ponownie zawołał:
– Hoshinku, Hoshinku!
Chłopak w końcu się zatrzymał i odwrócił. Zobaczył drobnego starszego
pana w bieluteńkim garniturze. Siwy, w poważnych okularach. Do tego wąsy
i niewielka siwa bródka. Biała koszula, do niej krawat ze sznurka w stylu
kowbojskim. Twarz Japończyka, lecz strój przywodził na myśl gentlemana z
amerykańskiego Południa. Miał jedynie metr pięćdziesiąt wzrostu i, ogólnie
mówiąc, nie sprawiał wrażenia drobnego, a raczej wyglądał na kogoś
miniaturowego, człowieka zrobionego w mniejszej skali. Ręce wyciągnął
przed siebie, jakby trzymał w nich tacę.
– Hoshinku! – zawołał. Miał donośny piskliwy głos. Słychać w nim było
miejscową gwarę.
Hoshino patrzył na niego osłupiały. – Ty…
– Zgadza się. Jestem pułkownik Sanders [24] .
– Łudzące podobieństwo – powiedział chłopak z podziwem.
– Nie łudzące podobieństwo. Jestem pułkownik Sanders.
– Ten od kurczaków.
Starszy pan poważnie skinął głową. – Tak jest.
– No, ale skąd wiesz, jak się nazywam?
– Zawsze wołam „Hoshinku” na fanów drużyny Chūnichi Dragons. Na
fana Tokyo Giants zawołałbym „Nakajima”, to dla Chūnichi pasuje Hoshino,
nie?
– Ale ja się naprawdę nazywam Hoshino.
– To zbieg okoliczności. Nie moja wina – powiedział pułkownik Sanders
z wyższością.
– No i co? Masz do mnie jakąś sprawę?
– Mam niezłą dziewczynę.
– Ja cię… Aha, jesteś alfonsem. I dlatego się tak ubrałeś?
– Słuchaj, Hoshino, już nie wiem który raz powtarzam, że to nie kostium.
Jestem pułkownik Sanders. Ciągle nie rozumiesz.
– Ale jeżeli naprawdę jesteś pułkownik Sanders, to dlaczego pracujesz
jako alfons w ciemnej uliczce Takamatsu? Jak ktoś jest taki sławny na cały
świat, to dzięki samym opłatom licencyjnym powinien być nadziany i wieść
luzackie życie gdzieś nad basenem rezydencji w Ameryce.
– Słuchaj no, świat jest pokręcony.
– Co?
– Pewnie nie wiesz, że świat jest pokręcony, i przez to powstaje
trójwymiarowa głębia. Jak ktoś chce mieć wszystko proste, powinien żyć w
świecie opartym na ekierce.
– Hej, dziadku, ty też gadasz całkiem bez sensu – powiedział Hoshino z
podziwem. – To naprawdę duża rzecz. Ostatnio chyba jakoś tak się gwiazdy
układają, że ciągle natykam się na szurniętych staruszków. Jak to dłużej
potrwa, niedługo zmieni mi się światopogląd.
– Mnie to nie obchodzi. Ale co, Hoshinku, jak? Chcesz dziewczynę? Czy
nie chcesz?
– A czy to jest fashion health?
– A co to fashion health?
– To znaczy, że, no, nie robi się tego naprawdę. Kobieta poliże,
obciągnie, ulży człowiekowi. Ale nie można jej wsadzić. Nie ma jebanka.
– Nie. – Pułkownik Sanders lekko zirytowany potrząsnął głową. – Nie,
nie. To nie jest coś takiego. Nie tylko lizanko i obciąganko. Wszystko można.
Jest i jebanko.
– Czyli to jest soap land?
– A co to soap land?
– No, słuchaj, przestań robić ze mnie wariata! Nie jestem tu sam, muszę
jutro rano wstać. Dlatego nie piszę się na nie wiadomo jakie nocne zabawy.
– To nie chcesz dziewczyny?
– Dziś wieczór nie chcę ani dziewczyny, ani smażonego kurczaka. Zaraz
idę do domu spać.
– A uda ci się tak łatwo zasnąć? – zapytał pułkownik Sanders znacząco. –
Kiedy człowiek nie może znaleźć, czego szuka, nie może usnąć, Hoshinku.
Hoshino patrzył na niego z otwartymi ustami. – Nie może znaleźć, czego
szuka? Słuchaj no, skąd wiesz, że czegoś szukam?
– Masz to wyraźnie wypisane na twarzy. Jesteś z gruntu uczciwym
człowiekiem. Wszystkie takie rzeczy masz wypisane na twarzy. Jak ktoś wie,
jak patrzeć, od razu zobaczy, co ci w głowie, jakby rozciął rybę na pół i
zajrzał do środka.
Hoshino odruchowo podniósł prawą rękę i potarł policzek, a potem
spojrzał na wnętrze dłoni, ale nic tam nie znalazł. Wypisane na twarzy.
– No więc – zaczął pułkownik Sanders, podnosząc palec – czy to, czego
szukasz, nie jest przypadkiem twarde i okrągłe?
Hoshino zmarszczył brwi. – Kim ty właściwie jesteś? Skąd to wszystko
wiesz?
– No przecież ci mówiłem, że masz to wypisane na twarzy. Naprawdę nic
nie rozumiesz – powiedział pułkownik Sanders, wygrażając mu palcem. –
Nie na darmo robię tyle lat w tym interesie. No, to naprawdę nie chcesz
dziewczyny?
– Słuchaj, ja szukam pewnego kamienia. Nazywany jest kamieniem
otwierającym wejście.
– Tak, dobrze wiem, o jaki kamień ci chodzi.
– Naprawdę?
– Ja nie kłamię. Ani nie żartuję. Od urodzenia mam ciągle ten sam,
prostolinijny, niewymyślny charakter.
– Wiesz też, gdzie jest ten kamień?
– Pewnie, że wiem też, gdzie jest.
– No… a czy mógłbyś mi powiedzieć?
Pułkownik Sanders dotknął czarnej oprawki okularów i chrząknął. –
Słuchaj, Hoshinku, tak naprawdę to chcesz dziewczynę, tak?
– Jak mi powiesz o kamieniu, mogę się zastanowić – powiedział chłopak
z powątpiewaniem.
– Dobrze. Chodź ze mną.
Pułkownik Sanders ruszył raźno uliczką, nie czekając na odpowiedź.
Chłopak pospieszył za nim.
– Hej, słuchaj, pułkowniku… mam w portfelu tylko dwadzieścia pięć
tysięcy.
Pułkownik Sanders cmoknął niecierpliwie, nie zwolnił. – Za to będzie
usługa pierwsza klasa. Żwawa piękna dziewiętnastolatka. Dla ciebie,
Hoshinku, specjalny serwis, pójdziesz prosto do nieba: lizanko, obciąganko,
jebanko – wszystko, czego zapragniesz. A do tego jeszcze potem powiem ci
o kamieniu.
– O w mordę – powiedział chłopak.
27
O drugiej zanoszę pani Saeki kawę na tacy. Siedzi przy biurku w gabinecie
na pierwszym piętrze. Drzwi są otwarte. Na biurku jak zwykle leży papier,
obok wieczne pióro, lecz pióro jest jeszcze zamknięte. Pani Saeki siedzi z
rękami na blacie i patrzy w przestrzeń. Nie patrzy na nic konkretnego, a w
jakieś miejsce, którego nigdzie nie ma. Wygląda na nieco zmęczoną. Okno za
nią jest otwarte, wietrzyk wczesnego lata porusza białą firanką. Przypomina
to trochę pięknie namalowany alegoryczny obraz.
– Dziękuję – mówi, gdy stawiam kawę na biurku.
– Wygląda pani na zmęczoną.
Kiwa głową. – Uhm. Jak jestem zmęczona, wyglądam dużo starzej,
prawda?
– Nic podobnego. Jest pani jak zawsze śliczna – mówię szczerze.
Pani Saeki uśmiecha się. – Jak na swój wiek, nieźle się znasz na tym, jak
się odnosić do kobiet.
Czerwienię się.
Pani Saeki wskazuje mi krzesło, na którym wczoraj siedziałem. Stoi w
dokładnie tym samym miejscu. Siadam.
– Ale jestem przyzwyczajona do zmęczenia. Sądzę, że ty pewnie nie.
– Sądzę, że nie.
– Ja też oczywiście nie byłam przyzwyczajona, mając piętnaście lat.
Podnosi filiżankę i w milczeniu pije kawę.
– Słuchaj, co widzisz za oknem?
Patrzę przez okno za nią. – Widzę drzewa, niebo i chmury. Widzę ptaszki
na gałązkach.
– Zwyczajny widok. Prawda?
– Tak.
– Ale gdybyś wiedział, że jutro już nie będziesz mógł go zobaczyć, stałby
się dla ciebie strasznie szczególny i cenny?
– Sądzę, że tak.
– Myślałeś kiedyś o tym w ten sposób?
– Myślałem.
Na jej twarzy maluje się zaskoczenie. – Przy jakiej okazji?
– Kiedy się zakochałem – odpowiadam.
Pani Saeki leciutko się uśmiecha. Ten uśmiech gości przez chwilę na jej
wargach. Przypomina resztki wody w malutkich dołeczkach w piasku
wysychające po cofnięciu się letniej fali.
– Jesteś zakochany.
– Tak.
– Czyli jej twarz i postać wydają ci się za każdym razem szczególne i
cenne, tak?
– Tak. Nie wiem, kiedy je utracę.
Pani Saeki przygląda mi się przez chwilę. Na jej twarzy nie ma już
uśmiechu. – Wyobraź sobie ptaszka przycupniętego na cienkiej gałązce. Ta
gałązka mocno się chwieje na wietrze. Przez to także mocno się chwieje jego
pole widzenia. Prawda?
Kiwam głową.
– Jak twoim zdaniem przetwarza informacje o tym, co widzi?
Kręcę głową. – Nie wiem.
– Porusza głową w dół i w górę wraz z ruchem gałązki. Góra dół, góra
dół. Jak będzie wietrzny dzień, poobserwuj ptaszki. Ja często je podglądam z
tego okna. Nie sądzisz, że takie życie byłoby strasznie męczące? Kiedy
trzeba żyć, cały czas ruszając głową zgodnie z ruchem gałązki, na której się
siedzi.
– Sądzę, że tak.
– Ale ptaszki do tego przywykły. Dla nich to bardzo naturalne. Potrafią to
robić nieświadomie. Dlatego nie męczy ich to tak, jak nam by się wydawało.
Ale ja jestem człowiekiem i czasami się męczę.
– Przycupnęła pani na jakiejś gałęzi?
– Można tak to nazwać. I czasami wieje silny wiatr.
Odstawia filiżankę na spodek, zdejmuje zakrętkę z pióra. Czas odejść.
Wstaję z krzesła.
– Proszę pani. Chciałbym panią koniecznie o coś zapytać – decyduję się.
– Czy to osobiste pytanie?
– Osobiste pytanie. I być może niegrzeczne.
– Ale jest ważne?
– Tak, jest dla mnie ważne.
Odkłada pióro na biurko. W jej oczach pojawia się jakby neutralny blask.
– Proszę. Pytaj.
– Czy pani ma dzieci?
Bierze oddech i milczy przez chwilę. Jej twarz powoli traci wszelki
wyraz. Potem go odzyskuje. Jakby jakaś parada przeszła ulicą, a potem nią
wróciła.
– Dlaczego o to pytasz?
– To osobista sprawa. Nie pytam bez powodu.
Podnosi grube pióro Mont Blanc i sprawdza ilość atramentu. Waży je w
ręce, ocenia wielkość. Znów odkłada na biurko i podnosi wzrok.
– Wiesz, przepraszam cię, ale nie mogę ci powiedzieć ani tak, ani nie.
Przynajmniej na razie. Jestem zmęczona i wieje silny wiatr.
Kiwam głową. – Przepraszam. Nie powinienem był o to pytać.
– Nie szkodzi. To nie twoja wina – mówi łagodnie. – Dziękuję za kawę.
Robisz bardzo dobrą.
Wychodzę i idę w dół po schodach. Wracam do swego pokoju. Siadam na
łóżku i otwieram książkę, lecz tekst nie wchodzi mi do głowy. Wodzę tylko
oczami po rządkach liter. Mógłbym równie dobrze patrzyć na przypadkowe
liczby. Odkładam książkę, podchodzę do okna i wyglądam na ogród. Widzę
ptaki na gałązkach. Ale nie ma wiatru. Sam nie wiem już, czy zakochany
jestem w piętnastoletniej, czy w pięćdziesięcioletniej pani Saeki. Dzieląca je
granica drży, zaciera się i obraz staje się nieostry. Czuję od tego zamęt w
głowie. Zamykam oczy i szukam czegoś w rodzaju osi swoich uczuć.
Tak, pani Saeki ma rację. Jej twarz, jej postać wydają mi się za każdym
razem szczególne i cenne.
28
Posuwali się dalej przez ciemny zagajnik, aż doszli do małej kapliczki pod
grubym dębem. Zniszczona, rozpadała się, nie było w niej złożonych ofiar
ani ozdób. Wyglądała na porzuconą, zbielałą od deszczu i przez wszystkich
zapomnianą. Pułkownik Sanders oświetlił ją latarką.
– Kamień jest tam w środku. Otwórz drzwiczki.
– Nie chcę – odparł chłopak, kręcąc głową. – Nie wolno sobie tak
otwierać drzwiczek w kapliczkach. Na pewno spotkałaby mnie za to kara.
Odpadłby mi nos albo uszy.
– Nie szkodzi. Ja ci mówię, że wolno. Otwieraj. Nie będzie żadnej kary.
Nie odpadnie ci nos ani uszy. Czasami jesteś dziwnie staroświecki.
– No to sam sobie, dziadku, otwórz. Ja nie chcę się mieszać do takich
rzeczy.
– Ależ ty nic nie rozumiesz! Przecież przed chwilą ci mówiłem, że nie
mam materialnego kształtu. Jestem tylko symbolicznym pojęciem. Sam nic
nie mogę. Dlatego specjalnie cię tu przyprowadziłem. Przecież po to
pozwoliłem ci aż trzy razy za pół darmo sobie ulżyć.
– No rzeczywiście, było nieźle… Ale jakoś mi nieswojo. Dziadek mi od
dziecka powtarzał: „Żebyś mi nigdy nie zrobił nic złego w świątyni”.
– Zapomnij o dziadku. Nie wyjeżdżaj mi tu z prowincjonalnymi
moralnymi nakazami prefektury Gifu, kiedy trzeba coś załatwić.
Mamrocząc pod nosem, pan Hoshino bardzo niepewnie otworzył
drzwiczki w kapliczce. Pułkownik Sanders oświetlił wnętrze latarką.
Rzeczywiście leżał tam stary okrągły kamień.
Tak jak mówił pan Nakata, przypominał noworoczne ciastko ryżowe. Był
wielkości płyty długogrającej, biały i gładki.
– To jest ten kamień? – zapytał pan Hoshino.
– Tak. Wyjmij go.
– Czekaj, dziadku. To będzie kradzież.
– Nie szkodzi. Nikt nie zauważy i nikt się nie przejmie, jak zniknie jeden
taki kamień.
– Ale przecież jednak należy do boga, no nie? Bóg się na pewno
rozgniewa, jak go sobie weźmiemy.
Pułkownik Sanders z założonymi rękami przyglądał się panu Hoshino. –
A co to jest bóg?
Chłopak zamyślił się nad tym pytaniem.
– Jak wygląda? Co robi? – drążył pułkownik Sanders.
– Ja się nie znam na takich rzeczach. Ale bóg to bóg. Jest wszędzie, widzi
wszystko, co robimy, i sądzi, czy to dobre, czy złe.
– No to jest zupełnie jak sędzia piłkarski?
– Może i można tak powiedzieć.
– Czyli bóg nosi szorty, w ustach ma gwizdek i liczy, o ile trzeba
przedłużyć mecz?
– Ale ty jesteś natrętny, dziadku!
– Czy japoński bóg i zagraniczny bóg są krewnymi, czy też wrogami?
– Skąd mam wiedzieć?
– Słuchaj, Hoshinku. Bóg istnieje tylko w ludzkiej świadomości.
Szczególnie w Japonii, nie wiem, czy to źle, czy dobrze, bóg jest wyjątkowo
elastycznym pojęciem. Dowodem na to jest fakt, że kiedy cesarz, który przed
wojną był bogiem, dostał polecenie od dowódcy amerykańskich sił
okupacyjnych, generała Douglasa MacArthura rozkaz: „Przestań być
bogiem”, odpowiedział: „Dobrze, już jestem zwykłym człowiekiem”, i od
1946 roku nie jest bogiem. Dlatego japońskimi bogami można sobie
dyrygować. Zmieniają się nawet na polecenie amerykańskiego żołnierza w
okularach przeciwsłonecznych i z tanią fajeczką. Są aż tak
postmodernistyczni. Jeśli myślisz, że istnieją, istnieją. A jeżeli myślisz, że ich
nie ma, to nie ma. Nie ma potrzeby się ciągle kimś takim przejmować.
– Coś takiego!
– Tak czy inaczej wyjmij ten kamień. Biorę na siebie całą
odpowiedzialność. Nie jestem bogiem ani Buddą, ale mam nie najgorsze
układy. Więc załatwię, żeby cię za to nie spotkała żadna kara.
– Naprawdę bierzesz na siebie odpowiedzialność?
– Daję słowo.
Chłopak wyciągnął ręce i delikatnie podniósł kamień, zupełnie jakby
obchodził się z miną.
– Bardzo ciężki.
– Kamienie są ciężkie. To nie tofu.
– Nie, nawet jak na kamień ten bydlak jest ciężki. I co mam z nim zrobić?
– Zabierz ze sobą i połóż przy łóżku. Reszta sama się jakoś rozwiąże.
– Eee… mam go zabrać do hotelu?!
– Jak jest ciężki, to przecież możesz wziąć taksówkę – powiedział
pułkownik Sanders.
– Ale czy wolno go tak daleko stąd zabrać?
– Słuchaj, Hoshinku, wszystkie przedmioty są w ruchu. I Ziemia, i czas, i
pojęcia, miłość, życie, wiara, sprawiedliwość i zło, wszystko jest płynne i
przejściowe. Nic nie trwa wiecznie w tym samym miejscu w jednym
kształcie. Cały wszechświat to olbrzymia firma przewozowa.
– Coś takiego.
– Kamień po prostu na razie jest tu w formie kamienia. Nic się nie stanie,
jeśli trochę pomożesz mu się przesunąć.
– Ale dlaczego ten kamień jest taki ważny? Nie wygląda zbyt
imponująco.
– Ściśle mówiąc, ten kamień jako taki nie ma znaczenia. Sytuacja
wymagała czegoś i akurat trafił się ten kamień. Dobrze uchwycił to rosyjski
pisarz Antoni Czechow. „Jeżeli w opowieści pojawi się strzelba, musi prędzej
czy później wystrzelić”. Wiesz, o co chodzi?
– Nie wiem.
– No tak, pewnie, że nie. Myślałem, że nie wiesz, bo skąd miałbyś
wiedzieć, ale zapytałem z grzeczności.
– Bardzoś uprzejmy.
– Czechow próbuje powiedzieć rzecz następującą: konieczność jest
niezależnym pojęciem. Powstaje inaczej niż logika, moralność czy znaczenie.
