Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 171

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Spis treści

Strona redakcyjna

Wstęp

ROZDZIAŁ I. PATRYCJA

ROZDZIAŁ II. STUDENCKIE ŚLEDZTWO

ROZDZIAŁ III. BYĆ JAK ELIOT NESS

ROZDZIAŁ IV. Afera Rywina i kłótnia o kasę

ROZDZIAŁ V. Nienawidzę pana!

ROZDZIAŁ VI. Ziobro odpuszcza Millerowi

ROZDZIAŁ VII. Wrogie przejęcie PiS

ROZDZIAŁ VIII. Powrót grzesznika na kolanach

ROZDZIAŁ IX. SZARŻA NA SĄDY

ROZDZIAŁ X. Skarbonka Ziobry

ROZDZIAŁ XI. Czy dla Ziobry jest życie poza PiS?

ROZDZIAŁ XII. Pomścić ojca

DZIĘKUJĘ

Korzystałam z:
Copyright © by Renata Grochal
Copyright © by Ringier Axel Springer Polska Sp. z o.o., Warszawa

Dyrektor wydawniczy: chomik o warnia, Bernadetta Byrska


Menedżer projektu: Joanna Skolimowska
Redakcja: Andrzej Olejniczak
Projekt okładki: MMM
Fotoedycja: Marek Szczepański

Zdjęcie na okładce: Arek Markowicz/FORUM, Jitalia17/Getty Images

Zdjęcie Renaty Grochal (okładka): Adam Tuchliński

Zdjęcia w książce: Adam Chełstowski/FORUM, Archiwum prywatne Anny Dąbrowskiej,


Tomasz Gzell/PAP, Kacper Pempel/REPORTER, Jacek Bednarczyk/PAP, Maciej Macierzyń-
ski/REPORTER, Maciej Figurski/FORUM, Maciej Jarzębiński/FORUM, Archiwum prywatne
Anny Adamiak, Paweł Kula/PAP, Jacek Domiński/REPORTER, Witold Rozbicki/REPORTER,
Wojciech Olkuśnik/Agencja Wyborcza.pl, Tytus Żmijewski/PAP, Krystian Maj/REPORTER,
Andrzej Hulimka/FORUM, Damian Burzykowski/Newspix.pl, Leszek Szymański/PAP, Jacek
Domiński/REPORTER, Andrzej Iwańczuk/REPORTER, Bart Staszewski, Michał Łepecki/Agen-
cja Wyborcza.pl, Łukasz Gagulski/FORUM

Korekta: Ewa Leszczyńska-Al-Khafagi

Wydawca:
Ringier Axel Springer Polska Sp. z o.o.
ul. Domaniewska 49
02-672 Warszawa

ISBN 978-83-8250-211-4

Warszawa 2022

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.


Mojej Mamie
Wstęp

Ta książka powstała z mojej ciekawości. Obserwując Zbigniewa Ziobrę, wiele razy zasta-
nawiałam się, kim jest człowiek, który doprowadził Polskę do największego kryzysu w relacjach
z Unią Europejską. Jak to się stało, że lider kanapowej partyjki, która w sondażach nie przekracza
nawet progu wyborczego, trzęsie polską polityką. Kręci Jarosławem Kaczyńskim i zapędził go do
narożnika. Geniusz wybitnego politycznego stratega, za jakiego uchodzi prezes PiS, jest przere-
klamowany? Ziobro okazał się sprytniejszy od swego ostatniego patrona? Bez wątpienia dziś to
on dyktuje politykę całego obozu rządzącego i może doprowadzić tę władzę do klęski.
Przez ostatnie dwa lata przeczytałam dziesiątki wystąpień Ziobry i jego wywiadów.
Odbyłam kilkadziesiąt rozmów z ludźmi, którzy na różnych etapach życia zawodowego i prywat-
nego mieli z nim do czynienia. Wiele z tych osób zdecydowało się wystąpić w mojej książce pod
nazwiskiem, co wymagało od nich odwagi. Bardzo za to dziękuję. Zbigniew Ziobro i jego żona
Patrycja nie zdecydowali się na rozmowę.
W co wierzy Ziobro? Naprawdę jest eurosceptykiem i obrońcą tak zwanych tradycyjnych
wartości? Naprawdę wierzy w to, że ludzie LGBT komukolwiek zagrażają? Czy też jest politycz-
nym nihilistą, dla którego jedyną wartością jest władza i dla niej jest w stanie przekroczyć wszel-
kie granice?
Czym kieruje się ten 52-letni człowiek wbrew logice, przyzwoitości i zasadom prawa,
niszcząc wielu ludziom kariery, życie osobiste i zdrowie. To kwestia kompleksów, urazów, cho-
rych ambicji?
Ziobro jest pełen sprzeczności. Z jednej strony próbuje kreować wizerunek twardego sze-
ryfa, politycznego ryzykanta, który nie cofnie się przed niczym w służbie dla kraju. Jednocześnie
gotów jest posunąć się do kupczenia posadami, nacisków, a nawet zmiany prawa „pod siebie”. Za
kulisami jest pełen zwątpienia we własne siły, potrafi wpaść w histerię i bezradnie pyta: „To co ja
mam teraz zrobić?”. Bez ambitnej żony i brata na pewno nie byłby tu, gdzie jest.
Nie można mu odmówić taktycznego zmysłu i determinacji. Wie, że dopóki Jarosław
Kaczyński stoi na czele PiS, musi czekać. Czy gdy prezesa zabraknie, zawalczy o władzę na pra-
wicy?
A może będzie musiał walczyć o siebie? Raz udało się Ziobrze uniknąć odpowiedzialno-
ści. Jego postępowanie w wymiarze sprawiedliwości w latach 2005-2007 to była tylko roz-
grzewka w porównaniu z łamaniem praworządności pod obecnymi rządami. Polityczny fart nie
trwa jednak wiecznie.
Renata Grochal
Patrycja Kotecka-Ziobro, żona Zbigniewa Ziobry, próbuje sterować za kulisami nie
tylko karierą męża, ale i polską polityką. Tu na zdjęciu z uroczystości wręczenia nagrody Czło-
wiek Wolności 2015 tygodnika „wSieci”. Warszawa, 26.01.2016 r.
„Przyszedł do Święczkowskiego i mówi, że ma problem, bo pojawiają się informacje, że
jego narzeczona Patrycja mogła mieć kontakty z gangiem pruszkowskim”.
ROZDZIAŁ I

PATRYCJA

***
Październik 2005 roku. Do Zbigniewa Ziobry zgłasza się prywatny detektyw Jerzy
Godlewski, żeby ostrzec przed prowokacją, która ma zablokować jego kandydaturę na ministra
sprawiedliwości w rządzie PiS, skompromitować go i wyeliminować z polityki. Godlewski na
zlecenie firm ubezpieczeniowych szuka skradzionych samochodów na terenie Unii Europejskiej.
Twierdzi, że informacje o prowokacji ma dzięki swoim kontaktom z niemiecką policją federalną.
– Ziobro w tym czasie zapowiedział między innymi, że po nominacji ministerialnej podej-
mie działania, by doprowadzić do ekstradycji z USA polonijnego biznesmena Edwarda Mazura
w związku z zabójstwem komendanta głównego policji Marka Papały. Ustaliłem, że w szyko-
waną prowokację zaangażowany jest między innymi detektyw Krzysztof Rutkowski, który uda-
wał się w tym czasie kilkakrotnie do Chicago. Poprzez niemiecką policję federalną udało mi się
umówić z Ziobrą na rozmowę – opowiada Jerzy Godlewski.
Spotykają się dwukrotnie – najpierw w krakowskim biurze poselskim Ziobry, później
w budynku Sejmu w Warszawie.
– Moim głównym celem było nie dopuścić do tego, żeby coś złego stało się Zbigniewowi
Ziobrze. Sprawa wyglądała bardzo poważnie, mój ówczesny szef z policji federalnej w Ham-
burgu poinformował mnie, że Ziobro może paść ofiarą prowokacji kogoś, kto usiłuje zablokować
działania dotyczące ekstradycji Mazura do Polski – wspomina Godlewski.
Ziobro nie był zdziwiony. Miał nawet powiedzieć detektywowi, że już od jakiegoś czasu
dzieją się wokół niego dziwne rzeczy, jakieś prowokacje. Opowiedział ze szczegółami o próbach
zdyskredytowania go, w tym ostatniej, która była połączona z wtargnięciem do jego mieszkania.
Uzyskał po niej ochronę służb państwowych.
– Ziobro zapytał mnie, w jaki sposób mogę mu pomóc. Poprosiłem o telefon do Patrycji
Koteckiej, którą on znał z komisji śledczej do sprawy afery Rywina. Z kolei ja wiedziałem, że
Kotecka ma bliskie kontakty z Rutkowskim, który bierze udział w prowokacji wobec Ziobry
– mówi detektyw. - Nie wiedziałem, czy Kotecka sama jest zaangażowana w tę prowokację, czy
też ktoś wykorzystuje ją, wiedząc, że ma dobre relacje z posłem, ale to nie miało dla mnie zna-
czenia. Chciałem, żeby przekazała odpowiednim osobom, że o wszystkim wiemy i jeżeli natych-
miast nie przerwą działań skierowanych przeciwko Ziobrze, to ujawnimy cały proceder – dodaje.
Ziobro daje detektywowi telefon do Koteckiej. Pyta, co chce zrobić, by zakończyć prowo-
kacje, oraz czy wystąpi jako świadek i złoży zeznania, jeśli on napisze doniesienie do prokura-
tury. Godlewski się zgadza. Dzwoni do Koteckiej i umawiają się na rozmowę. Spotykają się
w restauracji meksykańskiej w Śródmieściu Warszawy. Kotecka przychodzi w towarzystwie
trzech mężczyzn. Mówi, że nic nie wie o tym, by wobec Ziobry miała być szykowana jakaś pro-
wokacja i nie ma z tym żadnego związku. Godlewski ustalił, że tuż po ich rozmowie Kotecka
zadzwoniła do Krzysztofa Rutkowskiego i pytała, czy szykuje jakąś prowokację wobec Ziobry.
– Rutkowski się nie przyznał. Prowokacje wobec Ziobry natychmiast się skończyły
– relacjonuje detektyw.
W 2007 roku przeszłością Koteckiej zainteresował się „Super Express”. W tekście „Naga
prawda o Koteckiej” z 7 grudnia dziennikarze rozmawiają między innymi z Krzysztofem Rut-
kowskim, który właśnie wyszedł z aresztu. Został zatrzymany za powoływanie się na wpływy
i wykonywanie czynności detektywa bez licencji. „Super Express”, opierając się na zeznaniach
Jerzego G. (chodzi o Godlewskiego), pyta w tekście, czy to prawda, że „Rutkowski miał podsta-
wić Kotecką ministrowi Ziobrze, by mieć wpływ na decyzje rządowe”.
– To wierutna bzdura – odpowiada wówczas Rutkowski. – Nie kryję, że w październiku
2005 roku Patrycja Kotecka do mnie dzwoniła i zapytała: „Krzysztof! Czy ty dostałeś zlecenie od
opozycji na zbieranie materiałów przeciwko Zbyszkowi i na PiS?”. Wtedy byłem tym pytaniem
oburzony. Dziś wiem, że tak naprawdę za pośrednictwem pani Koteckiej pytał Zbigniew Ziobro.
Jemu bezpośrednio nie wypadało – mówi Rutkowski.
Według moich rozmówców to właśnie sprawa owej prowokacji wobec Ziobry, przed
którą Godlewski przestrzegał polityka w październiku 2005 roku, sprawiła, że Ziobro i Kotecka
się do siebie zbliżyli, wtedy też narodził się ich związek.
***
Początkowo Ziobro niezbyt ufał Koteckiej. Świadczy o tym fakt, że próbował prześwie-
tlić jej przeszłość oraz kontakty. Mój wysoki rangą rozmówca w służbach specjalnych zdradza,
że w 2006 roku Ziobro miał zlecić Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego inwigilację Kotec-
kiej. Już wtedy spotykają się prywatnie.
– Ziobro przyszedł do Bogdana Święczkowskiego (wówczas szefa ABW) i mówi, że ma
problem, bo pojawiają się informacje, że jego narzeczona Patrycja w przeszłości mogła mieć
kontakty z gangiem pruszkowskim. Minister obawiał się, czy nie została ona mu celowo podsta-
wiona przez gangsterów i czy nie wynosi im informacji, którymi mogą być zainteresowani, np.
przez Rutkowskiego, z którym się spotyka. Wtedy to już był poważny związek i oni myśleli
o ślubie – dodaje rozmówca z służb. – Zostało wszczęte rozpracowanie operacyjne, którego
celem było sprawdzenie kontaktów Patrycji Koteckiej. Była śledzona nawet wtedy, kiedy wycho-
dziła z mieszkania od Ziobry. Przed domem czekał samochód, który za nią jechał, by ustalić,
z kim się spotyka. Sam Ziobro kilka razy puścił jej „szczura”, czyli fałszywą informację, żeby
zobaczyć, czy to komuś powtórzy. Miała podsłuch na telefonie. Wyszło, że rzeczywiście spotyka
się z Rutkowskim – opowiada funkcjonariusz. I dodaje, że Ziobro był informowany o ustaleniach
rozpracowywania Koteckiej, do czego wtedy, jako prokurator generalny ani minister sprawiedli-
wości, nie miał prawa, bo to nie były informacje procesowe, tylko operacyjne.
Mój rozmówca twierdzi, że nawet kiedy pojawiały się jakieś informacje, które mogły sta-
nowić punkt wyjścia do konkretnych ustaleń, wątku nie kontynuowano. – Trochę to wyglądało
tak, jakby to rozpracowanie miało być zabezpieczeniem dla Ziobry, że kazał podjąć czynności,
ale jakby wcale nie chciano zbadać sprawy do spodu – ocenia funkcjonariusz. W 2007 roku – po
wygranych przez PO wyborach – został przeprowadzony audyt w ABW. Specjalny zespół spraw-
dzał wszystkie postępowania, w których mogło dojść do przekroczenia uprawnień lub złamania
prawa. To właśnie ten zespół miał trafić na materiały z rozpracowywania Koteckiej – dwie teczki
grube na cztery palce.
Zwróciłam się do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego z pytaniem, czy prowadziła
w 2006 lub 2007 roku rozpracowanie Patrycji Koteckiej, czy była ona inwigilowana i czy spraw-
dzano jej powiązania z Krzysztofem Rutkowskim albo osobami związanymi z gangiem prusz-
kowskim. Uznałam, że jeśli takich działań nie było, kontrolowana przez nominatów PiS ABW
z pewnością zaprzeczy. Tak się jednak nie stało. W odpowiedzi otrzymałam tylko jedno zdanie:
„Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego nie komentuje sprawy” – napisał zespół prasowy
ABW.
***
Poznają się tuż po wybuchu afery Rywina. On jest wschodzącą gwiazdą komisji śledczej,
Patrycja Kotecka, przebojowa blondynka, przykuwająca uwagę seksapilem, dziennikarką „Życia
Warszawy”. Wcześniej pracuje w „Super Expressie”, próbuje sił w modelingu. Jest asystentką
Krzysztofa Rutkowskiego w paradokumentalnym serialu „Detektyw” emitowanym w TVN.
Ziobro przyznaje, że już podczas prac komisji śledczej Kotecka wpadła mu w oko.
„Szczególną uwagę zwróciłem na Patrycję, gdy przesłuchiwaliśmy Leszka Millera. Tam-
tego dnia miałem już tak wszystkiego dosyć i spojrzałem w kierunku stołu, przy którym siedzieli
dziennikarze. Patrycja miała na sobie jakiś niebieski żakiet. Po siedmiu godzinach słuchania
i patrzenia na Leszka Millera zobaczyłem w końcu piękną kobietę, która się uśmiechała” – powie
w wywiadzie dla magazynu „Gala” w 2011 roku.
W czasie prac komisji Kotecka jako dziennikarka zdobywa billingi rozmów telefonicz-
nych „grupy trzymającej władzę”, między innymi Włodzimierza Czarzastego. Przekazuje je śled-
czemu z PiS.
W 2005 roku Patrycja Kotecka współtworzy program śledczy „30 minut” w TVP3.
W czerwcu 2007 roku awansuje na zastępcę dyrektora Agencji Informacji TVP. Podlegają jej
„Wiadomości”, „Teleexpress” i „Panorama”.
Do telewizji publicznej trafia dzięki protekcji Ziobry. Były prokurator krajowy Janusz
Kaczmarek wspomina w książce pod tytułem „Cena władzy”, wywiadzie rzece przeprowadzo-
nym z nim przez dziennikarzy Marka Balawajdera i Romana Osicę, rozmowę ministra sprawie-
dliwości z ówczesnym prezesem TVP Andrzejem Urbańskim, której był świadkiem. „Ziobro
przystąpił do rzeczy mniej więcej tak: »Panie prezesie, będzie pan potrzebował ludzi, a ja mam
taką osobę, jest nią redaktor, za którą mogę poręczyć, Patrycja Kotecka. To osoba, która będzie
działała na naszą rzecz«. Ja rozumiałem, że chodzi o interesy partii, aczkolwiek słowo »partia«
nie padło, ale miałaby to być osoba, która na pewno, nie tak jak inni redaktorzy, będzie pokazy-
wać te wiadomości, które chcielibyśmy widzieć na antenie” – wspomina Kaczmarek.
Według jego relacji Ziobro już wtedy musiał zdawać sobie sprawę z podejrzanej przeszło-
ści swojej narzeczonej, bo próbował w rozmowie z prezydentem uprzedzić ewentualny atak na
Kotecką. „Lecha Kaczyńskiego to co prawda nie bardzo interesowało, ale Ziobro mówił: »Mamy
tu pewną dziennikarkę, która wcześniej była sekowana, ale jest dobrą dziennikarką. Co prawda,
jeśli znajdzie się na jakimś stanowisku, to może zacznie się wyciągać przeciwko niej jakieś
zarzuty, że jest powiązana z mafią, ale to wszystko będzie nieprawda«. Faktem jest, że jeśli
mogło się coś pojawić na daną osobę, protegowaną przez ministra, to zawsze uprzedzał, mówiąc,
że może być atak” – opowiada Kaczmarek.
W TVP Kotecka ma opinię komisarza politycznego. – Ściągnęła do „Wiadomości” zaufa-
nych ludzi i pilnowała, żeby Ziobro i prezydent Lech Kaczyński byli w nich dobrze pokazywani.
Była jedynym dyrektorem, który w weekendy przychodził do pracy i szczegółowo sprawdzał
wszystkie materiały. Potrafiła usiąść w newsroomie i poprawiać teksty dziennikarzy – opowiada
ówczesny pracownik TVP.
Jeszcze nim Kotecka zaczęła odpowiadać za programy informacyjne publicznej telewizji,
przekazywała dziennikarzom materiały z prokuratury zarządzanej przez Zbigniewa Ziobrę, mię-
dzy innymi w sprawie zatrzymanego kardiochirurga Mirosława G. czy w sprawie samobójstwa
Barbary Blidy.
Gdy senator Kazimierz Kutz na pogrzebie Blidy mówi, że jest ona „ofiarą kamiennych
serc”, Kotecka osobiście pilnuje, by ta wypowiedź nie znalazła się w wieczornych „Wiadomo-
ściach”.
Agnieszka Kublik opisuje w „Gazecie Wyborczej” tę interwencję tak: „Szef Agencji
Informacji Jarosław Grzelak dzwoni do szefa »Wiadomości« Radosława Rybińskiego, że setka
Kutza nie pójdzie, bo uderza w PiS. Grzelak przekonuje, że wypowiedź Kutza to nie jest infor-
macja, tylko opinia o cudzych intencjach, a nie każda wypowiedź, nawet bardzo dobra i emocjo-
nalna, jest uprawniona, by ukazać się na antenie”. Tuż przed emisją programu Kotecka wchodzi
do newsroomu. Osobiście pilnuje materiału o pogrzebie Blidy i właściwego przekazu. W geście
protestu prowadzący to wydanie „Wiadomości” Marcin Leśkiewicz nie podpisuje się na końcu
programu jako współwydawca. Autorka materiału Joanna Wajda wycofuje swoje nazwisko.
Na Kotecką spada fala krytyki w internecie. „Bierna, mierna, ale wierna” – piszą o niej
internauci. W jej obronę angażuje się ówczesna rzeczniczka ministra Ziobry. Jednego dnia razem
z dwójką pracowników resortu w ciągu dwóch godzin produkuje ponad 100 pochlebnych komen-
tarzy na temat Koteckiej w rodzaju: „najlepszy człowiek na to stanowisko”, „profesjonalna dzien-
nikarka, niezależna od komuszego układu”. Gdy branżowy miesięcznik „Press” opisuje sprawę,
podwładni Ziobry tłumaczą, że co prawda wpisy robili, używając służbowych komputerów, ale
poza godzinami pracy, i że były one „wyrazem ich osobistego poglądu”.
Po wybuchu afery gruntowej i zatrzymaniu Janusza Kaczmarka do studia TVP przychodzi
profesor Zbigniew Ćwiąkalski, późniejszy następca Ziobry w rządzie PO-PSL. Mówi, że zatrzy-
manie szefa MSWiA jest bezprawne. Kotecka każe w przerwie wyprosić go ze studia. Na koryta-
rzu do mecenasa podchodzi jeden z dziennikarzy TVP i przeprasza. Przyznaje, że „dyrektor
Kotecka trzy razy interweniowała, by natychmiast zdjąć go z anteny”.
– Podszedł do mnie redaktor prowadzący rozmowę i powiedział, że już nie wrócimy na
antenę, bo dostał takie polecenie od pani dyrektor Koteckiej, żeby przerwać. Nie byłem zdzi-
wiony, bo wtedy był bardzo gorący czas. Z powodu tak zwanej afery gruntowej wywrócił się
rząd, a ponieważ odnosiłem się krytycznie do podejmowanych przez prokuraturę decyzji, prze-
rwano ze mną wywiad – wspomina Ćwiąkalski. – Z tego, co wiem, wkrótce ten dziennikarz prze-
stał pracować w TVP – dodaje.
Były podwładny Koteckiej z publicznej telewizji: – Nie łamała ludziom kręgosłupów i nie
zmuszała ich, by robili propagandę PiS. Raczej się z nimi zaprzyjaźniała. Pomagała samotnym
matkom z dziećmi, jednej dziewczynie załatwiła etat, innej dała więcej dyżurów – opowiada.
W ten sposób ludzie mieli wobec niej dług wdzięczności.
Kotecka odchodzi z TVP dopiero w 2009 roku. Rok wcześniej Jacek Kurski, wówczas
europoseł, publicznie ujawnia, że jest ona narzeczoną Ziobry. „Nie ma w tym nic dziwnego, że
ludzie mieszkający razem, narzeczeni, pożyczają sobie laptopa” – argumentuje Kurski w TVN24,
tłumacząc, dlaczego w służbowym komputerze byłego ministra sprawiedliwości znaleziono
materiały należące do Patrycji Koteckiej.
W Sejmie pracują już wtedy dwie komisje śledcze, które próbują udowodnić, że w latach
2005-2007 minister sprawiedliwości i prokurator generalny nielegalnie naciskał na prokuraturę,
służby specjalne i sądy. W tym samym czasie w Wydziale ds. Zwalczania Przestępczości Zorga-
nizowanej i Korupcji Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach trwają przesłuchania świadka
koronnego Piotra K., pseudonim Broda. To ważny członek gangu pruszkowskiego, a potem tzw.
grupy mokotowskiej, specjalizującej się w porwaniach, wymuszaniu okupów, prostytucji i pobi-
ciach. Na podstawie zeznań „Brody” zarzuty udziału w gangu pruszkowskim usłyszało 20 osób,
w tym bossowie – „Wańka” i „Malizna”. Dziewięć osób prawomocnie skazano.
W zeznaniach z 2 lipca 2009 roku, złożonych przed prokuratorem Piotrem Skrzyneckim,
gangster „Broda” sporo miejsca poświęca Patrycji Koteckiej i jej relacjom z półświatkiem na
przełomie lat 90. i pierwszej dekady XXI wieku. Zeznania publikuje w „Gazecie Wyborczej”
dziennikarz śledczy Wojciech Czuchnowski.
„Broda” mówi, że około 1997-1998 roku zgodził się na podpalenie pizzerii na warszaw-
skim Ursynowie. Twierdzi, że zrobił to na zlecenie Koteckiej, dobrej znajomej Sławomira J.
pseudonim Bąbel. „W omawianym okresie była studentką dziennikarstwa lub zarządzania
i mieszkała w Wilanowie. Sławek przyprowadził ją wtedy do mnie jako swoją dziewczynę.
Patrycja po kilku tygodniach znajomości poprosiła J., aby pomógł jej rozwiązać problemy z wła-
ścicielami pizzerii zlokalizowanej na Ursynowie w rejonie ul. Rosoła. Nie wiem, o jakie konkret-
nie rozliczenia chodziło. (…) Sprawcami tego czynu mogły być tylko dwie osoby – albo bezpo-
średnio Sławek J., albo jego bezpośredni współpracownik, który jeździł z nim żółtym renault
megane coupé. O tym mężczyźnie wyjaśniałem już w kontekście wymuszenia na nim tego samo-
chodu, biżuterii i pieniędzy” – zeznaje do protokołu.
„Broda” twierdzi, że kilka tygodni później doszło do konfliktu Koteckiej z „Bąblem”.
„Podczas kolejnej naszej rozmowy przyszła do mnie już ze zleceniem na J. Kontekst tego był
taki, że ja miałem go porwać i pobić, a potem nawet się pozbyć. Wobec Koteckiej przedstawiłem
wersję, że przyjmuję to zlecenie, natomiast w rzeczywistości było inaczej, ponieważ o zleceniu
powiedziałem wprost J.” – „Broda” opowiada prokuratorowi Skrzyneckiemu. (…) „Wspólnie
z nim doszliśmy do wniosku, że należy odwrócić sytuację i uprowadzić Kotecką. Rzeczywiście
to nastąpiło i uprowadziliśmy ją spod jej domu w Wilanowie. Porwanie wyglądało w ten sposób,
że ja do niej wydzwoniłem, ona zeszła do mojego samochodu marki Polonez koloru granatowego
i wywieźliśmy ją nad rozlewisko rzeczne w rejonie Konstancina. Tam bardzo mocno jej »pogro-
ziliśmy«, ale ani Sławek, ani ja jej nie biliśmy. Nie było nawet takiej potrzeby, ponieważ ona
była tak wystraszona, że zrobiłaby dla nas wszystko. Nadmieniam, że ja wcześniej nagrałem zle-
cenie na J. na dyktafonie. To nagranie w późniejszym okresie zniszczyłem, ale ona o tym nie wie.
Do dnia dzisiejszego jest przekonana, że takie nagranie istnieje i jest hakiem na nią. To nagranie
odtworzyliśmy jej w Konstancinie, dając do zrozumienia, że mamy na nią materiał” – zeznaje
„Broda”.
Zbigniew Ziobro z żoną Patrycją Kotecką-Ziobro na uroczystości wręczenia nagrody
Człowiek Wolności 2015 tygodnika „wSieci”. Warszawa. 26.01.2016 r.
Na tym, jak twierdzi gangster, nie skończyły się jego kontakty z późniejszą żoną Zbi-
gniewa Ziobry. „Tego typu sytuacje wykorzystywaliśmy z J. aż do czerwca 2006 roku. Kotecka
na przestrzeni tych lat wykonywała dla nas wiele działań, a w szczególności z uwagi na jej cha-
rakterystyczną urodę »podrzucaliśmy« ją różnym osobom, także z kręgu polityki, biznesu, ale
także funkcjonariuszom policji. Potem nasze kontakty były bardziej sporadyczne, chociażby
z tego względu, że przez 5 lat siedziałem. W tym okresie Kotecką zajmował się J., a w później-
szym okresie detektyw Krzysztof Rutkowski. Po opuszczeniu przeze mnie zakładu karnego
w 2005 roku z Kotecką widziałem się dwukrotnie, ale wtedy zauważyłem, że jej sposób roz-
mowy ze mną jest zupełnie inny. Z pewnością nabrała odwagi i rozmawiała ze mną jak równy
z równym. W tym okresie czasu, jak się okazało, nawiązała kontakt z ministrem sprawiedliwości
Zbigniewem Ziobro. O tym fakcie dowiedziałem się bezpośrednio od Tadeusza W. [członek
gangu mokotowskiego] jeszcze wtedy, kiedy odbywałem karę pozbawienia wolności. Oczywiście
W. doskonale wiedział, że Kotecka jest moim informatorem i że jest kontrolowana przez Krzysz-
tofa Rutkowskiego. Detektyw Rutkowski od początku swojej działalności jest stałym kontaktem
grupy pruszkowskiej. To dzięki nam rozwinął swoją działalność gospodarczą, stał się medialny
i stworzył swoje przedstawicielstwo w Austrii. To on dostarczał nam informacje potrzebne dla
działania grupy i konsultował swoje ruchy na podstawie naszych informacji. To myśmy decydo-
wali, jakie akcje będzie przeprowadzał i przeciwko komu będzie działał. Właśnie Rutkowski bez-
pośrednio »podrzucił« Kotecką ministrowi, ale w jaki konkretnie sposób to uczynił, tego nie
wiem” – mówił „Broda”.
„W tym okresie czasu Kotecka była zatrudniona w TV4 podlegającej grupie Polsat kiero-
wanej przez Zygmunta Solorza. Dla tej stacji pracowała jako dziennikarz interwencyjny i zreali-
zowała reportaż o grupie przestępczej z terenu Olsztyna. W tym czasie Paweł M. [pseudonim
Małolat], czyli jego podgrupa z Pruszkowa, przejmowała dyskoteki na terenie tamtego miasta,
a kontrolowane przez miejscowe grupy. Reportaż faktycznie miał ostrzec ewentualnych kontra-
hentów M. przed próbami współpracy z nim. Dodaję, że Tadeusz W. musiał kontrolować działa-
nia Rutkowskiego w zakresie przekazania Koteckiej Ziobrze. Mogło być i tak, że ten związek był
niezależny od działań Rutkowskiego, ale z całą pewnością był już faktem, było to nam na rękę.
Kotecka miała być wykorzystana przez grupę pruszkowską do zbierania informacji z resortu
ministra. Ja na pewno chciałem, żeby zbierała dla mnie dane np. z jego komputera, fragmentów
rozmów, zapisków. W. powiedział mi, że Kotecka rzeczywiście była dla niego użyteczna. W cza-
sie pierwszej rozmowy ze mną w grudniu 2005 roku Kotecka wyraziła na moją propozycję
zgodę, po czym, kiedy spotkaliśmy się w 2006 roku, rozmawiała już inaczej i dała mi do zrozu-
mienia, że nie jest możliwe ujawnianie informacji. Gdybym wówczas miał więcej czasu, z całą
pewnością temat z Kotecką bym kontynuował. To drugie spotkanie z Kotecką odbyło się w Ale-
jach Jerozolimskich w kawiarni London Steak House. W międzyczasie wykonywaliśmy roz-
mowy telefoniczne, które muszą być odzwierciedlone w moich billingach” – opowiada „Broda”
w prokuraturze.
Czuchnowski prowadzi skrupulatne śledztwo, żeby wyjaśnić, czy zeznania Piotra K. mają
cokolwiek wspólnego z rzeczywistością. Potwierdził, że w opisywanym przez świadka koron-
nego czasie Kotecka mieszkała w Wilanowie i studiowała dziennikarstwo, a także, że znała kilka
osób związanych z półświatkiem. Między innymi Sławomira J. ps. Bąbel, Piotra K. ps. Broda,
Pawła M. ps. Małolat i Zbigniewa C. ps. Dax.
Czy doszło do spalenia pizzerii na Ursynowie? – Wedle jednej wersji tak, według drugiej
– skończyło się na postraszeniu właścicielki.
– Jak było naprawdę, nie da się dziś ustalić, minęło zbyt wiele czasu” – mówi Czuchnow-
ski. Kotecka w odpowiedzi na pytania dziennikarza „Wyborczej” nazwała zeznania „Brody” fake
newsami i zaprzeczyła jakimkolwiek związkom z gangsterami.
„Nie uczestniczyłam w żadnych przestępstwach i nic nie łączy mnie z tym światem”
– napisała żona ministra Ziobry. Dodała ostrzeżenie: „Rozpowszechnianie takich informacji to
świadome naruszenie moich dóbr osobistych i spotka się ze zdecydowanymi krokami prawnymi”
– zapowiedziała. Czuchnowski pozwu jednak nie dostał.
W 2011 r. „Brodę” za wiarygodnego uznał za to Mariusz Kamiński, były szef CBA, dziś
wiceprezes PiS, minister spraw wewnętrznych i administracji, koordynator służb specjalnych.
„Jest to niezwykle cenny świadek koronny. Kiedy mój zastępca Ernest Bejda [były szef CBA]
oglądał tablicę poglądową z przywódcami mafii, to najbardziej znany świadek koronny ps. Masa
był dużo niżej niż »Broda«. Naprawdę Piotr K. ma co mówić prokuraturze i przed sądem. Jest to
jeden z obecnie najcenniejszych świadków koronnych, jakimi dysponuje prokuratura” – mówił
Kamiński na spotkaniu klubów „Gazety Polskiej”.
***
W szczycie popularności Ziobry, w czasach pierwszych rządów PiS, Kotecka – jak twier-
dzą politycy PiS – marzy, by jej mąż został kiedyś prezydentem, a ona pierwszą damą. Ziobro
próbuje zbudować wizerunek szeryfa, który ma go wynieść do prezydentury jak niegdyś Lecha
Kaczyńskiego. Bryluje na konferencjach prasowych.
– Jak PiS przegrało wybory, Ziobro przez kilka lat musiał jeździć po sądach i prokuratu-
rach i tłumaczyć się z różnych spraw oraz swoich nieodpowiedzialnych, zbyt daleko idących
wypowiedzi. To była nauczka dla niego i Patrycji, że z wizerunkiem szeryfa przegrzali – mówi
dobry znajomy Ziobrów. Dodaje, że Kotecka pożegnała się już z marzeniami o prezydenturze.
Teraz plan jest taki, by walczyć o schedę po Jarosławie Kaczyńskim, który przekroczył siedem-
dziesiątkę i kiedyś wycofa się na polityczną emeryturę.
Na początku 2011 roku Ziobro, wówczas europoseł, zdradza w rozmowie z „Gazetą Kra-
kowską”, że ożenił się z Patrycją Kotecką.
– Od wielu miesięcy jestem w sakramentalnym związku małżeńskim. Kościelnym
– dodaje.
Po wygranych przez Zjednoczoną Prawicę wyborach w 2015 r. Kotecka ląduje na stano-
wisku dyrektora marketingu w firmie ubezpieczeniowej Link4. To spółka córka państwowego
giganta PZU. Prezesem PZU zostaje Michał Krupiński, przyjaciel brata Ziobry – Witolda. Na
dyrektorską funkcję nie było konkursu, a Kotecka nie pracowała wcześniej w ubezpieczeniach.
Przez ostatnie pięć lat kierowała PR w Apelli, która jest głównym udziałowcem spółki Fratria,
wydawcy m.in. prawicowego tygodnika „Sieci”. Mimo to żona ministra szybko zostaje człon-
kiem zarządu Link4.
Choć formalnie przechodzi do biznesu, wciąż pozostaje głównym PR-owcem swojego
męża. W PiS żartują, że to jej drugi etat. Dzięki znajomościom z dziennikarzami błyskawicznie
reaguje na informacje dotyczące Ziobry.
W listopadzie 2018 roku w przerwie programu „Kawa na ławę” w TVN24 dzwoni do pro-
wadzącego program Konrada Piaseckiego i zaprzecza, że jej mąż zna radcę prawnego zamiesza-
nego w aferę w Komisji Nadzoru Finansowego.
Ale wpływy Koteckiej sięgają znacznie dalej. Dziennikarze Wirtualnej Polski muszą kon-
taktować się z żoną ministra i ludźmi z jego otoczenia, by ustalać ostateczne wersje artykułów
o Ziobrze i jego resorcie. Sebastian Klauziński opisuje w portalu OKO.press przypadek dzienni-
karza, który dostaje cynk o hejterach w Ministerstwie Sprawiedliwości, atakujących w internecie
niepokornych sędziów. Informacja przychodzi jeszcze przed publikacją na ten temat Onetu, który
ujawnia aferę. Jej skutkiem jest dymisja zastępcy Ziobry – wiceministra sprawiedliwości Łukasza
Piebiaka.
Wp.pl jednak nie podejmuje tematu, mimo że dla każdego dziennikarza jest jasne, iż to
jest polityczna bomba. Człowiek, który dostał cynk, skarży się znajomym, że jego redakcja nie
puści tekstu ze względu na powiązania biznesowe z Ministerstwem Sprawiedliwości.
Tomasz Machała, członek zarządu WP i redaktor naczelny, zwołuje zebranie w redakcji
i tłumaczy dziennikarzom, na czym polegają relacje portalu z resortem Ziobry. Mówi, że dla
niego jako naczelnego, który odpowiada zarówno za treści, jak i za sprawy biznesowe, jest to
„wielowymiarowa układanka”. Zapewnia, że teksty, które mogłyby obalić ministra, portal by
opublikował, ale zaraz dodaje, że nie ma jednak miejsca na „szarpanie za nogawkę, które tylko
wkurwia drugą stronę, bo nie ma z tego dużego pożytku, a on potem musi się z tego tylko tłuma-
czyć”.
– Łączy nas z Ministerstwem Sprawiedliwości wiele biznesowych interesów, które
z przyjemnością będę przecinał, jeśli obali to pana Piebiaka, pana Ziobrę, pana Wosia (najmłod-
szy zastępca Ziobry). Ale nie będę demolował (interesów), dlatego że wisi na tym twoja pensja
i jeszcze pensje 25 osób w pionie wydawniczym dla tematu, ile sushi zamówił Ziobro – mówi
Machała dziennikarzowi, który dostał cynk o aferze hejterskiej w resorcie sprawiedliwości.
Jak ustalił portal OKO.press, od 2017 roku WP cenzurowała teksty dotyczące Minister-
stwa Sprawiedliwości, Ziobry i jego najbliższych współpracowników. Gdy krytyczny tekst
jakimś cudem się ukazał, do newsroomu przychodziła asystentka Machały i wydawała plecenie,
by go zdjąć. Za to na stronie internetowej pojawiały się liczne laurki na cześć Ziobry. Pod wie-
loma podpisywał się „Krzysztof Suwart” – jak się okazało – było to zmyślone nazwisko, którym
podpisywano korzystne dla Ziobry materiały.
„Był taki przykaz, że jak piszemy teksty na temat resortu Ziobry, to trzeba je konsultować
z Kotecką” – opowiadał w OKO.press jeden z dziennikarzy WP. Kilka innych osób potwierdzało,
że dzwonili do Koteckiej, która zatwierdzała teksty na temat męża. W WP, a także należącym do
tej samej spółki portalu Money.pl ukazało się w 2018 i 2019 roku kilkadziesiąt tekstów o spółce
Link4, w której pracowała Kotecka, a także o PZU. Część z nich nie była oznaczona jako mate-
riały sponsorowane, mimo że promowały firmę.
– Kotecka ma ogromne ambicje. Chce rozgrywać i ma bardzo duży wpływ na Zbyszka,
obok brata Witka jest jego głównym doradcą – mówi polityk PiS.
Część rozmówców uważa, że to ona bardziej niż Ziobro ma w sobie gen przywódcy.
– To ma swoje dobre i złe strony. Patrycja jest tak zdeterminowana, że potrafi pokonać
przeszkody, które innym wydają się nie do pokonania. Ale narzuca ludziom swoje zdanie, co
wywołuje konflikty – podkreśla współpracownik Ziobry. W kampanii do europarlamentu w 2014
roku Kotecka kłóciła się z jednym z najbliższych ludzi Ziobry, Patrykiem Jakim, na co wydać
pieniądze. On uważał, że wszystko trzeba wpakować w spoty telewizyjne, które mają największą
siłę rażenia. Kotecka chciała podzielić środki między telewizję, radio i jeden z tabloidów. Posta-
wiła na swoim. – Mimo rozwoju mediów społecznościowych ona wciąż wierzy w siłę tabloidów.
Dlatego Zbyszek tak często w nich występuje – zdradza polityk Solidarnej Polski.
Śmieje się, że bardziej od wizerunku idealnej żony konserwatywnego polityka, która sie-
dzi w domu, wychowuje dzieci i podaje kapcie mężowi, do Koteckiej pasuje dowcip o Clinto-
nach. Na balu po zaprzysiężeniu na prezydenta USA Bill tańczy z Hillary i mówi do żony
– wskazując tańczącego obok miliardera, jej byłego chłopaka: – Patrz, gdzie byś była dziś, gdy-
byś z nim została. – Gdybym z nim została, to on byłby prezydentem – odpowiada Hillary.
***
Jest rok 2014. Trwa kampania do Parlamentu Europejskiego. Dla wyrzuconego z PiS Zio-
bry i jego Solidarnej Polski ma to być szansa powrotu na polityczne salony. Jacek Kurski, wów-
czas jeden z najbliższych ludzi Ziobry, chce, by partia mocno odróżniała się od PiS, odcinając się
od teorii zamachowych w sprawie katastrofy smoleńskiej. Kotecka, chociaż do Solidarnej Polski
nie należy, bierze udział we wszystkich strategicznych naradach. Torpeduje pomysły Kurskiego
i proponuje, by kampanię oprzeć na Ziobrze oraz jego walce z przestępczością.
– Kiedy realizowaliśmy pomysły Kurskiego, mieliśmy jeden-dwa procent w sondażach.
Gdy zmieniliśmy strategię na pomysły Patrycji, skoczyliśmy do 4 procent. Ona czuje politykę
i zna się na PR – zachwala bliski współpracownik Ziobry. Jednak to nie wystarcza. Solidarna
Polska nie przekracza progu wyborczego i nie wchodzi do europarlamentu.
Kurski zaczyna otwarcie podważać przywództwo Ziobry, publicznie mówi, że „okazał się
leszczykiem, któremu trzeba zmieniać pampersy”. Wobec Koteckiej czuje jednak respekt. Jeden
z ziobrystów opowiadał kiedyś „Newsweekowi”, że Kurski potrafił podejść do niej i z uznaniem
powiedzieć, że jest „babą z kutasem”.
Po klęsce w eurowyborach Ziobro jest załamany. Zainwestował w kampanię sporo pienię-
dzy. Solidarna Polska się sypie. Kurski zostaje wyrzucony, Ziobrę opuszczają kolejni współpra-
cownicy. W najbliższym otoczeniu zostają tylko żona, brat i Patryk Jaki. Kotecka pracuje jeszcze
jako dziennikarka. Prowadzi rozmowy w Radiu Solidarność. Po którymś z wywiadów jedzie
autem z dwoma politykami.
– Martwiła się, że Zbyszek leży na deskach i tylko syn Jaś trzyma go przy życiu. Byłem
nawet zdziwiony jej wylewnością – opowiada uczestnik rozmowy.
Studenckie śledztwo to jedyne śledztwo, jakie Zbigniew Ziobro samodzielnie w życiu
przeprowadził. Tu Ziobro podczas konferencji prasowej w Ministerstwie Sprawiedliwości na
temat ustawy o ochronie wolności słowa w internecie, Warszawa 17.12.2020 r.
„W postępowaniu pokrzywdzonego Zbigniewa Ziobro zauważa się eskalację stanowiska
prezentującego nienawistny stosunek do oskarżonego, co wskazuje na zupełne stępienie
racjonalnego myślenia”.
ROZDZIAŁ II

STUDENCKIE ŚLEDZTWO

Sierżant Stanisław Kaczor przed ósmą dociera na poranną zmianę w krakowskim


komisariacie. Do Wigilii 1993 roku zostały cztery dni, więc ma nadzieję na spokojny dyżur. Tuż
po godzinie 8 w komisariacie zjawia się student czwartego roku Wydziału Prawa Uniwersytetu
Jagiellońskiego. Nazywa się Zbigniew Ziobro i mówi, że chciałby złożyć doniesienie
o popełnieniu przestępstwa. Kaczor sięga po wysłużoną maszynę do pisania i cierpliwie wkręca
papier.
„Od kwietnia bieżącego roku otrzymuję telefonicznie i listownie pogróżki grożące
śmiercią, gdy nie dostarczę pieniędzy w kwocie 8 milionów złotych (po denominacji 800 zł),
następnie 100 milionów, a ostatnio 30 milionów. Początkowo uważałem to za głupi żart, ale
obecnie, gdy grożący zwrócił się bezpośrednio do mojej rodziny, dzwoniąc do Krynicy i grożąc
im śmiercią, gdy nie dotrzymam dostarczenia im pieniędzy, wystraszyłem się na poważnie” –
student dyktuje do protokołu. Od razu wskazuje domniemanych sprawców – mają to być jego
koledzy, studenci Akademii Rolniczej Jarosław G. i Marek K.
Sierżant Kaczor wszczyna dochodzenie. Ziobro wyjawia, że zanim zgłosił się na policję,
prawie rok prowadził prywatne śledztwo przeciwko swoim kolegom. Jakby nigdy nic ciągle
utrzymywał z nimi kontakt, prowokował ich nawet do popełniania przestępstw, żeby tylko
znaleźć dowody potwierdzające, że to właśnie oni stali za szantażem. Po co zadał sobie aż tyle
trudu?
***
Jest wrzesień 1992 roku. 22-letni Zbyszek spotyka w autobusie z Krynicy do Krakowa
Jarka. To jego kolega z ławki w krynickim liceum. Jarek nie dostał pokoju w akademiku i jedzie
szukać stancji. Ziobro nie ma tego problemu. To typowy „banan” z zamożnego domu. Gdy tylko
dostał się na studia, rodzice kupili mu w Krakowie trzypokojowe mieszkanie przy ulicy Fałata.
Matka Krystyna Kornicka-Ziobro jest znanym w Krynicy stomatologiem. Ojciec dr Jerzy Ziobro
najpierw był ordynatorem, później dyrektorem Szpitala Uzdrowiskowego, a w końcu awansował
na dyrektora ds. lecznictwa największego w Krynicy uzdrowiska. Ziobro proponuje Jarkowi,
żeby zamieszkał u niego.
Jarek jest zachwycony. Samodzielne mieszkanie dla studentów to w tych czasach
prawdziwy luksus. Chce od razu zobaczyć pokój, ale Ziobro mówi, żeby się wstrzymał, bo jest u
niego kuzyn. Za parę dni, gdy się wyprowadzi, Jarek będzie mógł w nim zamieszkać.
Jarosławowi G. to tłumaczenie wydało się dziwne, bo niby dlaczego obecność kuzyna
przeszkadza w obejrzeniu mieszkania? Kilka dni później wprowadza się na Fałata.
Są jak ogień i woda. Jarek – przystojny, towarzyski, przebojowy. Zbyszek – nieśmiały
i wycofany. Nie ma znajomych, nie umawia się z dziewczynami.
Jarek prosi kolegę z Akademii Rolniczej Marka Kasprzyka, by pomógł mu trochę Ziobrę
rozruszać. Zbyszek zaczyna bywać na imprezach w akademiku.
– To był zakompleksiony chłopak, który na podwórku mógł grać w piłkę z chłopakami
tylko wtedy, gdy brakowało bramkarza. Śmialiśmy się nawet później z kolegami, że największą
mameją na prawie był Zbyszek, aż zdetronizował go Andrzej Duda – wspomina Kasprzyk,
nawiązując do późniejszego prezydenta RP. – Jarek mi wtedy powiedział, że Ziobro jeszcze
nigdy nie był z dziewczyną, że jest prawiczkiem. Postanowiliśmy znaleźć mu jakąś kobietę –
opowiada.
Ziobro nie czuje się dobrze w dużym towarzystwie. Na imprezach siedzi w kącie, nie
zdejmuje nawet kurtki. Jarek z Markiem uznają, że muszą zorganizować spotkanie w bardziej
kameralnym gronie. Idą do kawiarni, gdzie poznają trzy dziewczyny. Zaczynają umawiać się na
randki. Któregoś razu lądują w mieszkaniu Ziobry. Jest alkohol, rozmowy i tańce. Każdy idzie ze
swoją dziewczyną do pokoju. Ziobro zostaje w salonie. – Po jakimś czasie wychodzę i patrzę,
a dziewczyna Zbyszka śpi na stole. On siedzi przy niej i ją głaszcze. Przykrył ją kurtką i zrobił jej
herbatę z cytryną – wspomina Marek. Ziobro patrzy na niego z wyrzutem. Impreza kończy się
awanturą.
– Marku, nie spodziewałem się tego po tobie! Jak mogłeś skrzywdzić tę dziewczynę – nie
kryje emocji Ziobro.
– Pierwszy raz użył wtedy takiego prawniczego sformułowania, że to jest wykorzystanie
osoby pozbawionej świadomości. Byliśmy w szoku, bo Agata nie była pijana, zresztą zaczęła
protestować, mówiąc: „no, coś ty!”. Wtedy sobie pomyślałem, że tu jest większy problem,
ewidentnie Zbyszek miał problem z kobietami – uważa Kasprzyk, wysoki, szczupły mężczyzna,
który razem z żoną prowadzi dziś prywatny biznes.
Koledzy jeszcze kilka razy próbują umówić Ziobrę z jakąś dziewczyną, ale zawsze
kończy się podobnie. Po cichu żartują, że może woli chłopców i w końcu odpuszczają swatanie.
Ich relacje zaczynają się psuć.
W sądzie Ziobro zezna, że nie odpowiadał mu styl życia Kasprzyka. – Wypiliśmy razem
alkohol. Rozmawialiśmy na różne tematy. Wtedy poznałem postawę oskarżonego: ważne było to,
aby używać życia nawet kosztem innych – powie Ziobro.
– Przychodził jeszcze na imprezy, ale już rzadziej. Co ciekawe, raz nasz kolega zwrócił
uwagę na to, że on cały czas siedzi w płaszczu. Była co prawda zima, ale przecież byliśmy
w pubie albo w akademiku, a on ciągle w takim długim płaszczu. Tłumaczył, że jest
przeziębiony. Później okazało się, że pod tym płaszczem miał wielki dyktafon z kasetami i nas
nagrywał – wspomina Marek Kasprzyk.
Po niespełna dwóch miesiącach Ziobro poprosił Jarka, by się wyprowadził. Jak zezna
później w sądzie – nie odpowiadały mu poglądy i postawa życiowa kolegi. Przy okazji okłamał
Jarka, że musi się wynieść, bo na kilka miesięcy ma przyjechać do niego ojciec. Ziobro zapewnia
w sądzie, że rozstali się w zgodzie, ale jedna rzecz nie dawała mu spokoju. Zauważył, że klucz do
drzwi jest inny niż ten pierwotnie dorobiony. Mieli mu to potwierdzić dwaj ślusarze, z którymi
się konsultował.
Od tego czasu jest do Jarka „wewnętrznie sceptycznie nastawiony”. Zamiast wymienić po
prostu wkładkę do zamka, składa donos u dzielnicowego. Mówi o podejrzanym kluczu
i „możliwych kłopotach w przyszłości”. Policjant wysłuchuje donosu, ale nie robi notatki, bo nie
doszło do przestępstwa.
Po serii głuchych telefonów na początku 1993 roku Ziobro dostaje pierwszy anonim (w
sumie będzie ich siedem).
„Jeśli chcesz skończyć nauki, posłuchaj naszych rad. My nie żartujemy. Zgłosimy się.
Czekaj” – pisze szantażysta. Ziobro od razu podejrzewa Jarka i Marka, ale nie zrywa z nimi
kontaktu. Przeciwnie, zaczyna prowadzić własne śledztwo, żeby zebrać dowody na szantażystów.
Później zezna, że starał się „wzbudzać ich zaufanie, jednocześnie obserwując ich zachowanie, by
sprawdzić stosunek do jego osoby”.
Przychodzą kolejne anonimy. Po każdym z nich przychodzi do niego Jarek i pyta, co
słychać. Po drugim liście Ziobro zastawia na kolegów pułapkę. Podczas jednej z rozmów mówi,
że to jest dziwne, iż szantażysta używa w anonimach liter wycinanych z gazet, zamiast pisać
drukiem, co jest trudne do rozszyfrowania dla grafologów.
Następny list jest już pisany drukiem, co – według Ziobry – potwierdza jego tezę
o udziale w przestępczym procederze Jarka. Ziobro pilnie obserwuje kolegów. Szybko dochodzi
do wniosku, że i Marek może być zamieszany, bo – jak mówi później śledczym – „słysząc
o drukowanych literach, zrobił ruch, ściskając obie dłonie”.
Młodemu studentowi prawa prowadzenie śledztwa tak bardzo się podoba, że
przygotowuje nawet prowokację.
– Podawałem fałszywe informacje, nie okazując im, że ich podejrzewam w celu
obserwacji ich reakcji – zwierzy się później. Jest już prawie pewien, że za szantażem stoją Jarek
i Marek. Za dowód poczytuje fakt, że gdy pochwalił im się, że dostanie od dziadka 200 milionów
starych złotych, w kolejnym anonimie żądana kwota urosła do 100 milionów, choć wcześniej
przestępcy domagali się zaledwie ośmiu milionów.
Podczas spotkania w krakowskim pubie Ziobro chwali się kolegom, że kupił akcje Banku
Śląskiego i zarobił na tym duże pieniądze. Wyciąga z kieszeni wydruk z konta i pokazuje go
Jarkowi i Markowi. To wydało im się dziwne, bo skoro zarobił pieniądze, to mu po prostu
wierzyli. Obaj są zupełnie nieświadomi, że to element śledztwa Ziobry. Młody adept prawa
potrzebował dowodu dla sądu, że szantażowali go, bo dokładnie wiedzieli, iż ma sporo
pieniędzy.– Zakładałem, że jeśli to oni są sprawcami, to anonimy się nasilą. Tak też się stało –
zezna Ziobro w sądzie.
Ale na razie próbuje sprowokować kolegów do przestępstwa. Przychodzi do Marka
i mówi, że chce kupić od niego marihuanę. Marek odpowiada, że nikt z jego znajomych nie
sprzedaje, bo wszyscy mają. Cały wydział ogrodniczy na Akademii Rolniczej sadził wówczas
marihuanę przed akademikiem, bo posiadanie narkotyków nie było wtedy zakazane. Tylko
sprzedawanie marihuany było przestępstwem. Dlatego zaproponował Ziobrze, że przyniesie mu
tyle „trawy”, ile chce, ale sprzedać mu nie może. Nie miał pojęcia, że Ziobro go nagrał,
a nagranie miało być dowodem w sądzie, że jest przestępcą.
W grudniu przychodzi kolejny anonim, a w nim polecenie, by Ziobro zapakował do
worka 30 milionów złotych i czekał na wiadomość, gdzie ma zostawić pieniądze. Jarkowi
i Markowi mówi, że zdecydował się zapłacić okup. Chce zostawić pieniądze w budce
telefonicznej i prosi, by obserwowali, kto po nie przyjdzie.
Marek przekonuje, by lepiej zgłosił sprawę policji, która wie, jak przeprowadzić operację
kontrolowanego wręczenia okupu. Ziobro odpowiada, że nie chce mieszać policji, bo jej nie ufa.
Przekazanie okupu ma odbyć się w sobotę. Marek z Jarkiem specjalnie zostają wtedy na
weekend w Krakowie. Ustalają, że wezmą ze sobą jeszcze kilku kolegów na wypadek, gdyby
trzeba było zatrzymać szantażystę i doprowadzić go na policję. Ziobro dzwoni jednak przed
południem i odwołuje akcję. Sprawę zgłasza policji i oskarża swoich kolegów. Marek i Jarek nie
mają o tym pojęcia, uznają sprawę szantażu za zamkniętą.
***
14 stycznia 1994 roku do pokoju Marka w akademiku o szóstej rano wpada policja.
W łóżkach śpi kilka osób. Ze snu wyrywa je nieprawdopodobny huk. Funkcjonariusze, wchodząc
do środka, wywracają szafę, którą młodzi zastawiają na noc drzwi, by nikt im nie przeszkadzał.
– Gdzie śpi Kasprzyk? – krzyczy jeden z policjantów. Studenci wskazują łóżko Marka,
który akurat tej nocy śpi w innym pokoju. Policjanci pakują go do radiowozu i wiozą na
komendę.
Kasprzyk: – Jadę tą suką, nie wiem po co, bo nikt nic mi nie chce powiedzieć. Czułem się
jak Józef K. z „Procesu” Franza Kafki. Myślę, o co chodzi? Nawet przez myśl mi nie przeszło, że
Zbyszek mógł mnie uznać za szantażystę.
Po godzinie w celi dwa na dwa metry zabierają go na przesłuchanie. Wchodząc po
schodach, mija bladego i przerażonego Jarka, ale wciąż nie domyśla się, że powodem jest
Zbigniew Ziobro, bo – jak zezna – nie było między nimi żadnych nieporozumień. Ziobro do
końca świetnie udawał przyjaciela.
Policja przeprowadza konfrontację. Ziobro, patrząc Jarkowi i Markowi w oczy, mówi, że
jest w pełni przekonany, że to oni są sprawcami anonimów, a prywatne śledztwo, które
przeprowadził, tylko go w tym utwierdziło.
Jarek i Marek są w szoku. Pierwszy odpowiada, że to jest wierutne kłamstwo, a powodem
ich kłopotów jest „chora wyobraźnia Ziobry”. Marek dodaje, że zna sprawę szantażu, bo Ziobro
prosił ich o pomoc w ujęciu sprawców.
– Podczas tej konfrontacji wyśmiałem Ziobrę. Powiedziałem, że pokrzywdzony Zbigniew
Ziobro ma zmiany w mózgu. Z anonimami nie mam nic wspólnego – wspomina Kasprzyk.
Policjanci każą jemu i Jarkowi przepisywać słowo w słowo anonimy, by pobrać próbki
pisma dla grafologa.
– Kazali mi pisać prawą i lewą ręką. Zapytałem, czy mam pisać z błędami, bo tam były
ordynarne błędy ortograficzne. Usłyszałem odpowiedź: „Proszę pisać tak, jak jest napisane”, to
pisałem z błędami. Później powiedzieli, że skoro też robię błędy ortograficzne, to znaczy, że to ja
jestem szantażystą – kontynuuje Marek.
Analizę przeprowadza biegły z zakresu pisma ręcznego, doktor habilitowany Antoni
Feluś. Stwierdza, że autorem anonimów jest Marek Kasprzyk, pismo Jarka – według biegłego –
nie pasuje do listów.
– Byłem w szoku. Nigdy w życiu nie pisałem listów, raz tylko wysłałem kartkę do mamy
znad morza – mówi Kasprzyk. 24 lutego 1994 roku zostaje aresztowany pod zarzutem dokonania
wymuszenia rozbójniczego na Zbigniewie Ziobro.
Po 48 godzinach wychodzi.
***
W czerwcu 1994 roku staje przed sądem. Ziobro zostaje oskarżycielem posiłkowym. Jest
bardzo aktywny. Zaprasza koleżanki i kolegów ze szkoły retoryki, do której uczęszcza,
i teatralnym tonem zadaje pytania, opowiada przed sądem o swoich metodach śledczych. Gdy
próbuje z Marka zrobić handlarza narkotyków, ten nie wytrzymuje. – Powiedziałem mu, żeby
ujawnił w sądzie nagrania, z których jasno wynika, że sam do mnie przyszedł, by kupić
marihuanę, a ja mu nie chciałem jej sprzedać. Zbyszek na to: „Tak, wysoki sądzie, nie chciał
sprzedać, ponieważ doświadczeni dilerzy najpierw uzależniają od substancji, a później dopiero
sprzedają”. Ręce mi opadły. On miał wszystko poukładane w głowie, elegancko ten cały proces
wyreżyserował – Marek Kasprzyk do dziś nie potrafi mówić o sprawie bez emocji.
Jego obrońca wystąpił o powołanie innego grafologa. Opinii Felusia zarzucił, że jest
niepełna, a podejrzany pisał pod dyktando policji, powtarzając nawet błędy ortograficzne.
Tymczasem pismo do badania powinno być spontaniczne. Sędzia jednak odrzuca ten wniosek. Po
trzech miesiącach procesu skazuje Marka K. na rok pozbawiania wolności w zawieszeniu na trzy
lata, opierając się na opinii grafologa Felusia.
Kasprzyk: – Moja żona ze stresu wylądowała na podtrzymaniu ciąży w ósmym miesiącu.
Na uczelni miałem akurat obronę pracy magisterskiej i dziekan nazwał mnie kryminalistą. Nikt
nie wierzył, że jestem niewinny, nawet matka nie do końca mi wierzyła.
Po wyroku do sądu przychodzi anonim. „Ziobro i grafolodzy są w błędzie, utrzymując, że
anonimy pisał znajomy Ziobry. Wszystkie listy są pisane przeze mnie” – pisze autor i prosi
o zwolnienie od zarzutów niewinnego człowieka. Obrońca Kasprzyka składa wniosek o rewizję
wyroku. Sąd wojewódzki przychyla się do wniosku i sprawa wraca do sądu rejonowego do
ponownego rozpoznania. Tym razem sędzia godzi się przeprowadzić ponowną ekspertyzę
grafologiczną. Wynik: to nie Marek Kasprzyk pisał anonimy.
Ziobro nie zgadza się z tą opinią i prosi o przesłuchanie swojego brata. 19-letni wówczas
Witold Ziobro przekonuje, że gdy szantażyści dzwonili do domu rodziców w Krynicy, on
podsłuchiwał z drugiego aparatu i rozpoznał w telefonie głos Marka. Witold przyznaje, że nie zna
Kasprzyka i nigdy nie słyszał go na żywo, ale brat odtworzył mu jego głos z nagrań na
dyktafonie i w ten sposób go zidentyfikował. Ziobro chce dołączyć kasety do materiału
dowodowego. Sędzia jednak nie zgadza się, uznając, że zostały one nagrane bez wiedzy
oskarżonego, a poza tym nie zawierały gróźb karalnych, dlatego sąd nie może wziąć ich pod
uwagę.
Sędzia Andrzej Zachuta uniewinnia Kasprzyka. W uzasadnieniu pisze o bardzo
emocjonalnym stosunku rodziny Ziobrów do sprawy. Sporo miejsca poświęca także
Zbigniewowi Ziobrze. „W postępowaniu pokrzywdzonego zauważa się eskalację stanowiska
prezentującego nienawistny stosunek do oskarżonego do tego stopnia, że w ostatniej fazie
procesu w obręb podejrzeń adresowanych do oskarżonego Zbigniew Ziobro włącza elementy
polityki i światopoglądu, a nawet przestępcze. Podejrzewa oskarżonego o usiłowanie włamania
do mieszkania, co wskazuje na zupełne stępienie racjonalnego myślenia pokrzywdzonego. Ta
irracjonalność udzieliła się również bratu pokrzywdzonego, który nie znając osobiście
oskarżonego, rozpoznaje nawet jego głos przez porównanie go z odtwarzanym głosem
z magnetofonu” – pisze sędzia Zachuta. Z opisanym przez sędziego włamaniem chodzi o to, że
nadawca anonimu podał swój adres, który mieścił się nieopodal mieszkania Ziobry. Kasprzyk
poszedł sprawdzić, czy taki adres w ogóle istnieje. Ziobro, który musiał zauważyć go, obserwując
chodnik i ulicę z okna, zbiegł na dół i zarzucił mu, że go śledzi.
Prokurator odwołał się od wyroku uniewinniającego Marka Kasprzyka, ale w kolejnej
instancji został on utrzymany.
Ziobrze została już tylko kasacja. Wniosek wpływa do Sądu Najwyższego w 2001 roku.
Ziobro został właśnie wiceministrem sprawiedliwości u Lecha Kaczyńskiego. Sąd Najwyższy
uznaje wniosek o kasację ze względu na rozbieżne opinie grafologiczne. Zwracając sprawę do
ponownego rozpoznania, sąd nakazuje przeprowadzenie jeszcze jednej opinii grafologa – tym
razem z Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Komendy Głównej Policji. Eksperci
poświęcili na badania 174 godziny, co kosztowało polskiego podatnika sześć tysięcy złotych,
i uznali, że anonimów nie napisał Marek Kasprzyk. Wskazali za to duże podobieństwa między
anonimami, które otrzymywał Ziobro, a listem wysłanym do sądu po skazaniu Kasprzyka.
5 marca 2003 roku, po dziesięciu latach procesu, Marek Kasprzyk został ostatecznie
oczyszczony z zarzutów. Ziobro – wtedy już poseł PiS – nie odwołał się od tego orzeczenia.
Mimo że sądowa batalia zakończyła się pomyślnie dla Kasprzyka, to nie był koniec jego
kłopotów. Dwa miesiące po uniewinnieniu ktoś złożył doniesienie w prokuraturze, że w firmie,
w której zarządzie zasiadał, dochodzi do nieprawidłowości. Początkowo prokurator nie znalazł
żadnych podstaw, by wszcząć śledztwo. Jednak donosem zainteresowała się krakowska
prokuratura. Prokurator Agata Gałuszka-Górska, zaprzyjaźniona z Ziobrą żona zmarłego posła
PiS Artura Górskiego, postawiła Kasprzykowi zarzuty popełnienia przestępstwa. W 2017 roku
i w tej sprawie został uniewinniony. Skarb państwa musiał mu wypłacić 5 tysięcy złotych
odszkodowania.
Dlaczego Ziobro próbował wrobić swoich kolegów w szantaż? Kasprzyk ma swoją teorię.
Jego zdaniem ów „kuzyn”, który mieszkał u Ziobry, zanim wprowadził się do niego Jarek, nie
był żadnym kuzynem, tylko osobą, z którą musiał być blisko związany. Gdy się pokłócili
i Ziobro kazał mu się wyprowadzić, ten chciał się zemścić i zaczął wysyłać Ziobrze anonimy.
Kiedy jednak zaczął dzwonić do jego rodziców i ojciec kazał Ziobrze zgłosić sprawę na policję,
ten się wystraszył, że wszystko wyjdzie na jaw. Dlatego przeprowadził własne niby-śledztwo
i sprokurował dowody tak, by skierować podejrzenia na bogu ducha winnych Jarka i Marka.
– Myślę, że Zbyszek dobrze wie, kto wysyłał mu te anonimy – mówi Marek Kasprzyk.
– Spodziewał się pan, że Ziobro tak daleko zajdzie? – pytam na koniec.
– Oczywiście, że nie. Ale coś w tym jest, że związał swoją karierę z Kaczyńskimi.
Niespełnieni, zakompleksieni nieudacznicy się przyciągają, to nie jest przypadek. Takich
przykładów jest mnóstwo w historii.

