Fabicka Joanna - Tango ortodonto

You might also like

Download as rtf, pdf, or txt
Download as rtf, pdf, or txt
You are on page 1of 206

Joanna Fabicka

Tango ortodonto
Schyłek sierpnia

Moczę lewą stopę w lazurowej cieczy oceanu, a prawą dotykam lodowatego drinka
o upojnej nazwie pina colada. Z przyjemnością wdycham egzotyczny zapach raju. Wśród
splątanych lian majestatycznie przechadzają się sympatyczne skorpiony. Drobniutki, biały piasek
przykleja mi się do spoconych jajek, a klimat tropików przynosi od dawna wyczekiwane
odprężenie. Dwie powabne Haitanki z trudem wymachują dorodnymi liśćmi bananowca, usiłując
mnie ochłodzić. Chyba je wychłostam i kupię sobie na targu nowe niewolnice...
Bęc! Mokra bryła nadbałtyckiego błota uderza mnie prosto w nos, a moje szpanerskie
okulary przeciwsłoneczne Diesla (250 zeta, Stadion Dziesięciolecia) lądują na ziemi.
To by było na tyle, jeśli chodzi o wybujałe oczekiwania. Z niechęcią otwieram oczy
i ponownie staję twarzą w twarz z moim banalnym i pozbawionym powabu żywotem. Leżę na
brudnej polskiej plaży wśród opakowań po lodach, chipsach i prezerwatywach. Obok mnie
spoczywa otłuszczone ciało Elki w zbyt wyciętym kostiumie kąpielowym. Brr! Dwa kroki dalej
stoi ciemnoskóry potwór i uśmiecha się do mnie radośnie, pokazując dorodne mleczaki. Górna
trójka już jest ułamana. To osiągnięcie zdeklasowało Gonzo na liście znanych mi wcieleń
szatana. Nastąpiła nieunikniona zmiana pokoleniowa i teraz naszym rodzinnym utrapieniem
(mimo że nie należy do rodziny) jest mały Rudolf numer dwa, nieślubne dziecię moich
beztroskich przyjaciół. To on zbombardował mnie błotem, a teraz radośnie obwieszcza
wykonanie czynności fizjologicznej, uznawanej powszechnie za intymną:
– Udolfff ma bdzitkie balasy w majtećki!
– Tyle razy ci mówiłam, synku, że masz na imię Rudolf, a nie Udolf – dał się słyszeć
monotonny głos jego matki. – Potem znowu jakiś przygłuchy idiota będzie na ciebie wołał
Adolf.
– Udolfff – kiwnął głową rozpromieniony chłopiec. – Balasy – dodał tryumfalnie.
Elka wścieka się za każdym razem, gdy jej dziecko jest nazywane imieniem największego
zbrodniarza w historii ludzkości. Szczególnie celują w tym staruszkowie. Trzeba przy tym
widzieć ich minę!
Zmieniłem małemu pampersa, bo jego matka była zajęta wcieraniem w siebie kolejnej tubki
jakiejś diabelskiej mikstury. Codziennie przynosi tu ze sobą całą torbę przeróżnych kremów
i maści: balsam przed opalaniem, w trakcie opalania i po, emulsja przyspieszająca opalanie,
spowalniająca, ochronna, nawilżająca, natłuszczająca, ujędrniająca i tak bez końca. Z nudów
wziąłem do ręki jakieś pudełeczko i przeczytałem skład:
– aqua (woda),
– glycerin,
– cetyl lactate,
– decyl oleate,
– hydrogenated vegetable oil,
– parfum,
– alcohol denat???!!!
Hm... mniejsza z tym. Postanowiłem nie wnikać, jaki składnik kryje się pod tą wiele
mówiącą nazwą.
Potoczyłem wzrokiem po plaży. Wszędzie brzuchaci faceci i zagłodzone dziewczyny. Jak
można wytrzymać bez jedzenia? Widocznie Elka myślała o tym samym, bo powiedziała, patrząc
na mnie z nienawiścią:
– Gdyby nie faceci, kobiety byłyby grube i szczęśliwe.
– O co ci chodzi?
Zerknąłem na nią jednym okiem, bo drugim obserwowałem non stop mojego imiennika.
Właśnie fachowo sypał piach do eleganckiej torebki spoczywającej opodal pewnej niewiasty.
Zabrałem mu łopatkę i starałem się dyskretnie naprawić szkody. Opalająca się blondyna łypnęła
na mnie podejrzliwie i przełożyła torbę na drugą stronę, sprawdzając wcześniej zawartość
portfela.
– Przecież jesteś gruba – zauważyłem.
Gdyby wzrok mógł masakrować, byłbym w tej chwili siekanym kotlecikiem czekającym na
smażenie.
– Ale nieszczęśliwa! – krzyknęła i okryła się szczelnie dwiema połączonymi ze sobą
chustami typu pareo (hit sezonu), gdyż jedna okazała się niewystarczająca.

Na wszelki wypadek nie kontynuowałem tematu. W tym upale wszyscy są wyraźnie


podminowani. A w ogóle, co to za przyjemność pchać się nad polskie morze? Ciasno, smród,
w wodzie sinice i ciągle leje. A jak nie leje, to ukrop, od którego połowa turystów ląduje
w okolicznych szpitalach. Na przeciętnego urlopowicza przypada średnio pół metra
kwadratowego szarobrunatnego piachu, pełnego potłuczonego szkła i kapsli od piwa. Z obu stron
jestem obłożony tłustymi ciałami zupełnie nieznanych mi osób! Nie przywykłem do takiej
intymności! Ale lepsze to niż siedzenie w Warszawie.
Za kilkanaście godzin nastąpi bolesny powrót na łono mojej patologicznej rodziny.
Zamknąłem oczy i ze wszystkich sił starałem się zaznać spokoju, mimo że Rudolf tarmosił mnie
za slipki, domagając się uwagi. Swoją prośbę formułował w karkołomnej mieszance
niemowlęcego bełkotu i nieodkrytego jeszcze narzecza suahili:
– Udolf, akaje, akaje, ta lumpa herbata.
– O Boże! – Elka spojrzała na mnie zdezorientowana. – Co on mówi?
Już najwyższy czas, żeby nauczyła się porozumiewać z własnym potomkiem. Fakt, że do tej
pory tylko mnie udawało się bezkolizyjnie zmieniać mu pampersy i usypiać go, śpiewając mu
własne kompozycje, nie oznacza, że będę to robił zawsze.
– Nie mam zamiaru zostać jego zastępczą matką. Powtarzam to po raz setny. – Spojrzałem
Elce prosto w oczy, sprawnie pojąc małego herbatką rumiankową.
– Ooooo... – rozległ się jęk zawodu.

Otacza mnie banda bezwzględnych pasożytów! Każdy tylko czyha, by zrobić skok na moją
wolność osobistą. Przecież dość mam własnych problemów. Życie niespodziewanie mi się
skomplikowało. Zdałem maturę i zaraz potem nastąpiła istna lawina nieszczęść. Nie dostałem
się... nie dostałem się... o Boże, co za upokorzenie, nie dostałem się na wydział aktorski! Ja!
Przyszłe objawienie, utajony geniusz, prawdziwy aktorski brylant! Poległem na stepowaniu. Na
prozie. Na sprawdzianie z akrobatyki. Poza tym usłyszałem, że mam niespotykanie krzywy
zgryz, krzyżowe ustawienie trzonowców, nosowe wiązadło i luz na stykach gardłowych. No,
jednym słowem mam Sajgon w paszczy i nie ma dla mnie nadziei na żadnej scenie. Nawet
awangardowej. Za to Łucję przyjęto prawdziwą owacją na stojąco. Zdała z pierwszą lokatą, a od
chwili, kiedy przekroczyła bramy tej świątyni sztuki, nie odstępował jej tłum adoratorów
złożony z wymizerowanych i skołtunionych studentów, wymizerowanych i skołtunionych
wykładowców oraz wymizerowanych i skołtunionych nieszczęśników, którzy tak jak ja łykali
łzy goryczy. Jestem pewien, że w przypadku pięknej Łucji zdecydowała nie tylko jej
nieskazitelna dykcja, zwinność akrobatyczna (jak, do licha, można zrobić szpagat bez wizyty na
pogotowiu?), ale przede wszystkim mrożący krew w żyłach seksapil. Gdybym, tak jak ona, miał
trochę większy biust i mniej włosów na plecach, też bym się dostał. Jestem tego pewien!
Zaprawiony przez lata porażek przełknąłem jakoś tę katastrofę i siłą rozpędu złożyłem
papiery na produkcję. Postanowiłem za wszelką cenę dostać się do Filmówki i osiągnąć cel
metodą małych kroków.
Niestety, tam też mnie nie chcieli. Trzymałem już nóż na gardle, by w akcie protestu podciąć
sobie cokolwiek, gdy Bulwiak poddał mi świetny pomysł. Od czasu do czasu miewa jeszcze
przebłyski świadomości. W tych rzadkich chwilach kontaktu z otoczeniem jego rady są na wagę
złota. Zaproponował, bym napisał odwołanie do szanownej Komisji Egzekucyjnej. No to się
odwołałem w tonie nonszalancko-patriotycznym, tym bardziej że sam egzamin przypominał grę
w rosyjską ruletkę. Pytania były kompletnie pozbawione sensu (na przykład o to, gdzie znajduje
się sztandar PZPR, skoro w 1989 roku ktoś rzucił hasło: sztandar wyprowadzić!). Dziś wiem, że
popełniłem kardynalny błąd, starając się doszukać sensu w tych zagadkach i tym samym nadać
sens własnym odpowiedziom. Przecież od przyszłego kierownika produkcji nikt nie oczekuje
logiki, tylko szybkich reakcji w sytuacjach ekstremalnych! Niestety, zrozumiałem to za późno.
Ale nie wszystko stracone! Machnąłem odwołanie, starając się wykazać w nim, że jestem
dokładnie takim człowiekiem, jakiego potrzebują: nieprzewidywalnym wariatem gotowym na
każdy akt desperacji. Jeśli to nie chwyci, to zostanie mi tylko zatrudnić się w tamtejszym bufecie
na stanowisku początkującego pomywacza, by w przerwach między myciem popielniczek
a rozmrażaniem zawsze wczorajszego bigosu łyknąć nieco legendarnej atmosfery sztuki. Poza
tym muszę koniecznie coś wykombinować, bo rodzice odmówili dalszego łożenia na moje
utrzymanie. Żeby kopać leżącego?! No po prostu szczyt okrucieństwa!
Dobra, zbieramy się z plaży. Idziemy na rybkę. Muszę tylko załadować na grzbiet dwa koce,
wózek spacerowy, torbę z resztką prowiantu, koło ratunkowe (dla Elki i Rudiego), parawan,
zestaw do zabaw w piasku, piłkę, paczkę pampersów, meksykański kapelusz, pluszowego
delfina w skali 1:1 i Rudolfa. Problem polega na tym, że on znajduje się w ciągłym ruchu. Mam
nadzieję, że nie ugrzęznę na wydmach tak jak wczoraj. Dotarłem do smażalni, gdy Elka
wyciągała sobie z zębów ostatnią ość, a do jedzenia zostały już tylko przypalone fladry.
Wieczorem. Temat przewodni:

„Samotny kolo na molo”

Czuję się jak statystyczny Polak: stary, zmęczony, pozbawiony radości życia, z brakami
w uzębieniu i bez ochoty na seks. Swoją drogą przy Elce poległby nawet Aston Kutcher, boski
narzeczony Demi Moore (młodszy od niej o 20 lat). Co to jest, do cholery, że ona zawsze
traktuje mnie jak osobistego małżonka trzydzieści lat po ślubie? A tak mnie namawiała na
wspólne wakacje! Teraz wiem, że potrzebowała darmowej niańki. Nieustannie podrzuca mi tego
półsierotę, a sama biega cichaczem na jakiś aerobik, bicze wodne i ćwiczenia oddechowe.
– Prawidłowe oddychanie rozrzedza limfę i zapobiega tworzeniu się złogów tłuszczowych
w organizmie.
Ja tam nie chcę być złym prorokiem, ale Elce chyba mało co pomoże. Złogów ma pod
dostatkiem i tylko silna depresja mogłaby ją nieco odchudzić. Nie powiedziałem jednak tego
głośno, bo w odróżnieniu od moich rodziców nie jestem sadystą-pasjonatem i nie znęcam się nad
ludźmi stojącymi nad przepaścią życiową. Elka jedzie wkrótce do Londynu, w odwiedziny do
Ozyrysa. Będzie walczyć o jego uczucia. Trochę się obawiam o mojego kumpla, bo ta
bezwzględna niewiasta zapowiedziała, że zastosuje wszelkie techniki manipulacji, poczynając od
seksu, a kończąc na praniu mózgu.
W przededniu osiemnastych urodzin, zamiast podrywać panienki w nadmorskim kurorcie,
siedzę więc samotnie na molo, tuląc w objęciach cudze dziecko i sprawdzając co chwila, czy nie
trzeba mu zmienić pieluchy. Walczę z narastającą pokusą wrzucenia go do morza. Niestety, mam
za miękkie serce. Szczerze mówiąc, nie tak wyobrażałem sobie wkroczenie w dorosłe życie.
Marzę już tylko o tym, żeby przejść spokojnie na emeryturę. Jak będę stary i niedołężny, może
wszyscy dadzą mi wreszcie święty spokój.
28 sierpnia

Mało nie spóźniliśmy się na pociąg, bo Elka uparła się, żeby poczekać na wypróżnienie.
Rudolfa, rzecz jasna. Ale on tylko wytrzeszczał te wielkie i piękne jak czarne węgle gały i bawił
się swoimi włosami. Będzie miał w przyszłości przepyszne afro. Po ojcu odziedziczył naturalny
powab i wdzięk. Jakie to szczęście, że nie jest podobny do Elki. Co prawda, porodem, który
widziałem zresztą na własne oczy (co za pech!), udowodniła, że jest stuprocentową kobietą, ale
ja i tak podchodzę do tego faktu sceptycznie. Ona jest bardziej męska niż wszyscy faceci
w mojej rodzinie.
W przedziale jechaliśmy z psychicznie chorą kobietą, która nieustannie zanudzała nas
pytaniem:
– Panie, to Chińczyk?

– Nie, to Polak z egipskimi korzeniami – wyjaśniałem na początku uprzejmie.


Przeraża mnie ignorancja polskiego społeczeństwa. Przy drugiej serii tego zwariowanego
dialogu Elka wróciła do palenia i zostawiła mnie sam na sam z wariatką. Rudolf był wyraźnie
zachwycony tym, że jest w centrum zainteresowania. Machał rączkami i raz po raz wymierzał mi
siarczysty policzek.
– Panie, to chyba Chińczyk, co nie? – Kobieta najwyraźniej cierpiała na zaawansowaną
demencję. – Bo wygląda na Chińczyka...
Mały kwiknął z zachwytem i spadł z siedzenia, ale na szczęście złapałem go za nogę.
– To Egipcjanin – powtórzyłem, tracąc z wolna cierpliwość. – Chińczycy mają skośne oczy.
– Aha – sapnęła moja rozmówczyni ze zrozumieniem.
Nie minęła minuta, gdy usłyszałem:
– Panie...
– TAK!!! TO CHIŃCZYK!!! – wydarłem się jak polityk w trakcie cywilizowanej debaty.
– Coś pan, zgłupiał? Wcale niepodobny do Chińczyka – zdziwiła się zbzikowana jędza.
Na to wszedł konduktor i sprawdzając bilety, mruknął pod nosem:
– Pewnie, że nie Chińczyk. Żeby Chińczyka od Murzyna nie odróżniać...
Dawniej podejrzewałem, że żyję w domu wariatów. Dziś mam pewność.
Kiedy dojeżdżaliśmy do Warszawy, Rudolf zasnął, ssąc kciuk, i wyglądał tak słodko, że nie
pozwoliłem go Elce wziąć na ręce. Zrobiła mi szeptem dziką awanturę, ale jak mogłem się
zgodzić? Ona jest tak znerwicowana, że ciągle coś upuszcza!
Na peronie stał cały komitet powitalny: mama, tata (po minach widać było, że znowu są
w stanie wojny), mama Elki, mama Oziego i niezawodny ziomal BB Blacha 450. Całe szczęście,
że po nas przyjechał, bo z całym tym majdanem nie dotarlibyśmy w żaden sposób do domów.
Odkąd porzucił Młodzież Ziem Przodków i zaczął działać w lewicowej młodzieżówce na
szczeblu wojewódzkim, przesiadł się ze starej skody w nowiutką beemkę. Mama nie może
darować ojcu, że tak szybko wycofał się z polityki:
– Gdyby nie twój słomiany zapał, też byśmy mieli taką brykę – powiedziała do niego jak
zwykle z wyrzutem, poprawiając na głowie imponujący kok z długich, krwistoczerwonych
dredów.
Ojciec mruknął coś zawstydzony, bo chociaż niedługo stuknie im jakieś tam srebrne czy
brylantowe wesele, nadal nie uodpornił się na maminy krytycyzm. Potem wszystkie trzy kobiety
rzuciły się na małego Rudolfa, jakby był co najmniej nowym wcieleniem Buddy, trajkocząc
jedna przez drugą:
– A kizia, kizia, ziabecko!
– A diii, diii, kołeczku!
– A guga, guga, skalbecku!
Rudolf spojrzał na nie, uśmiechając się od ucha do ucha, po czym donośnie beknął, co
zostało przyjęte prawie zbiorową histerią. Według mnie kobiety powinno się izolować od dzieci,
bo dostają małpiego rozumu.

Po załadowaniu gratów do wypasionego bagażnika wypasionej beemki okazało się, że trzeba


wezwać taksówkę, najlepiej busa. Było nas całe mrowie, co potwierdza tezę, że jednostki
patologiczne mnożą się w społeczeństwie bez żadnego umiaru. W dodatku na tylnym siedzeniu
z godnością spoczywał Bulwiak i prowadził ożywczą pogawędkę z wyimaginowanym
rozmówcą.
– Oliwkowa pulpa i wytłoczyny pozostałe po pierwszej szarży pułku ułanów zaiste
przechowuje się w szczelnie zamkniętych szkatułach, które zawierają wszystkie insygnia władzy
cesarskiej.
Biedakowi już dawno pomieszało się w głowie, żyje już tyle lat, że sam nie pamięta, kiedy
się urodził. Po śmierci babci kompletnie się załamał i tylko czasami odzyskuje dawną
intelektualną sprawność. Zawsze gdy go widzę, serce mi topnieje od niewysłowionej czułości.
Kocham go bardziej niż matkę i ojca razem wziętych, co oni przyjmują zresztą z wielką
wyrozumiałością.
– Miłość zobowiązuje. Wiesza ci kamień u szyi. – Tak kiedyś mama streściła swoje poglądy
na temat tego najwznioślejszego uczucia, wynoszącego ludzkość ponad królestwo zwierząt.
Kiedy nadzieja naszych połączonych rodzin została bezpiecznie umocowana w dziecinnym
krzesełku, pochyliłem się i z uczuciem pocałowałem Bulwiaczka w jego dorodną brodawkę na
sinym nosie. Podniósł mętne oczęta i złożył mi na dłoni uroczysty cmok, mówiąc przy tym:
– To dla mnie zaszczyt, hrabino.
– Ależ cała przyjemność po mojej stronie, murgrabio – odpowiedziałem i wpakowałem się
obok niego.
Blacha ruszył z fasonem, paląc gumy i zostawiając na chodniku Elkę razem z jej wybujałym
mniemaniem o sobie.
W domu

Zawsze kiedy mam przekroczyć progi rodzinnego domu, natychmiast uruchamia się mój
instynkt przetrwania, każąc mi zachować wzmożoną czujność. Spadająca znienacka na kark
gilotyna jest jedną z najłagodniejszych form powitania, jakie czeka na domowników. Nigdy nie
wiadomo, czego się spodziewać, choć wiadomo, że zawsze najgorszego. Czasem czuję się,
jakbym mieszkał na bombie z opóźnionym zapłonem. Tym razem, gdy tylko wtarabaniliśmy się
do przedpokoju, na moją twarz spadło coś śliskiego i lepkiego. W takiej sytuacji od nikogo nie
można wymagać, żeby zachował się jak mężczyzna.
– Aaaaaaaaa!!!!! – W popłochu przewróciłem ojca i kotłowaliśmy się u maminych stóp
niczym obłąkane karły.
– Powstać! – padła komenda. – I bez histerii.
Łatwo to powiedzieć komuś, kto w katowaniu bliźnich osiągnął najwyższy stopień
wtajemniczenia. Kiedy rozcierałem obolałe kolana, mama wyjaśniła, że podzieliła maskującą
siatką wszystkie pomieszczenia w domu, wyznaczając tym samym terytorium męskie i żeńskie.
Tym gestem odcięła się kategorycznie od jakichkolwiek związków przyczynowo-skutkowych
z nami, czyli z samcami. Znaczy się z gorszą częścią ludzkości.
Ojciec spojrzał na mnie i ukradkiem narysował sobie kółko na czole.
– Widziałam – wysyczała mama. – I powiem tylko, że się zemszczę.

Od kiedy zacząłem rozumieć, co oznacza pojęcie ludzkiej godności, obiecywałem sobie, że


stawię czoło tej bezwzględnej tyranii, nawet gdybym miał zawezwać na pomoc Komitet
Helsiński. Niestety, władza mamy wykracza poza możliwości zwykłego śmiertelnika.
Siatka była przymocowana pinezkami do ścian i sufitu, co umożliwiało unoszenie jej
i przechodzenie dołem. Całe szczęście, bo strach pomyśleć, co by było, gdybyśmy zostali odcięci
od toalety! Po „męskiej” stronie znajdowały się wszystkie znienawidzone przez mamę obiekty:
pralka, zlewozmywak, kuchenka gazowa, a to oznaczało ponad wszelką wątpliwość, że związane
z nimi czynności przypadną w udziale właśnie nam. Na Gonzo nie ma co liczyć w tej kwestii,
ojciec jest kompletnym ciamajdą (smażąc kiedyś jajecznicę z dziesięciu jaj, tylko trzy zdołał
wybić wprost na patelnię), Bulwiak ma parkinsona i sklerozę. Jedynym, którego w tej sprawie
można bez skrupułów wykorzystywać, jestem ja. Ciekawe, dlaczego już mnie to nie dziwi?
A przecież dopiero co wróciłem z wyczerpujących wczasów, padam z wycieńczenia, w dodatku
dziś są moje urodziny! Czy nikt już o tym nie pamięta?
Całe szczęście, że nie umarłem ze zgryzoty, bo po chwili mama zamknęła się z ojcem
w kuchni, zawierając tymczasowy pokój. Już myślałem, że robią podział majątku w razie
rozwodu, ale nie. Wkroczyli, niosąc dumnie tort z zapalonymi świeczkami. Jedyny zgrzyt
stanowiła ich liczba: 19. Tuż po złożeniu mi oględnych życzeń (mama: „wszystkiego
najlepszego, jeśli to cokolwiek pomoże”, tata: „zdrówka”) rodzice rozpoczęli zajadły spór na
temat mojego wieku. Tym razem wygrał ojciec, zgadując, że kończę 18 lat. Ale to chyba nie jest
normalne, kiedy rodzice nie bardzo się w tym orientują, prawda?
Kiedy wreszcie udało mi się zdmuchnąć świeczki (chyba po raz pierwszy w życiu nie
przypaliłem sobie włosów), mama wypięła lichą pierś:
– Mamy dla ciebie prezent.
– Prawdziwy prezent na prawdziwe dorosłe życie – dołączył się ojciec, ale zaraz porzucił ten
entuzjastyczny ton i spuentował grobowo: – Taaa... bo teraz to już będzie z górki. Ani się
człowiek obejrzy, a minie mu życie i będzie kopał w kalendarz.
– Hm, więc założyliśmy ci z ojcem indywidualne konto w banku – mama pękała z dumy –
emerytalne.
Gdy jeszcze Gonzo wręczył mi przewiązany wstążką prezent, mogłem spodziewać się już
tylko najgorszego. I nie myliłem się. W środku był preparat witaminowy na prostatę i płyn na
porost włosów. Przed północą wpadli Filip z Helą i przynieśli mi wspaniałego francuskiego
szampana. Chociaż oni mieli dobry pomysł. Niestety, przy otwieraniu dostałem korkiem w oko.
Już taki mój los...
1 września

Nie wyspałem się. Przez pół nocy tkwiłem przed lustrem w łazience, sprawdzając, czy
przypadkiem nie łysieję. Byłby to straszny niefart. W naszym domu ta przypadłość dotknęła już
śp. babcię, Oponę (też świętej pamięci) oraz ojca (jeszcze żyje). Ten płyn na porost włosów nie
dawał mi spokoju. Może to taktowna aluzja? Eee, chyba jednak zwykły żart. Nie zobaczyłem na
razie żadnych zakoli, ale muszę być czujny.