Jej funkcja koncentruje się w roli, jaką odgrywa. To, co nie musi odegrać
roli, nie powinno istnieć. A to, co koniecznie musi odegrać rolę, istnieje. Na
tym opiera się dramaturgia. Logika, moralność, znaczenie rodzą się w relacji
do niej. Czechow rozumiał istotę dramaturgii.
– Nic z tego nie kapuję. To za trudne.
– Ten kamień to „strzelba”, o której mówi Czechow. Musi wystrzelić. W
tym sensie kamień jest ważny. Jest szczególny. Ale nie ma w sobie nic
świętego. Dlatego nie musisz się obawiać żadnej kary.
Pan Hoshino zmarszczył brwi. – Ten kamień to strzelba?
– W bardzo metaforycznym sensie. Nie wylecą z niej żadne kule. Nie
martw się.
Pułkownik Sanders wyjął z kieszeni marynarki dużą chustkę i podał panu
Hoshino. – Zawiń go w to. Jednak lepiej, żeby nie rzucał się ludziom w oczy.
– No to jednak kradniemy?
– Co ty gadasz! Nie słuchasz. To nie jest żadna kradzież. Pożyczamy go
tylko na trochę w ważnym celu.
– Tak, tak. Rozumiem. Przesuwamy tylko z konieczności materię zgodnie
z dramaturgią.
– O to chodzi – pokiwał głową pułkownik Sanders. – To jednak
rozumiesz.
Niosąc zawinięty w granatową chustkę kamień, pan Hoshino wracał
dróżką przez zagajnik. Pułkownik Sanders świecił mu pod nogi. Kamień był
znacznie cięższy, niż można było sądzić po wyglądzie, i chłopak musiał po
drodze kilkakrotnie odpoczywać, żeby uspokoić oddech. Wyszli z zagajnika,
pospiesznie przecięli oświetlony dziedziniec świątynny, nie chcąc, żeby ich
ktoś zauważył, i wyszli na szeroką ulicę. Pułkownik Sanders zatrzymał
przejeżdżającą taksówkę i wsadził do niej chłopaka z kamieniem.
– Mam go sobie położyć przy łóżku, tak? – zapytał chłopak.
– Tak. To wszystko. Nie musisz się nad resztą niepotrzebnie zastanawiać.
Ważne, że kamień tam będzie – odparł pułkownik Sanders.
– Pewnie powinienem ci podziękować. Za to, że mi pokazałeś, gdzie jest
kamień.
Pułkownik Sanders uśmiechnął się. – Nie trzeba żadnych podziękowań.
Robię tylko to, co muszę. Wywiązuję się z funkcji. Ale to była niezła
dziewczyna, co, Hoshinku?
– Tak, niesamowita.
– No to bardzo się cieszę.
– Ale ona była prawdziwa, no nie? Nie była diablicą, abstrakcją, jakimś
takim zawracaniem głowy?
– Ani diablicą, ani abstrakcją. To prawdziwa maszyna seksualna.
Niepodrabiana maszyna napędzana pożądaniem na cztery koła. Dużo się
natrudziłem, żeby ją znaleźć. Nie martw się.
– To całe szczęście.
Pan Nakata obudził się przed piątą i zobaczył przy swoim materacu duży
kamień. Pan Hoshino spał smacznie obok. Usta miał na pół otwarte, włosy
potargane. Obok leżała rzucona czapka baseballowa drużyny Chūnichi
Dragons. Na twarzy chłopaka malowało się zdecydowanie, jakby mówił, że
nie wstanie za żadne skarby świata. Pan Nakata nie zdziwił się na widok
kamienia i nie uważał jego pojawienia się za szczególnie tajemnicze.
Świadomość pana Nakaty natychmiast dostosowała się do faktu, że przy
łóżku istnieje kamień, zaakceptowała go i nie poszła w kierunku
zastanawiania się: „dlaczego jest tu coś takiego?”. Rozważanie związków
przyczynowo-skutkowych w wielu wypadkach przekraczało możliwości pana
Nakaty.
Usiadł w formalnej pozie przed kamieniem i przez pewien czas
przyglądał mu się z natężeniem. Wkrótce wyciągnął rękę i delikatnie dotknął
go, zupełnie jakby dotykał wielkiego śpiącego kota. Najpierw strachliwie
musnął go czubkami palców, a kiedy zrozumiał, że wszystko w porządku,
śmiało i starannie pogładził jego powierzchnię. Głaszcząc kamień,
nieustannie nad czymś rozmyślał. A może jego twarz miała tylko zamyślony
wyraz? Ręka zapamiętywała wszystkie nierówności powierzchni,
rejestrowała konkretnie wszelkie wypukłości i wklęsłości, zdawało się, że
odczytuje mapę. Potem pan Nakata chyba coś sobie przypomniał, położył
rękę na głowie i potarł krótko ostrzyżone włosy. Zupełnie jakby szukał
jakiegoś związku między kamieniem a własną głową.
Wkrótce wydał coś w rodzaju westchnienia, wstał, otworzył okno i
wystawił głowę na zewnątrz. Z okna widać było jedynie tył sąsiedniego
budynku. Bardzo mizerny budynek. Mizerna budowla, w której mizerni
ludzie wykonują mizerną pracę i spędzają mizerne dni. W każdym mieście są
popadłe w niełaskę budynki. Opis takiego zająłby Charlesowi Dickensowi z
dziesięć stron. Unoszące się nad budynkiem chmury wyglądały jak kłęby
kurzu z dawno nieopróżnianego odkurzacza. Przypominały też wszelkie
sprzeczności społeczne będące owocem trzeciej rewolucji przemysłowej,
skondensowane w kilku formach i zawieszone na niebie. Tak czy inaczej w
każdej chwili mogło zacząć padać. Pan Nakata spojrzał w dół i zauważył
chudego czarnego kota z podniesionym ogonem, chodzącego po płocie
dzielącym od siebie budynki i patrolującego okolicę.
– Dzisiaj będą Pioruny – zwrócił się pan Nakata do kota. Lecz zdawało
się, że te słowa nie dotarły do kocich uszu, bo kot nawet się nie odwrócił, nie
zatrzymał, szedł dalej pełen gracji, aż zniknął w cieniu budynku.
Pan Nakata poszedł z plastikową kosmetyczką z przyborami toaletowymi
korzytarzem do wspólnej łazienki. Umył mydłem twarz, wyszorował zęby,
ogolił się jednorazową maszynką. Każda z tych czynności trwała dość długo.
Poświęcił dużo czasu na staranne mycie twarzy, poświęcił dużo czasu na
staranne szorowanie zębów, poświęcił dużo czasu na staranne golenie.
Przyciął nożyczkami włosy w nosie, uczesał brwi, wyczyścił uszy. Miał taki
charakter, że wszystko zajmowało mu dużo czasu, lecz dziś rano robił
wszystko szczególnie powoli. Nikt inny nie mył się tak wcześnie rano, więc
miał jeszcze dużo czasu do śniadania. Pan Hoshino też pewnie będzie długo
spał. Nie musząc się nikim krępować, starannie robił toaletę przed lustrem i
przypominał sobie mordki kotów widziane dwa dni wcześniej w książce w
bibliotece. Nie umiał czytać, więc nie wiedział, co to za rasy, lecz, o dziwo,
dobrze pamiętał wszystkie widziane pyszczki.
Na świecie są naprawdę różne rodzaje Kotów, rozmyślał pan Nakata,
czyszcząc patyczkiem ucho. Był po raz pierwszy w życiu w bibliotece i
uświadomił sobie boleśnie, jak wielu rzeczy nie wie. Na świecie była ich
nieskończona ilość. Lecz kiedy zaczął myśleć o nieskończoności, lekko
rozbolała go głowa. Oczywiście rozumie się samo przez się, że
nieskończoność nie ma granic. Przestał więc myśleć o nieskończoności i
znów przypomniał sobie album fotograficzny Koty świata. Dobrze byłoby,
gdybym mógł porozmawiać z każdym z tych Kotów, pomyślał. Na świecie są
na pewno różne Koty mające różne sposoby myślenia i mówienia. Czy
zagraniczne Koty mówią obcymi językami? – zastanawiał się pan Nakata.
Ale to też był trudny problem i znów zaczęła go boleć głowa.
Kiedy skończył toaletę, poszedł do ubikacji i załatwił się. Nie zajęło mu
to zbyt wiele czasu. Zabrawszy kosmetyczkę, wrócił do pokoju. Pan Hoshino
spał dalej głęboko, nie poruszył się nawet o milimetr. Pan Nakata podniósł
rzucone na podłogę dżinsy i hawajską koszulę i poskładał je w kostkę. Ułożył
koło poduszki pana Hoshino, a na wierzchu umieścił czapkę baseballową
drużyny Chūnichi Dragons, jakby nadawał wspólny tytuł jakiemuś zbiorowi
pojęć. Potem zdjął bawełniane kimono, ubrał się w swoje zwykłe spodnie i
koszulę. Potarł mocno dłonie i wziął duży oddech.
Znów usiadł w formalnej pozie przed kamieniem, przyglądał mu się przez
chwilę, niepewnie wyciągnął rękę i dotknął powierzchni. – Dzisiaj będą
Pioruny – powiedział nie wiadomo do kogo. A może mówił do kamienia?
Pokiwał głową.
Chłopak obudził się w końcu, kiedy pan Nakata robił przy oknie gimnastykę.
Nucił sobie cicho melodię porannej gimnastyki radiowej i ćwiczył w takt.
Ledwo otwierając powieki, chłopak spojrzał na zegarek. Było trochę po
ósmej. Obrócił głowę i upewnił się, że kamień leży koło materaca pana
Nakaty. Wydawał się teraz znacznie większy i gładszy niż widziany w
ciemności.
– To nie był sen – powiedział chłopak.
– O co chodzi? – zapytał pan Nakata.
– O kamień. Jest tu. To nie był sen.
– Kamień jest – odpowiedział krótko pan Nakata, nie przerywając
gimnastyki. Jego słowa zabrzmiały zupełnie jak ważne stwierdzenie
dziewiętnastowiecznego filozofa niemieckiego.
– Wiesz co, dziadku, to bardzo długa historia, dlaczego kamień tu jest.
– Tak. Nakacie też się wydawało, że może tak być.
– No, mniejsza o to – powiedział pan Hoshino, usiadł i wziął głęboki
oddech. – Wszystko jedno, w każdym razie kamień jest. Tak to w skrócie
wygląda.
– Kamień jest. To bardzo ważne.
Pan Hoshino chciał coś odpowiedzieć, ale poczuł się strasznie głodny. –
Hej, dziadku, mniejsza o wszystko inne, chodźmy na śniadanie.
– Tak. Nakata też jest głodny.
Mówisz, że ona na pewno wie, kim jesteś. Jestem Kafką nad morzem.
Pani ukochanym, pani synem. Chłopcem zwanym Kawką. Nie możemy
być wolni. Jesteśmy w wielkim wirze. Chwilami znajdujemy się poza
czasem. Gdzieś zostaliśmy porażeni piorunem. Niewidocznym,
niesłyszalnym piorunem.
Tej nocy jeszcze raz idziecie do łóżka. Słyszysz, jak wypełnia się pustka w
jej wnętrzu. Jest to cichy dźwięk, jakby drobny nabrzeżny piasek
przesypywał się w świetle księżyca. Wstrzymujesz oddech i wsłuchujesz się
w ten dźwięk. Jesteś wewnątrz hipotezy. Na zewnątrz hipotezy. Znów
wewnątrz hipotezy. Na zewnątrz. Bierzesz oddech, wstrzymujesz,
wypuszczasz. Bierzesz oddech, wstrzymujesz, wypuszczasz. Prince śpiewa
nieustannie w twojej głowie jak jakiś mięczak. Księżyc wschodzi, morze
przybiera. Woda morska wpływa do rzeki. Gałązki derenia za oknem drżą
nerwowo. Obejmujesz ją. Ukrywa twarz na twojej piersi. Czujesz na nagiej
skórze jej oddech. Wodzi palcami po wszystkich twoich mięśniach. Potem
delikatnie, jakby lecząc, liże twój zaczerwieniony członek. Jeszcze raz masz
wytrysk w jej ustach. Połyka twoje nasienie, jakby było czymś cennym.
Całujesz jej waginę. Dotykasz językiem wszystkich skrawków jej ciała.
Stajesz się kimś innym, czymś innym. Jesteś w jakimś innym miejscu.
– Nie ma we mnie nic, co musisz wiedzieć – mówi. Do poniedziałkowego
ranka obejmujecie się i słuchacie, jak płynie czas.
34
Kiedy wrócił do hotelu, tak jak się spodziewał, pan Nakata jeszcze spał.
Torebka z bułeczkami i sokiem pomarańczowym, którą pan Hoshino zostawił
przy łóżku, była nietknięta. Pan Nakata spał ciągle w tej samej pozycji.
Pewnie ani na chwilę się nie ocknął. Chłopak policzył godziny. Usnął
wczoraj po południu koło drugiej, to znaczy, że śpi już bez przerwy od
trzydziestu godzin. A właściwie jaki dzisiaj dzień, zastanowił się. Ostatnio
całkiem stracił rachubę czasu. Wyciągnął z torby notes i sprawdził. Zaraz,
wyjechali autobusem z Kōbe i dotarli do Tokushimy w sobotę i pan Nakata
spał jak zabity cały czas do poniedziałku. W poniedziałek przyjechali z
Tokushimy do Takamatsu, w czwartek było zamieszanie z kamieniem i
piorunami i usnął po południu tego dnia. Potem była noc… to znaczy, że dziś
jest piątek. Wychodzi na to, że przyjechał na Shikoku się wyspać.
Tak jak poprzedniej nocy chłopak się wykąpał, pooglądał trochę telewizję
i wszedł pod kołdrę. Pan Nakata niezmiennie spokojnie oddychał. Jakoś to
będzie, pomyślał chłopak. Dam mu spać, ile chce. Nie ma co nad tym
rozmyślać. I usnął. Było pół do dziesiątej. O piątej rano zadzwoniła komórka
w jego torbie. Od razu się obudził i odebrał. Pan Nakata dalej spał obok
niego.
– Halo?
– Hoshinku – odezwał się męski głos.
– Pułkownik Sanders – powiedział chłopak.
– Zgadza się. Jak się masz?
– No, w miarę dobrze… Słuchaj, dziadku, skąd wziąłeś ten numer? Ja ci
go nie podawałem. A poza tym ostatnio ciągle mam wyłączoną komórkę. Nie
chciało mi się odbierać telefonów z pracy. Więc jak ci się udało dodzwonić?
To bardzo dziwne. Nie trzyma się kupy.
– Przecież ci mówiłem, Hoshinku. Nie jestem bogiem ani Buddą, ani
człowiekiem. Jestem czymś szczególnym. Jestem pojęciem. Dlatego
zadzwonienie do twojej komórki to dla mnie dziecinna zabawa, pestka. Nie
ma znaczenia, czy jest włączona, czy nie. Nie dziw się tak ciągle
wszystkiemu. Mogłem się z tobą bezpośrednio spotkać, ale pomyślałem, że
mógłbyś się przestraszyć, gdybyś przetarł oczy i zobaczył mnie przy łóżku.
– No tak, pewnie bym się przestraszył.
– Dlatego dzwonię do komórki. Na tyle znam się na dobrych manierach.
– To świetnie – powiedział chłopak. – I co teraz zrobić z tym kamieniem?
Odwróciliśmy go we dwóch z panem Nakatą i jakoś otworzyło się wejście.
Waliły straszne pioruny i kamień był cholernie ciężki. Zaraz, jeszcze ci nie
mówiłem o panu Nakacie. Pan Nakata podróżuje razem ze mną…
– Wiem o panu Nakacie – przerwał mu pułkownik Sanders. – Nie musisz
mi tłumaczyć.
– Ja cię… No mniejsza o to. Od tego czasu pan Nakata śpi jak zabity,
jakby zapadł w sen zimowy. Kamień jeszcze tu jest. Czy nie lepiej go
niedługo zwrócić do świątyni? Wyniosłem go bez pozwolenia i martwię się
karą.
– Co za uparty człowiek! Ile razy mam ci mówić, że nie będzie żadnej
kary? – zawołał pułkownik Sanders ze zniechęceniem. – Ten kamień na razie
zatrzymaj. Otworzyliście wejście. Jak się coś otworzy, trzeba zamknąć.
Zwrócisz go po zamknięciu. Jeszcze nie czas na zwracanie. Rozumiesz?
Okay?
– Okay. Co się otworzy, trzeba zamknąć. To, co się zabrało, zwraca się w
takim stanie, w jakim się wzięło. Dobrze, dobrze, rozumiem. Spróbuję.
Wiesz co, dziadku, ja już przestałem się nad wszystkim zastanawiać. Nie
wiem, o co chodzi, ale zrobię, co mówisz. Wczoraj w nocy miałem dogłębne
olśnienie. Normalne zastanawianie się nad tym, co nie jest normalne, to
zwykła strata czasu.
– Mądry wniosek. Jest wyrażenie, że „jak masz głupio myśleć, lepiej
odpocznij”.
– Dobre wyrażenie.
– Brzemienne znaczeniem.
– Jest też wyrażenie: zakrystian spod Koziorożca zakatrupił zakapiora z
korkowca.
– Co to ma być?
– Zabawa słowna. Sam wymyśliłem.
– A jest jakaś przyczyna, dla której teraz o tym wspominasz?
– Nie ma żadnej. Tak sobie powiedziałem.
– Hoshinku, ja cię proszę. Nie gadaj takich głupot. W głowie mi się
pomiesza. Jestem mało odporny na takie bezcelowe nonsensy.
– Przepraszam. Ale, dziadku, masz chyba do mnie jakąś sprawę? Chyba
dlatego specjalnie zadzwoniłeś takim bladym świtem?
– Słusznie! Zupełnie zapomniałem. Muszę ci powiedzieć coś ważnego.
Słuchaj, Hoshinku, musicie zaraz opuścić ten hotel. Nie ma czasu, więc nie
jedzcie śniadania. Obudź od razu pana Nakatę, weź kamień i wyjdźcie
stamtąd, wsiądźcie w taksówkę. Nie wzywajcie jej do hotelu, tylko wyjdźcie
na ulicę i złapcie przejeżdżającą. I podaj mu ten adres. Masz pod ręką papier i
coś do pisania?
– Mam – powiedział chłopak, wyjmując z torby długopis i notes. – Miotła
i szufelka gotowe.
– Mówiłem ci, żebyś przestał opowiadać głupie dowcipy – wrzasnął
pułkownik Sanders do słuchawki. – Ja mówię poważnie. Nie ma chwili do
stracenia.
– Dobrze, dobrze, mam notes i długopis.
Pułkownik Sanders podał adres, chłopak go zapisał i dla pewności
powtórzył nazwę ulicy i numery. – Trzy-dwadzieścia sześć-piętnaście,
Takamatsu Park Heights, mieszkania trzysta osiem. Zgadza się?
– Zgadza. Przy drzwiach jest czarny stojak na kapelusze, pod nim
znajdziesz klucz do drzwi mieszkania. Możecie tam zostać, jak długo
zechcecie. Przygotowałem dla was większość potrzebnych rzeczy, żebyście
przez pewien czas nie musieli wychodzić z domu.
– To twoje mieszkanie, dziadku?
– Tak, moje mieszkanie. Moje, to znaczy wynajęte. Więc korzystajcie
sobie z niego do woli. Przygotowałem je dla was.
– Hej, dziadku.
– Co?