Akta śledztwa i procesu karnego przeciwko Markowi Kasprzykowi, w tym dwa


uniewinniające go wyroki
Czy Zbigniew Ziobro był zbyt miękki, by zostać prokuratorem i dlatego wybrał politykę?
Tu na konferencji prasowej liderów PiS prezentuje projekt zmian w kodeksie karnym
opracowany przez grupę ekspertów w resorcie sprawiedliwości za czasów Lecha Kaczyńskiego.
Pierwszy z prawej były minister kultury Kazimierz Michał Ujazdowski. Warszawa, 24.07.2001 r.
Kiedyś Zbyszek mnie pyta: „Jaki pistolet jest takim mercedesem wśród innych, bo
chciałbym sobie taki kupić” – wspomina generał Piotr Pytel.
ROZDZIAŁ III

BYĆ JAK ELIOT NESS

Czy to zakończone spektakularną klapą prywatne śledztwo – jedyne, jakie Zbigniew


Ziobro przeprowadził w życiu – sprawiło, że nie został prokuratorem, tylko politykiem?
Dlaczego spośród zawodów prawniczych nie wybrał bardziej prestiżowego stanu sędziowskiego
albo intratnej adwokatury?
Od dziecka był zafascynowany Eliotem Nessem, legendarnym amerykańskim agentem,
który wtrącił za kratki gangstera Ala Capone’a. Chciał być jak on, to od niego zresztą wziął
charakterystyczny szeroki chód mający budować wizerunek twardego szeryfa. Studia na prawie
i praca prokuratora miały być drogą do realizacji dziecięcych marzeń.
Ziobro nie był pilnym studentem – ukończył studia ze średnią 3,84. Nie działał w kołach
naukowych ani w organizacjach akademickich. Zapisał się za to na podyplomowe studia
homiletyki przy krakowskiej Papieskiej Akademii Teologicznej. Uczył się tam z księżmi z całego
kraju nie tylko sztuki kaznodziejstwa, ale także przekonywania do wartości chrześcijańskich,
a przede wszystkim do własnych poglądów. To miało mu pomóc przełamać wrodzoną
nieśmiałość i pokonać tremę, która będzie mu towarzyszyć w początkach polityki.
Na aplikację prokuratorską w Krakowie się nie dostaje. Zdaje egzamin – jak twierdzi – na
ocenę dobrą, ale obłożenie jest tak duże, że przyjmują tylko najlepszych. Szefowa komisji
Małgorzata Wilkosz-Śliwa radzi mu, żeby starał się o przyjęcie na aplikację na Śląsku, bo tam
jest mniej chętnych. Ziobro odbiera to jako wielkie upokorzenie, nigdy tego nie zapomni. Po
latach prokurator Wilkosz-Śliwa zostanie usunięta z pozostającej pod jego nadzorem Prokuratury
Krajowej.
Gdy Zbigniew Ziobro po raz pierwszy zostaje ministrem sprawiedliwości po wyborach
w 2005 roku, Wilkosz-Śliwa pracuje w Prokuraturze Krajowej. Nowy minister deleguje ją do
odległej od stolicy Prokuratury Rejonowej w Zabrzu. Takie zsyłki staną się później normą wobec
niepokornych prokuratorów. Kiedy Ziobro ponownie rządzi resortem po 2015 roku,
Wilkosz-Śliwa znowu zostaje zdegradowana. Tym razem z Prokuratury Generalnej do rejonówki
na warszawskiej Ochocie. Prokuratorka kieruje sprawę do sądu pracy, zarzucając ministrowi
zemstę: „Może to wynika z moich wcześniejszych kontaktów z Ziobro jako kandydatem na
aplikanta w okręgu prokuratury w Krakowie. Byłam w komisji egzaminacyjnej. Potem miałam
z nim kontakty jako posłem, gdy byłam rzecznikiem prokuratora generalnego” – pisze
w uzasadnieniu. „Niechęć ta jest nie tylko widoczna, ale i odczuwalna w postaci kolejnych
decyzji kadrowych, dolegliwych i niemających racji. Jako niezależny prokurator nie mam
obowiązku ich znosić” – podsumowuje.
Oprócz dawnej traumy z egzaminem na aplikację Ziobro nie może zapomnieć
Wilkosz-Śliwie jej występu w TVP w czasach afery Rywina. Był członkiem komisji,
a Wilkosz-Śliwa rzeczniczką ministra sprawiedliwości.
– Pamiętam ten program, Gośka go zgnoiła i spuściła z wodą klozetową. Zarzuciła mu
przestępstwo, bo jako członek komisji śledczej posłużył się w telewizji protokołami
z prokuratury. Tymczasem te materiały były udostępnione wyłącznie na potrzeby komisji i on nie
miał prawa wymachiwać nimi w telewizji. Ziobro ją za to znienawidził – opowiada członek
krakowskiej palestry.
Wilkosz-Śliwa w pozwie przeciwko ministrowi sprawiedliwości argumentowała, że to
ona powinna wyrazić zgodę na przeniesienie do innej jednostki. Zgoda nie jest wymagana tylko
w przypadku reorganizacji, ale prawdziwej reorganizacji w Prokuraturze Generalnej nie było.
Została przemianowana na Prokuraturę Krajową, ale przejęła wszystkie kompetencje
poprzedniczki.
Wilkosz-Śliwa najpierw oddała sprawę do Sądu Najwyższego, ale ten w lipcu 2016 roku
odwołanie odrzucił, uznając, że prokuratorzy nie mają takiego statusu jak sędziowie, którzy są
nieusuwalni, więc ochrony swojego statusu mogą dochodzić w sądzie pracy. W sądzie pracy
wniosła więc o to, by Zbigniew Ziobro przeniósł ją na równorzędne stanowisko z funkcją, jaką
pełniła w zlikwidowanej Prokuraturze Generalnej, a jeśli to niemożliwe, to żeby przeniósł ją
w stan spoczynku. Pełnomocniczka Ziobry w odpowiedzi na pozew napisała, że nie można
odwołać się od decyzji prokuratora generalnego. Poza tym decyzja Ziobry jest uznaniowa i sąd
nie może badać jej legalności oraz zasadności. Zanim sąd wydał wyrok, Wilkosz-Śliwa uzyskała
prawo do przejścia na wcześniejszą emeryturę.
Ale wróćmy do czasów prokuratorskiej aplikacji. Ziobro robi ją w niewielkiej
Prokuraturze Rejonowej w Mysłowicach. Tłumaczy swojemu patronowi Piotrowi
Świechowskiemu, że przyjechał na Śląsk, bo tu ma dziewczynę, studentkę medycyny.
Związek szybko się rozpada, a aplikant na prokuratura nie bardzo się nadaje. Jest zbyt
wrażliwy.
Dwa domy od prokuratury w piwnicy znaleziono ciało nagiej kobiety w pozycji siedzącej,
w kałuży krwi. Ziobro towarzyszy swojemu patronowi w oględzinach.
Klasyczna śląska kamienica, mieszkańcy siedzą w oknach i przyglądają się policyjnej
robocie. Pies tropiący prowadzi do śmietnika na terenie posesji. Ekipa śledcza początkowo myśli,
że doszło do poronienia i kobieta schowała noworodka w śmietniku, ale nic nie znajdują.
W piwnicy stoją za to puste butelki po wódce Bałtyk. Podczas sekcji zwłok okazuje się, że
kobieta uprawiała seks z nieustalonym mężczyzną, który włożył jej butelkę do pochwy,
rozrywając narządy wewnętrzne.
– Zbyszek był zszokowany. Już wcześniej zauważyłem, że jest bardzo emocjonalny
i empatyczny. W naszej prokuraturze dużo było spraw o znęcanie. Gdy kobiety podczas
przesłuchań opowiadały o tym, jaki los mają w domu, że są bite przez mężów, nie mógł w to
uwierzyć – wspomina Świechowski.
Drastyczność spraw, a jednocześnie pewne poczucie beznadziejności, bo podejrzanych
nie zawsze udaje się oskarżyć, powodują, że Ziobro zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że
prokuratorska robota nie jest dla niego.
Czarę goryczy przelała sprawa mężczyzny, który kazał swojej partnerce siadać w gorącej
wodzie w miednicy i wkładał jej lokówkę do pochwy, powodując rozległe oparzenia. O śledztwie
zrobiło się głośno na Śląsku, pisały o nim media. Podejrzany został zatrzymany i trafił do aresztu.
Gdy siedział za kratkami, zamieścił anons towarzyski w prasie, w którym napisał, że został
aresztowany za znęcanie się nad partnerką, ale sprawa jest dęta, szuka więc nowej kobiety na
dalszą część życia. Mimo ciążących na nim zarzutów pisały do niego kobiety z całej Polski, także
bardzo młode, które chciały odwiedzić go w areszcie. Gdy poparzona partnerka odmówiła
składania zeznań przeciwko mężczyźnie, bo nie chciała go obciążać, Ziobro nie mógł pojąć, jak
to możliwe, że kobiety chronią swoich oprawców.
Już wtedy zaczął mówić, że interesuje go polityka. W rozmowach z prokuratorem
Świechowskim powtarzał, że przyszedł do prokuratury walczyć z postkomunistycznym układem.
Przecież osoby powiązane z służbami PRL, z byłą nomenklaturą, zajmują w latach 90. kluczowe
stanowiska.
– Mówił, że to nie fair, bo zmienił się system, ale możliwości lepszego startu, wyższego
standardu życia wciąż mają kombinatorzy, wywodzący się ze starego układu, którzy czerpią
garściami z nowej rzeczywistości. To wydawało mu się niesprawiedliwe – wspomina prokurator
Świechowski.
Ta awersja do PRL nie może dziwić, bo ojciec Ziobry za komuny siedział w więzieniu.
Mimo że był typowym beneficjentem poprzedniego systemu, najpierw ordynatorem, później
dyrektorem największego uzdrowiska w Krynicy i, jak pisze w książce „Uwikłany” prawicowy
dziennikarz Leszek Szymowski, w 1961 roku zapisał się do PZPR, to „nie wykazywał się
szczególną aktywnością ani lojalnością wobec komunizmu”. Gdy w 1980 roku powstała
Solidarność, Jerzy Ziobro związał się z opozycją demokratyczną. Jak wynika z akt IPN, w czasie
stanu wojennego trafił nawet na kilka miesięcy do aresztu. W uzasadnieniu decyzji podano, że
nastąpiło to „w związku z podejrzeniami o kolportaż prasy zawierającej fałszywe wiadomości
mogące wywołać niepokój publiczny lub rozruchy”. Śledztwo zostało rozszerzone o nielegalną
działalność związkową i ojciec Ziobry został oskarżony w grudniu 1982 roku o dwa przestępstwa
przeciwko władzy komunistycznej. Sąd skazał go na półtora roku więzienia, ale wkrótce wyszedł
do domu, bo na poczet kary sąd zaliczył mu areszt. Ale ta odsiadka nie złamała mu kariery.
Później przez wiele lat kierował największym uzdrowiskiem w Krynicy.
W 1997 roku Zbigniew Ziobro zdał egzamin prokuratorski. To było dziwne, bo zdawał
w Warszawie, a nie w Katowicach. Według Świechowskiego w pierwszym terminie egzaminu
się rozchorował, a zgodnie z procedurą drugi termin był w Warszawie.
Mimo zdanego egzaminu Ziobro nie dostał etatu na Śląsku. Być może dlatego, że – jak
mówi Świechowski – był wtedy problem z etatami asesorskimi. A może dlatego, że był za słaby.

Zbigniew Ziobro, minister sprawiedliwości, i Kazimierz M. Ujazdowski, minister kultury,


na posiedzeniu rządu premiera Jarosława Kaczyńskiego. Warszawa, 18.07.2006 r.
Rzucił prawo, zamarzył o wielkiej polityce. Jeszcze na studiach zapisał się do Forum
Prawicy Demokratycznej, organizacji stworzonej przez polityków prawicy wspierających rząd
Tadeusza Mazowieckiego.
Zaczął szukać politycznego patrona, który otworzyłby mu drzwi do kariery. Postawił na
Jana Rokitę. W Krakowie Rokita był legendą, znanym działaczem opozycji demokratycznej,
uczestniczył w obradach Okrągłego Stołu jako reprezentant strony opozycyjnej. Właśnie
przechodził z Unii Wolności do Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Ziobro był nim
zafascynowany. Zawsze podkreślał swoje antykomunistyczne przekonania, a Rokita zasłynął już
jako szef komisji badającej zabójstwa komunistycznych służb specjalnych. Za czasów rządu
premier Hanny Suchockiej był szefem Urzędu Rady Ministrów. To on de facto kierował pracami
rządu, mając wpływ na strategiczne decyzje.
Ziobro pomaga w kampanii wyborczej Rokity w wyborach parlamentarnych w 1997 roku.
Jako aplikant w prokuraturze nie może zaangażować się na 100 procent, musi być apolityczny,
ale zbiera podpisy pod kandydaturą Rokity. Po wygranych wyborach zostaje nawet zaproszony
na imprezę, by wraz z nim świętować sukces. Jednak gdy krakowski konserwatysta zostaje
posłem, zapomina o Ziobrze. Pociąg do wielkiej polityki odjeżdża, Ziobro będzie musiał jeszcze
poczekać.
Pod koniec aplikacji przez brata Witolda poznaje posła AWS Mariusza Kamińskiego,
twórcę radykalnej organizacji Liga Republikańska. Trwa nowy nabór do Generalnego
Inspektoratu Celnego, w którym Kamiński był na początku lat 90.
Pomaga Ziobrze wkręcić się do GIC w Krakowie. Szef oddziału Olaf Kozłowski, działacz
opozycji demokratycznej w PRL, dostaje telefon z Warszawy z poleceniem, by zatrudnił Ziobrę.
Trochę się ociąga, tłumacząc, że bierze tylko doświadczone osoby, a Ziobro dopiero co skończył
aplikację. Poza tym kandydaci muszą znać biegle co najmniej jeden język obcy, a obca mowa nie
jest najmocniejszą stroną Ziobry.
Prawdziwy powód niechęci do Ziobry jest jednak inny. Szefowie krakowskiego
inspektoratu podejrzewają, że został przysłany, by znaleźć haki na Kozłowskiego, którego ekipa
AWS chce się pozbyć jako człowieka Rokity i zainstalować w Krakowie swojego zaufanego.
Warszawski rozmówca jest uparty, więc Kozłowski zaprasza Ziobrę na spotkanie i pyta, co
chciałby robić. Nowy Ness krakowskiego inspektoratu nie potrafi wskazać konkretów.
– W pracy operacyjnej kompletnie się nie orientował. Widać było, że przyszedł tu po
prostu zarabiać pieniądze. Ale jak Kozłowski go zapytał, czy ma konto w banku, bo gdzieś
pensję trzeba mu będzie przelewać, długo myślał i po kilku minutach odpowiedział, że chyba tak
– wspomina jeden z pracowników krakowskiego GIC.
Kozłowski co kilka dni wzywa bezpośredniego szefa Ziobry i pyta, co robi nowy. Ten
odpowiada, że siedzi. Po miesiącu to samo. Wśród pracowników z tamtych czasów do dziś
panuje przekonanie, że głównym zajęciem Ziobry w owym czasie było siedzenie. Chociaż Piotr
Pytel, dowódca grupy realizacyjnej w krakowskim GIC, a za rządu PO-PSL szef Służby
Kontrwywiadu Wojskowego, przypomina sobie, że kilka razy zabrał Ziobrę na akcję.
Dostali cynk o polu marihuany pod Krakowem. – Jedzie czterech chłopaków na traktorze,
a Ziobro krzyczy: „Piotrek, dawaj kajdanki, musimy ich zatrzymać”. Mówię: „Chłopie, oni nic
nie zrobili”. A on na to: „Przecież widziałeś, jak się patrzyli, widziałeś!” – opowiada Pytel.
Sprawdzają te konopie specjalnym testem na zawartość kannabinoidów – wynik pozytywny. Nie
mogą uwierzyć. Robią jeszcze dwa testy – to samo. Uznają, że muszą zapalić.
– Pamiętam Ziobrę ujaranego, który przewraca się ze śmiechu, ja też ewidentnie coś
czuję. Ale to była tylko autosugestia. Na polu rosły konopie białobrzeskie używane do separacji
upraw.
– Ziobro starał się ze mną zakumplować chyba dlatego, że byłem ze służb, do GIC
przyszedłem z Urzędu Ochrony Państwa. Kiedyś mnie pyta: „Jaki pistolet jest takim mercedesem
wśród innych, bo chciałbym sobie taki kupić” – wspomina generał Pytel.
Ziobro opowie po latach w wywiadzie, że pracując w GIC, nie raz narażał życie, nosił
przy sobie broń i pod przykryciem tropił zorganizowaną przestępczość.
– Kozłowski nigdy nie dałby mu nawet łuku, a co dopiero mówić o broni na ostrą
amunicję do pracy pod przykryciem. Ziobro był wycofanym ślimokiem, na niczym się nie znał.
Niby po studiach prawniczych, ale nie orientował się nawet dobrze w Kodeksie postępowania
karnego, bo nigdy nie pracował jako prokurator – śmieje się jeden z przełożonych Ziobry
z krakowskiego GIC.
Pytel także nie przypomina sobie bohaterskich dokonań Ziobry.
– To był raczej taki typ tchórzliwy, nie pchał się w ryzykowne sytuacje, ale cechowała go
wielka ambicja. Miał całą kolekcję książek z neuroprogramowania lingwistycznego, które czytał.
Mówił mi, że można tak ustawić własną psychikę, że osiągnie się sukces – wspomina Pytel.
Z czasem zaczął zauważać, że Ziobro się zmienia. Zamiast rozmawiać, przemawiał, jakby
wygłaszał jakieś wiekopomne wystąpienie przed tłumem ludzi. Kiedyś poszli razem do księgarni
i Ziobro nie zważając na to, że obok są ludzie i trzeba zachować ciszę, zaczął perorować na całe
gardło, nienaturalnie obniżając tembr głosu.
Nadchodzi rok 1999. Ziobro jeszcze przychodzi do pracy w GIC, ale już wie, że to tylko
przystanek w jego karierze. Zakłada w Krakowie Stowarzyszenie Katon oraz Centrum Pomocy
Ofiarom Przestępstw. Znajomym opowiada, że inspiracją było to, co zobaczył w prokuraturze.
Katon miał być odpowiedzią na beznadzieję ofiar przemocy i innych przestępstw pozbawionych
pomocy ze strony państwa i organów ścigania. Dlaczego patronem stowarzyszenia Ziobro czyni
Katona?
– Katon Starszy był niezłomnym w swych zasadach senatorem rzymskim – tłumaczy po
latach. Zasłynął tym, że każde przemówienie kończył zdaniem: „Poza tym uważam, że należy
zniszczyć Kartaginę”.
Andrzej Stankiewicz i Piotr Śmiłowicz w książce „Zbigniew Ziobro. Historia prawdziwa”
piszą, że Ziobro chciał zrobić patronem stowarzyszenia Katona Młodszego, wielkiego obrońcę
rzymskiej republiki i wroga Cezara, ale popełnił on samobójstwo, więc na patrona się nie
nadawał.
Ziobro kręci się wśród krakowskich polityków AWS. Pojawia się w siedzibie lokalnej
Solidarności. Wraz z grupą młodych prawników doradza Andrzejowi Szkaradkowi, szefowi
małopolskiej S i sekretarzowi klubu parlamentarnego AWS. Tak poznaje Wojciecha Hausnera,
krakowskiego posła AWS, działacza Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego. Hausner prosi
go o opinię prawną do projektu zaostrzającego ustawę o zwalczaniu narkomanii i Ziobro dobrze
wywiązuje się z tego zadania.
Od początku działalności publicznej stawia na agresywną autopromocję. W artykule dla
„Rzeczpospolitej” atakuje profesora Krzysztofa Krajewskiego z Katedry Kryminologii UJ,
eksperta w sprawach narkotykowych. Ataki na profesorów macierzystej uczelni staną się normą.
Stowarzyszenie Katon angażuje się w głośne sprawy, przynoszące medialny rozgłos.
Jedną z nich jest afera z miesięcznikiem „Zły”, który publikował drastyczne opisy zbrodni
i zdjęcia wykonane w miejscach przestępstw. „Gazeta Polska” ujawnia, że artykuły
w czasopiśmie pisze policjantka z Komendy Wojewódzkiej w Krakowie, a zdjęcia wyciąga
z policyjnego archiwum. Kobieta okazuje się zresztą żoną dziennikarza tygodnika „Nie”,
a „Złego” wydaje żona Jerzego Urbana Małgorzata Daniszewska.
Dla Ziobry to wymarzona sprawa. Może pokazać się jako obrońca ofiar przestępstw,
a jednocześnie pogromca postkomunistów. Razem z Wojciechem Hausnerem składają
w prokuraturze zawiadomienie na policjantkę i żonę Urbana, argumentując, że ich działalność
godzi w dobre imię policji i jest przestępstwem. Kampania Ziobry okazuje się skuteczna. Ruch
zrywa umowę na kolportaż „Złego”.
Dzięki Katonowi Ziobro staje się coraz bardziej rozpoznawalny, często gości w mediach.
Jednocześnie pisze opinie dla biura ekspertyz Sejmu, bywa w klubie AWS. Tam poznaje
Kazimierza Michała Ujazdowskiego, wówczas wiceszefa sejmowej komisji sprawiedliwości.
Komisja ma przygotować projekt nowelizacji Kodeksu karnego, zaostrzający kary. Ziobro jest
przeciwnikiem liberalnej polityki karnej, w której kładzie się nacisk przede wszystkim na
nieuchronność kary, a nie na jej wysokość. Twierdzi, że tylko strach przed długimi latami
w więzieniu może zniechęcić ludzi do popełniania przestępstw. Zaostrzanie kar stanie się na
długie lata jego flagowym postulatem, mimo że z badań wynika, iż to nie długość kary, ale jej
nieuchronność najbardziej zniechęca do popełniania przestępstw.
Na razie skupia się na pracy w zespole. Członkiem komisji jest także emerytowany
profesor z UJ Władysław Mącior, z którym Ziobro zetknął się jeszcze na studiach. Obaj są za
karą śmierci. Trudno powiedzieć, czy Ziobro rzeczywiście chce, by sprawcy brutalnych
przestępstw byli pozbawiani życia, czy to tylko kolejny nośny postulat, który trafia
w oczekiwania opinii publicznej i ma otworzyć mu drogę do wielkiej polityki.
– Jestem za karą śmierci, podobnie jak zdecydowana większość Polaków. Mnie
interesuje, co zrobić, by okrutni zabójcy nie mogli odbierać życia niewinnym ludziom.
W zeszłym roku odnotowano w Polsce trzy przypadki, że zabójcy skazani na wieloletnie
więzienie wyszli na wolność i ponownie zamordowali. Gdyby była wykonana kara śmierci, ich
ofiary by żyły, w tym jedna z nich, okrutnie zamordowana młoda dziewczyna w zaawansowanej
ciąży – mówił w grudniu 2005 roku. Podaje nawet sposób wysłania skazańca na tamten świat: –
Są dwie formy wykonywania kary śmierci stosowane w cywilizowanym świecie: przez
powieszenie albo tak jak czyni się w wielu stanach w USA: przez usypiający zastrzyk.
Znajomi Ziobry mówią, że profesor Mącior stał się jego mentorem, bo prezentował
zupełnie inne poglądy niż profesorowie z krakowskiej szkoły prawa karnego, którzy mieli
bardziej liberalny stosunek do stosowania kar, jak profesor Andrzej Zoll. Kiedy powstanie PiS
w 2001 roku, a Ziobro stanie się wpływowym politykiem, Mącior zostanie wiceszefem Komisji
Kodyfikacyjnej i dostanie nominację do Trybunału Stanu.
Ale na razie mamy lato 1999 roku. Prawnicy z komisji Ujazdowskiego spotykają się
z Jerzym Buzkiem, by przekonywać go do projektu zaostrzenia Kodeksu karnego. Gdy
przychodzą do kancelarii premiera, czeka tam na nich profesor… Zoll, ich główny przeciwnik.
Nie znajdują wspólnego języka, ale postulatu nie porzucają. Rok później – w 2000 roku –
powstaje społeczny projekt zaostrzenia Kodeksu karnego. Ziobro odchodzi z GIC i organizuje
w Krakowie pod szyldem Katona cykl konferencji na temat zaostrzenia Kodeksu karnego,
ścigania korupcji i przestępstw narkotykowych. Na jedno ze spotkań przychodzi Ujazdowski
i rzuca pomysł, by powołać komitet parlamentarzystów i profesorów, który zajmie się zmianami
w prawie i nazwać go „Prawo i Sprawiedliwość”. Komitet nie powstaje, ale pomysł na polityczny
szyld zostanie już wkrótce wykorzystany.
Ziobro dostrzega w znajomości z Ujazdowskim szansę na wejście do pierwszej ligi.
Wielu do dziś uważa, że to on był politycznym ojcem Ziobry. Gdy ambitny absolwent prawa
będzie walczył o pozycję w środowisku braci Kaczyńskich, będzie musiał odciąć się od
Ujazdowskiego, którego bracia uważają za politycznego konkurenta. Jednak Ziobro nie ma z tym
najmniejszego problemu. Nigdy nie wahał się przed porzucaniem kolejnych patronów, gdy
pojawiali się nowi, którzy mogli otworzyć mu kolejne drzwi do kariery. Bez sentymentów rozstał
się z prokuraturą, a także ze Stowarzyszeniem Katon, które stworzył od zera i doprowadziło go
ono na szczyt. Wystąpił z Katona w 2003 roku, kiedy okazało się, że władze Krakowa odmówiły
działającemu przy stowarzyszeniu Centrum Pomocy Ofiarom Przestępstw 60 tysięcy złotych
dotacji.
Stankiewicz i Śmiłowicz w swojej książce poruszają ciekawy wątek, próbując
odpowiedzieć na pytanie, czy Katon i Centrum Pomocy Ofiarom Przestępstw mają na koncie
znaczną pomoc dla poszkodowanych? Ziobro chwali się w oficjalnym życiorysie, że obie
organizacje udzieliły bezpłatnej pomocy kilku tysiącom potrzebujących. Jego przeciwnicy
uważają, że realnej pomocy było niewiele, a Katon miał być tylko trampoliną dla Ziobry. Z kolei
prof. Wojciech Hausner przekonuje, że przez Centrum Pomocy Ofiarom przewinęły się tłumy
ludzi.
Ale nade wszystko Katon potrafił bardzo sprawnie zdobywać pieniądze. W 2000 i 2001
roku stowarzyszenie dostało 60 tysięcy złotych dotacji z Urzędu Miasta Krakowa w trybie
bezprzetargowym. Zwłaszcza ta druga dotacja – jak piszą Stankiewicz i Śmiłowicz – była
dziwna. Na bezprzetargowy tryb zgodził się prezes Urzędu Zamówień Publicznych. Miasto
zapewniło go, że nie ma w Krakowie organizacji pozarządowej o podobnym profilu, więc
przetarg nie jest potrzebny. To nie była prawda. Dlaczego zatem miasto dotowało niewielkie
stowarzyszenie?
W Krakowie było tajemnicą poliszynela, że prezydent Andrzej Gołaś z AWS starał się
wtedy o dobre kontakty z tworzącymi nowe ugrupowanie braćmi Kaczyńskimi. Zbigniew Ziobro
był w 2001 roku wiceministrem sprawiedliwości, jednym z zastępców Lecha Kaczyńskiego.
Opuszczając dwa lata później Katona, tłumaczył, że jako poseł ma za dużo obowiązków.
Rozkręcała się już afera Rywina. Ziobro wiedział, że nadarza się okazja awansu do
politycznej ekstraklasy.
Afera Rywina stała się dla Zbigniewa Ziobry polityczną trampoliną, choć mało kto wie,
że miejsce w komisji śledczej zawdzięcza Adamowi Bielanowi. Tu na zdjęciu z Bielanem
i swoim krakowskim rywalem, prokuratorem Zbigniewem Wassermannem, Kraków, 30.07.2001
r.
„On zniewag nie zapomina. Wcześniej czy później każdego dosięgnie jego zemsta”.
ROZDZIAŁ IV

Afera Rywina i kłótnia o kasę

Jest koniec grudnia 2002 roku. Adam Bielan i Michał Kamiński przyjeżdżają z żonami na
sylwestra do Muszyny, malowniczego miasteczka nieopodal Krynicy. Mają po 30 lat, są posłami
Prawa i Sprawiedliwości i próbują się rozpychać w partii powstałej rok wcześniej na fali
popularności ministra sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego.
Wspólnie imprezują i godzinami rozprawiają o polityce, szybko się zaprzyjaźniają. Bielan
wymyśla dla Kamińskiego rolę politycznego spin doktora. On sam jest już partyjnym
ważniakiem – pełni funkcję rzecznika PiS, ma niemal codzienny dostęp do Jarosława
Kaczyńskiego. Kamiński jeszcze długo będzie musiał pukać do gabinetu prezesa.
W Muszynie dołącza do nich Zbigniew Ziobro. Jest z tego samego pokolenia, ale już
z rządowym doświadczeniem – z polecenia Kazimierza Michała Ujazdowskiego był
wiceministrem u Lecha Kaczyńskiego, gdy ten kierował resortem sprawiedliwości w rządzie
AWS-UW.
– Ziobro był wtedy normalnym, sympatycznym gościem, bardziej liberałem niż
konserwatystą, oczywiście na tle PiS, ale bez żadnego narodowo-katolickiego odjazdu. Miał
mainstreamowe prawicowe przekonania, gdzieś między PO a PiS, bo wtedy nie było wielkiej
różnicy między tymi partiami – wspomina uczestnik tamtego wyjazdu. Ziobro uchodzi w PiS za
atrakcyjnego mężczyznę, sam próbuje budować taki wizerunek. – Ciągle mówił o „laskach”,
epatował nas opowieściami, że na imprezie wyrwał jakąś atrakcyjną babkę, a jej chłopak chciał
dać mu w pysk. Ale gdy chcieliśmy poznać tę kobietę, nigdy jej nie było – a to winda spadła, a to
odcięli połączenie autobusowe z powiatem, dziesiątki powodów, żeby ta domniemana „laska” się
nie pojawiała – wspomina dziś jeden z polityków PiS. W Muszynie też czekał na dziewczynę,
która miała dojechać na sylwestra. Jak zwykle nie dojechała.
Ziobro już wtedy ma ostry konflikt ze Zbigniewem Wassermannem, krakowskim
prawnikiem i prokuratorem. To pierwszy poważny konflikt wewnętrzny od powstania PiS. Mają
podobne zainteresowania: prawo, służby specjalne, prokuratura. Są z tego samego miasta, gdzie
rywalizują o wpływy.
– Wassermann uważał Zbyszka za gówniarza, nieodpowiedzialnego gościa i łże-prawicę.
Opowiadał, że jak kiedyś spotkał go w kościele, Zbyszek nie wiedział nawet, kiedy trzeba
uklęknąć – opowiada wspólny znajomy obu polityków.
Bielan zachęca Kamińskiego, by wciągnęli do swego grona Ziobrę, żeby wzmocnić
środowisko młodych w PiS. Szybko się do siebie zbliżają. Gdy żona Kamińskiego Anna zachodzi
w ciążę i muszą zmienić mieszkanie w centrum Warszawy, bo w ich budynku są wysokie schody
i mała winda, do której nie mieści się dziecięcy wózek, Ziobro wprowadza się na ich miejsce.
Ale wróćmy do Muszyny. Pogoda się psuje, towarzystwo trochę się nudzi. 27 grudnia
z rana Bielan przynosi do pokoju „Gazetę Wyborczą”, która na pierwszej stornie publikuje tekst
pod sensacyjnym tytułem „Ustawa za łapówkę, czyli przychodzi Rywin do Michnika”.
Dopiero teraz wychodzi na jaw, że pięć miesięcy wcześniej słynny producent filmowy
Lew Rywin złożył redaktorowi naczelnemu „Wyborczej” Adamowi Michnikowi propozycję
korupcyjną. W rządzie trwały wtedy prace nad nowelizacją ustawy o radiofonii i telewizji.
Wprowadzono przepis zabraniający jednocześnie posiadania ogólnopolskiego dziennika
i telewizji o zasięgu ogólnopolskim. Przepis ten pokrzyżowałby plany zarządu spółki Agora,
wydawcy „Wyborczej”, która chciała kupić Polsat. 11 lipca Rywin spotkał się w kawiarni hotelu
Bristol z ówczesną prezes Agory Wandą Rapaczyńską i dostał od niej notatkę z oczekiwaniami
spółki odnośnie do ustawy medialnej. Do ponownego spotkania doszło cztery dni później
i Rywin, powołując się na swoją rozmowę z ówczesnym premierem Leszkiem Millerem,
zaproponował Rapaczyńskiej, że ustawa wejdzie w życie w oczekiwanym przez nią kształcie pod
warunkiem, że Agora przekaże mu 17,5 miliona dolarów łapówki (wtedy było to 60 milionów
złotych). Tydzień później Rywin spotkał się z Michnikiem i powtórzył swoje żądanie. Rozmowa
odbyła się na tarasie w „Gazecie” i w gabinecie naczelnego, spora jej część została nagrana.
I właśnie to nagranie, które publikuje „Wyborcza”, stało się bezpośrednią przyczyną wybuchu
afery.
Michnik rozmawiał później o spotkaniu z Rywinem z ówczesnym prezydentem
Aleksandrem Kwaśniewskim oraz z premierem Leszkiem Millerem. Dzień później rząd przyjął
korzystną dla Agory poprawkę, a Sejm przyjął autopoprawkę znoszącą zakaz koncentracji
mediów.
Na Bielanie, który ma politycznego nosa jak mało kto w PiS, publikacja „Wyborczej”
robi piorunujące wrażenie. Zaczyna się nakręcać, że w sprawie afery na pewno powstanie
komisja śledcza. To będzie wielki polityczny spektakl i szansa dla PiS, by potwierdzić wszystkie
tezy Kaczyńskiego o postkomunistycznym układzie i zepsutych elitach III RP, a przy okazji
zyskać punkty w społeczeństwie.
Łapie za telefon i dzwoni do Kaczyńskiego. Prezes mówi, że jeśli komisja zostanie
powołana, przedstawicielem PiS powinien być w niej Marek Jurek. Wybór wydaje się oczywisty,
bo sprawa dotyczy mediów, a Jurek dopiero co przestał być członkiem Krajowej Rady Radiofonii
i Telewizji i został posłem. Bielan ma inny pomysł. Kończy rozmowę z Kaczyńskim i ogłasza
kolegom: – Jurek jest zbyt spokojny, potrzebujemy politycznego pistoletu i prawnika – to musi
być Zbyszek.
To Bielan wymyślił kandydaturę Ziobry. Tak bardzo się zapalił do tego pomysłu, że
jeszcze tego samego dnia pojechał do Krakowa, wsiadł w samolot i poleciał do Warszawy, by
przed sylwestrem przekonać Kaczyńskiego. Ziobro zostaje członkiem komisji ds. zbadania afery
Rywina, która stanie się największą aferą III RP, złoży do grobu rząd SLD i wywoła smutę na
lewicy, która trwa do dziś.
Zbigniew Ziobro na konferencji prasowej ujawnia część raportu komisji śledczej
w sprawie Rywina. Towarzyszy mu Adam Bielan. Warszawa, 1.03.2004 r.

Bielan wie, że Ziobro jest nieopierzony, dlatego w początkach prac komisji razem
z Kamińskim pomagają mu przygotować się medialnie do posiedzeń. Stanowią zgrane trio.
Ziobro rozumie, że właśnie nadarza się okazja, na którą czekał kilka lat. Jeśli dobrze ją
wykorzysta, wypłynie na szerokie polityczne wody. Początkowo lekko stremowany, szybko łapie
wiatr w żagle i nabiera odwagi.
Po raz pierwszy czuje, że odnalazł swoją życiową drogę. Takiej satysfakcji nie dało mu
ani terminowanie w prokuraturze, ani w Głównym Inspektoracie Celnym. Znacznie lepiej niż
w gąszczu przepisów prawnych czuje się w świetle kamer na sejmowej sali, gdzie może dowolnie
żonglować faktami.
***
Kluczowym posiedzeniem komisji z punktu widzenia Ziobry okaże się przesłuchanie
premiera Leszka Millera. Dla PiS Miller jest uosobieniem postkomunistycznego establishmentu –
prominentny działacz PZPR, pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego w Skierniewicach, po
przełomie 1989 roku przez rok członek Biura Politycznego KC PZPR, szef MSWiA i minister
pracy w lewicowych rządach, lider Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Ziobro wie, że jeśli uda mu
się „ustrzelić” premiera, droga do zaszczytów w PiS stanie dla niego otworem.
Miller godzi się na powołanie komisji śledczej pod warunkiem, że na jej czele stanie
polityk Sojuszu. Nie przewidział jednak tego, że jej przewodniczący Tomasz Nałęcz przejdzie na
stronę opozycji i kierownictwo Sojuszu straci kontrolę nad przebiegiem prac komisji oraz
raportem końcowym.
Nadchodzi 36. posiedzenie – pierwsze w historii III RP przesłuchanie urzędującego
premiera przez komisję śledczą. Na sali rząd kamer, zeznania Millera pokażą wszystkie telewizje.
Nałęcz otwiera posiedzenie i od razu następuje zaskoczenie. Prezydium komisji decyduje, że
pytania jako pierwszy będzie zadawał Zbigniew Ziobro. Posłanka SLD Anita Błochowiak
dopytuje, dlaczego pytania nie są zadawane w kolejności zgłoszeń, tylko jako pierwsi mają je
zadawać posłowie opozycji. Nałęcz ucisza Błochowiak i oddaje głos Ziobrze.
– Panie premierze, czy w pańskim gabinecie w trakcie pana spotkań ma miejsce – chodzi
mi o oficjalne – nagrywanie wszelkich rozmów, czy taki proceder ma miejsce? – pyta Ziobro
pewnym głosem.
– Nie, nie ma – odpowiada krótko Miller.
– Rozumiem w takim razie, że również pan premier prywatnie nie zwykł nagrywać
rozmów, które prowadzi? Przepraszam, ale tu dociekliwość wymaga zadania też i tego pytania.
Badamy sprawę ważną, więc każdy dowód może się liczyć, nawet jeżeli jest mało
prawdopodobny, że można go uzyskać – tłumaczy Ziobro, próbując zachować pozory
grzeczności.
– Proszę nie rozciągać swoich przyzwyczajeń na moją osobę – karci go Miller. Od
pierwszych minut czuć napiętą atmosferę między nim a Ziobrą. Widać, że śledczy z PiS postawił
sobie za cel sprowokowanie premiera. Jeśli mu się uda, przebije się na czołówki wszystkich
wieczornych serwisów informacyjnych i zostanie bohaterem prawicy.
– Przepraszam, panie pośle, innymi słowy mówiąc, pan poseł zapytał, czy pan premier
podsłuchuje i nagrywa swoich rozmówców, więc to nie było grzeczne zapytanie – upomina
Ziobrę przewodniczący Nałęcz. – Proszę kontynuować przesłuchanie.
– Ja się nie denerwuję, panie przewodniczący – Miller zwraca się do Nałęcza.
– Ja się też nie denerwuję, tylko zwracam panu posłowi Ziobro uwagę, że pytanie, które
zadał, brutalnie sformułowane, mogło brzmieć tak jak ja to sformułowałem – wyjaśnia
przewodniczący komisji.
– Z góry oświadczam, że pan poseł nie jest w stanie mnie ani dotknąć, ani obrazić –
podkreśla Miller.
Przesłuchanie trwa wiele godzin i dochodzi podczas niego do wielu spięć. Poseł PiS
dopytuje nie tylko o nagrywanie, ale także o to, czy w rządzie Millera można kupić ustawę, czy
jest monitoring w gabinecie premiera, czy osoby wchodzące do gabinetu są nagrywane,
a monitoring dokumentowany. W odpowiedzi Miller pyta, czy Ziobro nie pomylił go z szefem
Biura Ochrony Rządu albo szefem ochrony gmachu?
– Czy to oznacza, że pan nie posiada takiej wiedzy? – nie odpuszcza Ziobro.
– Nie posiadam również wiedzy o układzie i funkcjonowaniu sprzątaczek, służb, które
dostarczają prasę oraz wszystkich innych, które zapewniają normalne funkcjonowanie gmachu –
odcina się Miller. Ziobro wiele razy wraca do wątku, dlaczego premier nie zdecydował się
zawiadomić o propozycji korupcyjnej Rywina prokuratury, mimo że sugerował mu to prezydent
Kwaśniewski.
– Przykro mi, wysoka komisjo, ale muszę po raz szósty czy siódmy powiedzieć to samo.
Zresztą jest osobny fragment w moim oświadczeniu, że w moim pojęciu skuteczne
zawiadomienie prokuratury musiałoby wiązać się z tym, że mam absolutne przekonanie, iż ta
sytuacja, o której uzyskałem wiedzę, jest wiarygodna, nie mogę jej w żadnym wypadku
podważyć. Tymczasem było dokładnie inaczej – wyjaśnia Miller.
Na koniec przesłuchania Ziobro znacznie wykracza poza przedmiot badania komisji. Pyta
Millera, jak zareagował na doniesienia medialne, że rozpoznany jako zleceniodawca zabójstwa
komendanta głównego policji generała Marka Papały polonijny biznesmen Edward M. jest jego
znajomym i obracał się w kręgach SLD.
Tomasz Nałęcz uchyla to pytanie jako nieodnoszące się do przedmiotu prac komisji,
Miller jednak chce odpowiedzieć. Zapewnia, że Papała był jego przyjacielem. Widać, że emocje
w nim buzują.
– Nie ma być może człowieka bardziej zainteresowanego ode mnie, żeby schwytać
morderców czy mordercę generała Papały i postawić go przed sądem – deklaruje. – Jeżeli
słucham czegoś takiego, to mam jedno słowo, by określić postępowanie pana posła Ziobro. Tym
słowem jest podłość – kończy zdanie.
Ziobro odpowiada, że premier posługuje się inwektywą i dodaje, że „prawda bywa
czasami przykra i bolesna”.
– Pan jest zerem – odparowuje Miller. Ziobro czekał przez całe przesłuchanie, aż uda mu
się wyprowadzić z równowagi świadka, pokazać opinii publicznej arogancję elit III RP
i zasugerować, że Miller może coś ukrywać, skoro puściły mu nerwy.
– Te słowa są świadectwem kultury pana premiera Leszka Millera, są świadectwem wiele
mówiącym o panu premierze i o jego postawie wobec tej sprawy – triumfuje 33-letni poseł.
Leszek Miller pamięta to przesłuchanie do dziś. – Gdy Ziobro, nie mając w ręku nic
konkretnego, nie mogąc udowodnić żadnej swojej tezy, próbował powiązać mnie ze sprawą
zabójstwa generała Papały, coś się we mnie zagotowało. Uznałem, że to jest przekroczenie
wszystkich granic. Przecież ja się przyjaźniłem z Papałą, na mój wniosek został awansowany
i powiedziałem to, co powiedziałem, nie zdając sobie zresztą sprawy, że to wywoła taki rezonans
i przejdzie do historii polskiej polityki – wspomina po latach. – Tak sobie to rzuciłem, żeby mu
dokuczyć: panie Ziobro, pan jest zerem. Sądziłem, że na tym się skończy, a to był dopiero
początek tej historii – mówi Miller. Już wtedy było dla niego oczywiste, że Ziobro ma ogromne
polityczne ambicje.
– W tej komisji było dwóch polityków z obozu naszych rywali z wielkimi ambicjami –
Ziobro i Jan Rokita. Zarówno jeden, jak i drugi na tej komisji zrobili swoje kariery, przy czym
Ziobro okazał się może bardziej wytrwały i pielęgnował zaczątki kariery, które wtedy mu się
trafiły. Rokita zresztą potem mówił, że kiedy komisja śledcza zaczęła się tworzyć, on traktował ją
bardzo niechętnie i mówił kolegom z PO, że to jakaś banalna historia i szkoda na nią czasu. Być
może nie wziął pod uwagę tego, że to była pierwsza komisja śledcza powołana w polskim
Sejmie. Siłą rzeczy już samo to musiało wywołać olbrzymie zainteresowanie. Zarówno Rokita,
jak i Ziobro, gdy zorientowali się, że to jest przebój polityczny, uznali, że muszą to maksymalnie
wykorzystać, żeby piąć się w górę po szczeblach politycznej kariery – dodaje były premier. Do
dziś nie może zapomnieć swoim partyjnym kolegom z SLD i Józefowi Oleksemu, wówczas
marszałkowi Sejmu, że dopuścili do tego, by Sejm przyjął raport Ziobry z prac komisji.
Na ostatnim posiedzeniu komisji śledczej przyjęto – wbrew woli przewodniczącego
Nałęcza – raport końcowy autorstwa posłanki SLD Anity Błochowiak. Była w nim zawarta
konkluzja, że żadnej „grupy trzymającej władzę” nie było, nikt nie wysłał Rywina do Agory
z propozycją korupcyjną „ustawa za łapówkę”, tylko że producent filmowy działał sam. Raport
poparli posłowie SLD, Samoobrony i poseł niezrzeszony. Nieobecny był poseł PSL.
Grupa posłów opozycji z przewodniczącym Nałęczem przyjęła raport mniejszości.
Wynikało z niego, że „grupa trzymająca władzę” istniała, przedstawiono też własny przebieg
wydarzeń. Ku zaskoczeniu SLD na posiedzeniu Sejmu w maju 2004 roku bezwzględna
większość posłów opowiedziała się za wersją raportu przygotowaną przez Zbigniewa Ziobrę.
Teza raportu była taka, że to politycy SLD wysłali Rywina do Agory. Przyjęcie raportu
niekorzystnego dla rządzącego SLD było możliwe dzięki zastosowaniu pewnego fortelu.
Opozycja zapowiedziała, korzystając z nieobecności części posłów Sojuszu, głosowania nad
mniejszościowymi wersjami raportów. SLD poparł raport posła Samoobrony, licząc na to, że
wyłonione zostaną dwa raporty i żaden z nich nie uzyska większości. W ostatnim głosowaniu
Samoobrona jednak nieoczekiwanie poparła raport Ziobry, który dostał 190 głosów i przeszedł
zaledwie dwoma głosami ponad wymaganą większość bezwzględną.
– Raport Ziobry przyjęto wbrew obowiązującemu prawu i regulaminowi Sejmu. Ustawa
o komisji śledczej nie zakładała, że raport komisji będzie przyjmowany lub odrzucany przez
Sejm. Przecież to się nie mieści w żadnej logice, raport końcowy powinna przygotować komisja
– mówi Leszek Miller. – Ale Ziobro, Rokita i niestety także Nałęcz, którzy nie zgadzali się
z raportem Błochowiak, uważali, że trzeba zmienić werdykt komisji śledczej i przegłosować
własną prawdę. Bo nie może być tak, jak przyjęła komisja, że nie ma podstaw do twierdzenia, iż
istniał związek korupcyjny między propozycją Lwa Rywina a procesem legislacyjnym, ani by
twierdzić, że istnieje jakaś „grupa trzymająca władzę”, a propozycja Rywina miała z tym
związek. To zostało odrzucone przez sporą część Sejmu, łącznie z Markiem Borowskim, bo na
tym nie można było upiec zasadniczej pieczeni, którą było skryminalizowanie SLD – nie kryje
rozgoryczenia były premier. – Oleksy jako marszałek nie powinien dopuścić do głosowania nad
jakąkolwiek wersją raportu, bo jedynym legalnym raportem było to, co zatwierdziła komisja.
Później mówił mi, że złożyło mu wizytę kilku polityków PiS i powiedziało, że jeśli nie włączy
tego punktu do porządku obrad i nie podda pod głosowanie, to odwołają go z funkcji.
Przestraszył się i pozwolił na takie nieregulaminowe działanie – ocenia Miller. W swoim raporcie
Ziobro postulował postawienie przed Trybunałem Stanu premiera i prezydenta. Jednak po dojściu
PiS do władzy i objęciu stanowiska ministra sprawiedliwości przez Ziobrę żaden z tych
wniosków nie został skierowany do Trybunału. Jedynym skazanym przez sąd został Rywin.