Gonzo pomaszerował dziś dumnie do świątyni wiedzy. W szkolnym garniturku wygląda jak
kosmita. Próbowałem podnieść jego plecak ze szkolną wyprawką. Chryste, waży chyba ze
dwadzieścia kilo. I jak te biedne dzieciaki mają mieć proste kręgosłupy? Jak tak dalej pójdzie, to
za dwa lata Gonzo będzie jeździł na wózku inwalidzkim, urządzając wyścigi z Bulwiakiem. Jeśli
oczywiście Bulwiaczek dociągnie do tego czasu. Spożywa już tylko produkty półpłynne, mamląc
je uparcie bezzębnymi dziąsłami. Potajemnie daję mu od czasu do czasu łyknąć koniaczku
trzymanego w kuchni na czarną godzinę. Odzyskuje po nim trzeźwość umysłu i opowiada nam
sprośne historie ze swego życia. Siedzimy wtedy z ojcem i z Gonzo u jego stóp i słuchamy jak
zaklęci.
Od samego rana mama zagoniła mnie do pestkowania śliwek. Będziemy robić powidła.
Znając życie, pewnie ja będę je robił. Siedzę już dwie godziny, zostało mi jeszcze siedem kilo.
Trochę mi wolno idzie, bo mam na nosie czarne okulary przeciwsłoneczne, pod nimi zaś
przepiękne limo od wczorajszego szampana. Oto wkład mego brata w uczczenie mojej
osiemnastki.
Po godzinie dobijałem do piątego kilograma, kiedy weszła mama:
– Na śmierć zapomniałam. List do ciebie. Leży tu od paru dni. Z Filmówki.
Z Filmówki? Ostrze noża zjechało po pestce, przecinając mi nadgarstek.
– Tylko mi się tu nie tnij. Może cię jednak przyjęli?
Boże, ważą się moje losy, moje „być albo nie być”, a ona mówi o tym, jakby to było
zawiadomienie o otwarciu nowego sklepu! Rozerwałem kopertę, omal nie wybijając sobie zęba.

– „Biorąc pod uwagę... po szczegółowym rozpatrzeniu... ze względu na okoliczności...” –


czytałem zachłannie, nie zważając na oczopląs i nerwową wysypkę – „w drodze wyjątku...”.
PRZYJĘTYYYY!!! JUHU!!! – zawyłem dziko i mszcząc się za lata prześladowań, chwyciłem
mamę na ręce, podrzuciłem wysoko i z pełną premedytacją uderzyłem nią w sufit.
Kiedy wróciła na ziemię, wyglądała przez chwilę na zamroczoną, po czym zapytała:
– Ciekawe tylko, za co się w tej Łodzi utrzymasz, hi, hi.
A ziewający ojciec dodał:
– Nie miała baba kłopotu, to się do Filmówki dostała.
Jak to wspaniale móc dzielić się radością z najbliższymi... Nabuzowany jak nastolatek przed
seksem, pobiegłem szybko do Blachy, ale jego mama powiedziała mi, że został pilnie wezwany
do siedziby swojej partii w związku z defraudacją jakichś funduszy. Żeby tylko znowu się w coś
nie wpakował. On ma naturalne skłonności do łamanie prawa.
U Elki musiałem się zamknąć, bo Rudolf właśnie usnął. Tylko jej mama złożyła mi szeptem
gratulacje. No, przynajmniej mam nadzieję, że to były gratulacje: „I jak my tu sobie bez ciebie
poradzimy? Szlag by trafił!”
Dzwoniłem już piętnaście razy do szkoły (z czego dziesięć anonimowo), żeby potwierdzić tę
kapitalną informację. Wreszcie zniecierpliwiona pani w dziekanacie powiedziała:
– Słuchaj, chłopczyku, ile razy mam ci powtarzać, że się dostałeś? Jeśli masz takie problemy
z pamięcią, to nie wróżę ci u nas kariery. – I zanim rzuciła słuchawkę, usłyszałem jeszcze, jak
syczy do kogoś: – Naprzyjmują idiotów, a my tu potem mamy krzyż pański.
Dowiedziałem się także, że przyznano mi akademik. Wspaniale! Może będę dzielił łóżko
z przyszłym zdobywcą Oscara? Tym bardziej, że dom studencki jest koedukacyjny. Wspólne
prysznice, te sprawy. Już mi ślinka cieknie.
Wieczorem wszedłem na stronę internetową PWSFTviT, żeby zapoznać się bliżej
z kierunkiem, jaki będę studiował przez najbliższe dwa lata. Już na wstępie dowiedziałem się, że
to rocznik eksperymentalny, bo studia wprawdzie są podyplomowe, ale zdecydowano się przyjąć
w tym roku zarówno absolwentów liceum, jak i studiów wyższych. „Liczymy na naturalną
selekcję” – dopisano bezlitośnie. Czy ja mam jakąś szansę z magistrami? Będę pewnie pierwszy
do odstrzału, o mamo!
Potem zobaczyłem, jakich ekscytujących przedmiotów będę się uczył:
– organizacja produkcji filmowej i telewizyjnej,
hm, ciekawe...
– systemy radia i telewizji,
– techniki dźwiękowe,
– prawo autorskie,
ciekawe, bardzo ciekawe... hm...
– planowanie budżetów filmowych,
– prawo gospodarcze,
– historia gospodarcza kinematografii,
jak by to powiedzieć... tego...
– elementy wiedzy menedżerskiej,
– podstawy finansów i rachunkowość.
O Najświętsza Panienko, w co ja się wpakowałem?!
Niedziela, 3 września

Jestem przerażony planem zajęć. Mam wrodzony wstręt do wszelkiej rachunkowości


i finansów. Z moim delikatnym humanistycznym umysłem będę się tam czuł, jak początkujący
chrześcijanie na pogawędce z lwami w Koloseum. Chyba nie obejdzie się bez pomocy Gonzo,
naszego domowego pogotowia ma – tematyczno-podatkowego. Chociaż poproszenie go
o cokolwiek oznacza pięćdziesiąt procent szans na przeżycie. A propos: nasz Hannibal Lecter już
dawno nic nie wysadził, nie podpalił i nie zjadł. Od dwóch dni snuje się po domu wpatrzony
nostalgicznie w jakiś odległy punkt galaktyczny. Rodzice panikują. Nic dziwnego. Taki stan
u Gonzo oznacza szybką agonię. Wczoraj mama trzy razy mierzyła mu puls i temperaturę.
– O Boże, przyspieszony!!!
Ojciec na szczęście zachował zdrowy rozsądek i przypomniał, że ich wnuk od urodzenia ma
przyspieszony puls oraz zwiększony poziom testosteronu i adrenaliny we krwi. To tłumaczy jego
skłonność do zachowań apokaliptycznych.
– Wiktorku, na litość boską, co ci jest? Chcesz, to ci kupię tę butlę gazową, tylko bądź już
normalny! – błagała mama ze łzami w oczach.
Oto pani psycholog! Nie dość, że nie ma za grosz podejścia do dziecka, to jeszcze chce mu
sprawić nową zabawkę, co w połączeniu z jego temperamentem skończy się tylko tym, że
wszyscy zbiorowo wylecimy w powietrze, i nie będzie to turystyczny rejs promem kosmicznym.
Niemniej jednak od kilku dni Gonzo jest nieswój. Gdyby nie brzmiało to zbyt absurdalnie,
powiedziałbym, że... wyciszył się, uspokoił. Jest w nastroju kontemplacyjnym co powoduje, że
przechodzę koło niego bez obaw. Pamiętam, jak kiedyś trenował w domu rzucanie nożami do
celu. Cudem wtedy przeżyliśmy.
Poszedłem do kuchni i zamieszałem w garnku ze smażącymi się powidłami. Właściwie były
już gotowe. Szczerze mówiąc, nawet za bardzo. Dziesięć kilo śliwek szlag trafił. Chyba że
znajdę szybko jakiś patent na wykorzystanie spalonej brei o niezidentyfikowanym smaku.
– Mamo... – zamyśliłem się, bo poczułem, że w głowie świta mi kolejna genialna myśl.
Moje myśli są zawsze genialne, tylko jeszcze nikt tego nie odkrył. – A może...
Mama przyglądała mi się spod zmarszczonych brwi. Od tego wiecznego niezadowolenia ma
już na czole istny Rów Mariański i wygląda prawie jak marszałek Nałęcz. Z tym, że on jest
znacznie sympatyczniejszy, rzecz jasna. Nie dała mi dokończyć:
– Nie dam żadnej kasy.
– Wiem, nie o to chodzi – ciągnąłem dalej zrezygnowany. – Tak sobie myślę, tak sobie
myślę...
– Coś takiego! – prychnęła mama.
Już dawno przestałem się o to obrażać. Krystyna Gąbczak nie robi tego celowo. Ta pogarda
dla ludzkości wychodzi z niej bezwiednie. Po prostu mimo woli: nie chce, ale musi. Ojciec,
kiedy nabiera czasem odwagi, twierdzi, że ona ma naturę obozowego kapo. To tak samo jak nasz
lekarz rodzinny – Gruczoł. Zawsze kiedy wzywa się go do umierającego (czyli do mnie, bo ja
umieram ze stałą częstotliwością), ucina sobie w kuchni pogawędkę z moją mamą, aż muszę
z całej siły walić butem w podłogę.
Ale wracając do Gonzo, przyszło mi do głowy, że ta nienaturalna dla niego apatia może być
spowodowana rozciągniętą wszędzie siatką. We mnie też wywołuje ona stany lękowe i wrażenie
osaczenia.
– Wiesz – podjąłem przerwany wątek – może mu to przywodzi na myśl więzienną celę?
– A może masz rację? – Mama rozplatała wreszcie wielki kołtun i natychmiast zaczęła
splątywać go na nowo. – Zerwę te siatki. Lepiej nie wywoływać wilka z lasu.
Tym sposobem nasze mieszkanie odzyskało poprzedni wygląd. Było nawet równomiernie
zakurzone. Tylko w damskiej części było więcej papierosowych petów powtykanych we
wszystkie możliwe naczynia i pojemniki, nawet w starą portmonetkę.
8 września

Zrobiłem Bulwiaczkowi ziemniaczane puree obficie skropione koniakiem i poszedłem na


górę, potykając się po drodze o porozrzucane wszędzie ojcowskie CV i podania o pracę.
Zastanawiam się, czy on wie, że nie wystarczy cisnąć ich na podłogę. Należy jeszcze wysłać je
do pracodawcy. W przeciwnym razie do końca życia nie znajdzie pracy, nie załapie się na żadną
emeryturę i będzie mi wisiał u szyi niczym młyński kamień jakiemuś topielcowi. A wiadomo, że
z takim obciążeniem na wejściu nie będę miał większych szans w show-biznesie. Nawet msza
w intencji tu nie pomoże.
Bulwiak wyglądał dziś lepiej niż zwykle. Mimo że na zewnątrz panował upał, siedział pod
puchową pierzyną, trzymając na kolanach laptopa.
– O, moja siostra miłosierdzia – ucieszył się na mój widok. – Siadaj, męczenniku!
Podałem mu obiad, zerkając ciekawie na monitor. Bulwiak szalał na jakimś czacie.
– Jaki temat? – zagaiłem, pewny, że to forum weteranów wojennych albo chorych na
parkinsona.
– Sado-maso – odparł ten prawie stulatek, zlizując koniak z ziemniaków – ale nudy.
Hm... Bulwiak zawsze był bardzo bezpośredni w sprawach seksu, choć muszę przyznać,
także szarmancki. Teraz, kiedy wszystkie jego kochanki już nie żyją, pozostają mu tylko
wspomnienia.
– Chciałbym jeszcze choć raz pójść do... no, w takie jedno miejsce – rozmarzył się, a ja od
razu odgadłem, co ma na myśli.
Wpadłem w popłoch, bo wyobraziłem sobie już całą skomplikowaną operację
transportowania Bulwiaka do domu uciech cielesnych z tymi wszystkimi rurkami i pompami, do
których jest podłączony prawie na stałe. Nigdy nie potrafiłem mu niczego odmówić.
– Ha, ha, ha – roześmiał się, widząc moją panikę. – Powinieneś sam kiedyś spróbować.
Chociaż poziom dzisiejszych usług pozostawia wiele do życzenia. Za moich młodych lat
podstawą była rozmowa. Niekiedy była tak pasjonująca, że nie starczało czasu na... nic innego.
Miałem kiedyś w Trydencie taką jedną Lolę. Ta to miała wielkie... pojęcie o Platonie! Mogła
godzinami rozprawiać. Niestety była nieco droga i nigdy nie doszliśmy do najwyższego
poziomu: miłości platonicznej.
Słuchałem go z czułością. Chciałbym w jego wieku zachować taki dystans do świata i takie
poczucie humoru. Jednak nie mam złudzeń. Wyrośnie ze mnie złośliwy, zrzędliwy starzec,
któremu nikt nie będzie chciał podać basenu.
Tymczasem Bulwiak wytarł usta kawałkiem firanki i powiedział, zmieniając ton:
– Podobno wyruszasz na studia do Szkoły Filmowej? Gratuluję. Dam ci na drogę jedną radę.
– Ale ja jeszcze nie wyjeżdżam – zaoponowałem.
– Dam ci na wypadek, gdyby moja skleroza nieco przyspieszyła. Nigdy, przenigdy... –
zawiesił dramatycznie głos, a ja chwyciłem za kartkę i długopis, bo rady Bulwiaka są cenniejsze
niż wszystko inne – nigdy...
Masz ci los! Akurat musiał się zawiesić! A już miałem prawie w garści przepis na udane
życie. Co za cholerny pech! Bulwiak zawiesza się czasami i wtedy trzeba pomasować mu stopy,
unosząc je równocześnie w górę. Chodzi o to, żeby krew ponownie spłynęła do mózgu.
– Już lepiej – ocknął się – miałem ci dać radę, ale mi jakoś umknęła. Tak... no to dam ci coś
innego.
Zaczął gmerać pod pierzyną, aż przestraszyłem się, że chce mi ofiarować na pamiątkę swój
używany cewnik.
– Mężczyzna musi mieć zawsze markowe majtki, bez względu na sytuację. – To mówiąc,
zaprezentował szpanerskie bokserki Hugo Bossa. – I zniewalający uśmiech.

Na szczęście Antoś vel Brodawa miał świadomość swoich braków w tej kwestii, więc nie
musiałem kontemplować jego obnażonych do bólu dziąseł. Za to miałem podziwiać zwitek
banknotów.
– Spraw sobie, wnusiu, porządny aparat i wyprostuj wreszcie te zęby. Jak one będą proste, to
i życie ci się w końcu wyprostuje.
Mało nie padłem pod niemal buddyjską prostotą tego stwierdzenia. Kasy jednak wziąć nie
mogłem.
– Antek, do licha, to twoja krwawica. Zatrzymaj na pogrzeb.
Może było to mało taktowne, ale Bulwiak się nie obraził.
– Nie bądź frajerzyną. Mam dług do spłacenia. Nie mogę sobie darować, że przehulaliśmy
z Filomeną jej wszystkie oszczędności – tu uronił kilka łez, bo pośród niezliczonych miłości jego
życia babcia była tą ostatnią i najbardziej perwersyjną – więc teraz, chociaż w ten sposób, mogę
uczcić jej pamięć. Ona zawsze cię kochała.
Zamyśliliśmy się obaj, wpatrzeni w wiszący pod sufitem fioletowy szal z kępką wyliniałych
piór. Teraz mieszkała w nim cała rodzina moli.
Bulwiak włożył mi pieniądze do ręki i widocznie znudzony przedłużającą się pogawędką,
zerknął ukradkiem na monitor, gdzie przez ten czas wyświetliło się mnóstwo pytań, jakie mieli
do niego początkujący sadomasochiści.
– Ruszaj w swoje życiowe tango. Tango Ortodonto! – uśmiechnął się szeroko, upodabniając
się do dziarskiego niemowlaka.
Byłem bardzo wzruszony. Już dawno porzuciłem marzenia o prostym zgryzie. Niczym
garbaty, zaprzyjaźniłem się z moim garbem. Jednak głęboko na dnie serca skrywałem bolesną
świadomość własnej ułomności, która sprawiała, że zawsze czułem się jak wybrakowany towar,
okrutny wybryk matki natury. Teraz, gdy znowu rozkwitła nadzieja na lepsze życie, przysiągłem
sobie, że zainwestuję te pieniądze w najwyższej klasy ortodontę. A dwie górne jedynki nazwę
Filo i Bulwa, jako hołd dla pary starców, których fantazja przewyższała Disneyland i wszystkie
światowe parki rozrywki. Obiecałem też w duchu, że postawię Bulwiaczkowi przepiękny
marmurowy nagrobek, nawet gdybym musiał wcześniej zarobić na niego własnym, albo jeszcze
lepiej cudzym, nierządem.
Wzruszenie zalało mi oczy i może dlatego spadłem ze schodów, kotłując się z jakąś
kwiczącą masą pod nogami. Kiedy odzyskałem względną równowagę, musiałem siedem razy
uszczypnąć się w pośladek, by się przekonać, że nie śnię. Oto naprzeciwko stało małe,
białoróżowe i obleśne prosię, wpatrując się we mnie namolnie i merdając świńskim ogonem.
– A co to u licha jest??? – rzuciłem w próżnię histeryczne pytanie.
Z łazienki wyłonił się uczesany i umyty Gonzo, i jakby to była rzecz najbardziej oczywista
na świecie, oznajmił:
– To Roman. Przyjaciel Edwarda.
Noc

Dopiero wróciłem od Elki. Wezwała mnie jakąś godzinę temu, bo Rudolf wlazł do pralki
i urwał się razem z bębnem. Całe wieki zajęło mi wyciąganie jednego i drugiego. Mam tego
dość. Czy ja jestem jego osobistym ojcem, ochroniarzem, treserem? Ostrzegłem Elkę, że wkrótce
wyjeżdżam i będzie sobie musiała radzić z dzieckiem sama. Mały na mój widok wyraźnie się
ożywił i klaszcząc w pulchne łapki, zawołał:
– Dantyta, zodziej, lajel! – Co oznaczało: bandyta, złodziej, frajer.
– Zasypia tylko przy obradach sejmu – wyjaśniła Elka, usprawiedliwiając jego karygodny
w tym wieku słownik.
Przez te wszystkie wydarzenia nie mam czasu cieszyć się, że jestem STUDENTEM
SŁAWNEJ FILMÓWKI!!! Tej samej, którą kończył Polański! Teraz kobiety będą się o mnie
zabijać. Ach, szkoda, że Brukselka nic nie wie o tym, jak mi się w życiu poszczęściło. W tym
całym Bostonie już pewnie dawno wyszła za jakiegoś Amerykanina z końską szczęką, ma
domek na przedmieściu, dwójkę dzieci i sprzątaczkę z Polski zatrudnioną na czarno. Całe dnie
spędza w prywatnej klinice chirurgii szczękowej i pewnie nawet nie pamięta o nieśmiałym
chłopaku znad Wisły, który w zeszłym roku podarował jej kwiat swego dziewictwa...
Targany tęsknotą zabarykadowałem się w pokoju, by mieć choć chwilę intymności. Nic
mnie nie obchodziły starcze zatwardzenia, niesforne niemowlęta wchodzące do pralek, markotni
młodociani bandyci, skołtunione feministki, a tym bardziej nic a nic nie obchodziły mnie żadne
świnie – przyjaciele jakichś Edwardów!
Weekend

Roman, będący ponad wszelką wątpliwość pospolitym wieprzkiem, zamieszka z nami przez
najbliższy tydzień. To efekt porozumienia, jakie zawarł Gonzo za naszymi plecami
z tajemniczym Edkiem. Ojciec chciał tylko wiedzieć, ile Edward ma lat i czy też nie zamierza
wkrótce z nami zamieszkać. Odetchnęliśmy, dowiedziawszy się, że nie i że jest w wieku Gonzo.
Musi być jednak postacią o wielkiej charyzmie, bo mój bratanek za każdym razem, kiedy o nim
wspomina, ma wypieki na twarzy i głupkowaty uśmiech. Podejrzewam, że się w nim zakochał.
Nie wiem, co na to mama, bo jest przyjazna gejom, pod warunkiem iż żadnego nie ma
w promieniu pięciu kilometrów. Z drugiej strony Gonzo ma niespełna dziesięć lat, chyba za
wcześnie na takie sprawy? Chociaż jak był w przedszkolu, to jego ulubioną czynnością była
zabawa w poród. Tak czy siak, nasz dom był zawsze gościnny dla wszelkich stworzeń, bez
względu na to, czy chodziło o rodzinę albańskich uchodźców, czy jakieś zwierzę.
Roman od razu się zaaklimatyzował. Zjadł paprotkę i ułożył się wygodnie na kanapie, na
wyprasowanych spodniach, w których ojciec miał pójść na rozmowę kwalifikacyjną.
– Oj tam, prawie nie widać – powiedziała mama, rozprostowując zagniecenia i na wszelki
wypadek spryskując je obficie łazienkowym odświeżaczem.
– Teraz przez ten brie będę śmierdział jak przenośna toaleta – marudził ojciec już mocno
spóźniony.
– BRISE – poprawiła go mama, zaśmiewając się razem ze mną. – Brie to ser pleśniowy.
Zapewniam cię, że śmierdziałbyś dużo gorzej.
Ależ ten mój ojciec ciapowaty. Ale kocham go, bo z tymi wszystkimi ułomnościami jest
najbardziej ludzki w tym domu.
Gonzo dostał świra na punkcie Edka i jego świni. Nikomu nie pozwala się do niej zbliżyć.
– Nie głaszcz! – krzyknął do mnie. – Jeszcze go czymś zarazisz!
No słyszał kto coś takiego? Ja mam być brudniejszy od wieprza?
Zwierzę łypnęło na mnie z satysfakcją i już wiedziałem, że nigdy nie będziemy kumplami.
Pomagając mamie przygotować obiad (ona siedziała na stole i paliła papierosa, a ja robiłem
czterdziestego czwartego knedla ze śliwkami), poruszyłem kwestię mojego utrzymania w Łodzi.
Co prawda nauczyłem się już nie mieć żadnych potrzeb i żyć ja: koś bez kasy, nie napadając na
biedne staruszki, nie handlując krakiem ani nie zmuszając Elki do prostytucji, ale... Przecież coś
tam muszę jeść i płacić za pokój w akademiku. Nic nie dostanę na piękne oczy, tym bardziej że
nigdy nie były piękne. Łucja powiedziała mi kiedyś, że mam spojrzenie jaszczurki.
– Nie martw się. – Mama przerwała ten potok skarg i utyskiwań. – O wszystkim
pomyślałam.
Nie wierzyłem własnym uszom! Z wrażenia sypnęło mi się za dużo soli do wody gotującej
się na kluchy.
– Faktycznie byłoby szkoda, żebyś padł tam śmiercią głodową. Może coś jeszcze z ciebie
będzie?
Przełknąłem głośno ślinę, bo bardzo bym chciał, żeby coś ze mnie było i żeby kiedyś
dostrzegła to moja wyrodna matka.
– Dlatego – ciągnęła, odpalając jednego papierosa od drugiego – dałam ogłoszenie do
gazety.
– Chcesz mnie sprzedać? – zapytałem przerażony, zapominając, że jestem już pełnoletni
i mogę sam o sobie stanowić. – Wydzierżawić, wynająć?
– Wynająć – potwierdziła.
– Do sprzątania?
– Ależ z ciebie głupek. Wynająć mieszkanie Adeli! W ten sposób będziesz miał pieniądze na
jakieś lokum w Łodzi. W czwartek siedzisz w domu, bo od dziesiątej przychodzą chętni. Musisz
z nimi podpisać umowę. Tu jest wzór. – Rzuciła mi pod nos kartkę papieru.
– Ale obiecałem Bulwiakowi, że jutro zabiorę go na basen – zaoponowałem, bo nie lubię
wystawiać do luftu zniedołężniałych starców.
– Oj tam – żachnęła się mama. – Jak będzie pogoda, to wystawi się go do ogródka
w nadmuchiwanym baseniku Gonzo.
Westchnąłem z rezygnacją i zająłem się wyjmowaniem knedli, póki jeszcze nie rozgotowały
się na amen. Ostatecznie wyszły bardzo dobre. Roman zjadł szesnaście i całą noc miał
rozwolnienie.
Czwartek, 14 września.