– Nie jesteś bogiem, Buddą ani człowiekiem. Sam z siebie nie masz
żadnej postaci. Zdaje się, że tak mówiłeś.
– Tak jest.
– Jesteś nie z tego świata.
– Właśnie.
– To jak ktoś taki może wynająć mieszkanie? Jak nie jesteś człowiekiem,
to nie masz aktu urodzenia, zameldowania, świadectwa zatrudnienia,
zarejestrowanej pieczątki [27] . Czy nie zrobiłeś jakiegoś przekrętu?
Oszukałeś, zmieniając listek w pieczątkę albo coś w tym rodzaju? Nie chcę
być zamieszany w jakieś jeszcze większe zawracanie głowy.
– Nic nie rozumiesz – powiedział pułkownik Sanders, cmokając ze
zniecierpliwieniem. – Co za wyjątkowy tępak! Może zamiast szarych
komórek masz w głowie galaretę? Masz tyle rozumu co budyń! Jaki listek?
Ja nie jestem żadnym chytrem lisem w ludzkiej postaci. Jestem pojęciem.
Pojęcie i lis to dwie zupełnie różne rzeczy. Co ty za głupoty wygadujesz!
Szczyt wszystkiego! Myślisz, że zadałem sobie trud chodzenia do agencji
wynajmu i załatwiałem głupie formalności? Że mówiłem: „A nie dałoby się
trochę obniżyć czynszu”? Idiotyzm! Takie przyziemne rzeczy zlecam
sekretarce. To ona przygotowuje wszystkie potrzebne dokumenty. To chyba
oczywiste?!
– Aha, to ty, dziadku, też masz sekretarkę?
– To oczywiste. Za kogo ty mnie masz! To przekracza wszelkie granice.
Przecież jestem zajętym człowiekiem. Co w tym dziwnego, że mam
sekretarkę?
– No, mniejsza o to, rozumiem. Nie denerwuj się tak. Ja tylko się
wygłupiałem. Ale, dziadku, dlaczego musimy tak szybko się stąd wynosić?
Możemy chyba spokojnie zjeść śniadanie? Jestem porządnie głodny. A do
tego pan Nakata tak głęboko śpi, że pewnie nie od razu się ocknie.
– Słuchaj, Hoshinku. To nie są żarty. Policja szuka was na całego. Dziś
od samego rana zaczną przeszukiwanie hoteli. Już od dawna mają wasze
rysopisy. Więc jeśli zapytają w tym hotelu, natychmiast was znajdą. Obaj
wyglądacie w końcu dość charakterystycznie. Nie ma ani chwili do
stracenia…
– Policja? – zawołał chłopak. – Daj spokój, dziadku. Ja nic podejrzanego
nie zrobiłem. Rzeczywiście w szkole średniej parę razy podprowadziłem
komuś motocykl, ale tylko sam sobie na nim dla zabawy pojeździłem, nie
brałem na sprzedaż. Pojeździłem i jak trzeba odstawiałem na miejsce. Od
tego czasu nie uwikłałem się w żadne przestępstwo. No od biedy można
policzyć to wyniesienie kamienia ze świątyni ostatnio. A to też ty mi
kazałeś…
– Kamień nie ma z tym nic wspólnego – powiedział krótko pułkownik
Sanders. – Nic nie rozumiesz. Mówiłem ci, żebyś zapomniał o tym kamieniu.
Policja nic nie wie o żadnym kamieniu, a gdyby wiedzieli, wcale by się nie
przejęli. A przynajmniej nie przeczesywaliby od rana całego miasta. To o
wiele większa afera.
– O wiele większa afera?
– Z jej powodu policja poszukuje pana Nakaty.
– Ale, dziadku, ja nic z tego nie rozumiem. Pan Nakata wydaje się
ostatnim człowiekiem na świecie, który mógłby popełnić przestępstwo. Co to
za wielka afera? Co za przestępstwo? Dlaczego pan Nakata jest w nie
zamieszany?
– Nie mam ci czasu dokładnie przez telefon tłumaczyć. Ważne jest teraz,
żebyś go ochronił i żebyście stamtąd uciekli. Wszystko zależy od ciebie.
Rozumiesz?
– Nie rozumiem – powiedział chłopak, kręcąc głową do słuchawki. –
Wcale nie rozumiem, o co chodzi. Przecież jeżeli to zrobię, zgarną mnie za
współudział.
– Za współudział cię nie zgarną, ale pewnie zostaniesz przesłuchany. Nie
ma czasu, Hoshinku. Wiem, że to dla ciebie za trudne, ale na razie jakoś to
zaakceptuj i rób, co ci mówię.
– Chwila, moment, daj mi spokój. Ja, choć może nieładnie tak mówić, nie
lubię policji. Nie cierpię ich. Są gorsi od gangsterów, gorsi od wojska.
Stosują brudne metody, stawiają się, lubią męczyć słabych. I w szkole
średniej, i jak już jeździłem ciężarówką, strasznie mi dali w kość. Dlatego za
nic nie chcę zatargów z policją. Nie wygra się z nimi i potem się to za
człowiekiem wlecze. Rozumiesz? Dlaczego jestem zamieszany w coś
takiego? Zwykle…
Rozmowa została przerwana.
– O rany – powiedział chłopak. Z głębokim westchnieniem odłożył
telefon do torby i przystąpił do budzenia pana Nakaty.
– Hej, panie Nakata. Hej, dziadku. Pożar! Powódź! Trzęsienie ziemi!
Rewolucja! Godzilla przyszła! Obudź się, proszę cię!
Pan Nakata obudził się dopiero po dłuższym czasie. – Nakata przed
chwilą skończył kantowanie. Wióry zużył na podpałkę. Nie, Koty nie biorą
kąpieli. To Nakata się wykąpał – oznajmił. Zdawał się być w innym miejscu i
czasie. Chłopak potrząsnął go za ramiona, zatkał mu nos, ciągnął za uszy. W
końcu pan Nakata jakoś odzyskał świadomość.
– Czy to Panhoshino? – zapytał.
– Tak, pan Hoshino. Przepraszam, że cię budzę.
– Nie ma za co, nie szkodzi. Nakata powinien był już niedługo się
obudzić. Proszę sobie tego nie brać do serca. Rozpaliłem ogień.
– To całe szczęście. Ale jest niewielki smród i musimy się stąd w
pośpiechu zwinąć.
– Czy chodzi o Panajohnniegowalkera?
– Nie wiem dokładnie, co się dzieje. Ale dostałem wiadomość z pewnego
źródła. Żeby się stąd zwijać. Szuka nas policja.
– Ach tak?
– Podobno tak. A o co chodzi z tym Johnniem Walkerem?
– Zaraz… czy Nakata przypadkiem już Panuhoshino o tym nie mówił?
– Nie, przypadkiem nie mówił.
– Nakacie się zdaje, że mówił.
– Nie, najważniejszego nie słyszałem.
– Prawdę mówiąc, Nakata zabił Panajohnniegowalkera.
– Nie, no bez żartów.
– Tak. Zabił bez żartów.
– O rany – powiedział chłopak.
Pan Hoshino spakował torbę, owinął kamień chustką. Znów ważył tyle co
przedtem. Nie był lekki, ale dał się nieść. Pan Nakata też włożył swoje rzeczy
do płóciennej torby. Chłopak poszedł do recepcji, powiedział, że nagle im
coś wypadło i wyjeżdżają. Zapłacił wcześniej z góry, wystawienie rachunku
nie zajęło wiele czasu. Pan Nakata jeszcze trochę chwiał się na nogach, ale
jakoś szedł.
– Jak długo Nakata spał?
– Zaraz… – powiedział chłopak, licząc w myślach. – Jakieś czterdzieści
godzin.
– Zdaje się, że się dobrze wyspał.
– No tak, pewnie tak. Jak by się po takim czasie tak nie zdawało, to
biedny sen wyszedłby na idiotę. Hej, dziadku, nie jesteś głodny?
– Zdaje się, że dość głodny.
– Wytrzymasz jeszcze trochę? Na razie musimy w pośpiechu się stąd
oddalić. Jedzenie będzie później.
– Dobrze. Nakata jeszcze wytrzyma.
Podtrzymując pana Nakatę, chłopak wyprowadził go na ulicę i zatrzymał
przejeżdżającą taksówkę. Pokazał kierowcy kartkę z adresem podanym przez
pułkownika Sandersa. Ten pokiwał głową i zawiózł ich na miejsce. Jazda
zajęła około dwudziestu pięciu minut. Taksówka przejechała miasto,
wjechała na główną drogę i niebawem znaleźli się na podmiejskim osiedlu.
Było tu zupełnie inaczej niż w okolicy hotelu w pobliżu dworca – cicho i
elegancko.
Stanęli przed schludnym czteropiętrowym budynkiem, zwyczajnym, jakie
wszędzie można znaleźć. Nazywał się Takamatsu Park Heights, choć nie stał
na wzgórzach i nigdzie w pobliżu nie było parku. Wjechali windą na drugie
piętro, chłopak znalazł klucze pod stojakiem na parasole. Było to tak zwane 2
LDK – dwa pokoje z kuchnią, jadalnią i salonem. Łazienka z małą wanną i
prysznicem. Wszystko było czyste i nowe. Meble wyglądały na prawie
nieużywane. Duży telewizor i niewielka wieża stereo. Zestaw
wypoczynkowy. W pokojach po jednym łóżku. Na nich pościel. W kuchni
znajdował się zestaw przyborów do gotowania, na półce stały wszystkie
naczynia. Na ścianach wisiało kilka niezłych grafik. Wyglądało to trochę jak
modelowe mieszkanie urządzone przez dewelopera do pokazywania
potencjalnym nabywcom eleganckich apartamentów.
– Zupełnie nieźle – powiedział pan Hoshino. – Nie ma żadnego
indywidualnego stylu, ale przynajmniej jest czysto.
– Bardzo ładnie – oznajmił pan Nakata.
Po otwarciu kremowej lodówki okazało się, że jest pełna jedzenia.
Mamrocząc coś pod nosem, pan Nakata obejrzał kolejno wszystkie produkty,
wyjął jajka, paprykę i masło. Najpierw umył, drobno pokroił i podsmażył
paprykę. Rozbił w miseczce jaja, rozbełtał pałeczkami. Wybrał odpowiedniej
wielkości patelnię i z dużą wprawą sporządził dwa omlety z papryką. Zrobił
grzanki i przyniósł na stół gotowe śniadanie na dwie osoby. Zagotował też
wodę i zrobił herbatę.
– Bardzo zmyślnie – powiedział chłopak z podziwem. – Duża rzecz.
– Nakata zawsze sam mieszkał, więc przywykł do tego.
– Ja też sam mieszkam, a o gotowaniu nie mam pojęcia.
– Nakata ma czas, nie ma nic innego do roboty.
Zjedli grzanki i omlety. Obaj byli dalej głodni, więc pan Nakata
podsmażył bekon z kapustą. Do tego jeszcze po dwie grzanki. Wtedy
wreszcie poczuli się usatysfakcjonowani.
Siedząc na kanapie, popijali herbatę.
– Więc – powiedział chłopak – zabiłeś kogoś, dziadku.
– Tak. Nakata kogoś zabił – odparł pan Nakata. I wytłumaczył
okoliczności, w jakich zabił Johnniego Walkera.
– Nie do wiary. Nie do pomyślenia! Ale wiesz, nawet jeśli im to
opowiesz, jeśli im szczerze wszystko powiesz, policja ci nie uwierzy. Ja ci
teraz wierzę, ale przedtem bym cię poważnie nie potraktował.
– Nakata też wcale nie rozumie, o co chodzi.
– Ale tak czy inaczej, ktoś został zabity, a jak ktoś zostaje zabity, to nie
kończy się na tym, że coś jest „nie do wiary”. Policja poważnie zabrała się za
śledztwo i ścigają cię, dziadku. Przyjechali aż na Shikoku.
– Nakata sprawia tym kłopot Panuhoshino.
– I nie masz ochoty się oddać w ich ręce?
– Nie – powiedział pan Nakata z niezwykłym dla niego zdecydowaniem.
– Wtedy Nakata miał ochotę, ale teraz nie. Musi zrobić coś innego. Jeżeli
teraz zgłosi się na policję, nie będzie mógł tego zrealizować. A wtedy
przyjazd na Shikoku pójdzie na marne.
– Trzeba też zamknąć wejście, które otworzyliśmy.
– Tak, Panhoshino ma rację. Jak się coś otworzy, trzeba zamknąć. Potem
Nakata znów stanie się zwykłym Nakatą. Ale przedtem musi zrobić kilka
rzeczy.
– Pomaga nam pułkownik Sanders. Powiedział mi, gdzie jest kamień, i
ukrył nas tutaj. Dlaczego właściwie to robi? Czy jest jakiś związek między
pułkownikiem Sandersem i Johnniem Walkerem?
Lecz im dłużej się nad tym zastanawiał, tym większy miał mętlik w
głowie. Nie ma sensu próbować szukać logiki w czymś, co jest nielogiczne,
pomyślał.
– Jak masz głupio myśleć, lepiej odpocznij – powiedział, zakładając ręce.
– Paniehoshino – odezwał się pan Nakata.
– No?
– Pachnie morzem.
Chłopak podszedł do okna, otworzył drzwi balkonowe, wyszedł na
niewielki balkon i zaczerpnął w nozdrza powietrza. Nie poczuł zapachu
morza. W oddali widać było tylko zielony sosnowy las. Nad nim unosiły się
białe chmury początku lata.
– Wcale nie pachnie morzem – powiedział chłopak.
Pan Nakata podszedł i powęszył jak pies. – Pachnie morzem. Tam jest
morze – dodał, wskazując las.
– Ja cię… Masz, dziadku, świetny węch. Ja mam kłopoty z zatokami,
więc niezbyt u mnie z węchem.
– Paniehoshino, nie przeszlibyśmy się nad morze?
Chłopak zamyślił się na chwilę. Chyba nad morze mogą się przejść? –
Dobra. Chodźmy.
– Nakata chciałby przedtem zrobić kupkę, dobrze?
– Specjalnie nam się nie spieszy, więc rób sobie, ile chcesz.
Pan Nakata poszedł do toalety, a w tym czasie chłopak obszedł
mieszkanie i obejrzał je dokładnie. Tak jak mówił pułkownik Sanders, było
tu wszystko potrzebne do codziennego życia: w łazience krem do golenia,
nowe szczoteczki do zębów, patyczki do czyszczenia uszu, plastry, a nawet
obcinacz do paznokci – praktycznie wszystkie podstawowe rzeczy. Oprócz
tego żelazko i deska do prasowania.
– Jest bardzo zapobiegliwy, chociaż pewnie zlecił to sekretarce. Niczego
nie przegapił.
Otworzył szafę. Przygotowali nawet bieliznę i ubranie na zmianę. Nie
było hawajskich koszul, tylko najzwyklejsza w kratę i koszulka polo. Obie
firmy Tommy Hilfiger, nowe. – Niby zapobiegliwy, ale nie do końca –
powiedział z pretensją w głosie, choć nikt go nie słyszał. – Chyba na
pierwszy rzut oka widać, że lubię hawajskie koszule. Przecież nawet w zimie
je noszę. Skoro już tak się postarał, to mógł skombinować chociaż jedną.
Lecz koszula, którą miał na sobie, śmierdziała już potem, więc
zrezygnowany, nałożył koszulkę polo. Rozmiar pasował doskonale.
Poszli spacerem nad morze. Przecięli sosnowy zagajnik, falochron i zeszli
na plażę. Było to spokojne Morze Wewnętrzne. Usiedli obok siebie na
piasku, długo milczeli, patrząc, jak niewielkie fale unoszą się zupełnie jak
wielkie prześcieradło i rozbijają z cichym szumem. Na pełnym morzu widać
było kilka wysepek. Obaj nie mieli zwykle okazji patrzeć na morze, więc
przyglądanie mu się w nieskończoność ich nie nużyło.
– Paniehoshino – odezwał się pan Nakata.
– No?
– Morze to dobra rzecz, prawda?
– Uhm. Jak człowiek patrzy, to mu się robi spokojnie na duszy.
– Dlaczego jak człowiek patrzy, to mu się robi spokojnie na duszy?
– Pewnie dlatego, że jest duże i puste – powiedział chłopak i wskazując
placem, ciągnął. – Jakby tu był sklep Seven Eleven, tam dom towarowy
Seiyū, obok salon pachinko, tam reklama lombardu Yoshikawa, to pewnie by
się nie robiło tak spokojnie na duszy. Dobrze jest, kiedy jak okiem sięgnąć,
nic nie widać.
– Tak. Może to prawda – powiedział pan Nakata i zamyślił się na chwilę.
– Paniehoshino.
– No?
– Czy można zapytać o coś innego?
– No? Co takiego?
– Co jest na dnie morza?
– Na dnie morza jest świat dna morza, żyją ryby, małże, wodorosty, takie
różne rzeczy. Nie byłeś nigdy w akwarium?
– Nakata nigdy w życiu nie był w miejscu o nazwie ak farium. W
Matsumoto, gdzie Nakata długo mieszkał, nie było ak farium.
– Pewnie nie. Matsumoto jest w górach, mają najwyżej muzeum
grzybów. W każdym razie na dnie morza są różne rzeczy. Większość
oddycha, pobierając tlen z wody. Dlatego mogą żyć bez powietrza. Nie tak
jak my. Niektóre są ładne, niektóre smaczne, inne niebezpieczne, jest też
dużo obrzydliwych. Trudno komuś, kto nigdy nie widział morza,
wytłumaczyć, co jest na jego dnie, ale w każdym razie to zupełnie inny świat.
Na dużą głębinę prawie nie dochodzi światło słoneczne. Tam mieszkają
wyjątkowo obrzydliwe stworzenia. Wiesz co, dziadku, jak się skończy to całe
zamieszanie, pójdziemy razem do jakiegoś akwarium, co? Ja też dawno nie
byłem, a w akwarium jest bardzo ciekawie. Do morza niedaleko, więc może i
gdzieś w okolicy Takamatsu jakieś jest.
– Tak. Nakata koniecznie chciałby iść do ak farium.
– I wiesz co?
– Co takiego, Paniehoshino?
– Przedwczoraj wieczorem podnieśliśmy kamień i otworzyliśmy wejście.
– Tak, Nakata z Panemhoshino otworzyli wejście. Tak jest. A potem
Nakata smacznie zasnął.
– I ja chciałbym się dowiedzieć, czy coś się zdarzyło przez to, że je
otworzyliśmy.
Pan Nakata skinął głową. – Tak. Nakata myśli, że coś się zdarzyło.
– Ale jeszcze nie wiesz co.
Pan Nakata zdecydowanie potrząsnął głową. – Tak. Nakata jeszcze nie
wie.
– I to się pewnie… teraz gdzieś dzieje?
– Tak. Nakata myśli, że tak. Tak jak mówi Panhoshino, to się teraz
jeszcze dzieje. I Nakata czeka, aż się skończy dziać.
– I wtedy, to znaczy, jak się skończy dziać, różne rzeczy same się
pomyślnie rozwiążą.
Pan Nakata znów zdecydowanie potrząsnął głową. – Nie, Paniehoshino,
tego Nakata nie wie. Nakata robi to, co powinno być zrobione. Lecz Nakata
nie wie, co się dzięki temu zdarzy. Nakata jest głupi i nie daje rady myśleć o
takich trudnych rzeczach. Nie wie, co będzie dalej.