Przesłuchanie premiera Leszka Millera przed sejmową komisją śledczą do zbadania afery
Rywina. Warszawa, 26.04.2003 r.

Ziobro nie dał jednak Millerowi spokoju. Od czasu pamiętnego przesłuchania lider SLD
stał się dla niego osobistym wrogiem.
– Gdy Ziobro został ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym,
przetłumaczył swój raport na język zarzutów prokuratorskich. Skierował to do prokuratury
w Białymstoku, która w owym czasie była jego zaufaną placówką – wspomina Miller. –
Przesłuchiwali mnie kilka dni, przez wiele godzin i odniosłem wrażenie, że ci prokuratorzy
naprawdę chcą zadowolić swojego szefa i przedstawić mi zarzuty popełnienia przestępstw.
Materiał był jednak na tyle miałki, że nawet oni nie zdołali tego zrobić – konstatuje.
***
Na fali prac komisji śledczej gwiazda Ziobry rozbłysła na tyle mocno, że coraz bardziej
próbuje rozpychać się w PiS. Doprowadzi to do wybuchu wojny między nim a tandemem Bielan
– Kamiński.
Obaj spin doktorzy w 2003 roku zostają polskimi obserwatorami w Parlamencie
Europejskim. Ziobry w ogóle nie interesuje polityka zagraniczna. Śmieje się z kolegów, że
wyjeżdżają dla wysokich europejskich diet, które znacząco przewyższają kwoty, jakie dostają
polscy posłowie (po trzech dniach w europarlamencie polski obserwator miał połowę pensji
poselskiej). Przestrzega nawet, że wyjazd do Brukseli może oznaczać dla Bielana i Kamińskiego
koniec kariery, bo znikną z radaru dziennikarzy. Spin doktorzy jednak nie słuchają.
W europarlamencie wchodzą najpierw do Europejskiej Partii Ludowej razem z politykami PO
i PSL, ale Kamiński wyprowadza PiS do bardziej konserwatywnej frakcji Unii na rzecz Europy
Narodów, w której partia pozostaje do dziś.
Gdy PiS jako pierwsze ugrupowanie w Polsce może zatrudnić trzy, cztery osoby
w europarlamencie, Bielan z Kamińskim nie przychodzą do Kaczyńskiego, żeby wyznaczył
kandydatów. Bielan proponuje, by zatrudnili Witolda Ziobrę.
To ma być gest wobec Zbyszka, żeby zrozumiał, że warto grać z nimi w jednej drużynie.
Młody Ziobro zostaje doradcą frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów. Kamiński
znał go jeszcze przed Zbigniewem. Witek działał z jego przyjacielem w Niezależnym Zrzeszeniu
Studentów.
Witold Ziobro jest głównym doradcą politycznym brata – niektórzy twierdzą nawet, że to
on ma większe zadatki na lidera. Jest inteligentny, przystojny, rozumie politykę i świetnie mówi
po angielsku, ale z jakiegoś powodu nie chce być frontmanem. Woli na świeczniku Zbyszka.
Sprawę zatrudnienia brata Ziobry szybko odkrywają polscy dziennikarze, przedstawiają
to jako przypadek nepotyzmu. Ziobro ma pretensje do Kamińskiego i Bielana, choć zapewniają,
że to nie oni dali cynk dziennikarzom. Obaj zaczynają myśleć, że coś jest ze Zbyszkiem nie tak –
jest chorobliwie podejrzliwy i nieufny, wszędzie wietrzy spiski. Mimo że Kamiński przekonuje,
iż medialne publikacje uderzają w niego, bo to przecież on zatrudnił Witka, Ziobro uważa, że to
był spisek, który miał go osłabić i przyhamować jego karierę. Ten zgrzyt to zaledwie preludium.
Witold Ziobro zobaczył, że w Parlamencie Europejskim można zarobić ogromne
pieniądze. W przeciwieństwie do brata, który wówczas do pieniędzy nie przywiązywał wielkiej
wagi, on wiedział, że pieniądze dają niezależność nie tylko w życiu, ale i w polityce. Dlatego
przyjechał do Zbyszka i zaczął go przekonywać, żeby kandydował do Parlamentu Europejskiego,
bo w ciągu pięciu lat zostanie milionerem.
Ziobro idzie do Jarosława Kaczyńskiego i mówi, że chce startować. Prosi o pierwsze
miejsce na liście w Krakowie. Kaczyński ma już ustalone jedynki w całym kraju. Z okręgu
warszawskiego będzie startował Kamiński, a z Krakowa – Bielan. Widząc, że Ziobro uparł się na
Brukselę, prezes – jak ma w takich sytuacjach w zwyczaju – mówi: panowie, dogadajcie się,
przecież jesteście kolegami.
To brzmi jak zaproszenie do wojny. Kaczyński ze swoim doświadczeniem w polityce
musi wiedzieć, że Ziobro i spin doktorzy są ambitni i nikt nie chce nikomu ustępować. Ale prezes
uwielbia napuszczać na siebie ludzi i obserwować, jak ze sobą walczą. Jest wtedy w swoim
żywiole. Ku bezgranicznej wściekłości Ziobry zwycięzcą rozgrywki zostaje Bielan.
Ziobro nie kandyduje, ale jego brat zakłada nelsona posłom, bo wymyśla razem
z ówczesnym skarbnikiem PiS Stanisławem Kostrzewskim, żeby kandydaci na europosłów
podpisali weksle na wypadek odejścia z PiS. Kaczyński przystaje na ten pomysł. Bielan
i Kamiński nie chcą się narazić prezesowi, ale niektórzy kandydaci mówią wprost, że weksli nie
podpiszą.
– Ziobro był tak wściekły, że nie kandyduje, że chciał zemścić się na Bielanie
i Kamińskim. Weksle miały popsuć im zabawę – mówi polityk PiS.
Kamiński czeka dwa miesiące, po czym idzie do prezesa i przekonuje go, że jeśli partia
każe podpisywać posłom weksle, to będzie przestępstwo, a PiS straci państwową dotację.
Kaczyński daje się przekonać i odstępuje od pomysłu z wekslami. Za to wojna spin doktorów
z Ziobrą nabiera rozpędu. Już wkrótce Kamiński i Bielan przekonają się, że nie warto z nim
zadzierać. On zniewag nie zapomina. Wcześniej czy później każdego dosięgnie jego zemsta.
***
Jest październik 2005 roku. Ziobro zostaje szefem sztabu kandydata PiS na prezydenta
Lecha Kaczyńskiego. Bielan tłumaczy to w mediach świetnym wynikiem Ziobry w wyborach
parlamentarnych, które odbyły się we wrześniu 2005 roku. Śledczy z komisji rywinowskiej
zdobył najlepszy wynik spośród kandydatów PiS w Krakowie, dostał ponad 120 tysięcy głosów.
PiS chce wykorzystać jego popularność. Dla wszystkich jest jasne, że w sztabie i tak rządzą
Bielan z Kamińskim, jest jeszcze Jacek Kurski, z którym spin doktorzy drą koty.
Zbyszkowi pomaga brat Witek, który ma zbierać haki na przeciwników Lecha
Kaczyńskiego.
– To Witek znalazł informację o tym, że dziadek Donalda Tuska był w Wehrmachcie.
Razem ze Zbyszkiem przyszli z tym do Kurskiego, a ten mówił, że trzeba odpalić sprawę tuż
przed głosowaniem – opowiada polityk zaangażowany w prace sztabu PiS. Przekonuje, że Lech
Kaczyński był przeciwny wyciąganiu dziadka podczas kampanii, bo miał poczucie, że może
przez to przegrać wybory. Poza tym Kaczyński od dawna wiedział o tym, że dziadek Tuska
został siłą wcielony do Wehrmachtu, bo lider PO miał mu sam o tym powiedzieć przy winie. Nie
chciał, by Tusk był przekonany, że to jego rywal w walce o prezydenturę ujawnił taką intymną
sprawę – dodaje ten sam rozmówca.
Mimo to, trzy dni po pierwszej turze wyborów – 12 października 2005 roku – Kurski
ogłasza publicznie, że dziadek Tuska na ochotnika zgłosił się do Wehrmachtu. Kandydat PO na
prezydenta zaprzecza, twierdząc, że to podłe kłamstwo i dodaje, że jego dziadkowie nie byli
w Wehrmachcie, tylko w obozie koncentracyjnym. Jeszcze tego samego dnia Kurski zostaje
wyrzucony ze sztabu PiS. Trudno jednak przypuszczać, by działał bez zielonego światła od
Jarosława Kaczyńskiego. To był zbyt ważny, a zarazem ryzykowny ruch, który mógł odwrócić
losy kampanii w dowolną stronę. Dlatego wątpliwe, by Kurski działał na własną rękę.
Nie wiadomo, na ile informacja o dziadku Tuska pomogła Lechowi Kaczyńskiemu
wygrać wybory prezydenckie, ale w PiS panuje przekonanie, że mogła zmobilizować do
głosowania antyniemieckich wyborców, których w PiS nie brakuje. Kurski z Ziobrą mieli
przeświadczenie, że pomogli Lechowi. Za wyrzucenie Kurskiego ze sztabu winili Bielana
i Kamińskiego.
Jeszcze w kampanii spin doktorzy zaczęli forsować na premiera Kazimierza
Marcinkiewicza, niekontrowersyjnego, sympatycznego nauczyciela z Gorzowa Wielkopolskiego.
Ziobro ze swoim dawnym patronem Kazimierzem M. Ujazdowskim i kilkoma politykami
z „zakonu PC”, czyli pierwszej partii Kaczyńskiego, robią wszystko, by tę nominację
zablokować. Namawiają prezesa, żeby sam został premierem. Spin doktorzy są przeciw,
twierdząc, że Polacy nie są gotowi na to, by dwie najważniejsze funkcje w państwie sprawowali
bracia bliźniacy. Kamiński używa w rozmowie z Jarosławem Kaczyńskim trochę
makiawelicznego argumentu, mówiąc, że ci, którzy namawiają go, by został premierem, sami
przebierają nogami, by wejść do rządu i przede wszystkim zależy im na stołkach dla siebie, a nie
na zwycięstwie jego brata.
Dlaczego Ziobro był tak bardzo przeciwny kandydaturze Marcinkiewicza na szefa rządu?
– Bał się tego samego, czego boi się przy Morawieckim, że wyrośnie mu inny konkurent,
który może w przyszłości zostać następcą Jarosława – mówi polityk PiS. – Marcinkiewicz był
wtedy niespełna 50-letnim facetem, bardzo popularnym, który został nagle premierem. Budził
pozytywne emocje, był otwarty, to się ludziom podobało. Mówili: nie spodziewaliśmy się, że PiS
kogoś takiego wystawi. Ziobro, tak jak inni wokół prezesa, bał się, że Marcinkiewicz będzie
ważny. Oni są pogodzeni z tym, że Jarosław jest najważniejszy, ale nie chcą zaakceptować tego,
że ktoś inny może być ważniejszy od nich – dodaje.
Ziobro przebiera nogami, by wejść do rządu i zostać ministrem sprawiedliwości.
Negocjuje miejsca dla swoich ludzi w gabinecie Marcinkiewicza. Szczególnie jedna nominacja
okaże się bardzo istotna i perspektywiczna.
W orbicie PiS pojawia się Michał Krupiński, dobry kolega, a później przyjaciel Witolda
Ziobry. Mimo że nie skończył jeszcze 30 lat, ma bardzo bogate CV. Absolwent Szkoły Głównej
Handlowej kształcił się w zakresie ekonomii także w Belgii i na Harvardzie. Był jednym
z pierwszych Polaków zatrudnionych w Parlamencie Europejskim. Od 2003 do 2005 roku
pracował w Sekretariacie Generalnym.
Witek przedstawia go Michałowi Kamińskiemu i prosi, by zatrudnił go w grupie
Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (EKR) jako doradcę. Spotykają się z Kamińskim
w jednej z brukselskich restauracji. Krupiński robi na nim świetne wrażenie – dobrze ułożony,
umiarkowany, biegle włada angielskim i francuskim. Kamiński zapamięta, że Krupiński mówi
mu wtedy, iż jego idolem jest Bronisław Geremek, znienawidzony przez PiS i Kaczyńskiego
jeden z liderów Unii Wolności. Mimo to Kamiński zatrudnia Krupińskiego. Po kilku miesiącach,
gdy powstaje rząd Kazimierza Marcinkiewicza, dowiaduje się, że Krupiński poznał już prezesa,
bo Zbigniew Ziobro wprowadził go do partyjnej centrali przy Nowogrodzkiej, zrobił świetne
wrażenie i właśnie został wiceministrem skarbu.
– Zbyszek od początku myślał kategoriami budowania własnego środowiska w spółkach
skarbu państwa – uważa polityk PiS. Gdy partia Kaczyńskiego ponownie wygra wybory w 2015
roku, a Ziobro znowu wejdzie do rządu, Krupiński zostanie prezesem najważniejszych
państwowych spółek – PZU, a później banku Pekao SA. Witold Ziobro będzie jego doradcą na
obu tych stanowiskach.
Jak się poznali? Gdy Kamiński zadał to pytanie Witoldowi, usłyszał, że na pizzy. Trochę
go to zdziwiło, a zarazem rozbawiło, bo rzadko jakiś mężczyzna zaczepia drugiego w restauracji,
gdy ten akurat zajada pizzę przy sąsiednim stoliku. Jeszcze w Brukseli Witold Ziobro zamieszkał
z Krupińskim w jednym mieszkaniu. Przez jakiś czas był tam też z nimi Kamiński, ale ich drogi
się rozeszły przez konflikt ze Zbigniewem.
Gdy Ziobro zostaje ministrem w 2005 roku, Kamińskim i Bielanem zaczyna interesować
się podległa mu prokuratura. Wszczyna śledztwo w sprawie rzekomego wyłudzania przez nich
pieniędzy z Parlamentu Europejskiego na tzw. kilometrówki. Śledczy dostają donos, że spin
doktorzy PiS jeżdżą do Brukseli jednym samochodem, a rozliczają kilometrówkę za dwa auta.
Obaj zaprzeczają, ale śledztwo ciągnie się wiele miesięcy. Prowadzi je prokuratura
w Katowicach, która uchodzi za zaufaną Ziobry. Zostaje wszczęte jeszcze jedno postępowanie –
w sprawie nielegalnego finansowania kampanii wyborczej Bielana i Kamińskiego. Obaj są
przekonani, że śledztwa mają ich wystraszyć i wyeliminować z gry, bo stanowią dla Ziobry
konkurencję. Po kilku miesiącach dowiadują się nieoficjalnie z kręgów prokuratorskich, że nic na
nich nie znaleziono i nie mają się czego obawiać. Oba śledztwa zostaną umorzone. Przy okazji
jeden z podwładnych Ziobry – znający szczegóły obu postępowań – mówi politykowi PiS
o swoim szefie – ministrze sprawiedliwości i prokuratorze generalnym: – Myślałem, że
przesadzacie, ale on jest niewyobrażalnym łajdakiem.
Zbigniew Ziobro próbuje budować wizerunek twardego szeryfa, ale za kulisami zdarza
mu się wpadać w histerię i pytać współpracowników: „To co ja mam robić?” Tu ekipa śledcza
zabezpiecza ślady po samobójstwie byłej posłanki SLD Barbary Blidy, do którego doszło za
czasów pierwszych rządów PiS
„Stał sam przed dziennikarzami z charakterystycznymi wypiekami na policzkach, głos mu
drżał. – To co ja mam teraz powiedzieć? – pytał współpracowników”.
ROZDZIAŁ V

Nienawidzę pana!

Zanim Ziobro zostaje ministrem w 2005 roku, musi stoczyć pojedynek ze Zbigniewem
Wassermannem, który miał poparcie prezydenta. Lech Kaczyński wolał, by to starszy wiekiem
i doświadczeniem polityk stanął na czele resortu sprawiedliwości. Uważał, że młodzi powinni
dojrzewać do ważnych państwowych funkcji. Poza tym Ziobry nie lubił. Mówił, że jest
40-latkiem z mentalnością dwudziestoparolatka i uważał go za aroganta.
Były premier Kazimierz Marcinkiewicz wspomina, jak kiedyś odwiedził prezydenta
w jego gabinecie. Siedzieli przy okrągłym stoliku, Lech – jak to miał w zwyczaju – co chwilę
odpływał w dygresje, podrywał się z fotela i przemierzał gabinet.
W pewnym momencie przystanął i mówi: „No, popatrz, ty przechodzisz, siadasz w fotelu
i rozmawiamy, a Zbyszek Ziobro rozwala się w tym fotelu, nawet nogę zakłada na poręcz, jakby
w ogóle nie był u prezydenta”.
Obaj Kaczyńscy byli przeczuleni na punkcie kultury osobistej. Dlaczego zatem Ziobro
został ministrem? Bo tak zdecydował Jarosław. Nawet Marcinkiewicz jako premier miał niewiele
do gadania. Kaczyński wezwał do siebie Wassermanna i zakomunikował mu, że to Ziobro stanie
na czele resortu sprawiedliwości, a on obejmie stanowisko koordynatora ds. służb specjalnych.
Wassermann wiedział, że sprzeciw nic nie da.
Według polityków PiS Kaczyński postawił na Ziobrę, bo w tym czasie miał do niego
jeszcze słabość. Podobało mu się to, że jest dynamiczny, a nawet do pewnego stopnia narwany,
imponowała mu jego chęć działania, która z czasem obróci się przeciwko Ziobrze i całemu PiS.
Już wtedy mówiło się o wielkich ambicjach Ziobry i o tym, że chce powtórzyć drogę
Lecha Kaczyńskiego, który dzięki funkcji ministra sprawiedliwości wypromował się, co
otworzyło mu drogę do prezydentury.
– Lecha te ambicje Zbyszka trochę śmieszyły. Kiedyś wezwał go do siebie i mówi, że aby
zostać prezydentem, musi mieć rodzinę, bo w Polsce tak się przyjęło, że głowa państwa ma żonę
i dzieci. Ziobro mu na to odparował: „Nie, panie prezydencie, ja zamierzam iść w ślady
pańskiego brata” – opowiada współpracownik prezydenta Kaczyńskiego. Po zahukanym
studencie z Krakowa nie było już śladu.
Dlaczego Lech Kaczyński, skoro nie cenił Ziobry i uważał go za niedojrzałego chłystka,
nie interweniował u brata? W końcu to głowa państwa wręcza nominacje ministerialne.
Współpracownik prezydenta mówi, że Lecha interesowały MON i MSZ, obsadę pozostałych
resortów zostawiał bratu. Zależało mu też na tym, by prokuratorem krajowym został jego gdański
przyjaciel Janusz Kaczmarek. Kaczyński przekonał brata, że Kaczmarek będzie pilnował Ziobry.
Miał być – jak mówił prezydent Kaczmarkowi – jego okiem i uchem w resorcie, by Ziobro nie
mógł prowadzić do końca samodzielnej polityki.
Ustalono nawet podział stref wpływów. Prokurator krajowy miał obsadzać stanowiska
w prokuraturach na północy Polski, bo to były jego rodzinne strony, Lech Kaczyński w centralnej
Polsce, a Ziobro na południu kraju. Szybko jednak ten ostatni zaczął wypierać protegowanych
Kaczmarka.
Jedną z pierwszych osób, które ściągnął do stolicy, był Bogdan Święczkowski. Znali się
jeszcze z czasów aplikacji prokuratorskiej na Śląsku. Już miesiąc po wyborach Święczkowski
został zastępcą dyrektora, a później dyrektorem Biura do spraw Przestępczości Zorganizowanej
Prokuratury Krajowej, nadzorując najpoważniejsze śledztwa w kraju. Później Ziobro zrobi go
szefem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Święczkowski na wiele lat zostanie jednym
z jego najbardziej zaufanych współpracowników.
– Ziobro zawsze miał taką filozofię, by otaczać się ludźmi, którzy wszystko zawdzięczają
tylko jemu. Kiedyś Kaczmarek zaproponował na wysokie stanowisko w prokuraturze człowieka
z dużym dorobkiem zawodowym, ale dostał od Ziobry reprymendę, że robi błąd – opowiada były
współpracownik ministra. – Wytłumaczył mu, że istotą jest to, by brać na stanowiska ludzi
młodych i niedoświadczonych, bo już zawsze będą nam wdzięczni. Gdy nas odwołają, to ci
ludzie, którzy mogą być w swoim środowisku negatywnie traktowani, bo młodzi,
niedoświadczeni, a nagle otrzymali takie apanaże, będą czekać na nas, aż wrócimy, a wtedy oni
znowu awansują – dodaje mój rozmówca.
W lutym 2007 roku Kaczmarek musi pożegnać się ze stanowiskiem prokuratora
krajowego. Prezydent wzywa go i składa propozycję nie do odrzucenia. Ma zostać ministrem
spraw wewnętrznych i administracji. Lech Kaczyński informuje przyjaciela, że to jest pomysł
jego bata Jarosława, akceptowany przez Ziobrę. Jednak Kaczmarek do dziś jest przekonany, że to
była intryga Ziobry, który chciał pozbyć się go z prokuratury.
Początkowo odmawia przyjęcia posady szefa MSWiA, twierdząc, że nie zna się na pracy
policji. Prezydent jednak nie odpuszcza. Wie, że wielki wpływ na Kaczmarka ma żona Honorata.
Znają się świetnie z Gdańska, często spotykają się całymi rodzinami. Dzwoni więc do niej
z prośbą, by natychmiast przyjechała do Warszawy przekonać męża. Chce nawet wysłać po nią
samolot prezydencki, ale żona Kaczmarka nie lubi latać. Przyjeżdża do Warszawy samochodem
i wieczorem cała trójka spotyka się w pałacu prezydenckim.
Gdy Kaczmarek po raz kolejny odmawia– tym razem już w obecności żony – prezydent
sięga po szantaż emocjonalny.
– Janusz, przyjaźń nie polega na tym, że się miło rozmawia i pije wino. Przyjaźń również
polega na tym, że podejmuje się trudne decyzje, gdy przyjaciel prosi – apeluje do sumienia
Kaczmarka i wychodzi zadzwonić do brata. Kaczmarek bierze MSWiA.
Prokuratorem krajowym zostaje Dariusz Barski – żołnierz Ziobry. Od tego momentu
minister może robić w prokuraturze, co chce. Jego pierwsza kadencja w resorcie to nieustające
pasmo konferencji prasowych. Wybiera te sprawy, którymi interesują się media i chce być o nich
szczegółowo informowany. Jedną z nich jest sprawa ekstradycji Edwarda Mazura z USA. To
polonijny biznesmen podejrzany o udział w zabójstwie komendanta głównego policji Marka
Papały.
Według prokuratury w kwietniu 1998 roku w gdańskim hotelu Marina Mazur zlecił
gangsterom zamordowanie generała. Dowodem miało być zeznanie uczestnika spotkania Artura
Zirajewskiego, ps. Iwan, którym dysponowała prokuratura. Mazur miał mu oferować 40 tysięcy
dolarów. Wniosek o ekstradycję został wysłany do USA w kwietniu 2005 roku, ale nikt się nim
specjalnie nie interesował. Gdy Ziobro został ministrem, osobiście zaangażował się
w sprowadzenie biznesmena do Polski.
Gdyby ekstradycja się powiodła, mogłoby dojść do politycznego trzęsienia ziemi. Mazur
był związany z wieloma politykami. Gdy w 2002 roku, pod rządami SLD, został zatrzymany
przez policję, zwolniono go na polecenie ówczesnego prokuratora krajowego Karola
Napierskiego i szybko wyjechał z kraju. Stało się tak, mimo że prowadzący sprawę zabójstwa
Papały prokurator Jerzy Mierzewski miał poinformować swoich przełożonych, że Mazur jest
blisko związany z politykami rządzącej lewicy. Z policyjnego aresztu polonijny biznesmen
pojechał prosto na imieniny generała Romana Kurnika, ówczesnego doradcy ministra spraw
wewnętrznych i administracji Krzysztofa Janika z SLD. Kurnik w latach 80. odpowiadał za
sprawy kadrowe w SB. Mazur miał spotykać się także z byłym premierem Józefem Oleksym,
znał byłego oficera KGB Władimira Ałganowa, z którym Oleksy biesiadował.
Tuż po zabójstwie Papały Mazur – obok premiera Leszka Millera i generała Romana
Kurnika – miał być wśród pierwszych osób, które pojawiły się na miejscu zbrodni.
Ale nie tylko politycy lewicy mieli z nim związki. W końcówce lat 80. założył firmę
mleczarską Bakoma ze Zbigniewem Komorowskim, byłym posłem i senatorem PSL.
Gdyby Ziobrze udało się sprowadzić Mazura do Polski i dzięki jego zeznaniom rozwiązać
zagadkę śmierci Papały, a przy okazji dorwać polityków z czołówki SLD, na przykład Leszka
Millera, byłby to jego wielki sukces.
Żeby pokazać, jak bardzo zależy mu na sprawie, Ziobro leci nawet do Waszyngtonu
rozmawiać o ekstradycji Mazura z prokuratorem generalnym USA.
– Chciałbym przekonać stronę amerykańską, że również kwestia honoru wymaga, by
zrobili wszystko, żeby pan Edward Mazur trafił do Polski. Dlatego tam jadę. Mówiłem to
publicznie ambasadorowi USA, że gdyby – odpukać – został zastrzelony dyrektor FBI, a w
Polsce ukrywał się jego zabójca, to polscy prokuratorzy i policjanci stanęliby na głowie, by
sprawcę ująć i dostarczyć stronie amerykańskiej, dlatego że tego wymaga kwestia honoru –
mówił Ziobro przed wyjazdem.
W delegacji do USA towarzyszą mu prokurator krajowy Kaczmarek, dyrektor
departamentu ds. przestępczości zorganizowanej Konrad Kornatowski i prokurator Anna
Adamiak, dyrektorka Biura ds. Obrotu Prawnego z Zagranicą Prokuratury Krajowej, która
przygotowuje całą wizytę.

Zbigniew Ziobro z wizytą w Departamencie Sprawiedliwości USA w sprawie ekstradycji


polonijnego biznesmena Edwarda Mazura, pażdziernik 2006. W polskiej delegacji uczetniczyli
prokurator krajowy Janusz Kaczmarek (trzeci z prawej) i Anna Adamiak, dyrektorka Biura ds.
Obrotu Prawnego z Zagranicą Prokuratury Krajowej
– Uczestnicząc w tym spotkaniu, miałam poczucie, że nie jesteśmy petentami, że
Amerykanie traktują nas po partnersku. O sprawie Mazura rozmawiał Ziobro, bo my byliśmy
osobami towarzyszącymi – wspomina Adamiak. Ziobro nie mówił po angielsku, dlatego
w delegacji była także tłumaczka Magdalena Fitas-Dukaczewska.
Polscy uczestnicy uznali, że rozmowa z prokuratorem generalnym USA była
merytoryczna, czego potwierdzeniem miało być to, że krótko po ich powrocie do kraju Mazur
został zatrzymany w USA.
Ziobro od razu zwołał konferencję prasową, na której wystąpił w towarzystwie
Kaczmarka i Adamiak. Mówił, że zatrzymanie Mazura to dopiero początek długiej drogi
doprowadzenia go przed oblicze polskiego wymiaru sprawiedliwości. Zatrzymanie oznacza
bowiem, że została uruchomiona procedura ekstradycyjna. Nie wiadomo, jak długo ona potrwa,
ale – jak zaznaczył – odkąd on został ministrem, a jego zastępcą Kaczmarek, w resorcie
zgromadzono nowe dowody, które bezsprzecznie wskazują na to, że Mazur zlecił zabójstwo
komendanta głównego policji.

Zbigniew Ziobro podczas konferencji prasowej w sprawie decyzji amerykańskiego sądu


dotyczącej ekstradycji Edwarda Mazura. Warszawa, 20.07.2007 r.

– Tak szczęśliwego Ziobry jak na tej konferencji prasowej ani wcześniej, ani później nie
widziałam. Był rozpromieniony i zachwycony, miał chyba poczucie sprawczości – mówi
prokurator Adamiak. Zwraca uwagę, że Ziobro publicznie raczej nie ujawnia emocji, nie można
powiedzieć, że jest osobą sympatyczną. – On zawsze słucha, jest jakby trochę nieobecny. Ożywia
się tylko wtedy, gdy uznaje, że pojawia się ciekawy pomysł, coś spektakularnego, co pozwoli mu
zabłysnąć. Być może po udziale w komisji śledczej ds. afery Rywina uważał, że ciągle musi
uczestniczyć w spektakularnych wydarzeniach, które będą wywoływały wielkie „wow”: „proszę,
oto kolejna ważna sprawa”, bo tylko w ten sposób może iść do przodu – domyśla się Adamiak.
Ziobro szybko zrozumiał, że prokuratura to jest imperium, które może być bardzo poręcznym
narzędziem do budowania politycznej kariery. Dlatego w przeciwieństwie do swoich
poprzedników bardziej przywiązywał wagę do funkcji prokuratora generalnego niż do
stanowiska ministra sprawiedliwości. Posada ministra była prestiżowa, ale nie dawała realnej
władzy.
***
Zarówno prokuratorom prowadzącym sprawę zabójstwa generała Papały, jak i Ziobrze
wydawało się, że ekstradycja Mazura do Polski jest realna. Takie sygnały dostawali od swoich
amerykańskich kolegów z Departamentu Sprawiedliwości USA i z ambasady w Warszawie.
– To nie był udawany optymizm, Amerykanie też mieli przekonanie, że będzie
ekstradycja. W dniu ogłoszenia decyzji – pamiętam, że to był piątek – dostałam telefon
z Departamentu Sprawiedliwości USA z informacją, że najprawdopodobniej decyzja w sprawie
ekstradycji będzie jednak odmowna. Zadzwoniłam do ministra, by go uprzedzić. Zaległa cisza
w telefonie. Zapytałam nawet: „Czy pan tam jest, panie ministrze?”. Ziobro był bardzo
zaskoczony, chyba żywił stuprocentowe przekonanie, że decyzja o ekstradycji będzie pozytywna.
Zapytał mnie: „To co ja mam teraz powiedzieć?”. To była taka spontaniczna reakcja, coś mu
naprędce dyktowałam, ale nie mieliśmy jeszcze nawet uzasadnienia decyzji sądu – wspomina
prokurator Adamiak.
Amerykański sędzia Arlander Keys, odmawiając ekstradycji Mazura, dosłownie
zmiażdżył wniosek polskiej prokuratury. Mówił, że na podstawie dowodów zebranych przez
polskich śledczych „żaden sąd w USA nie skazałby Mazura za zarzucane mu czyny”. Dodał, że
zeznania Zirajewskiego, którego nazwał łajdakiem i kłamcą, „roją się od nieścisłości i błędów”.
– Trudno sobie wyobrazić, jak polski rząd myślał, że wystarczą, by wydać decyzję
o ekstradycji – dziwił się Keys.
Dla Ziobry to było jak cios między oczy. Za chwilę miał stanąć przed dziennikarzami,
których zaprosił na konferencję w ministerstwie, spodziewając się sukcesu. To miała być
klasyczna pokazówka. Zamierzał wystąpić w świetle jupiterów i zaprezentować, jaki jest
skuteczny.
Gdy jednak okazało się, że zamiast glorii i chwały jest spektakularna klapa, nie chciał
sam świecić oczami. Adamiak była na wsi pod Warszawą, więc nie mógł w trybie
natychmiastowym ściągnąć jej do ministerstwa. Zadzwonił więc po prowadzącego śledztwo
prokuratora Jerzego Mierzewskiego, by przyjechał do resortu. Mierzewski dostał polecenie od
swojego przełożonego, więc nie miał wyjścia. Gdy przyszedł do ministerstwa, nie chciano go
wpuścić, tłumacząc, że już jest po godzinach urzędowania. Odetchnął z ulgą, bo jako liniowy
prokurator, który rozpracowywał gang pruszkowski i zorganizowaną przestępczość, nie lubi
publicznych występów. Jednak współpracownicy Ziobry załatwili mu wejście do gmachu, by był
„merytorycznym wsparciem” dla ministra. Chwilę przed konferencją Ziobro i Mierzewski
spotykają się na korytarzu.
– Musi pan ze mną wystąpić na konferencji – mówi Ziobro. Prokurator stanowczo
odmawia, tłumacząc, że „nie ma nic w temacie do powiedzenia”.
Ziobro jednak nie ustępuje: – Musi pan wystąpić – upiera się. – Nie wyjdę na konferencję
– powtarza Mierzewski. Do dziś pamięta tę sytuację sprzed lat, z dość niecodziennym finałem: –
Miałem tam robić za paprotkę, a Ziobro nie lubi, jak mu się ktoś sprzeciwia. Powiedziałem, że
nie pójdę na konferencję prasową, bo nie znam jeszcze nawet uzasadnienia decyzji sądu i nie
będę z siebie robił idioty. Ziobro stał na korytarzu, podskakiwał, wymachiwał rękami i krzyczał:
„Nienawidzę pana, nienawidzę pana!” – wspomina prokurator.
Ta konferencja to była męka dla Ziobry.
– Oglądałam go w telewizji. Było widać, że jest bardzo zdenerwowany – opowiada Anna
Adamiak. – Stał sam przed dziennikarzami i miał na policzkach charakterystyczne czerwone
plamy, które wychodzą mu na twarzy w momentach wielkich emocji. On jest dobrym mówcą, ale
wtedy głos mu drżał.
Gdy jeden z dziennikarzy zapytał, gdzie jest pani dyrektor Adamiak, Ziobro wycedził
przez zęby, że jeśli okaże się, iż w ramach postępowania ekstradycyjnego doszło do błędów, to
osoby za nie odpowiedzialne zostaną ukarane. Adamiak pomyślała: „Oho, zaczyna się szukanie
winnych, bo jeśli ktoś jest odpowiedzialny, to nie pan minister”. Żadnych zawodowych
konsekwencji ani ona, ani nikt inny nie poniósł za decyzje władz amerykańskich. Ale już za
chwilę miało się okazać, że to nie koniec jej przygód z Ziobrą.
***
Jest poniedziałek 12 lutego 2007 roku. Funkcjonariusze Centralnego Biura
Antykorupcyjnego wchodzą do szpitala MSWiA w Warszawie. Zatrzymują Mirosława G.,
znanego w stolicy ordynatora kardiochirurgii. Lekarz zostaje zakuty w kajdanki na oddziale i w
świetle kamer wyprowadzony ze szpitala. Tego samego dnia funkcjonariusze przeszukują jego
mieszkanie. Zabezpieczają 90 tysięcy złotych w różnych walutach i przedmioty, w tym alkohole,
które miały być prezentami od pacjentów.
Dwa dni później na specjalnej konferencji prasowej Zbigniew Ziobro zasiada za stołem.
W tle tablica z symbolami CBA. Minister prezentuje dziennikarzom film z zatrzymania doktora
G. i przeszukania jego mieszkania. Informuje, że kardiochirurgowi postawiono ponad 20
zarzutów, m.in. przyjmowania łapówek oraz najpoważniejszy zarzut – zabójstwa.
– Zebrany materiał dowodowy wskazuje na to, że mogło tutaj dochodzić do czegoś więcej
niż tylko gigantycznej korupcji i rażących zaniedbań oraz błędów lekarskich. Niestety,
dochodziło do czynów, które mieszczą się w kategorii zbrodni i taki zarzut, zarzut dopuszczenia
się zbrodni zabójstwa, został przez prokuratora postawiony – mówi Ziobro. Chodzi o pacjenta
doktora G. – Floriana M. Mężczyzna był operowany w klinice MSWiA w 2006 roku. Przeżył
operację, ale cztery dni po zabiegu jego stan się pogorszył. Personel medyczny odkrył, że w jego
sercu mógł pozostać gazik. Według śledczych zawiadomiony o tym Mirosław G. miał nie
zareagować i dopiero dzień później zdecydować o ponownej operacji Floriana M., który niedługo
później zmarł.
Ziobro mówi na konferencji, że cieszy go fakt, iż sprawa dotarła do CBA „dzięki
inicjatywie samego środowiska medycznego”.
– To lekarze, ludzie, którzy też składali podobnie jak aresztowany dzisiaj profesor
przysięgę Hipokratesa, potraktowali ją na serio i poważnie, i to oni uznali, że dalej patrzeć na to,
co tam się dzieje, nie mogą – mówi minister. – Już nikt nigdy przez tego pana życia pozbawiony
nie będzie – Ziobro oddziela kolejne słowa teatralnymi pauzami. Doktor G. zostaje tymczasowo
aresztowany na trzy miesiące pod zarzutem zabójstwa z zamiarem ewentualnym, czyli że co
najmniej godził się na śmierć pacjenta. Sprawa wstrząsa środowiskiem medycznym, choć
wpisuje się w wojnę z lekarzami prowadzoną w owym czasie przez PiS. Część lekarzy broni
doktora G., mówiąc, że zarzut zabójstwa jest absurdalny.
– Gdyby przyjąć te kryteria, które przyjmuje prokurator w sprawie doktora G., to ja
popełniłem wiele „morderstw”. Operowałem chorych, którzy nie mieli szans przeżycia kilku dni
i i niektórzy z nich zmarli – mówi dziennikarzom profesor Antoni Dziatkowiak.
Przy okazji wychodzi na jaw, że CBA nadało sprawie doktora G. tajny kryptonim
Mengele 5, nawiązujący do nazwiska zbrodniarza wojennego z Auschwitz, a rozpracowaniem
objęto kilkanaście osób. Kryptonim Mengele przypisano kilku lekarzom, m.in. dyrektorowi
szpitala MSWiA, którego nazwano Mengele 7. Naczelna Rada Lekarska w proteście przeciwko
kampanii wymierzonej w lekarzy zwraca się z apelem do ówczesnego ministra zdrowia
Zbigniewa Religi, do Sejmu, Senatu oraz mediów o przeciwdziałanie „degradacji polskiej
transplantologii”. „Wokół transplantologii wytworzono atmosferę działania poza prawem i ponad
nim, na szkodę potencjalnych dawców narządów, co jest oczywistą nieprawdą” – napisano
w stanowisku Rady. Zdaniem autorów działania prokuratury mogą spowodować, że w Polsce
spadnie liczba transplantacji, która i tak należy do najmniejszych w Unii Europejskiej.
Sprawa doktora G. szybko staje się polityczna. Minister Religa mówi dziennikarzom, że
miał „osobiste doświadczenie wskazujące, iż aresztowany ordynator szpitala MSWiA Mirosław
G. to zły człowiek, który jest gotów postępować nieetycznie”. Według niego chodziło o to, że G.
zadzwonił do lekarza dyżurnego kraju i wstrzymał transplantację w jego szpitalu w Zabrzu,
mówiąc, że potrzebuje serce dla swojego pacjenta – biskupa. Według ministra „doktor G.
wówczas nie kierował się dobrem pacjenta, tylko samą jego osobą, a ksiądz biskup nie był
w sytuacji, w której wymagał natychmiastowego przeszczepu”. Za to pacjent z Zabrza nie mógł
czekać, bo umierał.
Ziobro osobiście zaangażował się w śledztwo przeciwko Mirosławowi G. Wezwał do
siebie prokurator Annę Adamiak i zlecił jej znalezienie za granicą kardiochirurga
specjalizującego się w transplantacjach, który wydałby opinię w sprawie doktora G. Ministrowi
zależało na tym, by był to specjalista spoza Polski, który nie zetknął się wcześniej z lekarzem
i przez to byłby całkowicie obiektywny.
Adamiak rozważała zamówienie ekspertyzy w USA, Szwecji lub Niemczech, bo
transplantologia i kardiochirurgia były tam wtedy na najwyższym poziomie. Ostatecznie wybór
padł na szpital kliniczny Charité w Berlinie. Opinię miał wydać profesor Roland Hertzer,
światowej klasy kardiochirurg transplantolog. Adamiak pojechała nawet do niego
z prokuratorami prowadzącymi sprawę. Jednym z nich był Jarosław Duś, obecnie sędzia w Izbie
Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego.
– Pan profesor przywołał docenta, który okazał się Polakiem, i nasi prokuratorzy
przekazali mu akta sprawy – wspomina Adamiak. Jednak opinia niemieckich lekarzy nie
potwierdziła winy doktora G. i całkowicie podważyła tezy stawiane przez polską prokuraturę
o tym, że błąd lekarski skutkował śmiercią pacjenta. To oznaczało, że linia prokuratury się sypie,
a sam Ziobro, który mówił o tym, że nikt już przez tego pana pozbawiony życia nie będzie, może
mieć poważne problemy.
– Ziobro wezwał mnie do siebie i zaproponował, abym pojechała do pana profesora
i porozmawiała z nim, żeby jeszcze raz przeanalizował opinię. Powiedziałam, że nie widzę takiej
możliwości i jestem zaskoczona samym pomysłem – opowiada prokurator Adamiak. – Jeżeli
mamy wątpliwości co do treści opinii wydanej przez niemieckich lekarzy, to możemy jedynie
wnieść o opinię uzupełniającą, zadając dodatkowe pytania i w ten sposób dokonać ponownej
analizy opinii. Inna forma nie znajduje podstaw prawnych – podkreśla pani prokurator.
Ziobro był wyraźnie niezadowolony, słysząc te słowa, ale nie naciskał.
– Odebrałam to jako akt desperacji, próbę ratowania siebie przez ministra, bo jego słowa
o tym, że nikt już przez tego pana życia pozbawiony nie będzie, były wyjątkowo
nieprofesjonalne. Nawet gdyby opinia biegłych była taka, jakiej Ziobro oczekiwał, żaden
rozsądny prokurator nie postawiłby zarzutu zabójstwa, a gdyby to zrobił na polecenie Ziobry, to
żaden sąd by oskarżonego nie skazał. W przypadku błędów medycznych w grę wchodzi co
najwyżej nieumyślne spowodowanie śmierci – mówi Adamiak.
W trakcie śledztwa z zapowiedzianego przez Ziobrę „zabójstwa” zrobił się zarzut
nieumyślnego spowodowania śmierci pacjenta, ale w 2014 roku Sąd Najwyższy uniewinnił
kardiochirurga i od tego zarzutu. Sędziowie uznali, że nie da się ustalić związku między
zaniechaniem działań przez Mirosława G. a śmiercią pacjenta. Jedyny zarzut, jaki się ostał
z wielkiego śledztwa Ziobry, to było przyjmowanie łapówek. W 2013 roku sąd pod
przewodnictwem sędziego Igora Tulei skazał doktora G. na rok więzienia w zawieszeniu na dwa
lata za przyjmowanie łapówek od pacjentów. Uniewinnił go od 23 innych zarzutów, m.in.
mobbingu wobec podwładnych czy wykorzystania seksualnego kobiety w zamian za przyjęcie do
szpitala kogoś z jej rodziny. Tuleya nie zostawił suchej nitki na metodach śledczych CBA oraz
podległej Ziobrze prokuratury.
„Nocne przesłuchania, zatrzymania, taktyka organów ścigania w sprawie Mirosława G.
może budzić przerażenie” – mówił w ustnym uzasadnieniu wyroku. Dodał, że „nie potrafi
wytłumaczyć, dlaczego dr G. został poddany takiemu atakowi i postawiono mu takie zarzuty bez
należytego uzasadnienia”.
„Budzi to skojarzenia nawet nie z latami 80., ale z metodami z lat 40. i 50., z czasów
największego stalinizmu” – podkreślił sędzia. Ziobro publicznie domagał się wszczęcia
postępowania dyscyplinarnego wobec Tulei za te słowa.
– Porównywanie metod CBA do tych z okresu stalinowskiego jest niedopuszczalne i ma
charakter polityczny. Zaangażowało to sąd w bieżący spór polityczny i nadwerężyło zaufanie do
urzędu sędziowskiego – dowodził po wyroku.
Ale to niejedyny raz, gdy metody działania prokuratury i służb za czasów pierwszych
rządów Ziobry w resorcie zostały poddane tak surowej ocenie.
Jest lipiec 2007 roku, gdy wybucha tzw. afera gruntowa. Jarosław Kaczyński odwołuje
Andrzeja Leppera, lidera koalicyjnej Samoobrony, ze stanowiska wicepremiera. Trzy dni
wcześniej CBA i podległa Ziobrze prokuratura zatrzymują współpracownika Leppera Piotra
Rybę i biznesmena Andrzeja K., którzy w imieniu swoim i Leppera mieli domagać się łapówki
w zamian za pomoc w odrolnieniu gruntu na Mazurach. Do wręczenia korzyści majątkowej –
według śledczych – nie doszło z powodu przecieku informacji o planowanej akcji CBA.
Prokuratura nie ustaliła, kto mógł być źródłem przecieku, ale podejrzenia padły na byłego
prokuratora krajowego, a wówczas szefa MSWiA Janusza Kaczmarka. Według śledczych
w przeddzień akcji CBA miał się spotkać w hotelu Marriott w Warszawie z biznesmenem
Ryszardem Krauzem. Rozmowa miała miejsce tuż przed spotkaniem Krauzego z posłem
Samoobrony Lechem Woszczerowiczem. Ten miał przekazać informację o prowokacji
w Ministerstwie Rolnictwa Lepperowi, a lider Samoobrony miał powiedzieć o wszystkim
swojemu zaufanemu człowiekowi Januszowi Maksymiukowi, który miał ostrzec Piotra Rybę.
Lepper zaprzeczył, jakoby miał zostać ostrzeżony przez Woszczerowicza. Mimo to
prokuratura zwołała konferencję prasową i ujawniła nagrania z kamer w hotelu Marriott oraz
zapis podsłuchanych rozmów Kaczmarka i Konrada Kornatowskiego, ówczesnego szefa policji.
Kaczmarek został zatrzymany pod zarzutem utrudniania śledztwa, a jego obrońca złożył
zażalenie na tę decyzję. Wniosek rozpatrywał sędzia Tuleya. Uznał, że zatrzymanie było
„bezzasadne i nieprawidłowe”, a działania prokuratury i śledczych skrytykował, zarzucając im
„złamanie kardynalnych zasad prawa karnego”.
Ziobro traktował sprawę zatrzymania Kaczmarka jako punkt honoru. Chciał przykryć nim
blamaż służb i prokuratury w sprawie nieudanej prowokacji w Ministerstwie Rolnictwa,
a zarazem ratować swój wizerunek szeryfa walczącego z korupcją. Ale jedynym efektem
prowokacji wobec Leppera był rozpad koalicji PiS-Samoobrona-LPR i wcześniejsze wybory,
które PiS zresztą przegrało.
Kaczmarek został wypuszczony z aresztu dopiero następnego dnia po zatrzymaniu
w trakcie słynnego pokazu nagrań z kamer w Marriotcie, zaaranżowanego przez prokuratora
krajowego Dariusza Barskiego i zastępcę Ziobry Jerzego Engelkinga. Tuleya uznał, że
prokuratura powinna niezwłocznie zwolnić Kaczmarka, a nie dopiero następnego dnia.
– To jest kompromitacja Ziobry, który kompletnie nie zna się na prawie – triumfował
ówczesny poseł SLD Ryszard Kalisz.
Rok 2007 był fatalny dla Ziobry. Zaledwie trzy miesiące przed wybuchem afery
gruntowej, w kwietniu 2007 roku, była posłanka SLD i minister budownictwa Barbara Blida
zastrzeliła się podczas próby zatrzymania przez ABW.
Na zatrzymanie Blidy ekipa katowickiej ABW przyjechała z kamerami, które miały
pokazać wyprowadzenie z domu popularnej na Śląsku posłanki lewicy. To zatrzymanie miało
być dowodem na istnienie mafii węglowej i punktem wyjścia do aresztowań kolejnych polityków
SLD. W tym samym dniu Ziobro miał wystąpić na konferencji na Śląsku. Zamiast tego o szóstej
rano zadzwonił do Janusza Kaczmarka.
„Śpię. Nagle dzwoni telefon komórkowy, który mam zawsze przy sobie. Jest 6.15 czy
6.20. Dzwoni pan minister. Muszę powiedzieć, że tak roztrzęsionego głosu u niego nigdy nie
słyszałem” – opowie później Kaczmarek w wywiadzie rzece „Cena władzy”. – „Powiedziałbym,
że dzwonił człowiek całkowicie rozbity, szukający pomocy. I mówi, że Blida nie żyje. Moje
pierwsze słowa: »Ale w jakim sensie nie żyje?«. »No, zastrzeliła się, co ja mam zrobić?«. –
Wydaje mi się, że powiedział: »Janusz, ratuj«, ale mogę się mylić. Na pewno padły mniej więcej
takie słowa, że »sytuacja, wiesz, jaka była, jak do tego dojdzie, to ja będę musiał mówić, że
premier oczekiwał wyników, będę musiał to powiedzieć«. W tle – miałem takie wrażenie –
słyszałem głos kobiety, która go uspokajała, pocieszała” – relacjonował Kaczmarek.
Ten kobiecy głos w tle to była Patrycja Kotecka, wtedy dziewczyna Ziobry, dziś jego
żona.
Zbigniew Ziobro mógł oskarżyć swojego osobistego wroga Leszka Millera, który nazwał
go zerem, ale mimo to odpuścił. Dlaczego?
Notatka Agencji Wywiadu, czyli dlaczego minister sprawiedliwości nie wszczął
postępowania w sprawie tajnego więzienia CIA w Starych Kiejkutach.
ROZDZIAŁ VI