Niewolnicze galery

Przeżyłem dziś tak koszmarny dzień, że to wręcz nie do opisania. Temperatura przekraczała
trzydzieści stopni Celsjusza i kiedy cała rodzina leniuchowała w ogrodzie, ja musiałem
klincować wewnątrz i spotykać się z różnymi oszołomami.
Pierwszy przyjechał drobny facet trwożliwie rozglądający się na boki, jakby go ścigali płatni
mordercy. Była godzina 7.20 i wszyscy jeszcze spaliśmy. Wyjrzałem przez małe okienko na
półpiętrze i wisiałem w nim przez pół godziny, bo gość miał potrzebę opowiedzenia mi ostatnich
pięciu lat swego życia.
– Czasem, wie pan, trzeba porozmawiać z kimś od serca. Jak, jak... człowiek z człowiekiem.
Zasugerowałem, żeby może przyjechał za dwie godziny, i nie podtrzymywałem rozmowy.
Ale to go nie zniechęciło.
– Ja to mam życie, panie – westchnął niczym zawodowa ofiara losu. – Wszystko mi obie
z matką zabrały i ten malutki warsztacik kuśnierski, gdzie po godzinach szyłem biednej
sąsiadeczce futerko ze skrawków. Czy to źle pomóc bliźniemu w potrzebie, ja się pytam?
Pytanie było retoryczne, więc nic nie odpowiedziałem, choć strasznie chciało mi się siku.
– Z króliczych ogonków futerko, nie za długie, nie za krótkie, przed kolanko, bo moja
Mariolka nieduża, to i niedużo skrawków na nią poszło. Ale moja stara ze swoją starą, znaczy się
z teściową, dalej mi głowę suszyć o te królicze ogony. A przecież tylko odpady brałem.
I wiecznie mordę darły, a ja, panie, strasznie wrażliwy na krzyk jestem. A Mariolka cicha,
grzeczna, za wszystko wdzięczna, koniowi w zęby nie zagląda.
Ucisk na pęcherz stawał się nie do zniesienia.
– No to postanowiliśmy z Mariolka podstawową komórkę społeczną utworzyć, znaczy się
rodzinę. A bo to dadzą te dwie jędze człowiekowi żyć? Bo ludzkie szczęście, panie, im ością
w gardle stanęło, zawiść, panie. A czy to człowiek winien, że chce trochę przed wykorkowaniem
słodyczy posmakować, trochę miłości romantycznej dla siebie wyszarpnąć od losu? I właśnie
w tym mieszkaniu, co pan je chce wynająć, my będziemy to szczęście wspólne budować i czy
pan może nie wsparłby młodych małżonków na jakichś preferencyjnych warunkach?
I wbił we mnie swoje świdrujące ślepka w oczekiwaniu na błogosławieństwo. Może bym
i pobłogosławił ten występny związek, ale mój pęcherz moczowy wysłał właśnie do mózgu
sygnał, że pal sześć Mariolkę, jej futerko z króliczych ogonków, starą, starą starej i ich mściwą
klątwę. Kiedy wróciłem z toalety, pod oknem nie było nikogo i już zastanawiałem się, czy
przypadkiem Romeo nieboga mi się nie przywidział. Ale romantyczny kochaś nie był w ciemię
bity, bo zabierając się z naszej posesji, zabrał również rower Gonzo, ostatnią cenną rzecz, jaką
mieliśmy. Pewnie tytułem rekompensaty za to, że zawiść ludzka nie zna granic i rzuca
kochankom kłody pod nogi. Zadumałem się nad człowieczą naturą, stojąc z dwoma kubkami
parującej kawy zbożowej. Nie trwało to długo, bo w zasięgu mojego wzroku pojawił się wariat
numer 2. Już z daleka widziałem, jak cwałował przez opłotki, zostawiając w tyle siwy dym
i wianuszek rozchichotanych kobiet z wczorajszym makijażem i dzisiejszym kacem.
– ...bry – mruknął przywódca tego stada i czknął. Musiałem odsunąć się nieco przytłoczony
odorem trawionego jeszcze alkoholu. – Dzięki, stary. – Wyjął mi z rąk jeden kubek i przysiadł
na ganku. – Sprawa jest taka. Morda w kubeł! – zwrócił się do swego haremu, któremu jakoś
trudno było przestrzegać dyscypliny. – Tak to jest, jak się idzie robić interesy prosto z imprezy.
Piwka nie masz? – Podniósł na mnie przekrwione oczy.
Skłamałem, że pójdę poszukać. W domu gorączkowo zastanawiałem się, jak spławić to
towarzystwo, tym bardziej że harem porozkładał się na przydomowym trawniku, budząc
zainteresowanie sąsiadów. Dobiegający zza okien jazgot obudził też resztę domowników, którzy
jakby nigdy nic wyszli na ganek i przyjaźnie przywitali się z intruzami.
– Piękny dzień – powiedziała mama, a ojciec rzucił w drodze do kuchni:
– Grzankę?
Oni chyba powariowali! Czy już nic ich nie zdziwi? Nawet najazd na ich prywatne
terytorium?
Tymczasem kobiety, najwyraźniej lekkich obyczajów, szalały z Romanem, którego Gonzo –
wierny fan Edwarda – wyprowadził na poranny spacer.
– Jaka cudna świnka! Daj mamusi buzi! Roman kwiczał z przerażenia i przebierając co sił
w krótkich raciczkach, uchylał się sprawnie przed pocałunkami. Gonzo ochraniał go własnym
ciałem. W oknie na piętrze pojawiła się łysa głowa Bulwiaczka, który omal nie wypadł na widok
tylu rozwiązłych niewiast. Przyglądałem się wszystkiemu z dużym niesmakiem. Tymczasem
zmęczony całonocną popijawą mężczyzna składał już ojcu niemoralną propozycję.
– Dzielimy się po połowie, zyski fifty-fifty. Ja załatwiam personel, ty bierzesz na siebie
administrację i sąsiadów.
Całe szczęście, że w mamie wzburzyła się feministyczna krew, bo jeszcze chwila, a miałbym
w mieszkaniu nieodżałowanej Adeli agencję. I to wcale nie detektywistyczną. Mama zagoniła
dziewczyny do kuchni i zrobiła im szybkie pranie mózgu. Grzmiała, żeby nie pozwoliły
traktować się jak towar, a na koniec dała im ulotkę Centrum Praw Kobiet. Kiedy szły przez
podwórko i ich szef klepnął jedną w tyłek, ta zagroziła, że pozwie go za molestowanie seksualne
w pracy. Facet zbaraniał.
– Ale przecież teraz masz wolne... – wybełkotał.
Reszty rozmowy nie słyszałem, bo poszli sobie w cholerę, i całe szczęście. Dochodziło
południe, a ja nie jadłem jeszcze śniadania. Około czternastej uspokoiło się na kilka godzin i cała
nasza rodzina wyległa na zewnątrz, fundując sobie darmową odnowę biologiczną. Jesteśmy
w ciągłym dołku finansowym, całe szczęście, że na tym świecie chociaż słońce jest bezpłatne.
Tylko że ja nie mogłem z niego za bardzo korzystać, bo co chwila trzeba było przenosić w cień
Bulwiaczka. W jego wieku promieniowanie może być zabójcze. Nie była to wcale łatwa
operacja, bo Bulwiak moczył się w jaskrawoniebieskim dziecinnym baseniku. Obok niego
spoczywał Rudi numer 2 i niezliczona ilość gumowych zabawek. Za każdym razem, gdy
próbowaliśmy przeciągnąć z ojcem tę nadmuchiwaną namiastkę luksusu, całe na wpół
rozmoczone towarzystwo podnosiło wrzask protestu. Wszyscy wiedzą, jak trudno osiągnąć
porozumienie z półtorarocznym dzieckiem i stuletnim starcem. Żaden z nich za wiele nie kuma.
Do tego musiałem pilnować grilla obłożonego soczystymi plastrami wieprzowiny. Gonzo wrócił
ze szkoły i poprosiłem go, by rzucił na nie okiem, ale wykazywał tak daleko idącą solidarność
z Romanem, że machnąłem ręką na taką pomoc. Chyba wzorem własnym rodziców zostanie
wegetarianinem. Kompletnie zbzikował na punkcie tej świni. Nabieram nawet podejrzeń, że
kocha ją bardziej niż tajemniczego Edwarda. Wszyscy z niecierpliwością czekamy na moment,
kiedy go wreszcie poznamy. Gonzo obiecuje, że padniemy trupem. Nie wątpię.
Kiedy wszyscy nieletni i dorośli zostali już napojeni, przewinięci, odpowietrzeni, a mięso,
smakowicie skwiercząc, szykowało się do zniknięcia w wygłodniałych paszczękach,
postanowiłem przysiąść trochę i wreszcie odsapnąć. Nie dane mi jednak było, bo przed nasz dom
przybyła jakaś formacja paramilitarna i dudniąc wojskowymi buciorami, zakłóciła idylliczną
rodzinną sjestę.
– Spocznij!
– Wybuchła wojna? – zapytała uprzejmie mama, sącząc drinka.
Uniosłem powiekę i struchlałem. Przede wszystkim zostałem oślepiony porażającym
blaskiem promieni słonecznych odbijających się od głów ogolonych na zero. I już wiedziałem,
że albo to następni chętni do wynajęcia mieszkania, albo pluton egzekucyjny nasłany na naszą
ekscentryczną rodzinę słynącą z niepoprawności nie tylko politycznej, ale i obyczajowej.
Potoczyłem wzrokiem po domownikach, instynktownie szukając wsparcia, ale ojciec już dreptał
w stronę domu ze skulonymi płochliwie ramionami. Mama drzemała, Bulwiak i mały szatan
puszczali bąki w wodzie, zaśmiewając się przy tym do łez. Nawet ostatnia deska ratunku, czyli
Gonzo, była bezużyteczna. Pozbawiony naturalnej agresji, bardziej przypominał przywiędłe
warzywo niż przyszłego oprawcę ludzkości.
– Chcemy wynająć lokal na biuro, by przed zbliżającymi się wyborami nawiązać kontakt ze
społeczeństwem, służyć mu radą i pomocą oraz dzielić się fachową wiedzą na temat czyhających
na zwykłych obywateli zagrożeń, które podkopują święty fundament rodziny i państwa.
Jeszcze nigdy nie słyszałem, by ktoś wypowiedział tak długie zdanie na jednym oddechu.
Nawet mały Rudolf kwiknął radośnie, przedstawiając się ochoczo:
– Eśtem Udolf.
– Adolf??? – Na twarzach naszego gościnnego szwadronu śmierci wykwitł zbiorowy
uśmiech. – Przepiękne imię.
– Z tradycjami – bąknęła sarkastycznie mama, bo już zobaczyła, co się święci. Na szczęście
nikt nie wyłapał prowokacyjnej ironii w tym krótkim zdaniu.
Tymczasem Udolf powędrował w silne męskie ramiona jednego z młodzieńców. Wzniesiony
do góry wyglądał tak majestatycznie i symbolicznie, że wracający ojciec mało nie spadł ze
schodków.
– O Boże! – wyszeptał w uniesieniu. – Leni Riefenstahl umarłaby z zazdrości, widząc taki
kadr.
Faktycznie, sławna twórczyni nazistowskich filmów propagandowych z pewnością
doceniłaby mocną symbolikę sytuacji. Symbolikę dość pokrętną, bo czarnoskóre dziecko
wznoszone do słońca przez zwolennika czystości ras było elementem zdecydowanie
zaburzającym jej jasną wizję świata. Widocznie chłopcy też to załapali, bo wsadzając Rudolfa
z powrotem do basenu, skomentowali:
– Fajny z ciebie koleś, tylko trzeba cię domyć.

Mama chrząknęła ostrzegawczo, a mnie ogarnął nerwowy rechot przygłupa. Na szczęście


szybko ustaliliśmy, że oferowane lokum jest za małe na potrzeby organizacji. Ojciec pogawędził
z nimi jeszcze chwilę o strasznym bezrobociu i bezskutecznych próbach znalezienia pracy. Jeden
z młodzieńców położył mu rękę na ramieniu (ojciec wzdrygnął się odruchowo) i rzekł
protekcjonalnie:
– Jesteśmy po to, by pomagać właśnie takim ludziom jak pan. – Po czym, wskazując głową
na małego, dodał: – Mały wypadek przy pracy? Zdarza się, ale po co panu kolorowe kobiety?
Polka to i ugotuje, i posprząta. Najlepsza żona to Polka. Tylko te feministki mieszają im
w głowach.
Mama zakrztusiła się z oburzenia, aż spadł jej z nosa listek osłaniający przed porażeniem
słonecznym. Już miała wyskoczyć ze stałą gadką o kseno-, homo – i innych fobiach, gdy nasz
nowy znajomy zerwał z drzewa nowy liść i splunąwszy na niego szarmancko, przykleił mamie
do nosa.
– Proszę bardzo – uśmiechnął się uwodzicielsko, czym spacyfikował ją na amen. Nie jest
przyzwyczajona, by mężczyzna traktował ją z taką galanterią.
Gdy zostaliśmy już sami, powiedziała w zamyśleniu:
– Ci chłopcy są nawet całkiem mili.
– Mili, mili – naindyczył się tata – im wszystkim chodzi o to samo. O własne koryto. A ja się
boję, że jak dojdą do władzy, to nasza rodzina będzie pierwsza do odstrzału jako ta, która nie
spełnia wymaganych norm. Ustanowią nowe przepisy, nowe definicje prawdziwego Polaka
i mężczyzny, i nie będzie już można się nawet bzyknąć dla przyjemności, bo każdy stosunek
będzie się musiał kończyć poczęciem!
Ojciec był bardzo rozgoryczony, ale mama go nie słuchała. Z wypiekami na twarzy czytała
pozostawione nam przez gości broszurki: 365 sposobów na rozpoznanie Żyda, pedała
i feministki.
Wtorek

Mieszkanie Adeli w dalszym ciągu do wzięcia, a czas ucieka. Niedługo koniec września,
a w październiku zaczynam zajęcia. Muszę wcześniej wyjechać do Łodzi, zainstalować się tam,
przejść kwarantannę, uodpornić na tamtejsze powietrze. Podobno poziom spalin jest wyższy
tylko na Śląsku. Na samą myśl czuję radosne podniecenie. To znaczy na myśl o wyjeździe, nie
o fabrycznym smogu. Na wszelki wypadek kupię sobie maseczkę na twarz. Japończycy już od
dawna nie ruszają się bez niej z domu. No, ale tam jest znacznie wyższy poziom zanieczyszczeń.
Jak to dobrze, że jednak nie zostaliśmy drugą Japonią.
Byłem dziś na konsultacji ortodontycznej. Przy szczegółowym oglądaniu zgryzu moja pani
doktor naparła na mnie z całych sił smakowitym biustem i śmiejąc się perliście, oświadczyła:
– No, pierwszy kontakt cielesny mamy za sobą. Teraz pójdzie nam już z górki. Ha, ha!
Nie mogłem odpowiedzieć nic równie błyskotliwego, bo w paszczy tkwiły mi różne
narzędzia pomiarowe, wytrzeszczyłem więc oczy z całej siły, dając do zrozumienia, że cała
przyjemność po mojej stronie.
I mimo że płacąc za wizytę (prawie stówka), miałem łzy w oczach ze sknerstwa, wyraziłem
nadzieję na rychłe spotkanie.
– To zależy od tego, jak szybko wykona pan niezbędne badania. – Uśmiechnęła się
rozbrajająco i wręczyła mi skierowanie na szczegółowe zdjęcie czaszki i szczęki.
W klinice rentgenologicznej „Na wylot” prześwietlili mnie dokumentnie i teraz już pewnie
każdy pracownik wie, że noszę w kieszeni prezerwatywę. Na wszelki wypadek, rzecz jasna, bo
w moim przypadku seks łączy się nierozerwalnie z miłością. Mama uważa, że u mężczyzn to jest
niemożliwe, ale ja znam siebie lepiej. Odkąd poszybowałem z Brukselką w zaświaty, żyję
w ścisłym celibacie, co, jak twierdzi Elka, zgubnie wpływa na moją sprawność intelektualną
(„wali ci”). Mimo że nie mam za wielu okazji (czytaj: żadnych okazji), by szybować dalej,
zaopatrzyłem się w ten niezbędny rekwizyt współczesnego mężczyzny. W dobie AIDS
i zwiększonego zagrożenia gwałtami należy wyzbyć się szkodliwych przesądów.
Przed zdjęciem musiałem podpisać rutynowe oświadczenie, że nie jestem w ciąży
(promieniowanie rentgenowskie jest szkodliwe), a potem założono mi na głowę karkołomną
aparaturę, w której przeżyłem chwile grozy. Najpierw wsunięto mi do buzi dziwną płytkę, potem
zdalnie sterowany robot objechał moją twarz dookoła. Gdy myślałem, że już po wszystkim,
technik umieścił mi czaszkę w czymś na kształt imadła i ten sam zdalnie sterowany robot wsunął
mi do uszu jakieś metalowe kołki, by zapobiec niekontrolowanym ruchom głowy. Nawet
najmniejsze drgnięcie powodowało ból rozrywający czaszkę! Czułem się jak średniowieczny
heretyk poddany jakimś wymyślnym torturom! I kiedy tkwiłem tak, bojąc się nawet odetchnąć...
zgasło światło!!! Nastąpiła przerwa w zasilaniu! Awaryjny agregat był tylko w sali zabiegowej.
Choć wszystko trwało jakieś dwie minuty, spociłem się jak mysz, prosząc Boga o szybką śmierć.
Kiedy pracownik tego upiornego Laboratorium Okrucieństwa uwalniał mnie spod maszynerii,
zobaczyłem w jego oczach równie wielkie przerażenie. Kazał mi kilka razy ruszyć ustami, by
sprawdzić, czy wszystko w porządku, i wreszcie wypuścił mnie na wolność. Gnałem co sił
z powrotem do ortodontki, by jeszcze zdążyła mi zrobić gipsowy odlew, a przede mną furkotały
na wietrze zdjęcia nad wyraz nieproporcjonalnego łba i uzębienia z długimi, potężnymi
korzeniami.
Jeśli tak wyglądam pod skórą, to dzięki...
Żeby poprawić sobie nastrój, resztę wieczoru spędziłem z Bulwiaczkiem na śmietnisku
starych gratów i składowisku przeróżnych dziwnych rzeczy, czyli w naszym przydomowym
ogródku. Urządziliśmy garden party. Przytachałem z góry dębowy fotel (trzydzieści kilo)
i wyścieliwszy go pledem, usadziłem w nim Antosia. Sam wdrapałem się na naszą przedwojenną
czereśnię i gimnastykując się oraz narażając na bolesny upadek, zrywałem resztki co bardziej
udanych owoców. Jedną ręką wkładałem je sobie do ust, a drugą wrzucałem Bulwiaczkowi
wprost w jego rozdziawioną paszczę. Swoją drogą, to drzewo coś podejrzanie w tym roku
obrodziło. Myślę, że to skutek tajemniczych doświadczeń chemicznych Gonzo. Właśnie tu,
w cieniu dostojnych czereśniowych konarów, ulokował swoje prowizoryczne laboratorium.
Zresztą pelargonie na grobie Opony też rosną bez żadnego opamiętania! Mam tylko nadzieję, że
najmłodszy z Gąbczaków nie eksperymentował z pierwiastkami radioaktywnymi i nic nam nie
grozi. Postanowiliśmy, że nie przyznamy się do obżarstwa, tym bardziej że Gruczoł zalecił
Bulwiakowi wyłącznie płynną dietę.
Środa, 20 września

Przeżyliśmy, choć nie wiem, który z nas głośniej w nocy jęczał. Mama się wściekła, bo
odkryła pod drzewem dziesiątki pestek. Powinna pracować z Rutkowskim. Do piątej rano
parzyła nam ziółka i klęła, na czym świat stoi.
Jest jednak też dobra wiadomość: ojciec dostał pracę. Będzie wypożyczał rowery wodne
w ośrodku turystycznym nad Wisłą. Ale jest i zła: kończy się sezon.
Wieczorem

Wyjaśniła się sprawa mieszkania. Przynajmniej jeden problem z głowy. W trakcie


wiadomości telewizyjnych (jak zwykle odbierających ostatni promyk nadziei) ktoś nieśmiało
zapukał do drzwi i zobaczyliśmy skromne dziewczę, które spytało, czy ogłoszenie jest jeszcze
aktualne. Szczerze mówiąc, byłem tak zdesperowany i przerażony brakiem chętnych na tę
chałupę, że wynająłbym ją teraz komukolwiek. Dziewczę jednak wyglądało normalnie
i statecznie. Zapewniło, że prowadzi monotonny żywot dzielnicowej bibliotekarki, i pokazało na
dowód świadectwo zatrudnienia.
– Czy nie będzie panu przeszkadzało, jeśli zamieszkam tam z narzeczonym, też
bibliotekarzem?
Nie przeszkadzałoby mi nawet, gdyby miała dwie głowy i zjadała sąsiadów na śniadanie.
Licząc na protekcję i darmowe wieczorki autorskie w jej miejscu pracy, roztoczyłem
natychmiast wachlarz swoich artystycznych talentów i zadeklamowałem:

Po strupach pamięci
Odleżynach wspomnień
Po grząskim śmietnisku tęsknoty

W jej oczach narastała groza, więc odpuściłem, tym bardziej że rodzina zaczęła ostro
protestować:
– Litości!
Banda prostaków! Nigdy nie rozumieli ani mojej poezji, ani moich aktorskich predyspozycji.
To dlatego wpoili mi przekonanie, że jestem do kitu. I przez nich nie zdałem na aktorski. Ale ja
i tak dopnę swego, bo jak mawiali Mędrcy Wschodu, najważniejsze jest przekonanie o własnym
geniuszu. A tego mi nigdy nie zabraknie.
Żeby już nie przedłużać tej niezręcznej chwili, w obawie, że moja zdobycz mogłaby się
rozmyślić, szybko sfinalizowaliśmy umowę. Tak więc od października mam na rękę całe 700
zeta i będę szalał za to w Łodzi bez żadnego umiaru. Ojciec co prawda podał w wątpliwość
źródło ich dochodów („pierwszy raz słyszę, żeby bibliotekarzy było stać na wynajęcie
mieszkania”), ale nie mam zamiaru tym się zamartwiać. Zostawię to urzędowi skarbowemu.
Poza tym głowa mi pęka, mam mroczki przed oczami i niekontrolowane ataki nocnej paniki.
To efekt wizyty w klinice. W piątek zakładam aparat.
Bulwiak żąda całodobowego dostępu do Internetu. Grozi strajkiem głodowym. Ja się
zastrzelę!
Piątek. Godzina próby

Moja przemiła pani doktor pokazała dziś prawdziwą twarz. Nigdy nie spotkałem kogoś tak
niecierpliwego. Powinna zrozumieć, że trzykrotne uciekanie z fotela dentystycznego jest
naturalną reakcją organizmu na stres. Nie mam na to wpływu. Po prostu jeśli ktoś stara się na
siłę przesunąć moje zęby czymś w rodzaju dłuta i obcęgów, tracę nad sobą kontrolę. Co prawda
przeprosiłem ją potem za kopnięcie, ale wydawała się nieusatysfakcjonowana:
– Przychodzą do mnie małe dzieci i nawet te najbardziej rozhisteryzowane nie zachowują się
w ten sposób – powiedziała z wyraźnym wyrzutem.
Łatwo powiedzieć! Jestem nadwrażliwy i mam niezwykle niski próg bólu. Gruczoł też tego
nie może zrozumieć. Zawsze się wścieka, że skaczę do góry, kiedy on przykłada mi do
rozpalonych pleców lodowatą słuchawkę stetoskopu. Widać wszyscy lekarze są na swój sposób
sadystami.
Tak czy siak po dwóch godzinach męczarni mam na zębach wypasione rusztowanie, które
sprawi, że niebawem wszyscy producenci past do zębów będą stać w kolejce do mnie i błagać
o reklamowanie swojego produktu. Przemęczę się jakoś ten rok, tym bardziej że kolejna wizyta
dopiero za miesiąc.
Zaczynam swoje osobiste ortodontyczne galery, moje tango ortodonto, i na razie nie chcę
nawet myśleć o tym, ile to będzie kosztowało... Bo mnie chyba szlag najjaśniejszy trafi!
Druga nad ranem

Auuuaaaa! Boli! Boli mnie cała szczęka, oczy, czoło i nos. Czuję się jak Gołota po zejściu
z ringu. Nawet gorzej, bo nie zdążyłem uciec tak jak on.
Żeby nie zaprzepaścić do końca już i tak zarwanej nocy, poćwiczyłem trochę dykcję.
Oddałem tym hołd nieocenionej Adeli. Mam wyrzuty sumienia, bo dawno już nie pieliłem jej
grobu. Ją to też najwidoczniej wkurza, bo już trzy razy śniła mi się jako kościotrup.

Burmistrza w Trzemesznie wszak brzask


Wskrzesił i waść wrzasnął: wrzask!
Wkrzaczory i chaszcze podążył,
Gdyż chyży chorąży w nich krążył.
Poniósłszy w Naddniestrze warząchwie,
Sprzeniewierzył rzeczone chorągwie.