– W każdym razie, zanim wszystko się skończy dziać i będzie coś w
rodzaju zakończenia, minie jeszcze trochę czasu, tak?
– Tak. Tak jest.
– A tymczasem nie możemy się dać złapać policji. Bo mamy jeszcze
różne rzeczy do zrobienia.
– Tak, Paniehoshino. Tak jest. Nakata chętnie pójdzie do pana policjanta.
Wszystko zrobi tak, jak mówi pan Burmistrz. Ale nie teraz.
– Słuchaj, dziadku, jakby usłyszeli to twoje bezsensowne opowiadanie,
zlekceważyliby je, spreparowaliby jakieś pasujące fałszywe zeznanie. To
znaczy, sami by coś pasującego wymyślili. Na przykład, że poszedłeś tam
kraść, ale ktoś był w domu, więc złapałeś nóż i zadźgałeś faceta. Zrobiliby z
tego coś zrozumiałego dla każdego. Im wszystko jedno, jaka jest prawda, co
jest sprawiedliwe. Wymyślanie przestępstwa, żeby podnieść procent
aresztowań, to dla nich pestka. I wsadziliby cię do więzienia albo do jakiegoś
zamkniętego szpitala psychiatrycznego. Jedno i drugie to straszne miejsca.
Do końca życia byś stamtąd nie wyszedł. Pewnie nie miałbyś i tak pieniędzy
na porządnego adwokata, więc przydzieliliby ci byle jakiego z urzędu.
Wiadomo, że tak by się stało.
– Nakata nie bardzo rozumie takie trudne rzeczy.
– W każdym razie tak postępuje policja. Ja coś o tym wiem. Dlatego nie
chcę mieć z nimi żadnych zatargów. Naprawdę za sobą nie przepadamy.
– Tak. Nakata sprawia panu duży kłopot.
Pan Hoshino głęboko westchnął. – Ale wiesz co, dziadku. Jest takie
przysłowie, że „jak masz jeść truciznę, to zjedz i talerz”.
– A co to znaczy?
– Jeżeli masz jeść truciznę, to możesz przy okazji zjeść też talerz.
– Ale Paniehoshino, człowiek by umarł, gdyby zjadł talerz. To niedobre
na zęby i gardło by bolało.
– Rzeczywiście, to prawda – pokręcił głową chłopak. – Dlaczego miałoby
się jeść talerz?
– Nakata jest głupi, więc nie bardzo rozumie. Mniejsza o truciznę, ale
talerz jest za twardy do jedzenia.
– Tak. Zgadza się. Ja też już nie wiem, o co w tym chodzi. Nie ma się
czym chwalić, ale ja też jestem dość głupi. W każdym razie chodziło mi o to,
że przyjechałem z tobą aż tutaj, więc będę też dalej się tobą opiekował i
będziemy razem uciekać. Za nic nie mogę uwierzyć, że zrobiłeś coś złego.
Nie mogę cię, dziadku, tu zostawić. Hoshino też ma swój honor.
– Nakata dziękuje bardzo. Naprawdę nie wie, jak dziękować. Zdaje mi
się, że Nakata nadużywa pańskiej uprzejmości, ale ma jeszcze jedną prośbę.
– No? Co takiego?
– Prawdopodobnie będzie nam potrzebny samochód.
– Samochód? Może być wynajęty?
– Nakata nie bardzo wie, co to wyna jęty samochód, ale może być
wszystko jedno jaki. Nieważne, czy duży, czy mały, byleby był.
– To prosta sprawa. Samochody to moja specjalność. Później wynajmę. I
pojedziemy nim dokądś?
– Tak, prawdopodobnie dokądś pojedziemy.
– Słuchaj, dziadku, panie Nakata.
– Tak, Paniehoshino?
– Człowiek się przy tobie nie nudzi. Często nie rozumie, co jest grane, ale
to jedno trzeba przyznać: człowiek się przy tobie nie nudzi.
– Nakata dziękuje bardzo. Nakata trochę się uspokoił, skoro Panhoshino
tak myśli. Ale, Paniehoshino?
– No?
– Co to znaczy, że się nudzi? Szczerze mówiąc, Nakata nie bardzo wie.
– Czyli tobie, dziadku, nigdy się nic nie nudzi?
– Tak jest. Nakacie nigdy się to nie przydarzyło.
– Hm. Mogłem się tego domyślać.
37
Jest zupełnie inna niż ty. Pokonała do tej pory wiele różnych sytuacji,
których nie można nazwać zwyczajnymi. Wie wiele rzeczy, o których ty
nie wiesz, doświadczyła wielu uczuć, których ty jeszcze nie doznałeś.
Potrafi oddzielić to, co jest w życiu ważne, od tego, co się nie liczy. Do tej
pory podjęła wiele ważnych decyzji i widziała ich skutki. A ty nie.
Prawda? W końcu jesteś tylko dzieckiem, jedynakiem z ograniczoną
liczbą doświadczeń wychowanym w ograniczonym świecie. Bardzo się
starasz, by być silnym. I rzeczywiście częściowo stałeś się silny. Przyznaję
to. Lecz w tych nowych aspektach nowego świata jesteś jednak
zagubiony. Bo doświadczasz ich po raz pierwszy.
Następnego ranka chłopak obudził się po siódmej. Pan Nakata już nie spał i
przygotowywał w kuchni śniadanie. Chłopak poszedł do łazienki,
wyszorował twarz zimną wodą i ogolił się maszynką elektryczną. Na
śniadanie był gorący ryż, zupa miso z bakłażanami, suszone ostroboki i
marynowane jarzyny. Chłopak zjadł podwójną porcję ryżu.
Podczas kiedy pan Nakata sprzątał po śniadaniu, chłopak znów obejrzał
wiadomości. Tym razem mówiono trochę o morderstwie w dzielnicy Nakano.
„Minęło już dziesięć dni i do tej pory nie znaleziono żadnego ważnego
śladu”, mówił beznamiętnie prezenter NHK. Na ekranie pojawił się dom z
wymyślną bramą. Stał przed nią policjant i wisiała taśma z napisem „Wstęp
wzbroniony”.
Nadal trwają poszukiwania piętnastoletniego syna denata, który zaginął
bez wieści niedługo przed wypadkiem, lecz jeszcze nie ustalono miejsca jego
pobytu. Trwają też poszukiwania sześćdziesięcioparoletniego mężczyzny z
sąsiedztwa, który bezpośrednio po wypadku zgłosił się do budki policyjnej i
dostarczył informacji na temat morderstwa. Nie zostało jeszcze wyjaśnione,
czy istnieje jakiś związek pomiędzy tymi dwiema osobami. Ponieważ w
domu denata nie odnaleziono śladów włamania, przypuszcza się, że zbrodnia
była wynikiem osobistych porachunków, i policja starannie sprawdza
kontakty towarzystkie ofiary, pana Tamury. Chcąc uczcić artystyczne
osiągnięcia całego życia pana Tamury, Muzeum Sztuki Współczesnej w
Tokio…
– Hej, dziadku – zawołał chłopak do pana Nakaty, który był w kuchni.
– Tak, słucham?
– Czy przypadkiem znasz syna tego zabitego w Nakano? Podobno ma
piętnaście lat.
– Nakata nie zna jego syna. Tak jak przedtem mówił, zna tylko
Panajohnniegowalkera i Psa.
– Ja cię… Prócz ciebie policja poszukuje też tego syna. Był jedynakiem,
nie miał rodzeństwa. Nie miał też matki. Podobno przed tym wypadkiem
uciekł z domu i zaginął bez wieści.
– Ach tak?
– Co za dziwna sprawa! Ale policja wie coś więcej. Podają tylko trochę
informacji. Według pułkownika Sandersa wiedzą, że jesteś w Takamatsu. I
wiedzą też, że jest z tobą przystojny młody człowiek podobny do Hoshino.
Ale jak dotąd nie powiedzieli tego mediom. Boją się podać do wiadomości
publicznej, że wiedzą, bo może uciekniemy gdzieś indziej. Dlatego oficjalnie
mówią, że nie wiedzą, gdzie jesteśmy. Świnie.
O pół do ósmej wsiedli do familii, która stała zaparkowana przed
blokiem. Pan Nakata zaparzył gorącej herbaty do termosu. Zasiadł na miejscu
pasażera w swojej zwykłej wymiętej czapce, z parasolem i płócienną torbą.
Chłopak też zamierzał nałożyć czapkę drużyny Chūnichi Dragons, lecz gdy
się przejrzał w lustrze w przedpokoju, nagle przyszło mu do głowy, że policja
pewnie ma rysopis „młodego mężczyzny”: czapka baseballowa Chūnichi
Dragons, zielone okulary Ray Ban i hawajska koszula. W prefekturze
Kagawa pewnie prawie nikt nie nosi czapki drużyny z Nagoyi. Wraz z
zielonymi okularami Ray Ban i hawajską koszulą stanowi ona niezwykle
charakterystyczny strój. Pułkownik Sanders o tym pomyślał i dlatego
przygotował tę nierzucającą się w oczy granatową koszulkę polo. O
wszystkim pomyślał. Pan Hoshino postanowił zostawić czapkę i okulary w
mieszkaniu.
– No, to dokąd mam jechać? – zapytał.
– Wszystko jedno dokąd. Proszę pojeździć w kółko po mieście.
– Wszystko jedno gdzie?
– Tak. Tam gdzie się panu spodoba. Nakata będzie ciągle wyglądał przez
okno.
– Oooo! – jęknął pan Hoshino. – Jeździłem i w wojsku, i w firmie
transportowej, od lat prowadzę i nie najgorszy ze mnie kierowca. Ale zawsze
siadałem za kierownicą, wiedząc, dokąd jadę. Jechałem prosto do celu. To
jest moją drugą naturą. Nigdy nikt mi nie powiedział: wszystko jedno gdzie,
jedź, dokąd chcesz. Nie wiem, co zrobić, jak mi ktoś tak mówi.
– Nakata najmocniej przeprasza.
– No, mniejsza o to, nie ma za co przepraszać. Zrobię, co będę mógł –
powiedział pan Hoshino. Wsunął trio Arcyksiążę do odtwarzacza płyt
kompaktowych. – Ja będę jeździł po mieście, gdzie będę chciał, a ty, dziadku,
będziesz wyglądał przez okno. Może być?
– Tak. Będzie bardzo dobrze.
– Jak znajdziemy, czego szukamy, to się tam zatrzymamy. I wszystko
samo się dalej gładko potoczy. Tak będzie?
– Tak. Być może tak będzie – odparł pan Nakata.
– No, miejmy nadzieję, że tak będzie – powiedział pan Hoshino,
rozkładając na kolanach plan miasta.
O trzeciej poszli do kawiarni, chłopak napił się kawy. Pan Nakata po długim
wahaniu zamówił zimne mleko. Chłopak był wykończony, nie miał już
ochoty rozmawiać. Znudziło mu się nawet słuchanie tria Arcyksiążę.
Jeżdżenie w kółko nie zgadzało się z jego naturą, nużyło go, że nie mógł
przyspieszyć, utrzymanie skupionej uwagi wymagało wysiłku. Czasami
mijali radiowóz i pan Hoshino w miarę możliwości starał się nie spotkać
wzrokiem z policjantem. Unikał przejeżdżania przed budkami policyjnymi.
Mazda familia może nie rzuca się w oczy, ale jeżeli zauważą, że ten sam
samochód przejeżdża kilka razy, mogą go zatrzymać i skontrolować. Poza
tym bardziej niż zwykle skupiał się na tym, żeby przypadkiem nie stuknąć
innego samochodu.
Kiedy jeździł tak, sprawdzając trasę na planie, pan Nakata siedział z
rękami na ramie okiennej, jak dziecko albo grzeczny pies, i nie zmieniając
pozycji, wyglądał na zewnątrz. Zdawało się, że naprawdę poważnie czegoś
szuka. Do wieczora spędzili czas pochłonięci swoimi zajęciami i prawie się
do siebie nie odzywali.
– Czego szuuukasz? – pan Hoshino w desperacji zaśpiewał piosenkę
Yōsui Inoue. Zapomniał, co było dalej, więc dorobił własny tekst.
Drugi dzień w górach mija jak zwykle, powoli i bez żadnych wydarzeń.
Jedyną różnicę między jednym dniem a drugim stanowi pogoda. Jeżeli
pogoda się nie zmienia, od razu traci się rachubę czasu. Nie można odróżnić
wczoraj od dziś i dziś od jutra. Czas płynie bez celu po otwartym morzu jak
statek, który stracił kotwicę.
Obliczam, że dziś jest wtorek. Pani Saeki jak zawsze oprowadzi
zwiedzających po bibliotece – pod warunkiem, że będą chętni. Tak jak
pierwszego dnia, kiedy przyszedłem do Biblioteki im. Kōmury… Wchodzi
po schodach w butach na cienkich szpilkach. Ich stukot rozlega się w całym
budynku. Lśnienie pończoch, bielusieńka bluzka, małe kolczyki z perełkami,
pióro Mont Blanc na biurku. Pogodny uśmiech (rzucający długi cień
rezygnacji). To wszystko wydaje mi się bardzo dalekie. A raczej odczuwam
te rzeczy jako nierzeczywiste.
Na pachnącej spłowiałym płóciennym obiciem kanapie jeszcze raz
rozmyślam nad seksem z panią Saeki. Po kolei przywołuję wspomnienia.
Powoli się rozbiera. Wchodzi do łóżka. Oczywiście mam erekcję. Mój
członek jest bardzo twardy. Lecz nie boli już tak jak wczoraj. Nie wiadomo
kiedy, zniknęło też zaczerwienienie żołędzi.
Zmęczony snuciem seksualnych wizji wychodzę na dwór i wykonuję
zwykły zestaw ćwiczeń. Trzymając się poręczy werandy, robię ćwiczenia
brzucha, po nich szybkie przysiady i intensywne ćwiczenia rozciągające.
Jestem zlany potem. Moczę ręcznik w strumieniu i wycieram nim całe ciało.
Zimna woda nieco studzi moje wzburzone emocje. Potem siadam na
werandzie i słucham Radiohead z walkmana. Od wyjazdu z domu prawie
ciągle słucham tej samej muzyki. Kid A grupy Radiohead, Greatest Hits
Prince’a i czasami My Favorite Things Coltrane’a.
O drugiej – dokładnie w porze zwiedzania biblioteki – ruszam do lasu.
Idę tą samą ścieżką co poprzednio i po pewnym czasie wychodzę na tę samą
polankę. Siadam na trawie. Oparty o pień drzewa podnoszę wzrok na okrągły
wycinek nieba między wystającymi gałęziami. Widzę krawędzie białych
letnich obłoków. Dotąd sięga moja strefa bezpieczeństwa. Stąd potrafię bez
problemu wrócić do chaty. Potrafię łatwo przebyć labirynt dla
początkujących, poziom pierwszy w terminologii gier komputerowych. Lecz
gdybym poszedł dalej, znalazłbym się głębiej w labiryncie stanowiącym
większe wyzwanie. Ścieżka jest coraz węższa, ginie prawie w morzu paproci.
Mimo to postanawiam śmiało iść jeszcze trochę dalej.
Chcę sprawdzić, jak głęboko uda mi się wejść w ten las. Wiem, że kryje się
w nim jakieś niebezpieczeństwo. Lecz chcę się przekonać, poczuć na własnej
skórze, na ile jest niebezpiecznie, co to za rodzaj niebezpieczeństwa. Muszę
to zrobić. Coś mnie do tego popycha.
Bardzo uważnie idę przed siebie, chyba dróżką. Drzewa stają się coraz
bardziej imponujące, powietrze wokół gęstsze, cięższe. Nad głową mam
plątaninę gałęzi, prawie nie widać już nieba. Lekka atmosfera lata, która do
niedawna jeszcze przesycała powietrze, już znikła. Nie ma tu chyba w ogóle
pór roku. Wkrótce tracę pewność, czy to, po czym idę, to jeszcze dróżka.
Wygląda jak dróżka, ale zdaje się też czymś innym, co dróżką nie jest, a
tylko przybrało jej wygląd. W wilgotnym zapachu zieleni wszystkie definicje
stają się niejasne. Prawidłowe mieszają się z nieprawidłowymi. Kawka
gdzieś w górze kracze długo i przejmująco. Bardzo przejmująco. Czyżby
było to ostrzeżenie dla mnie? Zatrzymuję się i ostrożnie rozglądam dookoła.
Niebezpiecznie byłoby iść dalej bez odpowiedniego ekwipunku. Myślę, że
trzeba zawrócić.
Ale to nie takie proste. Może być trudniejsze, niż posuwanie się dalej. Jak
w przypadku armii napoleońskiej w czasie odwrotu. Nie tylko ścieżka jest
pogmatwana, drzewa wokół nakładają się na siebie i tworzą czerniejącą
ścianę, która zagradza mi drogę. Słyszę w uszach swój dziwnie głośny
oddech. Brzmi jak powiew nadlatujący z krańca świata. Czarny jak smoła
motyl wielkości dłoni przecina, machając skrzydłami, moje pole widzenia.
Jego barwa przypomina plamy na mojej białej koszuli. Wyłania się z cienia
drzew, przepływa w przestrzeni i znów znika w cieniu. Po jego zniknięciu
atmosfera wokół staje się jeszcze cięższa, powietrze chłodniejsze. Ogarnia
mnie strach, że zgubię właściwą drogę. W górze znów kracze przejmująco
kawka. To chyba ten sam ptak i to samo ostrzeżenie. Zatrzymuję się i jeszcze
raz podnoszę wzrok. Lecz ptaka nie widzę. Czasami powiewa rzeczywisty
wiatr, jakby sobie coś przypominał, niespokojnie szeleści ciemnymi liśćmi
pod moimi stopami. Mam wrażenie, że błyskawicznie przemieszczają się za
mną jakieś cienie, ale kiedy się nagle odwracam, zdążają się gdzieś ukryć.
Jakoś udaje mi się wrócić na polankę, do mojej cichej bezpiecznej strefy.
Znów siadam na trawie i głęboko oddycham. Patrzę na okrągły wycinek
jasnego prawdziwego nieba i kilka razy upewniam się, że dotarłem z
powrotem do poprzedniego świata. Jest w nim atmosfera lata, za którą się
stęskniłem. Spowija mnie i ogrzewa blask słońca. Lecz uczucie strachu, które
ogarnęło mnie w drodze powrotnej, jeszcze długo we mnie zostaje jak
topniejący śnieg w rogu ogrodu. Serce niekiedy uderza nieregularnie, dostaję
lekkiej gęsiej skórki.
Tej nocy leżę w ciemności, wstrzymując oddech. Tylko oczy mam szeroko
otwarte i czekam, czy ktoś się pojawi. Życzę sobie, żeby się ukazał. Nie
wiem, czy moje życzenie da jakieś efekty. Ale w każdym razie skupiam się
na jednym i mocno tego pragnę. Proszę, żeby to silne pragnienie zostało
jakoś wynagrodzone.
Lecz moja prośba nie zostaje spełniona. Moje pragnienie jest odrzucone.
Tak jak poprzedniej nocy pani Saeki się nie pojawia. Ani prawdziwa, ani
jako duch, ani jako piętnastolatka. Ciemność pozostaje wciąż jedynie
ciemnością. Przed zaśnięciem męczy mnie gwałtowna erekcja. Znacznie
silniejsza, twardsza niż zwykle. Ale nie masturbuję się. Postanawiam przez
pewien czas ochronić wspomnienia seksu z panią Saeki, nie dotykać ich.