Ziobro odpuszcza Millerowi

W 2003 roku willa Agencji Wywiadu w Starych Kiejkutach zostaje zamieniona na tajne
więzienie CIA. Amerykanie będą tu przetrzymywać i torturować ludzi podejrzewanych o związki
z organizacją terrorystyczną Al-Kaida. Miejsce wydaje się idealne. Środek mazurskiej głuszy,
lasy, bory, jezioro.
W początkach lat 70. była tu zapyziała baza harcerska. Jednak w 1972 roku ekipa
Edwarda Gierka, I sekretarza KC PZPR, podjęła decyzję o utworzeniu w Starych Kiejkutach
arcytajnej szkoły szpiegów. W tym czasie z polskim wywiadem było krucho. Poprzednik Gierka
Władysław Gomułka uważał, że agenci wywiadu są niepotrzebni, dlatego ograniczał jego
finansowanie jak tylko się dało. Gierek, który liznął Zachodu, fedrując przed wojną w belgijskich
kopalniach, był bardziej otwarty na świat, nie tylko zadłużając za granicą Polskę po uszy.
W 2001 roku po zamachach z 11 września prezydent USA George W. Bush ogłasza
wojnę z terroryzmem. Agenci Centralnej Agencji Wywiadowczej (CIA) tropią na całym świecie
islamskich terrorystów i przenikają do ich struktur, by z wyprzedzeniem pozyskiwać wiedzę
o planowanych atakach. Nie wahają się stosować w tej walce drastycznych metod. Ponieważ
torturowanie więźniów jest w USA zakazane, aby nie łamać amerykańskiego prawa, CIA tworzy
bazę w Guantanamo, poza terytorium Stanów Zjednoczonych, i tam są przetrzymywani islamscy
terroryści. Od samego początku ten proceder krytykują organizacje zajmujące się obroną praw
człowieka. CIA prosi więc o pomoc służby specjalne państw NATO.
Według informacji anonimowego pracownika CIA opublikowanych w dzienniku „The
Washington Post” Polska miała dostać za udostępnienie Amerykanom willi w Starych Kiejkutach
15 milionów dolarów. Na początku 2003 roku sojusznicy płacą gotówką przewiezioną
z ambasady USA do warszawskiej siedziby Agencji Wywiadu w dwóch kartonowych pudłach.
Więzienie w Starych Kiejkutach działa już wtedy kilka tygodni. „Warunki były
spartańskie” – mówi informator „ The Washington Post”. Na prośbę Polaków Amerykanie płacą
też za przebudowę piętrowej willi na więzienie. Sam tylko system kamer kosztuje prawie 300
tysięcy dolarów. Budynek jest za mały, więc do przetrzymywania zatrzymanych zostaje
przystosowana stojąca za nim szopa.
Więźniowie, którzy współpracują z CIA, mogą korzystać z salki fitness, w której stoi
rower treningowy oraz bieżnia do ćwiczeń. Tego jednak oficerowie polskiego wywiadu nie
wiedzą, bo – jak później twierdzą – nie mają dostępu do uwięzionych. Wolno im wejść tylko do
jadalni.
Według „ The Washington Post” willa w Starych Kiejkutach była najważniejszym
elementem systemu tajnych więzień CIA do przetrzymywania poza terytorium USA
podejrzewanych o związki z Al-Kaidą i terroryzm.
***
Jest 2002 rok. W Pakistanie wpada Zajn al-Abidin Muhammad Husajn, znany także jako
Abu Zubaida. To Palestyńczyk i bezpaństwowiec urodzony w Arabii Saudyjskiej, uważany
wówczas za jednego z najważniejszych podwładnych Osamy bin Ladena. CIA wywozi go do
tajnego więzienia koło Bangkoku, zwanego przez agentów kurnikiem.
Gdy do Zubaidy dołącza następny terrorysta, Saudyjczyk Abd al-Rahim al-Nashiri,
podejrzany o zaplanowanie ataku bombowego na amerykański niszczyciel USS Cole u wybrzeży
Jemenu w 2000 roku, CIA spodziewa się kolejnych zatrzymań. Musi szukać dla podejrzanych
nowego miejsca. Rezydent CIA w Warszawie wskazuje Stare Kiejkuty. W Centrum
Antyterrorystycznym CIA, które nadzoruje tajne więzienia, willa dostaje kryptonim Quartz.
5 grudnia 2002 roku na lotnisku w Szymanach ląduje samolot CIA z obu zatrzymanymi,
Nashirim i Zubaidą, na pokładzie. Przesłuchania zaczynają się pięć dni później.
Tajnym więzieniem kieruje Mike Sealy, „szef programu”. Jego podwładni, którzy się
zmieniają, bo oprócz śledczych sześć osób odpowiada za ochronę obiektu, stosują tak zwane
zaawansowane techniki przesłuchań. Więźniów – za zgodą administracji prezydenta Busha –
pozbawiają snu, policzkują i podtapiają. Jose Rodriguez, były wicedyrektor CIA, twierdzi
w „The Washington Post”, że takie traktowanie terrorystów przyniosło „dramatycznie pozytywne
rezultaty”.
Szczególnie znęcano się nad Nashirim. Funkcjonariusze CIA nie byli zgodni co do tego,
jaką rolę odegrał on w zamachu na USS Cole. Jedni byli przekonani, że to mózg operacji, a inni,
że to „idiota i analfabeta, który nie zrozumie nawet komiksu”.
Przysłany z Nowego Jorku biegle władający arabskim Albert El Gamil próbuje wycisnąć
z Nashiriego informacje siłą. Urządza mu pozorowane egzekucje, przystawia do głowy wiertarkę.
Nashiri zezna później, że grożono mu także bronią palną oraz zgwałceniem członków jego
rodziny. Gdy jeden ze strażników alarmuje Waszyngton o tych metodach, El Gamil i Sealy
zostają w styczniu 2003 roku odwołani do Stanów Zjednoczonych i odchodzą z CIA.
Nashiri oskarży później Polskę przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka
w Strasburgu o złamanie zakazu tortur i nieludzkie traktowanie, a Trybunał przyzna mu rację.
Każe Polsce zapłacić mu 100 tysięcy euro zadośćuczynienia. Abu Zubajda, który także wytoczy
proces Polsce, dostanie 130 tysięcy. Polska wypłaci odszkodowania w 2015 roku.
„Wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka potwierdza współpracę polskiego
rządu z amerykańską agencją wywiadowczą CIA w celu stworzenia tajnego więzienia w Starych
Kiejkutach, które funkcjonowało w latach 2002-2005” – napisze w swoim oświadczeniu tuż po
wyroku Amnesty International, która przystąpiła do procesu w charakterze eksperta, jako strona
trzecia. Trybunał w obydwu przypadkach jednomyślnie stwierdził naruszenie zapisów Konwencji
o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności poprzez złamanie zakazu tortur, prawa do
wolności i bezpieczeństwa osobistego, prawa do rzetelnego procesu sądowego, prawa do
poszanowania życia prywatnego i prawa do skutecznego środka odwoławczego. Uznano ponadto,
iż w świetle odmowy przedłożenia dokumentów, o które wnioskował Trybunał, rząd Polski nie
wywiązał się z ciążących na nim zobowiązań ułatwienia postępowania i współpracy
z Trybunałem, co w konsekwencji doprowadziło do naruszenia art. 38 Konwencji o ochronie
praw człowieka i podstawowych wolności („Trybunał rozpatruje sprawę z udziałem
przedstawicieli stron, i jeśli zachodzi potrzeba, podejmuje dochodzenie, a zainteresowane
wysokie układające się strony udzielą dla jego skutecznego przeprowadzenia wszelkich
niezbędnych ułatwień”).
– Ten historyczny wyrok wreszcie ujawnia prawdę o mrocznym okresie w najnowszej
historii Polski i jest kamieniem milowym w walce z bezkarnością – powie po ogłoszeniu wyroku
Draginja Nadażdin, dyrektorka Amnesty International Polska. – Polska świadomie stała się
częścią amerykańskiej, nielegalnej tak zwanej sieci czarnych dziur, która była wykorzystywana
do tajnego przetrzymywania i torturowania osób w ramach operacji antyterrorystycznej.
***
W marcu 2003 roku CIA przywozi do Kiejkut najgroźniejszego terrorystę Al-Kaidy
Chalida Szejka Mohammeda. To mózg zamachów z 11 września. Mimo „zaawansowanych
technik” początkowo nie udaje się skłonić go do zeznań. Szejk Mohammed wie, na czym polega
podtapianie, odlicza więc sekundy, czekając, aż przesłuchujący zrobią przerwę. Efekt przynosi
dopiero pozbawianie go snu.
Wszystko odbywa się w ścisłej tajemnicy. Aż do 2005 roku, gdy na początku listopada
2005 roku w „ The Washington Post” ukazuje się artykuł Dany Priest. Dziennikarka twierdzi, że
w dwóch krajach Europy Wschodniej działają tajne więzienia CIA, w których przetrzymywani są
islamscy terroryści. Publikacja odbija się szerokim echem na świecie. Następnego dnia
nowojorski oddział Human Rights Watch ujawnia, że te dwa kraje, o których pisze dziennikarka,
to Polska i Rumunia.
Przewodniczący Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy Rene van Linden ogłasza
powołanie komisji do zbadania sprawy tajnych więzień CIA. Szefem komisji zostaje szwajcarski
senator i były prokurator Dick Marty.
W Polsce rządzi PiS. Ministrem sprawiedliwości jest Zbigniew Ziobro, a koordynatorem
służb specjalnych, któremu podlega Agencja Wywiadu, zaangażowana w przygotowanie
więzienia w Starych Kiejkutach, jest Zbigniew Wassermann.
Na początku grudnia zbiera się na nadzwyczajnym posiedzeniu sejmowa komisja do
spraw służb specjalnych. Jej przewodniczącym został Roman Giertych, który wzywa szefa
Agencji Wywiadu Zbigniewa Nowka. Posłowie proszą go o pełną informację na temat
domniemanych więzień CIA w Polsce. Posiedzenie jest tajne i trwa wiele godzin. Posłowie
dowiadują się między innymi o tym, że w Polsce było przetrzymywanych sześć osób
podejrzewanych o terroryzm.
Giertych przygotowuje zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. Kieruje je
do ministra-koordynatora służb specjalnych Zbigniewa Wassermanna.
„Istnieją uzasadnione podejrzenia, że funkcjonariusze Agencji Wywiadu dopuszczają się
stosowania zakazanych prawem tortur wobec osób podejrzewanych o działalność terrorystyczną.
Z ustaleń komisji wynika, że dzieje się to za aprobatą osób sprawujących od 2001 roku
najważniejsze urzędy państwowe – w tym prezydenta, premiera i szefa Agencji Wywiadu” –
pisze w zawiadomieniu Giertych.
Dziś uważa, że nie miał innego wyjścia. – Skierowałem zawiadomienie do
ministra-koordynatora z sugestią, żeby zawiadomił prokuraturę. Gdybym tego nie zrobił, sam
mógłbym narazić się na odpowiedzialność karną za niepowiadomienie o popełnieniu
przestępstwa – mówi Giertych. Z zawiadomienia wynika, że zgodę na powstanie w Polsce
tajnych więzień CIA mieli wyrazić prezydent Aleksander Kwaśniewski oraz premier Leszek
Miller. Żaden z nich do dziś tego nie potwierdził.
„Amerykanie poprosili nas po 2001 roku o spokojne miejsce do przesłuchiwania osób,
które chciały współpracować. Polska zgodziła się na znalezienie miejsca w ramach wzmocnionej
współpracy z USA, natomiast chciała od Amerykanów, by przetrzymywani na naszym terytorium
byli traktowani zgodnie z prawem, jak jeńcy wojenni” – zapewniał Kwaśniewski na konferencji
prasowej w 2014 roku, tuż po publikacji raportu amerykańskiego Senatu, potwierdzającego
istnienie tajnych więzień CIA w Polsce. Amerykanie nie podpisali jednak żadnego memorandum
z takimi postulatami strony polskiej.
Gdy pismo Giertycha trafia na biurko Zbigniewa Ziobry, ten zachowuje się co najmniej
dziwnie. Ten sam Ziobro, który wciąż szuka okazji do brylowania w mediach, tym razem nie
podejmuje żadnych działań i nabiera wody w usta. I to mimo że właśnie nadarza mu się okazja,
by odegrać się na znienawidzonych postkomunistach z Millerem na czele.
Wassermann jest zaniepokojony. Wzywa Ziobrę i mówi, że coś ze sprawą trzeba zrobić.
Na świadka spotkania bierze prokuratora Marka Pasionka, swojego przyjaciela i podsekretarza
stanu w Kancelarii Premiera. W naradzie uczestniczy także prokurator krajowy Janusz
Kaczmarek. Jednak Ziobro nie kiwa palcem.
– Później przez lata bał się tej sprawy, bo wie, że zachował się niezgodnie z prawem –
uważa dziś Roman Giertych. – Jako minister sprawiedliwości Ziobro miał obowiązek wszcząć
postępowanie albo odmówić jego wszczęcia, bo dostał zawiadomienie o popełnieniu
przestępstwa, a nie zrobił nic. I to nie było zawiadomienie od byle kogo, tylko od szefa sejmowej
komisji do spraw służb specjalnych, który uważał, że w sprawie więzień CIA zostało w Polsce
złamane prawo – podkreśla mecenas.
Kiedy Giertych widzi, że z jego zawiadomieniem nic się nie dzieje, wysyła pismo po raz
drugi. Ziobro znowu nie reaguje. Pytany o to przez prawicowego dziennikarza Leszka
Szymowskiego, autora książki „Uwikłany”, odpowiada, że nic nie dostał.
To jednak mało prawdopodobne. W materiałach sejmowej komisji do spraw służb
specjalnych zachowało się potwierdzenie odbioru doniesienia Giertycha przez kancelarię tajną
Ministerstwa Sprawiedliwości. Także w aktach postępowania Prokuratury Apelacyjnej
w Warszawie znajduje się uwierzytelniona kserokopia zawiadomienia Giertycha z pieczątką tej
samej kancelarii resortu. I co najważniejsze – na dokumencie jest odręczna adnotacja
„zapoznałem się” z datą i podpisem Zbigniewa Ziobry. Dlaczego zatem Ziobro nic z tym nie
zrobił?
– Za czasów Ziobry nie byłem przesłuchiwany w tej sprawie ani razu – mówi były
premier Leszek Miller. – Dopiero za rządu Donalda Tuska zostałem wezwany na przesłuchanie
w Warszawie, a później w Krakowie, ale odmówiłem składania zeznań – wspomina.
– Dlaczego Ziobro schował głowę w piasek? Przecież mógł wreszcie odegrać się na panu
za nazwanie go zerem podczas komisji Rywina? Mógł pokazać konszachty znienawidzonych
postkomunistów z Amerykanami w sprawie torturowania ludzi – dopytuję.
– To jest sprawa takiego kalibru, że to nie minister sprawiedliwości decydował, tylko
premier z prezydentem – ocenia Miller.
– Dlaczego zatem Lech Kaczyński nie chciał wyjaśniać sprawy więzień CIA? –
kontynuuję.
– Tego nie wiem. Nigdy nie rozmawiałem z Kaczyńskim na ten temat. Miałem nawet
okazję, bo leciałem z nim samolotem na zaprzysiężenie prezydenta Ukrainy Wiktora
Janukowycza. Prezydent Kaczyński zaprosił mnie do salonki, zarówno w tamtą stronę, jak i z
powrotem. Rozmawialiśmy o dziesiątkach spraw, ale ponieważ Kaczyński nie poruszył tej
kwestii, więc ja też jej nie poruszałem. Ale tu chodziło o interes państwa polskiego. Jeżeli
Kaczyńscy nie chcieli prowadzić śledztwa, to zachowali instynkt państwowy i tyle. Ewentualny
proces w tej sprawie to byłaby całkowita likwidacja polskiego wywiadu. Żaden polityk
o instynkcie państwowym nie zdecydowałby się na coś takiego. Widać wtedy przeważyła opinia,
że nie wolno tego wywlekać na światło dzienne, bo to będzie miało niezliczone, bardzo złe
konsekwencje dla wywiadu, wojska i dla pozycji międzynarodowej Polski. Poza tym wiedzieli,
że ze strony Amerykanów nie będzie entuzjazmu – kończy były premier.
Dlaczego Ziobro nie kazał wszcząć postępowania, ryzykując, że w przyszłości może za to
odpowiedzieć sprzed sądem?
Odpowiedź tkwi w notatce sporządzonej przez Agencję Wywiadu. Dokument odnalazł
prowadzący śledztwo w sprawie tajnych więzień CIA w Polsce wspomniany już prokurator Jerzy
Mierzewski. To ten sam, który rozpracowywał gang pruszkowski, a później prowadził sprawę
ekstradycji z USA polonijnego biznesmena Edwarda Mazura, podejrzanego o zlecenie zabójstwa
komendanta głównego policji Marka Papały.
Z notatki Agencji Wywiadu wynika, że ostatnia grupa islamskich terrorystów została
umieszczona na pokładzie amerykańskiego samolotu i wystartowała z lotniska w Szymanach 4
grudnia 2005 roku. Prawdziwość dokumentu potwierdzili podczas przesłuchania w prokuraturze
kontrolerzy lotów, którzy tego dnia wydali zgodę na start samolotu CIA. Także senator Dick
Marty, który wystąpił do Europejskiej Organizacji ds. Bezpieczeństwa Żeglugi Powietrznej
o wykaz lotów CIA w europejskiej przestrzeni powietrznej, ustalił, że 4 grudnia 2005 roku
z lotniska w Szymanach wyleciał ostatni amerykański samolot z islamskimi terrorystami na
pokładzie.
Ta data ma kluczowe znaczenie dla zrozumienia postępowania Zbigniewa Ziobry. Otóż
25 września 2005 roku PiS wygrywa wybory parlamentarne. Niecały miesiąc później Lech
Kaczyński zostaje wybrany na prezydenta. 31 października następuje zaprzysiężenie rządu
Kazimierza Marcinkiewicza. Od tego momentu do 4 grudnia mija ponad miesiąc, a to oznacza, że
także pod rządami PiS mogli być torturowani w Polsce więźniowie CIA. To bardzo niewygodna
prawda dla obozu braci Kaczyńskich.
***
Jest listopad 2007 roku. Polską rządzi już rząd PO-PSL. Premier Donald Tusk dostaje na
biurko list od wysokiego rangą urzędnika Ministerstwa Sprawiedliwości. W piśmie znajduje się
informacja, że w 2006 roku sejmowa komisja do spraw służb specjalnych zawiadomiła
prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobrę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez
najwyższych urzędników państwowych oraz szefa Agencji Wywiadu, ale adresat nie nadał mu
biegu. To może być przestępstwo opisane w artykule 231 Kodeksu karnego jako nadużycie
uprawnień przez funkcjonariusza publicznego.
Kancelaria Premiera przesyła pismo do ministra sprawiedliwości Zbigniewa
Ćwiąkalskiego jako załącznik do zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstwa
stosowania zakazanych prawem tortur oraz w związku z tym o możliwości niedopełnienia
obowiązków i przekroczenia uprawnień przez funkcjonariusza publicznego, czyli byłego ministra
sprawiedliwości Zbigniewa Ziobrę. Z pisma przesłanego przez współpracowników Tuska
wynika, że Ziobro dwukrotnie, w 2005 i 2006 roku, został zawiadomiony o możliwości
popełnienia przestępstwa i nic z tym nie zrobił, mimo iż miał taki obowiązek.
W ostatnich dniach 2007 roku Prokuratura Okręgowa w Warszawie wszczyna śledztwo
w tej sprawie. Prokurator Jerzy Mierzewski przesłuchuje funkcjonariuszy Agencji Wywiadu,
którzy potwierdzają, że w Starych Kiejkutach działało tajne więzienie CIA. Dodają, że
przygotowywali notatki z tego, co się tam dzieje, do wiadomości szefa Agencji Wywiadu
i premiera, a Leszek Miller własnoręcznym podpisem miał kwitować zapoznanie się z tymi
sprawozdaniami.
Zbigniew Wassermann i Janusz Kaczmarek zostają wezwani na przesłuchanie w sprawie
przekazania Ziobrze doniesienia Giertycha o tajnych więzieniach. Obaj zeznają, że spotkanie
z Ziobrą miało miejsce i należało wszcząć śledztwo.
W 2011 roku Mierzewski przygotowuje wniosek do Parlamentu Europejskiego
o uchylenie Ziobrze, wówczas europosłowi, immunitetu. Chce postawić mu zarzut niedopełnienia
obowiązków w związku z torturowaniem jeńców wojennych (artykuł 231 Kodeksu karnego), za
co grozi do 3 lat pozbawienia wolności. Torturowanie jeńców wojennych (art. 123 paragraf 2 kk)
jest zagrożone karą od 5 do 25 lat więzienia.
Do postawienia zarzutów Ziobrze jednak nie dochodzi. Mimo ostrych podziałów
i trwającej już na całego wojny PO-PiS panuje polityczna zgoda, że sprawy więzień CIA nie
można ruszać, bo może to popsuć nasze relacje z USA. Z tego samego powodu, by nie psuć
relacji z najważniejszym sojusznikiem w NATO, prezydent Aleksander Kwaśniewski
z premierem Leszkiem Millerem wyrażają zgodę na przetrzymywanie islamskich terrorystów
w Polsce. I to mimo że przetrzymywania kogokolwiek bez wyroku sądu na terenie RP zakazuje
konstytucja. Polskie i amerykańskie wywiady obchodzą ten zapis, nadając więzieniu
w Kiejkutach status placówki dyplomatycznej, która nie podlega jurysdykcji polskich organów
ścigania. Zatrzymani terroryści będą przylatywać do Polski samolotami CIA, a loty będą miały
status dyplomatyczny, nie będą więc podlegać kontroli celnej ani granicznej w naszym kraju. Po
wyjściu z samolotu pasażerów w kajdankach przewożono do bazy w Kiejkutach samochodami
ambasady USA, więc one także nie podlegały kontroli.
Prokurator Mierzewski dostaje polecenie od swoich przełożonych, by sprawę umorzyć.
– Chodziło o to, że Amerykanie nie chcieli współpracować z polską prokuraturą, nie
odpowiadali na nasze wnioski o pomoc prawną – mówi osoba znająca szczegóły śledztwa. –
Oskarżenie ich mogłoby nadwątlić nasz sojusz z USA. Polska się na to nie zdecydowała, choć
w innych krajach, gdzie podobnie jak u nas byli bezprawnie przetrzymywani członkowie
Al-Kaidy, zapadły wyroki – dodaje ten sam rozmówca.
Jerzy Mierzewski odmawia umorzenia sprawy tajnych więzień CIA w Polsce.
Argumentuje, że zostało popełnione przestępstwo i złamano Konstytucję RP. Z dnia na dzień
zostaje przeniesiony z elitarnego wydziału zwalczania przestępczości zorganizowanej do
wydziału sądowego prokuratury, a śledztwo wędruje do Krakowa, gdzie zostaje zawieszone.
25 października 2015 roku PiS wygrywa wybory parlamentarne. 16 listopada następuje
zaprzysiężenie rządu Beaty Szydło, a Zbigniew Ziobro ponownie zostaje ministrem
sprawiedliwości. W grudniu wątek dotyczący niedopełnienia obowiązków przez Ziobrę zostaje
wyłączony ze śledztwa w sprawie tajnych więzień CIA w Polsce i natychmiast umorzony przez
podległą mu prokuraturę. Nowy minister sprawiedliwości może spać spokojnie.
Zbigniew Ziobro w tandemie z Jackiem Kurskim przygotowywał wrogie przejęcie PiS,
ale Jarosław Kaczyński okazał się sprytniejszy
Teraz, panie prezydencie, będę tylko z panem i z pana bratem Jarosławem, czyli Andrzej
Duda składa donos na Zbigniewa Ziobrę.
ROZDZIAŁ VII

Wrogie przejęcie PiS

Po przegranych wyborach w 2007 roku Ziobro tworzy tandem z Jackiem Kurskim,


gdańskim politykiem o sporej inteligencji i skrajnym cynizmie. Mają być przeciwwagą w PiS dla
wpływowego duetu spin doktorów Bielan – Kamiński. Kurski zrozumiał, że ze względu na swój
konflikt z Lechem Kaczyńskim nigdy nie będzie liderem PiS, a ambicje miał spore. Prezydent nie
cierpiał go co najmniej z dwóch powodów. Był raczej człowiekiem centrum, nigdy nie czuł
skrajnej prawicy, której wyznawcą był Kurski. Ale ważniejsza była niechęć prywatna, sięgająca
wyborów samorządowych w 2002 roku. Lech Kaczyński był przekonany, że Kurski zniszczył
politycznie jego przyjaciela, który ubiegał się wtedy o urząd prezydenta Gdańska. Miał stać za
ulotkami kompromitującymi kandydata, a dotyczyły tego, że mężczyzna miał korzystać z usług
agencji towarzyskich.
Kurski wymyśla więc, że to Ziobro będzie frontmanem, a on będzie kręcił wszystkim
z tylnego siedzenia. Tak jak w tandemie Bielan – Kamiński, gdzie tego drugiego uważał za
artystę, a Bielana za jego menedżera. Ziobro miał być taranem do wyrąbania pozycji politycznej
jego sternikowi, czyli Kurskiemu.
Pierwsza okazja nadarza się tuż po wyborach. 7 grudnia 2007 roku Lech Kaczyński
podpisuje dokument reformujący funkcjonowanie Unii Europejskiej zwany traktatem lizbońskim.
Poszerza on kompetencje Unii w zakresie wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa.
Odtąd Unia będzie miała urząd wysokiego przedstawiciela UE do spraw zagranicznych i polityki
bezpieczeństwa, który będzie kierował Europejską Służbą Działań Zewnętrznych. Wzmocniona
zostanie rola Parlamentu Europejskiego, który dostanie nowe kompetencje w zakresie
prawodawstwa unijnego, budżetu i umów międzynarodowych, a także rola parlamentów
krajowych, które zyskają większą możliwość udziału w pracach Unii.
Początkowo wydaje się, że w Polsce panuje zgoda w sprawie traktatu, a więc znalezienie
większości w Sejmie i Senacie, upoważniającej prezydenta do ratyfikacji dokumentu, nie
powinno być problemem. Polską rządzi już co prawda koalicja PO-PSL z premierem Donaldem
Tuskiem, ale traktat negocjował Lech Kaczyński oraz rząd jego brata. Obaj bliźniacy podpisanie
go przedstawiali zresztą jako sukces Polski.
Co zatem się stało, że Jarosław Kaczyński zaczął nagle stawiać dodatkowe warunki i od
ich spełnienia uzależniać zgodę PiS na ratyfikację ? Wolta prezesa wywołała polityczną wojnę
i opóźniła ratyfikację o rok z okładem. A wszystko przez intrygę Kurskiego i Ziobry.
Część polityków PiS uważa, że już wtedy zakiełkował w nich obu pomysł przejęcia PiS.
Awantura o traktat miała rozchwiać partię i pokazać, że ani Jarosław, ani Lech nie nadają się na
liderów. Sprzymierzeńcem Ziobry i Kurskiego miał być w tej grze dyrektor Radia Maryja
Tadeusz Rydzyk. Choć prowadzi on wtedy subtelną grę z Kaczyńskim i wspiera PiS, w zamian
za co dostaje miejsca na listach ugrupowania dla swoich ludzi, to coraz częściej zaprasza do radia
Ziobrę i go promuje. Młody, ambitny prawnik wydaje mu się bardziej perspektywiczny.
Tuż po wyborach Radio Maryja nieoczekiwanie zaczyna krytykować traktat lizboński.
Dla braci Kaczyńskich to zaskoczenie, bo w czasie kampanii temat w mediach Rydzyka nie tylko
nie budził żadnych kontrowersji, ale w ogóle nie istniał. Teraz dyrektor udziela wywiadu
w „Naszym Dzienniku” i mówi, że nikt nie wie, co tak naprawdę jest w traktacie, a „nie
przeczytali go ani premier, ani posłowie, ani zwykli ludzie”. Unię Europejską porównuje do
ZSRR. „Jedyna reakcja na traktat to hurra, która przypomina jeden wielki aplauz i propagandę,
aby kochać Kraj Rad i żeby w jego objęcia wszyscy rzucali się dobrowolnie” – mówi Rydzyk
i wzywa do dyskusji o tym, czym w rzeczywistości jest traktat lizboński.
Kamiński z Bielanem przychodzą do Kaczyńskich i przekonują, że aby uniknąć
politycznej awantury, trzeba jak najszybciej ratyfikować traktat. Bo jeśli PiS będzie zwlekać, to
w klubie, w którym frakcja Rydzyka jest silna, zacznie się ferment.
Ziobro z Przemysławem Gosiewskim, który jest wciągnięty w intrygę, uważają, że trzeba
zrobić sondażowe głosowanie w klubie parlamentarnym w sprawie traktatu. Kaczyński daje się
podpuścić i okazuje się, że jedna trzecia klubu jest przeciwko. Dla prezesa to oznacza ogromny
problem. Obawia się, że partia mu pęknie, dlatego dochodzi do wniosku, że musi zrobić
dodatkowe gesty wobec eurosceptyków. Ogłasza, że PiS zaproponuje poprawki do ustawy
wyrażającej zgodę na ratyfikację traktatu. Ma być w nich szereg deklaracji nawiązujących do
konstytucji i wykładni Trybunału Konstytucyjnego, „stwierdzenie faktów oczywistych, że nie
została przyjęta konstytucja europejska, czy stwierdzenie, że traktat z Lizbony nie może być
interpretowany w sposób naruszający suwerenność państw”.
– Wiemy, jaki był wynik referendum akcesyjnego, badania i sondaże pokazują jeszcze
większe poparcie dla Unii Europejskiej, ale zdajemy sobie sprawę, że istnieje mniejszość, która
traktat lizboński kontestuje. Chcemy zaproponować taki kształt ustawy ratyfikacyjnej, który
pozwoli na to, by ta jedność była możliwie jak najszersza – tłumaczy Kaczyński.
Kurski z Ziobrą przekonują prezesa, że w antyeuropejski kurs musi się włączyć
prezydent. Jarosław umawia ich z bratem. Pod nieobecność Kamińskiego, który akurat odsypia
kaca po meczu Legii Warszawa z Zagłębiem Lubin, Kurski z Ziobrą przychodzą do pałacu przy
Krakowskim Przedmieściu. Kurski sypie anegdotami, atmosfera robi się sympatyczna, prezydent
jest wyluzowany, daje się namówić na wygłoszenie przemówienia przygotowanego przez
Kurskiego. Ma być nowocześnie, z podłożoną muzyką, obrazkami i po raz pierwszy
z niewidocznym dla widzów prompterem, żeby prezydent nie musiał czytać z kartki.
Nagranie udaje się utrzymać w tajemnicy przed Kamińskim. Mimo że jest zaprzyjaźniony
z Lechem Kaczyńskim, ten nie zdradza mu ustaleń z bratem oraz Kurskim i Ziobrą. W trakcie
nagrania prezydentowi towarzyszą Anna Fotyga i Małgorzata Bochenek. Lech Kaczyński prosi
na koniec, by obrazki do przemówienia były „godne”. Nie ma pojęcia, że po montażu Jacka
Kurskiego jego słowom będą towarzyszyć zdjęcia kanclerz Niemiec Angeli Merkel
w towarzystwie przewodniczącej Związku Wypędzonych w Niemczech Eriki Steinbach oraz
mapy Niemiec w granicach sprzed II wojny światowej, a wszystko będzie okraszone zdjęciami
parad gejowskich.
Nikt nie zgłasza chęci obejrzenia przemówienia w ostatecznym kształcie przed emisją –
ani Lech Kaczyński, ani towarzyszące mu panie minister. Po emisji też nie było w partii
zastrzeżeń, choć z wystąpienia wynikało, że Europa może Polsce przynieść niemieckie
roszczenia i legalizację związków homoseksualnych. Orędzie zostało źle odebrane za granicą.
„Berliner Zeitung” komentuje, że „Kaczyński znów wznieca stare lęki”, a „Frankfurter
Allgemeine Zeitung” pisze, że prezydent, który który lubi przedstawiać się jako strażnik
narodowego interesu, w sprawie sporu wokół traktatu lizbońskiego broni interesu tylko jednej
partii, czyli PiS.
Kamiński, gorący zwolennik ratyfikacji traktatu, jest wściekły. Mówi w TVN24, że
prezydent nie miał pojęcia, iż orędzie zostanie tak zmontowane, i że Jacek Kurski nadużył
zaufania głowy państwa.
Kurski i Ziobro są zadowoleni. Odbierają gratulacje w klubie, choć media krytykują
orędzie. Wytykają, że geje pokazani w przemówieniu są z USA, a nie z Europy, a prezydent
wystąpił na tle indonezyjskiej flagi. Poza tym użycie w tak ostrym wystąpieniu wizerunku Angeli
Merkel pogorszy nasze relacje z Niemcami.
Po kilku dniach dochodzi do spotkania Lecha Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem.
Premier przynosi siedem ekspertyz, które dowodzą, że ustawa ratyfikacyjna prezydenta jest
niezgodna z konstytucją. Kaczyński obrażony mówi, że ma własne ekspertyzy. Jednak gdy Tusk
chce je zobaczyć, odmawia. Dopiero kiedy ekipa rządowa obstaje przy organizacji referendum
w sprawie ratyfikacji traktatu, Kaczyński traci rezon.
– A jeśli będzie referendum, to co ja zrobię? – pyta. Rozmowa kończy się patem.
Załamany Kamiński przebija się do głowy państwa po spotkaniu z Tuskiem. Przekonuje
prezydenta, że strategia jego brata, żeby pójść do antyeuropejskiego narożnika, jest samobójcza.
PiS straci wyborców centrum, a skrajnie prawicowy elektorat to za mało, by wygrywać wybory.
Dodatkowo Kamiński dowodzi, że referendum jest na rękę Ziobrze, który chce doprowadzić do
tego, by prezydent wzywał do głosowania przeciwko traktatowi, który sam podpisał. A jeśli
Kaczyński przegra referendum, to będzie jego kompromitacja i straci szansę na reelekcję. Z kolei
jego przegrana będzie oznaczać kryzys przywództwa Jarosława Kaczyńskiego w PiS i Ziobro
z Kurskim przejmą partię.
Kamiński wkłada Kaczyńskiemu do głowy, że jeśli zgodzi się na referendum, to będzie
jego polityczny koniec i nawet wagon spin doktorów z Ameryki go nie uratuje. Tłumaczy, że
przecież prezydent sam się chwalił w telewizyjnym orędziu, że ten traktat podpisał. Czy zatem
teraz on jako spin doktor głowy państwa ma powiedzieć Polakom, że Lech Kaczyński chwalił się
tym, że jest narodowym zdrajcą? Rozmowa ma dramatyczny przebieg. Kamiński grozi dymisją.
Przypomina Lechowi Kaczyńskiemu, że za chwilę jedzie na szczyt NATO do Bukaresztu,
gdzie chciał przekonywać do przyjęcia Gruzji i Ukrainy do Sojuszu. Ale kto będzie chciał
rozmawiać z antyeuropejskim prezydentem Polski?
Groźba klęski i międzynarodowej izolacji podziałały na Lecha Kaczyńskiego. Prosi
swojego zaufanego doradcę Macieja Łopińskiego, by umówił go z Donaldem Tuskiem na
rozmowę ostatniej szansy. Do spotkania dochodzi w prezydenckim ośrodku w Juracie. Tusk
płynie tam motorówką, a zaproszonym na miejsce dziennikarzom mówi, że jeśli prezydent nie
zgodzi się na ratyfikację traktatu z Lizbony, będzie referendum. Kaczyński, który ogląda to
w telewizji, jest poirytowany, ale witając się z Tuskiem, nie daje po sobie nic poznać.
Rozmawiają kilka godzin, atmosfera jest nadspodziewanie dobra i po wypiciu ośmiu butelek
wina dochodzą do kompromisu. Prezydent zapewnia Tuska, iż nie miał pojęcia, że ostateczny
kształt orędzia będzie miał tak antyunijny wydźwięk. Kompromis zakłada, że Kaczyński wycofa
swoje zastrzeżenia wobec traktatu lizbońskiego, obaj z premierem wystąpią w Sejmie i poprą
dokument z Lizbony.
Kurski jest wściekły. Mówi w partii, że kapitulacja prezydenta jest „pudrowaniem
syfilisu”. Kamiński triumfuje. Prezydent prosi go o napisanie przemówienia.
Prezes PiS wzywa Ziobrę i każe mu wstrzymać antyunijną kampanię w Radiu Maryja.
Przerażony Ziobro wykonuje polecenie, dopiero potem będą opowiadać z Kurskim
w wywiadach, że w PiS było „łamanie kręgosłupów”. Ale czy naprawdę w sprawie traktatu
z Lizbony walczyli o wartości, czy traktowali ją czysto instrumentalnie?
– Zbyszek już wtedy uważał, że obejdzie Kaczyńskiego z prawej strony i przelicytuje go
w narodowo-antyeuropejskiej retoryce. A jeśli uda mu się pokazać nieudacznictwo Lecha
i Jarosława, to na ich politycznym trupie zbuduje alternatywę wobec PiS. Taki był wtedy jego
plan – mówi dziś ważny polityk PiS.
Dowodem na to, że Ziobro nie był bardzo przywiązany do zablokowania traktatu, może
być wynik głosowania w Sejmie. 1 kwietnia 2008 roku przeciwko ratyfikacji dokumentu było 56
ze 159 posłów PiS, między innymi związani z Radiem Maryja Antoni Macierewicz, Anna
Sobecka, Gabriela Masłowska czy Andrzej Dera. Ziobro głosował za ratyfikacją, podobnie jak
Jarosław Kaczyński. Kurski wstrzymał się od głosu.

Jarosław Kaczyński, Zbigniew Ziobro i Jacek Kurski na posiedzeniu Sejmu, 23.01.2009 r.

To głosowanie pokazało siłę antyunijnego skrzydła PiS i wielkie wpływy Tadeusza


Rydzyka w tej partii. Prezes od lat zabiegał o poparcie Radia Maryja, które miało zapewniać mu
głosy wyborcze. Nie zauważył jednak, że przy okazji flirtu z toruńskim redemptorystą wpuścił do
swojego ugrupowania całkiem sporo działaczy, którzy postawieni przed wyborem: Kaczyński
albo Rydzyk, wybiorą lojalność wobec tego drugiego. 10 października 2009 roku Lech
Kaczyński ratyfikuje traktat z Lizbony.
***
Bracia Kaczyńscy namawiają Bielana i Kamińskiego do pojednania z Ziobrą. Lech
Kaczyński oddaje im do dyspozycji pałacyk prezydencki w Wiśle, żeby mogli się spotkać.
Kamiński przyjeżdża z Bielanem, Ziobro z bratem Witoldem.
Ziobro jest tak nieufny, że proponuje, by rozmowa odbyła się w… saunie, gdzie nie da się
nagrać spotkania. Czterech mężczyzn siada więc naprzeciwko siebie, każdy jak go stworzyła
natura, i zaczynają wylewać żale. Na jednej kąpieli parowej się nie skończyło. W końcu
zawierają rozejm, ale zarówno Bielan z Kamińskim, jak i bracia Kaczyńscy już wiedzą, że Ziobro
ma coraz większe ambicje. Bliźniacy nie mogą mu zresztą zapomnieć, że w 2008 roku jawnie się
zbuntował.
Kaczyński namaszcza wtedy Zbigniewa Wassermanna na szefa krakowskiego PiS. Ziobro
buduje koalicję i Wassermann nie dostaje większości głosów. Słysząc, że nominat Jarosława
przegrał z człowiekiem Ziobry, Lech Kaczyński wpada w furię. „To ja tu zatrudniam jego
człowieka, a on się przeciwko Jarkowi buntuje?!” – mówi prezydent do swoich najbliższych
współpracowników Michała Kamińskiego i Macieja Łopińskiego. Tym człowiekiem miał być
Andrzej Duda, wtedy jeszcze zaufany Ziobry, którego ten wprowadzał do polityki.
– To było w Lechu skądinąd piękne. Mógł wiele wybaczyć, ale nie to, że ktoś robi
krzywdę jego bratu. Prezydent oświadczył, że pierwszą rzeczą, którą zrobi, będzie wyrzucenie
z kancelarii Andrzeja Dudy” – opowiada współpracownik Kaczyńskiego. Duda został
podsekretarzem stanu w Kancelarii Prezydenta po tym, jak przegrał wybory parlamentarne
w 2007 roku. Ziobro wyprosił mu wtedy posadę w pałacu.
Lech Kaczyński każe Maciejowi Łopińskiemu wezwać Dudę na rozmowę. Prezydencki
minister mówi Andrzejowi Dudzie o nielojalności Ziobry w Krakowie i tłumaczy, że w tej
sytuacji musi on zrozumieć, że prezydent nie może dłużej zatrudniać u siebie człowieka Ziobry.
Po chwili Łopiński wraca do gabinetu prezydenta i mówi, że Duda natychmiast zadeklarował, że
w zamian za pozostanie w ekipie Lecha Kaczyńskiego będzie informował o wszystkim, co
Ziobro planuje.
– Przy świadkach złożył donos na Ziobrę, że jest zły i nielojalny i zapewnił, że będzie
tylko z prezydentem i jego bratem. W otoczeniu Lecha, gdzie nie lubiliśmy Ziobry, bardzo
ucieszyła nas taka deklaracja. Duda został w kancelarii i nie było już problemu – opowiada jeden
z ludzi Lecha Kaczyńskiego. Do 2011 roku, gdy Ziobro zostaje wyrzucony z PiS, Duda gra na
dwa fronty. Niby jest z Ziobrą, ale o wszystkich jego krokach informuje braci Kaczyńskich.
Dyrektor Radia Maryja Tadeusz Rydzyk lubi nazywać Zbigniewa Ziobrę swoim złotym
chłopcem. Tu podczas mszy świętej z okazji obchodów 29. rocznicy powstania Radia Maryja,
Toruń, 5.12.2020 r.
Jak delfin okazał się leszczem pozbawionym wizji, pomysłu, z charyzmą trzęsącej się
galarety.
ROZDZIAŁ VIII

Powrót grzesznika na kolanach

Prezes PiS, który niczego w polityce nie boi się tak bardzo jak utraty własnej partii,
zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że awantura wokół traktatu lizbońskiego, nakręcona przez
Ziobrę i Kurskiego przy pomocy Radia Maryja, miała służyć wywołaniu takiego kryzysu, żeby
mogli oni przejąć PiS. W 2009 roku wysyła więc ich do Parlamentu Europejskiego, żeby pozbyć
się ich z krajowej polityki. Na odchodne rzuca Ziobrze, żeby przyłożył się do nauki angielskiego.
Ziobro nie jest pilnym uczniem i nie wyróżnia się w Brukseli szczególną aktywnością.
Ożywia się wtedy, gdy może zaistnieć w Polsce. Na przykład kiedy w Parlamencie Europejskim
z okazji polskiej prezydencji w UE w 2011 roku przemówienie wygłasza Donald Tusk. Ziobro
publicznie atakuje polskiego premiera, choć koledzy z innych państw nie bardzo rozumieją, o co
mu chodzi.
– Pięknie pan mówił o wartościach europejskich. Chciałbym sukcesu polskiej
prezydencji. Będzie tak, jeśli pan i pański rząd będzie w praktyce przestrzegał wolności słowa,
wolności mediów, prawa opozycji, a nie tylko pięknie o nim mówił. Za pana rządów z mediów
publicznych masowo zwalniani byli dziennikarze za krytykowanie rządu – grzmi Ziobro. – To za
pana rządów funkcjonariusze służb specjalnych, uzbrojeni w ostrą broń, wkroczyli do mieszkania
internauty, studenta, tylko dlatego, że prowadził krytyczną wobec władzy stronę internetową, by
go zastraszyć i zarekwirować komputer.
Europoseł Marek Siwiec prosi o głos: – Czy dobrze pamiętam, że był pan ministrem
sprawiedliwości, kiedy uzbrojone bandy atakowały ludzi w Polsce, o szóstej rano zamykano
ludzi do więzienia, a jedna z pań, którą chcieliście zamknąć, popełniła samobójstwo? - pyta
polityk lewicy, nawiązując do samobójstwa Barbary Blidy podczas akcji ABW.
– Dobrze pan pamięta – odpowiada mu Ziobro. – My walczyliśmy z korupcją, a wy
walczycie z internautami. Na tym polega różnica.
Europoseł PO Jacek Protasiewicz przeprasza europosłów z innych państw za to, że
„europosłowie z Polski przenoszą na forum europarlamentu kampanię wyborczą i prowadzą
polsko-polskie spory”. – Człowieku, nie wypada – zwraca uwagę Protasiewicz. Michał
Kamiński, który także jest europosłem, komentuje, że to, co robi Ziobro, jest „eksportem
polskiego obciachu”. Ale Ziobro się nie przejmuje. Innym razem organizuje w Parlamencie
Europejskim wysłuchanie publiczne w obronie Telewizji Trwam. To ma być wyraz sprzeciwu
wobec decyzji Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, która nie przyznała miejsca na cyfrowym
multipleksie fundacji Tadeusza Rydzyka Lux Veritatis – nadawcy Telewizji Trwam. Owca
– Sprawa Telewizji Trwam urosła do rangi symbolu wolności mediów w Polsce. Powinno
to tu w parlamencie odpowiednio mocno wybrzmieć – mówi Ziobro.
Zaproszony na wysłuchanie Tadeusz Rydzyk dodaje: – Polski rząd nie widzi i nie słyszy
ponad dwóch milionów obywateli, którzy opowiadają się za wolnością mediów, wolnością słowa
i pluralizmem w mediach.
W tym czasie przed siedzibą europarlamentu manifestują zwolennicy Telewizji Trwam.
Gdy PiS dojdzie do władzy w 2015 roku, ulubioną mantrą polityków Zjednoczonej Prawicy
będzie oskarżanie opozycji demokratycznej o „donoszenie do Brukseli”, mimo że to Ziobro
i politycy PiS byli prekursorami.
***
Gdy w 2010 roku w katastrofie w Smoleńsku ginie Lech Kaczyński, współpracownicy
namawiają Jarosława do startu w wyborach prezydenckich, by mógł „kontynuować dzieło brata
bliźniaka”. Prezes przegrywa jednak z Bronisławem Komorowskim, a Ziobro coraz częściej jest
w PiS uważany za delfina. Wielu polityków sądzi, że to on może zostać sukcesorem
Kaczyńskiego i przejąć władzę w PiS. Prezes sam zresztą w owym czasie komplementuje Ziobrę.
W książce „Polska naszych marzeń”, wydanej tuż przed wyborami parlamentarnymi w 2011
roku, pisze o nim w samych superlatywach, a nawet z pewną dozą fascynacji. „Ambitny, zdolny
i inteligentny chłopak (…). Dobrze wychowany. W czasie wielkiej posuchy w ówczesnym
młodym pokoleniu, w latach 90., potrafił coś zrobić, pokazać naprawdę pozytywną i odważną
aktywność. Chodzi o Stowarzyszenie Katon, zajmujące się ludźmi skrzywdzonymi przez
przestępców. Ta aktywność, ale także po prostu znajomość z Kazimierzem Ujazdowskim
zaprowadziła go do Ministerstwa Sprawiedliwości, gdy na jego czele stanął Leszek [Lech
Kaczyński]. Został jego doradcą. Okazał się bardzo pracowity i skuteczny. Doprowadził do
przygotowania nowego kodeksu, mimo bojkotu tych prac przez środowiska akademickich
karnistów. Dzięki temu został wiceministrem, mając zaledwie 30 lat. Jerzy Buzek miał pewne
opory, mówiąc, że jest za młody, ale wtedy jeszcze byli z Leszkiem w dobrych stosunkach i jakoś
na zasadzie »ty bierzesz za to odpowiedzialność« dało się to załatwić” – pisał prezes PiS.
I dodawał: „Często się mówi o nim, że to delfin. No cóż, ja nie jestem królem i to do tego
francuskim. Nie wiem, kto mnie zastąpi kiedyś jako prezesa PiS i nie wybieram się dziś na
emeryturę. Ziobro jest ciągle zawieszony między dwoma rozwiązaniami – grać na siebie, co mu
niektórzy suflują, i zostać w końcu, bo taki to by miało efekt, zwykłym, acz piastującym wysokie
stanowiska politykiem, poprawnym (no może z pewnym odchyleniem), albo też grać na sprawę
i wtedy będzie trudniej, ale nawet jeśli spojrzeć na to z perspektywy indywidualnej, nie
o stanowiska, a o miejsce w historii będzie wtedy chodziło. Mam nadzieję, że wybierze tę drugą
opcję i przyniesie to najwyższe zaszczyty, ale nie jako cel sam w sobie”.
Zbigniew Ziobro wybiera trzecią drogę – chce połączyć jedno z drugim.
Gdy po wyborach parlamentarnych w 2011 roku PiS zalicza szóstą porażkę z rzędu,
Ziobro z Kurskim uznają, że to najlepszy moment do kontrataku. Po stracie brata pokonany
Kaczyński jest tak słaby, jak nigdy dotąd.
Ziobro udziela wywiadów w tygodniku „Uważam Rze” oraz „Naszym Dzienniku”,
w których domaga się większej demokratyzacji partii i otwarcia na nowe środowiska. Sugeruje,
że obok PiS może powstać nowa, narodowo-katolicka partia i daje do zrozumienia, że on sam
może stanąć na jej czele. To rękawica rzucona Kaczyńskiemu. Dla Ziobry to nic nowego. Zawsze
poszukiwał wpływowych protektorów, których później porzucał, gdy na horyzoncie pojawiali się
kolejni, którzy mogli mu więcej zaoferować. Tak było od początku jego politycznej kariery. Nie
miał żadnego problemu z tym, żeby porzucić swojego pierwszego patrona Jana Rokitę, gdy ten
nie chciał zaspokoić jego wybujałych już wtedy ambicji. Ani profesora Wojciecha Hausnera,
który wprowadził go w orbitę AWS, kiedy na firmamencie zjawił się Kazimierz Michał
Ujazdowski i wciągnął go do krajowej polityki. Ujazdowskiego też zdradził, gdy okazało się, że
jego nowi patroni – bracia Kaczyńscy – postrzegają go jako politycznego konkurenta i mu nie
ufają. Dlaczego z Jarosławem Kaczyńskim miałoby być inaczej?
Postulat demokratyzacji PiS jest tylko pretekstem. W rzeczywistości Ziobro chce mieć
więcej do powiedzenia w partii. Kaczyński nie zamierza jednak tolerować takiej niesubordynacji.
Zwołuje komitet polityczny i jednego dnia wyklucza z partii Ziobrę oraz wspierających go
Kurskiego i Tadeusza Cymańskiego.
– Miał być delfinem, chciał być rekinem, a został leszczem – z kpiną w głosie podsumuje
ówczesny rzecznik PiS Adam Hofman.
Ziobro nie ma wyjścia. Jeśli chce dalej istnieć w polityce, musi założyć własne
ugrupowanie. Po raz pierwszy będzie miał okazję sprawdzić się w roli politycznego lidera.
Razem z Kurskim, Cymańskim, Arkadiuszem Mularczykiem i Beatą Kempą zakładają Solidarną
Polskę. Powstanie nowej partii ogłaszają w Przemyślu w Domu Katolickim Roma.
– Zjeździliśmy dużo miast w Polsce i zawsze słyszeliśmy, że jest potrzeba zwycięstwa
i stworzenia partii, która będzie współpracować z innymi na prawicy. Liczymy, że uda się nam
wreszcie przerwać złą passę sześciu wyborów przegranych przez polską prawicę – mówi Ziobro
do 400 zgromadzonych osób. Ale nie czuć wielkiego entuzjazmu. Trudno zresztą mowę-trawę
nowego lidera nazwać porywającym wystąpieniem. Ziobro stoi za długim prezydialnym stołem,
a w tle widać wielki baner z napisem „Solidarna Polska – klub parlamentarny Solidarnej Polski”.
W PiS panuje przekonanie, że secesjoniści mają za sobą Rydzyka. Toruński
redemptorysta często zaprasza Ziobrę do swoich mediów, mówiąc o nim: „mój złoty chłopiec”.
Prawdziwą gwiazdą Radia Maryja zostaje jednak Beata Kempa, która zaprzyjaźnia się
z Rydzykiem prywatnie. Redemptorysta udziela ślubu jej córce, a wśród ślubnych gości jest
Zbigniew Ziobro.
Jednak to nie oznacza, że dyrektor z Torunia stawia na Ziobrę i przestaje wspierać PiS.
Od początku konfliktu Ziobry z Kaczyńskim Rydzyk wzywa do zgody na prawicy.
– Dziękuję panu Bogu, że jest takie radio, w którym się dobijamy do prawdy. Ja bym się
bardzo bał stawać po jakiejkolwiek stronie. Tu nie należy wykluczać działania Złego. On
wszystko będzie robił, żeby nas wyprowadzić w pole, diabeł zawsze dzielił – przestrzega Rydzyk
w Radiu Maryja tuż po wyrzuceniu Ziobry z PiS. Główny ideolog Radia Maryja Jerzy Robert
Nowak ma więcej odwagi. Mówi wprost o tym, że Ziobry nie wolno potępiać za rozłam w PiS.
– Ziobro w ciągu ostatnich czterech lat był ze sto razy przynajmniej przesłuchiwany,
nękany. Ile osób z PiS przeżyło takie rzeczy? Warto o tym pamiętać. Warto doceniać takie
rzeczy. Warto doceniać tych ludzi, którzy byli z PiS-em w tak trudnym czasie. Czy mamy tak
wielu ludzi zasłużonych, wybitnych, żebyśmy sobie dobrowolnie pozwalali na ich odrzucenie?
***
Jest 21 kwietnia 2012 roku. Wiosenna aura w Warszawie jest kapryśna. Na dworze wieje
chłodem. Ludzie chodzą w szczelnie zapiętych płaszczach, ale Ziobro staje przed pomnikiem
Józefa Piłsudskiego w garniturze i białej koszuli, niezapiętej pod szyją. Uznaje, że tak będzie
prezentował się godniej, a może poziom emocji po prostu sprawia, że nie czuje zimna. To ma być
dla niego przełomowy dzień.
Solidarna Polska, której jest liderem, bierze udział w marszu w obronie Telewizji Trwam.
Ogólnopolskie stacje telewizyjne pokazują ciągnący ulicami stolicy tłum. Ziobro w prawej ręce
trzyma mikrofon i czeka, aż protestujący przypłyną pod pomnik Piłsudskiego. Zwolennicy
toruńskiej rozgłośni protestują przeciwko nieprzyznaniu Telewizji Trwam miejsca na cyfrowym
multipleksie.
Nad głowami uczestników manifestacji łopoczą biało-czerwone flagi i transparenty
z napisami „My chcemy Boga”, „Bóg, Honor, Ojczyzna” oraz emblematami PiS i Solidarnej
Polski. Obie partie od lat walczą o względy dyrektora Telewizji Trwam i Radia Maryja Tadeusza
Rydzyka. Ziobro tego dnia planuje wygłosić płomienne przemówienie, które w pewnym sensie
ma być testem jego przywództwa, bo dobry lider musi umieć porywać tłumy.
Zbigniew Ziobro łamiącym się głosem przemawia podczas marszu zwolenników Radia
Maryja i Telewizji Trwam, 21.04.2012 r.