Sensu w tym za grosz, ale za to jaka satysfakcja, gdy się dobrnie do końca! I to w aparacie
ortodontycznym!
Czwarta nad ranem

Mama dała mi proszek przeciwbólowy i teraz głaszcze po głowie. Musi być ze mną bardzo
krucho, skoro zdobyła się na taki gest. W drzwiach mojego pokoju stoi wścibski Roman
i wywala gały bez żadnego szacunku dla ludzkiego cierpienia. Ale czego się spodziewać po
świni?
Sobota

Jesteśmy z Bulwiaczkiem na tej samej półpłynnej diecie. Modlę się tylko, bym siłą rozpędu
nie przeszedł także na pampersy dla dorosłych. Żywię się jogurtem, ziemniaczanym puree
i mięsnymi wywarami. Na widok suszonego kabanosa ślina cieknie mi z pyska. W dodatku za
każdym razem, gdy podnoszę szklankę do ust, boleśnie uderzam się w zęby. Odbywam wtedy
błyskawiczny lot na Marsa z panoramą niezwykłych zjawisk świetlnych i przeglądem
wszystkich gwiazdozbiorów. Jakie to szczęście, że ten aparat jest przymocowany na stałe.
W przeciwnym razie już bym go pewnie wyrzucił. W dodatku moi domownicy nie mają nade
mną litości. Przez cały dzisiejszy dzień siedzieli zbiorowo przed telewizorem i bezczelnie
chrupali pistacje, landryny oraz krówki-mordoklejki. Oddałbym tydzień życia za jednego
orzeszka!
Niedziela, 24 września

Tajemnicza postać Edwarda towarzyszy nam już od kilku dni i budzi mieszane uczucia. Dziś
mamy go wreszcie poznać, to dziś bowiem nastąpi dramatyczny powrót Romana do własnego
chlewika. Zresztą dowiedzieliśmy się o tym dopiero przed chwilą, bo Gonzo ma taką tremę, że
cały ranek spędził w WC. Rozumiem go jak mało kto. W chwilach życiowej próby moje kiszki
też kapitulują.
W pierwszej kolejności rzuciliśmy się w popłochu do kuchni, żeby przygotować jakiś
poczęstunek.
– Może zrobisz swoją popisową sałatkę z krewetek? – spytała mama, jak zwykle starając się
zwalić na kogoś czarną robotę.
Otworzyłem lodówkę i przygniótł mnie bezkres arktycznego pustkowia. Na najniższej półce
spoczywały resztki arbuza obok nie mniej przywiędłej papryki. Oprócz tego mieliśmy tylko
musztardę i zupki w proszku.
– Nie ma krewetek – odpowiedziałem zrezygnowany. – Mogę zaserwować jedynie wrzątek
z Knorrem.
– Ja skoczę do sklepu – zaoferował się ojciec, bo za moją sałatkę oddałby nawet resztki
włosów.
– Świetnie – ucieszyła się mama – zrobimy sałatkowe przyjęcie.
I już po godzinie wszyscy zgodnie tkwiliśmy wokół kuchennego stołu, krojąc składniki
i wyrywając sobie jedyny ostry nóż. Do przygotowań przyłączył się nawet Bulwiaczek,
z zapałem wyjadając majonez ze słoika. Brakowało tylko sprawcy całego zamieszania: Gonzo.
Od dwóch godzin tkwił pod prysznicem, wypróbowując kolejne pianki do golenia, wody
toaletowe i kremy leżące na łazienkowych półkach. W tym amoku wysmarował się nawet
Bulwiakową maścią na hemoroidy. Roman asystował mu dzielnie przy tych wszystkich
ablucjach, bo w czasie krótkiego pobytu pod naszym dachem kompletnie sfiksował. Zadając
kłam ogólnej opinii o świńskiej naturze, nie przepuszczał żadnej okazji do kąpieli. Parskał
głośniej niż Gonzo.
Dzieliliśmy naszą uwagę pomiędzy siekanego ogórka a odgłosy dobiegające z wanny.
– I kto by pomyślał, że świnie mają takie zamiłowanie do czystości... – Ojciec rozpoczął
filozoficzny wątek.
– Pozory mylą. – To mama. – Niby świnia, a milsza od niektórych ludzi...
– Krystyno, znowu zaczynasz? – Ojciec fachowo wchodził w rolę domowego kozła
ofiarnego.
Na szczęście nie doszło do eskalacji wzajemnych oskarżeń, bo Antoś wyjadł cały majonez
i porządnie go zemdliło. Teraz będę musiał zmodyfikować nieco przepis i dodać śmietany.
Wrzuciłem do dużej miski posiekaną drobno kapustę pekińską (starałem się nie myśleć
o tym, że tata wszystko kroi razem ze swoimi paznokciami), jabłko, cebulę, zielony ogórek.
Dołożyłem kukurydzę, krewetki i polałem całość sosem jogurtowo-śmietanowym.
Gotowe. Teraz druga micha.
– Tato, wsyp ten ugotowany ryż – sprawnie wydawałem dyspozycje.
– Się robi!
– Mama: rodzynki! Antoni: ananas!
– Siostro: skalpel! – podłapał ojciec i wszyscy wybuchliśmy śmiechem, bo faktycznie udało
nam się stworzyć zgrany zespół operacyjny.
Chciałem jeszcze dodać wędzonego kurczaka, ale okazało się, że Roman już się nim zajął.
Zostawił tylko obgryzioną kość. Szczyt hojności!
– Jak mogłeś? – zapytała mama z wyrzutem, a po jego minie widziałem, że zdaje sobie
sprawę, jak boleśnie nadużył naszej gościnności i jak wielki nietakt popełnił.
– Trudno, będzie bez kurczaka – skwitował ojciec. – Ja i tak wolę tę drugą.
Spojrzał łakomie na krewetkową kompozycję i przełknął ślinę tak głośno, aż zagulgotało mu
w całym przewodzie pokarmowym.
Gdy podwieczorek był gotowy, siedliśmy wszyscy na kanapie i oddaliśmy się głębokiej
refleksji nad istotą sprawy.
Nagła przyjaźń domowego Króla Zagłady wprawiła nas w niepomierne zdumienie. Gonzo
nie miał dotychczas zbyt wielu kolegów, być może ze względu na swoje nieznoszące sprzeciwu
usposobienie. I teraz, kiedy na horyzoncie pojawił się ktoś, dla kogo Gonzo codziennie myje
nogi i uszy, nie zasypia już z laskami dynamitu pod poduszką i na malutkich karteluszkach
wypisuje: „Edward”, jesteśmy zaniepokojeni. Tata radzi, by jeszcze wstrzymać się
z alarmowaniem Heli i Filipa, biologicznych rodziców Gonzo. Przynajmniej do czasu, aż stanie
się najgorsze.
– Czyli na przykład co? – spytała mama, bo ona zawsze musi drążyć temat do końca. – Co
według ciebie jest najgorsze?
– No... – plątał się ojciec przygwożdżony jej surowym spojrzeniem – no... na przykład,
gdyby ten cały Edward okazał się prawdziwym lordem Vaderem, albo... jakimś... kochającym
inaczej, albo...
– Albo po prostu pedofilem z Dworca Centralnego, tak?! – uściśliła brutalnie mama, a nam
wszystkim sierść zjeżyła się na grzbietach. – Więc ja mam czekać, aż ktoś skrzywdzi mojego
wnusia? O nie! Dziś sobie wyjaśnimy z tym panem kilka kwestii! Jak prawdziwy samuraj
z prawdziwym samurajem!
Zapadła grobowa cisza. Pewnie każdy z nas widział już oczami wyobraźni mamę,
wywijającą japońskim mieczem albo, co gorsza, popełniającą seppuku. A potem wszedł Gonzo
i skamienieliśmy. Przed nami stał młody następca angielskiego tronu, uczeń prestiżowej szkoły,
uosobienie blasku, szlachetnego urodzenia i arystokratycznej klasy... skrzyżowane
z prowincjonalnym Don Juanem, niestety. Zacznę od dołu:
– stopy obute w czarne, komunijne lakierki (wnosząc z jęków – lekko przyciasne);
– nogi: prążkowane spodnie o gołębim kolorze w stylu „five o’clock”;
– kadłub wraz z rękami: moja różowa koszula z żabotem, w której miałem zamiar uczyć się
flamenco;
– szyja: kieł tygrysa zawieszony na maminym łańcuszku;
– włosy: ulizane, z fikuśnym lokiem na czole, usztywnionym lakierem „Huragan”;
– wyraz twarzy: mocno zdezorientowany;
– woń: niezidentyfikowana, ale trudna do zniesienia;
– rekwizyt budzący największą grozę: dyndająca na pasku satynowa torebka, ozdobiona
licznymi cekinami.
Cisza się przedłużała. Wreszcie ojciec wykrztusił:
– O jasna cholera!
Mimo że komentarz nie był zbyt wyszukany, muszę przyznać, że nic innego nie wyraziłoby
lepiej upiornego wrażenia, jakie wywołał Gonzo swoim image’em. Stanowił wręcz uosobienie
wyobrażeń prezydenta Warszawy o tym, jak wygląda prawdziwy gej. Wziąłem oddech i wpadło
mi do głowy, że może dorwał go jakiś obłąkany domorosły projektant, jakich pełno ostatnio na
ulicach. Czyhają na Bogu ducha winnych ludzi i porywają ich, zmuszając do noszenia rzeczy
własnej produkcji. Przecież to niemożliwe, by taka stylizacja powstała w głowie dziesięciolatka!
Niestety, myliłem się.
– I co, zatkało? – zapytał Wiktorek-Potworek nadzwyczaj dumny ze swego dzieła.
– Dzwoń natychmiast po Helę i Filipa. Niech zobaczą, do czego doprowadziły ich liberalne
poglądy!
– Mama była na skraju histerii. – Może jeszcze mamy chodzić z nim na parady równości,
co?!
Ponieważ nie było jasne, do kogo właściwie kieruje to pytanie, nie odezwaliśmy się z ojcem
ani słowem. Oto nadszedł moment, gdy tak ochoczo deklarowana przez nas tolerancja dla
wszelkiej odmienności została wystawiona na bolesną próbę. To bardzo niewygodnie zamieniać
słowa w czyn, żyć zgodnie z głoszonymi przez siebie wartościami. Jeszcze raz pochyliłem głowę
przed karkołomnym i nieludzkim wręcz zadaniem każdego polityka. Już coraz mniej mnie dziwi,
że oni wszyscy są zakłamanymi schizofrenikami.
Tymczasem ktoś zadzwonił do drzwi i Gonzo rzucił się w stronę lustra, wygładzając żabot
i ukręcając loka. Pierwsza ocknęła się mama i z bojowym wyrazem twarzy pognała do
przedpokoju. Towarzyszył jej Roman, który kwicząc wniebogłosy, niecierpliwie przebierał
raciczkami. Ojciec zastygł z kocem, by znienacka złapać niegodziwego Edka w pułapkę, a ja już
prawie wykręcałem policyjny numer. Drzwi otworzyły się z impetem i mama zastygła z bardzo
głupią miną, bo przed nią nie stał żaden złoczyńca z sumiastym wąsem, żaden Sinobrody ani
żaden homo, tylko... rumiana dziewuszka w zielonych ogrodniczkach, z włosami obciętymi na
jeża. Według mnie – sekatorem. Z tylnej kieszeni wystawał jej komplet śrubokrętów,
a z przedniej klucz francuski.
– Siemana! – rozjarzyła się promiennie i wyciągając do mamy rękę, uzupełniła: – Edward
jestem.
Mama rozdziawiła buzię bardzo nieelegancko i roztarta sobie dłoń, zmiażdżoną
w powitalnym uścisku przez Edka, który najwyraźniej na drugie miał Nożycoręki.
– Nie... nie trzeba – szybko powiedział ojciec, gdy i z nim chciało się przywitać hoże
dziewczątko.
Edward w istocie musiał być TYM Edwardem, bo zarówno Roman, jak i Gonzo mało nie
posikali się z radości. Wreszcie wszyscy mogliśmy odetchnąć z ulgą, utwierdzeni w błogim
przekonaniu, że nasz rodzinny pupilek rozwija się zgodnie z naturą. Wszystko jest w najlepszym
porządeczku: zakochał się i od tej pory ma przerąbane. Będzie musiał znosić kobiece
okrucieństwo, zamartwiać się nocami, o co, u diabła, jej chodzi, i walczyć z całym zastępem
swoich rywali. Stracił głowę dla dziewczyny, która jest wyższa i silniejsza od niego i jeśli ma
sadystyczne skłonności, może go nawet przypalać rozżarzonym żelazem.
Patrzyłem, jak karmi ją sałatką z krewetek i sałatką z kurczaka bez kurczaka. Edward
otwierała raz po raz paszczę rozmiarów krokodyla i połykała wszystko z gracją. Nie widziałem
mojego bratanka tak szczęśliwego od czasu, gdy udało mu się wyprodukować saletrę.
Zrozumiałem, że Gonzo nieodwracalnie wszedł w okres bolesnego dorastania, i na samą myśl
o czekających go utrapieniach poczułem mściwą satysfakcję. Przypomniałem sobie, ile razy
mnie skompromitował, upokorzył i unieruchomił, gdyż od urodzenia trenował karate. Teraz
Edward pomści moje niedole. Da mu popalić za wszystkie czasy, nawet jeśli aktualnie robi do
niego słodkie oczy. Kobiety są bez serca i zawsze, prędzej czy później, ujawnią swą naturę
jadowitej kobry.
Wieczorem wyjrzałem przez okno. Młodzi kochankowie siedzieli na grobie Opony
i z radością upychali jakieś śrubki w satynowej torebce, która wzbudziła nasze zaniepokojenie.
Gonzo po nocach naszywał na nią cekiny w nadziei, że zachwyci Edka.
Ech... życie. Kręci się w kółko wokół tego samego schematu. Kolejne pokolenia się
zakochują i nic nie uchroni ich przed popełnieniem błędów ojców, którzy popełniali błędy
swoich ojców, i tak aż do początku świata, kiedy to Adam okazał się pierwszym frajerem i zaufał
kobiecie, skazując tym samym ludzkość na życie w wiecznym cierpieniu.
Jednak gdy Gonzo się odwrócił, pokazałem mu kciuk podniesiony do góry. Mimo wszystko
wiernie mu kibicuję. Może będzie miał więcej szczęścia z samicami niż ja.
27 września.

Ostatnia środa w Warszawie

Mam na głowie tysiąc spraw. Odebrałem dziś świeżutki dowód osobisty i od tej chwili
proszę bardzo, niech mnie policja spisuje, wystawia mandaty i kieruje sprawy do sądów
grodzkich. Jestem dorosły. DOROSŁY... hm, cokolwiek to oznacza.
Kiedy zdejmowałem ze sznurka dwadzieścia siedem par slipów i szesnaście par skarpetek,
do łazienki wtarabanił się Bulwiak i wyznał mi kolejne marzenie swego życia. Od jakiegoś czasu
miewa zachcianki, niczym kobieta w ciąży. Tym razem zapragnął skompletować sobie kolekcję
wszystkich odcinków jakiegoś czeskiego serialu z okresu zgrzebnego socjalizmu.
– Przypomina mi się wtedy dzieciństwo...
Jakie dzieciństwo? Przecież wtedy był już dawno na emeryturze, a przynajmniej miał za
sobą kryzys wieku średniego. Obiecałem jednak, że zobaczę, co się da zrobić. I kiedy wszedłem
na Allegro, oniemiałem z wrażenia, bo trafiłem na cały dział poświęcony historii
czechosłowackiej telewizji. Zamówiłem hurtem: Szpital na peryferiach, Kobietę za ladą i Pod
jednym dachem. Licytowałem dwadzieścia minut z sześcioma innymi oszołomami. O co chodzi?
Jakaś nowa choroba? Póki co, ściągnąłem Bulwiaczkowi MP3 z tematem przewodnim
i pożyczyłem mu na noc mojego iPoda. Jest zachwycony! Bulwiak, nie iPod.
Powoli ogarnia mnie przedwyjazdowa histeria. Próbuję się pakować. Mimo że Blacha
przerzuci mnie i Łucję do Łodzi swoją beemką, to i tak muszę zrobić jakąś selekcję. Ale jak tu
się rozstać z tyloma rzeczami, które były świadkami wszystkich moich wzlotów i upadków,
niespełnionych pragnień, wygórowanych oczekiwań i niezliczonej ilości nocnych polucji? No
i ten widok z okna! Tyle razy budziłem się i widziałem Zająca z naprzeciwka, jak w kalesonach
szalał w swojej łazience... Albo Zającową, ale to był już hardcore. Tak czy siak, przyszło mi
wyrwać swoje dotychczasowe życie z korzeniami i ostrożnie przesadzić w nowe miejsce. Mam
tylko nadzieję, że w czasie przeszczepu pień mi nie obumrze i nie padnę złamany próchnicą.
Ostatnia noc we własnym łóżku

A więc stało się. Od jutra wskakuję na główkę do pustego basenu. Rozpoczynam swój
tułaczy żywot. Co mi przyniesie wielki świat? Nie mam nic prócz zapału i wiary w lepsze jutro,
– i kilku ciuchów,
– i nazębnej biżuterii,
– i siedmiuset zeta miesięcznie (przynajmniej teoretycznie),
– i kasety z moją rolą we Flakach, bebechach, odchodach, siedemnastu dyskietek ze
zdjęciami rodziny i przyjaciół, ciągle zawieszającego się peceta, pościeli, czterech pudeł
z książkami, glinianej pięciokilowej donicy, transparentu mojej dawnej organizacji KOCHAJ
MNIE, ulubionego dywanika łazienkowego, kryształowego lustra po babci i dwóch skrzyń
z pamiątkami po Adeli H., – ...i mojej ściśle tajnej kolekcji dla bardzo, bardzo, baaardzo
prawdziwych mężczyzn. Trzysta dwanaście numerów!
Jednym słowem: mam niewiele.
Czwartek. Dramat rozstania

Dziś rano ustanowiliśmy nowy rekord w kategorii „łzawe pożegnania nie do wytrzymania”.
Przebiliśmy nawet Bogarta i Ingrid Bergman w Casablance*. Blacha prawie pół godziny grzał
silnik, czekając, aż wsiądę. Melodramatyczne klimaty rodem z bulwarowego wodewilu wprost
rozrywały nam serca. Płakaliśmy jeden przez drugiego, jakbym co najmniej miał wykupiony
bilet na rejs „Titanikiem”. W dodatku przez trójkąt bermudzki. Dopiero teraz mogłem zobaczyć,
jak bardzo byłem niezbędny w życiu mojej rodziny. Nie wiem, co się z nimi stanie, jak wyjadę.
Kto im ugotuje, zaopatrzy lodówkę, będzie pamiętał o terminowym płaceniu rachunków
i pilnowaniu, by Gonzo nie za wcześnie skonstruował nową broń masowej zagłady?
– Mamo – powiedziałem, wręczając jej spis niezbędnych czynności i spraw do załatwienia –
pamiętaj, że Bulwiaczek musi mieć lewatywę co drugi dzień. I opuszczaj wieczorem, na miłość
boską, żaluzje w łazience. Albo przynajmniej sprzedawaj bilety tej połowie osiedla, która ściąga
tłumnie w porze twojej kąpieli.
– Krystyno, jak ci nie wstyd! – oburzył się ojciec. – To ja się nie mogę doprosić, a ty tu
urządzasz potajemnie jakieś kino domowe?
Mama syknęła tylko, że jest psem ogrodnika, i wróciła do upychania moich bagaży. Muszę
przyznać, że Łucja miała dużo mniej klamotów. Cóż, z tego wniosek, że ma znacznie uboższe
życie wewnętrzne. Blacha był przerażony:
– Zniszczycie mi tapicerkę!
Jego obawy były nawet uzasadnione, bo w ostatniej chwili przytargałem jeszcze pół
ususzonego ogrodu botanicznego, z czego najkrótszy element miał metr. Niestety, nigdzie nie
chciała się zmieścić donica, którą Brukselka ulepiła dla mnie kiedyś na kole garncarskim. Oboje
byliśmy wtedy na gigancie i mieszkaliśmy w squacie... ach, stare dzieje.
Ojciec zaproponował, żeby ją w takim razie zostawić, ale jak miałem rozstać się
z najcenniejszą relikwią? Próbowaliśmy na wszystkie sposoby wepchnąć ją do auta
zapakowanego po dach, ale się nie dało.
– Oj, gdyby się tak potłukła, nie byłoby teraz problemu – fuknęła mama.
Chwyciłem donicę mocno, bo gotowa była mi ją naprawdę wyrwać i rozbić o bruk. Nigdy
nie była wrażliwa na kwestie natury intymno-duchowej. Postanowiłem, że zabiorę ze sobą ten
gliniany skarb, nawet gdybym musiał przez całą drogę jechać w nim na głowie.
Kiedy usadowiłem się obok kierowcy i wspólnym wysiłkiem udało nam się zamknąć drzwi,
na podwórko wpadli zdyszani Filip i Hela, z daleka wymachując rękami.
– Jakie to szczęście, że zdążyliśmy – odetchnęła moja uwodzicielska bratowa, falując
biustem na prawo i lewo.
– Właściwie to nigdzie nam się nie spieszy – rzekł ochoczo Blacha i zaczął gramolić się
z samochodu. Na widok Heli kompletnie wariuje. Jednak Łucja była stanowcza.
– Jedziemy, Fryta!
Fryta? Ha, ha, dobre sobie! Faktycznie, Blacha się strasznie roztył w tej lewicowej
młodzieżówce. Gdy należał do Młodzieży Ziem Przodków, dbał przynajmniej o kondycję.
Średnio raz na tydzień mieli obowiązkowe bojówki i „kryształowe noce”. Ale taki styl okazał się
zbyt wyczerpujący dla jego psychiki. Za to teraz wiedzie spokojne życie i obrasta w tłuszcz.
Blacha i Łucja słuchali utyskiwań Elki (jak to my ruszamy w wielki świat, a ona do garów
i dzieci), ja zaś żegnałem się z Filipem.
– Graba, brachu. Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć. W kwestii panienek,
szczególnie.
Puścił do mnie perskie oko i klepnął mnie w plecy. Kiedy już odzyskałem normalny oddech,
podziękowałem mu za troskę i za... 500 zeta! Mój brat potrafi czasami być znośny. Choć raz
pomyślał nie tylko o sobie.
Wreszcie nadeszło najgorsze, czyli seria różnorodnych pocałunków:
– niecierpliwych i udawanych (mama),
– kompletnie niemęskich (zapłakany ojciec),
– źle wycelowanych i mokrych (Bulwiak i Rudolfik),
– namiętnych (Hela),
– zdawkowych (Filip i Elka).
W pożegnalnym korowodzie zabrakło tylko Gonzo, który (jak się później dowiedzieliśmy)
razem z Edwardem tkwił zaklinowany we włazie wylotowym mokotowskich kanałów.
Łódź. Ziemia Obiecana

Około dziewiętnastej podjechaliśmy z fasonem pod akademik. Blacha szybko wywalił nasze
graty na chodnik i tyleśmy go widzieli. Spieszył się na jakieś głosowanie nad wotum zaufania.
On prowadzi jak szatan i ma za nic drogówkę.
– Kiedyś kogoś zabijesz – powiedziałem z przerażeniem.
– Mam nadzieję, że nie nas – dodała Łucja. – Od dziś przestaję z tobą jeździć.
Coś w tym jest, dwugodzinna podróż z Blachą za kierownicą zostawiła trwały ślad w naszej
psychice. Jeszcze teraz wiatr hulał mi w czaszce.
– Spoko, luz – Blacha włożył rękę do kieszeni i wytarł chusteczką pot z tłustego czoła. – Po
wyborach będę już miał immunitet.
Pięknie! Jak widać polityka jest dla niego jedynym interesującym sposobem
zaprzepaszczenia honoru i dobrego imienia. To już nie jest misja, nie jest powołanie. To po
prostu szybka fucha. Jak skok na bank. Rachu ciachu i szukaj wiatru w polu, po nas choćby
potop. Kiedy widzę w telewizji kolejnych kandydatów na prezydenta, żałuję, że Fellini już nie
żyje. W jego filmach zawsze roiło się od ludzkich dziwolągów, szaleńców i wybryków natury.
Miałby w czym wybierać. Taki na przykład kosmita z Peru. Pojawia się i znika. Za każdym
razem ma nową żonę, ale wciąż to samo spojrzenie stałego rezydenta Tworek. Myli KRUS
z ZUS-em i zawsze jest z siebie zadowolony. Albo taki kardiolog po przejściach. Ludzie myślą,
że jak stworzył sztuczne serce, to stworzy nam tutaj sztuczne Las Vegas. Lecz moim faworytem
jest niewyrośnięty kaczorek o niezłomnym morale. Już teraz wywija sza – belką i obiecuje
Polskę dla Polaków, babę dla chłopów oraz przymusowy odwyk dla kochających inaczej.
A najgorsze jest to, że... ich jest dwóch!!! Więc mam pytanie: czy prezydentem może zostać
ktoś, kto popełnił przestępstwo? Przecież, u licha, klonowanie jest niezgodne z prawem!
Tak oto sobie rozmyślałem, stojąc nad stertą bagaży na słynnej ulicy Piotrkowskiej,
w samym centrum Łodzi, która od zawsze była portem różnych życiowych rozbitków. Jak to
opisał Reymont, wszyscy oni zakładali potem fabryki i jeśli nie wymarli wcześniej na gruźlicę,
wykładali podłogi złotymi sturublówka – mi. Na koniec z fantazją plajtowali i strzelali sobie
w łeb. Może więc i mnie się powiedzie? Bo o Łucję jestem spokojny. Z taką urodą i z takim
zgryzem dojdzie dziewczyna na szczyt. Muszę mieć tylko oko na jej cnotę. Albo to, co z niej
pozostało.
Portiernia akademika Łódzkiej Szkoły Filmowej