Zaciskam razem ręce i zasypiam, życząc sobie, żeby mi się przyśniła.
Jednak śni mi się Sakura.
A może to nie jest sen? Wszystko jest zbyt wyraźne, logiczne. Nie ma nic
dwuznacznego. Nie wiem, jak to nazwać. Ale jako zjawisko oczywiście
mogło być jedynie snem. Jestem w jej pokoju. Ona śpi w łóżku. Ja w
śpiworze. Taka sama sytuacja jak tej nocy, kiedy się u niej zatrzymałem.
Czas się cofnął i stoję jakby na rozdrożu.
Obudziło mnie w środku nocy gwałtowne pragnienie. Wychodzę ze
śpiwora i piję wodę. Napełniam szklankę kilka razy. Pięć albo sześć. Moją
skórę pokrywa cienka warstewka potu i mam straszną erekcję. Przód
bokserek wystaje sztywno. Wygląda jak oddzielne stworzenie obdarzone
oddzielną świadomością, funkcjonujące zgodnie z innym systemem. Kiedy
piję wodę, jemu też automatycznie dostaje się jej część. Udaje mi się
dosłyszeć, jak cicho pochłania wodę.
Odstawiam szklankę do zlewu i przez pewien czas stoję oparty o ścianę.
Chcę sprawdzić, która godzina, lecz nigdzie nie widzę zegara. Pewnie jest
najgłębsza część nocy. Czas, kiedy nawet zegary gdzieś znikają. Staję przy
łóżku Sakury. Przez zasłonę dostaje się do pokoju światło ulicznej latarni. Śpi
głęboko zwrócona do mnie plecami. Spod cienkiej kołdry wystają dwie
kształtne drobne podeszwy. Zdaje się, jakby ktoś za mną wcisnął jakiś
włącznik. Słyszę suche pstryknięcie. Plątanina gałęzi zasłania mi widok. Tam
nie ma nawet pór roku. Podejmuję decyzję i wślizguję się pod kołdrę obok
Sakury. Małe jednoosobowe łóżko skrzypi pod ciężarem dwóch osób.
Wącham jej kark. Wątły zapach potu. Lekko kładę rękę na jej biodrze.
Sakura wydaje jakiś cichy dźwięk, który nie jest głosem, lecz dalej śpi.
Kawka kracze przejmująco. Podnoszę wzrok, lecz nie dostrzegam ptaka. Nie
widzę nawet nieba.
Podciągam jej podkoszulek, dotykam miękkich piersi. Chwytam palcami
sutek. Jakbym obracał gałką strojenia radia. Mój wzwiedziony członek
naciska od tyłu jej uda. Lecz Sakura nic nie mówi. Jej oddech też jest
równomierny. Na pewno coś jej się śni, myślę. Znów kracze kawka. Znów
wysyła mi wiadomość. Lecz nie potrafię jej odczytać.
Ciało Sakury jest ciepłe, wilgotne od potu, jak moje. Decyduję się ją
poruszyć. Powoli przewracam ku sobie na plecy. Robi duży wydech, lecz
nadal nic nie zapowiada tego, że się obudzi. Przykładam ucho do jej
płaskiego jak blok rysunkowy brzucha i staram się dosłyszeć echa snów w
jego wewnętrznym labiryncie.
Ciągle mam erekcję. Zdaje się, że będzie wieczna. Zdejmuję małe
bawełniane majteczki Sakury. Nie spiesząc się, ściągam je z nóg. Przykładam
dłoń do odsłoniętych włosów łonowych, lekko wsuwam w głąb palec. Jest
tam ciepło i zapraszająco wilgotno. Powoli poruszam palcem. Sakura nadal
się nie budzi. Głęboko uśpiona, znów ciężko oddycha.
Jednocześnie w jakimś dołku wewnątrz mnie coś próbuje się wydostać ze
skorupy. Nie wiadomo, kiedy zyskałem dodatkową parę oczu pozwalającą
zajrzeć do wnętrza siebie. Dlatego mogę to obserwować. Nie wiem jeszcze,
czy to jest coś dobrego, czy nie. Ale tak czy inaczej nie mogę tego czegoś
wepchnąć z powrotem ani powstrzymać. Jest galaretowate, jeszcze nie ma
twarzy. Wkrótce wykluje się ze skorupy, będzie miało oblicze i zrzuci z
siebie galaretowatą powłokę. Wtedy dowiem się, co to naprawdę jest. Lecz
na razie jest jedynie jakby znakiem o nieustalonym kształcie. Wyciąga rękę
niebędącą ręką i próbuje przebić najcieńszą część skorupki. Widzę jego
skurcze porodowe.
Decyduję się.
Nie, nie jest tak. W rzeczywistości o niczym nie decyduję. Przecież nie
mam wyboru. Zdejmuję bokserki, obnażam członek. Obejmuję Sakurę,
otwieram jej uda i wchodzę w nią. Nie jest to trudne. Jest bardzo miękka, a ja
bardzo twardy. Mój członek nie czuje już bólu. W ciągu tych paru dni żołądź
znacznie stwardniała. Sakura ciągle śni. Zatapiam się w jej śnie.
Nagle się budzi. Orientuje się, że jestem w niej.
– Kafka, co ty u licha robisz?
– Wygląda na to, że jestem w tobie – mówię.
– Dlaczego to zrobiłeś? – pyta Sakura straszliwie suchym głosem. –
Przecież ci powiedziałam, że nie wolno.
– Ale nie mogłem nic na to poradzić.
– No dobra, przestań. Szybko to wyjmij.
– Nie mogę wyjąć – mówię. Kręcę głową.
– Słuchaj uważnie, Tamura. Po pierwsze mam chłopaka. Po drugie bez
pozwolenia wszedłeś do mojego snu. Tak nie wolno.
– Wiem.
– Jeszcze nie jest za późno. Rzeczywiście jesteś we mnie, ale jeszcze się
nie ruszasz i nie miałeś wytrysku. To tam tylko spokojnie siedzi. Jakby nad
czymś myślało, prawda?
Kiwam głową.
– Wyjmij – mówi ostrzegawczo. – I zapomnijmy o tym. Ja zapomnę i ty
też zapomnij. Jestem twoją starszą siostrą, a ty moim młodszym bratem.
Choć nie łączą nas więzy krwi, jesteśmy zdecydowanie rodzeństwem.
Rozumiesz, prawda? Łączą nas więzy rodzinne. Nie powinieneś tego robić.
– Już za późno – mówię.
– Dlaczego.
– Bo tak postanowiłem – mówię.
– Bo tak postanowiłeś – mówi chłopiec zwany Kawką.
Nie chcesz być więcej na łasce różnych rzeczy. Nie chcesz, żeby ci
mieszały w głowie. Zabiłeś już ojca. Zgwałciłeś matkę. A teraz wszedłeś
w siostrę. Jeżeli jest jakaś klątwa, chętnie ją przyjmiesz. Zamierzasz
wykonać cały program. Chcesz jak najszybciej zrzucić z barków ten
ciężar. Żyć w pełni jako ty, a nie uwikłany w knowania kogoś innego.
Tego pragniesz.
Sakura kryje twarz w dłoniach i popłakuje. Żal ci jej. Lecz teraz już
nie możesz stamtąd wyjść. Twój członek rośnie w niej, twardnieje.
Zupełnie jakby zapuszczał korzenie.
– Rozumiem. Już nic więcej nie powiem – mówi ona. – Ale chcę,
żebyś jedno zapamiętał. Ty mnie gwałcisz. Lubię cię, ale tego nie
chciałam. Może już więcej się nie spotkamy. Choćbyśmy bardzo chcieli
się zobaczyć. To ci nie przeszkadza?
Nie odpowiadasz. Wyłączyłeś włącznik myśli. Przytulasz ją do siebie i
zaczynasz poruszać biodrami. Delikatnie i ostrożnie, potem gwałtowniej.
Żeby móc wrócić, starasz się zapamiętać kształt mijanych drzew, lecz
wszystkie wyglądają tak samo i wkrótce toniesz w morzu anonimowości.
Sakura zamyka oczy i poddaje się twoim ruchom. Nic nie mówi. Nie
stawia też oporu. Jej twarz nie ma wyrazu, zwrócona jest w bok. Lecz
czujesz fizyczną rozkosz, jaką ona odczuwa, jak przedłużenie własnego
ciała. Teraz to rozumiesz. Drzewa nakładają się na siebie, tworzą
czerniejącą ścianę i zasłaniają ci pole widzenia. Ptak już nie przekazuje
ci wiadomości. Masz wytrysk.
Mam wytrysk.
Budzę się. Leżę w łóżku, nikogo nie ma. Jest środek nocy. Ciemność jest
bezdenna, zniknęły w niej wszystkie zegary. Wstaję z łóżka, zdejmuję majtki,
spłukuję z nich w zlewie nasienie. Jest białe, ciężkie, lepkie, jak nieślubne
dziecko poronione przez ciemność. Wypijam jedną po drugiej kilka szklanek
wody. Piję i piję, lecz nie mogę ugasić palącego pragnienia. Jestem
straszliwie samotny. W głębokiej ciemności nocy, otoczony lasem, tak
samotny, że większa samotność byłaby chyba niemożliwa. Nie ma tam pór
roku, nie ma światła. Wracam do łóżka, siadam, biorę głęboki oddech.
Spowija mnie ciemność.
To coś w twoim wnętrzu stało się już wyraźnie widoczne. Odpoczywa
tam jak ciemny cień. Skorupki już nigdzie nie widać. Została rozbita i
porzucona. Na rękach masz coś lepkiego. Wygląda to na ludzką krew.
Wyciągasz przed siebie ręce, lecz jest za mało światła, żeby coś dostrzec.
I wewnątrz, i na zewnątrz jest zbyt ciemno.
40
Ale czy rzeczywiście tak się stało? Zabiłeś ojca, zgwałciłeś matkę,
zgwałciłeś siostrę. Zrealizowałeś całą przepowiednię. Miałeś zamiar
położyć kres klątwie, którą rzucił na ciebie ojciec. Ale w rzeczywistości
nic się nie skończyło. Nic nie zostało przełamane. Ta klątwa jest
wypalona w twojej duszy jeszcze żywszą barwą. Pewnie o tym wiesz.
Twoje geny są jej ciągle pełne. Staje się powietrzem, które wydychasz,
wsiada na skrzydła wiatrów nadlatujących ze wszystkich stron, a one
rozsypują ją po całym świecie. Masz w sobie niezmiennie ciemny chaos.
Prawda? Strach, gniew, niepokój wcale nie zniknęły. Są w tobie, uparcie
torturują twoje serce.
Kiedy zostali sami, pani Saeki wskazała panu Nakacie krzesło. Po krótkim
namyśle usiadł. Przez pewien czas nie odzywali się i patrzyli na siebie
przedzieleni stołem. Pan Nakata złączył kolana, położył na nich czapkę i jak
zwykle potarł krótko ostrzyżone włosy. Pani Saeki położyła dłonie na biurku
i w milczeniu przyglądała się panu Nakacie.
– Jeżeli się nie mylę, czekałam na pana przybycie – powiedziała.
– Tak. Nakata też myśli, że tak było. Lecz zajęło to dużo czasu. Czy nie
za długo musiała pani czekać? Nakata spieszył się, jak umiał, szybciej nie
mógł przyjść.
Pani Saeki potrząsnęła głową. – Nie, nie szkodzi. Gdyby przybył pan
wcześniej albo później, sądzę, że byłabym jeszcze bardziej zagubiona. Dla
mnie teraz jest najodpowiedniejsza chwila.
– Panhoshino bardzo życzliwie pomógł. Gdyby nie on, samemu Nakacie
zabrałoby to o wiele dłużej. Bo przecież Nakata nie umie czytać.
– Pan Hoshino to pański przyjaciel, prawda?
– Tak – kiwnął głową pan Nakata. – Być może tak jest. Ale szczerze
mówiąc, Nakata nie bardzo się zna na tych sprawach. Nie licząc Kotów,
Nakata nigdy w życiu nie miał przyjaciela.
– Ja też od bardzo dawna nie mam przyjaciół – powiedziała pani Saeki. –
Oczywiście, nie licząc wspomnień.
– Panisaeki.
– Słucham.
– Prawdę mówiąc, Nakata nie ma ani jednego wspomnienia. A to dlatego,
że Nakata jest głupi. Co to są wspomnienia?
Pani Saeki spojrzała na swoje dłonie na biurku, a potem na pana Nakatę.
– Wspomnienia ogrzewają człowieka od środka. Ale jednocześnie siekają go
gwałtownie na kawałki.
Pan Nakata potrząsnął głową. – Trudna sprawa. Nakata nadal nie bardzo
rozumie, co to są wspomnienia. Rozumie tylko teraźniejszość.
– Ze mną jest najwyraźniej na odwrót – powiedziała pani Saeki.
W pokoju zapanowało głębokie milczenie. Przerwał je pan Nakata.
Odchrząknął lekko.
– Panisaeki.
– Słucham.
– Panisaeki wie o Kamieniu otwierającym wejście, prawda?
– Tak. Wiem – odpowiedziała. Jej palce dotknęły leżącego na biurku
pióra Mont Blanc. – Bardzo dawno temu w pewnym miejscu się z nim
spotkałam. Może lepiej było o tym nie wiedzieć. Ale wybór nie należał do
mnie.
– Kilka dni temu Nakata znowu go otworzył. Po południu, kiedy biły
Pioruny. W miasto uderzyło wiele Piorunów. Panhoshino pomógł. Nakata
sam nie dałby rady. Czy Panisaeki wie, którego dnia biły Pioruny?
Pani Seaki skinęła głową. – Pamiętam.
– Nakata go otworzył, ponieważ musiał otworzyć.
– Wiem. Żeby przywrócić różnym rzeczom ich właściwy kształt.
Pan Nakata przytaknął. – Tak jest.
– Ma pan do tego kwalifikacje.
– Nakata nie bardzo rozumie, co to są kwalifikacje. Ale, proszę pani, tak
czy inaczej, nie było wyboru. Prawdę mówiąc, Nakata zabił kogoś w
dzielnicy Nakano. Nakata nie chciał nikogo zabić. Lecz na polecenie
Panajohnniegowalkera zabił w imieniu jego piętnastoletniego syna, który
powinien był tam być. Nakata musiał to wziąć na siebie.
Pani Saeki zamknęła oczy, potem otworzyła je i spojrzała na pana
Nakatę. – Czy takie różne rzeczy zdarzyły się dlatego, że ja w dalekiej
przeszłości otworzyłam kiedyś kamień otwierający wejście? Czy skutki tego
jeszcze się ciągną, i tu, i tam wywołują zniekształcenia?
Pan Nakata potrząsnął głową. – Panisaeki.
– Tak.
– Tego Nakata nie wie. Zadanie Nakaty polega na tym, żeby w
teraźniejszości, która tu teraz jest, przywrócić rzeczom właściwy kształt. Po
to Nakata opuścił dzielnicę Nakano, przebył wielki most i przyjechał aż na
Shikoku. I Panisaeki pewnie wie, że sama nie może tu dłużej zostać.
Pani Saeki uśmiecha się. – To dobrze – mówi. – Ja tego od dawna pragnę,
proszę pana. Pragnęłam tego w przeszłości, pragnę obecnie. Lecz choć
pragnęłam, nie było mi to dane. Musiałam spokojnie czekać, aż nadejdzie ten
czas, czyli teraz. W wielu wypadkach było to trudno znieść. Lecz cierpienie
stanowiło rodzaj obowiązku, który musiałam spełnić.
– Panisaeki, Nakata ma tylko połowę cienia. Tak samo jak pani.
– Tak.
– Nakata stracił drugą połowę w czasie tamtej wojny. Nakata nie bardzo
wie, dlaczego tak się stało i dlaczego musiało przytrafić się Nakacie. Ale tak
czy inaczej minęło od tamtej pory dużo czasu. Oboje musimy niedługo stąd
odejść.
– Wiem.
– Nakata miał długie życie. Ale jak wcześniej powiedział, nie ma
wspomnień. Dlatego Nakata nie bardzo rozumie to uczucie „cierpienia”, o
którym Panisaeki mówiła. Lecz Nakacie się zdaje, że choć te wspomnienia
wywoływały cierpienie, Panisaeki pewnie nie chciała się ich pozbyć?
– Nie. Ma pan rację. Choćby posiadanie ich wywoływało cierpienie, póki
żyję, nie chcę się ich pozbyć. To jedyny dowód, jedyne, co nadaje znaczenie
mojemu życiu.
Pan Nakata w milczeniu skinął głową.
– Przez to, że niepotrzebnie za długo żyłam, zniszczyłam wielu ludzi i
wiele rzeczy – ciągnęła pani Saeki. – Nawiązałam seksualne stosunki z tym
piętnastolatkiem, o którym pan mówił. Bardzo niedawno. W tamtym pokoju
znów stałam się piętnastolatką i obcowałam z nim. Musiałam to zrobić, bez
względu na to, czy to było właściwe, czy nie. Ale być może przez to coś
innego zostało zniszczone. Tego jednego żałuję.
– Nakata nie bardzo rozumie pożądanie seksualne. Tak samo jak nie ma
wspomnień, nie odczuwa też pożądania seksualnego. Dlatego nie rozumie
różnicy między właściwym a niewłaściwym pożądaniem. Ale co się stało, to
się nie odstanie. Czy coś było właściwe czy nie, Nakata przyjmuje to, co się
stało, i przez to jest teraz takim Nakatą. W takim położeniu.
– Proszę pana.
– Tak. Co takiego?
– Mam do pana prośbę.
Podnosła z podłogi torebkę, wyjęła z niej mały kluczyk. Otworzyła nim
szufladę biurka. Z niej wyciągnęła kilka grubych teczek i położyła na biurku.
– Od powrotu do tego miasta ciągle siedziałam przy biurku i to pisałam.
Zapisywałam swoje życie. Urodziłam się tu bardzo niedaleko, głęboko
kochałam chłopca, który mieszkał w tym domu. Tak głęboko, że głębiej nie
można było kochać. On też mnie tak samo kochał. Żyliśmy w idealnym
zaklętym kręgu. Wszystko było w nim kompletne. Ale oczywiście takie
rzeczy nie trwają wiecznie. Dorośliśmy, czasy się zmieniały. Krąg popękał tu
i tam, do raju dostały się różne rzeczy z zewnątrz, a to, co było w środku,
próbowało wyjść. To naturalne. Lecz mnie wtedy wcale nie wydawało się
naturalne. Dlatego otworzyłam kamień, chcąc zatrzymać tę inwazję z
zewnątrz i odpływ ze środka. Nie pamiętam już dokładnie, jak mi się to
udało. Żeby nie stracić tego chłopaka, zdecydowałam, że muszę za wszelką
cenę otworzyć kamień, żeby nie pozwolić rzeczom z zewnątrz zniszczyć
naszego świata. Nie rozumiałam wtedy, co to oznacza. No i ma się rozumieć,
spotkała mnie za to kara.