– Kto by pomyślał, że po upływie ponad 20 lat od czasów, kiedy Polska odzyskała


wolność, będziemy – my, Polacy – musieli w różnych miastach wychodzić na ulice i wołać
o wolność, wołać o prawdę, domagać się przestrzegania podstawowych praw? Kto by pomyślał
również, że tu, w Warszawie, pod Kancelarią Premiera czy pod Belwederem, będziemy musieli
się spotykać, by bronić prawdy, bronić wolności, bronić Telewizji Trwam? Fakty są takie, że dziś
obrona Telewizji Trwam jest obroną polskiej wolności – rozpędza się Ziobro. – Dziś musimy
pokazać, że jesteśmy razem, że łączą nas te wspólne ideały. Sądzę, że ten marsz jest takim
świadectwem dla Platformy, dla premiera Donalda Tuska, dla prezydenta Bronisława
Komorowskiego, żeby zobaczył, że my tu jesteśmy razem, że jesteśmy zgodni, że domagamy się
tego, co jest ważne dla nas wszystkich, dla Polaków! – krzyczy do mikrofonu. Wspomina
o zagrożonym Kościele i odpowiada na wezwanie Jarosława Kaczyńskiego, który chwilę
wcześniej na partyjnym wiecu publicznie składa mu propozycję powrotu do PiS. „Zbyszku,
zapomnijmy o tym, co było złe, idźmy razem, wracajcie!” – wyciąga rękę do zgody Kaczyński.
Po trzech minutach przemówienia Ziobro chrypnie, głos mu się łamie i więźnie w gardle.
Kiedy dziękuje „ojcom redemptorystom z Tadeuszem Rydzykiem”, wpada w bardzo wysokie
tony, niemal skrzeczy i czerwienieje na twarzy.
– Odpowiadając Jarkowi, który zwrócił się do mnie z osobistym apelem, chciałbym
powiedzieć jasno, że jesteśmy razem, że to, co było, zapomnieliśmy, że chcemy działać razem –
deklaruje Ziobro, za co dostaje brawa od tłumu. – Razem Solidarna Polska, razem Prawo
i Sprawiedliwość, razem Rodziny Radia Maryja, razem Solidarni 2010, razem Solidarność.
Wszyscy razem! – głos Ziobry coraz bardziej się łamie, a on sam traci pewność siebie. –
Razem… wygramy! – z trudem wyrzuca z siebie kolejne sylaby. Ręce tak bardzo mu się trzęsą,
że ma problemy z utrzymaniem mikrofonu na odpowiedniej wysokości. Mowa zamienia się
w nierówną walkę o to, by lider Solidarnej Polski został zrozumiany przez uczestników
manifestacji. Film z przemówienia staje się hitem internetu i powodem do kpin. – Ziobro
wyglądał jak dysydent, którego zaraz zgarnie ZOMO. Został powalony na deski – mówi Michał
Kamiński w TVN24.
Dziennikarze komentują, że przemówienie nie było mową lidera. Że Ziobro przegrał
w konfrontacji z tłumem i zżarła go trema.
Ziobro żali się później w „Kropce nad i”, że jego wystąpienie było zakłócane, sabotowano
nagłośnienie, narzeka na niewłaściwe zachowanie działaczy PiS. – Młodzieżówka PiS chciała nas
przekrzyczeć, tym mnie załatwili – przyznaje z wymuszonym uśmiechem. Tłumaczy, że walczył
tego dnia z chrypką i zapewnia, że wbrew opiniom politycznych konkurentów umie przemawiać.
– Na wiecach już występowałem, choć może nigdy na tak dużym – przyznaje. Gdy prowadząca
program Monika Olejnik zwraca uwagę, że apel Kaczyńskiego o zjednoczenie prawicy przykrył
cel marszu, Ziobro robi unik. Dyplomatycznie odpowiada, że rozumie apel prezesa, bo na
demonstracji panował „duch wspólnoty”, który udzielił się Kaczyńskiemu. Jednak zaraz dodaje,
że gdyby Solidarna Polska wróciła do PiS, to on wie, co Kaczyński by z nimi zrobił.
***
Na razie Ziobro próbuje walczyć o poparcie dla Solidarnej Polski, ale z mizernym
skutkiem. Partia balansuje w sondażach na granicy progu wyborczego. Znacznie lepiej od
ciułania punktów wyborczych idzie Solidarnej Polsce pozyskiwanie pieniędzy. Dziennikarze
„Newsweeka” Wojciech Cieśla i Michał Krzymowski ujawniają, że Solidarna Polska dostaje 40
tysięcy euro od europejskiej partii MELD (Movement for a Europe of Liberties and Democracy,
czyli Ruch na rzecz Europy, Wolności i Demokracji) finansowanej przez Parlament Europejski.
Za te pieniądze ma zorganizować 30 czerwca 2013 roku konferencję w Krakowie na 800 osób.
Jej tematem ma być polityka klimatyczna Unii Europejskiej. Tyle że tego dnia w Krakowie nie
odbywa się żaden kongres poświęcony ochronie środowiska. W największej sali kina Kijów ma
za to miejsce partyjna konwencja Solidarnej Polski pod hasłem „Nowe państwo, nowa
konstytucja”. Wśród 1200 uczestników są Ziobro i Jacek Kurski, a także specjalni goście Paweł
Kukiz i szef NSZZ Solidarność Piotr Duda. Z filmu, do którego docierają dziennikarze, trudno
się zorientować, że odbywa się konferencja poświęcona kwestiom klimatycznym. Na budynku
wisi baner z hasłem konwencji „Nowe państwo, nowa konstytucja”, a obok powiewają sztandary
Solidarnej Polski.
– Chcemy władzy nie dla blichtru, nie dla synekur – mówi Ziobro.
– Musi być otwarcie na większą obywatelskość, musi być większa rola referendum –
Jacek Kurski podchwytuje postulaty referendalne Kukiza.
Jedynym, który podczas imprezy wspomina o pakiecie klimatycznym, jest szef
Solidarności, ale po dwóch zdaniach przechodzi do podwyższenia wieku emerytalnego.
Tymczasem pieniądze na krakowską imprezę przekazano na podstawie unijnego rozporządzenia
2003/2004, które stanowi, że „finansowanie partii na poziomie europejskim nie może być
wykorzystane do bezpośredniego lub pośredniego finansowania innych, w szczególności
krajowych partii politycznych”.
Dziennikarze trafiają też na faktury, jakie europejskiej partii MELD wystawiły małe,
często jednoosobowe spółki powiązane z politykami Solidarnej Polski. Otrzymywały one po
15-40 tysięcy euro. Beneficjenci pieniędzy z MELD wpłacali w roku wyborów do Parlamentu
Europejskiego pieniądze na konto Solidarnej Polski. Przelewy z MELD dostaje także prawicowy
think tank z Krakowa Instytut Kościuszki. Jednym z jego założycieli jest Witold Ziobro, brat
Zbigniewa. Wiceprezesem był Michał Krupiński, po 2015 roku prezes PZU, któremu doradzał
młodszy Ziobro. Instytut Kościuszki wystawił MELD fakturę na 41 tysięcy euro. Gdy
dziennikarze pytają, na co poszły te pieniądze, instytut odpowiada w mailu, że to informacje „w
dużej części poufne, objęte tajemnicą skarbową i ochroną danych osobowych”.
Sprawą podejrzanych wydatków MELD interesuje się OLAF, unijna agencja do spraw
przeciwdziałania praniu brudnych pieniędzy. Jeśli okaże się, że Solidarna Polska złamała prawo,
będzie musiała całą kwotę zwrócić. Przez kilka lat frakcją MELD w Brukseli rządzi Jacek
Włosowicz, wówczas skarbnik Solidarnej Polski i zaufany człowiek Ziobry, oraz Jacek Kurski.
Dzięki nim pieniądze z MELD były przekazywane do znajomych w Polsce, którzy następnie
wpłacali wysokie darowizny na Solidarną Polskę.
Po publikacji „Newsweeka” śledztwo w sprawie defraudacji unijnych pieniędzy przez
partię Ziobry wszczyna polska prokuratura. Jednak w 2020 roku postępowanie zostaje umorzone,
mimo że był to ewidentny konflikt interesów. Prokuratorem generalnym jest Ziobro, lider
Solidarnej Polski, której dotyczy śledztwo prokuratury. W uzasadnieniu umorzenia prokurator
pisze, że na konwencji Solidarnej Polski pojawiły się tematy dotyczące klimatu. Do dziś nie
wiadomo jednak, kto i kiedy miał je poruszać.
W 2014 roku Solidarna Polska samodzielnie startuje do Parlamentu Europejskiego. Cel
jest ambitny. Chce zdobyć mandaty dla Ziobry i Kurskiego. Jednak mimo wciągnięcia na listy
popularnego boksera Tomasza Adamka dostaje zaledwie 4 procent głosów i nie przekracza
progu. Ziobro wydaje na kampanię oszczędności życia. Po porażce zostaje bez pieniędzy i pensji
europosła.
Zostają z nim tylko trzy osoby: żona Patrycja, brat Witold i Patryk Jaki.
– Był załamany. Myślał nawet o tym, żeby wycofać się z polityki, ale Patrycja nigdy by
mu na to nie pozwoliła – mówi jeden z polityków Solidarnej Polski.
Ale to nie koniec upokorzeń. Wkrótce nadchodzi kolejne. Jest lipiec 2014 roku. Jacek
Kurski za plecami Ziobry zaczyna spiskować z Adamem Bielanem, wysłannikiem prezesa PiS.
Na prawicy trwają już rozmowy o wspólnym starcie w wyborach parlamentarnych w 2015 roku.
Kaczyński chce doprowadzić do zjednoczenia prawicowych partii i wystawić wspólne listy
z Solidarną Polską oraz Polską Razem Jarosława Gowina. Uważa, że to jedyny sposób na powrót
do władzy i pokonanie słabnącej Platformy Obywatelskiej.
Ale Kaczyński to wyrachowany polityczny strateg – chce dać koalicjantom najmniej jak
to możliwe, żeby PiS miało pakiet kontrolny w przyszłej koalicji rządowej. Nie pozwoli, by
Ziobro czy Gowin dyktowali mu warunki. Dlatego próbuje rozbić Solidarną Polskę i przeciągnąć
na swoją stronę Kurskiego. Jeśli plan się powiedzie, Ziobro znajdzie się w sytuacji bez wyjścia.
Będzie musiał na kolanach wrócić do PiS, wiedząc, że po rozbiciu jego partii część elektoratu
i tak odpłynie do Kaczyńskiego.
Kurski zdaje sobie sprawę, że Solidarna Polska nie ma szans na samodzielne wejście do
parlamentu. Nie chce razem z Ziobrą iść na dno. Zgadza się wystąpić na konwencji
zjednoczeniowej prawicy, mimo że Solidarna Polska odmawia udziału. Przemówienie Kurskiego
ma być niespodzianką.
– Stoję przed wami w postawie wyprostowanej i z pokorą, z której mnie nie znacie –
zagaja Kurski, wywołując salwy śmiechu na sali. – Mam wrażenie, jakbyśmy wszyscy czuli, że
moment wspólnego zejścia miał kiedyś nastąpić. Stoję w pokorze przed ciężarem wyzwania. To
dla mnie cud i spełnienie marzeń, że prawica się jednoczy – mówi Kurski. Powstanie Solidarnej
Polski uznaje za niewypał. – Nasze motywy były szlachetne, ale eksperyment się nie udał. Czas
wyciągnąć z tego wnioski i postawić na konsolidację – apeluje. Jarosław Kaczyński jest wyraźnie
zadowolony. Wie, że to sygnał dla prawicowego elektoratu, że tylko PiS jest gwarantem sukcesu.
Dla Ziobry słowa Kurskiego są jak nóż w plecy. Czuje się zdradzony. Wyrzuca Kurskiego
z partii. Oficjalnym powodem są jego pirackie wybryki. Kurski lubi szybką jazdę samochodem,
przez co zdarza mu się mieć problemy z policją, ale to tylko pretekst.
„Prawdziwym powodem wyrzucenia mnie z partii jest osobista zemsta Zbigniewa Ziobry
za zmuszenie go przeze mnie do podpisania konsolidacji prawicy – mówi Kurski w wywiadzie
dla portalu gazeta.pl. – Gołym okiem widać, że gdyby zjednoczenie prawicy pozostawić
negocjacjom Ziobry i Gowina, trwałoby to całymi miesiącami i skończyło się niczym. Tak jak
niczym skończyło się negocjowane przez nich połączenia na wybory europejskie” – argumentuje
Kurski. Dodaje, że swoim udziałem w kongresie prawicy zmusił Ziobrę, by za tydzień stawił się
i podpisał umowę zjednoczeniową. To uratuje przynajmniej część działaczy Solidarnej Polski,
którzy dostaną miejsca na listach Zjednoczonej Prawicy. Inaczej zostaliby na lodzie – dodaje
Kurski. Ale najgorsze dla Ziobry słowa padną za chwilę.
– Był to realny test twardej polityki i formatu jego przywództwa. Tego, czy będzie on
sukcesorem Jarosława Kaczyńskiego i czy stanie się delfinem polskiej prawicy. Dzisiaj przeżywa
dramat, bo delfin okazał się leszczem, jeśli nie leszczykiem, który pozbawiony jest wizji,
pomysłu, wyposażony w charyzmę trzęsącej się galarety. I na dodatek co chwilę trzeba mu
zmieniać pieluchę – drwi z Ziobry jego jeszcze niedawno najbliższy sojusznik. – Widać przepaść,
jeśli chodzi o formę przywództwa między Zbigniewem Ziobro a Jarosławem Kaczyńskim. To
pokazuje, kto jest rzeczywistym liderem polskiej prawicy – składa hołd liderowi PiS.
Ziobro na długo zapamięta tę lekcję realnej polityki.
Ziobro bierze na cel niepokornych sędziów, którzy sprzeciwiają się podporządkowaniu
wymiaru sprawiedliwości władzy wykonawczej. Symbolami walki o niezależne sądownictwo
w Polsce stali się sędziowie: Paweł Juszczyszyn, Waldemar Żurek, Igor Tuleya i Krystian
Markiewicz.Manifestacja poparcia dla Igora Tulei przed Sądem Najwyższym, Warszawa,
9.06.2020 r.
„To jest człowiek chory na władzę, ale prawnikiem jest żadnym albo najwyżej
mizernym”.
ROZDZIAŁ IX

SZARŻA NA SĄDY

25 października 2015 roku Zjednoczona Prawica wygrywa wybory parlamentarne.


Kaczyński stoi na scenie w partyjnej centrali przy Nowogrodzkiej w otoczeniu młodzieży.
Trzyma bukiet kwiatów, który chwilę wcześniej dostaje od bratanicy Marty.
– Panie prezydencie, melduję wykonanie zadania!” – zwraca się do swojego nieżyjącego
brata bliźniaka. Dziękuje politykom PiS za ciężką pracę. Przyszłych koalicjantów, Ziobrę
i Gowina, wymienia dopiero w dalszej kolejności. Zbigniew Ziobro stoi w tłumie, nie zostaje
zaproszony na scenę. Jednak dla wszystkich jest jasne, że będzie ministrem sprawiedliwości
w nowym rządzie. Prezes obiecał mu to jeszcze w kampanii.
Nikt tak jak on nie pasuje Kaczyńskiemu do rewolty, którą chce przeprowadzić w Polsce.
I tak jak kiedyś był przekonany, że tylko Antoni Macierewicz zdoła zlikwidować Wojskowe
Służby Informacyjne, które uważał za synonim postkomunistycznego układu, tak z jakiegoś
powodu jest przekonany, że tylko Ziobro jest w stanie okiełznać sądownictwo.
***
Bo to sądy lider nowej władzy wini za to, że zablokowały jego rewolucję z pierwszych
rządów PiS w latach 2005-2007. Prezes od lat 90. marzył o tym, by stworzyć własny system
zarówno w wymiarze państwowym, jak i społecznym, w polityce zagranicznej, kulturalnej
i oświatowej. W 2007 roku przyznał się do osobistej porażki, mówiąc, że nie udało mu się
„przełamać imposybilizmu”. Najprościej można ów imposybilizm wytłumaczyć jako opór
instytucji, a sądy były centralnym elementem tego oporu. W 2011 roku w książce „Polska
naszych marzeń” Kaczyński pisze: „W istocie są one korporacjami pozostającymi poza ścisłą
kontrolą. A to się nakłada na zjawisko postępującej rozbudowy ich kompetencji i coraz bardziej
postępującej jurydyzacji życia społecznego. To oznacza, że sądy zwiększają swoją władzę”.
Według prezesa w 1989 roku w sądach zdecydowanie dominowali ludzie starego systemu
i tymi, którzy podali im rękę, byli Adam Michnik i „Gazeta Wyborcza”. „Sędziowie
akomodowali się poprzez lektury i sposób myślenia »Gazety« oraz przez liberalną reakcję na
represywny charakter komuny. To skutkowało łagodnymi wyrokami i niebywałym
rozpuszczeniem przestępców. Powstała mieszanka wyjątkowo wręcz trująca, bo z jednej strony
nieodporna na wszelkiego rodzaju patologie, słabo odporna na korupcję i nieodporna na presję
poprawności. Sędziowie w ogromnej części ustawili się po stronie poprawnej, czyli
mainstreamowej politycznie, co wpłynęło na orzecznictwo” – diagnozuje Kaczyński.
Jego zdaniem sądownictwo powinno być podporządkowane władzy wykonawczej. Trzeba
zmienić konstytucję, żeby „zweryfikować” sędziów i wprowadzić dużo silniejszy nadzór ministra
sprawiedliwości.
Ziobro nie jest jednak tylko narzędziem w rękach prezesa PiS. – Zamysł zmian
w sądownictwie był Kaczyńskiego, ale Ziobro zgadzał się z nim i był bardzo samodzielnym
wykonawcą. To, co zrobił z wymiarem sprawiedliwości, było bardzo precyzyjnym uderzeniem,
przemyślanym i autorskim – mówi Igor Tuleya ze Stowarzyszenia Sędziów Polskich Iustitia,
który stał się symbolem walki o wolne sądy w czasie rządów PiS.
Ziobro wiele razy publicznie atakuje sędziów, rozciągając na całe środowisko pojedyncze
przypadki patologii. – Nie ma miejsca dla sędziów złodziei. W najbliższym czasie przedstawię
projekt zmian ustawy o ustroju sądów powszechnych, który spowoduje, że automatycznie tego
rodzaju sędzia będzie eliminowany z zawodu – mówi o sędzim, któremu złagodzono karę za
kradzież części do wiertarki.
– Gdy obywatel staje przed sądem, musi mieć przekonanie, że trafia na obiektywnego,
bezinteresownego sędziego, na którego nie można wpłynąć przez łapówkę – atakuje przy innej
okazji.
– Chcemy zaostrzyć odpowiedzialność karną w przypadkach korupcji w wymiarze
sprawiedliwości. Tych, którzy dopuszczą się takiego czynu, będziemy piętnować i eliminować
z zawodu – zapowiada w 2017 roku. Przedstawi nawet projekt ustawy, w którym zapisze
minimum trzy lata więzienia, bez możliwości zawieszenia kary, dla sędziego, który przyjmie
korzyść majątkową.
Wbrew twierdzeniom Ziobry korupcja wśród sędziów nie była jednak i nie jest
szczególnie rozpowszechnioną plagą. Według danych opublikowanych w 2017 roku przez
rzecznika dyscyplinarnego sędziów sądów powszechnych Marka Hibnera przez 15 lat
postępowania związane z korupcją dotyczyły zaledwie 19 na 10 tysięcy sędziów i w większości
przypadków zarzuty się nie potwierdziły.
Żeby przygotować grunt pod uderzenie w niezależne sądownictwo, zarówno Ziobro, jak
i Kaczyński używają argumentów, że wymiar sprawiedliwości nie oczyścił się po czasach
komunizmu, toczy go korupcja, a wydawane wyroki są korzystne dla silnych i niesprawiedliwe
dla słabych. Gdy PiS dochodzi do władzy, w Sądzie Najwyższym powstają dwie nowe izby –
Izba Dyscyplinarna, która ma karać sędziów, prokuratorów, radców prawnych i adwokatów, oraz
Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, która może wzruszyć prawomocne wyroki
nawet sprzed 20 lat w trybie skargi nadzwyczajnej.
Istnienie Izby Dyscyplinarnej zostaje zakwestionowane przez Komisję Europejską, która
kieruje skargę do Trybunału Sprawiedliwości UE. Trybunał zawiesza ID, stwierdzając, że istnieją
poważne wątpliwości co do zgodności stworzonego przez Ziobrę systemu dyscyplinarnego
z prawem Unii. Ostatecznie Izba zostaje zlikwidowana i zamieniona na Izbę Odpowiedzialności
Zawodowej.
Kaczyński jest świadomy, że na przeszkodzie do podporządkowania sądów władzy
wykonawczej stoi konstytucja. W wyborach w 2015 roku nie udaje mu się uzyskać większości
w Sejmie potrzebnej do zmiany konstytucji, jednak nie zważając na okoliczności i literę prawa,
prze do rewolucji i podporządkowania sądów. Ziobro tuż po objęciu władzy w resorcie
przystępuje do działania.
***
Jest 22 grudnia 2015 roku – dwa miesiące po wyborach – Sejm przyjmuje nowelizację
ustawy o Trybunale Konstytucyjnym. Lekceważąc protesty Komisji Weneckiej i innych
organizacji międzynarodowych, do grudnia 2016 r. posłowie uchwalają sześć ustaw o TK, co
umożliwia PiS powołanie nowych sędziów, tzw. dublerów, na obsadzone już miejsca i przejęcie
kontroli nad Trybunałem.
– Pamiętam to jak dziś. Był 24 grudnia, godzina 3.30 nad ranem. Skończyłem robić
wigilijne potrawy i włączyłem telewizję. Patrzę, a tu bardzo katolicka partia PiS ciągnie obrady
Senatu pod osłoną nocy, żeby rzucić Kaczyńskiemu pod choinkę pierwszą ustawę „naprawczą”
w sprawie Trybunału Konstytucyjnego – wspomina sędzia Dariusz Mazur ze Stowarzyszenia
Sędziów Themis. Themis obok Iustitii od początku sprzeciwia się planom demontażu
niezależnego sądownictwa.
– Część senatorów na sali śpi, a pan Zbyszek stoi i wyrzuca z siebie słowotok, który dla
prawnika jest kompletnym absurdem i bezsensownym bełkotem. Wtedy po raz pierwszy
pomyślałem, że dojście PiS do władzy to nie jest zwykła zmiana rządu, bo to nie jest normalne,
żeby Senat obradował o 3.30, by zgnoić i upokorzyć Trybunał – mówi sędzia Mazur.
Andrzej Duda ekspresowo podpisuje ustawy, nowi sędziowie zostają przez niego
zaprzysiężeni, czasem nawet pod osłoną nocy, by nie mogły pokazać tego media. Na czele
Trybunału staje Julia Przyłębska powołana niezgodnie z procedurą, bo bez wymaganej uchwały
zgromadzenia sędziów Trybunału.
Przyłębska jest sędzią powołanym jeszcze w PRL. Zgromadzenie sędziów Sądu
Okręgowego w Poznaniu odmówiło jej awansu do sądu okręgowego, wytykając jej błędy
w orzekaniu i zbyt dużą liczbę uchylanych wyroków. Dla Kaczyńskiego i Ziobry to nie jest
przeszkoda. Prezes nazwie Przyłębską swoim „towarzyskim odkryciem”, odkąd zacznie gościć u
niej na prywatnych kolacjach. Z maili ujawnionych w serwisie Poufna Rozmowa wynika, że
prezes TK miała uzgadniać terminy rozpraw z szefem Kancelarii Premiera. Chodziło o to, by
rząd mógł zaoszczędzić kilkanaście miliardów złotych, które musiałby najprawdopodobniej po
orzeczeniu wypłacić obywatelom.
Zasada BMW – bierny, mierny, ale wierny – używana od czasów PRL do opisu
uprzywilejowanej nomenklatury, stanie się znakiem rozpoznawczym nowego zaciągu Ziobry
w wymiarze sprawiedliwości.
***
Początkowo Zbigniew Ziobro próbuje dogadać się z sędziami. Liczy na to, że uda mu się
przeciągnąć na swoją stronę największe stowarzyszenia. Nie zna się na sądownictwie, nie zna
tego środowiska. Dlatego wiceministrem sprawiedliwości odpowiedzialnym za sądy robi
Łukasza Piebiaka. Nie jest on człowiekiem Ziobry, uchodzi raczej za osobę związaną ze
środowiskiem posła PiS Arkadiusza Mularczyka i wicemarszałka Sejmu Ryszarda Terleckiego.
Kaczyński, który lubi wszystkim ręcznie sterować, za sprawą Piebiaka ma kontrolę nad tym, co
dzieje się w resorcie, który oddał koalicjantowi.
Z punktu widzenia Ziobry Piebiak ma jeden atut. Jest sędzią i należy do Iustitii. Zasiadał
nawet kiedyś w zarządzie stowarzyszenia, ale pokłócił się z kolegami. Poszło o łączenie
stanowisk we władzach stowarzyszenia z delegacją do Ministerstwa Sprawiedliwości. Część
działaczy uważała, że nie powinno się łączyć tych funkcji, bo nie można służyć dwóm panom.
Albo twardo walczy się o niezależność sądownictwa, albo na pół gwizdka, służąc ministrowi.
Według prezesa Iustitii Krystiana Markiewicza z punktu widzenia Ziobry przeciągnięcie na
swoją stronę Iustitii było kluczowe.
– Do stowarzyszenia należy ponad 3,6 tysiąca sędziów w kraju na 10 tysięcy
mianowanych. Gdyby ministrowi udało się uzyskać naszą przychylność, mógłby bez przeszkód
wprowadzać zmiany w sądownictwie – mówi Krystian Markiewicz.
Piebiak to typowy przykład kariery za czasów PiS. Sfrustrowany brakiem awansu,
z dyscyplinarką na koncie i potrzebą odwetu. W środowisku ma opinię inteligentnego prawnika,
ale mającego słabość do pieniędzy, co było dla niego źródłem kłopotów. Pracował w sądzie
rejonowym, a później w wydziale gospodarczym sądu okręgowego. Jednocześnie dorabiał jako
wykładowca w Krajowej Szkole Sądownictwa i Prokuratury, ale nie informował o tym swoich
zwierzchników. Bez wiedzy przełożonych pojechał nawet na trzy zagraniczne seminaria. Gdy
kierownictwo sądu wzięło pod lupę prowadzone przez niego sprawy, okazało się, że ma kłopoty
z terminowym pisaniem uzasadnień. Rzecznik dyscyplinarny postawił mu pięć zarzutów i mimo
że Piebiak nie przyznał się do winy, po serii orzeczeń, odwołań i powtórzonym procesie został
uznany za winnego sporządzania po terminie uzasadnień do wyroków i prowadzenia szkoleń za
pieniądze bez powiadomienia prezesa sądu.
Na zlecenie Ziobry Piebiak w 2016 roku próbuje przejąć Iustitię, lokując w zarządzie
swojego człowieka Rafała Puchalskiego z Sądu Rejonowego w Jarosławiu. To jeden z tych,
którzy za czasów tzw. dobrej zmiany robią błyskawiczne kariery. Puchalski wchodzi do zarządu
Iustitii, ale po kilku miesiącach odchodzi na delegację do Ministerstwa Sprawiedliwości i musi
zrezygnować. Dla kolegów z Iustitii staje się jasne, że jest po stronie tandemu Ziobro – Piebiak
i będzie wspierał zmiany w sądownictwie. Mimo że ciągle ma status sędziego sądu rejonowego,
minister deleguje go do orzekania dwa szczeble wyżej – do Sądu Apelacyjnego w Rzeszowie.
Sąd Najwyższy uznaje jednak, że delegacja była wadliwa. Z tego powodu trzeba uchylić jeden
z wyroków wydanych przez Puchalskiego.
– Próbowali nas kupić, tak jak wcześniej kupili część środowiska prokuratorskiego –
mówi sędzia Markiewicz. On sam dostaje ofertę stanowiska w Sądzie Najwyższym lub Krajowej
Radzie Sądownictwa, co wiązałoby się ze wzrostem zarobków o kilka, a nawet kilkanaście
tysięcy złotych. Propozycji jednak nie przyjmuje, bo jak mówi, „nie jest człowiekiem, którego
można kupić”.
***
Wrzesień 2016 roku. W Warszawie odbywa się nadzwyczajny Kongres Sędziów
Polskich. Jednym z organizatorów jest Iustitia. Do Pałacu Kultury i Nauki przyjeżdża ponad
tysiąc sędziów z całego kraju, by rozmawiać o politycznym zawłaszczeniu Trybunału
Konstytucyjnego i planach demontażu niezależnego sądownictwa.
– To powinien być kongres godności sędziów i początek końca samowoli politycznych
harcowników – rozpoczyna obrady pierwsza prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Gersdorf. –
Kongres jest też apelem do władzy, aby zagrała z nami w otwarte karty. Sędziowie nie są
politykami, mafią ani grupą kolesi. Sędziowie bronią państwa prawa, które nie jest ani z lewicy,
ani z prawicy – dodaje.
Ziobry nie ma na sali, mimo że dostaje zaproszenie.
– Nigdy nie czuł się dobrze w środowisku sędziowskim. To jest człowiek chory na
władzę, ale prawnikiem jest żadnym albo najwyżej mizernym. Nie stworzył niczego, co mogłoby
przysłużyć się obojętnie jakiej warstwie prawa – Markiewicz nie owija w bawełnę. – Jeśli chodzi
o jego osobiste dokonania jako prawnika, to widzę u niego kompleksy, mógłby zaśpiewać:
„znowu w życiu mi nie wyszło”. Co prawda jest pierwszym prokuratorem, ale z nadania
politycznego. Nigdy nie pracował jako prokurator, zrobił tylko aplikację. Nie ma żadnego
szacunku wśród prawników. Prawo i prawnicy są dla niego wyłącznie instrumentem do przejęcia
władzy. A żeby mieć pełnię władzy, to oprócz wojska trzeba przejąć sądy. Prokuratura została
praktycznie przejęta, szybko został przejęty Trybunał Konstytucyjny, czyli dwa bardzo ważne
przyczółki, a potem zaczęła się walka o sądy – dodaje prezes Iustitii.
Na kongres w zastępstwie ministra przyjeżdża wiceminister Marcin Warchoł. Atakuje
sędziów.
– Po upadku komunizmu zbyt łatwo przyjęliśmy za dobrą dewizę słowa ówczesnego
pierwszego prezesa Sądu Najwyższego, obecnego tu na sali profesora Adama Strzembosza, że
środowisko sędziowskie oczyści się samo. Powiedzmy sobie szczerze – nie oczyściło się.
Komunistyczne sądy skazały na śmierć ponad trzy tysiące polskich patriotów, drastyczne wyroki
wobec działaczy demokratycznej opozycji były normą nawet u schyłku PRL-u, a mimo to
z zawodu usunięto za to po przełomie 1989 roku tylko jednego sędziego. Wobec 42 sądy
dyscyplinarne odmówiły wszczęcia postępowania, a pięciu uniewinniono lub umorzono wobec
nich postępowania. Ustawa z 1998 roku o odpowiedzialności dyscyplinarnej sędziów, którzy
w latach 1944-1989 sprzeniewierzyli się niezawisłości sędziowskiej, została przez środowisko
sędziowskie zbojkotowana – peroruje Warchoł.
Fakty są takie, że choć po przełomie ’89 roku środowisko sędziowskie nie przeszło
podobnej weryfikacji jak prokuratorzy, to większość sędziów z czasów PRL-u – ze względu na
wiek – przeszła już w stan spoczynku. Mimo to „dekomunizacja” wymiaru sprawiedliwości stała
się jednym z koronnych argumentów Ziobry w sprawie zmian w sądownictwie.
– Tolerancja wobec dużych win prowokowała bezkarność win małych. Nie chcę już
wypominać nieszczęsnych słów o „nadzwyczajnej kaście”, ale właśnie ten sposób myślenia
położył się cieniem na decyzjach sądów dyscyplinarnych – kontynuuje Warchoł, wskazując, że
41 procent postępowań dyscyplinarnych kończy się odmową orzeczenia kary, umorzeniem lub
uniewinnieniem. – A przecież immunitet sędziowski ma chronić niezawisłość, a nie bezkarność
sędziów w prozaicznych i oczywistych sytuacjach – dodaje. Część sędziów zgromadzonych na
sali w proteście buczy, a część wychodzi z sali.
Po kongresie Ziobro uznaje, że skoro nie udało się stowarzyszeń sędziowskich zachęcić
do współpracy metodą marchewki, czas sięgnąć po kij. Zaczynają się czystki. W pół roku Ziobro
odwołuje 130 prezesów i wiceprezesów sądów. Nowelizacja ustawy o ustroju sądów
powszechnych pozwala ministrowi bez podania przyczyn i bez opinii zgromadzeń ogólnych
sądów odwołać prezesa lub wiceprezesa każdego sądu w Polsce. Ziobro ma na to pół roku.
Oficjalnie jako powód zmian kadrowych podaje zapaść w sądownictwie i potrzebę
przyspieszenia wydawania wyroków. Jednak to tylko pretekst. Chce pozbyć się niepokornych
sędziów, krytycznych wobec przeprowadzanych przez niego zmian, i obsadzić stanowiska
swoimi ludźmi. Dymisje przychodzą do sądów faksem, mailem, a nawet za pośrednictwem
kuriera do ostatniego dnia przewidzianego w ustawie.
Sędzia Beata Morawiec, prezes Sądu Okręgowego w Krakowie, zostaje odwołana, gdy
jest na urlopie. To prezeska Stowarzyszenia Sędziów Themis, jedna z liderek oporu wobec
niszczenia praworządności, brała udział w manifestacjach w obronie Trybunału Konstytucyjnego
i wolnych sądów. Od tamtego czasu jest na celowniku Ziobry. Na stanowisku prezesa Sądu
Okręgowego zastępuje ją Dagmara Pawełczyk-Woicka, koleżanka Ziobry z liceum.
Ogłaszając dymisję Morawiec, minister powiązał ją z aferą korupcyjną w Sądzie
Apelacyjnym w Krakowie, mimo że nigdy nie kierowała tym sądem. Kiedy sędzia wraca
z urlopu, podaje Ziobrę do sądu. Proces o ochronę dóbr osobistych wygrywa, ale dopiero wtedy
zaczynają się jej problemy. Kontrolowana przez Ziobrę prokuratura robi jej sprawę karną.
Prokuratorzy zarzucają jej przyjęcie przed laty łapówki w postaci telefonu komórkowego od
mężczyzny, w sprawie którego orzekała, oraz wyłudzenie pieniędzy za ekspertyzę, której miała
rzekomo nie wydać.
Morawiec nazywa te zarzuty bzdurami.
– Wydałam sprawiedliwy wyrok, dlaczego więc miałabym przyjmować telefon i to od
mężczyzny, którego nawet nie znałam? Jeśli chodzi o opinię, to napisałam ją i przesłałam
dyrektorowi Sądu Apelacyjnego w Krakowie – opowiada. Plik z dokumentem dała prokuraturze,
która o szóstej rano przyszła przeszukać jej mieszkanie, i to mimo chroniącego ją immunitetu.
Obrońcy byłej prezeski sądu przedstawili ekspertyzę informatyka, która potwierdziła datę
utworzenia pliku. Mimo to prokuratura występuje o uchylenie sędzi immunitetu. Jednak Izba
Dyscyplinarna Sądu Najwyższego uznaje w drugiej instancji, że nie ma do tego żadnych
podstaw. Prokuratura Ziobry nie może oskarżyć sędzi Morawiec, a ministrowi ten werdykt
bardzo się nie podoba.
– Izba Dyscyplinarna uniemożliwiła wyjaśnienie sprawy, w sposób bezwstydny, stawiając
niegodny interes korporacyjny środowiska sędziowskiego ponad prawo i zasady, których
oczekuje opinia publiczna. Środowisko sędziowskie nie jest zdolne do samooczyszczenia, do
zdecydowanej walki ze złem i patologiami wewnątrz własnego środowiska – grzmi na
konferencji prasowej Ziobro.
Morawiec uważa, że sprawa przeciwko niej od początku była dęta i chodziło wyłącznie
o osobistą zemstę Ziobry: – Ziobro to jest zły człowiek, po prostu – mówi.
***
Wymianie kadrowej towarzyszy nagonka na sędziów w rządowej TVP i bezprecedensowa
kampania billboardowa zlecona przez rząd Polskiej Fundacji Narodowej. PFN została powołana
do promowania Polski za granicą, ale na tym polu nie ma sukcesów. Koszt kampanii
billboardowej władze fundacji szacują na 19 milionów złotych.
Na rozwieszonych w całej Polsce billboardach widnieją dwa hasła: „Niech zostanie tak
jak było…” i „Czy na pewno tego chcesz…”. Między nimi przykłady patologii w środowisku
sędziowskim, które często zawierają manipulacje i fake newsy. Na jednym z billboardów
widnieje na przykład: „Sąd w Świdnicy wypuścił na wolność pedofila. Po wyjściu z więzienia
mężczyzna skrzywdził kolejne dziecko”, co okazało się nieprawdą. Jak piszą w „Gazecie
Wyborczej” Agata Kondzińska i Iwona Szpala, prezes Sądu Okręgowego w Świdnicy
oświadczył, że żaden ze świdnickich sądów nie wydał tego rodzaju decyzji. Takie zdarzenie
miało miejsce, ale we Wrocławiu. Ten człowiek miał stwardnienie rozsiane, sąd długo szukał
zakładu zamkniętego, w którym mógłby dalej odbywać karę i jednocześnie być leczony.
Niestety, takiego miejsca w Polsce nie znaleziono.
Najbardziej bulwersujący przykład manipulacji, jaka pojawia się w kampanii, dotyczy
wykorzystania sędziego, który od kilku lat nie żyje. Za życia miał ukraść kiełbasę, co
z upodobaniem przypominają politycy PiS i sam Ziobro. Billboard głosi: „Sędzia z Tarnobrzega
pod koniec 2006 roku wpadł na kradzieży kiełbasy w stalowowolskim markecie. Następnego
dnia jechał do Tarnobrzega, by swoim przełożonym wytłumaczyć tę sprawę, lecz nie dojechał.
Wpadł do rowu, uciekając przed policyjną kontrolą. We krwi sędziego wykryto 2,36 promila
alkoholu”. Sprawę weryfikuje portal Wirtualna Polska. Okazuje się, że po kradzieży i wypadku
sędzia odszedł z zawodu i nie orzeka od 2006 roku. Co więcej, cztery lata później został skazany
na rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata, a od dwóch lat nie żyje.
Ziobro chwali kampanię „Sprawiedliwe Sądy”. – Z satysfakcją przyjmuję fakt, że
kampania PFN wykorzystuje informacje opracowane wcześniej przez służby medialne
Ministerstwa Sprawiedliwości. One są po to podawane na stronach internetowych, aby były
powszechnie wykorzystywane i używane jako informacja wskazująca na przyczynę
proponowanych przez nas zmian w zakresie polskiego sądownictwa. To jest potrzebna akcja,
dobrze, że te informacje się pojawiają – przekonuje.
Kampania ma być wstępem do zmian w Krajowej Radzie Sądownictwa, która odpowiada
za awanse sędziowskie. To kolejny krok Ziobry w zamachu na wolne sądy.
***
Jest 12 lipca 2017 roku. Sejm głosuje nad nową ustawą o Krajowej Radzie Sądownictwa.
Opozycja bojkotuje głosowanie, argumentując, że ustawa łamie konstytucję, bo przerywa
zapisaną w ustawie zasadniczej 4-letnią kadencję 15 sędziów wybranych do KRS. Według
nowego prawa całą piętnastkę ma wybierać Sejm, a nie – jak wcześniej – zgromadzenia
sędziowskie. Tymczasem konstytucja jasno mówi, że Sejm wskazuje tylko czterech członków
KRS spośród posłów. Rzecznik praw obywatelskich pisze w opinii, że ustawa narusza
gwarantowany przez konstytucję trójpodział władzy, niezależność sądownictwa i prawo do
niezawisłego sądu. Potwierdzi to później także Trybunał Sprawiedliwości UE.
Ziobro wchodzi na sejmową mównicę. Przekonuje, że obecna KRS „kontynuuje
komunizm w Polsce”.
– Została powołana jeszcze w PRL, a kolejni sędziowie są powoływani przez sędziów
komunistycznych na zasadzie kooptacji – tłumaczy. To wierutna bzdura, bo wprowadzenie
trójpodziału władzy i powołanie KRS były postulatami NSZZ Solidarność. Posłanka
Nowoczesnej Kamila Gasiuk-Pihowicz przypomina obrady Okrągłego Stołu. 21 lutego 1989 roku
podczas drugiego posiedzenia podzespołu ds. reformy prawa i sądów odbyła się dyskusja nad
tym, czy wprowadzać w Polsce trójpodział władzy, czyli rozdzielenie władz ustawodawczej,
wykonawczej i sądowniczej, czy też utrzymać jedność władzy, czyli centralny ośrodek
kierowania państwem. Jarosław Kaczyński opowiada się wówczas za trójpodziałem władzy.
O jedności władzy państwowej mówi wtedy: „To była zasada bardzo mocno związana z tą,
miejmy nadzieję, odchodzącą już epoką. To była po prostu część stalinowskiej teorii prawa
i państwa, od której powinniśmy odchodzić we wszystkich dziedzinach”.
Czy Ziobro, robiąc skok na KRS, nie miał świadomości, że cofa Polskę do PRL-u?
– Ziobro nie widzi analogii z PRL-em, a jeśli ją dostrzega, to pewnie tłumi to w sobie.
Uważa, że sądy powinny być podporządkowane, wydawać orzeczenia zgodnie z wolą suwerena,
a emanacją suwerena są politycy partii rządzącej. Wyroki mają być takie, jak partia sobie życzy –
mówi sędzia Igor Tuleya.
Ustawę Ziobry o KRS i drugą – umożliwiającą wymianę kadrową w Sądzie Najwyższym
– wetuje prezydent Andrzej Duda. Dla Ziobry to jest szok. Głowa państwa po raz pierwszy
stawia się PiS w tak kluczowej sprawie. Poza tym minister i prezydent świetnie się znają od lat,
są prawie równolatkami. To Ziobro wprowadzał Dudę do polityki, pomagał mu w kolejnych
kampaniach, kiedyś byli przyjaciółmi. Jednak przyjaźń się skończyła, gdy Ziobro został
wyrzucony z PiS, a Andrzej Duda zameldował się u Jarosława Kaczyńskiego i zadeklarował mu
lojalność. Ziobro do dziś nie może mu tego zapomnieć.
Ogłaszając weto, Duda miażdży Ziobrę: – Nie ma u nas tradycji, by prokurator generalny
w jakikolwiek sposób mógł ingerować w funkcjonowanie Sądu Najwyższego – mówi na
konferencji prasowej.
Intencją Ziobry było to, żeby do SN zgłaszali się nie tylko sędziowie, ale także jego
zaufani prokuratorzy, których kandydatury miały być oceniane przez nową – upolitycznioną –
KRS, w której zasiądą sędziowie awansowani przez ministra sprawiedliwości. Prezydent nie chce
się na to zgodzić. Tak naprawdę chodzi mu jednak nie o pryncypia, bo Andrzej Duda podziela
większość argumentów PiS, ale o to, by wytargować część kompetencji w tym procesie
decyzyjnym dla siebie. Po niewielkich ustępstwach Ziobro wygrywa. Duda zgłasza w Sejmie
ustawy łudząco podobne do tych przygotowanych przez ministra sprawiedliwości.
***
Jest styczeń 2018 roku. Sędzia Leszek Mazur jest na nartach za granicą, gdy odbiera
telefon od brata. Witold Mazur jest prezesem Sądu Apelacyjnego w Katowicach i dobrym kolegą
prokuratora krajowego Bogdana Święczkowskiego, prawej ręki Ziobry. Został powołany na
prezesa w listopadzie 2017 roku podczas przeprowadzonej przez ministra czystki w śląskich
sądach. Trwa nabór do neo-KRS, jak nazywa Radę część prawników, żeby podkreślić
wątpliwości wokół jej powołania. Część środowiska bojkotuje nabór, tłumacząc, że nie chcą
zasiadać w upolitycznionej Radzie. Piebiak szuka kandydatów w całym kraju. Członkiem KRS
zostaje wspomniany już sędzia Puchalski, a także Dariusz Drajewicz, znajomi Piebiaka z Iustitii.
Drajewicz to kolejny z beneficjentów „dobrej zmiany” w sądownictwie. Jak pisał portal
OKO.press, pod rządami starej – legalnej KRS – aż dwadzieścia razy starał się bezskutecznie
o awans do sądów wyższej instancji. Za PiS najpierw został wiceprezesem Sądu Okręgowego
w Warszawie, a później także członkiem nowej KRS. Jednocześnie dzięki decyzjom Ziobry
zaczął orzekać w Sądzie Apelacyjnym, dorabiał też pracą w komisjach egzaminujących
prawników.
Do KRS wchodzi także Maciej Nawacki, prezes Sądu Rejonowego w Olsztynie. Jak się
później okaże, nie zebrał nawet wymaganej liczby podpisów pod swoją kandydaturą, bo część
osób się wycofała. To – według Iustitii - stawia pod znakiem zapytania legalność działania całej
neo-KRS. Mimo wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego Kancelaria Sejmu nie chce
ujawnić list poparcia dla kandydatów do KRS. Kiedy domaga się tego olsztyński sędzia Paweł
Juszczyszyn, zostaje zawieszony przez Izbę Dyscyplinarną SN, a Nawacki odsuwa go od
orzekania. Nie pozwala mu wrócić do orzekania nawet mimo korzystnych wyroków,
nakazujących przywrócenie go do pracy. Po dwóch latach Izba Dyscyplinarna Sądu Najwyższego
każe przywrócić Juszczyszyna do orzekania. Ale nawet wtedy Nawacki nie wykona wyroku.
Przenosi Juszczyszyna do innego wydziału, a potem wysyła na urlop.
Gdy Kancelaria Sejmu w końcu ujawnia listy, okazuje się, że podpisy pod kandydaturami
do KRS zbierano wśród sędziów, którzy awansowali za czasów Ziobry lub takich, którzy mieli
zaraz awansować. Na Śląsku, gdzie kandydował Leszek Mazur, zbiórkę podpisów koordynować
mieli zaufani Ziobry, Święczkowski i prokurator Tomasz Janeczek, szef prokuratury regionalnej
w Katowicach, znajomy ministra jeszcze z czasów pierwszych rządów PiS.
Ziobro nie chce oddać pełnej kontroli nad KRS Piebiakowi. Zaprasza Leszka Mazura do
ministerstwa i oferuje mu stanowisko przewodniczącego KRS. Mazur, który orzeka w wydziale
cywilnym odwoławczym Sądu Okręgowego w Częstochowie, początkowo się waha. Mówi, że
większość w Radzie będą mieli nominaci Piebiaka i nie wie, czy nad nimi zapanuje. W końcu
jednak stanowisko przyjmuje.
6 marca 2018 roku zostaje powołany do KRS, a miesiąc później zostaje jej
przewodniczącym. Nigdy specjalnie nie krył się z poglądami. W środowisku nie było tajemnicą,
że w wyborach prezydenckich w 2005 roku głosował na Lecha Kaczyńskiego, później na
Andrzeja Dudę, a w wyborach parlamentarnych na PiS. Natomiast – jak zapewnia – nigdy nie
miało to wpływu na jego orzekanie.
– Generalnie popierałem zmiany proponowane przez Ziobrę, szczególnie jeśli chodzi
o zaostrzenie kar. W Polsce zbyt rzadko orzeka się kary bezwzględne, często zapadają wyroki
w zawieszeniu i w opinii publicznej powstaje wrażenie, że przestępcy są bezkarni – mówi Mazur,
zaznaczając, że z problemami karnymi miał do czynienia tylko na początku swojej kariery, bo
specjalizuje się w prawie cywilnym. – Natomiast kwestia polityki karnej, czyli reagowania na
społeczne odczucia, które polegają na poczuciu nieadekwatności kar, to jest problem, który nie
traci na aktualności.
Zarzuty o upolitycznienie neo-KRS mu nie przeszkadzały.
– Uważałem, że jeżeli mają być zmiany w wymiarze sprawiedliwości, to nie mogę stać
z boku i powinienem się zaangażować. Dlaczego mam je bojkotować i dalej ma być tak, jak
było? Jeśli chodzi o skrócenie kadencji KRS, to można wymyślać różne rzeczy. Normy
konstytucyjne są tak ogólne, że da się udowodnić różne stanowiska w tej kwestii, nawet
przeciwstawne – przekonuje.
***
Ziobro rzadko bywa na posiedzeniach neo-KRS, choć jako minister jest jej członkiem.
Raz osobiście przyjeżdża dopilnować głosowania, gdy Rada ma wybrać do Sądu Najwyższego
Kamila Zaradkiewicza, jego współpracownika z resortu, doktora habilitowanego nauk prawnych,
byłego pracownika Trybunału Konstytucyjnego. Niewiele brakuje, by Zaradkiewicz nie został
wybrany, bo kampanię przeciwko niemu rozpętała była posłanka PiS Krystyna Pawłowicz,
członkini neo-KRS, a później sędzia Trybunału Konstytucyjnego.
Jeden z członów Rady opowiada, że Pawłowicz namawiała kolegów, by nie głosowali na
Zaradkiewicza, bo popierał on zmiany w prawie korzystne dla środowisk LGBT podczas
spotkania na Uniwersytecie Warszawskim. Tymczasem PiS nie tylko nie chce zrównać praw
mniejszości seksualnych z prawami osób heteroseksualnych, ale prowadzi nagonkę na
środowiska LGBT+.
Ziobrze zależy na wyborze Zaradkiewicza do Sądu Najwyższego, bo jego rękami chce
przeprowadzić wymianę pierwszego prezesa Sądu Najwyższego i obsadzić na stanowisku
swojego kandydata. Przejęcie SN ma być ukoronowaniem rewolucji w wymiarze
sprawiedliwości. Sąd Najwyższy jest czapą nad innymi sądami, a jego wyroki są wskazówką dla
sędziów w całym kraju, jak mają orzekać.
Ziobro przychodzi na obrady neo-KRS w dniu głosowania. Osobiście sprawdza, jak
głosują członkowie nowej KRS. Zaradkiewicz zostaje wybrany. Jest nawet mianowany
pełniącym obowiązki prezesa, a jego zadaniem ma być przeprowadzenie zgromadzenia ogólnego
sędziów Sądu Najwyższego, którzy mają wyłonić kandydatów na prezesa SN. Zaufany Ziobry
próbuje przepchnąć wybór kolanem, łamiąc regulamin. To spotyka się z protestem sędziów Sądu
Najwyższego. Zaradkiewicz oskarża ich o obstrukcję i rezygnuje z funkcji.
W neo-KRS atmosfera coraz bardziej gęstnieje. Przewodniczący Mazur traci kontrolę nad
tym, co się dzieje. Ludzie Piebiaka zaczynają zgłaszać do awansów sędziowskich samych siebie
albo swoje rodziny. Nawacki sam siebie zgłasza do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Ten
sąd jest równy Sądowi Najwyższemu, a zasiadanie w nim jest ukoronowaniem sędziowskiej
kariery. Neo-KRS przegłosowuje kandydaturę Nawackiego, mimo że jako sędzia sądu
rejonowego przeskakuje w ten sposób trzy szczeble kariery.
Gdy „Dziennik Gazeta Prawna” ujawnia, że członkowie neo-KRS znaleźli sobie sposób
na to, by dorobić do pensji, Mazur uznaje, że nie może dłużej firmować tego, co dzieje się
w KRS swoją twarzą. To mogłoby grozić mu zarzutami prokuratorskimi o niedopełnienie
obowiązków i przekroczenie uprawnień w przyszłości, gdy władza się zmieni.
Normalnie członkowie KRS dostają diety za każdy dzień przepracowany na rzecz Rady.
Ale niektórzy, zamiast jak dotąd spotykać się w komisjach działających w Radzie w dniach
posiedzeń plenarnych, zaczęli spotykać się w innych terminach. Najczęściej zresztą zdalnie.
Dzięki temu zamiast jednej diety w kwocie tysiąca złotych pobierali dwie – jedną za udział
w komisji, drugą za posiedzenie plenarne. Jak wyliczył „DGP”, najwięcej w ten sposób zarobił
Nawacki – niemal 17,5 tysiąca złotych, kilku innych członków KRS, w tym poseł PiS Mularczyk
dostało dodatkowo między 11,6 tys. a 16,5 tys. zł.
***
W sierpniu 2019 roku Onet.pl publikuje serię tekstów o aferze hejterskiej w Ministerstwie
Sprawiedliwości. Dziennikarka Magdalena Gałczyńska ujawnia, że osoby pracujące w resorcie
Ziobry wykorzystywały internetową hejterkę do ataków na niewygodnych dla władzy sędziów.
Według Onetu farmą trolli miał kierować Piebiak. Z nadzorowanego przez niego wydziału sądów
powszechnych wyciekały wrażliwe dane sędziów zaangażowanych w stowarzyszenia opozycyjne
wobec władzy. Piebiak miał stać między innymi za próbą zdyskredytowania Krystiana
Markiewicza z Iustitii. Jego bliski współpracownik sędzia Jakub Iwaniec uzgadniał z hejterką
Emi m.in., jak należałoby „ostro doj..ać prezesowi Markiewiczowi”. W korespondencji z Emi
Iwaniec podawał dokładne informacje o dziecku Markiewicza, a także wysyłał numery telefonu
jego rzekomej kochanki i jej męża. Hejterka rozesłała do tysięcy członków Iustitii paszkwil
zarzucający Markiewiczowi m.in. próby namawiania jakiejś kobiety do aborcji. Inny z sędziów
„dobrej zmiany”, Konrad Wytrykowski, miał wymyślić akcję wysyłania pocztówek z wulgarnym
napisem „Wypier…” do pierwszej prezes Sądu Najwyższego Małgorzaty Gersdorf. Wytrykowski
zaprzeczył, ale Onet opublikował korespondencję na zamkniętej grupie „Kasta” na
komunikatorze WhatsApp, której miał być uczestnikiem. W 2018 roku Wytrykowski został
powołany do Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego, która ma oceniać standardy zawodowe
i etyczne sędziów.
Po ujawnieniu afery hejterskiej Ziobro wpada w panikę. Odwołuje Iwańca z delegacji
w Ministerstwie Sprawiedliwości. Opozycja domaga się dymisji ministra, twierdząc, że musiał
wiedzieć o tym, co dzieje się w jego resorcie. Żona Ziobry obdzwania znajomych dziennikarzy
z pytaniem, czy wystarczy, jak Ziobro zrzuci z sań Piebiaka, czy też sam będzie musiał odejść.
Kaczyński wzywa do siebie ministra. Ziobro deklaruje, że odwoła swojego zastępcę. Piebiak
podaje się do dymisji – jak mówi, „w poczuciu odpowiedzialności za powodzenie reform, którym
poświęcił cztery lata ciężkiej pracy”. Później będzie próbował wrócić do resortu, ale Ziobro nie
wyrazi na to zgody.
Piebiak jednak nie przepada. Zgłasza się do trzech konkursów w KRS: do Naczelnego
Sądu Administracyjnego, do Sądu Najwyższego i na członka KRS. W dwóch odpada, ale jego
kandydatura do NSA zostaje zatwierdzona przez neo-KRS.
Sędzia Markiewicz pod rządami PiS wiele razy musi tłumaczyć się przed rzecznikiem
dyscyplinarnym, postawiono mu kilkadziesiąt zarzutów za wystąpienia na wiecach w obronie
praworządności i krytykowanie w mediach „deformy” Ziobry. Partnerka sędziego dostaje
paszkwile na jego temat.
– Tam był cały mój życiorys przedstawiony w alternatywnej wersji: że wszystko miałem
załatwione, od stanowisk w sądzie przez karierę naukową, jak wygląda moje życie prywatne –
opowiada Markiewicz. – Wszystko opisane na czterech stronach. Były nawet uwagi na temat
mojego syna. Tragedia. Nie sądziłem, że można tak nisko upaść. Oczywiście domyślałem się, że
za tym stoją osoby związane z wiceministrem Piebiakiem, ludzie tak zwanej dobrej zmiany.
Potem przeżyłem to drugi raz, już po wybuchu afery hejterskiej. Okazało się, że kolega
Puchalski, którego znam przecież z Iustitii, tłumaczył pani hejterce Emi, jak należy pisać
paszkwil na mój temat od strony językowej. To było wstrząsające. Wiedziałem, że chłopcy mniej
więcej tak się bawią, bo takie głosy mnie dochodziły. Ale co innego coś tam słyszeć, a co innego
na własne oczy zobaczyć, że państwo gnije, a Ziobro tego nie kontroluje. To był dla mnie wstrząs
– przyznaje. Jest przekonany, że Ziobro wiedział o tym, co dzieje się w resorcie.
– Trzeba nie mieć wyobraźni, by zakładać, że Ziobro o tym nie wiedział. Nie wierzę w to,
by przy tak twardym ministrze sprawiedliwości, działającym w tak bezwzględny sposób, ktoś bez
jego przyzwolenia pozwolił sobie na tego typu działania. Dlatego pozew, który skierowałem do
sądu przeciwko hejterom, obejmuje także skarb państwa i ministra sprawiedliwości. Opiera się na
tym, że to państwo ponosi odpowiedzialność za hejt, którego padłem ofiarą. Odpowiedzialność
ponosi nie tylko ta gówniarzeria w neo-KRS czy w Sądzie Najwyższym, ale przede wszystkim
Ziobro. To on tych ludzi delegował do resortu i on tego nie zakazał. Musiał wiedzieć o tym, co
dzieje się w resorcie, bo różne dokumenty dotyczące sędziów, w tym mnie, wyciekały
z ministerstwa i były publikowane w internecie. Powinien to przeciąć, a tego nie zrobił – dodaje
Markiewicz.
***
Jest październikowy poranek 2018 roku. Szpakowaty mężczyzna w okularach z grubymi
czarnymi oprawkami na pół twarzy kieruje swoje kroki na Rakowiecką 30, do siedziby neo-KRS.
Siada za biurkiem. Na wprost włączona kamera.
– Z kim był pan na imprezie Pol’and’Rock Festival? – pada pytanie. Zastępca rzecznika
dyscyplinarnego sędziów sądów powszechnych Przemysław Radzik poucza sędziego Igora
Tuleyę, bo to on jest przesłuchiwany, że za ujawnienie szczegółów przesłuchania grozi mu
odpowiedzialność karna. Radzik to bat Ziobry na niepokornych sędziów i kolejny
z beneficjentów „dobrej zmiany”. To były prokurator, a następnie sędzia Sądu Rejonowego
w Krośnie Odrzańskim. Pod rządami Ziobry robi błyskawiczną karierę. Awansuje na zastępcę
rzecznika dyscyplinarnego, mimo że sam miał dyscyplinarkę za „rażącą obrazę prawa” podczas
wydawania jednego z wyroków. Zostaje prezesem Sądu Rejonowego w Krośnie Odrzańskim,
skąd następnie zostaje oddelegowany do orzekania w Sądzie Okręgowym w Warszawie. W 2020
roku awansuje na wiceprezesa tego sądu, a kilka miesięcy później do Sądu Apelacyjnego. Jego
wynagrodzenie rośnie kilkakrotnie. On i rzecznik dyscyplinarny Piotr Schab nękają
dyscyplinarkami niepokornych sędziów.
Tuleya jest jednym z najbardziej zagorzałych krytyków Ziobry. Ze Schabem orzekali
w jednym wydziale karnym Sądu Okręgowego w Warszawie. Kiedyś nawet się przyjaźnili. Gdy
wyjeżdżali w delegacje, mieszkali w jednym pokoju. Schab kierował w warszawskim sądzie
jednostką do spraw współpracy międzynarodowej, ale stracił to stanowisko w 2010 roku, pod
rządami PO. Do dziś uważa się za polityczną ofiarę tamtej władzy. Chodziło o to, że nie zgodził
się na tymczasowe aresztowanie zatrzymanego w Polsce Ahmeda Zakajewa, byłego szefa
emigracyjnego rządu Czeczenii, ściganego przez Rosję pod zarzutem terroryzmu. Zakajew po
wyjściu na wolność wyjechał z Polski do Wielkiej Brytanii, gdzie miał azyl. To spowodowało, że
polski sąd nie mógł przeprowadzić postępowania ekstradycyjnego. Sędzia Schab uważa, że to
z powodu decyzji w sprawie Zakajewa stracił stanowisko szefa jednostki ds. współpracy
międzynarodowej. Do dziś pamięta, że za postanowienie o odmowie aresztu zaatakował go
ówczesny minister sprawiedliwości w rządzie Donalda Tuska Zbigniew Ćwiąkalski.
Za czasów Ziobry Schab zostaje prezesem Sądu Okręgowego w Warszawie, wprawiając
w osłupienie część środowiska sędziowskiego, które do dziś uważa go za świetnego sędziego.
Ziobro zaprasza Schaba na spotkanie do resortu i proponuje mu objęcie także funkcji rzecznika
dyscyplinarnego. Schab przyjmuje to stanowisko bez obaw, że już na zawsze przylgnie do niego
piętno człowieka Ziobry od nękania niepokornych sędziów.
– Nauczyłem się funkcjonować z pewnym dystansem do tego, co się określa jako
środowisko prawnicze. Nigdy się z nim w pełni nie utożsamiałem. Może właśnie ze względu na
problemy związane z konsekwencjami, jakie ponosiłem za orzeczenia, co do których padały
słowa krytyki, także z ust polityków. Jestem dość odporny na krytykę, także środowiska
prawniczego. Stygmatyzacja niektórych osłabia, niektórych umacnia – mówi Schab. – Mnie
umacnia.
Być może ze względu na osobistą znajomość Schaba z Tuleyą jego dyscyplinarką zajmuje
się Radzik. Specjalny wydział wewnętrzny Prokuratury Krajowej, powołany do ścigania sędziów
i prokuratorów, na czele którego stoi zaufany Ziobry Bogdan Święczkowski, nim zostanie sędzią
Trybunału Konstytucyjnego, robi Tulei postępowanie karne. Prokuraturze nie podoba się to, że
sędzia w 2017 roku wpuścił dziennikarzy na ogłoszenie orzeczenia w sprawie umorzenia przez
prokuraturę śledztwa dotyczącego głosowania przez PiS nad budżetem państwa w Sali
Kolumnowej Sejmu w grudniu 2016 r. Głosowanie odbywa się w szczycie kryzysu politycznego,
gdy PiS chce ograniczyć dziennikarzom dostęp do Sejmu, a przed parlamentem protestują setki
osób. Z obrad w sali plenarnej wykluczony zostaje poseł KO Michał Szczerba, opozycja na znak
protestu blokuje mównicę. Głosowania zostają przeniesione do Sali Kolumnowej, ale posłowie
opozycji nie zostają wpuszczeni.
Tuleya nakazuje prokuraturze ponowne śledztwo. W uzasadnieniu przytacza wypowiedzi
posłów, m.in. wicemarszałka Sejmu Ryszarda Terleckiego, który potwierdza w zeznaniach, że
w Sali Kolumnowej specjalnie utrudniano pracę posłom KO i Nowoczesnej. Niektórzy posłowie
blokowali im przejście, a krzesła ustawiono tak, by nie mogli podchodzić do stołu i zgłaszać
wniosków formalnych.
Prokurator, który jest obecny na sali w czasie ogłaszania przez Tuleyę uzasadnienia, nie
ma nic przeciwko temu. Mimo to specwydział w Prokuraturze Krajowej uznaje, że sędzia złamał
prawo, ujawniając informacje ze śledztwa. Izba Dyscyplinarna Sadu Najwyższego uchyla mu
immunitet, wyrażając zgodę na postawienie mu zarzutów. Ziobro triumfuje.
– Sędzia Igor Tuleya nie ma prawa unikać odpowiedzialności i sąd słusznie podjął
decyzję o uchyleniu immunitetu w jego przypadku. Niezawisłość sędziowska to nie jest
niezawisłość od wszystkiego i czynienie z sędziego Pana Boga, tylko to jest działanie w ramach
prawa. Każdy za złamanie normy karnej musi się liczyć z pociągnięciem do odpowiedzialności –
mówi minister sprawiedliwości.
Tuleya zostaje zawieszony w obowiązkach i odsunięty od orzekania. Nie ma dostępu do
szafy z aktami w swoim gabinecie.
– W Iustitii mieliśmy świadomość, że za obronę praworządności mogą nas spotkać jakieś
kary czy szykany. Liczyliśmy się, że może być odpowiedzialność dyscyplinarna, może nawet
karna. Zmieniliśmy statut stowarzyszenia tak, by mogły do niego należeć także osoby odsunięte
ze służby sędziowskiej z powodów politycznych. Każdy z nas miał w głowie jakiś czarny
scenariusz. Ale to jest tak jak na wojnie: jak się idzie do ataku, to każdy żołnierz myśli, że kula
nie trafi jego, tylko tego, który biegnie obok. Nie myślałem, że szykany spotkają akurat mnie –
mówi Tuleya. Jego zdaniem celem Ziobry od początku było spacyfikowanie i podporządkowanie
sobie wymiaru sprawiedliwości.
– Zastraszanie sędziów odbywało się przez wymianę prezesów, a dyspozycyjni prezesi
rozprawiali się z niepokornymi. Gdy rozmawialiśmy z sędziami tureckimi, którzy uciekli ze
swojego kraju po prześladowaniach przez Erdogana, widzieli podobieństwo między tym, co
działo się w Turcji i w Polsce. Tam rozprawa z prawnikami była poprzedzona atakiem
w prorządowych mediach oraz sterowanym atakiem hejterskim. U nas metody są podobne.
Chodziło o wywołanie efektu mrożącego w środowisku. Sędziowie mają się bać, zastanawiać się,
czy za wydaną decyzję nie spotkają ich nieprzyjemności. Ściganie kilku sędziów i pokazowe
postępowania wobec nich mają spowodować zastraszenie całego środowiska. Oni widocznie
założyli, że to przyniesie efekt – mówi Tuleya. Ziobry osobiście nigdy nie spotkał, ale uważa, że
brakuje mu wyobraźni.
– Pewnie sobie nie wyobrażał, że jego pomysły i próba podporządkowania sądownictwa
skończą się takimi protestami, że ludzie wyjdą na ulice. Nie kalkulował, że opór środowiska
sędziowskiego będzie trwał tyle lat. Może opierał się na fałszywych zapewnieniach Piebiaka,
który uważał, że marchewką, czyli stanowiskami i wysokimi pensjami, da się kupić środowisko –
zastanawia się Tuleya. Ministra uważa za szkodnika.
– Nie zrobił nic dobrego w wymiarze sprawiedliwości. Jedynym materialnym śladem, jaki
został w sądach po jego pierwszych rządach, są młotki na salach rozpraw i podkładki akustyczne
do nich. Ale i tak nikt ich nie używa.
– Młotki? – dopytuję.
– Takie jak na amerykańskich filmach. Gdy sędzia ogłasza wyrok, uderza takim młotkiem
w stół. Ziobro chyba sobie wyobrażał, że będziemy używali tych młotków. Ale nie spotkałem się
z tym, by ktoś to robił. Jeszcze przed pandemią COVID-19 służyły głównie do tego, że jak
przychodziły do sądu wycieczki szkolne, to się im je pokazywało.
***
3 lipca 2021 roku w Warszawie odbywa się kongres PiS. Jarosław Kaczyński ponownie
zostaje wybrany na prezesa partii. W swoim przemówieniu podsumowuje sześć lat rządów
Zjednoczonej Prawicy. Mówi, że ten czas był sukcesem, bo udało się zmienić państwo na
wszystkich poziomach – od kwestii społecznych przez edukację po politykę zagraniczną.
Jednocześnie przyznaje, że sztandarowy projekt PiS, czyli reforma sądownictwa, okazał się
porażką.
– Przeciwnicy chcieli państwa słabego, ale z jednym wyjątkiem – silne, ustawione poza
państwem sądy. Myśmy chcieli to zmienić, ale się nie udało – przyznaje Kaczyński, co do
złudzenia przypomina jego wyznanie klęski w walce z „imposybilizmem” po utracie władzy
w 2007 roku. Mimo że nazwisko Ziobry nie pada, słowa prezesa są wielką krytyką pod adresem
autora zmian w wymiarze sprawiedliwości. W ich efekcie Polska ma permanentny konflikt
z Unią Europejską, zamrożone dziesiątki miliardów pomocy, a obywatele jeszcze wolniejsze
tempo rozpatrywania spraw w sądach i widmo podważanych wyroków wydanych przez
neosędziów.
Ziobro wyznaje zasadę, by stawiać w polityce na młodych, którzy wszystko zawdzięczają
tylko jemu, licząc na ich bezwzględną lojalność, Warszawa, 20.12.2019 r.
Wnioski z raportu NIK są miażdżące: 280 milionów złotych wydano niezgodnie
z przepisami, niecelowo, niegospodarnie lub nierzetelnie.
ROZDZIAŁ X