Kiedy weszliśmy do środka, dumnie niosąc w rękach cały plik kserokopii, zawiadomień
i potwierdzeń, że mamy prawo być w tym miejscu i w tym czasie, czekała nas niemiła
niespodzianka. Pomijam już fakt, że nigdzie nie było fanfar, lokalnej telewizji i błyskających
reporterskich fleszy. Nie tak chyba powinno się witać przyszłych artystów i twórców kultury
polskiej? Ale to, co usłyszeliśmy na portierni, to były Himalaje bezczelności!
– Dzień dobry – uśmiechnęliśmy się przyjaźnie. – No to jesteśmy.
– I co z tego? – zapytał nieduży człowieczek wpatrzony w ekran telewizora i siorbiący
herbatę z łyżeczką w szklance.
– Jesteśmy studentami Filmówki i będziemy tu mieszkać – powtórzyłem głośniej.
– A założymy się? Buahahahaha – zarechotał ten... ten cięć!
– Proszę pana, ja będę aktorką i mam tu spać. – Łucja wysunęła się do przodu, ale jej
powalająca fizjonomia nie powaliła wrednego dziada nic a nic.
– Różne tu przychodzą i tak samo mówią. Spać śpią, ale aktorką rzadko która zostaje... A ja
bez zameldowania nie wpuszczę.
– No, ale my nie mamy nic przeciwko temu, żeby się zameldować! Proszę, tu jest decyzja
o przyznaniu miejsca w akademiku. – Podsunąłem mu dokumenty, choć nie wyglądał na takiego,
co lubi czytać.
– Ta decyzja jest nieważna – zawyrokował, w dalszym ciągu nie obdarzając nas ani jednym
spojrzeniem.
– Ale tu jest podpis kierowniczki! – wykrzyknęła Łucja bliska płaczu.
– Kierowniczka też jest nieważna.
Po tym zaskakującym zdaniu wstał i pierwszy raz mogliśmy w całej krasie zobaczyć Jego
Najwyższą Nikczemność.
– Od szesnastej do ósmej rano następnego dnia... – zawiesił dramatycznie głos.
– Od szesnastej do ósmej rano... – powtórzyliśmy za nim bezwiednie.
– JA TU RZĄDZĘ! Buahahahaha!
O Boże... a więc wariat! W dodatku faszyzujący. Usiedliśmy zrozpaczeni na schodach. Co
mamy teraz robić? Bez dachu nad głową, sami w obcym mieście. Przecież nie będziemy spać na
ulicy!
– Wymyśl coś – Łucja spoglądała na mnie z nadzieją.
– Już się robi, tylko odpalę swój przenośny zestaw „Mały Einstein” – ironizowałem.
– To może zadzwonimy do Blachy? Postraszy go przez telefon swoimi znajomościami –
myślała na głos moja pierwsza miłość. – Słuchaj, a w ogóle to jak Blacha ma na imię? – zmieniła
nagle temat.
– Mnie pytasz? To ty byłaś jego dziewczyną! Ale faktycznie, jakoś nigdy nie przyszło mi do
głowy, że on też musi mieć jakieś imię.
– Ja nie byłam jego dziewczyną, tylko pozwoliłam, żeby tak myślał! – uściśliła z typowo
kobiecą logiką. – Zadzwonię do niego, może coś wykombinuje.
– Myślisz, że temu cieciowi ktoś odbierze tymczasową władzę? Koleś czekał całe życie na
taką okazję. Może się wreszcie poczuć ważny. – Kreśliłem psychologiczny mechanizm,
kierujący tą kreaturą. – Ręczę ci, że za nic nie przepuści okazji do utarcia komuś nosa. Mamy
tylko pecha, że wstrzeliliśmy się w ten moment. Zresztą, spójrz na niego.
Portier z ważną miną włączał i wyłączał brzęczyk otwierający bramkę, za którą schody
wiodły do studenckich pokoi. Z pewnością wygrałby casting na nadzorcę w Abu Ghraib.
Nagle przez korytarz przetoczyła się skłębiona grupa artystycznej młodzieży. Jeden chłopak
(ogolony na łyso, z brodą do pasa) zatrzymał się na chwilę i zwracając do portiera, rzucił:
– Co, Mundeczku? Złapało się kolejne ofiary? Jest świeże mięsko?
– Będą mielone kotleciki! – zaśmiała się reszta.
– Spokojnie – tym razem brodacz przemówił do nas – pozwólcie się Mundziowi zabawić.
On po prostu od czasu do czasu musi kogoś pożreć żywcem, hahaha!
– Taka karma! – skomentował chór i wytoczył się na zewnątrz, zostawiając po sobie
charakterystyczny zapach piwa i skrętów.
Po ich wyjściu Mundek przygarbił się nieco i tkwiący w nim mały Hitlerek zaczął się
raptownie kurczyć.
– Mogę wam pomóc, bo mam dobre serce – zaczął z innej beczki.
– O, to nie ulega żadnej wątpliwości – podchwyciłem ochoczo. – Od razu powiem, że
nierząd nie wchodzi w grę.
– Trudno. – Ususzył w uśmiechu pożółkłe siekacze. – Za drobną opłatą udostępnię wam
mały pokoik. Moglibyście się tam przespać, a rano, jak przyjdzie kierowniczka, załatwi się
wszystko jak trza.
Zrobiliśmy z Łucją szybką zrzutkę i doszło do błyskawicznej wymiany. Za dwadzieścia
złotych staliśmy się tymczasowymi posiadaczami małego kluczyka.
– Bez dostępu do Internetu – zaznaczył lojalnie Mundek.
Pokoik był pozbawiony dostępu nie tylko do Internetu, ale też do wody, toalety, okna
i powietrza w ilości wystarczającej do przeżycia. Był po prostu małym schowkiem na szczotki
i środki czystości, z którego za dnia korzystały sprzątaczki. Łucja patrzyła na to z rosnącym
przerażeniem. Ktoś, kto do tej pory spał pod satynową kołdrą w łożu z baldachimem, musiał
przeżyć oczywisty szok. Natomiast mnie, po latach psychicznej poniewierki, nic nie było
straszne.
– Oj, przestań – starałem się nie dopuścić do ataku histerii – nie jest tak źle. A szczury
musiałyby być naprawdę zagłodzone, żeby podczas snu wygryźć nam gałki oczne.
– Szczury???! – Głos Łucji zamieniał się w sopran koloraturowy. – Tu są szczury?
– Możesz spać na mnie – zaproponowałem.
– Eee, to tylko trochę większe myszki. Przecież mnie nie zjedzą... brr!
Cóż, jak widać wybrała mniej obrzydliwą opcję. Przegrałem z gryzoniami!
Kiedy już zrobiliśmy sobie prowizoryczne legowisko, Łucja kazała mi zamknąć oczy.
– Zmywam makijaż. Za żadne skarby nie możesz mnie bez niego zobaczyć! – ostrzegła.
Przez moment przestraszyłem się, że tak naprawdę wygląda jak Shrek albo Oleksy i tylko
rano naciąga ludzką maskę. Ale zaraz potem przypomniałem sobie, że kobiety mają
prawdziwego świra na tym punkcie. Zawsze myślą, że jak się nie umalują, to facet ich nie pozna.
Tymczasem mężczyzna rzadko kiedy patrzy powyżej kobiecego biustu. Filip opowiadał, że
Kasica Łasica, nawet jak szła pod prysznic, to robiła sobie specjalny makijaż. Ale ona była nad
wyraz szpetna i bez specjalnej charakteryzacji nie dało się z nią hm, tego... koegzystować.
Kiedy otworzyłem oczy, Łucja już się owinęła swoją falbaniastą spódnicą po czubek głowy.
– Nie wygłupiaj się – szepnąłem. – Jeszcze się udusisz i ranek powitam z trupem u boku.
Słyszysz?
Nachyliłem się, próbując odkryć chociaż rąbek.
– Nieeeee!!!
Skoczyłem jak oparzony, potrącając butelkę z jakimś rozpuszczalnikiem. Jeszcze tego
brakowało, żebyśmy spali w oparach benzyny czy innego świństwa! Na szczęście nic się nie
wylało. Zostawiłem wariatkę w spokoju i zanim się obejrzałem, eteryczne bóstwo chrapało
głośniej niż mój ojciec przed operacją polipów. Pozostało mi już tylko włożyć stopery do uszu
i zasnąć. Próbowałem wyciągnąć nogi, ale mimo mojego niskiego wzrostu i tak były za długie.
Poprawiłem pod głową ukochany jasiek, który po śmierci Opony znów był mój, i wtedy coś
zaszeleściło.
List od tajemniczej nieznajomej!
Będę się streszczać, bo szkoda czasu.
Eee, to tylko list od mamy.
Sprawy mają się tak: jeśli będziesz srał w gacie, żeby inni cię akceptowali, to guzik z tego
wyjdzie. Musisz wrzucić na luz. Gdybym ja się przejmowała tym wszystkim, co ludzie o mnie
myślą, już dawno musiałabym popełnić harakiri. Najważniejsze, żebyś akceptował sam siebie.
Ludzie to barany, wystarczy im tylko tonem nieznoszącym sprzeciwu zasugerować, że jesteś
fajny, a zaraz to zaczną powtarzać. Tak więc: bądź zawsze sobą i nie przejmuj się za bardzo, nie
ufaj nikomu i nie pokazuj, że na czymś ci zależy. Dajesz wtedy drugiemu człowiekowi broń do
ręki. Idź zawsze za swoimi marzeniami, codziennie do przodu i nie poddawaj się, bez względu na
to, jak bardzo inni chcieliby cię zniszczyć. Twoją siłą jest wiara. W siebie. I moja wiara.
W ciebie. Hoiugh.
Krycha
Kurde, coś jeszcze miałam napisać, ale mi uciekło. Aha, kocham cię.
No i czy ja mogę być normalny, mając taką matkę? Dobrze, że Łucja śpi i nie widzi, jak...
pociągam nosem ze wzruszenia.
Piątek. Ciągle w schowku

Zaciął się zamek i nie możemy wyjść. Czeka nas zbiorowy atak klaustrofobii, tym bardziej
że Łucja ciągle siedzi w spódnicy na twarzy.
– Wyglądasz niczym afgańska kobieta.
– Zamknij się i podaj mi lusterko.
Próbowałem podejrzeć, czy faktycznie pod turkusowymi zwojami kryje się tak dobrze mi
znana twarz, ale Łucja była sprytniejsza. Zupełnie nie wiem, jak w tej sytuacji zdołała się
umalować?
Majstrowałem przy zamku i byłem pewien, że za chwilę jedno z nas na pewno zemdleje.
W maciupkim pokoiku było coraz mniej tlenu. Miałoby to jednak tę korzystną stronę, że bez
metody usta-usta już by się nie obeszło. Co prawda fatalne zauroczenie moją koleżanką dawno
minęło, jednak sprzyjające warunki robią swoje. Trudno się oprzeć, prawda? Może więc mam
jakieś prawdziwie męskie geny? Tego jednak się nie dowiedziałem, bo na zewnątrz zachrobotał
klucz. Niebawem zostaliśmy uwolnieni, stając twarzą w twarz z dwuosobową grupą
porządkową.
– Skaranie boskie z tymi chłopakami! – zaskrzeczała sprzątaczka i zdzieliła mnie brudną
szmatą przez plecy.
– Dziewucha też nie lepsza – dorzuciła druga. – Matka z ojcem świniaka sprzedali, żeby
córka na artystkę się kształciła, a ona co? – Pytanie zawisło w powietrzu.
– A ona co? – powtórzyłem, bo sam byłem ciekaw.
– A ona się wyciera po schowkach! A pójdą mnie stąd!
Zbieraliśmy swoje graty, starając się zachować ludzką godność, tak bezpośrednio zbrukaną
przez podrzędny personel.
– A żeby mnie tylko denaturatu nie wypili, bo zgłoszę kierowniczce! – odgrażały się jeszcze.
– Ledwo toto podrosło, a już pije na umór. Trzeba najpierw panem aktorem albo
przynajmniej jakimś reżyserem zostać!
– Wypraszam sobie! Jakim prawem pani tak się do nas odzywa? I jakim prawem mówi mi
pani na ty? Trochę szacunku dla wykształconych ludzi – zaoponowałem, starając się wyglądać
godnie i dystyngowanie.
– Ooo, patrzcie go! – zaśmiały się wiedźmy i chwyciły mopy. – Oj, bo jak zdzielę...
Fala upokorzenia i bezsilnej furii zalała mi oczy. No, tego było już za wiele! Jeszcze się tu
nie zdążyłem zameldować, a już wielokrotnie mnie znieważono. Jestem pełnoletni, mam maturę,
żądam szacunku! Jak długo jeszcze byle kto będzie mną poniewierał?
– Milczeć!!! – wrzasnąłem, aż Łucja podskoczyła ze strachu. – Proszę do mnie nie
przemawiać! Nie jest pani dla mnie żadnym partnerem do dyskusji! Natychmiast: imię,
nazwisko, stopień służbowy i numer telefonu do pani przełożonego!
Teraz im pokażę, kto tu jest inteligentem, a kto tanią siłą roboczą. Plebs musi znać swoje
miejsce!
Sprzątaczki patrzyły na mnie w milczeniu, najwyraźniej zatkało je i zaraz zaczną błagać
o wybaczenie.
– A w dupę się cmoknij – odezwała się wreszcie jedna z nich. – Chodź, Zocha.
I zbierając swoje wiadra oraz detergenty... poszły. Myślałem, że mnie szlag trafi na miejscu!
– Ja do radia... do telewizji... do samego rektora! – z trudem łapałem oddech.
– Daj spokój – Łucja wachlowała mnie chusteczką – bo znów dostaniesz nerwowej wysypki.
Ma rację, muszę się opanować. Jeśli chcę tu przetrwać, nie mogę już na samym początku
lądować w kaftanie bezpieczeństwa. Napiłem się wody mineralnej i poszliśmy do kancelarii
dopełnić wszelkich meldunkowych formalności.
Pani kierowniczka powitała nas radośnie:
– Witamy, witamy. Już mi pan Rajmund wspominał, że mamy nowych studentów. Mam
nadzieję, że zajął się wami troskliwie? On wprost uwielbia swoją pracę. Mógłby na okrągło brać
dyżury. Niestety – rozłożyła bezradnie ręce – prawo pracy zabrania wyzysku. Wracając do
rzeczy: w naszym domu, w którym robimy wszystko, by jak najbardziej przypominał wam dom
rodzinny, obowiązują pewne zasady. O dwudziestej drugiej cisza nocna. Powinniśmy wówczas
właściwie zamykać drzwi wejściowe, ale studenci dopiero wtedy się budzą i wychodzą na
miasto. Słodkie wampirki... – zachichotała.
Zanurzyła się do połowy w wielkiej, metalowej szafie i wyłoniła z kartką.
– Tu są wszystkie numery telefonów, jakie student naszej słynnej uczelni powinien znać na
pamięć. Przede wszystkim knajpa Łódź Kaliska. Następnie rektorat, sala projekcyjna,
montażownia, biblioteka, stołówka, centrala akademika. Poza tym: hydraulik, elektryk, pani
sprzątająca (urocza, nawiasem mówiąc), moja komórka (tylko w nagłych wypadkach), policja,
pogotowie, izba wytrzeźwień. Opłata za pokój do dziesiątego każdego miesiąca, osobno za
telefon i Internet. To chyba wszystko. Jakieś pytania?
Otworzyłem usta, ale nie dała mi dokończyć.
– Już odpowiadam. Nie sprowadzamy tu pań lekkich obyczajów. Proszę się z nimi spotykać
na terenie szkoły.
O matko, gdzie ja jestem? Kroi się istna Sodoma i Gomora.
Sobota

Siedzę w pokoju, który przez najbliższe dwa lata będzie moim domem. Schronieniem na
dobre i złe.
Dokwaterowano mnie do dwóch cudzoziemców z tak zwanego roku zerowego. Wspaniale,
będzie okazja do szlifowania języków obcych. Łucja mieszka piętro wyżej w dwuosobowym
pokoju z jakąś sympatyczną dziewczyną z animacji. Olga powiedziała nam, że tu się nawet da
wytrzymać, jeśli tylko uodpornimy się na hałas.
– Karnawał trwa cały rok, nie tak jak w Rio – uśmiechnęła się.
Faktycznie, od wczoraj nie udało mi się zmrużyć oka. A jeszcze nie wszyscy studenci dotarli
z wakacji! Do tej pory nie znam też swoich współlokatorów. Sądząc po porozrzucanych
puszkach po piwie i walających się na biurku fifkach, jeden z nich musi być bardzo rozrywkowy.
Drugi ma przy łóżku karimatę i cztery pary równiutko poustawianych wietnamskich tenisówek.
Zaś w szafie leżą poskładane torby w charakterystyczne paski, tak dobrze mi znane ze Stadionu
Dziesięciolecia.
Rozpakowałem się, z trudem mieszcząc cały dobytek na przydziałowym stoliku i dwóch
półkach wspólnego regalu. Pożałowałem też, że ciągałem ze sobą te ususzone badyle.
Wystawiłem je na balkon. Przy okazji na sąsiednim zobaczyłem coś przedziwnego. Pełno tam
było różnych orientalnych garów, ceramicznych doniczek z ziołami i kartonów w arabskie
napisy. Jednak największy szok budził widok ogromnej, gigantycznej, ogryzionej kości! Jakby
ludzkiej... Wzdrygnąłem się na myśl, że moim sąsiadem może być stado kanibali przybyłych
z odległego kraju. Nasza Filmówka jest przecież sławna na całym świecie i co roku przyjeżdża tu
mnóstwo chętnych ze wszystkich zakątków kuli ziemskiej. Postanowiłem nie wpadać jeszcze
w panikę, tylko zaczekać, aż sytuacja się choć trochę wyjaśni. Zwiedziłem koedukacyjną
łazienkę z dwiema kabinami natryskowymi. Niestety, bez drzwi. Ciarki mnie przechodzą na
myśl, że każdy będzie mógł za friko podglądać moje nagie ciało. Będę musiał wystawić kogoś
na czatach. Chociaż z drugiej strony wątpię, czy w tej siedzibie moralnego zepsucia cudza
golizna jeszcze robi na kimś wrażenie. Aż dziwne, że Liga Polskich Rodzin nie złożyła dotąd
wniosku o natychmiastową rozbiórkę akademika.
Ponieważ mój wieloletni pecet nie chciał odpalić, zadzwoniłem do domu. Potrzebowałem
fachowych instrukcji Gonzo. Po sześciu sygnałach nikt nie podniósł słuchawki. Włączyła się
tylko automatyczna sekretarka i głosem mamy przyjaźnie obwieściła:
– Tu mieszkanie Gąbczaków. Nie chce nam się odebrać, więc zostaw wiadomość.
– Po długim sygnale – dodał ojciec. – Albo po krótkim – zastanawiał się.
Przez chwilę była cisza.
– Krystyna! – dało się słyszeć po chwili. – Po długim czy po krótkim?
– Nie zawracaj mi gitary! – odkrzyknęła mama z daleka. – Kogo to obchodzi? Ważne, żeby
się streszczał i spadał.
Tyle razy namawiałem ich, by zmienili nagranie. No przecież to się nie mieści w głowie!
Wychodzimy na jakichś głupków. A już szczególnie zdezorientowani są pacjenci mamy, którzy
chcą się umówić na terapię.
Zatelefonowałem jeszcze raz. Dlaczego nikt nie odbiera? Może coś się stało? Może Gonzo
znowu majstrował przy zaworze z gazem i nie mam już domu?
Albo Bulwiak umarł i wszyscy są na pogrzebie? Ale chybaby mnie zawiadomili? Przecież to
ja się nim najwięcej opiekowałem i zawsze obcinałem mu paznokcie u nóg, choć nie było to ani
łatwe, ani przyjemne.
– Czego, do diabła? Mama.
– To ja – powiedziałem. – Dlaczego nie odbieracie telefonu?
– Bo oglądamy od wczoraj longiem wszystkie seriale, które zamówiłeś dla Bulwiaczka. Już
siedemnasta godzina. Ojciec odpadł pierwszy – poinformowała.
Uff! A więc wszystko w porządku.
– Streszczaj się, doktor Błażej właśnie przyznaje się do romansu z pielęgniarką – rzuciła
mama niecierpliwie.
– Potrzebuję Gonzo.
– Nie ma. Instalują u Edwarda wyrzutnię rakiet.
– Co???
– Spokojnie. Całkiem malutka. To właściwie nie wyrzutnia, tylko wyrzuteńka, ha, ha...
– Mamo...
– No? Ej, cofnijcie tę scenę, bo Rudolf mi tu truje i nie widziałam – rzuciła w głąb
mieszkania. Słyszałem marudzenia Heli i Filipa, że chcą oglądać dalej.
– Mamo... bo ja, boja...
– Załatwione. To wszystko? – zapytała mama w roztargnieniu.
Nie miałem wątpliwości, że słucha mnie jednym uchem i całą sobą jest w serialowej
rzeczywistości.
– Znalazłem ten list od ciebie i tego... fajnie, że go napisałaś.
– Na zdrowie – uśmiechnęła się i rozłączyła, zanim zdążyłem się pożegnać.
Ona nie znosi żadnych sentymentów. Otrząsa się wtedy ze wstrętem, jakby ją kto wrzucił do
lodowatego bajora.
Usiadłem na łóżku i pierwszy raz zatęskniłem za moją postrzeloną rodzinką. Wyobraziłem
sobie, jak kłębią się wszyscy przed telewizorem, przepychając się i wyrywając sobie pilota.
Panuje nieustający harmider i bałagan. Ale dobrze mi znany, więc jakiś taki swojski
i bezpieczny. Hm...
Gorączka sobotniej nocy

Postanowiliśmy wypuścić się z Łucją na mały rekonesans. Naszym przewodnikiem miała


być Olga, ale porwał ją twórczy szał. Pobiegła do pracowni fotograficznej naświetlać jakieś
klisze i wyskrobywać na nich chore wzory. W związku z tym, że nie znaliśmy dobrze miasta,
trzymaliśmy się tylko Piotrkowskiej. Po obu stronach tej długaśnej ulicy ciągnęły się
wyremontowane i nastrojowo podświetlone secesyjne kamienice, które ostatnio masowo
odzyskiwali dawni właściciele. Na długości kilometra naliczyłem czternaście knajpek. Każda
brama kryła atrakcyjne podwórko, pełne małych i dużych melin dla miłośników gastronomii
alternatywnej. Wystarczyło tylko zastukać pieniążkiem w okienko, a już można było
posmakować szpitalnego spirytusu i zagryźć słoniną. Jeśli się miało niefart, to wzrok szlag trafiał
na zawsze. Jednak największą atrakcją tego miejsca były prawdziwe riksze, którymi kierowali
pijani rikszarze wożący pijanych łodzian. Jeździły tam i z powrotem, bo zarówno kierowca, jak
i pasażer zapomnieli, dokąd się mieli udać. Podobno Łódź jest jedynym europejskim miastem
oferującym takie usługi! Natychmiast zafundowaliśmy sobie przejażdżkę. Było fantastycznie,
choć mieliśmy małą stłuczkę z inną rikszą. Pod względem kierunków ruchu drogowego ten
słynny deptak przypominał Indie. Brakowało tylko krów.
W mieście panuje niezwykła atmosfera leniwej dekadencji. Nikt tu nie gna na złamanie
karku, ludzie przechadzają się niespiesznym krokiem, a jak poczują zmęczenie – kładą się
wprost na jezdni. Straż miejska zdaje się być nad wyraz przyjazna mieszkańcom. Pełna ciepłej
wyrozumiałości, delikatnie przenosi wypoczywających na okoliczne skwery. Mnóstwo tu
różnych dziwaków, artystów i kloszardów, którzy zgodnie dzielą się fajkami lub napadają na
niemieckich turystów. A przy pasażu Schillera jest prawdziwa Aleja Sławy na wzór tej
w Hollywood. Można bezkarnie podeptać gwiazdy Zanussiego, Machulskiego, Jandy, czy kogo
tam się chce. Jednym słowem: wystarczyła krótka przechadzka, a już wiedziałem, że pokocham
to miasto!
Zapłaciliśmy spoconemu rikszarzowi i wysiedliśmy kolo najsłynniejszej łódzkiej knajpy. To
była mekka wszystkich spełnionych i niespełnionych artystów, ich koślawych muz oraz siedziba
legendarnej, skandalizującej grupy Łódź Kaliska. Ta awangardowa formacja od dawna spędza
sen z powiek krytykom sztuki i władzom miasta. Godzi bowiem w ogólnie obowiązujący, jedyny
właściwy system wartości. Zdegenerowani twórcy uwielbiają wykorzystywać motywy
turpistyczne i zamiast pokazywać estetycznych małżonków podążających w zgodzie na
niedzielną mszę, zawalają miasto podobiznami zapitych mord, poobijanych pysków i bab
z dużymi cycami.
Obecny prezydent Łodzi od dawna rwał sobie nad nimi włosy z głowy i przy drugiej
kadencji był już prawie łysy. Bo też to przedziwne i krnąbrne miasto pełne jest sprzeczności.
Z jednej strony ziemia rodzinna Leszka Millera, las nieczynnych fabrycznych kominów
i pokolenia słynnych łódzkich szwaczek. Z drugiej strony obyczajowe rozpasanie i pieniące się
niczym chwasty zastępy studentów aż trzech szkół artystycznych: Filmówki, Akademii Sztuk
Pięknych oraz Akademii Muzycznej. Filmowcy, plastycy i muzycy. Sam kwiat narodu!
A w środku tego całego bajzlu konserwatywne władze miasta, które bezskutecznie nawołują do
odnowy moralnej. I mimo wielkich starań herbem Łodzi wciąż jest zwykła łódka, a nie
wypasiony okręt szturmowy z koloratką na lufach.
Już mieliśmy zajrzeć do Kaliskiej, ale przypomniały nam się ostrzeżenia Olgi. Ta knajpa to
studnia bez dna, wciąga niczym bagno i zanim się obejrzysz, to już tam jesz, tam śpisz, tam
przede wszystkim pijesz. Masz zawaloną sesję i napięte stosunki w dziekanacie. Grozi ci
przymusowy odwyk.
Mimo tych strasznych konsekwencji w środku bulgotał dziki tłum wylewający się co chwila
na zewnątrz i wciągający nowe ofiary. Zewsząd dobiegało granie na bębnach, piski i śmiechy
przeplatane narkotycznymi dyskusjami na temat polityki, ceny piwa i wygórowanych kosztów
wywołania negatywu.
Staliśmy na chodniku, łapczywie chłonąc atmosferę tego magicznego miejsca. Obok nas
przeszedł kolorowy zastęp chłopaków obwieszonych kamerami, aparatami fotograficznymi,
statywami i puszkami taśmy filmowej. Zatrzymali się i powiedzieli do Łucji:
– Zabieramy cię. Po tej nocy nic już nie będzie takie samo.
Ta spłoszyła się jak łania, choć widziałem, że oczy jej rozbłysły. Spojrzała na mnie, jakby
ważąc wszystkie „za” i „przeciw”. Jednak lojalność wzięła górę.
– Dzięki, chłopaki. Jeszcze nie raz będzie okazja.
– Okejas. Tylko nie ciągnij wszędzie za sobą tego zadrutowanego wytrzeszcza!
Zarechotałem razem z nimi, rozglądając się ciekawie na boki. Też chciałem zobaczyć tego
głupka. I nagle natrafiłem na poważne spojrzenie Łucji.
– Chodź – wzięła mnie pod rękę – jeszcze będą cię prosić, żebyś się z nimi zakumplował.
Czy to znaczy... czy to znaczy, że... ja jestem tym wytrzeszczem?!
Poniedziałek. Piąta rano