Przerwała, podniosła pióro i zamknęła oczy. – Dla mnie życie skończyło
się, kiedy miałam dwadzieścia lat. Reszta to były jedynie niekończące się
reminiscencje. Jakby mroczny, pełen zakrętów, prowadzący donikąd długi
korytarz. Lecz musiałam je przeżyć. Przyjmowałam każdy pusty dzień i
pustym go żegnałam. Ciągnęły się dni, a ja zrobiłam wiele niesłusznych
rzeczy. Nie, szczerze mówiąc, mam wrażenie, że zrobiłam wyłącznie
niesłuszne rzeczy. Przez pewien czas żyłam zamknięta wewnątrz. Jakbym
żyła na dnie głębokiej studni. Przeklęłam, znienawidziłam wszystko na
zewnątrz. W pewnym momencie wyszłam z niej i udawałam, że żyję.
Wszystko przyjmowałam, szłam przez życie, nic nie czując. Spałam też z
wieloma mężczyznami. Przez pewien czas byłam nawet czymś w rodzaju
mężatki. I… ale to wszystko nie miało znaczenia. Wszystko minęło w
mgnieniu oka, nic nie zostało poza bliznami po kilku rzeczach, którymi
gardziłam i które zmarnowałam.
Położyła dłonie na teczkach leżących na biurku.
– Wszystkie wydarzenia dokładnie tu opisałam. Zrobiłam to, żeby siebie
samą uporządkować. Chciałam się jeszcze raz całkowicie upewnić, kim
jestem, jakie życie przeżyłam. Oczywiście nie mogę do nikogo prócz siebie
mieć pretensji, lecz pisanie przypominało wypruwanie sobie żył. Jednak i to
zajęcie wreszcie zakończyłam. Napisałam wszystko do końca. Już tego nie
potrzebuję. Nie chcę też, żeby ktoś przeczytał. Inaczej coś znowu mogłoby
zostać zniszczone. Dlatego chciałabym, żeby pan to gdzieś doszczętnie spalił.
Żeby nie został po tym ślad. Nie mogę liczyć na nikogo prócz pana.
Przepraszam, że pana tym kłopoczę, ale zrobiłby pan to dla mnie?
– Nakata się zgadza – odparł pan Nakata. Kilka razy zdecydowanie
kiwnął głową. – Jeżeli Panisaeki sobie tego życzy, Nakata wszystko starannie
spali. Proszę się nie martwić.
– Dziękuję.
– Ważne było pisanie, prawda? – zapytał pan Nakata.
– Tak. Ma pan rację. Ważne było pisanie. To, co zostało napisane,
gotowy tekst, nie ma żadnego znaczenia.
– Nakata nie umie czytać ani pisać, więc nie może nic opisać. Nakata jest
jak Koty.
– Proszę pana.
– Co takiego?
– Zdaje mi się, że znam pana od bardzo dawna. Czy nie było pana na tym
obrazie? Nie był pan jednym z ludzi w tle na plaży? Takim w podwiniętych
białych spodniach, brodzącym po wodzie?
Pan Nakata cicho wstał z krzesła i podszedł do biurka. Położył swoje
twarde opalone dłonie na spoczywających na teczkach rękach pani Saeki.
Potem, jakby się czemuś przysłuchiwał, wchłonął ciepło jej dłoni w swoje.
– Panisaeki.
– Słucham.
– Nakata też trochę rozumie.
– Co pan rozumie?
– Co to są wspomnienia. Nakata czuje to za pośrednictwem pani dłoni.
Pani Saeki uśmiechnęła się. – To dobrze – powiedziała.
Pan Nakata długo trzymał swoje ręce na jej dłoniach. Pani Saeki wkrótce
zamknęła oczy, cicho zatopiła się we wspomnieniach. Nie były już bolesne.
Ktoś na zawsze usunął z nich ból. Krąg znowu się zamknął. Otworzyła drzwi
dalekiego pokoju, zobaczyła śpiące tam na ścianie jak jaszczurki dwa piękne
akordy. Lekko ich dotknęła. Czubkami palców czuje ich spokojny sen. Wieje
lekki wietrzyk. Widać to po drżeniu starej zasłony. Drży silnie pełna
głębokiego znaczenia zupełnie jak jakaś przenośnia. Pani Saeki ma na sobie
długą niebieską sukienkę. Tę, którą bardzo dawno temu gdzieś nosiła. Gdy
idzie, jej rąbek cicho szeleści. Za oknem jest plaża. Słychać szum fal. Słychać
też jakiś głos. Wiatr przynosi zapach morza. Jest lato. Zawsze jest lato. Na
niebie unosi się kilka białych obłoczków o wyraźnych zarysach.
Tego popołudnia było wyjątkowo dużo pracy. Przyszło wiele osób. Kilka
zadało specjalistyczne pytania. Pan Ōshima zajęty był odpowiadaniem i
wyszukiwaniem żądanych materiałów. Parę razy musiał też znaleźć coś w
komputerze. Zwykle oczywiście poprosiłby panią Saeki o pomoc, ale dziś nie
było to możliwe. Kilka razy odchodził zza kontuaru i nie zauważył nawet, że
pan Nakata wyszedł. Kiedy trochę się uspokoiło, rozejrzał się po bibliotece i
zobaczył, że dwaj mężczyźni już zniknęli. Wszedł po schodach do gabinetu
pani Saeki. Drzwi były jak nigdy zamknięte. Zapukał krótko dwukrotnie i
czekał. Nie było odpowiedzi. Zapukał jeszcze raz. – Proszę pani! – zawołał
przez drzwi. – Wszystko w porządku?
Nadal brak odpowiedzi.
Lekko przekręcił klamkę. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Uchylił je i
zajrzał. Zobaczył panią Saeki z głową leżącą na biurku. Włosy zasłaniały jej
twarz. Pan Ōshima zawahał się przez chwilę. Może tylko zmęczyła się i
usnęła? Lecz nigdy przedtem nie widział, żeby pani Saeki ucięła sobie
drzemkę. Nie należała do ludzi drzemiących podczas pracy. Wszedł do
pokoju, stanął przy biurku. Pochylił się nad jej uchem i jeszcze raz zawołał.
Nie zareagowała. Położył jej rękę na ramieniu, ujął nadgarstek i poszukał
tętna. Nie znalazł. Jej skóra zachowała jeszcze trochę ciepła, lecz zdawało się
strasznie niepewne i obce.
Odgarnął jej włosy i spojrzał na twarz. Oczy były lekko otwarte. Nie
spała. Nie żyła. Lecz wyglądała jak ktoś, kto śni pogodny sen. W kącikach
ust czaił się cień uśmiechu. Nawet po śmierci nie straciła gracji, pomyślał pan
Ōshima. Puścił luźno jej włosy i podniósł słuchawkę telefonu na biurku.
Był przygotowany na to, że któregoś dnia może się to zdarzyć. Lecz
kiedy rzeczywiście znalazł się sam w cichym pokoju ze zmarłą panią Saeki,
nie wiedział, co począć. W sercu nie czuł zupełnie nic. Była mi potrzebna,
pomyślał. Pewnie potrzebowałem jej, chciałem, żeby wypełniła pustkę, jaką
w sobie mam. Lecz mnie nie udało się wypełnić jej pustki. Do końca
pozostała z nią sama.
Ktoś zawołał go z dołu. Zdawało mu się, że słyszy jakiś głos. Drzwi do
pokoju były otwarte, słyszał ludzi chodzących tam i z powrotem na parterze.
Zadzwonił też telefon. Lecz pan Ōshima wszystko to ignorował. Usiadł na
krześle i wpatrywał się w panią Saeki. Wołajcie mnie sobie, ile chcecie.
Dzwońcie sobie, ile chcecie. Wkrótce w oddali rozległ się sygnał karetki
pogotowia. Zdawało się, że stopniowo się zbliża. Niedługo przyjdą ludzie i
zabiorą ją gdzieś. Na zawsze. Podniósł lewą rękę i spojrzał na zegarek. Była
czwarta trzydzieści pięć. Czwarta trzydzieści pięć we wtorek po południu.
Muszę zapamiętać tę godzinę, pomyślał. Będę musiał zawsze pamiętać tę
godzinę, ten dzień.
– Kafko Tamuro – wyszeptał do ściany obok. – Będę musiał ci o tym
powiedzieć. Oczywiście, jeżeli jeszcze nie wiesz.
43
Pozbywszy się bagażu, lekki idę dalej w las. Skupiam się tylko na tym, żeby
iść przed siebie. Nie ma już potrzeby znaczyć drzew. Nie ma potrzeby
zapamiętywać drogi powrotnej. Przestaję nawet przyglądać się uważnie
otoczeniu. Krajobraz i tak się nie zmienia. Strzeliste drzewa nakładające się
na siebie, krzewiące się paprocie, zwisający bluszcz, sękate korzenie, sterty
gnijących liści, wyschnięta skorupa jakiegoś owada. Twarda, lepka
pajęczyna. I niezliczone gałęzie – to istny świat gałęzi! Groźne gałęzie,
gałęzie walczące o miejsce, gałęzie zręcznie ukryte, powykręcane gałęzie,
zamyślone gałęzie, wyschnięte i umierające gałęzie. Taka sceneria powtarza
się bez końca. Tylko przy każdym powtórzeniu wszystko staje się coraz
głębsze.
Z zaciśniętymi ustami idę ścieżką – albo czymś, co ją przypomina.
Prowadzi pod górę, lecz w tej chwili podejście nie jest zbyt strome, nie dyszę
przy wchodzeniu. Czasami zdaje się, że ścieżka znika w morzu paproci albo
kolczastych krzewów, lecz idę dalej, zgadując, gdzie jest, i znów się pojawia
coś w rodzaju ścieżki. Nie czuję już strachu przed lasem. Rządzą nim pewne
prawa. A może są pewne wzorce? Jak się człowiek przestanie bać, zaczyna je
dostrzegać. Wchłaniam tę powtarzalność i przyswajam.
Niczego już nie niosę. Nie mam żółtej farby w sprayu, którą tak ceniłem,
nie mam świeżo naostrzonego toporka. Nie niosę plecaka. Nie mam wody ani
jedzenia. Ani kompasu. Zostawiłem wszystko gdzieś po drodze. Dzięki temu
mogę w widoczny sposób dać lasowi do zrozumienia, że już się nie boję.
Dlatego zdecydowałem, że będę bezbronny. A może próbuję dać to do
zrozumienia sobie samemu? Odrzuciłem twardą skorupę i idę teraz
bezbronny sam do serca labiryntu. Staram się zdać na łaskę istniejącej w nim
pustki.
Nie wiadomo kiedy cichnie muzyka, którą ciągle miałem w uszach.
Zostaje tylko lekki szum. Jak białe prześcieradło rozciągnięte bez jednej
zmarszczki na wielkim łóżku. Dotykam go palcami, wodzę nimi po jego
bieli. Ta biel ciągnie się w nieskończoność. Pocę się pod pachami. Niebo
widoczne czasem między wysokimi gałęziami drzew jest szczelnie pokryte
jednolitymi szarymi chmurami. Lecz jeszcze nie zanosi się na deszcz.
Chmury nawet nie drgną, wszystko pozostaje niezmienne. Ptaszki wysoko na
gałęziach ćwierkają, wysyłają sobie jakby pełne znaczenia sygnały. Owady
brzęczą proroczo w trawie.
Myślę o domu w Nogata, w którym nikt już nie mieszka.
Prawdopodobnie jest teraz zamknięty. Nie szkodzi, niech sobie będzie
zamknięty, myślę. Niech krew, która w niego wsiąkła, tam zostanie. Co mnie
to obchodzi? Więcej do niego nie wrócę. Już przed tym krwawym
wypadkiem zmarło w nim wiele rzeczy. A raczej, zabito wiele rzeczy.
Las co pewien czas próbuje mnie przestraszyć – to z góry, to od dołu.
Dmucha mi zimnym powietrzem w szyję. Staje się tysiącem oczu i igieł,
które mnie przeszywają. Na różne sposoby próbuje mnie stąd wypędzić jako
obcego. Lecz stopniowo uczę się przeciwstawiać tym groźbom. Przecież ten
las to w końcu część mnie. W pewnym momencie zaczynam tak myśleć.
Wędruję po sobie samym. Tak samo jak krew wędruje żyłami. To, co widzę,
to moje własne wnętrze, a to, co wygląda na groźby, to echa strachu z mego
własnego serca. Rozpięta tam pajęczyna to pajęczyna upleciona przez moje
serce, a ptaki śpiewające nad głową to ptaki, które sam wyhodowałem. Takie
obrazy rodzą się we mnie i zapuszczają korzenie.
Jakby popychany pompą jakiegoś olbrzymiego serca, idę dalej leśną
drogą. Zmierza ona do mojego specjalnego miejsca. Jest to źródło światła
przędące ciemność, rodzące bezgłośne echa. Chcę zobaczyć, co tam jest.
Jestem swoim własnym emisariuszem niosącym szczelnie zapieczętowany
tajny prywatny list.
Pytanie.
Dlaczego mnie nie kochała?
Czyżbym nie miał nawet prawa być kochany przez własną matkę?
Przez długie lata pytanie to płonęło gwałtownie w moim sercu, toczyło
jak robak moją duszę. Czy matka nie kochała mnie dlatego, że było ze mną
coś nie w porządku? Czy byłem od urodzenia zbrukany? Czy urodziłem się
po to, żeby ludzie się ode mnie odwracali?
Odchodząc, matka nawet mnie nie objęła. Zostawiła mnie bez jednego
słowa. Odwróciła się ode mnie i zabrawszy siostrę, odeszła, nic nie mówiąc.
Zniknęła mi z oczu jak cichy dym. I ta odwrócona twarz jest ode mnie na
zawsze oddalona.
Nad moją głową znowu jakiś ptak wydaje przejmujący krzyk. Patrzę na
niebo. Są na nim tylko pozbawione wyrazu szare chmury. Nie ma wiatru. Idę
dalej. Idę po nabrzeżu myśli. Nadchodzą i odpływają fale świadomości.
Jedna nadchodzi, zostawia jakieś litery, kolejna zaraz je zmywa. Staram się je
błyskawicznie przeczytać w krótkiej przerwie między falami. Ale nie jest to
proste. Zanim zdążę doczytać do końca, kolejna fala zmywa słowa. W
świadomości zostają tylko ich zagadkowe fragmenty.
Moje serce znowu ciągnie do domu w Nogata. Wyraźnie pamiętam dzień,
kiedy matka odeszła z siostrą. Siedzę na werandzie i patrzę na ogród. Jest
letni wieczór, cienie drzew są wydłużone. Jestem sam w domu. Nie
rozumiem dlaczego, ale wiem, że już jestem porzucony, że zostałem sam.
Wiem, że to wydarzenie będzie w przyszłości miało na mnie głęboki,
decydujący wpływ. Nikt mi tego nie powiedział. Po prostu wiem. W domu
jest pusto i bezludnie jak w opuszczonej stanicy przygranicznej. Patrzę, jak
słońce chyli się ku zachodowi, cienie różnych przedmiotów stopniowo
spowijają cały świat. W świecie, w którym jest czas, niczego nie da się
odwrócić. Czułki cieni milimetr po milimetrze pochłaniają ziemię, twarz
matki, która jeszcze przed chwilą tu była, też zostanie wessana w tę ciemną,
zimną sferę. Ta bezlitośnie odwrócona twarz zostanie automatycznie
wyrwana z mojej pamięci, wytarta.
Idąc przez las, myślę o pani Saeki. Przypominam sobie jej pogodny blady
uśmiech, ciepło dłoni. Próbuję sobie wyobrazić, jak pani Saeki jako moja
matka zostawia mnie, mnie, który dopiero skończyłem cztery lata.
Odruchowo potrząsam głową. Wydaje mi się to zbyt nienaturalne,
niedopuszczalne. Dlaczego miałaby to zrobić? Dlaczego miałaby zranić,
zniszczyć mnie i moje życie? Musiała być ku temu jakaś nieznana ważna
przyczyna, musiało w tym tkwić jakieś głębokie znaczenie.
Staram się poczuć to, co ona musiała wtedy czuć. Staram się postawić w
jej sytuacji. Oczywiście nie jest to łatwe. Przecież to ja zostałem porzucony, a
ona porzucała. Lecz po dłuższym czasie oddalam się od siebie. Moja dusza
wyzwala się, pozbywa się sztywnego stroju, jest teraz czarną kawką,
przysiada na wysokiej gałęzi sosny w ogrodzie i stamtąd obserwuje
czteroletniego mnie na werandzie.
Staje się snującą hipotezy czarną kawką.
– Nie myśl, że matka cię nie kochała – odzywa się za moimi plecami
chłopiec zwany Kawką. – Kochała cię głęboko. Musisz w to uwierzyć. To
jest punkt wyjścia.
– Ale porzuciła mnie. Zostawiła mnie samego w miejscu, w którym nie
wolno było mnie zostawić, i zniknęła. To mnie głęboko zraniło, zniszczyło.
Teraz to rozumiem. Jeżeli naprawdę mnie kochała, jak mogła to zrobić?
– Rzeczywiście, w końcu tak wyszło – mówi chłopiec zwany Kawką. –
Zostałeś bardzo głęboko zraniony, zniszczony. I będziesz przez długie lata
nosił w sobie te rany. Z tego powodu żal mi ciebie. Ale bez względu na to
chyba powinieneś wierzyć, że jeszcze możesz to naprawić. Jesteś młody,
twardy. Odporny. Możesz opatrzyć rany, podnieść głowę i zdecydowanie iść
naprzód. Ale ona już tego nie może zrobić. Ona tylko przepadnie. Nie chodzi
o to, kto tu jest dobry, kto zły. Ty masz rzeczywistą przewagę. Powinieneś
się nad tym zastanowić.
Milczę.
– Słuchaj, to się już stało – ciągnie chłopiec zwany Kawką. – Już się nie
da odwrócić. Nie powinna była cię wtedy porzucać, ty nie powinieneś być
przez nią porzucony. Ale to, co już się stało, jest jak stłuczony rozpryśnięty w
drobny mak talerz. Choćbyś się starał, nie wróci do pierwotnej postaci.
Prawda?
Kiwam głową.
Choćbym się starał, nie wróci do pierwotnej postaci. Naprawdę tak jest.
Chłopiec zwany Kawką mówi dalej: – Słuchaj, twoja matka też miała w
sobie gwałtowny strach i gniew. Tak jak ty teraz. Dlatego właśnie musiała cię
wtedy porzucić.
– Mimo że mnie kochała?
– Tak. Mimo że cię kochała, musiała cię porzucić. Musisz ją zrozumieć i
zaakceptować. Zrozumieć przemożny strach i gniew, które odczuwała, i
przyjąć je jako swoje. Nie odziedziczyć i powtórzyć. Innymi słowy, musisz
jej wybaczyć. Oczywiście to nie jest proste. Ale musisz to zrobić. To dla
ciebie jedyny ratunek. Nie ma innego ratunku.
Zastanawiam się nad tym. Im dłużej myślę, tym większy mam zamęt w
głowie. W sercu mam chaos, tu i tam czuję na skórze ból, jakby mi ją
zdzierano.
– Czy pani Saeki jest moją prawdziwą matką? – pytam.
– Przecież ona sama ci powiedziała. Ta hipoteza jeszcze nie została
podważona. Czyli ta hipoteza jeszcze nie została podważona. Ja też tylko tyle
mogę powiedzieć.
– Nie znaleziono jeszcze dowodu na jej podważenie.
– Zgadza się – mówi chłopiec zwany Kawką.
– I ja muszę tę hipotezę uczciwie do końca sprawdzić?
– Zgadza się – odpowiada chłopiec zwany Kawką zdecydowanym tonem.