Skarbonka Ziobry

Zbigniew Ziobro wyciągnął wnioski z pierwszych rządów PiS. Po przegranych wyborach


w 2007 roku musiał tłumaczyć się w prokuraturach z nadużyć w wymiarze sprawiedliwości.
Cudem uniknął postawienia przed Trybunałem Stanu. Dlatego wracając do ministerstwa w 2015
roku, stara się zminimalizować ryzyko odpowiedzialności za swoje czyny w resorcie
i prokuraturze. Zmienia prawo tak, by zalegalizować wszystko, co po pierwszych rządach PiS
poczytywano mu za łamanie prawa. Teraz może ręcznie sterować każdym śledztwem i ujawnić
akta sprawy, gdy tylko uzna, że „przemawia za tym ważny interes społeczny”. O tym, że taki
interes społeczny występuje, decyduje on sam.
Za radą żony przestaje biegać po mediach, jak za pierwszych rządów PiS, gdy co rusz
zwoływał konferencje prasowe. To jedyny polityk obozu rządzącego, który występuje publicznie
tylko w tych sprawach, w których chce – najczęściej w kwestiach dotyczących zwykłych ludzi,
jak ustawa antylichwiarska czy zaostrzenie kar za przestępstwa. Nawet Jarosław Kaczyński jako
lider obozu musi być konfrontowany z tysiącem kwestii, z którymi by nie chciał. Ziobro nie ma
tego dyskomfortu. To inni wyciągają za niego gorące kartofle z ogniska.
Dokumenty w sprawie przekazania milionów złotych z działającego przy resorcie
Funduszu Sprawiedliwości na zakup oprogramowania szpiegowskiego Pegasus przez Centralne
Biuro Antykorupcyjne podpisuje nie Ziobro, lecz jego zastępca Michał Woś, najmłodszy
wiceminister w rządzie.
To jeden z przybocznych Ziobry – gdy zostaje zastępcą ministra, ma zaledwie 26 lat. To
jedno się nie zmienia – Ziobro otacza się ludźmi, którzy wszystko zawdzięczają tylko jemu,
licząc na to, że odpłacą mu lojalnością. Ziobrowa młodzież w resorcie, przez złośliwych
nazywana KAKAO od pierwszych liter nazwisk: Kanthak (30-letni szef gabinetu Ziobry,
a później wiceminister w resorcie aktywów państwowych), Kaleta (31-letni wiceminister
sprawiedliwości) i Ozdoba ( 28-letni wiceminister ds. klimatu), charakteryzuje się agresywnym
sposobem bycia i prezentowania poglądów.
To oni są twarzami krucjaty przeciwko „ideologii LGBT”, którą partia Ziobry bierze na
sztandary, a także „ustawy kagańcowej”, która ma zamknąć usta niepokornym sędziom
i pokazać, że jeśli nie przestaną krytykować poczynań ministra, mogą wylecieć z pracy. Takie
przepisy to czysty zamordyzm, ewenement w skali Unii Europejskiej.
– U Jana Kanthaka wychodzi czasami bigoteria, konformizm i oportunizm. To jest po
prostu karierowicz. Dostał się w orbitę jakichś wpływów i nie wytrzymuje presji – mówi profesor
Jerzy Zajadło z Uniwersytetu Gdańskiego, dawny wykładowca Kanthaka.
Gdy w 2017 roku Kanthak starał się o posadę asystenta na Uniwersytecie Gdańskim, rada
wydziału uznała, że nie może zatrudnić kogoś, kto bierze udział w demolce wymiaru
sprawiedliwości. Kanthak oskarżył wtedy w mediach profesorów o dyskryminację na tle
politycznym.
– Pan Jan Kanthak nie został zatrudniony nie ze względów politycznych, ale z powodu
braku kompetencji – wspomina profesor Zajadło. – Nie miał dorobku, żadnych publikacji
naukowych. Poza tym po co mielibyśmy zatrudniać na wydziale kogoś, kto nie ma czasu na
działalność dydaktyczną i chciał prowadzić zajęcia tylko w weekendy. A teraz do tego doszły
jeszcze te nieszczęsne sklepy mięsne, on się po prostu kompromituje – dodaje.
Chodzi o wywiad w TVN24, w którym Kanthak przekonywał, że ideologia LGBT
zagraża Polsce, ale został ośmieszony przez prowadzącego rozmowę. Gdy dziennikarz prosi, by
wymienił pięć założeń rzekomej ideologii, poseł traci rezon, po czym zaczyna mówić o…
sklepach mięsnych.
– Środowiska LGBT mają swoje księgarnie, kina, sklepy. Ja byłem kiedyś w San
Francisco w dzielnicy Cruz. I byłem świadkiem tego, jak wygląda ta dzielnica. Sklepy mięsne dla
ideologii LGBT – opowiada Kanthak. Przedstawiciele organizacji pozarządowej Miłość Nie
Wyklucza wytykają mu, że nie wie, o czym mówi, bo dzielnica gejowska nazywa się nie Cruz,
tylko Castro. A były asystent posłanki SLD Michał Kowalówka pisze na Twitterze: „Po
wstrętnych atakach J. Kanthaka wymierzonych w LGBT+ podjąłem decyzję (nie znoszę
hipokryzji i szczucia na mniejszości) o ujawnieniu faktu: przed laty w 2011 r. w Krakowie
w klubie Kitsch Janek – wtedy mi nieznany – wielokrotnie i obcesowo nagabywał mnie swoją
ofertą seksu oralnego”.
Kanthak skierował przeciwko Kowalówce prywatny akt oskarżenia do sądu. Zarzucił mu
zniesawienie, ale przegrał w pierwszej instancji. – Rozumiem, że politycy są atakowani, ale nie
jestem gejem i nikogo w życiu nie molestowałem. Granica została przekroczona. – mówi
w „Newsweeku”. Przekonuje, że nie jest tak, iż to ziobryści wzięli rewolucję światopoglądową
na sztandary, to środowiska LGBT prowadzą agresywną ofensywę światopoglądową.
– To nie my prowokacyjnie wieszamy flagi tęczowe na pomniku Chrystusa, nie my
tniemy plandekę ciężarówki, bijemy jej kierowcę i piszemy „Polska, ty ch…” – Kanthak
nawiązuje do zdjęcia aktywistki LGBT Margot, która po wyjściu z aresztu pozowała z takim
napisem. – My bronimy swoich poglądów. Nie godzimy się na totalitaryzm LGBT.
Polityczna kariera Kanthaka zaczyna się w 2017 roku. W lutym jego ojciec Andrzej
dostaje nominację na ambasadora w RPA z akredytacją na Botswanę, Lesotho, Mozambik,
Namibię, Zambię i Zimbabwe. W czerwcu 26-letni syn zostaje szefem gabinetu ministra
i rzecznikiem resortu Ziobry. Za awansem Kanthaka stoi ojciec, który ma dobre relacje z Radiem
Maryja, a Ziobro jest pupilkiem dyrektora Rydzyka. Dobrą znajomą Kanthaków jest Lidia
Kochanowicz-Mańk, główna księgowa redemptorysty. To ona walczyła z Krajową Radą
Radiofonii i Telewizji o przyznanie miejsca TV Trwam na multipleksie cyfrowym. Dzięki temu
telewizję Rydzyka można oglądać bezpłatnie w całej Polsce.
Młodzi współpracownicy Zbigniewa Ziobry złośliwie nazywani przez innych polityków
KAKAO od pierwszych liter nazwisk: Kanthak, Kaleta i Ozdoba. Na zdjęciu od lewej Jacek
Ozdoba, Jan Kanthak i Sebastian Kaleta. Warszawa, 12.12.2019 r.

Kanthak jest częstym gościem w mediach Rydzyka w imieniu Solidarnej Polski. Tuż
przed wyborami w 2019 roku mówi, że Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej nie ma
prawa zajmować się sądami w Polsce, bo wykluczył w 2008 roku możliwość orzekania
w sprawie sądownictwa państw członkowskich. To kłamstwo. W 2008 roku Komisja Europejska,
a nie TSUE odmówiła tylko ingerowania w sprawy wynagradzania sędziów, a nie kwestie
związane z niezależnością sądownictwa. Kanthak uczestniczy w pielgrzymce słuchaczy Radia
Maryja. Mówi, że „Polska potrzebuje głosu, który będzie stał w obronie wartości narodowych
i katolickich” i deklaruje się jako stały słuchacz tego radia.
W PiS symbioza Kanthaka z mediami Rydzyka wywołuje zazdrość. Dyrektor z Torunia
jest kapryśny i nie wszystkich polityków prawicy dopuszcza do swoich mikrofonów. Dobrze wie,
że to przepustka do serc prawicowego elektoratu. Dlatego jest sporo prawdy w tym, że to głównie
dzięki poparciu Rydzyka Kanthak dostał się do Sejmu. Znajomi dziwią się, że Jan Kanthak
związał się z Ziobrą. Pochodzi z inteligenckiego domu, jego dziadek Bogusław Cygler był
znanym w Gdańsku profesorem historii, a ojciec pierwszym w Polsce konsulem honorowym
Wielkiej Brytanii, zajmował się biznesem. Matka jest tłumaczką języka angielskiego
i szwedzkiego, pisze książki dla kobiet. Pod panieńskim nazwiskiem Hanna Cygler wydała 19
powieści.
W domu zawsze gościli ambasadorowie, dyplomaci, więc Kanthak od dziecka nasiąkał
polityką. Zapisał się do Solidarnej Polski, bo – jak twierdzi – imponowała mu
bezkompromisowość Ziobry i to, że zmienia wymiar sprawiedliwości. A łamanie
praworządności, które zarzuca Ziobrze opozycja i Trybunał Sprawiedliwości? – Nie wierzę w te
slogany – podkreśla. Do ministerstwa trafia w 2016 roku, niedługo po studiach. Zaczyna
w departamencie legislacyjnym, szybko zaprzyjaźnia się z Michałem Wosiem, wtedy 25-letnim
szefem gabinetu Ziobry. Gdy Woś awansuje na wiceministra, Kanthak zajmuje jego miejsce.
– Ziobro docenia zaangażowanie. Potrzebuje takich młodych wilczków, bo sam nie chce
być twarzą najbardziej radykalnych projektów. Oni robią to za niego – zdradza polityk
Zjednoczonej Prawicy.
***
W 2015 roku Ziobro wprowadza do Sejmu ośmiu posłów. Na początku kadencji
Arkadiusz Mularczyk przechodzi do PiS, a do europarlamentu dostają się Patryk Jaki i Beata
Kempa. Mając tylko pięć szabel, Ziobro jest zdany na łaskę prezesa. Na dodatek Kaczyński nie
chce podzielić się z koalicjantami budżetową subwencją, więc nie mają pieniędzy na budowę
struktur w terenie. Ziobro i drugi koalicjant PiS Jarosław Gowin długo zabiegają o podział
subwencji. Solidarna Polska i Porozumienie Gowina wystartowały z jednej listy z PiS, ale
Kaczyński w sprawie podziału pieniędzy od początku ich zwodzi. Obiecuje im wprowadzenie
ustawą obowiązku podziału pieniędzy w ramach koalicji wyborczych, nie dotrzymuje jednak
słowa.
Prezes PiS wie, że dzięki subwencji jego koalicjanci urosną w siłę, a na tym zależy mu
najmniej. Ziobro i Gowin i tak nie są łatwymi partnerami, a jeśli powiększą stan posiadania
w kolejnych wyborach, zaczną dyktować mu warunki.
Ziobro szybko znajduje jednak sposób na to, by zdobyć pieniądze na budowanie własnej
partii. W 2017 roku Ministerstwo Sprawiedliwości wychodzi z propozycją zmiany przepisów
dotyczących Funduszu Sprawiedliwości, z którego powinna być wypłacana pomoc ofiarom
przestępstw. Ziobro zmienia przypisy tak, by znacznie poszerzyć katalog zadań Funduszu.
„Powstała w ten sposób możliwość finansowania z jego środków nieograniczonej kategorii
działań, nawiązujących choćby w marginalnym stopniu do niedookreślonych celów Funduszu
takich jak: przeciwdziałanie przestępczości, wsparcie i rozwój systemu pokrzywdzonym
przestępstwem, pomocy postpenitencjarnej i przeciwdziałania przyczynom przestępczości” –
piszą kontrolerzy Najwyższej Izby Kontroli, którzy prześwietlili wydatki Funduszu. Wnioski
z raportu NIK są miażdżące dla Ziobry i jego resortu. 280 milionów złotych wydano niezgodnie
z przepisami, niecelowo, niegospodarnie lub nierzetelnie. „Dysponent konsekwentnie stosował
szeroką interpretację zadań Funduszu, wskazując na ich »holistyczny« charakter oraz możliwość
finansowania w ramach przeciwdziałania przestępczości każdej pozytywnej, w jego ocenie,
zmiany społecznej i gospodarczej, między innymi z zakresu edukacji, polityki społecznej
i rodzinnej, rynku pracy czy też wartości religijnych” – czytamy w raporcie NIK.
Michał Woś, najmłodszy wiceminister w rządzie, podpisał dokumenty w sprawie zakupu
dla CBA oprogramowania szpiegowskiego Pegasus z Funduszu Sprawiedliwości

Po zmianie przepisów z Funduszu można sfinansować prawie wszystko, a zarządzanie


Funduszem Ziobro powierza wiceministrowi Wosiowi.
Środki z Funduszu Sprawiedliwości płyną szerokim strumieniem do regionów, z którymi
są związani ludzie Ziobry. Na przykład do Raciborza, rodzinnego miasta Michała Wosia. Gdy
w 2018 roku wiceminister startuje w wyborach samorządowych do Sejmiku Województwa
Śląskiego, ponad milion złotych dotacji z Funduszu dostaje Wyższa Szkoła Zawodowa
w Raciborzu na remont i wyposażenie sali gimnastycznej. Pieniądze mają zostać przekazane na
przeciwdziałanie przestępczości poprzez sport. W rzeczywistości – jak ustalają kontrolerzy NIK
– z przyznanych poza naborem, a więc w trybie specjalnym środków sfinansowano wymianę
okien w budynku szkoły, remont toalet i wymianę instalacji. Woś może pochwalić się
w kampanii, że załatwił pieniądze dla uczelni. Na zajęcia sportowe wydano zaledwie 7,5 procent
środków, a większość z nich i tak odbywała się poza uczelnią.
W 2018 roku jeden z konkursów Funduszu Sprawiedliwości wygrywa Fundacja Komitetu
Obchodów Narodowego Dnia Życia. Za ponad 24 miliony złotych ma zorganizować kampanię
„Dobrze cię widzieć”, polegającą na dostarczeniu kamizelek odblaskowych 3 milionom uczniów
w całej Polsce. To w okręgu Wosia w Kuźni Raciborskiej odbywa się inauguracja kampanii
„Dobrze cię widzieć”. Gośćmi – jak pisze portal OKO.press – są Zbigniew Ziobro i Michał Woś.
Kontrolerzy NIK nie zostawiają na konkursie suchej nitki. Fundacja nie wyrobiła się w terminie
z dostarczeniem kamizelek do szkół – oczywiście poza okręgiem wyborczym Michała Wosia.
Poza tym podobne akcje przeprowadziła w tym czasie policja, a więc kampania Funduszu była
zdublowaniem tych działań.
Kiedy dziennikarze przypominają zastrzeżenia wobec wydatków z Funduszu
Sprawiedliwości, ludzie Ziobry tylko zacierają ręce. – Ataki liberalnych mediów konsolidują
nasz elektorat. Nasi wyborcy myślą tak: „skoro walą w naszych, to jeszcze bardziej musimy ich
bronić”. Woś tylko na tym zyska – mówi młody ziobrysta.
Gdy jeden z najbliższych ludzi Ziobry, wiceminister Marcin Warchoł, kandyduje na
prezydenta Rzeszowa, pół miliona złotych z Funduszu Sprawiedliwości płynie do tamtejszego
szpitala MSWiA. To nie miało nic wspólnego z celami statutowymi Funduszu i było ewidentnym
finansowaniem kampanii wyborczej Solidarnej Polski z publicznych pieniędzy.
Mimo że Zbigniew Ziobro zawiesił dotacje z Funduszu Sprawiedliwości dla Centrum
Praw Kobiet, organizacji od lat zajmującej się pomocą bitym i maltretowanym kobietom, nie
poskąpił pieniędzy na… badanie prześladowań chrześcijan w Polsce. Podległy ministerstwu
Instytut Wymiaru Sprawiedliwości dostał na ten cel z Funduszu Sprawiedliwości dwa i pół
miliona złotych. Za te pieniądze monitorowano sposób ukazywania chrześcijan w „Gazecie
Wyborczej”, „Newsweeku” i na portalu Onet. Analizowano między innymi utwory twórcy
horrorów Stephena Kinga i pisarza fantasy Andrzeja Sapkowskiego. Ludzie Ziobry chodzili
później do mediów z przygotowanym za te pieniądze opracowaniem w formie opasłej księgi
i opowiadali, jak prześladowani są chrześcijanie w Polsce i jak wielkim zagrożeniem dla polskiej
tradycji i rodziny jest wymyślona ideologia LGBT.
***
W pierwszej kadencji Ziobro wierzy, że uda mu się wrócić do PiS. Zabiega o to u
Jarosława Kaczyńskiego, zawiera sojusz z premier Beatą Szydło, którą przed laty wprowadził do
polityki, a także z Mariuszem Kamińskim, szefem MSWiA i koordynatorem służb specjalnych.
Kamiński – podobnie jak Ziobro – był w pierwszym rządzie PiS w latach 2005-2007. Razem ze
swoim zastępcą Maciejem Wąsikiem zostali skazani za przekroczenie uprawnień w związku
z aferą gruntową, ale Andrzej Duda ich ułaskawił. Wąsik do tego stopnia był zafascynowany
podsłuchiwaniem, że miał w swoim gabinecie w CBA specjalne stanowisko odsłuchowe, gdzie
w czasie rzeczywistym online odsłuchiwał rozmowy. To może świadczyć o niezbyt zdrowym
stosunku do „zabawek”, jakimi dysponują służby.
Teraz nadzorcy służb ściągają do Polski najnowocześniejsze oprogramowanie
szpiegowskie z Izraela, a pomaga im w tym Zbigniew Ziobro. Żeby ukryć zakup Pegasusa,
pieniądze na transakcję minister sprawiedliwości przekazuje w tajemnicy z Funduszu
Sprawiedliwości. Dzięki oprogramowaniu są inwigilowani politycy opozycji – szef sztabu
Koalicji Obywatelskiej Krzysztof Brejza i adwokat Roman Giertych, pełnomocnik między
innymi lidera PO Donalda Tuska oraz byłego ministra spraw zagranicznych Radosława
Sikorskiego.
O zmianę w planie finansowym Funduszu Sprawiedliwości 15 września 2017 roku
występuje do sejmowej komisji finansów publicznych wiceminister Michał Woś. Dzięki temu
CBA dostanie 25 milionów na zakup oprogramowania szpiegowskiego. Jednak Woś nie
informuje o tym posłów. Mówi tylko, że 12 sierpnia zmieniono zasady finansowania inicjatyw
z Funduszu Sprawiedliwości w ten sposób, że „ustawodawca rozszerzył katalog podmiotów,
które taką pomoc mogą świadczyć”. Dodaje, że do tej pory o pieniądze mogły się ubiegać
fundacje, stowarzyszenia, organizacje pomocowe, a teraz do tego katalogu dodano „instytucje
z sektora finansów publicznych”. Politycy nie mają pojęcia, że to otworzy drogę do zakupu
Pegasusa, bo ta nazwa z ust człowieka Ziobry nie pada.
Politycy PiS początkowo zaprzeczają, że Pegasus był w Polsce wykorzystywany przez
służby, ale Jarosław Kaczyński potwierdza ten fakt. W wywiadzie dla prorządowego tygodnika
„Sieci” prezes przyznaje, że Pegasus został kupiony ze środków Funduszu Sprawiedliwości, ale
stwierdza, że to „sprawa o charakterze technicznym” i „nie ma większego znaczenia”. –
Pieniądze wydano na ważny cel publiczny, związany z walką z przestępczością, ochroną
obywateli – dowodzi Kaczyński. Opozycja domaga się powołania komisji śledczej w sprawie
Pegasusa, ale PiS nie wyraża na to zgody. – Nie ma tu niczego poza histerią opozycji. Nie ma
żadnej sprawy Pegasusa, nie było żadnej inwigilacji – mówi Kaczyński, nazywając całą sprawę
„aferą z niczego”. Prezes odrzuca zarzuty, że PiS wykorzystało oprogramowanie szpiegowskie
do pozyskiwania informacji o planach wyborczych konkurencji, a więc wybory w Polsce nie były
demokratyczne, bo szanse kandydujących ugrupowań nie były równe. – Przegrali, bo przegrali.
Nie powinni dziś szukać takich usprawiedliwień – stwierdza Kaczyński.
Mimo że Ministerstwo Finansów uznaje, iż zakup Pegasusa z pieniędzy Funduszu
Sprawiedliwości był niezgodny z prawem, bo CBA – według ustawy o powołaniu Biura – może
być finansowane tylko z budżetu państwa, to ani Ziobrze, ani Kamińskiemu włos z głowy nie
spada. Jak uznaje resort finansów, „stopień szkodliwości czynu był znikomy”.
***
Szydło i Kamiński są także sojusznikami Ziobry w wojnie z Mateuszem Morawieckim.
Początkowo chodzi o wpływy w spółkach skarbu państwa. Pod rządami Beaty Szydło Ziobro
poupychał w spółkach całą armię ludzi. Prezesem największej państwowej firmy
ubezpieczeniowej PZU zostaje Michał Krupiński, przyjaciel Witolda Ziobry, a żona ministra
Patrycja dostaje posadę dyrektorki marketingu, a później członka zarządu w zależnej od PZU
spółce Link4. Ziobro ma swoich ludzi w spółkach energetycznych i Narodowym Funduszu
Ochrony Środowiska.
Gdy Morawiecki zostaje premierem w 2017 roku, wybucha międzynarodowy skandal
wokół ustawy o IPN. Projekt przygotowany w Ministerstwie Sprawiedliwości zakłada ściganie za
przypisywanie narodowi polskiemu zbrodni nazistowskich i karania za sformułowanie „polskie
obozy śmierci”. Nowelizacja wywołuje największą od lat awanturę z Izraelem, a Morawiecki
wini Ziobrę.
– Prace nad ustawą trwały w resorcie Ziobry od wielu miesięcy. Gdy Morawiecki został
premierem, wyciągnięto ją tylko po to, by odciąć go od centrum i zrobić z niego radykała – mówi
polityk z kierownictwa PiS.
– Między Ziobrą i Morawieckim jest głęboka, zapiekła nienawiść. Nie widziałem takiej
w polityce przez ostatnie 15 lat. Gdy już muszą sobie podać ręce, w pomieszczeniu robi się
lodowata atmosfera. Morawiecki uważa, że Ziobro chce go zamknąć, a Ziobro – że premier jest
banksterem i członkiem elit III RP – opowiada polityk z kierownictwa Zjednoczonej Prawicy.
Współpracownicy szefa rządu są przekonani, że Ziobro zebrał przez ostatnie lata cały
arsenał „haków” nie tylko na polityków opozycji, ale także na kolegów z prawicy. Nadzorowana
przez niego prokuratura prowadzi kilka śledztw, w których przewijają się nazwiska
Morawieckiego i jego ludzi. Chodzi między innymi o prywatyzację Ciechu. Spółkę kupiła firma
nieżyjącego już Jana Kulczyka, połowę kwoty pożyczając z BZ WBK, którego prezesem był
wówczas Morawiecki. Dzisiejszy premier osobiście złożył podpis pod umową kredytową.
Natomiast Prokuratura Regionalna w Szczecinie bada kredyty walutowe udzielane przez BZ
WBK za czasów Morawieckiego.
„Gazeta Wyborcza” informowała, że zaufany Ziobry – prokurator krajowy Bogdan
Święczkowski – domagał się od podwładnych przedłużenia śledztwa w sprawie słynnej afery
taśmowej, która wywróciła rząd Donalda Tuska. W warszawskiej restauracji nagrano także
Morawieckiego, wówczas prezesa BZ WBK i członka rady gospodarczej przy Tusku, który
obiecywał finansowe wsparcie dla byłego ministra skarbu w ekipie PO Aleksandra Grada.
Prokuratura dołączyła do śledztwa także wątek pożyczki 96 tysięcy złotych, jakiej ksiądz Tomasz
Jegierski, szef Fundacji „SOS dla życia”, miał udzielić stowarzyszeniu Solidarność Walcząca,
kierowanemu przez ojca premiera Kornela Morawieckiego. Przekazanie pieniędzy
stowarzyszeniu miało być – według Jegierskiego – warunkiem udzielenia jego fundacji dotacji
przez bank Morawieckiego. Na polecenie Święczkowskiego śledztwo miało być przedłużane tak,
by trzymać szefa rządu w szachu. Prokuratura temu zaprzecza.
– To już nie jest ten Ziobro z 2015 roku, który na kolanach przyszedł do PiS i startował
do Sejmu z ostatniego miejsca w Świętokrzyskiem. Dziś ma swoich ludzi w spółkach, kontroluje
część sądów, całą prokuraturę – wylicza jeden z doradców Kaczyńskiego. Morawiecki wiele razy
namawiał prezesa, żeby pozbył się Ziobry, ale Kaczyński się na to nie zdecydował. Zawdzięcza
kierowanej przez Ziobrę prokuraturze to, że nie został przesłuchany w śledztwie dotyczącym
budowy słynnych dwóch wież, czyli planowanej inwestycji spółki Srebrna w centrum Warszawy.
Austriacki architekt Gerald Birgfellner oskarżył Kaczyńskiego o to, że nie zapłacił mu za
wykonany projekt biurowca.
***
Jest czerwiec 2018 roku. Na warszawskim lotnisku Chopina ląduje samolot z Izraela.
Funkcjonariusze CBA podchodzą do wysiadającego blondyna po czterdziestce. To Konrad K.,
były prezes firmy GetBack, zajmującej się skupem i egzekwowaniem wierzytelności. Od kilku
tygodni media informują, że spółka ma kłopoty finansowe i grozi jej bankructwo. Jeszcze parę
miesięcy temu GetBack zarządzał większością rynku przeterminowanych wierzytelności
w Polsce. Firma kupowała je od banków, a potem te same banki i domy maklerskie sprzedawały
obligacje GetBacku. Kupiło je ponad dziewięć tysięcy osób. W razie upadku firmy straciłyby one
nawet 2,6 miliarda złotych. Były prezes GetBacku chciał zostać w Izraelu i starać się tam
o obywatelstwo. Izrael nie dopuszcza bowiem do ekstradycji swoich obywateli. Ale tamtejsze
władze odprawiły go z kwitkiem, nie chcąc pogarszać relacji z polskim rządem.
Sąd każe aresztować Konrada K. na trzy miesiące. W PiS mówi się, że to areszt
wydobywczy, bo Ziobro chce wyciągnąć z K. informacje o jego powiązaniach z ludźmi
Morawieckiego. Śledztwo w sprawie GetBacku będzie kolejną odsłoną wojny z premierem.
Trzy miesiące przed zatrzymaniem Konrada K. GetBack zalicza zjazd na giełdzie o 20
procent. Inwestorzy są wściekli. Konrad K. w telewizji Giełdy Papierów Wartościowych Parkiet
TV ogłasza, że chce jeszcze ściągnąć z rynku miliard złotych dzięki kolejnym obligacjom. W ten
sposób zasili spółkę w kapitał. Szuka pieniędzy w PKO BP i Polskim Funduszu Rozwoju.
Rządzą w nich zaufani ludzie Mateusza Morawieckiego – Zbigniew Jagiełło i Paweł Borys. 29
marca Borys spotyka się po raz pierwszy z Konradem K. Pośrednikiem jest były pisowski
minister skarbu Dawid Jackiewicz, który od połowy 2017 roku ma umowę z GetBackiem na
doradztwo. Prezes PFR idzie na spotkanie pewien, że będzie rozmawiał z samym Jackiewiczem.
Na jego prośbę zgadza się jednak, by dołączył jeszcze prezes GetBacku. Mowa jest o tym, że K.
dzięki swoim kontaktom w Izraelu mógłby pomóc PFR i polskiej Giełdzie Papierów
Wartościowych w planowanej inwestycji w giełdę w Tel Awiwie. Rozmowa trwa godzinę,
kończy się bez konkretów. 10 kwietnia Borys ponownie spotyka się z K., ale już w cztery oczy.
Jeden z rozmówców: „Na to spotkanie wydał zgodę osobiście premier”. Konrad K. wyznaje
Borysowi, że jego spółka ma kłopoty. Prosi o 250 milionów wsparcia z PFR. Dla wzmocnienia
swej argumentacji wysyła jeszcze do premiera Morawieckiego listy z prośbą o wsparcie.
Powołuje się na to, że jego spółka wspierała finansowo prawicowe media i inicjatywy. W tym
samym czasie współpracownicy prezesa GetBacku docierają z prośbą o pożyczkę do prezesa
Jagiełły z PKO BP. A sam K. spotyka się jeszcze z ojcem premiera, posłem Kornelem
Morawieckim. Prawdopodobnie nagrywa to spotkanie. Chce, by poseł namówił syna do
ratowania GetBacku.
– Straszył Kornela, że jeśli GetBack upadnie, to będzie afera PiS, bo spółka jest
„zapleczem obozu wolnościowego” – opowiada bliski współpracownik premiera.
Morawiecki senior dzwoni do syna i mówi, że trzeba pomóc GetBackowi. Później
w mediach zapewnia, że syn powiedział mu, żeby się do tego nie mieszał, bo to są sprawy
giełdowe, a on się na tym nie zna. Konrad K. wysyła SMS do znajomego z biznesu z informacją,
że „PKO BP i PFR zabezpiecza Igor”. Chodzi o Igora Janke, byłego dziennikarza, byłego
partnera firmy PR-owej Bridge, pracującego wtedy dla GetBacku. Janke jest autorem
hagiograficznej książki „Twierdza” o działalności Morawieckich w latach 80. w Solidarności
Walczącej. Juniorowi pomogła ona w budowaniu wizerunku niezłomnego wroga komuny. Janke
pisze o tym, że młody Morawiecki został wywieziony do lasu przez esbeków, którzy kazali mu
kopać grób. Wymierzyli w niego pistolet i grozili, że młodszą siostrę mogą zgwałcić nieznani
sprawcy. W styczniu 2018 roku Janke wręcza „Twierdzę” Konradowi K. z dedykacją:
„Konradowi na dalszą wspólną walkę biznesową”. W mediach zapewnia, że ani z Mateuszem,
ani z Kornelem Morawieckimi nigdy nie rozmawiał na temat GetBacku.
Ziobro osobiście kontroluje postępy prokuratorów w sprawie GetBacku. Od 17 maja
pracuje nad nią specjalny zespół. To znaczy właściwie nie pracuje. Najpierw składa rezygnację
kierownik zespołu, podobno nie chce stawiać zarzutów. Cztery dni przed zatrzymaniem K.
zastępuje go inny prokurator, który nie jest ekspertem od skomplikowanych operacji giełdowych.
19 czerwca z prokuratury regionalnej zostają odwołane kolejne prokuratorki, które były
w zespole ds. GetBacku. Zastępują je ludzie Ziobry. Mają szczegółowo prześwietlić, kto dał
ludziom Morawieckiego zielone światło na spotkanie z Konradem K.
Rozmówca związany z PiS mówi wprost: na spotkania K. z Borysem było przyzwolenie
z Kancelarii Premiera. Ale gdy Konrad K. upublicznił informację, że rozmawia z PKO BP i PFR
o zasileniu gotówką, Borys oficjalnie zaprzeczył. Zawiadomił prokuraturę, bo się wystraszył, że
ktoś chce go wykorzystać. Ludzie Morawieckiego od początku zapewniają, że premier jest
czysty, bo szybko odciął się od GetBacku i Konrada K. Mimo to dzięki temu śledztwu Ziobro
zyskuje gwarancję nietykalności. Od teraz może iść do Kaczyńskiego i powiedzieć: „Popatrz,
Mateusz chce pozbyć się mnie i moich ludzi, bo ma coś do ukrycia”.
***
Zaczyna się kampania przed wyborami w 2019 roku. Minister sprawiedliwości jest
w rozjazdach. Odwiedza Rzeszów, Białystok i Lubelszczyznę, gdzie popiera kandydatów
Solidarnej Polski do Sejmu, startujących z list Zjednoczonej Prawicy. Ziobro wie, że jeśli uda mu
się zdobyć 15-20 mandatów w Sejmie, będzie mógł szachować Kaczyńskiego i Morawieckiego.
Namówił do kandydowania najbliższych współpracowników z resortu. Wiceminister
Warchoł startuje z ostatniego miejsca w Rzeszowie. Popiera go wieloletni prezydent miasta
Tadeusz Ferenc. To była sensacja, bo Ferenc jest przeciwnikiem PiS. Miał kandydować do
parlamentu z list Koalicji Obywatelskiej, ale się wycofał. Politycy opozycji zachodzą w głowę,
jak to możliwe, że kojarzony z lewicą Ferenc poparł człowieka Ziobry?
– To proste. Prezydent od lat zabiegał o to, by zamek Lubomirskich, w którym mieści się
sąd okręgowy, został przekazany miastu na muzeum. Warchoł obiecał mu oddać zamek, jeśli
miasto przekaże działkę pod nowy budynek sądu i dobili targu. Konferencja prasowa
z poparciem Ferenca była wisienką na torcie – mówi bliski współpracownik ministra
sprawiedliwości.
W czwartek 19 września 2019 roku Ziobro przyjeżdża do Lublina. Na konferencji
prasowej popiera Jana Kanthaka, który także kandyduje z ostatniego miejsca na liście PiS.
– Jako prawnik od wielu lat wspiera mnie w naprawianiu wymiaru sprawiedliwości –
zachwala rzecznika Ziobro. – Powiedziane jest, że ostatni będą pierwszymi.
Kanthak dokładnie analizuje wyniki poprzednich wyborów. W 2015 roku tylko cztery
osoby weszły do Sejmu z ostatnich miejsc na listach: Ziobro, Jarosław Gowin oraz dwóch mniej
znanych posłów. Z Lublina z ostatniego miejsca nie wszedł nikt. Na dodatek Kanthak pochodzi
z Gdańska. W Lublinie pisze doktorat na UMCS. Żeby zdobyć popularność, zakłada numer
interwencyjny, na który mieszkańcy mogą dzwonić z różnymi problemami: od rozklejonych
butów kupionych dwa tygodnie wcześniej, po spory o ziemię, sprawy spadkowe czy egzekucje
komornicze.
Lokalni posłowie z zazdrością mówią o rozmachu, z jakim ziobryści prowadzą kampanię.
Prawie cały Lublin jest oklejony plakatami Kanthaka z Ziobrą. Ma ich więcej niż pierwszy na
liście PiS poseł Sylwester Tułajew.
Kampania kończy się pełnym sukcesem. Zjednoczona Prawica zdobywa 235 mandatów
w Sejmie i ponownie będzie rządzić. Solidarna Polska ma 18 posłów, tak jak Porozumienie
Jarosława Gowina. To oznacza, że druga kadencja będzie dla Kaczyńskiego trudniejsza od
pierwszej.
***
Ziobro ponownie zostaje ministrem i znowu prosi Kaczyńskiego, by pozwolił mu wrócić
do PiS. Ma nadzieję, że prezes wybaczył mu zdradę z 2011 roku. Wtedy mógłby ustawić się
w kolejce do sukcesji w PiS. Prezes długo zwleka z odpowiedzią. Ta nadchodzi dopiero w lipcu
2020 roku i jest odmowna.
– Najkrócej mówiąc, Kaczyński nie chce, żeby Ziobro był jego następcą w PiS. Woli
Morawieckiego. Nie przyjął Zbyszka, bo jakby uchylił mu drzwi, to on by wcisnął w nie nogę
i sobie wydrapał przywództwo – mówi dobry znajomy obu polityków. – To jest jedna z tych
rzeczy, które mogą świadczyć o tym, że Kaczyński gdzieś tam rozpatruje wariant, że Polska
będzie normalnym, demokratycznym krajem, bo Morawiecki to jest stawka na normalność,
jakkolwiek by to nie brzmiało dziwnie – dodaje polityk prawicy.
Ziobro nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Liczył, że przez lata nawiązał
z Kaczyńskim specjalną relację.
– Pamiętam, jak chwalił się kiedyś jednemu z naszych kolegów, że stosuje wobec
Jarosława technikę manipulacyjną, która polega na tym, że bardzo dużo mówi mu nawet
niekorzystnych dla siebie rzeczy i w ten sposób buduje zaufanie – opowiada bliski
współpracownik Kaczyńskiego. – Przychodzi do prezesa jak syn do ojca, co powoduje u niego
szczególną więź, bo nagle czujesz się odpowiedzialny za tę osobę, nie możesz jej skrzywdzić, bo
powierzyła ci swoje tajemnice. I zaczynasz go chronić. To jest bardzo skuteczna metoda, bo
nagle facet bez dzieci zaczyna się interesować obcym młodym człowiekiem, który patrzy na
niego jak na idola. Taka fascynacja bez podtekstu erotycznego, Ziobro na pewno umiał to robić
z Kaczyńskim. Ale się przeliczył, bo ze strony Jarosława kluczem do relacji z Ziobrą była praca.
On go wybrał do roboty, bo miał swój plan dla Polski. Relację ze Zbyszkiem traktuje czysto
transakcyjnie – dodaje ten sam rozmówca.
Przeciwko przyjęciu Ziobry do PiS, oprócz Kaczyńskiego, są także Morawiecki, część tak
zwanego zakonu PC (Porozumienia Centrum – pierwszej partii Kaczyńskiego), między innymi
szef MON Mariusz Błaszczak oraz minister aktywów państwowych Jacek Sasin. Nie chcą go
w PiS, boją się jego ambicji.
***
Jest wrzesień 2020 roku. Pierwsze po wakacjach posiedzenie prezydium komitetu
politycznego PiS. W partyjnej centrali przy ulicy Nowogrodzkiej oprócz Kaczyńskiego są
między innymi wicemarszałek Terlecki, minister Błaszczak oraz koalicjanci – Ziobro i Gowin.
Spotkanie zamienia się w sąd nad Ziobrą. Wszyscy mają do niego pretensje o to, że grając na
wojnę światopoglądową, szkodzi Zjednoczonej Prawicy.
– Spełniło się marzenie Morawieckiego, Ziobro jest w sporze ze wszystkimi. Teraz nawet
Beata Szydło nie może go bronić – mówi bliski doradca Kaczyńskiego. Dopóki Ziobro był
w sporze z Morawieckim, ale zachowywał lojalność wobec prezesa i nie rozwijał struktur
Solidarnej Polski, Kaczyński pozwalał mu rosnąć. Gdy zaatakował PiS za zbytnią łagodność
w sprawach światopoglądowych, prezes uznał to za próbę przejęcia twardego elektoratu PiS.
Kolejne starcie następuje kilka dni później podczas rozmów koalicyjnych. Kaczyński do
spółki z Morawieckim przypuszczają frontalny atak na Ziobrę. Lista zarzutów jest długa: ataki na
PiS i wykorzystywanie podległych instytucji do wzmocnienia swojej pozycji politycznej,
tymczasem sprawy w sądach dalej się ślimaczą. Prezes jest świetnie przygotowany do ataku.
Oddaje głos Krzysztofowi Sobolewskiemu, szefowi Komitetu Wykonawczego PiS, który
przedstawia raport dotyczący Lasów Państwowych. Lasy podlegają Michałowi Wosiowi, który
z resortu Ziobry awansował na stanowisko ministra środowiska. Z zestawienia wynika, że Woś
wymienił więcej dyrektorów w pół roku niż PiS przez cztery lata. Kaczyński wykorzystuje to
jako argument przemawiający za likwidacją połowy resortów podległych koalicjantom, które
powstały tylko po to, by zaspokoić Solidarną Polskę i Porozumienie.
– Kaczyński ma poczucie, że dał im za dużo, bo potrzebował ich w kampanii
parlamentarnej i prezydenckiej. Ale dziś sytuacja się zmieniła, a działacze PiS słusznie mają
pretensje, że prawie każdy poseł od Gowina i Ziobry jest wiceministrem – mówi polityk
z kierownictwa PiS.
Prezesowi wtóruje Morawiecki, który przekonuje, że rząd musi odzyskać sterowność,
dlatego liczbę resortów trzeba zmniejszyć z 20 do 14-15. Ziobryści mają stracić Ministerstwo
Środowiska, Porozumienie – Ministerstwo Rozwoju. W kuluarach politycy mówią, że chodzi
o to, że Ziobro za bardzo się wzmocnił, a publiczne pieniądze wykorzystuje do budowy własnego
zaplecza.
Gowin, który zawarł taktyczny sojusz z Ziobrą w obronie stanu posiadania, i tak będzie
wygrany – ma wrócić do rządu na stołek wicepremiera i dostanie swój resort. Przy okazji
rekonstrukcji pozbędzie się z rządu Jadwigi Emilewicz, która okazała się wobec niego nielojalna
podczas majowego kryzysu w sprawie wyborów kopertowych i stanęła po stronie PiS. Ziobro
straci na rekonstrukcji i nie zostanie wicepremierem. Obaj koalicjanci dostaną stanowiska
członków rządu bez teki, ale to nie daje takich wpływów i możliwości obsadzania stanowisk.
***
Wyraźnie widać, że Kaczyński w wojnie Ziobry z Morawieckim postawił na premiera.
W PiS coraz częściej mówi się, że to on będzie sukcesorem, gdy Kaczyński będzie chciał odejść
na polityczną emeryturę. Na listopadowym kongresie Morawiecki zostaje wiceprezesem partii.
Bliski współpracownik Kaczyńskiego mówi, że prezesowi podoba się jego „dojrzałość”.
Kaczyński lubi młodych, agresywnych polityków, takie pistolety jak Ziobro. Jednak gdy ci
z czasem nie nabierają ogłady i nie dojrzewają, zaczyna go to drażnić. Według niego tacy ludzie
nie mają formatu potrzebnego do sprawowania najwyższych funkcji w państwie.
– Mateusz jest politykiem kompletnym – dobrym mówcą, robił po dziesięć wieców
dziennie w kampanii Andrzeja Dudy w 2020 roku. Kaczyński jest nim zachwycony. Żartuje, że
jakby przeciąć mu żyły, to wyszłyby kable jak u robota – opowiada doradca prezesa. – Gdyby
dziś miał odejść i wskazać kogoś na swojego następcę, byłby to Morawiecki.
***
Po serii wyborczych zwycięstw we wrześniu 2021 roku dochodzi do politycznego
przesilenia, które może zakończyć się wyrzuceniem Ziobry z rządu. Chodzi o głosowanie nad
ustawą o ochronie zwierząt, zwaną piątką dla zwierząt, które odbywa się 17 września 2021 roku.
To ustawa wprowadzająca zakaz hodowli zwierząt na futra i ograniczenie uboju rytualnego.
Kaczyńskiemu szczególnie zależy na przeforsowaniu tych regulacji. Projekt od początku budzi
opór w PiS. Buntują się przeciwko niemu posłowie w obawie, że stracą głosy na wsi. Kaczyński
grozi wyrzuceniem z klubu tym, którzy się zbuntują. Projekt ostatecznie przechodzi przez Sejm,
ale 75 posłów, w tym wszyscy posłowie Solidarnej Polski, jest przeciw, a 18 wstrzymuje się od
głosu. Następuje największy kryzys w koalicji od 2015 roku. Marek Suski grozi rozpadem
koalicji i rządem mniejszościowym.
– Uważam, że nasi byli już koalicjanci powinni pakować już biurka – mówi w Radiu
RMF FM.
Ziobryści na serio boją się wyrzucenia z rządu i utraty stanowisk. Po kilku dniach narad
Kaczyński zaprasza Ziobrę do prezydenckiej willi przy ulicy Baciarellego, zajmowanej przez
Macieja Łopińskiego. Prezes korzysta z gościny u byłego ministra swojego brata tylko wtedy,
gdy chce uniknąć kamer. Tym razem się nie udaje, zdjęcia ze spotkania od razu lądują
w tabloidzie „Fakt”. Dzięki temu Ziobro może pokazać, że wciąż jest w grze, wbrew groźbom
polityków PiS, że ludzie Solidarnej Polski mają się pakować, bo zagłosowali przeciwko ustawie
o ochronie zwierząt.
Rozmowa trwa cztery godziny. Kaczyński dyktuje Ziobrze warunki pozostania
w gabinecie, które wbrew wcześniejszym zapowiedziom końca koalicji są zaskakująco łagodne.
Posłowie Solidarnej Polski mają zagłosować za ustawą o ochronie zwierząt, gdy wróci z Senatu,
i pomóc PiS odrzucić ewentualne weto prezydenta. Mają też poprzeć ustawę, która zagwarantuje,
że premier i urzędnicy, którzy złamali prawo podczas walki z COVID-19, nie zostaną ukarani.
Wreszcie partia Ziobry ma zakończyć szarżę ideologiczną, której celem jest odebranie PiS
twardego elektoratu.
– Zbyszka uratowała arytmetyka, królowa polityki. Po weekendzie Kaczyński ochłonął,
jeszcze raz sprawdził, że PSL nie wejdzie do rządu w miejsce Solidarnej Polski i przeprosił się
z rzeczywistością. Bardzo mu zależy na tym, żeby nie było wcześniejszych wyborów. Kampania
byłaby wojną na śmierć i życie między PiS a Solidarną Polską. Ziobro wykorzystałby cały
arsenał zgromadzony przez pięć lat – mówi polityk Zjednoczonej Prawicy, zaangażowany
w negocjacje koalicyjne. Dodaje, że Kaczyński między wierszami dawał do zrozumienia
w rozmowach wewnątrz PiS, że Ziobro jest nieobliczalny.
Ludzie premiera suflują dziennikarzom, że Kaczyński żądał nawet dymisji zaufanego
Ziobry – prokuratora krajowego Bogdana Święczkowskiego. Byłoby to wybicie zębów Ziobrze,
a zarazem dawałoby PiS kontrolę nad prokuraturą, ale to nieprawda. Morawiecki podpowiadał co
prawda takie rozwiązanie Kaczyńskiemu, ale ten go nie podchwycił. Informuje za to Ziobrę, że
sam wchodzi do rządu na stanowisko wicepremiera i szefa komitetu do spraw bezpieczeństwa.
Opozycja kpi, że to jest powrót do PRL-u, bo Komitet ds. Bezpieczeństwa Publicznego działał
w Polsce w latach 1954-1956 i był kopią sowieckiego KGB. Kaczyński mówi Ziobrze, że będzie
nadzorował MON, MSWiA oraz Ministerstwo Sprawiedliwości. Wiadomo, że nie chodzi
o nadzór nad resortami obrony i spraw wewnętrznych, którymi kierują Mariusz Błaszczak
i Mariusz Kamiński, bo to najbardziej zaufani ludzie prezesa. Bez jego zgody nie mrugną nawet
okiem. Chodzi o kontrolę nad Ziobrą, który urwał się Kaczyńskiemu ze smyczy i toczy wojnę
z Morawieckim, która już dawno wymknęła się spod kontroli.
Sprawa ma jeszcze jeden wymiar – wewnątrzpartyjny, który dla Kaczyńskiego może być
nawet ważniejszy od rządowego, bo prezes wie, że władzę się miewa, a partię się ma.
Grupa wpływowych polityków z tzw. zakonu PC od dłuższego czasu naciska na prezesa,
by został premierem. W tej grupie są m.in.: Błaszczak, Kamiński, Joachim Brudziński, Marek
Kuchciński i Beata Szydło. Kaczyński obawia się, że „zakon” może nie poprzeć Morawieckiego
na listopadowej radzie politycznej PiS. To byłaby prestiżowa porażka prezesa, który osobiście
zabiega, by premier został pierwszym wiceprezesem.
– Obawiając się, że Morawiecki może nie zyskać poparcia, prezes postanowił wejść do
rządu, by uspokoić nastroje w partii i dopilnować wyboru swojego pupila – wyjaśnia polityk PiS.
Poza tym Kaczyński fizycznie nie wytrzymałby premierowania. Od operacji kolana bierze silne
leki.
Prezes za dużo zainwestował w Morawieckiego, by z niego zrezygnować. Młodszy o 19
lat Morawiecki tłumaczy 71-letniemu Kaczyńskiemu dzisiejszy świat i Kaczyński wierzy w to,
co od niego słyszy. Stworzyli tandem – prezes trzyma partię, premier rząd. Zawsze delfinem
chciał być Ziobro, ale gdy Kaczyński ponownie odmówił mu powrotu o PiS, Ziobro uznał, że
skoro to Morawiecki ma być sukcesorem, to on musi budować własną tożsamość. Dlatego zaczął
rozniecać wojnę światopoglądową.
– Zgodnie z zasadą, żeby wrogów trzymać blisko siebie, lepiej mieć Ziobrę wewnątrz
obozu niż atakującego z zewnątrz. Teraz będzie znacznie lepiej kontrolowany przez
Kaczyńskiego niż do tej pory – mówi bliski doradca prezesa.
Nieżyjący już Ludwik Dorn, były wiceprezes PiS, nazywany nawet trzecim bliźniakiem
przez bliskość relacji łączących go przed laty z Jarosławem Kaczyńskim, tak to komentuje tuż po
ogłoszeniu decyzji prezesa PiS.
– Patrząc z zewnątrz, określiłbym to jako wielkie zwycięstwo ziobrystów. Do tej pory
Kaczyński był naczelnikiem państwa bez żadnego trybu. Pełnił taką rolę jak prezydent Francji
w Piątej Republice – wyznacza kierunek polityki oraz egzekwuje jej wykonanie, powołuje
premiera i ministrów, a premier jest od szczegółów dnia codziennego w ramach linii
formułowanej przez prezydenta. Może kiedyś istniał konflikt Ziobro – Morawiecki, ale teraz
mieliśmy konflikt Ziobro – Kaczyński, a Morawiecki był tylko parawanem, co było dla
Kaczyńskiego wygodne – mówił Dorn. Według niego prezes mógł dotąd rozgrywać konflikt
Ziobro – Morawiecki z pozycji arbitra, czyli nie degradował się do konfliktu z Ziobrą, choć
wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Wchodząc do rządu, Kaczyński się degraduje.
– Poza tym, degradując sam siebie, degraduje też Morawieckiego. Schodząc do rządu,
stwierdza, że kilkuletnie inwestowanie w Morawieckiego okazało się w znacznej mierze
niewypałem. W koncepcji naczelnika to premier przy wsparciu Kaczyńskiego miał
dyscyplinować Ziobrę, ale nie dał rady – podkreślał były polityk PiS. – Być może są rzeczy,
o których nie wiemy, ale jeżeli Kaczyński musi zostać wicepremierem, by kontrolować Ziobrę, to
Ziobro potężnie spotężniał.
Według Dorna Kaczyński nie chciał wyrzucić Ziobry z rządu, bo w sprawie uczynienia
sędziów i sądów instrumentem tej władzy obaj są w 100 procentach zgodni. Nie można zastąpić
Ziobry Błaszczakiem czy kimś innym i oczekiwać takiej samej efektywności.
– Pan Ziobro stworzył coś w rodzaju nieprzestępczej organizacji mafijnej –
powyciąganych za uszy miernych sędziów, którzy są w stosunku do niego lojalni. W mafii
relacje mają charakter spersonalizowany. Na odcinku sędziowskim pan Ziobro jest panu
Kaczyńskiemu prawie niezbędny – mówił Dorn.
Relacje Zbigniewa Ziobry z Mateuszem Morawieckim to już nawet nie szorstka przyjaźń,
to zapiekła nienawiść
„Inteligentnie prowadzi grę z Kaczyńskim. Doskonale wie, że prezes nie może atakować
go za to, iż okazał się bardziej ortodoksyjnym pisowcem od niego”.
ROZDZIAŁ XI

Czy dla Ziobry jest życie poza PiS?