Za kilka godzin zaczynam zajęcia. Bez względu na to, jak ciężkie będą moje studia, wiem,
że ich nie skończę. Chyba że znajdę inne lokum. Dopiero umilkła muzyka i dwadzieścia osób
tłoczących się na moim łóżku poszło spać. Pokój tonie w petach, a na balkonie ktoś bezczelnie
puścił pawia wprost w moją botaniczną kompozycję. Mam duszności i zawroty głowy. Z trudem
próbuję zebrać myśli i nie wyskoczyć przez okno z bezsilności.
Na razie poznałem pierwszego z moich dwóch współlokatorów. Aż boję się pomyśleć, co
będzie, gdy i drugi okaże się równie rozkoszny.
Kończyłem wczoraj myć podłogę, gdy otworzyły się drzwi i jacyś kolesie rzucili na łóżko
bezwładne ciało. Miało rozbity łuk brwiowy i śnieżnobiałe spodnie starannie zaprasowane
w kancik, z plamami niewiadomego pochodzenia.
– Helmut odjechał – zakomunikowali i wyszli.
Zostałem z nieprzytomnym nieznajomym, śmierdzącym jak dwie gorzelnie i jeden browar,
ale za to wysokoprocentowy. W popłochu sprawdziłem mu puls i póki nie przebudził się pod
wieczór, regularnie przystawiałem mu do ust lusterko, sprawdzając, czy żyje. Kiedy się ocknął,
uniósł powiekę i zapytał z silnym niemieckim akcentem:
– Donnerwetter, straszne mię kopf żabólowuje. Jeszt aszpyryna?
– Jest. Dać?
– Proszę, dżękuja, przepraszam – wypowiedział na wszelki wypadek wszystkie znane mu
grzecznościowe zwroty. – Helmut Kapsmiller jestem. Mój dżad był graf.
– Grafoman? – spytałem ironicznie.
– Hrabia. Miał wielka fabryka w Polszka. Tylko mu bolszewyky zabrały. Szwynie, sapsz...
safpsz, zaszfp... tfu!
– Zaprzańcy – wszedłem mu w słowo.
– Jak? Ładnie – ucieszył się.
Helmut bardzo zachłannie uczył się polskiego, wyraźnie zafascynowany tym językiem.
Chwalił mi się, że pierwsze słowa, jakie zdołał wymówić absolutnie bezbłędnie, brzmiały:
spirytus rektyfikowany.
– Co będziesz studiował? – zapytałem, mając nadzieję, że Helmut właśnie zrezygnował ze
wszystkiego i wraca do siebie.
– Reżyszerię. Kcem robycz fylm o kompleksze polszko-nemieckym. Bo ja też mam
kompleksza. Najeż... najeż.
– Najeźdźcy – podpowiedziałem znowu.
– Najeźdźczy – powtórzył, uśmiechając się od ucha do ucha. – Mój dżad jeszt w Waffen SS.
– Był – uściśliłem.
– Laczego w polski jest taka dziwna mowa, te czaszy. Beż szenszu... – Wbił we mnie stal
swych nordyckich oczu i wypił duszkiem podwójną porcję rozpuszczalnej aspiryny. – No, czasz
wsztacz. Zaraź tu impreżka. Dżewczynky, chłopaczky, muzyczka. Tanzen.
Wstał i z szelmowskim uśmiechem zakołysał biodrami. Zaraz jednak miotnęło nim
z powrotem na łóżko.
– Scheisse.
Niestety, wkrótce miałem się przekonać, że nie rzucał słów na wiatr. Impreza faktycznie się
odbyła. Ci wszyscy ludzie sprawiali wrażenie alkoholików z długim stażem. Od samego
patrzenia na pochłaniane przez nich ilości mało śmiertelnie nie przedawkowałem. Około
czwartej towarzystwo się wyniosło i kiedy już liczyłem choćby na dwie godziny snu, do pokoju
wpadła nowa atrakcja. Był to maleńki Chińczyk sprawiający wrażenie mocno spłoszonego.
Bezszelestnie przekopał szafę ze swoimi torbami, a potem wetknął coś pod materac. Wsunął
stopy w tenisówki i... złożył mi pokłon. Jednak szybko skapowałem, że kłaniał się
wschodzącemu słońcu, a moje łóżko stało właśnie pod oknem. Zrobił kilka ćwiczeń tai chi
i przedstawił się:
– Dzieńdżiobji. Kojega dziedzidziej?
– Słucham? – wykrztusiłem, zastanawiając się, czy to sen.
– Dziedzidziej? – zapytał znowu, kłaniając mi się w pas. – Ćpolci? CI ĆPOLCI???
– Reżyszer czysz polszky! – przetłumaczył bełkotliwie Helmut.
– Aaa – załapałem – z Polski, ale nie reżyser. Jestem na produkcji, ale moją pasją jest
aktorstwo.
– Ciudnie, ciudnie. Cie kupić ślafloćki chińćkie? Topla ciena. Pako topla.
– Ty, Mao, czy jakczy tam! Daj człowieka szpacz. I ne rób tu handel! – Niemiec przewrócił
się na drugi bok.
Sun Mjun Ho-ho (bo tak się naprawdę nazywał, ale pojęcia nie mam, które to imię, a które
nazwisko) skłonił się jeszcze raz i bezszelestnie ulotnił, ponownie sprawdzając coś pod
materacem. Wtedy i ja zasnąłem, a piętnaście minut później zadzwonił budzik Helmuta.
O szóstej rano podążył na siłownię. On jest chyba cyborgiem, a nie człowiekiem!
Co miałem robić? Wstałem i poszedłem do kuchni ugotować sobie parówki. Wziąłem
prysznic i gdy wróciłem, w garnku gotowała się tylko woda. Ktoś ukradł mi śniadanie! Ja zniosę
wiele, ale na punkcie parówek jestem szczególnie wrażliwy.
Czwartek, 12 października

Moje życie nabrało wyjątkowego przyspieszenia. Ledwo znajduję czas na pisanie. Już
pewnie nie będę mógł poświęcać swojemu pamiętnikowi tyle uwagi, ile bym chciał. Mam
mnóstwo nauki, a na zajęciach mało kumam. To u nas na roku norma. Gdy pierwszy raz
zobaczyłem wykładowców, miałem poważne obawy, czy zdążymy przerobić choć jeden semestr,
nim zejdą. Średnia wieku wynosi chyba siedemdziesiąt lat! Co prawda zawsze znajdowałem
wspólny język ze staruszkami, ale ci tutaj ze swoją swoiście pojętą beztroską i nieumiejętnością
rozwijania myśli w jednym sprecyzowanym kierunku wprowadzają permanentny chaos
w naszych umysłach. Doszedłem do wniosku, że powinniśmy się nazywać raczej Wydziałem
Produkcji i Dezorganizacji Filmowej. Oto krótki przegląd przedmiotów i ich znawców:
– Elementy wiedzy menedżerskiej i podstawy finansów. Odnoszę wrażenie, że słowo
„marketing” jest na tych zajęciach źle widziane, a nawet zakazane. Ale trudno używać słów,
których znaczenia się nie rozumie. Pani profesor wygląda jak urzędniczka banku u schyłku
raczkującego kapitalizmu i wkłada nam do głów, co to jest spółka komandytowa, cywilna, jak
obliczyć stopę dyskontową, VAT i co oznaczają poszczególne kolory w zapisach księgowych.
– Scenografia filmowa i telewizyjna, czyli niekończące się anegdoty dystyngowanego pana
w apaszce. To jeden z nielicznych czynnych jeszcze zawodowo wykładowców. Obstawia
telewizyjny cykl widowisk retro Podwieczorki starszej pani. Dużo teorii, mało praktyki. Ja
osobiście chciałbym się dowiedzieć, jak w studiu o powierzchni dwunastu metrów
kwadratowych zrobić afrykańską wioskę z pustynią w tle. Taki pomysł ma mój reżyser.
– Reżyseria filmowa i telewizyjna, wykładana przez prorektora z wyraźnym aktorskim
zacięciem. Na zaliczenie każdy z nas ma wyreżyserować swój scenariusz. Już nie mogę się
doczekać, choć starsi koledzy ostrzegali, że co roku realizowany jest ten sam, według pomysłu...
pana profesora! Oczywiście sam gra w nim główną rolę, od lat niezmienną: ubeka rozwalającego
przesłuchiwanego.
– Historia gospodarcza kinematografii. Żeby ją zaliczyć, podchodzi się ze dwadzieścia razy
do odpowiedzi, taka jest zasada. Diagramy, tabelki i wykresy oraz kultowa pozycja: Historia
przedwojennej kinematografii polskiej. Pasją pana profesora jest udowadnianie studentom daleko
posuniętego debilizmu. Gdy jakieś zajęcia wypadną z grafiku (np. z powodu wyjazdu
szacownego uczonego), śpiewom i wiwatom nie ma końca.
– Zajęcia z historii filmu. Prowadzi je pani doktor w typie femme fatale: Mai wina Fidelska-
Castro, miłośniczka niemieckiego ekspresjonizmu. Akceptuje ona tylko jedną, ortodoksyjną
wersję dziejów światowej kinematografii – swoją własną. Dlatego nie sposób zdać u niej
egzamin. Ale ja mam chody.
– Systemy radia i TV oraz techniki telewizyjne. Wykładane są przez pana, który oświeca nas
mądrościami w stylu: „W telewizji jest tak, że najpierw trzeba wybudować dekorację, a potem ją
oświetlić”. W epoce kamer cyfrowych, montażu elektronicznego, transferu i naświetlania dobrze
czasem posłuchać anegdot o kręceniu Krzyżaków, zamawianych na poczcie rozmowach
międzymiastowych i wysyłaniu telegramów.
– Organizacja produkcji filmowej i telewizyjnej, czyli wszystko, co powinniśmy po studiach
mieć w małym palcu. Niestety, nie wiem, co to jest, bo na zajęciach nic nie rozumiem.
– Sztuka operatorska i fotografika. Zdecydowanie najfajniejsze zajęcia prowadzone przez
dziekana Wydziału Operatorskiego. Stały dostęp do ciemni. Jeśli kogoś to pasjonuje, może się
realizować.
Ogólnie nie jest dobrze, ale nie jest też źle. Nasi wykładowcy zasypują nas dykteryjkami, jak
to w czasach, kiedy jeszcze pracowali na planach filmowych, do ich szefów po skończeniu zdjęć
docierały pełne skarg listy od okolicznych dziewuszek zapłodnionych przez członków
filmowego personelu. To były czasy!
Dziekanem mojego wydziału jest człowiek-omnibus, profesor Żelazny, celujący
w zadawaniu znienacka pytań typu: „Ile centymetrów ma mila morska?”, „Ile waży po urodzeniu
niedźwiedź brunatny?”, „Jak długo trzeba gotować homara?”. To nasz cichy bohater i rycerz
niezłomny. Czego to on nie umie, czego nie przeżył! Pewnego razu na biegunie północnym
udzielał wywiadu norweskiej telewizji i nawet nie kwiknął, kiedy jakiś pijany alpinista wbił mu
czekan w stopę. Ma metr dziewięćdziesiąt wzrostu i jeśli student nie przygotuje się do zajęć,
grozi mu przemocą fizyczną. Poza tym pilotuje śmigłowiec, tresuje pingwiny i w razie potrzeby
umie zrobić cesarskie cięcie. Jest absolutnie doskonały i wszyscy chcemy być tacy jak on.
Jednak i tak najfajniejszego dziekana ma reżyseria! Facet jeździ na rowerze, nie używa komórki
i ze wszystkimi swoimi studentami jest na ty. Nieraz widzę, jak mknie na swojej damce przez
Łódź i śpiewa na całe gardło. On to ma fantazję...
Wracając do tematu: uważam, że powinniśmy mieć specjalny dodatek za naukę w trudnych
warunkach. Jedyną pomyślną wiadomością jest to, że musimy chodzić na obowiązkowe
projekcje do historii filmu powszechnego. Ostatnio zabłysnąłem po Narodzinach narodu
Griffitha. Nie na darmo jestem synem bezrobotnego filmoznawcy. Chociaż raz mój ojciec na coś
się przydał. Przez to jego nieustanne ględzenie na temat światowej kinematografii moja wiedza
z tego przedmiotu znacznie przewyższa wymagany poziom. Doktor Fidelska-Castro kocha mnie
nad życie i mam u niej murowane zaliczenie!
Wtorek, 17 października

Już w pierwszym tygodniu zajęć zostaliśmy poinformowani, że od początku mamy się


wdrażać w pracę kierownika produkcji, pomagając studentom reżyserii i operatorki realizować
ich szkolne etiudy. A ponieważ budżety na te filmy są bardzo skromne, stanowi to nie lada
łamigłówkę. Każda złotówka jest siłą wyrywana rektorowi z gardła, a walka toczy się zarówno
o jeszcze jedną godzinę montażu, jak i o jeszcze jedną rolkę papieru toaletowego na planie.
Szczerze mówiąc, za każdym razem, gdy czekają mnie negocjacje z szefową szkolnej
montażowni, nagły skurcz chwyta mnie za gardło. Nad wejściem do budynku wisi makatka
z wyhaftowanym napisem: STUDENT TWÓJ WRÓG. Podobno znękany tamtejszy personel
musiał go haftować po godzinach. Kto odmówił, nie dostał premii. Kierowniczka tej tak
potrzebnej jednostki dydaktycznej ma oczy anioła, lecz charakter obozowego kapo. Sama nigdy
nie skończyła żadnych studiów wyższych, dlatego z głębi serca nienawidzi całego studenckiego
nasienia, starając się ze wszystkich sił uprzykrzać mu życie i nie dopuszczać do stołów
montażowych. Moim zdaniem człowiek, który nie odróżnia Antonioniego od Felliniego, myli
konstrukcję z dekonstrukcją, i jest przekonany, że nagrodę Nike sponsoruje firma sportowa, nie
powinien pełnić tej reprezentacyjnej funkcji. Poza tym jej mózg przez całe życie nie
wygenerował ani jednej samodzielnej myśli! Co za wstyd! Uciska swoje pracownice do tego
stopnia, że wszystkie już mają raka wątroby z powodu nadużywania alkoholu. Ujawnione
przypadki utrzymywania jakichkolwiek stosunków (zwłaszcza seksualnych) personelu z żakami
karane są bezwzględnymi represjami i zsyłką do magazynu z negatywami. Jest tam ciemno,
brudno i brakuje powietrza. Zastraszeni reżyserzy i operatorzy utworzyli nawet wspólną
organizację „Reżop” próbującą doprowadzić do obalenia tej potwornej dyktatury. Jedyną osobą,
która radzi sobie z szefową montażystek, jest Lawrence, o którym słów parę poniżej. Kiedy ta
mu czegoś odmawia, natychmiast rzuca w nią plecakiem, puszką taśmy bądź znajdującym się
właśnie w pobliżu zahukanym studentem animacji.
To na razie tyle, jeśli chodzi o zaplecze mojej szkolnej aktywności jako potencjalnego
kierownika produkcji. Pracownicy techniczni, czyli oświetlacze, kierowcy, elektrycy i tyczkarze,
stanowią odrębny rozdział i są równie trudni we współpracy. Rektor jest zrozpaczony, bo nie
może ich wymienić na innych. Wzorem pracowników sektora paliwowego wywalczyli sobie
dożywotnie gwarancje zatrudnienia. I koło się zamyka.
Po drugie: w akademiku bal na sto par. Non stop kolor. Od ostatniego wpisu Helmut ani razu
na dobre nie wytrzeźwiał. Poza tym zaginął nasz Mao. Nie tylko my go szukamy. Była już u nas
policja i wydział do spraw walki z narkotykami. Przeszukali nam cały pokój, ale jakoś nie
wpadło im do głowy, żeby zajrzeć pod materac. Widocznie uważali, że tylko skończony kretyn
może coś chować w tak oczywistym miejscu. Ja też do tej pory nie zajrzałem, choć coraz
bardziej mnie korci.
Po trzecie: na korytarzach w akademiku grasuje niebezpieczny psychopata. Napada
znienacka na ludzi i żąda wydania mu jego:
– pieniędzy,
– paszportu,
– kluczy do mieszkania,
– dowolnej rzeczy, jaka przyjdzie mu w danej chwili do głowy.
Żeby było śmieszniej, jest to student trzeciego roku operatorki, wspomniany już Lawrence,
który pozostaje pod nieustannym wpływem środków odurzających. Z pochodzenia jest
Anglikiem i widocznie postawił sobie za punkt honoru zerwanie z kłamliwym stereotypem, iż
mieszkańcy Wysp Brytyjskich są chodzącą flegmą. Robi to z takim oddaniem, że piana cieknie
mu z pyska, a inni w popłochu uciekają na jego widok, gdzie popadnie. Szczerze mówiąc, dość
już mam czajenia się przed każdorazowym opuszczeniem pokoju. Zrobiłem się przez to jeszcze
bardziej znerwicowany!
Po czwarte: prawie wcale nie widuję się z Łucją. Mamy zajęcia w innych budynkach. Poza
tym ona rzadko wraca do akademika. Niemal całą dobę siedzi w szkole. Mają bardzo
wycieńczające przedmioty: tańce ludowe, szermierka, taniec nowoczesny „speed modern afro
katastrofo dance”, śpiew, dykcja i melorecytacja, stepowanie i Bóg wie co jeszcze. Brakuje tylko
skoków przez płonące obręcze. Kiedy ją ostatnio widziałem, była tak wymizerowana
i wychudzona, że ledwo miała siłę wejść po schodach. Bardzo się o nią martwię. Wolałbym mieć
ją na oku, bo widziałem, jak na nią patrzą te męskie sępy. Te reżyserskie i operatorskie hieny.
Schrupałyby ją chętnie na surowo. Kiedy obserwowałem kiedyś jej rok, dwanaście
wymizerowanych i padających na pysk istot, które mają być kiedyś brylantami polskich scen,
uderzył mnie niezwykły fakt. Prawie połowa z nich miała zadrutowane szczęki i nosiła aparaty
ortodontyczne! A mnie na egzaminie szanowna komisja od razu zdyskwalifikowała, dowodząc,
że w tym wieku już nie zakłada się aparatów. Bo podobno nic nie pomogą. A tu proszę: sami
tancerze ortodontycznego tanga. W takim razie dlaczego się nie dostałem na wydział aktorski?
Jeśli nie chodziło o zgryz, to w grę mógł wchodzić już tylko zupełny brak talentu. Eee, to
przecież niemożliwe...
Po piąte: od dłuższego czasu widywałem po drugiej stronie korytarza śpiącego na
wycieraczce maleńkiego człowieczka w turbanie. Miał śniadą karnację i nie mówił w żadnym
cywilizowanym języku. Poruszał się bezszelestnie i sprawiał, że nie mogłem przestać o nim
myśleć. Był nawet taki czas, iż wziąłem go za przywidzenie, skutek mojego przepracowania
i stresu. Aż pewnego razu, skoro świt, natknąłem się na niego w akademickiej kuchni.
W ogromnym garze gotował... chyba pół bawołu! Znad pokrywki wystawał kawałek kopyta.
Chryste! Przyczaiłem się i kiedy wyłożył gigantyczną kończynę na pozłacaną tacę,
postanowiłem go śledzić. Zakradłem się za nim na korytarz, kilkakrotnie opanowałem odruch
podtrzymania go, bo uginał się biedaczyna pod tym ogromnym ciężarem. Wreszcie stanął przed
pokojem 333 (skrócona wersja 666?), uchylił drzwi i wtedy zobaczyłem prawdziwe monstrum
rozparte na złączonych łóżkach, spowite szczerozłotymi materiałami i drogocennym jedwabiem.
Zrozumiałem, że mój chuderlak jest prawdziwym, żywcem wyjętym z Baśni tysiąca i jednej
nocy służącym bogatego brzuchacza. A na tacy niósł mu po prostu... śniadanko. Później znajoma
z animacji powiedziała mi, że brzuchacz jest obrzydliwie bogatym syryjskim następcą tronu
i przyjechał do Łodzi studiować reżyserię. Nie rusza się jednak z pokoju na krok, a wykładowcy
sami do niego przychodzą, by uczyć go indywidualnie.
– Ale dlaczego mieszka w tym obskurnym miejscu? – nie mogłem zrozumieć.
– To kamuflaż. Nie chce się zdradzić ze swoim bogactwem. Boi się porwania. Bo wtedy
okup wyniósłby tyle kilogramów złota, ile on sam waży. A tyle to on nie ma.
Niestety, musieliśmy przerwać tę fascynującą pogawędkę, bo znaleźliśmy się w zasięgu
szalejącej siekierki Lawrence’a.
Zważywszy te wszystkie okoliczności, postanowiłem jak najszybciej opuścić akademik
i przeprowadzić się gdzie indziej. W tym celu jadę w najbliższy weekend do domu. Będę
lobbował na rzecz ochrony własnego umysłu przed obłędem. Bo niechybnie mnie to czeka, jeśli
choć chwilę dłużej zostanę w tym domu wariatów.
Sobota. W Wawie