– Hipoteza, na której podważenie nie znaleziono dowodów, to hipoteza, którą
warto sprawdzić. Poza tym, co ci w tej chwili pozostaje prócz sprawdzenia tej
hipotezy? Nie masz wyboru. Nawet jeżeli miałbyś siebie odrzucić, musisz ją
do końca sprawdzić.
Miałbym siebie odrzucić?
Te słowa przedziwnie brzmią. Nie potrafię ich zrozumieć.
Lecz nie ma odpowiedzi. Zaniepokojony odwracam się za siebie.
Chłopiec zwany Kawką ciągle tam jest. Idzie zaraz za mną, dotrzymując mi
kroku.
– Jaki strach i gniew nosiła wtedy w sercu pani Saeki? Skąd się wzięły? –
pytając, odwracam się i ruszam przed siebie.
– A jak ty sądzisz? Jaki strach i gniew nosiła wtedy w sercu? –
odpowiada pytaniem chłopiec zwany Kawką. – Dooobrze się zastanów. To
coś, nad czym sam musisz się zastanowić. Od czego masz głowę na karku?
Zastanawiam się. Muszę to zrozumieć i zaakceptować, zanim będzie za
późno. Lecz nadal nie mogę przeczytać słów pozostawionych przez fale na
brzegu świadomości. Nadpływają jedna po drugiej, przerwy są strasznie
krótkie.
– Kocham panią Saeki – mówię. Te słowa przychodzą mi bardzo
naturalnie.
– Wiem – mówi ostro chłopiec zwany Kawką.
– Nigdy przedtem nie doznałem takiego uczucia. I w tej chwili ma to dla
mnie wielkie znaczenie.
– Oczywiście. To zrozumiałe. Oczywiście to ma znaczenie. Dlatego
przyszedłeś aż tutaj, prawda?
– Jeszcze nie rozumiem. Czuję się zagubiony. Mówisz, że matka mnie
kochała. Że mnie głęboko kochała. Chciałbym w to wierzyć. Ale nawet jeśli
tak było, nie mogę tego zrozumieć. Dlaczego kochanie kogoś głęboko ma
znaczyć, że musi się go tak głęboko ranić? Jeżeli tak jest, po co w ogóle
kogoś kochać? Dlaczego muszą się dziać takie rzeczy?
Czekam na odpowiedź. Długo milczę. Lecz nie ma odpowiedzi.
Odwracam się. Nie ma już za mną chłopca zwanego Kawką.
Nad głową słyszę głuchy szum skrzydeł.
Czujesz się zagubiony.
Trzy teczki powierzone im przez panią Saeki spalili nad rzeką przy szosie.
Chłopak kupił w sklepie benzynę do zapalniczek, polał nią obficie teczki i
podpalił. Stanęli obok i w milczeniu przyglądali się, jak kolejne kartki tekstu
giną spowite płomieniami. Prawie nie było wiatru. Dym wznosił się prosto do
nieba i bezszelestnie wtapiał się w nisko wiszące szare chmury.
– Nie wolno ani trochę przeczytać z tego, co palimy, tak? – zapytał pan
Hoshino.
– Tak. Nie wolno czytać – odparł pan Nakata. – Nakata obiecał pani
Saeki, że spali, nie przeczytawszy nawet jednej literki. Obowiązkiem Nakaty
jest dotrzymać obietnicy.
– Uhm, dotrzymywanie obietnic to ważna rzecz – powiedział pan
Hoshino, ocierając pot z czoła. – Dla każdego jest ważne. Ale wydaje mi się,
że łatwiej byłoby, z punktu widzenia oszczędności czasu i wysiłku, wrzucić
to do niszczarki dokumentów. Nawet w małych punktach ksero można
wypożyczyć duże niszczarki. Wiele to nie kosztuje. Nie narzekam, ale
szczerze mówiąc, gorąco jest palić ognisko o tej porze roku. Zimą byłoby
bardzo fajnie.
– Nakata najmocniej przeprasza, ale obiecał Panisaeki, że to doszczętnie
spali. Dlatego jednak musi spalić.
– No, mniejsza o to. Niech będzie. Nie mamy żadnych pilnych spraw do
załatwienia. Gorąco też da się wytrzymać. Ja tylko, jakby to powiedzieć,
rzuciłem propozycję.
Przechodzący obok kot z zainteresowaniem przyglądał się tym dwóm
palącym ognisko nad rzeką o tej porze roku. Był chudy, brązowy,
pręgowany. Koniec ogona miał lekko zagięty. Zdawał się bardzo
sympatyczny, więc pan Nakata chciał do niego zagadać, ale przypomniał
sobie o obecności pana Hoshino i zrezygnował. Koty bywały czujne, jeżeli
pan Nakata nie był sam. Poza tym nie miał już pewności, czy potrafi jak
dawniej z nimi rozmawiać. Nie chciał powiedzieć czegoś dziwnego i
przestraszyć kota. Wkrótce kotu znudziło się chyba patrzenie na ognisko, bo
wstał i gdzieś poszedł.
Kiedy po długim czasie wreszcie spalili do końca teczki, pan Hoshino
zadeptał resztki, aż popiół się rozsypał w proszek. Gdy powieje silniejszy
wiatr, pewnie rozrzuci to wszystko po okolicy. Zbliżał się już zachód słońca i
pokazały się kawki wracające do gniazd.
– Hej, dziadku, tego już nikt nie przeczyta – powiedział pan Hoshino. –
Nie wiem, co tam było napisane, ale wszystko kompletnie zniknęło. Zniknęło
ze świata trochę treści, za to przybyło nicości.
– Paniehoshino.
– No?
– Nakata ma jedno pytanie.
– Nie krępuj się.
– Czy nicości może przybyć?
Pan Hoshino przez chwilę zastanawiał się nad tym z przechyloną na bok
głową. – To trudna sprawa – powiedział. – Czy przybywa nicości? Obrócić
wniwecz to znaczy zmienić w zero, a jeśli dodać zero do zera, wychodzi zero.
– Nakata nie bardzo rozumie.
– Hoshino też nie bardzo rozumie. Jak człowiek zacznie się zastanawiać
nad takimi rzeczami, to dostaje bólu głowy.
– W takim razie przestańmy się zastanawiać.
– Dobry pomysł. W każdym razie spaliliśmy wszystkie papiery. Zniknęły
z nich wszystkie słowa. Obróciły się wniwecz. To chciałem powiedzieć.
– Tak. Nakacie spadł ciężar z serca.
– Więc to znaczy, że na tym zakończyliśmy tu wszystkie sprawy? –
zapytał chłopak.
– Tak. Na tym zakończyliśmy prawie wszystkie sprawy. Zostaje tylko
zamknąć z powrotem wejście.
– To jest ważne, tak?
– Tak. To bardzo ważne. Jak się coś otworzy, trzeba zamknąć.
– No to chodźmy od razu to zrobić. Jest takie przysłowie: nie zwlekaj,
czyniąc dobro.
– Paniehoshino?
– Uhm?
– Ale nie można.
– Dlaczego?
– Bo jeszcze nie nadszedł czas. Żeby zamknąć wejście, trzeba poczekać
na odpowiedni czas na jego zamknięcie. I Nakata musi się przedtem wyspać.
Nakata jest strasznie śpiący.
Chłopak spojrzał na niego. – Chodzi o to, że będziesz znowu spał bez
przerwy parę dni tak jak przedtem?
– Tak, Nakata nie może powiedzieć nic pewnego, ale myśli, że pewnie
tak.
– A czy nie mógłbyś trochę wytrzymać i załatwić sprawy przed spaniem?
Jak ty się, dziadku, przełączysz na spanie, wszystko staje w miejscu.
– Paniehoshino.
– Co tam?
– Nakata najmocniej przeprasza. Byłoby naprawdę dobrze, gdyby to było
możliwe. Nakata też wolałby najpierw zamknąć Kamień, o ile byłaby taka
możliwość. Lecz niestety Nakata musi najpierw spać. Oczy same mu się
zamykają.
– Tak jakby baterie się wyczerpywały?
– Może i tak. To zajęło więcej czasu, niż Nakata myślał. Siły mu się teraz
naprawdę wyczerpują. Proszę Nakatę zabrać gdzieś, gdzie będzie mógł spać.
– Dobra. Złapmy taksówkę i wróćmy do mieszkania. Będziesz sobie
mógł spać jak zabity.
Po odkryciu, że pan Nakata umarł, chłopak nie mógł się zdobyć na odejście z
mieszkania. Był tu „kamień otwierający wejście”, nigdy nie wiadomo, co się
może zdarzyć, więc chciał być w pobliżu, żeby móc błyskawicznie
zareagować. Jakby czuł się za to odpowiedzialny. Przejął odpowiedzialność
pana Nakaty. W pokoju, w którym leżały zwłoki pana Nakaty, włączył
klimatyzację na najniższą możliwą temperaturę, nastawił najsilniejszy
nawiew i sprawdził, że okno jest szczelnie zamknięte.
– Hej, dziadku, żeby ci tylko nie było za zimno – zwrócił się do pana
Nakaty.
Pan Nakata oczywiście nie wypowiedział swojego poglądu na ten temat.
Szczególny ciężar powietrza w pokoju był niewątpliwie efektem czegoś
wydzielanego przez ciało zmarłego.
Chłopak usiadł na kanapie w salonie i spędzał czas, nie robiąc nic
szczególnego. Nie miał ochoty słuchać muzyki, nie miał też ochoty czytać.
Nadchodził wieczór, w kątach pokoju robiło się stopniowo coraz ciemniej,
lecz nie wstał i nie zapalił światła. Zdawało mu się, że opuściły go wszystkie
siły i jak już raz usiadł, nie mógł się podnieść. Czas powoli nadpływał i
powoli odpływał. Czasami zdawało się nawet, że chwilami ukradkiem
zawracał.
Kiedy umarł dziadek, też było mi ciężko na sercu, ale nie tak jak teraz,
pomyślał. Dziadek długo chorował i wiedzieliśmy, że któregoś dnia umrze.
Dlatego kiedy umarł, w pewnym stopniu byliśmy na to przygotowani. Jest
zupełnie inaczej, gdy ma się taki etap przygotowawczy. Ale to nie wszystko,
pomyślał. W śmierci pana Nakaty było coś, co zmuszało do głębokiego,
uczciwego zastanowienia.
Zdawało mu się, że trochę zgłodniał, więc poszedł do kuchni, wyjął z
lodówki mrożony ryż z jarzynami, podgrzał w kuchence mikrofalowej i zjadł
połowę. Wypił puszkę piwa. Po jedzeniu poszedł do sąsiedniego pokoju,
sprawdzić, co się dzieje z panem Nakatą. Pomyślał, że może przypadkiem
ożył. Ale pan Nakata dalej nie żył, tak jak przedtem. W pokoju było zimno
jak w lodówce. W takim zimnie nawet lody by się tak łatwo nie rozpuściły.
Pierwszy raz miał spędzić noc pod jednym dachem ze zmarłym. Może
dlatego nie mógł sobie znaleźć miejsca. Nie mam pietra, pomyślał. Nie czuję
też wstrętu. Po prostu nie jestem przyzwyczajony, nie miałem do czynienia
ze zmarłymi. Poczynając od tego, jak czas płynie, są różnice między
martwymi a żywymi. Dźwięki też brzmią inaczej. Dlatego tak jakoś nie mogę
się uspokoić. Pewnie nie ma na to rady. Przecież pan Nakata jest teraz w
świecie zmarłych, a ja w świecie żywych. Więc jest między nami luka. Wstał
z kanapy i usiadł obok kamienia. Pogłaskał okrągły kamień, jakby głaskał po
głowie kota.
– Kurczę, nie mam pojęcia, co zrobić – odezwał się do kamienia. –
Chciałbym przekazać pana Nakatę w jakieś odpowiednie miejsce, ale jak
najpierw z tobą sobie nie poradzę, nie mogę tego zrobić. I mam mały kłopot.
Gdybyś wiedział, co Hoshino ma zrobić, powiedz, dobra?
Ale nie było odpowiedzi. W tej chwili był to tylko zwykły kamień. Pan
Hoshino też to rozumiał. Nie zapowiadało się, że odpowie na prośby o radę.
Lecz chłopak dalej siedział przy kamieniu i gładził go. Rzucił kilka pytań,
argumentował, przekonywał. Prosił, żeby się nad nim zlitował. Oczywiście
wiedział, że to się na nic nie zda, ale nie przychodziło mu do głowy nic
innego, co mógłby zrobić. A poza tym pan Nakata przecież ciągle gadał do
tego kamienia.
To jednak żałosne, prosić kamień, żeby się zlitował, pomyślał. Przecież
mówi się nawet „nieczuły jak kamień”.
Podniósł się; zamierzał obejrzeć wiadomości w telewizji, lecz zmienił
zdanie. Znów usiadł obok kamienia. Czuł, że teraz ważna jest cisza. Muszę
na coś czekać, wytężając słuch. Ale ja nie bardzo lubię czekać, powiedział do
kamienia. Teraz, jak się zastanawiam, zdaje mi się, że od dawna wiele tracę
przez tę niecierpliwość. Nie pomyślę i robię, co mi akurat przyszło do głowy.
I często źle się to kończyło. Jesteś niespokojny jak kot w marcu, mawiał
dziadek. Ale tutaj muszę się wziąć w garść i czekać. – Wytrzymaj, Hoshino –
przykazał sobie chłopak.
Do jego uszu nie docierało nic prócz szumu nastawionej na pełny
regulator klimatyzacji. Wkrótce minęła dziewiąta, potem dziesiąta. Lecz nic
się nie działo. Tylko czas mijał, noc stawała się coraz głębsza. Chłopak
przyniósł ze swego pokoju koc, położył się na kanapie i przykrył. Zdawało
mu się, że nawet podczas snu lepiej być w pobliżu kamienia. Zgasił światło,
zamknął oczy.
– Słuchaj no, Kamień. Idę spać – zwrócił się do leżącego na podłodze
kamienia. – Jutro rano dalej pogadamy. Dziś był długi dzień. Hoshino chce
pospać.
No tak, pomyślał, to był długi dzień. W ciągu jednego dnia zdarzyło się
naprawdę dużo.
– Hej, dziadku – zawołał głośno w stronę drzwi do sąsiedniego pokoju. –
Panie Nakata. Słyszysz?
Nie było odpowiedzi. Chłopak westchnął, zamknął oczy, poprawił
poduszkę i od razu zasnął. Nie miał żadnych snów, spał nieprzerwanie do
samego rana. W sąsiednim pokoju pan Nakata też nie miał żadnych snów,
spał twardo i głęboko jak kamień.
Chłopiec zwany Kawką fruwał nad lasem, jakby rysował wielki krąg. Kiedy
skończył z jednym, rysował następny, równie regularny, nieco dalej. W ten
sposób na niebie powstawały kręgi, potem znikały. Jego wzrok jak wzrok
pilota samolotu zwiadowczego był ciągle skierowany w dół. Wyglądało na
to, że kogoś tam szuka, lecz nie może znaleźć. Pod nim rozciągał się las
falujący jak morze bez lądu. Zielone gałęzie przeplatały się, nakładały na
siebie, las przyodział głęboko anonimową szatę. Niebo pokrywały szare
chmury, nie było wiatru. Nigdzie nie przeświecał blask łaski. Chłopiec zwany
Kawką mógł być w tej chwili najbardziej samotnym ptakiem na świecie.
Lecz nie miał czasu się tym przejmować.
W końcu dostrzegł przerwę między drzewami i obniżył lot prosto w dół,
kierując się na nią. Była tam niewielka, przypominająca placyk, okrągła
polanka. Na ziemię padała odrobina słońca, zielona trawa krzewiła się tam
jak jakiś znak. Na skraju polanki leżał duży okrągły kamień, na którym
zobaczył siedzącego mężczyznę. Miał na sobie jasnoczerwony dres, a na
głowie czarny jedwabny cylinder. Na nogach nosił buty o grubych
podeszwach do górskiej wspinaczki, obok leżała torba z płótna w kolorze
khaki. Był to dość dziwny strój, ale chłopcu zwanemu Kawką takie rzeczy
były obojętne. Właśnie tego człowieka szukał. Obojętne mu było, jak jest
ubrany.
Słysząc nagły trzepot skrzydeł, mężczyzna podniósł wzrok i spojrzał na
chłopca zwanego Kawką, który przysiadł niedaleko na gałęzi. – Cześć –
pozdrowił go wesoło.
Chłopiec zwany Kawką nic nie odpowiedział. Siedząc na gałęzi, bez
mrugnięcia okiem przyglądał się mężczyźnie. Czasami leciutko przekrzywiał
głowę.
– Znam cię – powiedział mężczyzna, lekko unosząc kapelusz. –
Myślałem, że pewnie zaraz się tu pojawisz.
Odchrząknął, skrzywił się i splunął na ziemię. Roztarł plwocinę
podeszwą.
– Właśnie zrobiłem sobie odpoczynek i nudziło mi się odrobinę, bo nie
miałem z kim pogadać. No jak? Nie przyszedłbyś tu bliżej? Usiedlibyśmy
obok siebie i trochę pogadali. Pierwszy raz cię widzę, ale to nie znaczy, że
zupełnie nic nas nie łączy.
Chłopiec zwany Kawką nie odzywał się. Skrzydła złożył, tak że
przylgnęły do tułowia.
Mężczyzna w cylindrze lekko pokręcił głową.
– Ach tak? Rozumiem, nie umiesz mówić. To nie szkodzi. To ja sobie
pozwolę pogadać. Mnie zasadniczo wszystko jedno. Chociaż nie umiesz
mówić, i tak wiem, co chcesz zrobić. Nie chcesz, żebym dalej poszedł. Nie
mylę się, prawda? Tyle to nawet ja wiem. Nie chcesz mnie dalej puścić. Lecz
ja chcę oczywiście iść dalej. A to dlatego, że to wyjątkowa okazja. Nie mogę
jej przepuścić. Jak to mówią, taka okazja zdarza się raz na sto lat.
Mocno klepnął but w okolicach kostki.
– Więc przechodząc od razu do konkluzji, chcę powiedzieć, że nie uda ci
się mnie powstrzymać. A to dlatego, że nie masz do tego kwalifikacji. Na
przykład mogę zagrać na flecie. Wtedy nie będziesz mógł się do mnie
zbliżyć. To mój flet. Nie wiem, czy wiesz, ale to bardzo szczególny flet. Nie
zwykły, jakich wszędzie pełno. Mam ich w tej torbie mnóstwo.
Wyciągnął rękę i ostrożnie poklepał płócienną torbę. Jeszcze raz spojrzał
na gałąź, na której siedział chłopiec zwany Kawką.
– Zrobiłem te flety, gromadząc dusze kotów. Zebrałem dusze kotów,
wycięte z nich, kiedy jeszcze żyły, i zrobiłem flety. Żal mi tych pociętych
kotów, ale nie miałem wyboru. Te flety przerastają takie ziemskie standardy
jak dobro czy zło, litość czy nienawiść. Wyrabianie ich było przez długi czas
moją misją. Dość dobrze spełniałem tę misję, odegrałem swoją rolę.
Przeżyłem życie, którego nie muszę się wstydzić. Ożeniłem się, spłodziłem
dziecko, wykonałem dużo fletów. Dlatego więcej już nie będę robił. Niech to
zostanie między nami: zamierzam z tych fletów zrobić jeden większy.