Latem 2020 roku, gdy Kaczyński ostatecznie odprawia Ziobrę z kwitkiem, odmawiając
mu powrotu do PiS, skazuje siebie i Polskę na ostrą wojnę z Unią Europejską, inspirowaną
i podsycaną w dużej mierze przez Ziobrę.
Dla Kaczyńskiego partia jest najważniejsza, bo jak powtarza współpracownikom:
„Władzę się miewa, a partię się ma”. Pomny lekcji z pierwszych rządów PiS, gdy Ziobro przy
okazji awantury wokół traktatu z Lizbony próbował ukraść mu partię, Kaczyński postanawia tym
razem działać bardziej energicznie i zostawić go za burtą.
Dla ambitnego lidera Solidarnej Polski oznacza to, że jeśli chce dalej istnieć w polityce,
musi zbudować własne ugrupowanie, które będzie w stanie samodzielnie wejść do parlamentu.
Obiera więc twardy antyunijny kurs, by odebrać najbardziej radykalnych wyborców PiS
i skrajnie prawicowej Konfederacji. Tak doradzają mu żona i brat, z którym Zbyszek bardzo się
liczy. Zawsze byli blisko, przy czym potrafili ostro pokłócić się publicznie, a nawet wyzwać od
głupich, którzy niczego nie rozumieją z polityki. Równie szybko się jednak godzili, bo jeden bez
drugiego nie może żyć.
– Jaki jest Witek? Fajniejszy, przystojniejszy, bardziej elokwentny, lepsza wersja
Zbyszka. Od lat 90., odkąd go znam, interesował się technologią polityki, razem oglądaliśmy
filmy z amerykańskich kampanii – wspomina znany polityk prawicy. – Ale on nie lubi być na
pierwszym planie, dlatego podzielili się ze Zbyszkiem rolami – dodaje.
Początkowo Zbigniew Ziobro obawia się antyunijnego zwrotu. Uważa, że to może na
zawsze zaszufladkować go i odciąć od centrowego elektoratu, a w ten sposób będzie mu trudno
zostać liderem prawicy, co jest jego politycznym celem. Patrycja i Witek przekonują go jednak,
że antyunijny kurs to zabieg czysto taktyczny i tylko na chwilę. Solidarnej Polsce nie chodzi
przecież o polexit, ponad 80 procent Polaków wciąż popiera naszą obecność w Unii. Kotecka
i Witold mówią jednak, że to jedyny sposób, by się zbudować i zapewnić sobie reelekcję
niezależnie od PiS – na wypadek, gdyby Kaczyński nie wziął ich na listy w najbliższych
wyborach.
To jest czarny sen Ziobry. O wzajemnym zaufaniu w obozie Zjednoczonej Prawicy od
dawna nie ma już mowy. Każdy ogląda się za siebie, żeby nie zarobić noża w plecy.
– Zbyszek przez cały czas powtarza, że Kaczyński obieca mu wspólny start w wyborach
do parlamentu, podpiszemy nawet jakiś świstek, ale w ostatniej chwili przed rejestracją list nasi
ludzie zostaną wycięci, będzie już za późno na samodzielny start i wylądujemy poza
parlamentem. Dlatego musimy szykować się na samodzielny start – relacjonuje jeden
z najbliższych ludzi ministra sprawiedliwości.
Z badań, które zlecają ziobryści, wynika, że partia, która obok postulatów antyunijnych
weźmie na sztandary obronę tradycyjnej rodziny i wartości chrześcijańskich, może urwać PiS
i Konfederacji kilka punktów i samodzielnie przekroczyć pięcioprocentowy próg wyborczy.
Pierwsza okazja do tego, by zaprezentować nieugiętość wobec Unii Europejskiej, nadarza
się już latem 2020 roku. Tuż po wyborach prezydenckich, gdy wydaje się, że Zjednoczona
Prawica powinna świętować kolejny sukces, w obozie wybucha awantura na całego.
Ziobro ogłasza, że został oszukany przez prezesa PiS, a także premiera Mateusza
Morawieckiego. Chodzi o to, że Polska zgodziła się na szczycie Unii Europejskiej na powiązanie
wypłaty unijnych funduszy z przestrzeganiem praworządności przez kraje członkowskie. Dla
polskiego rządu to może być ryzykowne, bo ciągle jest oskarżany o łamanie praworządności.
Zródłem kłopotów jest Ziobro i jego zmiany w wymiarze sprawiedliwości. Tymczasem, jak
twierdzi bliski współpracownik Ziobry, minister sprawiedliwości miał obietnicę od
Morawieckiego, że jeśli na szczycie padnie taka propozycja, premier ją zawetuje.
Na posiedzeniu rządu tuż przed szczytem jest bardzo nerwowo. Totalny brak zaufania
między koalicjantami znowu daje o sobie znać. Gdy pojawia się temat przyszłego budżetu UE,
Ziobro żąda, by Rada Ministrów podjęła uchwałę, że zobowiązuje premiera do zerwania szczytu,
jeśli będzie jakakolwiek propozycja powiązania budżetu ze stanem praworządności. Morawiecki
jest przeciwny. Wybucha kłótnia. Ziobro przekonuje, że uchwała wzmocni szefa rządu, ale
Morawiecki uważa to za przesadę. Zapewnia, że tematu powiązania budżetu z praworządnością
na szczycie nie będzie.
Myli się. Taki punkt zostaje poddany w Brukseli pod obrady. Ziobryści dowiadują się
o tym nie od polskiego premiera, ale od współpracowników Viktora Orbána. Słyszą od nich, że
premier Węgier chce zgłosić weto do całego budżetu UE, by zyskać kartę przetargową
w negocjacjach, ale Morawiecki nie chce go poprzeć.
Ziobro pędzi do Kaczyńskiego i żąda, by jeszcze w trakcie szczytu Rada Ministrów
przyjęła w trybie obiegowym uchwałę o tym, że Warszawa sprzeciwia się wiązaniu budżetu UE
z praworządnością. Tłumaczy, że jeśli taki zapis zostanie przegłosowany, dla Polski to będzie
katastrofa i droga do utraty miliardów z UE. Szarża Ziobry na przebieg unijnego szczytu nie ma
wpływu. Bardziej chodzi o argument dla ministra w wewnętrznych rozgrywkach. Ale przegrywa
to starcie z Morawieckim. Premier wraca do Warszawy i przekonuje prezesa, że nowe zasady nie
stwarzają dla Polski zagrożenia.
Jednak to Ziobro ma rację. Powiązanie unijnych funduszy z praworządnością oznacza
kłopoty dla rządu PiS. Bo jeśli Komisja Europejska stwierdzi, że nasz kraj narusza
praworządność, choćby prawa osób LGBT (art. 2 traktatu UE nakazuje poszanowanie praw
mniejszości), to Rada Unii może zablokować wypłatę funduszy dla Polski. Tak się zresztą dzieje
– dotacje dla kilku gmin zostają zawieszone z tego powodu, że lokalni radni przyjmują uchwały
przeciwko „ideologii LGBT”.
– Komisja dostaje narzędzie do wywierania gigantycznej presji na Polskę w każdej
sprawie. Morawiecki nie wykorzystał ostatniego momentu, by to zablokować – zżyma się jeden
z ziobrystów.
Ziobro jest przekonany, że to było celowe działanie premiera, by ukrócić wojnę
światopoglądową w kraju. Morawiecki, o czym otwarcie mówią jego ludzie, uważa, że
rozniecanie ideologicznych sporów o urojone zagrożenie ze strony środowisk LGBT, straszenie
„przerabianiem chłopców na dziewczynki w przedszkolach”, o czym mówi zaufany Ziobry
europoseł Patryk Jaki, są niepotrzebne. Niszczą wizerunek Polski za granicą i szkodzą. Poza tym
jesteśmy na przegranej pozycji, bo w większości krajów Unii Europejskiej osoby LGBT+ mają
większe prawa niż w Polsce i przyznanie im takich praw u nas jest nieuchronne.
Z kolei Ziobro przekonuje Kaczyńskiego, że skoro maraton wyborczy 2018-2020 się
skończył, teraz jest najlepszy czas, by wrócić do trudnych tematów odkładanych w pierwszej
kadencji.
– Jeśli będziemy uciekać od tematów światopoglądowych, staniemy się częścią
tęczowego konglomeratu europejskiej prawicy, która afirmuje elementy ideologii LGBT.
Morawiecki z Kaczyńskim chcą przekształcić PiS w taką prawicę jak torysi w Wielkiej Brytanii
czy niemieckie CDU, które już dawno uznały, że wprowadzenie związków partnerskich, a nawet
małżeństw homoseksualnych jest konieczne – narzeka zaufany Ziobry. – My uważamy, że mamy
jeszcze wysokie poparcie społeczne i możemy zablokować rewolucję światopoglądową –
przekonuje.
Ziobro wykorzystuje każdą okazję, by dowieść, że środowiska LGBT to niebezpieczni
ekstremiści. Gdy w Warszawie pod zarzutem zniszczenia plandeki furgonetki z homofobicznymi
napisami zostaje zatrzymana aktywistka Margot, minister nazywa to „atakiem z użyciem noża”.
Podległa mu prokuratura występuje o dwumiesięczny areszt tymczasowy dla Margot, mimo że
nie ma do tego podstaw. Materiał dowodowy jest już właściwie zebrany. Prokuratura dysponuje
nagraniem zniszczenia mienia, a Margot przyznaje się do winy, nie ukrywa się i nie mataczy. To
ma być jednak pokazówka świadcząca o tym, że Ziobro stoi na straży tradycyjnego porządku
społecznego i nie będzie przymykał oka na działania „tęczowych ekstremistów”.
Sąd przychyla się do wniosku prokuratury, co wywołuje protesty w Warszawie. Na ulice
wychodzą młodzi ludzie, którzy zostają brutalnie potraktowani przez policję. Ziobro broni
zachowania policjantów wobec protestujących, wiedząc, że to się spodoba najtwardszemu,
homofobicznemu elektoratowi PiS.
Kaczyński nie jest zachwycony ofensywą światopoglądową lidera Solidarnej Polski, ale
nie może wezwać go na dywanik. Od czasu buntu Jarosława Gowina w sprawie organizacji
wyborów prezydenckich przy pomocy głosowania kopertowego w maju 2020 roku skończyła się
w Zjednoczonej Prawicy sytuacja, gdy prezes mógł kogoś spoza PiS wezwać na dywanik
i przywołać do porządku.
Poza tym Kaczyński wpadł w pułapkę zastawioną przez Ziobrę, bo co miałby mu
zarzucić? Lider Solidarnej Polski realizuje przecież program PiS, o którym Kaczyński mówi od
lat. Problem w tym, że gdy PiS dochodzi do władzy, nie wprowadza własnych postulatów
w życie. Kaczyński woli trzymać się od wojny światopoglądowej z daleka, bo to jest w jego
przekonaniu warunek utrzymania się przy władzy, jest pod tym względem całkowicie
pragmatyczny. Nawet gdy zdecyduje się na zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej, będzie to
podyktowane wyłącznie względami wewnątrzpartyjnymi. Trybunał podejmie decyzję
o zaostrzeniu i tak radykalnej ustawy antyaborcyjnej, bo prezes boi się rozłamu we własnej partii
i chce spłacić długi wobec kościelnych hierarchów.
W PiS nikt nie ma wątpliwości, że Ziobro traktuje dwie wielkie wojny –
światopoglądową i z Unią Europejską – czysto instrumentalnie. To ma być wehikuł do
budowania jego politycznej pozycji.
– Zbyszek wie, że Kaczyński opuści Nowogrodzką dopiero w trumnie, a władzę po nim
przejmie ten, kto będzie najsilniejszy. Kiedy Jarosław nie przyjął go do PiS, przestał się liczyć
w tej rozgrywce. W związku z tym wszystkie jego działania są elementem walki już nie
z Konfederacją o elektorat na prawo od PiS, ale walki z PiS o twardy elektorat PiS – mówi
człowiek Ziobry. Dodaje, że plan jest bardzo dokładnie przemyślany i Kaczyński świetnie zdaje
sobie sprawę z tego, o co gra Ziobro.
– On chce zbudować ultrakonserwatywną, eurosceptyczną partię na bazie twardego
elektoratu PiS. Sam byłem zaskoczony tym, jak inteligentnie prowadzi grę z Kaczyńskim.
Doskonale wie, że prezes nie może atakować go za to, iż okazał się bardziej ortodoksyjnym
pisowcem od niego. Szkoda tylko, że ta wojna skończy się fatalnie dla Polski – ubolewa bliski
doradca Kaczyńskiego.
– Do niedawna odnosiłem wrażenie, że radykalizacja ziobrystów to tylko taktyka
polityczna. Teraz uważam, że oni uwierzyli w to, że tak jest dobrze dla Polski, że trzeba pójść
drogą Orbána, Trumpa i innych narodowych populistów – mówi polityk z frakcji
Morawieckiego.
Przyznaje, że ten antyunijny i tradycjonalistyczny kurs Ziobry ma duże znaczenie, bo
będzie wpływał na cały obóz przez najbliższe lata, powodując „huśtanie łodzią”. Z kolei to może
być bardzo kosztowne dla PiS i doprowadzić do przegranej w kolejnych wyborach.
– Ziobro gra na upadek PiS, to dla niego jedyna szansa na karierę w polityce. Musi
doprowadzić PiS do zgliszcz, bo na tych zgliszczach będzie mógł zacząć budować coś nowego,
ale będzie miał już bazę w postaci Radia Maryja. Jeżeli masz dzięki Radiu Maryja pewność, że
przekraczasz pięć procent w wyborach parlamentarnych, to jesteś w grze – wyjaśnia polityk
z obozu Kaczyńskiego. Według niego zgodnie z zasadą im gorzej, tym lepiej – im większe lanie
będzie dostawało PiS w różnego rodzaju wojnach w kraju i za granicą, tym lepiej dla Ziobry.
Trwający od kilku lat konflikt między Kaczyńskim a prezesem NIK Marianem Banasiem jest
idealny z punktu widzenia ministra sprawiedliwości, bo zniesmacza prawicowych wyborców,
podczas gdy Ziobro może pokazać, że cały czas pracuje.
– Zbyszek ma dziś pięćdziesiątkę na karku i nie chce już nikomu się podporządkowywać.
Ani znacznie starszemu Kaczyńskiemu, ani Morawieckiemu, który jest jego równolatkiem –
mówi dobry znajomy ministra. – On myśli już o następnych dwudziestu latach, bo taką ma przed
sobą perspektywę w polityce, a najgłupszy z polityków z jego pokolenia, zresztą ten, który
zawdzięcza mu swoją karierę, jest dziś prezydentem.
***
Jest 8 grudnia 2020 roku. Kaczyński siedzi przy stole w zbyt dużej maseczce, która
zakrywa nie tylko usta i nos, ale sięga nawet oczu. Wciąż obowiązują obostrzenia antycovidowe.
Obok prezesa premier Mateusz Morawiecki, a po drugiej stronie stołu Viktor Orbán. To zdjęcie
z wizyty w Warszawie premier Węgier opublikuje na Facebooku.
Orbán przyjeżdża do stolicy Polski w wyśmienitym humorze, przywozi wszak
kilkustronicowe, zapisane drobnym drukiem porozumienie w sprawie budżetu Unii Europejskiej.
Ma zakończyć awanturę rozpętaną przez Węgry do spółki ze Zbigniewem Ziobrą. Polska
i Węgry wynegocjowały porozumienie z kanclerz Niemiec Angelą Merkel. Niemiecka
prezydencja do końca roku kieruje pracami Unii.
Co prawda nie udało się wynegocjować zmiany decyzji Rady Europejskiej, która przyjęła
rozporządzenie o powiązaniu wypłaty unijnych funduszy z przestrzeganiem praworządności, ale
ma być przyjęta deklaracja interpretacyjna. Jak przekonuje Orbán polskich partnerów,
zabezpieczy ona interes Polski i Węgier. Rozporządzenie „pieniądze za praworządność” zostaje,
ale jednym z elementów kompromisu ma być to, że Komisja Europejska i Rada Unii nie będą go
stosować do czasu wydania wyroku przez Trybunał Sprawiedliwości UE, do którego Polska
i Węgry zamierzają zaskarżyć regułę. Według polskiej strony rozpatrzenie sprawy może potrwać
nawet dwa lata.
– Orbán ugrał to, co chciał. Jest przekonany, że deklaracja gwarantuje mu bezkarność
w związku z zarzutami, że przy wydawaniu unijnych funduszy na Węgrzech dochodzi do
korupcji. Z kolei Polska zyskuje zapewnienie, że rozporządzenie o warunkowości nie może być
wykorzystywane w sprawach światopoglądowych czy dotyczących prawa rodzinnego, bo na tym
gra Ziobro, strasząc małżeństwami gejowskimi i tym, że nam tu będą organizować targi
i sprzedawać dzieci parom homoseksualnym z innych krajów Unii – mówi polityk z kręgu
Morawieckiego.
Rozmowa premierów trwa półtorej godziny. Do przywódców Polski i Węgier dołączają
koalicjanci Gowin i Ziobro. Kaczyński, Morawiecki i Gowin są za przywiezioną do Warszawy
propozycją kompromisu. Okoniem staje Ziobro, który mówi, że deklaracja interpretacyjna nie
jest prawnie wiążąca i ma charakter wyłącznie polityczny. Orbán prawie godzinę przekonuje
ministra sprawiedliwości do tego, że oba kraje powinny ustąpić i poprzeć budżet. Jako jedyne
w Unii grożą wetem.
– Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że gdyby Morawiecki tłumaczył Ziobrze, że się
myli, podziałałoby to na niego jak płachta na byka. Dlatego ciężar argumentacji wziął na siebie
Orbán – opowiada doradca Kaczyńskiego.
Negocjacje na temat unijnego budżetu były prowadzone w trójkącie Polska – Węgry –
Niemcy. Premierzy Polski i Węgier indywidualnie rozmawiali też z kanclerz Angelą Merkel,
której zależało na przyjęciu budżetu przed zakończeniem niemieckiej prezydencji. Do Brukseli
jedzie też Gowin. Godzi się wziąć udział w operacji próby ogrania Ziobry, który twardo domaga
się weta do budżetu UE i rozgrywa tę kartę w kraju, by osłabić PiS. Sposób ogrania Ziobry
wymyślił Morawiecki, bo zależy mu na dogadaniu się z Unią i uspokojeniu ministra. Gowin
spotyka się w Brukseli z kilkoma komisarzami, między innymi z wiceszefami Komisji Margrethe
Vestager i Valdisem Dombrovskisem. Po tych rozmowach publicznie apeluje z Brukseli o to, by
Polska nie zgłaszała weta. Mówi, że można użyć broni atomowej, ale od wybuchu ucierpi także
nasz kraj, bo nie będzie budżetu Unii na lata 2021-2027, którego Polska jest największym
beneficjentem. Nie będzie też Funduszu Odbudowy po pandemii COVID-19, z którego Polska
może dostać ponad 200 miliardów złotych. A równocześnie i tak będziemy mieli rozporządzenie
wiążące wypłatę środków europejskich z przestrzeganiem praworządności.
Propozycja, by doprecyzować warunki wprowadzenia rozporządzenia w konkluzjach
szczytu Rady Europejskiej, pada po raz pierwszy na spotkaniu Gowina z unijnymi komisarzami.
Przed wylotem wicepremier informuje o swojej inicjatywie Jarosława Kaczyńskiego. Jego celem
jest to, by Morawiecki miał w Brukseli większe pole manewru i nie musiał jechać tam
postawiony w narożniku przez Ziobrę. Minister sprawiedliwości w świetle kamer wzywa
polskiego premiera, by twardo negocjował i nie był „miękiszonem”. Na konferencji Solidarnej
Polski pada nawet sformułowanie: „weto albo śmierć”.
– Ziobro kieruje się wyłącznie własnym, doraźnym interesem. Jest gotów podpalić
Polskę, by jego partia przekroczyła w najbliższych wyborach parlamentarnych próg pięciu
procent. Morawiecki woli kompromis, ale gdyby nie było porozumienia satysfakcjonującego
Kaczyńskiego, zawetowałby budżet. On jest jeszcze bardziej uległy wobec prezesa od Beaty
Szydło – narzeka polityk z rządu. Przypomina, że w maju premier początkowo poparł Gowina
w sprawie wyborów kopertowych, gdy ten stanął okoniem, a później błyskawicznie się wycofał.
– On boi się odwołania, dla utrzymania stanowiska premiera zrobi wszystko – dodaje rozmówca.
Po wizycie w Brukseli Gowin spotyka się z Kaczyńskim, który jest bardzo
zainteresowany wynikami rozmów. Od początku awantury o weto bierze pod uwagę kompromis.
Gowin mówi prezesowi, że Polska stała się zakładnikiem Orbána, używa nawet ostrzejszego
określenia – nazywa rząd „pożytecznymi idiotami premiera Węgier”. Kaczyński ostro protestuje.
Według niego Unia Europejska jest w stanie głębokiego kryzysu, a Polska i Węgry to są dwa
zdrowe państwa, które muszą stanowić wspólny front. Gowin z pewnym zdziwieniem konstatuje,
że Kaczyńskiemu stanowisko Ziobry jest bliższe niż ugodowy kurs Morawieckiego wobec Unii.
– Prezes naprawdę tak myśli. Dziś ma poczucie częściowego zwycięstwa, nie wygranej
wojny, ale bitwy. Będzie mógł powiedzieć w kraju, że rząd Morawieckiego wynegocjował
ogromne pieniądze z Unii i nie trzeba było zgłaszać weta – podkreśla polityk z kierownictwa
Zjednoczonej Prawicy.
Jednak nawet w obozie rządzącym jest jasne, że na awanturze wokół weta do budżetu
zyskał głównie Viktor Orbán. Warunkowość dotyczy wydawania środków unijnych, a to
Węgrom, nie Polsce zarzuca się korupcję przy wykorzystaniu funduszy. Jeśli porozumienie
wejdzie w życie, premier Węgier zyska dwa lata, nim zapadnie wyrok Trybunału
Sprawiedliwości Unii Europejskiej i będzie mógł bez żadnych ograniczeń – tak jak do tej pory –
wydawać unijne fundusze. To jeden z powodów, dla których wygra po raz kolejny wybory.
Były minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski, europoseł PO, mówi wprost, że
Polska dała się wykorzystać Orbánowi.
„To Orbán, który był na oucie w Unii, negocjował z Angelą Merkel i prezydencją
niemiecką, i to on, a nie Polska, był autorem kompromisu. Orbán wykorzystał Polskę do
załatwienia swoich interesów, odłożenia wprowadzenia rozporządzenia, żeby mógł dalej kraść do
wyborów. Polska ugrała coś, co nigdy jej nie zagrażało, czyli kwestie światopoglądowe.
Partnerzy w Unii zobaczyli, że nie jesteśmy poważnym graczem, bo nie graliśmy o realne
pieniądze, tylko o symbole i urojenia, o bazarki do handlu dziećmi, które nie istnieją” –
podsumowuje gorzko Sikorski w „Newsweeku”.
Ale ten kompromis nie powstrzyma procesów gnicia Zjednoczonej Prawicy. Pokazuje
raczej słabość władzy, że w istocie rzeczy ustępuje ona, mając w perspektywie najwyżej
odłożenie w czasie powiązania pieniędzy z Unii z przestrzeganiem praworządności.
Wycofanie się Polski i Węgier z weta stawia w trudnej sytuacji Ziobrę. Zainwestował
wiele, by doprowadzić do nieuchwalenia budżetu UE. „Konkluzje interpretujące i wytyczne nie
są prawem! Prawem jest rozporządzenie. Jeżeli rozporządzenie łączące budżet z ideologią
wejdzie w życie, będzie to znaczące ograniczenie suwerenności Polski i złamanie europejskich
traktatów. Nie zgadzamy się na to!!! Walczmy o interes Polski” – nawołuje Ziobro
w emocjonalnym wpisie na Twitterze już po nieoficjalnych informacjach, że Polska i Węgry
skłaniają się do przyjęcia kompromisu i nie zgłoszą weta.
Ziobro wie, że przeszarżował, mówiąc, że jeśli Morawiecki nie zawetuje budżetu, to
będzie „miękiszonem”. Premier zrobił unik i wystawił Gowina jako złego glinę, pokazując, że
szybko uczy się politycznych rozgrywek. Ostatecznie TSUE uznaje, że reguła „pieniądze za
praworządność” jest zgodna z traktatem Unii i wchodzi ona w życie. To jest kolejna przegrana
Ziobry w starciu z Brukselą. Mimo że groził: „weto albo śmierć”, do dymisji się jednak nie poda.
***
Dlaczego Jarosław Kaczyński trzyma ministra, który naraża go na największe awantury
z Komisją Europejską od czasu naszego wstąpienia do Unii w 2004 roku, a w kraju psuje mu
szyki? Od wyborów w 2019 roku staje się jasne, że prezes PiS jest za słaby na to, by pozbyć się
Ziobry z rządu. Z jednej strony potrzebuje do rządzenia 19 posłów Solidarnej Polski (po
wyborach do osiemnastu szabel Ziobry dołącza jeszcze jeden poseł), a partia Ziobry okazuje się
bardziej lojalna wobec swojego lidera niż Porozumienie Gowina. Posłowie Ziobry, choć są
kuszeni na różnych zakrętach intratnymi posadami, nie dają się przeciągnąć na stronę PiS.
Z drugiej strony Ziobro trwa w rządzie drugą kadencję dlatego, że tylko on może wykonać
zadanie, które jest celem Kaczyńskiego. Chodzi o zbudowanie takiego systemu politycznego,
w którym władza PiS nie tylko nie zostanie rozliczona za przestępstwa i nadużycia, ale w dającej
się przewidzieć przyszłości nie nastąpi zmiana systemu politycznego w kraju. Bo tylko wtedy
Jarosław Kaczyński przejdzie do historii.
– Prezes dzisiaj nie walczy już tylko o to, by nie pójść do więzienia, bo to go wbrew
pozorom mniej przejmuje. Najbardziej zależy mu na tym, żeby zapisać się w historii i żeby nie
zburzono pomników jego brata – mówi były bliski doradca Kaczyńskiego. – Ziobro godzi się
w tym uczestniczyć, bo w zamian jest ministrem, buduje swoją armię ludzi w resorcie, ma wpływ
na służby specjalne i zbiera „haki” – co uwielbia, oraz buduje swoją partię – wylicza mój
rozmówca. Sam brał udział w budowie kilku ugrupowań na prawicy i uważa, że nie było dotąd
równie profesjonalnie tworzonego środowiska politycznego w Polsce.
– Jak weźmiesz pod uwagę ludzi Ziobry, to zazwyczaj są lepiej wykształceni, lepiej
wyglądają, z nielicznymi wyjątkami, niż przeciętni politycy PiS, potrafią lepiej się wysłowić.
A do tego są umieszczani w wielu środowiskach – zwraca uwagę ten sam rozmówca. I podaje
przykład Michała Krupińskiego, byłego prezesa PZU, kolegi Ziobrów, którego jego zdaniem
każda partia chciałaby mieć po swojej stronie. Przytacza też anegdotę, jak niedawno rozmawiał
z osobą z mediów, która miała kontakt zawodowy z Patrycją Kotecką i jej współpracownikami
z Link4 i uznała, że nie można nic jej zarzucić, pełny profesjonalizm, kultura.
– Ci ludzie na poziomie codziennej pracy przerastają o głowę kadry PiS. Dlatego Ziobro
dzisiaj babra sobie ręce tą całą reformą wymiaru sprawiedliwości, wiedząc, że przy okazji buduje
swoją potwornie mocną pozycję na przyszłość. On posiada jedną cechę, która jest niezwykle
ważna u polityka: wyciąga wnioski z własnych błędów. To nie jest ten sam Ziobro co w latach
2005-2007, a nawet później. Już nie biega po mediach jak kot z pęcherzem, nie szuka tanich
sensacji, żeby przypodobać się opinii publicznej, politycznie dojrzał. Widać, że popracowali nad
nim PR-owcy, z żoną na czele – śmieje się dawny współpracownik Kaczyńskiego.
***
Minister sprawiedliwości chce być najbardziej radykalną twarzą obozu Zjednoczonej
Prawicy. Domaga się dokończenia pisowskiej rewolucji – szybkiej dekoncentracji mediów
i dorżnięcia wolnych sądów. Jednak w obu sprawach są różnice między nim a prezesem PiS.
Polityk biorący udział w naradach przy Nowogrodzkiej mówi, że Kaczyński chce stworzyć
pozory repolonizacji i dekoncentracji mediów tak, by twardy elektorat był usatysfakcjonowany,
że coś się wydarzyło, ale nie chce iść na kolejną wojnę z Unią czy USA, bo amerykańskie firmy
mają udziały między innymi w TVN i Ringier Axel Springer, wydawcy portalu Onet, tygodnika
„Newsweek” i tabloidu „Fakt”. Dlatego chce wprowadzić łagodny wariant dekoncentracji, który
dotknąłby bardziej rynku gazet lokalnych i wprowadził rozwiązania na przyszłość. Z kolei
ziobryści przygotowali własny projekt dekoncentracji, bardziej restrykcyjny.
– Kaczyński, wbrew temu, co sądzą środowiska liberalne, jest bardziej psem, który
warczy, niż który gryzie. Na czym polega gryzienie, przekonalibyście się, gdyby rządził Ziobro.
Nie byłoby zmiłuj się – przewiduje polityk Zjednoczonej Prawicy. Na razie decyzji w sprawie
wyboru konkretnego modelu dekoncentracji nie ma. Podobnie jak w sprawie tego, co zrobić
z sądami. Ziobro najchętniej zlikwidowałby apelacje i wprowadził jednolity status sędziego, co
pozwoliłoby zesłać niepokornych do rejonu. Ale ani prezes PiS, ani premier nie chcą kolejnej
awantury z Brukselą.
– Jeśli chodzi o sądy, to nikt nie ma pomysłu, jak wybrnąć z tego gówna, w które
wdepnęliśmy siedem lat temu. Dla wszystkich jest jasne, że opór ze strony środowiska
sędziowskiego jest na tyle duży, że nie da się sądów ani upolitycznić, czego chciałby Ziobro, ani
zreformować, czego chciałby Morawiecki – ocenia rozmówca z kierownictwa Zjednoczonej
Prawicy. Dlatego skończy się na ruchach pozorowanych. Będą jakieś zmiany, ale Ziobro nie
osiągnie swoich celów.
Musi ustąpić w sprawie likwidacji Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego.
To jeden z punktów spornych między ministrem sprawiedliwości a Unią Europejską.
Trybunał Sprawiedliwości UE każe polskiemu rządowi zlikwidować Izbę, ale gabinet
Morawieckiego długo zwleka z wykonaniem wyroku, mimo deklaracji zarówno Kaczyńskiego,
jak i premiera, że Izba przestanie działać. Ziobro nie może dogadać się z PiS co do kształtu
ustawy. Za opieszałość w likwidacji Izby Dyscyplinarnej Polska musi zapłacić ponad miliard
złotych. Opozycja nazywa Ziobrę najdroższym ministrem w dziejach RP.
Ostatecznie projekt likwidacji Izby Dyscyplinarnej składa w Sejmie prezydent i uzyskuje
on poparcie PiS. Ziobryści składają własną ustawę, ale z góry wiadomo, że nie ma szansy przejść
w parlamencie. W zamian za zgodę na likwidację Izby Dyscyplinarnej Ziobro wytarguje od PiS
obsadę neo-KRS na drugą kadencję. Minister wprowadza do Rady swoich ludzi, w tym Macieja
Nawackiego, który nie chciał przywrócić do orzekania sędziego Pawła Juszczyszyna mimo
prawomocnych wyroków sądów. Gdy po dwóch latach bezprawnego zawieszenia Izba
Dyscyplinarna w końcu każe odwiesić Juszczyszyna, Nawacki odeśle go na urlop i przeniesie –
bez jego zgody – do innego wydziału. Szefową nowej neo-KRS zostaje przyjaciółka Ziobry ze
szkoły Dagmara Pawełczyk-Woicka.
Prezydencki projekt w sprawie likwidacji Izby Dyscyplinarnej nie rozwiązuje jednak
problemu. Jest tylko zmianą szyldu, bo w miejsce likwidowanej Izby Dyscyplinarnej, która miała
być batem na niepokornych sędziów, wprowadza Izbę Odpowiedzialności Zawodowej. Nie
przywraca do pracy zawieszonych niesłusznie sędziów, a neosędziowie, wybrani przez
upolitycznioną Krajową Radę Sądownictwa, dalej mogą orzekać w Sądzie Najwyższym.
Jest 25 marca 2022 roku. W Sejmie trwa debata nad projektami w sprawie likwidacji Izby
Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Posłowie przysypiają, ale gdy na sejmową mównicę wchodzi
Ziobro, sala się ożywia. Zamiast mówić o projekcie Solidarnej Polski w sprawie Izby
Dyscyplinarnej, Ziobro przypuszcza atak na Unię Europejską i Niemcy. W jednym szeregu
stawia niemiecką agresję na Polskę w 1939 roku, wojnę Putina z Ukrainą, lidera PO Donalda
Tuska i szefową Komisji Europejskiej – jak się wyraża – „Niemkę von der Leyen”.
Przynosi nawet rekwizyty – tablice ze zdjęciami osób, które wybierają sędziów
w Niemczech i Hiszpanii. – To nie jest spór o praworządność, tylko o suwerenność –
argumentuje minister sprawiedliwości. Oskarża Unię Europejską o to, że chce zabrać Polsce
„zagwarantowaną traktatami równość”. – Jeżeli Hiszpanowi wolno poprzez parlament wybierać
swoją radę sądownictwa, to wolno również Polakom – pokrzykuje Ziobro. – To jest właśnie to,
o co idzie, że są tacy w Polsce i tam (tu następuje wskazanie ręką w bliżej nieokreślonym
kierunku, pewnie chodzi o Zachód), bardzo chętnie podejmujący ten temat w Parlamencie
Europejskim, w Komisji Europejskiej, w TSUE, którzy chcieliby nam odebrać to równoprawne
traktowanie, którzy chcieliby pokazać, że Polakom wolno mniej niż im – krzyk Ziobry staje się
coraz bardziej donośny. – Tak, taka Europa im odpowiada – przekonuje Ziobro.
Tyle że minister mija się z prawdą, bo w Niemczech kandydatów do Rady wskazują
środowiska sędziowskie, a u nas – po zmianach wprowadzonych przez PiS – politycy.
W Niemczech oraz w Hiszpanii sędziowie do Rady są wybierani w głosowaniu w parlamencie,
ale większością trzech piątych głosów, a w Polsce wybiera się członków KRS zwykłą
większością.
Ziobro ruchem konika szachowego przeskakuje do czasów wojennych. – Cztery lata po
zakończeniu działań wojennych, po hekatombie, jaką Niemcy sprawili całemu światu, po 50
milionach ofiar II wojny światowej, po jakże żywych wówczas jeszcze cierpieniach ofiar, otóż
okazało się, że Niemcy zostali uznani za dojrzałą demokrację, która może poprzez czynnik
demokratyczny, polityczny wyłaniać swoich sędziów Sądu Najwyższego – dowodzi
podniesionym głosem. – A my, Polacy, po 30 latach od odzyskania niepodległości, kiedy to
byliśmy ofiarami tych Niemców, ówczesnych, w okresie 1939 roku, ich napaści, my nadal nie
dojrzeliśmy – kontynuuje Ziobro. Następnie atakuje szefową Komisji Europejskiej Ursulę von
der Leyen, kilkakrotnie nazywając ją „Niemką von der Leyen” i twierdząc, że żądanie
zagwarantowania niezależności polskim sędziom to decyzja spowodowana jej narodowością.
Lider Solidarnej Polski nie wspomina, że to ta sama von der Leyen, którą PiS popierało jako
kandydatkę na szefową Komisji Europejskiej. Wyciąga za to swoje tablice poglądowe, mówiąc,
że kiedyś Niemcy tłumaczyli, że są ludzie i podludzie, a teraz, że Polacy nie mogą wybierać
sędziów, jak chcą.
– Wstyd mi za was – karci opozycję Ziobro – że na coś takiego się zgadzacie, że
przyjeżdżają Niemcy i pouczają nas, że nam, Niemcom, wolno wybierać w parlamentarnej
komisji sędziów, a wam, Polaczkom, nie wolno. Otóż nie ma na to zgody. Nie ma zgody –
powtarza kilka razy i uderza ręką w sejmową mównicę. – Oni chcą nas upokorzyć. Nie ma na to
zgody – podsumowuje minister.
Jego myśli tym razem wędrują do Ukrainy. – Donald Tusk zaraz po wybuchu wojny
wydał oświadczenie, którego szybko musiał zacząć się wstydzić i z którego późniejszymi
oświadczeniami się wycofywał. Można je streścić jednym zdaniem, że opozycja będzie działać
wspólnie w obronie Polski z rządem, jeśli rząd zgodzi się na faktyczne ograniczenie
suwerenności wobec bezpodstawnych żądań instytucji unijnych w myśl zasady pieniądze za
suwerenność – mówi lider Solidarnej Polski. – To Donald Tusk – przypomnę, że byliście z tego
bardzo dumni – przez pięć lat kierował Radą Europejską, był główną postacią w Unii
Europejskiej obok szefa Komisji Europejskiej. Kiedy Putin okupował Donbas i Krym, Donald
Tusk pełnił tę funkcję – podkreśla Ziobro. – To Unia Europejska, w której pełnił jedną
z najważniejszych funkcji, pozwalała Rosji i Niemcom na realizację Nord Stream 2. To Tusk
zgodził się na absurdalny kurs forsowanej przez Niemcy polityki klimatycznej – dodaje minister,
pomijając fakt, że Tusk wiele razy protestował w sprawie budowy Nord Stream 2. W dalszej
części Ziobro przypomina, że była niemiecka minister sprawiedliwości chciała „Polskę
zagłodzić”, bo „forsowała to, co kiedyś jej pobratymcy realizowali w Warszawie i w innych
miastach Polski”. Nie bardzo wiadomo, o co chodzi w tym wolnym strumieniu świadomości
polityka rządzącej koalicji, ale konkluzja jest taka, że niemieccy politycy destabilizują sytuację
w polskim wymiarze sprawiedliwości „ku radości Putina, a niewykluczone, że również z jego
inspiracji”.
Na koniec przychodzi czas na Krajowy Plan Odbudowy. – Unia blokuje pieniądze na
Krajowy Plan Odbudowy, a nie stosuje tych najbardziej bolesnych sankcji wobec Putina, czyli
nie zrezygnowała z zakupów gazu i ropy. – To pokazuje tę hipokryzję, ten cynizm, to zakłamanie
– mówi Ziobro. Nie wspomina o tym, że Polska także nie zrezygnowała z importu ropy z Rosji
po wybuchu wojny w Ukrainie, a nawet pozostaje trzecim co do wielkości odbiorcą w całej Unii.
A pieniędzy z KPO nie dostajemy, bo rząd PiS pozwala Ziobrze na łamanie praworządności.
Całe przemówienie ma służyć odwróceniu uwagi od porażki Ziobry związanej
z likwidacją Izby Dyscyplinarnej. Ministrowi nie tylko nie udało się zatrzymać zamknięcia tej
Izby, ale musiał zgodzić się na to, że teraz to prezydent będzie wybierał sędziów do Izby
Odpowiedzialności Zawodowej, a to oznacza, że on jako minister sprawiedliwości straci kontrolę
nad procesem dyscyplinowania niepokornych sędziów.
***
Przez wiele lat przynależność Polski do Unii stanowiła element politycznej zgody. Odkąd
stała się elementem rozgrywki w obozie Zjednoczonej Prawicy, opozycja coraz bardziej obawia
się polexitu.
Ziobro nie jest eurosceptykiem, a poseł Janusz Kowalski, najtwardszy głos antyunijny
w Solidarnej Polsce, był nawet kiedyś członkiem proeuropejskiej Platformy Obywatelskiej.
Polityczna dynamika może się jednak w pewnym momencie wymknąć spod kontroli.
Po nieudanej szarży z wetowaniem unijnego budżetu Ziobro żąda od Kaczyńskiego, by
PiS poparło kolejny pakiet ustaw dotyczących wymiaru sprawiedliwości. Wśród nich ustawę
o ustroju sądownictwa, która sprowadza się do likwidacji jednego ze szczebli – apelacji lub
sądów rejonowych. Byłaby to kolejna okazja do czystki w sądach i nowe zarzewie konfliktu
z Brukselą. Wydawało się, że Morawiecki przekonał już Kaczyńskiego, iż nie należy drażnić
Komisji Europejskiej i trzeba zawiesić „deformę” sądownictwa. Premier wytykał Ziobrze, że
orzekanie w sądach nie tylko nie przyspieszyło, ale spowolniło. Szef rządu liczył na to, że
wizerunkowa porażka na tyle osłabi Ziobrę, że może uda się go nawet wypchnąć z rządu. Jednak
po wyrzuceniu z koalicji Gowina 19 szabel Ziobry stało się nieodzowne do utrzymania władzy
przez PiS. To właśnie dlatego Kaczyński bierze stronę Ziobry w sporze z Unią.
– Priorytetem prezesa nie jest dobro Polski czy obecność kraju w Unii Europejskiej, tylko
utrzymanie władzy. Już wiele lat temu Lech Kaczyński mówił Tuskowi: „Donald, uważaj, bo
mój brat nie kocha Unii tak jak ja” – przypomina były szef MSZ Radosław Sikorski. – Niektórzy
z wiekiem mądrzeją, a niektórzy głupieją. Kaczyński z wiekiem staje się coraz bardziej
prowincjonalnym nacjonalistą. W manifeście wyborczym PiS z 2007 roku oni jeszcze rozumieli,
że silne europejskie instytucje są w interesie Polski, a dzisiaj mówią dokładnie odwrotnie –
dodaje Sikorski.
Zwraca uwagę, że Polska – obok Francji i Niemiec – mogła współdecydować o tym, co
dzieje się w Unii. – Taką ofertę złożyła Kaczyńskiemu kanclerz Niemiec Angela Merkel podczas
tajnego spotkania na zamku w byłym NRD, ale dla niego szczucie na Niemców ma większą
wartość, bo pomaga mu konsolidować elektorat. Zamiast współprzewodniczyć Unii, teraz
zastanawiamy się, czy nas wywalą i ile pieniędzy stracimy. Super dyplomacja, jestem naprawdę
pod wrażeniem! – kpi Sikorski.
– Jeśli izolacjonizm uprawia imperium brytyjskie, cesarstwo chińskie albo Stany
Zjednoczone, czyli potęgi kontynentalne, można to uznać za szkodliwe, ale zrozumiałe. Gdy
izolacjonizm chce uprawiać państwo wielkości jednego chińskiego miasta, to jest to tylko zwykła
izolacja, która skończy się w izolatce – dodaje europoseł KO.
***
Na naradach ścisłego kierownictwa PiS, w których biorą udział prezes i wiceprezesi
partii, marszałek i wicemarszałkowie Sejmu, premier, szefowie MON i MSWiA, temat polexitu
wprost nie pada. Coraz częściej słychać jednak zniecierpliwienie Kaczyńskiego kolejnymi
wojnami z Unią, które Polska przegrywa, a co za tym idzie, musi płacić wielomilionowe kary.
PiS nigdy nie było partią otwarcie eurosceptyczną, traktowało raczej Unię jak bankomat. Gdyby
wypłaty pieniędzy dla Polski zostały zawieszone, z punktu widzenia Kaczyńskiego może zniknąć
główny powód dla naszego trwania w Unii. Mimo że europoseł Adam Bielan zapewnia, iż
„polexit w najbliższych latach jest całkowicie nierealny, bo większość Polaków popiera naszą
obecność w UE”, to coraz bardziej widać, że wizji Polski PiS i Ziobry nie da się pogodzić z wizją
Polski w Unii. W perspektywie kilku lat może dojść do takiej sytuacji, że polski obywatel stanie
przed wyborem: albo z PiS poza Unią, albo bez PiS w Unii.
Dopóki mówiła o tym opozycja, część Polaków mogła uważać, że rywale PiS nie mają się
o co przyczepić, więc oskarżają ekipę rządzącą o polexit. Jednak w drugiej kadencji u władzy
politycy PiS znacznie zaostrzyli ton, mówiąc o „brukselskim okupancie” oraz że być może trzeba
będzie przeprowadzić referendum w sprawie wyjścia z Unii. Poseł Kowalski podał nawet
możliwą datę tego referendum – 2027 rok.
Antyunijna retoryka, która nasila się w ostatnich latach za sprawą Ziobry, może
spowodować wzrost nastrojów eurosceptycznych, co może doprowadzić do wyjścia Polski
z Unii. Jeśli PiS po raz trzeci z rzędu wygra wybory, ta perspektywa może się przybliżyć.
Według Radosława Sikorskiego Polska już jest na drodze do polexitu.
– Przestrzegam, że PiS do tego musi doprowadzić, bo to wynika wprost z ich definicji
suwerenności. Unia jest konfederacją i jest możliwa tylko wtedy, jeśli państwa członkowskie
przestrzegają traktatów. Gdy jakieś państwo przestaje ich przestrzegać, Unia ma do wyboru: albo
przekonać to państwo, by ich przestrzegało, albo się rozpaść. Przyjęcie zasady, że umawiamy się
na coś, po czym każdy robi według własnego widzimisię, jest końcem Unii – zwraca uwagę były
szef MSZ. Dlatego Komisja Europejska, która stoi na straży traktatów, nie może tolerować tego,
co robią Ziobro i PiS. – Proces wyprowadzania z Unii zaczął się parę lat temu, gdy uruchomili
antyunijną kampanię. Teraz podwoją stawkę, tłumacząc, że powrót na ścieżkę praworządności,
czyli wykonanie wyroków Trybunału Sprawiedliwości UE, to jest zdrada, więc nie mogą tego
zrobić. Zbigniew Ziobro uważa Unię za agresora. Czego jeszcze trzeba, żeby uznać, że polexit
już ma miejsce? – pyta polityk PO.
Kaczyński, dając swoim posłom przyzwolenie na atakowanie Unii, wchodzi w licytację
z Ziobrą na eurosceptycyzm. To jest jak zabawa odbezpieczonym granatem. W Wielkiej Brytanii
też zaczęło się od licytacji Partii Konserwatywnej ze skrajnie prawicową, eurosceptyczną Partią
Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP), a finałem było wyjście Brytyjczyków z Unii.
W Polsce do wyjścia z UE wystarczy zwykła większość parlamentarna i notyfikacja tej decyzji
przez prezydenta. A w PiS jedna trzecia posłów uważa tak jak Ziobro – że Polska powinna
pozostać w Unii, „ale nie za wszelką cenę”. Od walki o traktat z Lizbony niewiele w tej sprawie
się zmieniło.
***
Czy dla Ziobry jest życie poza PiS? Jego dotychczasowa droga pokazuje, że kiedy był na
swoim, cienko prządł. Po latach w opozycji i poza PiS dziś wydaje się sprytniejszy. Mimo że
pozostaje w koalicji z PiS, to szykuje sobie wyjście awaryjne. Ma nim być sojusz ze skrajnie
prawicową Konfederacją, a raczej z jej częścią – tą narodową.
Samemu Ziobrze narodowcy nie są szczególnie bliscy. Na ten odcinek oddelegował
swojego zaufanego Patryka Jakiego.
– Czy w siódmym roku rządów PiS Polska jest lepszym państwem do życia, niż była
przed dojściem PiS do władzy? – zagaja Piotr Trudnowski, szef konserwatywnego think tanku
Klub Jagielloński. Jest 19 lutego 2022 roku, rozpoczyna się debata „Chude lata dla prawicy,
czego nauczyła nas dobra zmiana”. Tytuł jest trochę prowokacyjny, zapowiada bowiem kres
władzy Zjednoczonej Prawicy, mimo że sondaże wciąż dają PiS prowadzenie. Uczestnikami
debaty, która z powodów pandemii odbywa się zdalnie, są poseł Krzysztof Bosak, jeden
z liderów Konfederacji, Patryk Jaki z Solidarnej Polski, Paweł Kukiz, przewodniczący koła
parlamentarnego Kukiz’15, i poseł KO Paweł Poncyljusz. Jako „systemowi krytycy III RP
i niegdyś zwolennicy IV RP”, mają się zmierzyć z pytaniem o sukcesy i porażki ekipy PiS.
Bosak, jako polityk opozycji, rządów PiS nie broni. – Jest to wypadkowa zarządzania
kryzysami. To, czego uczą te lata, to fakt, że polityka to nie publicystyka. Ludzie związani z PiS
mieli różne diagnozy, jedne prawdziwe, inne niekoniecznie, ale w tej chwili widać wyraźnie, że
cała ta publicystyka nie przyniosła żadnego programu rządzenia. To niekończąca się
szamotanina, zmaganie się z przychodzącymi z wewnątrz i zewnątrz kryzysami i brak własnej
agendy – krytykuje Bosak. Dodaje, że pokazała to sytuacja z Polskim Ładem, który ma się nijak
do Planu Odpowiedzialnego Rozwoju Mateusza Morawieckiego. – Polski Ład został ogłoszony,
nim jeszcze rząd przygotował jego założenia, był wprowadzany na łapu-capu, bez żadnego planu.
To pokazuje jak w soczewce model rządzenia PiS. To wszystko jest strasznie nieprofesjonalne,
nie ma żadnej wspólnoty ideowej ani programowej – Bosak nie zostawia suchej nitki na koalicji
rządzącej. Na koniec wrzuca jeszcze kamyczek do ogródka Jakiego, byłego wiceministra
sprawiedliwości, mówiąc, że zmiany w sądach także się nie udały, bo ustawy Ziobry zawetował
Andrzej Duda.
Jaki nie broni ani Polskiego Ładu, ani zmian w sądownictwie. Przeskakuje na
bezpieczniejszy temat budowania dumy narodowej, który współgra z programem Konfederacji.
Ale i tu – przyznaje – Zjednoczona Prawica nie ma sukcesów.
– Nie widzę, aby istniał konsensus w obozie władzy, w którym miejscu ma być Polska za
10-20 lat. Wiem, czego chce Rosja, Niemcy, USA. Nie wiem, czego chce Polska. Czy ma się
trzymać niemieckiej nogawki, jak chcą niektórzy, czy mogłaby powalczyć o coś więcej. Czy
Polska mogłaby zrobić to, co zrobiła Turcja w kwestii budowy swojej podmiotowości – pyta
Jaki, podkreślając, że trzymanie się Niemiec to jest wersja minimalistyczna na tle tysiącletniej
historii naszego kraju. Apeluje o „odbudowę polskiego ducha” z czasów I Rzeczypospolitej. –
Jak widziano nasze wojska, skrzydła husarii, to wojska szwedzkie uciekały, bo to była najlepsza
armia na świecie. Był czas – Chocim, Wiedeń – że Polska broniła Europy, a tego nie ma
w przestrzeni kultury, popkultury, mediów. To jest porażka naszych rządów – bije się w piersi
europoseł Ziobry. – Jeżeli chcielibyśmy powalczyć o powrót do myślenia z czasów I RP, to
musimy przede wszystkim odbudować tego polskiego ducha, bo tu ponosimy porażki – składa
samokrytykę.
Im bardziej napięte są relacje na linii PiS – Solidarna Polska, tym bardziej politycy Ziobry
zbliżają się do Konfederacji. W sprawach kluczowych – jak Fundusz Odbudowy czy stosunek do
Unii Europejskiej – mają takie samo stanowisko. Są też w stałym kontakcie. Czołowi politycy
obu ugrupowań są w podobnym wieku, to trzydziesto-, czterdziestolatkowie, którzy znają się od
lat. Narodowcom bardzo się podoba to, że Jaki jest bodaj jedynym europosłem w delegacji PiS,
który brukselskie pieniądze wydaje nie tylko na siebie, ale i na popularyzowanie idei
konserwatywnych. Organizuje dwie konferencje w Warszawie pod hasłem „Zderzenia kultur”.
Przez Jakiego narodowcy mają dojście do otoczenia Ziobry. Bosak zna się też z wiceministrem
sprawiedliwości Sebastianem Kaletą jeszcze z czasów studenckich.
Na początku lutego 2022 roku Jaki namawia pięciu konfederatów, między innymi
Bosaka, Roberta Winnickiego i Grzegorza Brauna z tak zwanego narodowego skrzydła, by
zagłosowali za kandydaturą prokuratora krajowego Bogdana Święczkowskiego do Trybunału
Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej. Ziobrze tak bardzo zależy na tym, by umieścić swojego
człowieka w Trybunale, że pół roku zabiega o to u Jarosława Kaczyńskiego. Marzy o tym, by
Święczkowski został prezesem TK po Przyłębskiej.
Jednak minister sprawiedliwości obawia się, że w ostatniej chwili Paweł Kukiz i jego
trzej posłowie wystawią Solidarną Polskę i nie poprą Święczkowskiego, a wtedy Kaczyński
będzie mógł powiedzieć: „To nie moja wina, do Trybunału wejdzie kandydat PiS”. Żeby temu
zapobiec, Ziobro wysyła Jakiego na rozmowy do Konfederacji. Podczas głosowania w Sejmie
Kaczyński jest w szoku: aż pięciu narodowców głosuje z ziobrystami. Święczkowski zostaje
sędzią TK.
Walka z tzw. ideologią LGBT+ stała się jednym ze sztandarowych haseł Zbigniewa
Ziobry. Po wprowadzeniu przez część gmin uchwał dotyczących „stref wolnych od LGBT” KE
zagroziła zawieszeniem wypłat części funduszy unijnych dla Polski