Liczyłem na spokojną i kameralną atmosferę, która pomoże mi poruszyć drażliwą kwestię


finansowania moich potrzeb. Niestety, jak na złość do domu zwalili się wszyscy, którzy mogli tu
dotrzeć o własnych siłach. Nawet Bulwiaczek jakimś cudem sturlał się z góry. Prócz niego byli
więc rodzice, Filip z Helą, Gonzo z Edwardem (spięci kajdankami, bo gdzieś im się zawieruszył
kluczyk) oraz Elka ze słodkim Udolfem. I wszyscy oczywiście oczekiwali ode mnie wieści
z wielkiego świata obyczajowych i artystycznych skandali. Miotali się między kuchnią a małym
salonikiem, obierając ziemniaki, gotując rosół i szukając włoszczyzny, która gdzieś się
zapodziała. Mały Rudolf wcinał niejadalną natkę marchewki, Filip perorował o swoim
nowatorskim projekcie, a Elka o depresji i granicy wytrzymałości macierzyńskiej. Był taki rej –
wach, że straciłem nadzieję, iż którekolwiek z nich dopuści mnie do głosu.
– No i postanowiliśmy z Helą założyć fundację Zonę dla City Underground i połączyć usługi
gastronomiczne ze sztuką offową. Mamy projekt cyklicznych warsztatów we współpracy
z Laboratorium Dramatu!
– Chcemy oddać przestrzeń młodym twórcom. Niech wystawiają u nas swoje projekty
sceniczne – dodała z entuzjazmem Hela.
– Ja bym miała taki projekt – włączyła się Elka.
– Tak? – ożywili się mecenasi sztuki.
– ...żeby chociaż na tydzień oddać swoje dziecko w dobre ręce – dokończyła bez cienia
uśmiechu. – Normalnie nie wyrabiam. Dostanę za chwilę schizy.
– Oj niedobla mamusia, plawda? – Moja własna matka rzuciła się ku zagrożonemu
osieroceniem Rudolfowi i wzięła go na ręce. – Kto to słysał, zęby takiego ślicnego chlopcyka
zostawić? – gaworzyła jak potłuczona.
– Weźmie go pani na trochę? – Elka dostrzegła życiową szansę.
– Cudo cudo cudo – rozpędziła się mama – ale bez przesady. – I oddała jej dziecko.
Mały był zachwycony tą żonglerką i piszczał:
– Aje jazda! Aje jazda!
– Mogę go zaadoptować – zaoferował się Bulwiaczek. – Jedziemy na tym samym wózku –
zachichotał, pokazując pieluchy.
Czekałem spokojnie, aż te wszystkie rodzinne priorytety zostaną załatwione. Nie traciłem
nadziei, że może wieczorem uda mi się pogadać z rodzicami sam na sam. Jeśli chodzi
o wsparcie, to najlepszy byłby Antoś, ale on jest już na takim etapie, że nie ma dla niego rzeczy
niemożliwych. Lot w kosmos na dmuchanym promie kosmicznym? Jasne! Ekstremalny spływ
kajakowy? Czemu nie? Rajd Paryż-Dakar? Natychmiast! Jego entuzjazm jest cudowny, ale mnie
trzeba rady kogoś, kto ma ciut większy kontakt z rzeczywistością. Równocześnie myślałem
o tym, co powiedzieli Filip i Hela. Zaczął mi fermentować w głowie pewien pomysł. Mógłbym
przecież i ja od czasu do czasu coś tam zaprezentować. W końcu, gdy rozkręcali swoją knajpę
Pod Krzywym Ryjem, w każdy weekend zasuwałem u nich na zmywaku. Mieliby teraz szansę
podziękować. Hm... pomyślę nad jakimś projektem.
A wieczorem z rozmowy nic nie wyszło, bo mama potwornie pokłóciła się z Bulwiaczkiem
o dostęp do Internetu.
– Antek całymi dniami i nocami pisze tego swojego błoga! A ja muszę przejrzeć jeszcze
trzydzieści ofert, zanim wezmę kredyt! – skarżyła się mama.
– Jaki blog? Jaki kredyt? – wystraszyłem się. – Co tu się dzieje? Dlaczego ja o niczym nie
wiem?
– Taka karma, hi, hi!
Jak zwykle zbagatelizowała moje pytania. Jednak później wyciągnąłem z niej, że ma zamiar
kupić trzypiętrowy młyn lub wiatrak, wyprowadzić się z Warszawy i otworzyć na odludziu
ośrodek kompleksowej odnowy psychicznej.
– No wiesz, z warsztatami, obozami... – emocjonowała się.
Mam tylko nadzieję, że nie koncentracyjnymi. Z jej skłonnością do radykalnych rozwiązań...
– A co z nami? Z naszą rodziną? – zapytałem targany najgorszymi przeczuciami.
– Zdaje się, że wszyscy już jesteście dorośli, prawda? A Gonzo ma własnych rodziców. Czas
najwyższy, żeby go zaczęli wychowywać. Może jeszcze zdąży wyrosnąć na ludzi?
Ukręcając kolejne dredy nad grzywką, spojrzała na mnie i puściła oko.
– Jak będziecie z ojcem grzeczni, to pozwolę wam ze sobą mieszkać.
O Boże, nigdy nie wiem, kiedy ona żartuje, a kiedy mówi serio. Jeszcze nam tylko wiatraka
potrzeba. Koniec świata!
Niedziela, 22 października

Pół nocy siedziałem w pokoju Bulwiaczka i uprawiałem starojapońską sztukę hanami, czyli
kontemplowałem piękno, które odeszło. W Japonii ludzie siadają pod drzewami kwitnącej wiśni
i obserwują spadające płatki. Moim płatkiem był Antoś. Patrzyłem, jak starzeje się z minuty na
minutę, zachowując przy tym jednak niezrozumiały czar i powab. Ot, wieczna tajemnica życia
i śmierci...
Bulwiak niezmordowanie klepał w klawiaturę, raz po raz wysuwając język i oblizując się
z zadowoleniem. Unieruchomiony przez swą starość i artretyzm znalazł świetny sposób na
kontakt ze światem. I to kontakt soczysty, mięsisty, budzący satysfakcję i radość. Jego Blog
Umarlaka jest w pierwszej dziesiątce najbardziej topowych internetowych pamiętników! Że też
ja na to nie wpadłem. Widać jestem konserwatywnym tradycjonalistą i nie przyswoiłem sobie
w pełni nowinek technicznych. Podejrzałem ostatnią notkę.
Jako młody chłopak pływałem u wybrzeży Sardynii na kutrze poławiaczy langust. Pewnego
razu zacumowaliśmy w malowniczej mieścinie Cappo Carbonara. To senne miasteczko było
zamieszkane jedynie przez kobiety. Niektóre były jeszcze młode i cierpkie jak niedojrzałe
winogrona, inne zaś dorodne i pełne życiodajnych soków, pachnące słodkim aromatem miłości.
Ich mężczyźni albo wyemigrowali za chlebem do Ameryki, albo wyginęli w ciągnących się latami
wendetach. Dzielne niewiasty musiały wziąć na siebie ciężki obowiązek utrzymania
wielopokoleniowej rodziny. Szczególnie zaradna była żona tamtejszego handlarza ryb,
czarnobrewa Manuella Maccarone. Skoro świt przychodziła do portu i skupywała od rybaków
ich całonocny połów. Była tak biedna, że nie miała nawet kosza. Dlatego wkładała ryby
w wysoko zadartą spódnicę. Rybacy gotowi byli oddać jej swą zdobycz za darmo, byle tylko
zobaczyć te mocne i smukłe nogi w kolorze drzewa sandałowego. Manuella z trudem dźwigała
ryby, kalamarnice i langusty. Pociła się przy tym bez umiaru, roztaczając wokół mdławą woń
cynamonu i korzennej kobiecości. Słone strużki potu ściekały po jej nagiej szyi i drażniły sutki
skryte pod płócienną koszulą. Sterczały potem niczym wieże minaretu.
Pewnego przedpołudnia siedziałem przy drodze wysadzanej cyprysami, chroniąc się przed
koszmarnym słońcem. Z nieba lał się żar. Nagłe z przeciwnej strony nadeszła cudna Manuella.
Przystanęła i zagadała do mnie, wycierając rąbkiem spódnicy pot z mego czoła. Fala pożądania
zalała moje lędźwie. Tyle dni na kutrze bez kobiety. Teraz jej duszny zapach mało nie odebrał mi
przytomności. Widać i ona dawno nie zaznała prawdziwego mężczyzny, bo przysiadła naprzeciw
i podkasała spódnicę tak wysoko, że mogłem zobaczyć, iż nie nosi bielizny. I ani się obejrzeliśmy,
już galopowaliśmy na wspólnym rumaku namiętności, aż furkotało i tumany kurzu wznosiły się
na drodze. Leżeliśmy wśród ryb, a ja niczym dziecko ssałem jej nabrzmiałe piersi. Wtem koło nas
przeszła pogrzebowa procesja. Ksiądz przeżegnał się na nasz widok, ale idące w pochodzie
kobiety łapczywie zerkały na moją odpoczywającą męskość. „Dolce salsiccia” mruczały. Co
oznaczało: słodka kiełbaska.
!!! No to ja się nie dziwię, że ten blog ma tylu fanów! Chyba sam zacznę go regularnie
czytać. Bulwiak zwierzył mi się, że teraz, gdy zostały mu już tylko wspomnienia, pragnie się
nimi podzielić z innymi.
– To taki mój hołd złożony życiu, z jego wszystkimi barwami i smakami.
Zapytałem, co było dalej z piękną Manuella, ale Antek rozbrajająco wyznał:
– Zapomniałem.
Zmieniłem mu pampersa i pocałowałem czule na dobranoc.
– Niech ci się przyśni dalszy ciąg.
Rankiem poruszyłem przy śniadaniu drażliwą sprawę akademika.
– Jeszcze czego! A jakich to fanaberii się zachciewa? – oburzyła się mama. – Musisz
nauczyć się żyć w społeczności, działać w grupie. Już i tak wyrosłeś na kompletnego dziwoląga.
– Jeśli o mnie chodzi – wtrącił się ojciec nieśmiało – to mam wręcz przeciwne zdanie. Każda
zbiorowość jest siedliskiem potencjalnej przemocy i atawistycznych przejawów agresji.
Zdecydowanie bardziej od ludzi wolę zwierzęta.
– I vice versa – odgryzła się mama. – Bezpańskie psy cię lubią, a własna rodzina nie.
Ale ojciec nie słuchał. Myślami był gdzie indziej.
– Czy wy wiecie, że takie na przykład delfiny opiekują się ludźmi do tego stopnia, że nawet
jak nie umiesz pływać, to one unoszą cię na swoim grzbiecie, a dodatkowo jeszcze inne płyną po
bokach dla asekuracji?! Są takie ośrodki na Krymie.
Przez moment wszyscy się rozmarzyliśmy. Obraz wspaniałych, zdolnych do poświęceń
ssaków był tak sugestywny, że nie udało mi się już powrócić do palącej kwestii nowego lokum.
Zrezygnowany mieszałem niemrawo w talerzu z lanymi kluskami, kiedy wszedł Gonzo. Miał
niewyraźną minę i krzywo zapiętą pidżamę. Mógłby wreszcie przestać nosić tę z Kaczorem
Donaldem. Wygląda w niej co najmniej niesmacznie. To tak, jakby Saddama, jednego
z największych tyranów współczesnego świata, ubrać w spodenki ze smerfami. No, po prostu nie
wypada! Tymczasem nasz nieletni psychopata przysiadł na krześle i bąknął:
– Chciałem... chciałem was poprosić...
O rety! On chce o coś poprosi ć!!! To nie do wiary.
– Napisałem wiersz dla Edwarda i nie wiem, czy jest dobry.
Świadomi podniosłości chwili, porzuciliśmy swe zajęcia i zamarliśmy w oczekiwaniu.

Czy to słońce, czy to słota,


Mnie nie przejdzie już ochota
Na wycieczki krajoznawcze,
Bo ty masz przepiękną paszczę,
Jak nie widzisz, to cię głaszczę,
Fajnie z tobą mi jest zawsze.
Choć normalna ty nie jesteś
I na miłość też za wcześnie,
To mi się bardzo podobasz, kurde.

– Przepiękne, naprawdę przepiękne! – Mama klaskała spazmatycznie.


– No, takie... – ojciec szukał odpowiedniego słowa – bezpośrednie.
Pogryzłem sobie język do krwi, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Zbyt dobrze pamiętałem
własne próby prezentowania rodzinie swoich utworów. Zawsze wykpiwano je dokumentnie.
I tak przez lata narastało we mnie poczucie odrzucenia oraz wiecznego konfliktu na osi Ja-Reszta
Świata. Dlatego teraz wziąłem głęboki oddech i dałem prawdziwy popis wyrozumiałości:
– Wspaniale! Sam chciałbym dostać taki wiersz. Dostrzegam tu zalążki prawdziwego
talentu. Ta precyzja języka, subtelne wyczucie formy. Ten umiar w dozowaniu emocji! –
przyszarżowałem.
Gonzo popatrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, a potem zapytał: – Pogięło cię czy co?
Oto wdzięczność dzisiejszej młodzieży.
Z powrotem w Łodzi. Akademik

Kiedy wszedłem do pokoju, Helmut znajdował się na balkonie. Wisiał głową do dołu na
zewnątrz balustrady. Jakiś wyrośnięty Chińczyk trzymał go za nogi, a drugi, znacznie mniejszy,
zadawał pytania:
– Dzie? dzie? dzie?
– ...cko – zaśmiał się mój niemiecki kolega, jak widać nie rozumiejąc powagi sytuacji.
– Dzie zieńsień?
O mamo, i po co ja wracałem? Czy muszę być świadkiem, jak azjatycka mafia szuka u nas
skradzionych jej narkotyków? Już teraz się nie dziwię, że Mao wolał zniknąć, nie zostawiając
żadnych namiarów. A może... a może... on już nie żyje i teraz kolej na nas? O nie, i to dokładnie
teraz, kiedy powoli prostują mi się zęby? Ja to mam pecha! Próbowałem wystukać w komórce
112, ale nie zdążyłem. Otrzymałem cios wirującej pięści, poleciałem na dawne łóżko Mao,
materac się zsunął i ujrzeliśmy powtykane między sprężyny imponujące ilości jakiegoś korzenia.
Skośnoocy mordercy rzucili się ku nim z entuzjazmem. Całe szczęście, że wcześniej wciągnęli
Helmuta do środka. Jakby zaliczył glebę, to w tej jego Bawarii byłaby żałoba narodowa.
Tymczasem mały i duży zgodnie wykrzykiwali, demontując łóżko do reszty.
– Zieńsień. Źla psiemytnika.
Kiedy potem już wszyscy piliśmy zgodnie herbatę jaśminową, wyjaśniono nam uprzejmie,
że nasz Mao rąbnął porządnie swoich wspólników na przemycie żeń-szenia. A bez tego nie może
funkcjonować żaden szanujący się azjatycki uzdrowiciel. Mały był jeszcze tak uprzejmy, że
przed wyjściem nastawił Helmutowi nadwerężony staw biodrowy.
– O wibacienie poprosie.
– Prosie – odrzekł Helmut i rozstaliśmy się w wielkiej przyjaźni.
Czwartek, 26 października

Od dwóch dni śpię na korytarzu. Po tajemniczym zniknięciu Mao administracja akademika


dokwaterowała nam uroczego operatora z Islandii – Olafa. Czasem czuję się tak, jakby na
świecie nie było już prócz mnie ani jednego Polaka.
Olaf jest miły i cichy. Właściwie nie wadzi nikomu. Ma tylko dwie problematyczne cechy.
Po pierwsze: jego najlepszym przyjacielem jest hałaśliwy Jorgi – to, pełen temperamentu
Meksykanin ze złamanym nosem, ciągnący za sobą zawsze wianuszek kobiet. Nie muszę
dodawać, że wyklucza to mój sen i wkuwanie. Po drugie: Olaf żywi się prawie wyłącznie
suszonymi płetwami rekina. Ten przysmak spoczywa w naszym pokoju w ilościach hurtowych,
roztaczając wokół smród, który trudno znieść. Ponieważ mam wrażliwą nie tylko duszę, ale
i powonienie, wyprowadziłem się na korytarz. Jednak na dłuższą metę nie da się tak żyć.
Ostatnio, by usprawnić nieco koegzystencję czterech dorosłych i mających swoje potrzeby
mężczyzn, sporządziliśmy grafik. Precyzyjnie określa, kto z nas i kiedy ma zapewnione chwile
intymnego odosobnienia. Tylko wtedy mogę w spokoju zrobić kalendarzówkę lub łamać sobie
głowę nad niskim budżetem wysokobudżetowego przedsięwzięcia, jakie przypadło mi w udziale.
Reżyser, któremu pomagam w realizacji jego chorej jednoaktówki zatytułowanej Czarnuch,
zażyczył sobie scenografii podzwrotnikowej. A do dyspozycji mamy tylko niewielkie szkolne
studio i niespełna dwadzieścia zeta na łebka. Już od kilku dni spędza mi to sen z powiek.
W dodatku sypią się pierwsze kolokwia.
Helmut, Olaf i Jorge (który przesiaduje u nas w pokoju non stop) wykorzystują
przysługujące im godziny na studiowanie zawiłości kobiecej psychiki i anatomii. Szczególnie
sumienny jest w tym nasz latino lover. Coraz częściej gości u niego wesolutka mężatka,
mieszkająca naprzeciwko akademika. Sytuacja jest o tyle niebezpieczna, że okna naszego pokoju
oddziela od okien jej małżeńskiego mieszkania tylko ulica. Oba pomieszczenia są na tym samym
piętrze i spokojnie można obserwować, co się w nich dzieje. Przebiegła kobieta jednak bardzo
dba o dyskrecję i wychodząc z domu, zawsze zabiera ze sobą psa. Niby na spacer. Ta cudzołożna
sielanka trwała już dość długo. I wszyscy byli zadowoleni, prócz małżonka tej pani. Bo pewnego
razu sprawa się rypła. Kiedy tylko Jorgito zaczął wykopywać mnie z pokoju, a słodka żonka
siadała w najlepsze na jednym z wolnych łóżek, ostrzegawczo zadryndał telefon i usłyszałem
w słuchawce dramatyczny szept portiera Rajmunda:
– Ratuj się, kto może! Chodu! Mąż tej pani właśnie przechodzi przez ulicę i zaraz poleje się
krew.
Nastąpiła gwałtowna ewakuacja wszystkich zainteresowanych, a ja musiałem do późnych
godzin nocnych wysłuchiwać lamentów rogatego żonkosia. Już nie wyrabiam, jutro szukam
mieszkania!
Sobota

Koło sklepu, w którym zawsze kupuję jogurt i bułkę, natknąłem się na intrygujące
ogłoszenie:
Pokuj dla stódenta od zaras. Drogo nie bendzie. Kościuszki 33 m. 13. pókać głośno.
To coś w sam raz dla mnie! Zaraz po śniadaniu wstąpiłem do Łucji. Leżała zakopana po
czubek głowy w pościeli i odsypiała całotygodniowe galery.
– Jadę jutro do Warszawy. Może wybierzesz się ze mną?
– Nspr... gmdmn... – wymamrotało coś pod kołdrą.
Szczerze mówiąc, wcale nie byłem pewny, czy rzeczywiście rozmawiam z nią, ale
postawiłem na wariant optymistyczny.
– Przynajmniej w domu trochę byś odpoczęła. Zupełnie się nie oszczędzasz – powiedziałem
z wyrzutem tonem starego zgreda.
To prawda, aktorzy są bardzo zapracowaną grupą zawodową. Na przykład rok Łucji ma co
chwila jakieś okazje do uczczenia: a to imieniny, a to urodziny, a to rocznica, odkąd przestał ktoś
pić, a to rocznica, odkąd ktoś zaczął... A potem to już leci od nowa: nie – imieniny, nieurodziny,
nierocznica i tak dalej. Jak im się jeszcze udaje chodzić na zajęcia, sam nie wiem. O reżyserach
nie wspominając! Nie, ja się nie nadaję do tej Filmówki, mam za słabą wątrobę.
– Łucja, mam zamiar wynająć mieszkanie – przysiadłem na łóżku i zacząłem przemawiać do
wystającej pięty. Między nami, niezbyt czystej. – Moglibyśmy to zrobić do spółki.
– A co ty chcesz zrobić z nią do spółki, jeśli można wiedzieć? – Spod kołdry doleciał mnie
bas, a potem wyłoniła się łysa głowa i dłuuuga broda Marcjusza, reżysera nieszczęsnego
Czarnucha. – A wywrotki z piaskiem już załatwiłeś? We wtorek kręcimy, chłopie, a tu wszystko
na mojej głowie!
O mamo, na śmierć zapomniałem! W takim razie muszę zrezygnować z wyjazdu do domu.
Nie zamówiłem jeszcze ani ziarnka piasku. Obawiam się tylko, że teraz, gdy Łucja i Marcjusz ze
sobą chodzą, on ją obsadzi w pierwszoplanowej roli murzyńskiego czarnoksiężnika. A na
charakteryzację nie mamy już ani grosza! Całe szczęście, że przyszedł pierwszy przekaz od
rodziców. Widocznie moi bibliotekarze robią na boku nielegalne interesy, bo płacą w terminie.
O dzięki ci, Adelo, za to mieszkanie. Spoczywaj w pokoju.
Wieczór

Znajduję się na jednym ze słynnych łódzkich podwórek-studni w centrum miasta. Z trzech


stron wznosi się trzypiętrowa kamienica. Szczerze mówiąc, wznosi się tylko jej część, bo
niektóre elementy poruszają się w kierunku odwrotnym. Czyli spadają na bruk. Pocieszam się, że
budynek jednak nie runie. Przynajmniej dopóki będę tu mieszkał.
Mieszkanie numer 13 znajdowało się na drugim piętrze, do którego prowadziły podejrzanie
skrzypiące drewniane schody. Wokół roztaczał się swojski zapach uryny i denaturatu. Trochę mi
to przypominało miejsce oświecenia duchowego, do którego przed laty nieopatrznie się
wybrałem. Miałem wtedy niespełna piętnaście lat i moja ryzykowna przygoda skończyła się tym,
że padłem pod wpływem środków odurzających, najadłszy się uprzednio ciasteczek z marihuaną.
Na drzwiach lokalu widniała fantazyjna wizytówka z odręcznie wykaligrafowanym
imieniem i nazwiskiem: Wit Stróż.
Zgodnie z instrukcją na ogłoszeniu pukałem głośno. Potem bardzo głośno. Wreszcie dało się
słyszeć jakieś szuranie i brzęk przewracanego szkła. Szczęknęła zasuwa i oto mogliśmy sobie
z Witem spojrzeć prosto w oczy.
– Ja w sprawie ogłoszenia.
– Dobrze trafiłeś – usłyszałem i zostałem wpuszczony do królestwa samotnego dziwaka.
Mój potencjalny najemca miał poczciwe spojrzenie niebieskich oczu, z którymi przepięknie
harmonizował fioletowy i wielki nos. Poprawił na sobie szlafrok w dorodne czerwone maki,
a widząc, że ten strój budzi moje zaciekawienie, wyjaśnił:
– Czasem studenci płacą mi w naturze.
Od razu zaznaczyłem, że ja nie mam zamiaru. Dysponuję gotówką. Na to oświadczenie
Witowi zabłysły oczy.
– I takich chłopaków lubię. Konkretnych.
Po czym zanurkował pod stołem i pociągnął z butelki łyk cieczy, z pewnością dozwolonej od
lat osiemnastu. Od razu przyznam, że lokum było nie mniej podejrzane niż jego właściciel.
Sanepid miałby tu pełne ręce roboty. Wszędzie walały się puste flaszki i części damskiej
garderoby. Widząc, że przyglądam się zwisającej z żyrandola pończosze, upewnił się na wszelki
wypadek:
– Kawaler chyba nie będzie miał nic naprzeciwko, że czasami odwiedzi mnie pewna dama.
Panna Eugenia Skobel. Ale my tu cichutko, jak myszki pod miotłą, bo szanowny student musi
mieć spokój do nauki. Spokój i pokój, ha, ha – błysnął skojarzeniem i pchnął sąsiednie drzwi,
w których zamiast szyby tkwiła tektura. – Salon – obwieścił.
Salon był klitką z obskurnym zlewem i oknem wychodzącym na śmietnik. W rogu stała stara
szafa, a przy ścianie stolik o trzech nogach. Na podłodze leżał brudnoszary siennik.
– Zdrowo tak na sianie... to co? Kiedy pieniążki pójdą z rączki do rączki? Dwie stówki za
miesiąc.
– Panie, coś pan, ocipiał? – zagrzmiałem. – Dwie stówki za miejsce na melinie?
– O przepraszam bardzo – naindyczył się właściciel. – Może i standard zaniżony, ale tu się
pije tylko z kulturą! – zakończył triumfalnie.
Przypomniałem sobie akademik, gdzie z kolei pije się bez żadnej kultury, i ten argument
ostatecznie mnie przekonał.
– Zgoda. Ale sto pięćdziesiąt.
– Niech będzie moja krzywda – zgodził się Wit.
Jak na przyszłego kierownika produkcji przystało, ubiłem wspaniały interes. Mogę się
przeprowadzać choćby i dziś.
Wtorek, szósta rano