Większy, potężniejszy. Flet pierwszej klasy, który sam stanie się systemem. I
teraz chcę iść do miejsca, w którym go zrobię. Nie ja zdecyduję, czy ten flet
w rezultacie będzie dobrem, czy złem. Oczywiście ty też nie. To będzie
zależało od tego, kiedy i gdzie będę. Pod tym względem nie mam uprzedzeń.
Tak jak historia czy pogoda nie mają uprzedzeń. Właśnie dlatego, że nie mam
uprzedzeń, mogę się stać pewnym systemem.
Zdjął cylinder, pogładził trochę przerzedzone na czubku głowy włosy,
znów nałożył kapelusz. Poprawił palcami rondo.
– Kiedy zagram na flecie, odpędzę cię bez najmniejszej trudności. Ale w
miarę możliwości wolałbym teraz nie grać. Granie na nim wymaga pewnej
siły. A ja nie chcę niepotrzebnie tracić sił. Chcę w miarę możliwości
oszczędzać siły na później. Lecz bez względu na to, czy zagram, czy nie, tak
czy inaczej, absolutnie nie uda ci się mnie powstrzymać. To chyba dla
każdego oczywiste.
Mężczyzna jeszcze raz odchrząknął. Pogłaskał się kilka razy po
wystającym pod dresem brzuchu.
– Słuchaj, wiesz, co to limbo? Limbo to strefa przejściowa rozciągająca
się między życiem a śmiercią. To zamglone, smutne miejsce. Innymi słowy,
to miejsce, w którym teraz jestem. Teraz to ten las. Umarłem. Umarłem
chętnie z własnej woli. Lecz jeszcze nie wszedłem do następnego świata.
Czyli jestem duszą wędrującą. Dusza wędrująca nie ma postaci. Przyjąłem
tylko prowizoryczną formę. Dlatego nie możesz mi zrobić krzywdy.
Rozumiesz? Nawet jeżeli gwałtownie poleje się ze mnie krew, nie będzie to
prawdziwa krew. Choćbym straszliwie cierpiał, nie będzie to prawdziwe
cierpienie. W tej chwili zniweczyć mnie mógłby tylko ktoś, kto miałby do
tego kwalifikacje. Niestety, ty ich nie masz. Jesteś jedynie niedojrzałą,
niedorosłą iluzją. Bez względu na to, jak silne są twoje uprzedzenia, nie
możesz mnie zniweczyć.
Uśmiechnął się szeroko do chłopca zwanego Kawką.
– No jak, chcesz się upewnić?
Jakby te słowa były jakimś sygnałem, chłopiec zwany Kawką rozpostarł
szeroko skrzydła, odbił się od gałęzi i rzucił się prosto na mężczyznę. Był to
prosty, błyskawiczny lot. Wbił mu szpony w pierś, odchylił głowę i zupełnie
jakby brał zamach kilofem, zdecydowanie wraził ostry dziób w prawe oko
mężczyzny. Przez ten czas czarne jak smoła skrzydła mocno trzepotały w
powietrzu. Mężczyzna wcale nie stawiał oporu. Zdał się na łaskę ptaka, nie
ruszył nawet palcem. Nawet nie jęknął. Zamiast tego głośno się śmiał.
Kapelusz spadł na ziemię, gałka oczna momentalnie pękła i wypłynęła z
oczodołu. Chłopiec zwany Kawką nieustępliwie zaatakował drugie oko.
Kiedy po oczach mężczyzny zostały dwie dziury, zaczął niestrudzenie
dziobać całą twarz. W jednej chwili stała się jedną wielką raną, krew tryskała
z niej we wszystkie strony. Zabarwiła twarz na czerwono, skóra była w
strzępach, skrawki ciała pryskały na boki, oblicze mężczyzny przypominało
teraz kawał mięsa. Następnie chłopiec bezlitośnie rozdziobał też łysiejące
miejsce na głowie. Lecz mężczyzna nieustannie się śmiał. Jakby to wszystko
było nieprawdopodobnie śmieszne. Im gwałtowniej chłopiec zwany Kawką
go atakował, tym on śmiał się głośniej.
Ani przez chwilę nie odwracał od niego pozbawionych oczu oczodołów i
krztusząc się ze śmiechu, powiedział: – No, no, przecież ci mówiłem. Nie
rozśmieszaj mnie tak. Nie ma siły, która by mnie mogła skrzywdzić. Nie
masz do tego kwalifikacji. Jesteś jedynie nędzną iluzją. Tylko tanim echem.
Wszystko, co robisz, jest na próżno. Jeszcze nie rozumiesz?
Teraz chłopiec zwany Kawką wbił dziób w usta mówiącego. Jego wielkie
skrzydła niezmiennie trzepotały, wypadło z nich kilka lśniących czarnych
piór i unosiły się w powietrzu jak ułamki duszy. Chłopiec zwany Kawką
przeciął dziobem język mężczyzny, przebił go na wylot, skoncentrował
wszystkie siły w dziobie i wyrwał język. Był strasznie gruby i długi. Nawet
po wyciągnięciu z gardła ciągle pełzał dookoła jak jakiś pozbawiony muszli
mięczak. Tworzył słowa ciemności. Straciwszy język, mężczyzna ucichł –
umilkł w końcu jego donośny śmiech. Zdawało się, że nie może już
oddychać. Lecz mimo to, trzymając się za brzuch, dalej bezgłośnie się
zaśmiewał. Chłopiec zwany Kawką słyszał ten pozbawiony dźwięku rechot.
Złowieszczy, pusty śmiech, jak wiatr wiejący po dalekiej suchej pustyni,
nigdy nie umilkł. Przypominał nieco dźwięk fletu dochodzący z innego
świata.
47
Słońce mija najwyższy punkt na niebie, wkrótce odwiedza mnie ona. Nie jest
to pani Saeki jako dziewczyna. Puka cicho i otwiera drzwi. Przez chwilę nie
mogę jej odróżnić od dziewczyny. Mam wrażenie, że wszystko zmienia się
zależnie od kąta padania światła, kierunku wiatru. Zdaje mi się, że w jednej
chwili jest dziewczyną, w następnej znów wraca do postaci pani Saeki. Ale
tak nie jest. Stoi przede mną niewątpliwie pani Saeki, nikt inny.
– Dzień dobry – mówi bardzo naturalnym głosem. Zupełnie jakbyśmy
spotkali się na korytarzu biblioteki. Ma na sobie granatową bluzkę z długimi
rękawami i granatową spódnicę do kolan. Wąski srebrny naszyjnik i kolczyki
z perełkami. Znany mi strój. Obcasy jej pantofli zastukały głucho na
drewnianej werandzie. W tym dźwięku był jakiś ton, który odrobinę nie
pasował do tego miejsca.
Nie podchodzi, tylko przygląda mi się, stojąc w drzwiach. Jakby
sprawdzała, że to naprawdę ja. Oczywiście jestem prawdziwym sobą. Tak
samo jak ona jest prawdziwą panią Saeki.
– Może pani wejdzie i napije się herbaty? – proponuję.
– Dziękuję – odpowiada. I jakby podjęła jakąś decyzję, wchodzi do
pokoju.
Idę do kuchni, włączam kuchenkę i nastawiam wodę. Staram się uspokoić
oddech. Pani Saeki siada na krześle przy stole. Na tym samym krześle, na
którym dopiero co siedziała dziewczyna.
– Czuję się zupełnie tak, jakbyśmy byli w bibliotece.
– Tak – zgadzam się. – Tylko nie ma kawy i nie ma pana Ōshimy.
– I nie ma ani jednej książki – mówi pani Saeki.
Robię dwie filiżanki herbaty ziołowej i niosę je do stołu. Siadam przy stole
naprzeciw niej. Przez otwarte okno dobiegają głosy ptaków. Pszczoła śpi na
szybie.
Pani Saeki odzywa się pierwsza. – Prawdę mówiąc, przyjście teraz tutaj
nie było takie proste. Ale koniecznie chciałam się z tobą zobaczyć i
porozmawiać.
Kiwam głową. – Dziękuję, że pani przyszła.
Uśmiecha się swoim zwykłym uśmiechem. – To ja powinnam ci
dziękować – mówi. Jej uśmiech jest prawie identyczny jak uśmiech
dziewczyny. Lecz uśmiech pani Saeki ma trochę więcej głębi. Ta drobna
różnica porusza mnie.
Otula dłońmi filiżankę. Wpatruję się w jej małe kolczyki z perełkami.
Rozmyśla nad czymś przez chwilę. Myśli dłużej niż zwykle.
– Spaliłam wszystkie wspomnienia – mówi, powoli dobierając słowa. –
Poszły z dymem do nieba. Niezbyt długo będę pamiętała różne rzeczy. Różne
rzeczy, wszystko. Łącznie z tym, co było między nami. Dlatego chciałam się
jak najszybciej z tobą spotkać i porozmawiać. Póki moje serce jeszcze to
pamięta.
Przekręcam głowę i patrzę na pszczołę na szybie. Jej cień jest czarnym
punktem na parapecie.
– Najpierw najważniejsza sprawa – mówi cicho pani Saeki. – Odejdź
stąd, póki nie jest za późno. Przejdź przez las, oddal się, wróć do dawnego
życia. Wejście wkrótce znów zostanie zamknięte. Obiecaj mi, że to zrobisz.
Kręcę głową. – Pani nie rozumie. Nie ma świata, do którego mógłbym
wrócić. Nie pamiętam, żeby od urodzenia ktoś mnie kochał albo potrzebował.
Nie mogę polegać na nikim oprócz siebie. To „dawne życie”, o którym pani
wspomniała, nic dla mnie nie znaczy.
– Mimo to jednak musisz wrócić.
– Nawet jeśli nic tam nie ma? Nawet jeżeli nikt mnie tam nie chce?
– Nie masz racji. Ja tego chcę. Chcę, żebyś tam był.
– Ale pani tam nie ma, prawda?
Pani Saeki spogląda na otuloną dłońmi filiżankę. – No tak, niestety, już
mnie tam nie ma.
– A więc czego się pani po mnie spodziewa, jeśli tam wrócę?
– Spodziewam się tylko jednego – mówi pani Saeki. Podnosi głowę i
patrzy mi prosto w oczy. – Chciałabym, żebyś o mnie pamiętał. Jeżeli ty
jeden będziesz o mnie pamiętał, wszyscy inni mogą sobie zapomnieć.
Zapada między nami milczenie. Głębokie milczenie. W moim sercu
rośnie jedno pytanie. Staje się duże, podchodzi mi do gardła, utrudnia
oddychanie. Lecz jakoś je przełykam.
– Czy wspomnienia są takie ważne? – zadaję inne.
– To zależy – odpowiada i przymyka oczy. – W zależności od sytuacji
potrafią się stać najważniejsze.
– Ale pani je spaliła.
– Ja nie mogłam ich już wykorzystać – mówi, kładąc na stole obie ręce
obok siebie grzbietami do góry, tak samo jak dziewczyna. – Słuchaj, Tamura.
Mam do ciebie prośbę. Weź sobie tamten obraz.
– Chodzi o ten obraz z mojego pokoju w bibliotece? Ten z wybrzeżem?
Pani Saeki kiwa głową. – Tak. Kafka nad morzem. Chciałabym, żebyś go
ze sobą wziął. Obojętne mi dokąd. Tam, gdzie się potem wybierasz.
– Ale ten obraz pewnie jest czyjąś własnością?
Kręci głową. – Jest mój. Dał mi go w prezencie mój chłopak, kiedy jechał
na studia do Tokio. Potem nigdy się z nim nie rozstawałam. Podróżował ze
mną i zawsze wisiał w moim pokoju. Kiedy zaczęłam pracować w Bibliotece
im. Kōmury, powiesiłam go znów tylko na pewien czas w tamtym pokoju.
Na jego dawnym miejscu. Napisałam do pana Ōshimy list, że ci go darowuję.
Włożyłam do szuflady biurka. Poza tym ten obraz od początku był twój.
– Mój?
Kiwa głową. – Przecież ty tam byłeś. Ja stałam obok i patrzyłam na
ciebie. Bardzo dawno temu, nad morzem. Wiał wiatr, na niebie unosiły się
bielusieńkie chmury, zawsze było lato.
Zamykam oczy. Jestem latem na plaży. Siedzę na leżaku. Czuję pod sobą
chropowaty brezent. Mogę wciągnąć w płuca zapach morza. Światło jest
rażące nawet z zamkniętymi oczami. Słychać szum fal. Ich dźwięk oddala się
i zbliża, jakby kołysany czasem. Ktoś nieco oddalony mnie maluje. Obok
siedzi dziewczyna w bladoniebieskiej sukience z krótkimi rękawami i patrzy
na mnie. Na głowie ma słomkowy kapelusz z białą wstążką, przesypuje
palcami piasek. Ma proste włosy i proste silne place. Palce pianistki.
Oblewane słońcem lśnią jej alabastrowe ramiona. W kącikach warg czai się
uśmiech. Kocham ją. Ona kocha mnie.
To wspomnienie.
– Chcę, żeby ten obraz zawsze należał do ciebie – mówi pani Saeki.
Wstaje, podchodzi do okna. Wygląda na zewnątrz. Słońce przed chwilą
minęło najwyższy punkt. Pszczoła jeszcze śpi. Pani Saeki podnosi prawą
rękę, osłania nią oczy jak daszkiem i patrzy w dal. Potem odwraca się do
mnie.
– Muszę już iść – mówi.
Podnoszę się i podchodzę do niej. Jej ucho dotyka mojej szyi. Czuję
twardy kolczyk. Kładę dłonie na jej plecach. Staram się odczytać z nich
znaki. Jej włosy pieszczą moją twarz. Mocno obejmuje mnie ramionami. Jej
palce wbijają mi się w plecy. Trzymają się kurczowo ściany czasu. Pachnie
morzem. Słychać odgłos załamujących się fal. Ktoś mnie woła po imieniu. Z
bardzo daleka.
– Czy pani jest moją matką? – pytam w końcu.
– Powinieneś już znać odpowiedź na to pytanie – odpowiada pani Saeki.
Tak, znam odpowiedź. Lecz ani ja, ani ona nie możemy jej ubrać w
słowa. Ubrana w słowa straciłaby znaczenie.
– Dawno temu porzuciłam kogoś, coś, czego nie wolno było porzucać –
mówi pani Saeki. – Coś, co najbardziej kochałam. Bałam się to utracić.
Dlatego musiałam sama odejść. Uważałam, że lepiej odejść, niż żeby mi
miało zostać odebrane albo z jakiejś przyczyny zniknęło. Oczywiście był też
gniew, którego nie dało się złagodzić. Ale to była pomyłka. Nie wolno było
tego pod żadnym pozorem porzucać.
Milczę.
– A ciebie porzucił ktoś, komu nie wolno było cię porzucić. Słuchaj,
Tamura, wybaczysz mi?
– Czy ja mam prawo pani wybaczyć?
Kiwa kilka razy głową przy moim ramieniu. – Jeżeli gniew i strach nie
stoją ci na przeszkodzie.
– Proszę pani, jeżeli mam do tego prawo, wybaczam pani.
Mamo, mówisz. Wybaczam ci. Coś, co było zamarznięte w twoim
sercu, wydaje dźwięk.
Pani Saeki w milczeniu opuszcza ramiona, odsuwa się ode mnie. Potem
zdejmuje spinkę, która przytrzymywała jej włosy, i bez wahania wbija ostry
koniec we wnętrze lewego ramienia. Bardzo mocno. Prawą ręką
zdecydowanie naciska żyłę obok. Wkrótce z rany zaczyna płynąć krew.
Pierwsza kropla spada na podłogę z nieoczekiwanie głośnym dźwiękiem.
Pani Saeki, nic nie mówiąc, wyciąga ku mnie to ramię. Na ziemię spada
kolejna kropla. Pochylam się i przykładam wargi do niewielkiej rany. Mój
język zlizuje jej krew. Zamykam oczy i smakuję ją. Zbieram w ustach
wyssaną krew i powoli połykam. Czuję ją głęboko w gardle. Cicho wsiąka w
suchą powierzchnię mojego serca. Po raz pierwszy uświadamiam sobie, jak
pragnąłem tej krwi. Moje serce jest w strasznie dalekim świecie. Lecz
jednocześnie moje ciało stoi tutaj. Zupełnie jak żyjący duch. Myślę wręcz, że
chciałbym wyssać całą jej krew. Ale nie mogę tego zrobić. Odsuwam wargi
od jej ramienia i patrzę na nią.
– Do widzenia, Kafko Tamuro – mówi ona. – Wróć do poprzedniego
miejsca i żyj dalej.
– Proszę pani.
– Słucham?
– Nie bardzo rozumiem, co to znaczy żyć.
Odsuwa ode mnie ręce. Podnosi wzrok, spogląda na mnie. Wyciąga dłoń
i dotyka moich warg. – Patrz na obraz – mówi cichym głosem. – Zawsze
patrz na obraz, tak jak ja patrzyłam.
Znika. Otwiera drzwi i wychodzi, nie odwracając się. Zamyka za sobą
drzwi. Stoję w oknie i odprowadzam ją wzrokiem. Idzie szybkim krokiem,
znika w cieniu jakiegoś budynku. Oparty dłońmi o ramę okna w
nieskończoność wpatruję się w miejsce, w którym zniknęła. Może przypomni
sobie, że zapomniała mi coś powiedzieć i wróci? Lecz nie wraca. Pozostała
po niej, niczym jakieś wgłębienie, nieobecność.
Śpiąca dotąd pszczoła budzi się i przez chwilę lata wokół mnie. Wkrótce,
jakby sobie o czymś przypomniała, znika w otwartym oknie. Słońce dalej
świeci. Wracam do stołu i siadam na krześle. W jej filiżance na stole zostało
jeszcze trochę ziołowej herbaty. Nie dotykam jej. Filiżanka wygląda jak
metafora wspomnienia, które wkrótce zostanie utracone.
Zgasił światło w pokoju, zapalił tylko małą lampkę na stole. Pomyślał, że tak
będzie lepiej. On rusza się tylko nocą, więc lepiej zrobić jak najciemniej.
Hoshino też wolałby, żeby jak najszybciej było po wszystkim. No, jak masz
się pojawić, to się zjawiaj. Zaraz cię wykończę. Potem wrócę do siebie do
Nagoyi i zadzwonię do jakiejś dziewczyny.
Chłopak już prawie nie mówił do kamienia. Zachowywał milczenie,
czasami spoglądał na zegarek. Kiedy mu się nudziło, brał do ręki nóż oraz
młotek i wymachiwał nimi w powietrzu. Jeśli coś się ma zdarzyć, to pewnie
będzie naprawdę w środku nocy, pomyślał. Ale przypadkiem może się
zdarzyć wcześniej i nie może tego przegapić. To w końcu szansa, która
zdarza się raz na sto lat. Nie może być nieodpowiedzialny. Kiedy miał na coś
ochotę, pogryzał krakersy i wypijał trochę wody.
– Słuchaj, Kamień – zwrócił się cicho do kamienia o północy. – W końcu
minęła dwunasta. Teraz zaczyna się czas duchów. Teraz lub nigdy. Godzina
prawdy. Zobaczymy we dwóch, co się stanie.
Pan Hoshino dotknął kamienia. Miał wrażenie, że jego powierzchnia jest
nieco cieplejsza niż zwykle. Ale może tylko mu się wydawało. Chcąc dodać
sobie odwagi, kilka razy go pogłaskał.
– Ty też będziesz za mnie trzymać kciuki, co, Kamień? Hoshino
potrzebuje trochę duchowego wsparcia.