Posłowie Konfederacji tłumaczą, że Święczkowski w Trybunale będzie gwarantem


podtrzymania dotychczasowej linii orzeczniczej w sprawie „obrony suwerenności Polski”, która,
ich zdaniem, jest zagrożona przez rosnące tendencje Komisji Europejskiej do ingerowania
w różne obszary życia państw członkowskich, niekoniecznie wynikające z traktatu
o funkcjonowaniu Unii Europejskiej. Atutem Święczkowskiego w ich oczach jest także to, że
prokuratura pod jego rządami nie była surowa dla narodowców. Chodzi między innymi o sprawę
manifestacji środowisk narodowych zorganizowanej w 2017 roku w Katowicach, podczas której
wieszano na szubienicach zdjęcia europosłów PO. Według polityków opozycji było to
kierowanie wobec eurodeputowanych gróźb karalnych, co powinno być ścigane. Prokuratura
jednak dwukrotnie umorzyła sprawę, nie dopatrując się znamion czynu zabronionego. Także
postępowanie w sprawie rozsyłania „politycznych aktów zgonu” do prezydentów miast
związanych z PO przez Młodzież Wszechpolską zostało umorzone.
Od czasu aliansu Ziobry i narodowców w sprawie Święczkowskiego w sejmowych
kuluarach mówi się o możliwym starcie Solidarnej Polski z Konfederacją w najbliższych
wyborach.
– Jest dużo tematów, które pozwolą nam wspólnie odbierać głosy PiS – od stosunku do
Unii, przez słabość państwa, po kwestie związane z walką z postkomuną w sądach i obroną
tradycyjnych wartości. PiS odpuściło kwestie uchwał anty-LGBT w samorządach pod szantażem
finansowym Unii, a my się na to nie godzimy. Powiemy, że PiS zdradziło swój program, leży
plackiem przed Unią, co jest spójne z narracją Konfederacji – kreśli scenariusz jeden
z ziobrystów. Minister sprawiedliwości ma też żal do PiS o blokowanie dalszej demolki
sądownictwa.
– Nie dość, że nasze reformy są blokowane przez PiS, to teraz jeszcze odpowiedzialność
za całe to bagno spadnie na nas, bo Ziobro kieruje resortem sprawiedliwości. Nie możemy się na
to zgodzić – żali się polityk Solidarnej Polski.
Wspólny start z Konfederacją w najbliższych wyborach to dla ziobrystów scenariusz
awaryjny, w sytuacji, gdyby Kaczyński zdecydował, że nie weźmie ich na listy PiS. Wtedy partia
Ziobry, której sondaże nie dają szans na przekroczenie progu wyborczego, szukałaby partnera do
zbudowania wspólnych list. Konfederacja, która jest równie albo nawet bardziej eurosceptyczna
od ziobrstów, byłaby najbardziej logicznym partnerem. Jednak w Solidarnej Polsce przeważa
opinia, że najlepiej startować wspólnie z PiS. Także konfederaci uważają, że nic by nie zyskali na
wspólnym starcie z Ziobrą, a nawet by stracili, bo ich wyborcy uważają Solidarną Polską za
miękiszonów w sprawach unijnych, a dla wolnorynkowych korwinistów ziobryści są po prostu
socjalistami.
Co innego po wyborach. Gdyby Zjednoczonej Prawicy zabrakło głosów w Sejmie,
Konfederacja będzie naturalnym partnerem. Kolejna kadencja PiS przy władzy w koalicji
z Konfederacją oznaczałaby zaostrzenie antyunijnego kursu.
W ostatnich latach Kaczyński bardzo dbał o to, żeby pilnować prawej ściany tak, by nie
wyrosła mu znacząca konkurencja na prawo od PiS. Dlatego tak długo, jak się da, będzie chuchał
na Ziobrę, by ten trwał w koalicji. Choć niektórzy jego polityczni przyjaciele uważają, że prezes
powinien przejrzeć wreszcie na oczy i zrozumieć, że celem Ziobry jest upadek tego obozu, bo to
warunek sine qua non tego, by on sam stanął kiedyś na czele prawicy. A gdy Kaczyński to
zrozumie, dni Ziobry w rządzie będą policzone. Chyba że uda się prezesowi ponownie wysłać
Ziobrę do Brukseli.
Wyjaśnienie okoliczności śmierci ojca stało się obsesją Zbigniewa Ziobry i jego rodziny.
Tu na zdjęciu z posiedzenia sądu w sprawie zażalenia Ziobry na postanowienie o umorzeniu
śledztwa, Kraków, 5.09.2008 r. Od prawej: Witold Ziobro, Krystyna Kornicka-Ziobro i Zbigniew
Ziobro
Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po stronie Ziobry.
ROZDZIAŁ XII

Pomścić ojca

22 czerwca 2006 roku Jerzy Ziobro zostaje przyjęty do Szpitala Uniwersyteckiego


w Krakowie. 2 lipca, po serii zabiegów wszczepienia stentów w klinice kardiologii, umiera.
Sprawa jego śmierci ciągnie się 16 lat i jest jedną z najdłuższych przed polskim wymiarem
sprawiedliwości, jeśli nie najdłuższą.
W sierpniu 2006 roku Witold Ziobro, brat ówczesnego ministra sprawiedliwości
w pierwszym rządzie PiS, składa w krakowskiej prokuraturze zawiadomienie o podejrzeniu
nieprawidłowości w leczeniu ojca.
– Śmierć to jest cena, którą mój mąż zapłacił za eksperyment medyczny, przeprowadzony
na nim w szpitalu – powie kilka lat później Krystyna Kornicka-Ziobro w wywiadzie dla
„Dziennika Gazety Prawnej”. – Mam wyrzuty sumienia, że uwierzyłam lekarzowi, a nie
uwierzyłam własnemu mężowi, gdy mówił do mnie: „Krysiu, ja umieram”. Wdowa dodaje, że
ma żal do syna o to, iż nie chciał angażować się w sprawę, choć był ministrem. – Kiedy miał
możliwość nakazania przeniesienia sprawy do innej prokuratury, to tego nie zrobił – podkreśla
Kornicka-Ziobro.
W kwietniu 2008 roku prokuratura umarza postępowanie, nie znajdując dowodów na to,
że lekarze i pielęgniarki narazili pacjenta na utratę zdrowia i życia, a śmierci w żaden sposób nie
można było zapobiec. Rodzina zmarłego składa zażalenie na tę decyzję w sądzie. Kilka miesięcy
później sąd nakazuje prokuraturze przeprowadzić kolejne czynności.
W czerwcu 2011 roku prokuratura ponownie umarza sprawę z powodu braku znamion
przestępstwa. Śledczy opierają się na kompleksowej opinii biegłych, z której wynika, że nie
doszło do popełnienia błędu w sztuce lekarskiej.
Manifestacja przed rozprawą apelacyjną w sprawie śmierci ojca Zbigniewa Ziobry.
Krakow, 30.11.2017 r.

Gdy Zbigniew Ziobro dojdzie do władzy w 2015 roku, szef prokuratury, która umorzyła
sprawę śmierci jego ojca, dostanie zarzuty niedopełnienia obowiązków, które ma polegać na tym,
że źle wypełnił oświadczenie majątkowe. Co ciekawe, oskarżycielem w tej sprawie zostaje Biuro
Spraw Wewnętrznych kierowanej przez Ziobrę Prokuratury Krajowej. W 2021 roku sąd dla
Łodzi-Śródmieścia nieprawomocnie umarza sprawę. Uznaje, że prokurator nie popełnił
przestępstwa. Mężczyzna tłumaczy, że był w separacji z żoną, która nie podawała mu informacji
o zmieniającej się sytuacji finansowej, stąd błędy w jego oświadczeniu majątkowym. Jednak gdy
tylko zauważył błąd, poinformował przełożonych i złożył korektę oświadczenia.
Ale wróćmy do sprawy śmierci Jerzego Ziobry. W czerwcu 2011 roku Krystyna
Kornicka-Ziobro składa prywatny akt oskarżenia przeciwko czterem krakowskim lekarzom,
kwestionując zastosowaną przez nich metodę leczenia. Posiłkując się prywatnymi opiniami
z zagranicy, dowodzi, że jej mąż powinien przejść operację by-passów, a nie kilkakrotne
stentowanie. Do aktu oskarżenia przyłączają się synowie. Pozywają czterech lekarzy –
ówczesnego kierownika kliniki kardiologii profesora Jacka D., ówczesnego szefa pracowni
hemodynamiki profesora Dariusza D., ordynatora sali monitorowanej Andrzeja K. i lekarkę
Katarzynę S.
W lutym 2011 roku Sąd Rejonowy w Krakowie umarza sprawę bez procesu, uznając, że
lekarze nie narazili Jerzego Ziobry na niebezpieczeństwo utraty życia. Rodzina odwołuje się od
tej decyzji. W czerwcu 2012 roku sąd odwoławczy utrzymuje umorzenie wobec trójki lekarzy.
Jeśli chodzi o profesora Dariusza D. – sąd uznaje, że należy wyjaśnić kwestię zaprzestania
podawania Jerzemu Ziobrze leku przeciwzakrzepowego. Dlatego uchyla decyzję o umorzeniu
postępowania przeciwko Dariuszowi D. i kieruje jego sprawę do sądu pierwszej instancji.
I z tą decyzją sądu rodzina Ziobrów nie może się pogodzić. W marcu 2013 roku udaje im
się odwrócić bieg sprawy karnej. Sąd Najwyższy uwzględnia kasację złożoną na ich wniosek
przez prokuratora generalnego. Sędziowie uznają, że sąd odwoławczy nie rozpatrzył wszystkich
argumentów podnoszonych przez Kornicką-Ziobro i jej synów. W efekcie tego wyroku sprawa
wraca do Sądu Rejonowego w Krakowie i toczy się przeciwko całej czwórce lekarzy.
W 2015 roku Zbigniew Ziobro po raz drugi zostaje ministrem sprawiedliwości. Od tego
momentu w sprawie śmierci jego ojca zaczynają dziać się dziwne rzeczy.
W maju 2016 roku do sprawy przyłącza się prokuratura. Jednak żeby to mogło nastąpić,
najpierw musi zostać zmienione prawo.
Odkąd w marcu 2016 roku wchodzi w życie nowa ustawa o prokuraturze, Ziobro jest już
nie tylko ministrem, ale także prokuratorem generalnym ze znacząco poszerzonymi
kompetencjami oraz posłem. Łączenie mandatu poselskiego z funkcją prokuratora jest jawnym
złamaniem konstytucji przez jednego z najwyższych funkcjonariuszy państwowych. Artykuł 103
paragraf 2 ustawy zasadniczej mówi: „sędzia, prokurator, urzędnik służby cywilnej, żołnierz
pozostający w czynnej służbie wojskowej, funkcjonariusz policji oraz funkcjonariusz służb
ochrony państwa nie mogą sprawować mandatu poselskiego”.
Z oświadczeń majątkowych wynika, że łącząc funkcję ministra sprawiedliwości,
prokuratora generalnego z mandatem poselskim oraz zasiadaniem w Krajowej Radzie
Sądownictwa, Ziobro zarobił już w tej kadencji Sejmu ponad 900 tysięcy złotych, a do końca
kadencji został jeszcze rok. Obejmując funkcję prokuratora generalnego, powinien złożyć mandat
poselski. Nie tylko tego nie zrobił, ale dzięki znacznie rozszerzonym kompetencjom może teraz
wydawać polecenia przeprowadzenia czynności procesowych w każdej indywidualnej sprawie.
Dostaje prawo uchylania lub zmiany decyzji podległych mu prokuratorów i przejmowania
prowadzonych przez nich spraw. W ten sposób zostaje nie tylko przełożonym wszystkich
prokuratorów, ale sam staje się superprokuratorem wyposażonym w szerokie uprawnienia
śledcze. Jako minister, prokurator generalny, a zarazem prezes i poseł koalicyjnej partii Solidarna
Polska Ziobro może wpływać na kształt stanowionego prawa. I robi z tego użytek, by osiągnąć
korzystny dla siebie rezultat w postępowaniu karnym toczącym się przeciwko krakowskim
lekarzom.
To oczywisty konflikt interesów – głosuje za zmianami w prawie, choć sam jest stroną
procesu, których one dotyczą, nie złoży oświadczenia o odstąpieniu od uczestnictwa w procesie,
a przez cały czas jego trwania reprezentuje go pełnomocnik także jego matki i brata. Po wydaniu
wyroku przez sąd pierwszej instancji Zbigniew Ziobro jako pierwszy składa osobiście podpisany
wniosek o sporządzenie uzasadnienia wyroku.
***
Ziobro doprowadza do uchwalenia lub zmiany szeregu przepisów, które mają służyć jego
sprawie. Wszystkie korespondują z przebiegiem postępowania, które toczy się przed Sądem
Rejonowym dla Krakowa-Śródmieścia pod sygnaturą XIV K 709/11/S. Celem tych zmian jest
wzmocnienie pozycji rodziny Ziobrów jako strony postępowania karnego.
W 2016 roku w ustawie zmieniającej Kodeks postępowania karnego zmieniono artykuł 55
paragraf 4 („W sprawie wszczętej na podstawie aktu oskarżenia wniesionego przez oskarżyciela
posiłkowego może brać udział również prokurator”). W miejsce tego artykułu wprowadzono
zapis znacznie rozszerzający kompetencje prokuratury („Do sprawy wszczętej na podstawie aktu
oskarżenia wniesionego przez oskarżyciela posiłkowego może w każdym czasie wstąpić
prokurator, stając się oskarżycielem publicznym. Postępowanie toczy się wówczas z oskarżenia
publicznego, a pokrzywdzony, który wniósł akt oskarżenia, korzysta z praw oskarżyciela
posiłkowego, o którym mowa w art. 54. Cofnięcie aktu oskarżenia przez oskarżyciela
publicznego jest dopuszczalne jedynie za zgodną pokrzywdzonego, który wniósł akt
oskarżenia”).
W rezultacie 13 maja 2016 roku, niespełna miesiąc po wejściu w życie tej nowelizacji, do
sprawy śmierci Jerzego Ziobry przystępuje prokurator. Co ciekawe, nie jest to sekcja do spraw
lekarskich Prokuratury Regionalnej w Krakowie, co wydawałoby się logiczne, biorąc pod uwagę
fakt, że sprawa dotyczy ewentualnego błędu lekarskiego. Do postępowania przestępuje
Małopolski Wydział Zamiejscowy Departamentu do spraw Przestępczości Zorganizowanej
i Korupcji Prokuratury Krajowej, bezpośrednio podlegający Ziobrze.
– Takie działanie nie ma żadnego umocowania w przepisach regulujących zasady
funkcjonowania prokuratury, a wręcz jest z nimi sprzeczne. Zgodnie z ustawą o prokuraturze do
zakresu działań wydziałów zamiejscowych Prokuratury Krajowej należy bowiem ściganie
przestępczości zorganizowanej, najpoważniejszej przestępczości korupcyjnej oraz przestępczości
o charakterze terrorystycznym. Z oczywistych względów do żadnej z tych kategorii nie należy
sprawa o błąd w sztuce lekarskiej – mówi krakowski prawnik.
Ale to dopiero początek zmian w prawie korzystnych dla Ziobry w jego batalii
o wyjaśnienie śmierci ojca. W krótkim czasie następuje także zmiana przepisów, która zapewnia
rodzinie Ziobrów, że nie zostaną obciążeni kosztami procesu w razie niekorzystnego dla nich
wyroku. Z wypowiedzi prasowych i medialnych Ziobry z tamtego czasu wynika, że uważają oni,
iż taka możliwość istnieje – że jeśli rozstrzygnięcie będzie dla nich niekorzystne, to mogą na nich
spaść koszty procesu albo opinii biegłych. „Otóż cała historia w tej, można powiedzieć,
dramatycznej i przykrej też dla mnie osobiście i dla mojej rodziny sytuacji sprowadzała się
również do tego, że w związku z oskarżeniem subsydiarnym, jakie moja rodzina złożyła wobec
błędów medycznych, które doprowadziły do śmierci mojego ojca, koszty pracy biegłych
zostałyby przeniesione w sposób bezpośredni na działania osób pokrzywdzonych, czyli właśnie
w tym wypadku mojej mamy i mojego brata” – mówi Ziobro.
Dlatego na wszelki wypadek doprowadza do uchwalenia artykułu 640 par. 2 Kodeksu
postępowania karnego: „Sąd nie może zasądzić od oskarżyciela posiłkowego zwrotu wydatków,
o których mowa w art. 618, w wysokości przekraczającej kwotę zryczałtowanej równowartości
wydatków określonej na podstawie art. 621 § 2”.
Minister albo nie znał prawa, albo był nadgorliwy i nadmiernie strachliwy. Nawet
w świetle przepisów obowiązujących przed zmianą prawa sąd nie mógł bowiem obciążyć
przegrywającego oskarżyciela subsydiarnego kosztami przekraczającymi 300 złotych ryczałtu
uiszczonego przez niego przy wnoszeniu aktu oskarżenia.
W trakcie trwania procesu w Kodeksie karnym pojawia się także zapis zaostrzający
odpowiedzialność karną biegłych wydających opinię na zlecenie sądu lub prokuratury.
11 marca 2016 roku wprowadzono nowelizację artykułu 233 Kodeksu karnego, która
weszła w życie 15 kwietnia. Od tego momentu biegłemu, tłumaczowi lub rzeczoznawcy, który
przedstawi fałszywą opinię w jakiejś sprawie, grozić będzie nawet do 10 lat pozbawienia
wolności. Wprowadzono także zupełnie nowy typ przestępstwa polegający na nieumyślnym
przedstawieniu fałszywej opinii (artykuł 233 paragraf 4a): „Jeżeli sprawca czynu określonego
w § 4 działa nieumyślnie, narażając na istotną szkodę interes publiczny, podlega karze
pozbawienia wolności do lat 3”.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że chodzi tutaj o wywarcie wpływu na konkretnych
biegłych, którzy sporządzili opinię w sprawie śmierci Jerzego Ziobry. Opinia główna, a także
zlecona po niej opinia uzupełniająca, były niekorzystne dla rodziny Ziobrów. W czasie procesu
domagali się oni zlecenia przez sąd nowej opinii, podnosili szereg zarzutów pod adresem
biegłych, w tym o stronniczość, i domagali się powołania biegłych z zagranicy.
– Nowe przestępstwo, polegające na nieumyślnym przedstawieniu fałszywej opinii, nie
trzyma się kupy. Nie można przecież nieumyślnie popełnić fałszerstwa – mówi sędzia
z wieloletnim doświadczeniem i wykładowca akademicki. – Tak sformułowany opis
przestępstwa kłóci się z wymogiem ustawowej określoności typów czynów zabronionych, gdyż
jego opis zawiera w sobie językową i logiczną sprzeczność. Można z tego wnioskować, że
projekt zmiany przepisów w tym zakresie został przygotowany w trybie pilnym. Z całą
pewnością tak zredagowany przepis może służyć zastraszeniu biegłych – dodaje.
W połowie 2016 roku zamiejscowy wydział Prokuratury Krajowej w Krakowie wszczyna
śledztwo w sprawie biegłych ze Śląskiego Uniwersytetu Medycznego, którzy opiniowali
postępowanie medyków leczących ojca Ziobry. Śledczy podejrzewają ich o wyłudzenie od
skarbu państwa pieniędzy za drugą, uzupełniającą opinię, i zawyżenie kosztów. Koszt opinii
w tym przypadku sięga 370 tysięcy złotych. Jednak biorąc pod uwagę, że obejmuje on
wynagrodzenie piętnastu biegłych różnych specjalności medycznych, wynagrodzenie
przypadające na każdego z nich – jak mówi jeden z krakowskich sędziów - nie odbiega od
normy.
13 września 2016 roku o godzinie szóstej rano do domów i gabinetów większości
biegłych, wykonujących ekspertyzę do sprawy z powództwa rodziny Ziobrów, wkracza policja
na przeszukanie. Celem jest znalezienie dowodów na to, że biegli poświadczyli nieprawdę
w opinii na temat stanu zdrowia Jerzego Ziobry i wyłudzili pieniądze za ekspertyzę od skarbu
państwa. Szefowi zespołu opiniującego prokuratura stawia zarzuty zawyżenia rachunków za
ekspertyzę i wyłudzenia pieniędzy. Według śledczych biegli mieli pracować krócej niż szef
zespołu wykazał w rachunku dla sądu.
To wszystko dzieje się w czasie, gdy trwa proces z powództwa ministra sprawiedliwości
oraz jego rodziny i istnieje możliwość, że biegli będą przesłuchiwani na rozprawie. Wnioskują
bowiem o to zarówno prokurator, jak i rodzina zmarłego.
Wejście policji do mieszkania osoby podejrzanej o szóstej rano, czyli najwcześniej, jak
tylko pozwala na to Kodeks postępowania karnego, stosuje się jedynie wobec niebezpiecznych
sprawców najpoważniejszych przestępstw. A wejście do kilkunastu lokali na raz zdarza się
w zasadzie tylko wobec członków zorganizowanych grup przestępczych o charakterze zbrojnym.
Tak zostali potraktowani biegli, którzy wydawali opinię w sprawie śmierci ojca ministra – ludzie
z tytułami profesorskimi i doktorzy nauk medycznych.
Dzień po przeszukaniu u biegłych profesor Marian Zembala, poseł PO, były minister
zdrowia, składa w Sejmie wniosek o zwołanie Konwentu Seniorów i rozszerzenie porządku
obrad o informację dotyczącą zabezpieczenia dokumentów w domach i miejscach pracy biegłych
lekarzy ze Śląskiej Akademii Medycznej.
– Ja nie jestem i nie będę politykiem, ale pozostanę lekarzem. Chciałbym prosić, ażeby
unikać takiej sytuacji, jak ta wczoraj z rana, kiedy funkcjonariusze wkroczyli do kilkunastu
mieszkań lekarzy – mówi Zembala. – Uzasadnienie stanowiło, że biegli Śląskiego Uniwersytetu
Medycznego, którego jestem członkiem, dopuścili się nadużyć przy wycenie korzyści
majątkowych. Od jedenastu profesorów otrzymałem wczoraj wyrazy żalu i oburzenia. Są to
ludzie, którzy sami walczą z chorobą nowotworową, poświęcają się pacjentom. Zostawili Anglię
i inne kraje, żeby walczyć – podkreśla były minister. I zwraca się do Zbigniewa Ziobry: –
Złożyliśmy panu wyrazy głębokiej kondolencji z powodu śmierci ojca. Po raz kolejny to czynię
jako lekarz – dodaje. – Proszę, aby to franciszkańskie przesłanie życzliwości, empatii do
drugiego nie paraliżowało bieżącej działalności. Proszę w tej izbie, z tego miejsca, wszystkich:
zachowajmy proporcje działania. Wszyscy ci ludzie wymienieni wcześniej przyszliby
w normalnych godzinach, żeby złożyć wszystkie stosowane wyjaśnienia – zapewnia profesor.
Zbigniew Ziobro odpowiada z sejmowej mównicy, że „wszyscy są równi wobec prawa,
nawet wybitni lekarze”. Minister sprawiedliwości tłumaczy, że opinia wydana w sprawie śmierci
jego ojca jest „najdroższą opinią w historii”, bo za 23 strony zapłacono prawie 370 tysięcy
złotych. A to oznacza 16 tysięcy złotych za jedną stronę opracowania. – Jest to najdroższa opinia
w historii wymiaru sprawiedliwości, wydana w prostej sprawie dziewięciodniowego leczenia
jednego pacjenta w szpitalu – dowodzi Ziobro. Powtarza, że koszty pracy biegłych zostałyby
przeniesione na działania oskarżających w ramach aktu subsydiarnego, czyli jego rodzinę.
Prokuratorzy uznali więc, że należy sprawdzić, czy praca biegłych mogła być wyceniona na aż
tak wielką kwotę.
– Czy też była to jedynie gra, związana z próbą wyłudzenia pieniędzy przez tych
biegłych, służąca późniejszemu obciążeniu rodziny, a tak naprawdę zastraszeniu,
uniemożliwieniu prowadzenia sprawy przed sądem – kreśli spiskowy scenariusz minister
sprawiedliwości.
Ale skoro – jak mówi Ziobro – „jest to prosta sprawa dziewięciodniowego leczenia
jednego pacjenta w szpitalu”, to dlaczego prowadzi ją najwyższy szczebel prokuratury
bezpośrednio podległy jemu samemu? W ustawowym zakresie działań tego wydziału nie leży
przecież prowadzenie spraw o nieumyślne spowodowanie śmierci, tylko najpoważniejszych
śledztw dotyczących przestępczości zorganizowanej, terroryzmu i korupcji. Czy jedynym
rzeczywistym powodem przystąpienia Prokuratury Krajowej do tej sprawy jest fakt, iż jej stroną
jest Zbigniew Ziobro? Na to pytanie minister nie odpowie.
***
Ale to nie koniec. Rodzina Ziobrów ciągle upiera się, by sąd powołał biegłych
z zagranicy. 6 września 2016 roku wchodzi w życie zmiana rozporządzenia ministra
sprawiedliwości w sprawie określenia stawek wynagrodzenia biegłych, taryf zryczałtowanych
oraz sposobu dokumentowania wydatków niezbędnych dla wydania opinii w postępowaniu
karnym. Stanowi ona przygotowanie do zlecenia nowej opinii biegłym z zagranicy i ma
następujące brzmienie:
§ 3a „W przypadku biegłego, który w zakresie posiadanych wiadomości specjalnych
wykonuje działalność zawodową lub naukowo-badawczą za granicą, jeżeli przemawiają za tym
szczególne okoliczności, w tym dobro prowadzonego postępowania, stawka może być
podwyższona do wysokości nie wyższej niż 95% kwoty bazowej”.
§ 6a „W przypadkach, o których mowa w art. 193 § 3 k.p.k., gdy jednym z powołanych
biegłych jest biegły, o którym mowa w § 3a, lub podmiot, o którym mowa w § 3c,
wynagrodzenie pozostałych biegłych lub podmiotu, o którym mowa w art. 193 § 2 k.p.k., może
być podwyższone do czterokrotności wynagrodzenia ustalonego zgodnie z przepisami
niniejszego rozporządzenia”.
Sąd odrzuca kilkakrotne wnioski rodziny Ziobrów o powołanie zagranicznych biegłych,
uznając, że opinia sporządzona przez zespół polskich biegłych jest w pełni miarodajna,
kompletna i jasna, a skoro tak, to nie ma podstaw do powoływania kolejnych biegłych.
Jeden z krakowskich prawników mówi, że gdyby tacy biegli zostali powołani, koszty
całego przedsięwzięcia mogłyby być wręcz gigantyczne. Wiązałoby się to nie tylko z wypłatą
ogromnego wynagrodzenia, stawek nawet czterokrotnie wyższych niż te, które biorą polscy
eksperci, ale także z koniecznością opłacenia tłumaczy znających specjalistyczny język
medyczny, którzy musieliby przetłumaczyć najpierw na język obcy ponad trzydzieści tomów akt,
dokumentację lekarską zgromadzoną w wielkim pudle i szeregu segregatorach oraz około
dziewięćdziesiąt godzin nagrań z rozpraw, na których przesłuchiwano oskarżonych lekarzy
i świadków.
Ziobro w końcu jednak dopina swego. Krakowski wydział Prokuratury Krajowej
występuje o opinię zagranicznych ekspertów do Centrum Medycyny Sądowej w Lozannie.
Wybór szwajcarskiego ośrodka nie jest przypadkowy. Trzy osoby z tej placówki wchodziły
w skład międzynarodowego zespołu ekspertów, który miał przeprowadzić badania
ekshumowanych szczątków ofiar katastrofy samolotowej w Smoleńsku. W tej grupie była
profesor Silke Grabherr, ekspertka w dziedzinie angiografii pośmiertnej Centrum Medycyny
Sądowej w Lozannie.
Jak pisał w „Gazecie Wyborczej” dziennikarz Jarosław Sidorowicz, profesor Grabherr
znalazła się także w ekipie opiniującej na zlecenie Prokuratury Krajowej. Jak wyjaśnia
prokuratura, zwróciła się do zagranicznych biegłych, bo uznała, że w sprawie polskich lekarzy
najbardziej obiektywna będzie opinia ekspertów z zagranicznego ośrodka. Opinia, którą
przygotował zespół ekspertów z Lozanny, liczy 74 strony. Obrońcy krakowskich lekarzy
zauważają, że nie było wśród specjalistów medycyny sądowej kardiologa, tylko kardiochirurg.
Część obrońców podnosi zarzut, że opinia odnosi się do tego, czy krakowscy lekarze, którzy
zajmowali się ojcem ministra sprawiedliwości, popełnili błąd. Odnosi się więc także do
postępowania, które toczy się przed sądem, a nie można prowadzić dwóch postępowań
równolegle. Jest to zatem „prywatna” opinia prokuratury.
Początkowo Prokuratura Krajowa nie chce podać dziennikarzom informacji, jaki jest
koszt opinii zagranicznych ekspertów. Później jednak zmienia zdanie i podaje, że koszt opinii
wyniósł 88 tysięcy złotych. „Co stanowiło kilkakrotnie mniej niż łączny koszt dwóch
wcześniejszych ekspertyz zamówionych w postępowaniu dotyczącym błędu medycznego” –
podkreśla Prokuratura Krajowa w komunikacie. Nie wiadomo, czy to kwota za samo wydanie
dokumentu, czy też wliczono w to potrzebne tłumaczenia. „Zlecenie opinii renomowanemu
zagranicznemu ośrodkowi badawczemu o niekwestionowanym na świecie autorytecie było
niezbędne z uwagi na sprzeczność wcześniejszych opinii wydanych w tej sprawie, przede
wszystkim w opinii uzupełniającej zamówionej przez Sąd Rejonowy w Krakowie, za kilkakrotnie
wyższą kwotę u biegłych z Katedry i Zakładu Medycyny Sądowej i Toksykologii
Sądowo-Lekarskiej Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach” – argumentuje
Prokuratura Krajowa.
„Podkreślić należy, iż strona pokrzywdzona podawała w wątpliwość zasadność powołania
tych biegłych, podnosząc zarzuty braku ich bezstronności i obiektywizmu, jak też samą
wysokość kosztów, za jaką opinia miałaby zostać sporządzona. Dopiero opinia biegłych
z Uniwersyteckiego Centrum Medycyny Sądowej w Lozannie pozwoliła wyjaśnić sprzeczności
wcześniejszych opinii, co ma istotny wpływ na ustalenia postępowania” – czytamy
w komunikacie.
Według oświadczenia Prokuratury Krajowej biegli z Lozanny uznali, że metoda leczenia
Jerzego Ziobry była niewłaściwa. „Dodać należy, że w związku z wydaniem opinii
uzupełniającej w postępowaniu prowadzonym przed Sądem Rejonowym w Krakowie
prowadzone jest postępowanie karne. W sprawie zarzuty przedstawiono ówczesnemu
kierownikowi Katedry i Zakładu Medycyny Sądowej i Toksykologii Sądowo-Lekarskiej
Uniwersytetu Medycznego w Katowicach. Dotyczą one wyłudzenia mienia znacznej wartości
poprzez zawyżenie kosztów opinii specjalistycznej. Jak ustalono w toku tego postępowania,
polegało ono nie tylko na zawyżaniu godzin pracy członków zespołu opiniującego, ale również
na wprowadzaniu w błąd co do wartości merytorycznej opinii. Koszt ekspertyzy uzupełniającej
uzyskanej przez sąd w tym postępowaniu zakwestionował prokurator w zażaleniu na
postanowienie sądu o przyznaniu biegłym kosztów za wydanie opinii. Sąd Okręgowy
w Krakowie uwzględnił zażalenie prokuratora i kwestię zasadności przyznania tak wysokich
kosztów za opinię uzupełniającą przekazał do ponownego zbadania sądowi rejonowemu. Ten nie
podjął jeszcze decyzji w tym zakresie” – informuje Prokuratura Krajowa.
***
Dziwne rzeczy dzieją się także wokół sędzi Agnieszki Pilarczyk, rozpatrującej sprawę
śmierci ojca ministra. W czasie trwania procesu Prokuratura Regionalna w Krakowie, kierowana
przez zaufanego Ziobry Tomasza Janeczka, ważnego działacza proziobrowego Stowarzyszenia
Ad Vocem, rozpoczyna śledztwo w sprawie zaakceptowania przez sędzię Pilarczyk kosztów
opinii uzupełniającej, która – zdaniem śledczych – jest zawyżona.
Wniosek o wszczęcie śledztwa składa 31 stycznia 2017 roku matka Zbigniewa Ziobry.
Dla stron jest już jasne, że proces zmierza do końca, bo sędzia na jednej z ostatnich rozpraw
odrzuca wnioski o powołanie nowych biegłych lub przesłuchanie na rozprawie obecnych.
Zaledwie trzy dni później – 3 lutego 2017 roku – Prokuratura Regionalna w Katowicach
V Samodzielny Wydział do spraw Medycznych wydaje postanowienie o wszczęciu śledztwa
w sprawie przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków przez sędzię (artykuł 231
paragraf 1 Kodeksu karnego). Formalnie jest to śledztwo w sprawie, a nie przeciwko konkretnej
osobie, bo nikomu nie postawiono zarzutów. Jednak w opisie czynu prokurator wprost stwierdza,
że chodzi o zachowanie polegające na „podjęciu działań przez sędzię przewodniczącą
jednoosobowego składu Sądu Rejonowego dla Krakowa-Śródmieście w ramach sprawy XIV K
709/11/S”.
W komunikacie prasowym, który ukazuje się na stronie internetowej prokuratury, Tomasz
Janeczek informuje, że „wszczęcie postępowania było efektem zawiadomienia o popełnieniu
przestępstwa przez sędzię Agnieszkę Pilarczyk, która prowadzi sprawę śmierci ojca Ziobry”.
Trudno to rozumieć inaczej niż jako próbę wywarcia presji na sędzię. Tym bardziej że informację
o wszczęciu postępowania w sprawie Pilarczyk Prokuratura Regionalna natychmiast przekazuje
w piśmie przełożonemu sędzi – prezesowi sądu rejonowego dla Krakowa-Śródmieścia i to w dniu
rozpoczęcia kolejnej sesji sądu w sprawie śmierci Jerzego Ziobry. Obecny na sali prokurator
Paweł Baca informuje zgromadzonych o wszczęciu postępowania w sprawie sędzi Pilarczyk
i składa wniosek o wyłączenie jej ze sprawy. Wniosek zostaje odrzucony.
Dlaczego postępowanie w sprawie sędzi prowadzi Prokuratura Regionalna w Katowicach,
V Samodzielny Wydział do spraw Medycznych? Sprawa nie dotyczy przecież błędu
medycznego, tylko ewentualnego przekroczenia obowiązków przez sędzię w związku
z akceptacją kosztów opinii biegłych. Poza tym decyzja o wysokości wynagrodzenia dla biegłych
jest jedną z wielu podejmowanych w postępowaniu karnym, podlega zaskarżeniu do sądu
wyższej instancji. Jeśli strona postępowania – w tym prokurator – uważa przyznane
wynagrodzenie za zbyt wysokie, może złożyć zażalenie i w ten sposób ma możliwość
zakwestionowania wysokości przyznanych kosztów.
– Wszczynanie w takiej sytuacji postępowania karnego wobec sędziego jest działaniem
nieuzasadnionym i bezprecedensowym, a przy tym wręcz szkodliwym dla prawidłowego
funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości, bo może to prowadzić do zastraszenia sędziów przez
prokuraturę – uważa sędzia Dariusz Mazur ze Stowarzyszenia Sędziów Themis. – Dodatkowy
motyw tego działania był, jak się wydaje, jeszcze bardziej naganny: całe postępowanie wobec
sędzi Pilarczyk zostało wszczęte po to, by spodziewając się niekorzystnego dla Zbigniewa Ziobry
wyroku, znaleźć pretekst do złożenia wniosku o wyłączenie sędziego i w ten sposób usunąć go
z toczącej się sprawy. Świadczy o tym fakt, że po upływie ponad trzech lat od wszczęcia tego
bezpodstawnego postępowania, nie przyniosło ono żadnych efektów. Takie instrumentalne
użycie prokuratury w celu wyłączenia z postępowania sędziego, który jest niewygodny dla szefa
tejże prokuratury, jest wręcz nie do pomyślenia w praworządnym państwie – podkreśla sędzia.
Do dziś w śledztwie w sprawie Agnieszki Pilarczyk nikomu nie postawiono zarzutów,
mimo to postępowanie trwa. Ziobro już kilka lat temu wypowiadał się krytycznie na temat sędzi.
Gdy na konwencji PiS w Katowicach w lipcu 2015 roku padła propozycja, by wprowadzić
okresowe badania wariografem dla sędziów i prokuratorów, a także badanie próbek moczu, lider
Solidarnej Polski zapowiedział: „Musimy znaleźć sposób, aby z niektórymi z nich porozmawiać
inaczej, za ich chamstwo i butę”. Następnie wymienił z nazwiska sędziego Igora Tuleję,
Agnieszkę Pilarczyk oraz wszystkich sędziów, którzy skazali – jak się wyraził – „nieskazitelnego
człowieka Mariusza Kamińskiego”. W wywiadzie udzielonym tygodnikowi „Wprost”
w listopadzie 2015 roku Ziobro podał Agnieszkę Pilarczyk jako przykład niewłaściwego, jego
zdaniem, sposobu zachowania sędziego na sali rozpraw, ale nie przedstawił żadnych argumentów
na poparcie tej tezy.
Od złożenia doniesienia przez matkę ministra Ziobry (31 stycznia 2017 roku) do
wszczęcia postępowania (3 lutego 2017 roku) mijają zaledwie trzy dni. Rozpoczynając
postępowanie, prokurator nie ma akt sprawy, nie wystąpił nawet o ich odpis. Bazuje więc tylko
na zawiadomieniu i wybiórczych materiałach dołączonych do zawiadomienia przez matkę
prokuratora generalnego.
Ten pośpiech może wynikać z tego, że kolejne rozprawy, które mają zakończyć proces,
były wyznaczone na początek lutego 2017 roku i chodziło o to, by zdążyć wywrzeć wpływ na
sędziego przed wydaniem wyroku.
Stanowisko w sprawie działań szefa katowickiej prokuratury Tomasza Janeczka wydaje
Stowarzyszenie Prokuratorów Lex Super Omnia. Od początku rządów Ziobry w resorcie
sprawiedliwości sprzeciwia się ono upolitycznieniu prokuratury. „Informowanie o personaliach
sędzi, gdy nie doszło do przedstawienia jej zarzutów popełnienia przestępstwa, powoduje efekt
stygmatyzujący, naruszający jej dobra osobiste. Działanie takie nosi cechę bezprawności” – piszą
prokuratorzy w stanowisku sygnowanym przez całe stowarzyszenie. „Zainicjowanie ścigania
karnego przed wyrokowaniem może być traktowane jako próba wywierania nacisku na przebieg
tego postępowania i treść orzeczenia” – dodają.
Krótko po publikacji oświadczenia członkami zarządu Stowarzyszenia Lex Super Omnia:
Krzysztofem Parchimowiczem, Dariuszem Kornelukiem oraz Katarzyną Gembalczyk zajmuje się
rzecznik dyscyplinarny. Całej trójce zostają postawione zarzuty uchybienia godności urzędu.
***
W lutym 2017 roku, po 11 latach postępowania, Sąd Rejonowy Kraków-Śródmieście
uniewinnia czworo lekarzy, którzy leczyli Jerzego Ziobrę. Prokurator chce kary bezwzględnego
pozbawiania wolności dla profesora Dariusza D., a dla pozostałej trójki kar więzienia
w zawieszeniu. Sędzia Agnieszka Pilarczyk – opierając się na opinii biegłych - uznaje jednak, że
żaden z lekarzy nie popełnił błędu w sztuce i nie przyczynił się do śmierci Jerzego Ziobry.
W czerwcu 2017 roku prokurator i pełnomocnicy rodziny Ziobrów odwołują się od
wyroku. Domagają się powtórki procesu.
27 listopada 2017 roku dochodzi do kolejnego nietypowego wydarzenia w krakowskim
sądzie. Na trzy dni przed wyznaczonym przez Sąd Okręgowy w Krakowie terminem pierwszej
rozprawy odwoławczej w sprawie śmierci ojca Zbigniewa Ziobry zostaje odwołana z funkcji
prezesa sędzia Beata Morawiec. Odwołanie następuje w ramach czystki w sądach, którą
przeprowadza minister sprawiedliwości. Pozwalają mu na to przepisy wprowadzające zmiany
w Ustawie o ustroju sądów powszechnych, które wchodzą w życie 12 sierpnia 2017 roku. Nowe
regulacje umożliwiają Ziobrze arbitralne odwołanie dowolnych prezesów i wiceprezesów sądów
w Polsce.
– Trudno uznać za przypadek, że tuż przed wyznaczonym terminem rozprawy, w której
stroną jest Zbigniew Ziobro, kierowane przez niego ministerstwo odwołuje bezpośredniego
przełożonego sędziów, którzy mają zająć się sprawą śmierci jego ojca – mówi Dariusz Mazur ze
Stowarzyszenia Sędziów Themis. Dodaje, że minister miał czas na odwołanie prezesa sądu do 12
lutego 2018 roku. Co więcej, Ziobro przez ponad miesiąc nie powołał nikogo na miejsce sędzi
Morawiec i jeden z największych sądów w kraju przez ten czas pozostawał bez szefa.
Następczyni sędzi Morawiec – Dagmara Pawełczyk-Woicka, prywatnie koleżanka Ziobry ze
szkoły – zostaje powołana dopiero w styczniu 2018 roku.
Ze względu na odwołanie prezes Morawiec na rozprawie 30 listopada 2017 roku
trzyosobowy skład rozpoznający apelację rodziny Ziobrów zwraca się do Sądu Najwyższego
o przekazanie sprawy do rozpoznania innemu sądowi. Sędziowie tłumaczą ten wniosek „dobrem
wymiaru sprawiedliwości”. Sąd Najwyższy nie uwzględnia jednak wniosku i sprawa dalej toczy
się przed Sądem Okręgowym w Krakowie. Wystąpienie sędziów do Sądu Najwyższego świadczy
jednak o tym, że odwołanie prezes Sądu Okręgowego w Krakowie uznają oni za próbę wywarcia
na nich nacisku.
***
Niezależnie od toczącego się od kilkunastu lat postępowania sądowego przeciwko
czwórce lekarzy z powodu rzekomego błędu lekarskiego, który miał doprowadzić do śmierci ojca
ministra Ziobry, podległa Ziobrze prokuratura podejmuje szereg działań, których celem jest
przypisanie oskarżonym popełnienia jakichkolwiek przestępstw. I tak na zlecenie prokuratury
Narodowy Fundusz Zdrowia sprawdza, czy lekarze zatrudnieni na oddziale kardiologii
Krakowskiego Szpitala Uniwersyteckiego mają uprawnienia do wykonywania zabiegów. Pod
lupę wzięto dane piętnastu tysięcy pacjentów. Trudno takie działania określić inaczej niż jako
„trałowanie” dokumentacji dokonywane w myśl zasady: dajcie mi człowieka, a znajdę na niego
paragraf.
Wszczęto także śledztwo, które miało wykazać rzekomą defraudację przez doktora
Dariusza D. stentów o wartości około pół miliona złotych. Postępowanie zakończyło się jednak
niepowodzeniem. Jeszcze wcześniej – w grudniu 2016 roku – agenci Centralnego Biura
Antykorupcyjnego o szóstej rano wpadają do domu żony doktora D., Dominiki, znanej
psychiatry, by zrobić przeszukanie w związku z rzekomym wyłudzeniem pieniędzy za
refundowane recepty. Po mieszkaniu przeszukane zostają także apteka, pokój na uniwersytecie
i gabinet lekarski kobiety. Wszystko odbywa się w godzinach przyjmowania pacjentów. Nie
wiadomo, na jakiej podstawie działa CBA, bo Narodowy Fundusz Zdrowia, który nadzoruje
proces wydawania recept, nie składa żadnego doniesienia w sprawie Dominiki D., a jej samej nie
przedstawiono żadnych zarzutów. Cała sprawa wygląda tak, jakby jedynym celem akcji CBA
było upokorzenie i zastraszenie rodziny głównego podejrzanego w sprawie rzekomego błędu
medycznego, który miał doprowadzić do śmierci ojca ministra sprawiedliwości.
***
Zbigniew Ziobro wykorzystuje swoją władzę do tego, by osiągnąć korzystny dla siebie
wyrok. To kompromituje go jako wysokiego urzędnika państwowego, a zarazem osobę zaufania
publicznego. Urąga standardom praworządnego państwa. Jednak ta sprawa – być może jak żadna
inna – pokazuje, po co Ziobrze były zmiany w wymiarze sprawiedliwości wprowadzane przez
rząd PiS od 2015 roku. Chodzi o całkowite podporządkowanie nie tylko prokuratury, ale także
sądów władzy wykonawczej. W demokratycznym i praworządnym państwie sądy powinny być
niezależne od rządzących, a sędziowie powinni być niezawiśli. Muszą mieć gwarancję
podejmowania decyzji na podstawie dowodów i obowiązującego prawa, a nie politycznego
chciejstwa jednego czy drugiego ministra. Dla Zbigniewa Ziobry taka sytuacja jest nie do
zaakceptowania. Bo sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po jego stronie.
– My nigdy nie wygramy. Tak postanowił minister Ziobro. On chce, żeby za leczenie jego
ojca ktoś odpowiedział. Ktokolwiek i za cokolwiek – mówił po ogłoszeniu wyroku kardiolog,
profesor Dariusz D.
Proces odwoławczy w sprawie krakowskich lekarzy rozpoczął się w kwietniu 2018 roku
i trwa do dziś.

KONIEC
DZIĘKUJĘ

Mojej wydawczyni Bernadetcie Byrskiej, która wierzyła w tę książkę nawet wtedy, kiedy
ja traciłam wiarę. Bez Ciebie tej książki by nie było.
Mojemu redaktorowi Andrzejowi Olejniczakowi za to, że krytycznie patrzył na moje
pomysły.
Joannie Skolimowskiej za czuwanie nad całością przedsięwzięcia.
Annie Dąbrowskiej, dziennikarce tygodnika „Polityka”, za to, że udostępniła mi fotokopie
akt sprawy studenckiego śledztwa Zbigniewa Ziobry.
Sędziemu Dariuszowi Mazurowi ze Stowarzyszenia Sędziów Themis za wsparcie.
Wspaniałej rodzinie, mamie i mojej siostrze Annie Boniarczyk, która dopingowała mnie
do pracy, szczególnie na ostatniej prostej.
Przyjaciołom: Annie Adamiak, Agacie Kondzińskiej, Agacie i Andrzejowi Morozowskim
za wyrozumiałość, że Zbigniew Ziobro stał się niemal uczestnikiem każdej naszej rozmowy :)
oraz za to, że od początku do końca wierzyli w tę książkę.
Korzystałam z:

ROZDZIAŁ I
1. Wojciech Czuchnowski, „Niebezpieczne związki Patrycji Koteckiej”, „Gazeta
Wyborcza”, 26.02.2020
2. Rozmowa ze Zbigniewem Ziobro, „Gala”, 23.08.2011
3. Zeznania Piotra K., pseudonim Broda, złożone przed prokuratorem Piotrem
Skrzyneckim w Wydziale ds. Zwalczania Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury
Apelacyjnej w Katowicach
4. Janusz Kaczmarek, „Cena władzy” z Januszem Kaczmarkiem rozmawiają Marek
Balawajder i Roman Osica, Prószyński i Spółka, 2008, str. 98
5. Sebastian Klauziński, „Jak Wirtualna Polska promuje Ziobrę. Łączy nas
z Ministerstwem Sprawiedliwości wiele interesów”, OKO.press, 15.01.2020
ROZDZIAŁ II
6. Akta śledztwa z doniesienia Zbigniewa Ziobry 3 DS 70/94
7. Akta sprawy karnej Marka Kasprzyka II K 551/94
8. Anna Dąbrowska, „Studenckie śledztwo Zbigniewa Ziobry”, „Polityka”, 27 lutego
2018
ROZDZIAŁ III
9. Leszek Szymowski, „Uwikłany”, Wydawnictwo Nobilis, Warszawa 2019, str. 23-24
10. Donata Subbotko, „Rosjanie nas penetrują – rozmowa z generałem Piotrem Pytlem”,
„Gazeta Wyborcza – Wolna Sobota”, 22.07.2021
11. Andrzej Stankiewicz, Piotr Śmiłowicz, „Zbigniew Ziobro. Historia prawdziwa”, Axel
Springer Polska sp. z o.o., Warszawa 2007, str. 41, 50-51
ROZDZIAŁ V
12. Janusz Kaczmarek, „Cena władzy” z Januszem Kaczmarkiem rozmawiają Marek
Balawajder i Roman Osica, Prószyński i Spółka, 2008, str. 38
ROZDZIAŁ VI
12. Bartosz T. Wieliński, „Rewelacje »Washington Post«: Polska dostała miliony za
więzienie CIA”, „Gazeta Wyborcza”,, 23.01.2014
ROZDZIAŁ VII
13. Michał Majewski, Paweł Reszka, „Ujawniamy kulisy wojny o traktat lizboński”,
„Dziennik”, 6.04.2008
ROZDZIAŁ VIII
14. Jarosław Kaczyński, „Polska naszych marzeń”, Akapit sp. z o.o., Lublin 2011, str.
221-222
15. Wojciech Cieśla, Michał Krzymowski, „Klimat Ziobry, czyli partyjny kongres za
pieniądze europarlamentu”, „Newsweek”, 13.11.2016
16. „Syn marnotrawny wraca do swojego ojca”, „Dziennik. Gazeta Prawna”, 12.07.2014
17. Dominik Tomaszczuk, „Kurski o swoim usunięciu z SP: Ziobro okazał się
leszczykiem, któremu trzeba zmieniać pampersa”, portal Gazeta.pl, 30.07.2014
ROZDZIAŁ IX
18. Jarosław Kaczyński, „Polska naszych marzeń”, Akapit sp. z o.o., Lublin 2011, str.
102-104
19. Agata Kondzińska i Iwona Szpala, „Wszystkie kłamstwa o sądach na billboardach. 5
przykładów manipulacji”, „Gazeta Wyborcza”, 14 września 2017
ROZDZIAŁ X
20. Renata Grochal, „Jan Kanthak. Młody wilczek Zbigniewa Ziobry”, „Newsweek”
6.09.2020
21. Sebastian Klauziński, „Racibórz kocha ministra Wosia za dotacje. NIK: pieniądze
wydano niecelowo i niegospodarnie”, OKO.press, 2.07.2019
22. Ewa Ivanowa, Wojciech Czuchnowski, „Ziobro ma haki na premiera”, „Gazeta
Wyborcza – Wolna Sobota”, 16.06.2018
23. Renata Grochal, Wojciech Cieśla, „Wojna na górze”, „Newsweek”, 24.06.2018
ROZDZIAŁ XI
24. Renata Grochal, „Ziobro rzucił rękawicę Kaczyńskiemu”, „Newsweek”, 17.08.2020
25. Renata Grochal, „Jak PiS zostało pożytecznym idiotą Orbána”, „Newsweek”,
12.12.2020
26. Renata Grochal, „Jastrzębie PiS rozdziobią Unię?”, „Newsweek”, 13.09.2021
27. Renata Grochal, „Twardziszon”, „Newsweek”, 18.01.2022
28. Renata Grochal, „Brunatna szalupa Ziobry”, „Newsweek”, 27.02.2022
29. Rozmowa Jacka i Michała Karnowskich z Jarosławem Kaczyńskim, „Sieci”,
10.01.2022
ROZDZIAŁ XII
30. „Mam żal do Zbyszka”, Magdalena Rigamonti rozmawia z Krystyną Kornicką-
-Ziobro, „Dziennik Gazeta Prawna”, 17.02.2017
31. Jarosław Sidorowicz, „Szwajcarskie zlecenie w sprawie śmierci ojca Zbigniewa
Ziobry. Płaci prokuratura”, „Gazeta Wyborcza”, 27.06.2022

You might also like