Jestem u kresu sił. Za chwilę kręcimy Czarnucha, a ja dopiero wróciłem do domu. Przez
ostatnie trzy noce wykradałem się potajemnie z wiaderkiem na węgiel i grasowałem po
okolicznych placach zabaw, magazynując zapasy piasku. Jeśli nie będzie dziś w studiu Sahary,
to Marcjusz mi łeb urwie. Do tego Wit i Eugenia od soboty balowali za moją kasę, biegając po
całym mieszkaniu i chowając się przed białymi myszkami. Oprócz tego wyjaśniali sobie jakieś
nieporozumienia sprzed lat:
– Ty łajzo! Upadła kobieto! – darł się on. – Poszłaś ze Zbychem do lasu!
– Na grzyby poszłam! – uściśliła ona. – A co? Może nie wolno?
– Na grzyby! Już ja znam takie grzybobranie! – nie dowierzało zranione męskie ego. –
Zatłukę! Kudły powyrywam!
– Bo Zbigniew jest dżentelmenem! – mściwie wypaliła niewiasta z malowniczym siniakiem
na czole, stając na patykowatych nogach. – Na zagrychę to mnie śledziem karmił.
Marynowanym!
Wit padł ugodzony strzałą zazdrości i przebiegłym cwaniactwem rywala.
– To już ci moje korniszony nie smakują? – Pociągnął nosem i wypił łyk owocowego
nektaru „Cios Gołoty”.
Niestety, nie dowiedziałem się, czy Eugenia jeszcze reflektuje na ogóreczki Wita, bo
w pokoju pojawiła się znienacka jeszcze jedna osoba. Była to sucha i koścista niewiasta
z wąskimi i zaciśniętymi ustami. Miała szare włosy, szary kostium i szarą osobowość, co
stanowiło oczywisty kontrast z kolorowym temperamentem pary nabzdryngolonych kochanków.
– Ooo, pani kurator... – ucieszył się Wit nieszczerze.
– Magister Maria Wycisk. – Kobieta przedstawiła się i uścisnęła mi rękę. – Z kim mam
przyjemność?
– Rudolf Gąbczak. – Stuknąłem butami z fasonem.
Maria Wycisk zdjęła z krzesła brudny damski biustonosz i patrząc srogo na Wita, spytała:
– Rozumiem, że nadal utrzymuje pan bliskie stosunki z elementem aspołecznym
i oportunistycznym?
Eugenia dostała oczopląsu, zastanawiając się intensywnie, czy to aby nie chodzi o nią.
– Wiciu, czego ta lafirynda od ciebie chce? – Zrobiła krok do przodu i lojalnie ostrzegła
panią kurator:
– Odtenteguj się od niego... bo normalnie nie ręczę!
– Cicho, Eugenka! Pani kurator jest w porządku – Wicio podszedł i szarmancko buchnął ją
w mankiet.
– Jestem pani idolem – wyznał.
– Nie sądzę – odparła. – A poza tym, zapomina pan o warunkach zwolnienia warunkowego.
Pełna abstynencja!
– O, to będzie trudne, ale... – zamyślił się Wit, podczas gdy obrażona Eugenka
wyskrobywała sobie nożem brud zza paznokci. – Ale... teraz, kiedy mieszka ze mną wnuk,
wszystko się zmieni – wypalił, mało nie fundując mi zawału – prawda, Gracjanie?
– Rudolfie – poprawiłem.
– No właśnie... yyy, tego. To nieślubny wnuczek. Całkiem niedawno odnaleziony.
Magister Wycisk przeniosła na mnie swe szare spojrzenie i zakomunikowała:
– Liczę na pana. Pański dziadek jest nałogowym recydywistą. Wszystko w pana rękach.
Wpadnę tu za miesiąc i sprawdzę porządek. A pani Skobel ma zniknąć z jego życia.
Wydała dyspozycje, zabrała swój chudy tyłek i opuściła przytulną melinę. Wit spojrzał na
mnie ze strachem i tuląc trwożnie Eugenię, ostrzegł:
– Ale Gieniusi nie oddam.
A ona zgrabnie spuentowała:
– Ich...!
Stałem zamroczony przez kilka sekund, bo odpowiedzialność za powrót Wita na drogę cnoty
stanowiła dla mnie ciężar nie do udźwignięcia. Ktoś tu mocno przesadził i tym razem nie byłem
to ja.
Godzinę później

Szkoła Filmowa znajduje się w sielskim zakątku Łodzi, w kompleksie pałacowym dawnych
niemieckich fabrykantów przy ulicy Targowej. Otacza ją malowniczy park oraz osiedle
miejscowej biedoty. Zgodna koegzystencja studentów Filmówki i drobnej, okolicznej żulii znana
jest od dziesięcioleci. I jedni, i drudzy stanowią swoistą patologię.
Filmówka posiada rozległe parkingi, korty tenisowe i skwerek z fontanną w stylu
nieznośnego manieryzmu. Jest to ulubione miejsce kręcenia scenek rodzajowych w czasie
egzaminów wstępnych. Dwa główne secesyjne budynki ociekają wewnątrz stiukami,
kryształowymi żyrandolami i pisuarem pamiętającym jeszcze czasy Romana Polańskiego.
W gmachu A znajdują się dziekanaty, gabinet rektora, sala projekcyjna i słynne schody, na
których po godzinach niektórzy studenci uprawiają seks. Gmach H jest siedzibą Wydziału
Aktorskiego, szkolnej biblioteki i stołówki. Te dwa majestatyczne budynki stoją na tle szklano-
plastikowej, badziewiastej hali, która do całości pasuje jak gówno do twarożku (tak kiedyś
powiedziała mama, oglądając zdjęcia posiadłości). I właśnie w tym obskurnym niby-biurowcu
mam zajęcia. Ja, nadwrażliwy na piękno!
Gnałem teraz w tamtą stronę, pchając przed sobą ciężką taczkę wypełnioną po brzegi
piaskiem. Modliłem się w duchu, by wystarczyło go do zainscenizowania prowizorycznej
pustyni, na której ma stać chata afrykańskiego szamana. Wbrew moim obawom Marcjusz nie
obsadził Łucji w głównej roli. Albo jest w miarę rozsądny, albo ich romans przechodzi kryzys.
Starym bowiem zwyczajem branży filmowej, jeśli kobieta reżysera jest aktorką, musi grać
u niego role pierwszoplanowe. Jednak nie zawsze wychodzi to filmowi na dobre. Tak samo
byłoby w tym przypadku. Nie sądzę, żeby Łucja była wystarczająco przekonująca jako czarny
mężczyzna z nagim torsem. Na szczęście u nas „czarnuchem” miał być autentyczny,
niepodrabiany Murzyn. W dodatku dyplomowany aktor o słowiańskim imieniu Ziemowit.
Ziomek, jak go wszyscy nazywamy, zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo ograniczają go na
scenie jego warunki zewnętrzne. Z takim kolorem skóry mógł grać tylko Otella.
– Moja mama się za głowę łapała, gdy szedłem na studia aktorskie. Pytała, ile razy można
wystawiać tę jedyną sztukę Szekspira? Przepowiadała mi wieczne bezrobocie i śmierć z głodu.
Jak widać nie miała racji.
Zapotrzebowanie na czarnoskórych aktorów wciąż rośnie. A nie jesteśmy na Brooklynie. –
Ziomek nadął swe murzyńskie nozdrza i poprawił spódniczkę z plastikowych liści palmowych.
Po równomiernym rozsypaniu piasku okazało się, że jest go mniej niż na biegunie. Marcjusz
się wściekł. Biegał i krzyczał:
– To mi, do cholery, ogranicza inscenizację! Nie będę mógł robić planów ogólnych! Jak
mam pokazać pustynię? Co za kretyn!
Na wszelki wypadek założyłem, że ta uwaga nie była skierowana do mnie. Przykucnąłem
obok nadmuchiwanego baseniku i zacząłem maskować go po bokach sitowiem, żeby nie było
widać plastiku. To oczko wodne było w sztuce niezwykle istotne. Szaman uprosił o nie bogów,
lecz nie chciał podzielić się nim z resztą afrykańskiej społeczności. Za karę zostanie w nim
utopiony podczas ostatniej sceny. Kończyłem już doklejanie traw, gdy Marcjusz kopnął z całej
siły w zbiornik.
– Trzymajcie mnie, bo dokonam rzezi! – darł się jak opętany.
Czy każdy reżyser musi być kompletnym świrem? Oni chyba specjalnie przyjmują do tej
szkoły samych wariatów, żeby potem społeczeństwo pogardzało artystami.
– Czy ktoś widział na Saharze nadwiślańskie chęchy? Sitowie prosto z Mazowsza? No,
pytam się! Może od razu postaw przy czarnuchu łowicki zespół pieśni i tańca i będzie z bańki...
Nastąpiła błyskawiczna narada i kolejna, chyba już piąta zmiana koncepcji.
– Trudno, filmujemy w planie amerykańskim, bez szwenku w prawo i lewo i bez
pokazywania, że nie ma nieba, tylko sufit.
Ziomkowi ciągle spadała palmowa spódniczka, odsłaniając jego firmowe stringi od Calvina
Kleina. Reżyser dostał szału, ale to i tak nie było ważne wobec gorszej tragedii. Bo basen
w końcu pękł, woda się rozlała na przewody elektryczne i całą ekipę porządnie popieściło. Na
szczęście wszyscy żyją. Dziekan Żelazny powiedział mi później, że gdybym tak zabezpieczył
plan w trakcie prawdziwej, profesjonalnej realizacji, to trafiłbym do kicia na piętnaście lat.
O Boże, ja już nie chcę być kierownikiem produkcji!
1 listopada

Nareszcie na cmentarzu. Tylko tu mogę znaleźć chwilę relaksu i odpoczynku od


codziennych stresów. Grób Adeli jest po prostu zawalony chryzantemami. Co roku jej dawni
kompani od seansów spirytystycznych, wieczorków karaoke i tai chi zgodnie dają wyraz
nieodżałowanej pamięci.
– Zawsze miała z nas wszystkich największą zgagę. – Pociągają nosami zebrani przy mogile
i wspominają orzechową nalewkę zmarłej.
Niestety, z każdym rokiem jest ich mniej. Nawet Bulwiaczek tym razem nie dotarł, na dobre
unieruchomiony na pięterku naszego domu. Zapalił jej symboliczną lampkę na parapecie okna.
Obok tej dla babci. Ciekawe, jak jej tam, w tej mediolańskiej krypcie z hrabiną Memento? Mam
nadzieję, że po śmierci też mogą znaleźć wspólny język. Pewnie wieczorem zadzwoni do nas
Fabrycy i zda relację z dobrze wypełnionego obowiązku uczczenia zmarłych. Poznaliśmy go na
pogrzebie babci, na który wyruszyliśmy całą męską reprezentacją rodziny. Wtedy zadzierzgnęła
się między nami prawdziwa nić sympatii mimo dzielących nas różnic, głównie w stopniu
zasobności portfela. Fabryś był jednak ponad tak przyziemne sprawy i przyjął nas z rozmachem
godnym potomka włoskich oligarchów. Do dziś utrzymujemy telefoniczny kontakt. Hrabia
Memento wciąż nas do siebie zaprasza, ale głupio nam być na jego utrzymaniu. Nawet Polak ma
swój honor.
Po powrocie z cmentarza zapaliłem znicz na grobie Opony, wiernej, choć nieco zbzikowanej
suki, która przeżyła z nami szmat czasu. Przekroczyła wszelkie możliwe limity, przynależne jej
rasie. Widać długowieczność jest w naszej rodzinie dziedziczna.
W domu był tylko Bulwiak. Najmłodsze pokolenie w postaci Edka i Gonzo zostało pod
cmentarną bramą. Kilka dni wcześniej uruchomili małą domową manufakturę: Produkcja
i Sprzedaż Zniczy. Teraz czerpią z tego krociowe zyski. Gdyby pozostałym członkom naszej
rodziny przypadł w udziale choć ułamek handlowej kreatywności Gonzo, wszyscy spalibyśmy
na kasie. Już jako przedszkolak produkował papierowe figurki Osamy bin Ladena i wymieniał je
na porcje czekoladowego Monte. Interes się skończył, gdy jedna z mam interweniowała
u dyrektorki. Ojciec martwi się trochę, co na ten cmentarny interes powie urząd skarbowy, ale
wnuczek jak nikt potrafi ukoić jego nerwy.
– Mogą mi skoczyć. Jestem niepełnoletni i nie odpowiadam za przestępstwa gospodarcze.
A wy w każdej chwili możecie się mnie wyprzeć.
Mama prawie finalizuje zakup rozwalającego się młyna nad Bugiem. Jesteśmy wstrząśnięci
jej jawną niefrasobliwością. Jakie to szczęście, że żaden z małżonków nie musi już ponosić
odpowiedzialności za oszustwa i wyłudzenia drugiego. Przecież nasza rodzina w życiu nie spłaci
tego kredytu!
– I tu się mylisz! – oświadczyła mama. – Dostałam nową pracę. Na najwyższych szczeblach
władzy. To posada rządowa – dodała.
– Jak to? Jak to? – rzuciliśmy się jeden przez drugiego.
Nawet Bulwiak łakomie nadstawił ucha, zapominając, że nie założył aparatu słuchowego.
– A tak to. Myślicie, że tylko ojciec może się zadawać z politykami?
– O Boże! Przecież już setki razy przyznałem, że była to największa hańba mojego życia. Ile
razy mam jeszcze się kajać?
Ojciec był bardzo przygnębiony. Za każdym razem, kiedy ktoś przypomina mu jego
krótkotrwały incydent w Partii Sejmowego Planktonu, chce się zapaść pod ziemię.
– Miało to i swoje dobre strony – przypomniałem.
– Kilka razy przejechaliśmy się rządową limuzyną.
– Teraz ja nią będę jeździć – zapowiedziała mama.
– Pewna partia, która po wyborach z pewnością przejmie władzę, poprosiła mnie o pomoc
w przeprowadzeniu serii szkoleń na temat: „Jak wyrażać własne poglądy bez konieczności
stosowania przemocy fizycznej?” Jej młodzieżówka ma coś za dużo testosteronu.
– Chyba... chyba... – ojciec prawie zadławił się z oburzenia – chyba nie chcesz powiedzieć,
że masz zamiar pracować dla tych... dla tych...
– Jaki ty jesteś głupi, szefa i rodziny się nie wybiera – zastopowała go mama. – Znasz kogoś,
kto pracuje dla przyjemności? Feministką i liberałem to ja mogę być po godzinach.
– Co na kolację? – zapytał Bulwiak, zapobiegając tym samym burzliwej dyskusji
o granicach przyzwoitości w życiu zawodowym.
Wieczorem odwiedziła mnie Elka. Wygląda bardzo staro. Powinna coś ze sobą zrobić.
Powiedziałem jej o tym w dobrej wierze, a tymczasem naskoczyła na mnie jak prawdziwa
harpia. Zrobiła się jeszcze bardziej drażliwa niż moherowe berety.
– Pewnie! Łatwo mówić komuś, kto bryluje w wielkim świecie. Nieźle się z Łucją
urządziliście. Artyści od siedmiu boleści – prychnęła pogardliwie. – A czy wy w ogóle wiecie, że
podczas tych waszych pseudointelektualnych bełkotów miliony ludzi wiodą normalne życie?
Nudne, brudne i pozbawione ekscytacji...
Jakoś nie miałem wątpliwości, że mówi o sobie. Zrobiło mi się jej żal, bo rzeczywiście
wpakowała się w niezły pasztet. Zostać matką czarnoskórego noworodka w wieku siedemnastu
lat to nie jest za dobry start. W dodatku sprawca całego zamieszania od roku przedłuża swój
pobyt w Londynie, nie wiadomo właściwie z jakiego powodu. Mam nadzieję, że nie jest nim
jakaś dziewczyna. Wtedy Elka niechybnie poderżnie jej gardło.
Było mi jednak trochę przykro, że tak szybko zapomniała o moim nieograniczonym
wkładzie w jej psychiczną i fizyczną kondycję. A kto chodził z nią do szkoły rodzenia? Kto
udawał sprawcę zapłodnienia? Kto z nią w końcu rodził? No, kto? Wypomniałem jej teraz to
wszystko.
– Wielkie mi halo – oczywiście natychmiast chce się kłócić, jak zwykle – przynajmniej
miałeś jakąś rozrywkę. A poród z tobą wcale nie był taki fajny. Po cholerę przytargałeś jeszcze
tego całego Szajbusa?
– To moja wina, że przykuł się do mnie w metrze kajdankami? – broniłem się. – Przecież
sama dobrze wiesz, że ciągną do mnie wszystkie oszołomy. Muszę chyba wydzielać specjalne
feromony – dodałem zrezygnowany.
Atmosfera na trochę się skisiła. Oboje z Elką nie mogliśmy zdecydować, czy się na siebie
obrazić. Jak zwykle to ja pierwszy wyciągnąłem rękę do zgody.
– Powinnaś gdzieś wyjechać, oderwać się na chwilę od tego wszystkiego. Może odwiedzisz
Ozyrysa? Dawno się nie widzieliście. Jak tak dalej będzie, to wasz związek umrze śmiercią
naturalną.
Elka zrobiła wielkie oczy.
– To my w ogóle byliśmy w jakimś związku?
Jej rozgoryczenie na okrutny los sięgnęło zenitu.
– A co zrobię z Rudolfem? Przecież nie zabiorę go ze sobą. Moja mama też już ledwo zipie.
On jest nadpobudliwy, nadruchliwy i nadupierdliwy – zrecenzowało krótko własne dziecko.
– A druga babcia? – spytałem przytomnie.
– Wyjechała na turnus odchudzający. Trwa trzy miesiące. Zresztą i tak nigdy nie mogłam na
nią liczyć. Widocznie uznała, że skoro jej synek się wypiął, to ona też nie ma wobec nas żadnych
zobowiązań – chlipnęła w dłoń.
Mój Boże, nie mogłem na to patrzeć! Gdzie się podziała stara, swojska Elka? Niezłomna
kobieta o odporności tarpana i delikatności pneumatycznego młota, postrach ludzkości! Ta
miłosna afera kompletnie wypaczyła jej charakter. Jest teraz jakąś rozlazłą łamagą, co chwila
pociągającą nosem. Całe szczęście, że nie rzuciła palenia, bo tego już bym nie zniósł.
– To może zostaw go pod opieką jakiejś zaufanej osoby? – na głos szukałem rozwiązania.
Naprawdę chciałem jej ulżyć w tej udręce samotnej matki borykającej się ze wszystkim
wokół, a z funduszem alimentacyjnym najbardziej.
Elka w mgnieniu oka odzyskała dawny wigor:
– Kochany jesteś! Nigdy ci tego nie zapomnę!
I zanim zdążyłem wyjaśnić to potworne nieporozumienie, już jej nie było. Że też ja zawsze
muszę coś chlapnąć!
Noc

Zamartwiam się już trzecią godzinę. A co będzie, jak Elka naprawdę podrzuci mi Rudolfa
i pojedzie do Londynu? Nie mam co liczyć, że rodzina mi pomoże. A jeśli ona już po niego...
NIE WRÓCI???! O mamo! Będę musiał zaadoptować murzyńskie dziecko, a wiadomo, że jak do
władzy dojdą narodowcy, to nam pierwszym urządzą „noc kryształową”. Już lepiej od razu
popełnić samobójstwo.
Jestem na siebie wściekły. Nigdy ze strachu nie potrafiłem odmówić Elce i teraz przez
własne tchórzostwo skopałem sobie życie. A ja już przecież mam pod opieką jedno indywiduum.
Alkoholik Wit, jego Eugenka i mały Udolf to prawie komplet. Brakuje jeszcze jednego gwoździa
do mojej trumny. Odmawiam, odmawiam, stanowczo odmawiam.
Żeby się trochę odprężyć, poczytałem blog Bulwiaczka.
(...) oderwane kończyny walały się wszędzie. Wtedy też pod Verdun po raz pierwszy użyto
gazów bojowych. Myślę, że ludzkość, mimo dokładania największych starań, nie zdoła sobie
zafundować równie potwornej jatki.
Leżący ze mną w okopie młody francuski poeta deklamował swój wiersz. Miał przebite płuco
i przy każdym słowie rzygał krwią pełną zaschniętych skrzepów, jego ostatnią prośbą przed
śmiercią było to, bym go ogolił. Nie chciał, aby ktoś pomyślał, że na tej wojnie dokumentnie
zatracił człowieczeństwo. Dbałość o higienę była naszym jedynym łącznikiem ze światem homo
sapiens. Wśród oderwanych rąk i nóg, wylewających się trzewi i obciętych głów patrzących na
wszystko otwartymi oczami byliśmy tylko zdziczałą zwierzyną cuchnącą krwią, morzem krwi...
Tego mi było trzeba. Dobranoc państwu.
Tango ortodonto. Kolejna odsłona

Czy mieliście kiedyś wrażenie, że wybuchł wam w ustach granat albo brudna bomba
naszpikowana odłamkami gwoździ? Nie? To polecam zabieg piaskowania. Dostępny u każdego
szanującego się dentysty – – sadysty. Efekt murowany.
Po dwóch godzinach okrutnego traktowania mojej paszczy sprężonym strumieniem sody
osiągnąłem wreszcie mistyczną nirwanę. Ból był taki, że mózg odciął przewodzenie informacji.
Miałem wrażenie, że każda moja cząsteczka, każda szara komórka została poddana
wyrafinowanym zabiegom skrobania, szczypania, wywracania na lewą stronę, wwiercania się do
środka i posypywania całości gruboziarnistą solą. Teraz już wierzę, że hinduscy fakirzy mogą
leżeć na gwoździach lub tłuczonym szkle. Kiedy wyszedłem z gabinetu, mroczki latały mi przed
oczami, miałem przytępiony słuch i zaburzony zmysł równowagi. Także tej psychicznej, bo
kupiłem sobie paczkę solonych chipsów. Po włożeniu do ust pierwszego katapultowałem się
w kosmos i przekonałem, że piekło naprawdę istnieje.
Po tym doświadczeniu sam zabieg dokręcania drutów nazębnych wydawał się błahostką.
Zgryz przesuwa mi się w tempie ekspresowym. Jednak utworzyły mi się teraz nowe szpary, więc
nieco trudniej utrzymać mi ślinę na wodzy.
Poniedziałek

No i się stało. W czasie ćwiczeń z technik fotograficznych wyszedłem do toalety i kiedy


pisuar był już w zasięgu mojego pęcherza, otrzymałem cios w krocze, któremu towarzyszył
radosny okrzyk „buzi, buzi, teja!”. Autorem roszczenia był mój przybrany syn, słodki Udolf.
Przede wszystkim dałem buzi, a potem zrobiłem Elce karczemną awanturę, że nie uprzedziła
mnie o swoim przyjeździe. Ale szeptem, bo wszędzie były zajęcia.
– A myślisz, że tak łatwo się da przewidzieć kolejny dół? – zapytała jak zwykle obrażona.
Czasami zastanawiam się, dlaczego ona się ze mną w ogóle zadaje, skoro albo działam jej na
nerwy, albo ma mnie dosyć, albo ją zanudzam na śmierć.
Ta intrygująca kwestia wyjaśniła się pół minuty później, kiedy tylko mały skończył
metodycznie obśliniać mi twarz i włosy na powitanie. Ten dzieciak za mną przepada.
– Wpadłam do Łodzi trochę się rozerwać. Mam tu znajomą z grupy wsparcia dla samotnych
matek. Oczywiście zajmiesz się Rudolfem przez kilka godzin?
– Konkretnie przez ile? – zapytałem, bo zbyt długo znałem Elkę, by nie wiedzieć, że szuka
frajera.
– Oj, nie wiem. Musisz być taki upierdliwy?
Już chciałem jej przypomnieć, że nie mam żadnych zobowiązań wobec tej nieszczęsnej
latorośli, ale spojrzałem w jego czarne oczęta i moje serce stopniało jak masło
w przeterminowanych kanapkach mamy.
– Zgoda.
– Super! Jesteś jedynym człowiekiem, na którego zawsze mogę liczyć.
No właśnie. Najwyższy czas, żeby to zmienić. Chciałem jeszcze coś dodać, postawić jakieś
warunki, ale po Elce pozostał tylko tuman kurzu. Schyliłem się po torbę turystyczną ze zmianą
bielizny dla Rudzia, paczką pampersów i kompletem akcesoriów służących do nakarmienia go,
po czym zabrałem małego na spacer. Po godzinie nam się znudziło, tym bardziej że zapadał
zmierzch. Kupiliśmy w sklepie kaszkę bananową na kolację i wróciliśmy do domu. Nikogo
w nim nie było, po Eugence i Wicie ślad zaginął. Nawet po – zaglądałem we wszystkie
zakamarki, szukając ich zmasakrowanych zwłok, bo przyszło mi do głowy, że może Zbych
zaciukał ich w afekcie. Ale spoko. Ani śladu denatów. Zdjąłem dzieciakowi kurteczkę
i poszedłem do kuchni nagrzać wodę na kąpiel. Rudolf był zachwycony, bo z trudem mieścił się
w mojej jedynej misce sałatkowej. Chlapał tak zawzięcie, że już po chwili byłem cały mokry.
Nie krzyczałem jednak na niego i pozwoliłem mu się wyszaleć do utraty tchu. Zbyt dobrze
wiem, jak ciężkie musi mieć życie ze swoją sfrustrowaną matką. Biedny dzieciak.
Zmieniłem pościel i posadziłem go na łóżku, przywiązując do stołowej nogi swoim
skórzanym paskiem. W ten sposób choć przez kilka sekund mogłem odwrócić od niego wzrok.
Przygotowałem kolację, a kiedy wróciłem do pokoju, Rudolf wkładał sobie do nosa śrubokręt.
Nie mam pojęcia, skąd go wytrzasnął, ale widać dzieci mają wrodzone zdolności iluzjonistyczne.
Wytarłem pot z czoła i podczas gdy mały szatan jadł chaotycznie swoją kaszkę, próbowałem
złapać Elkę na komórkę. Dochodziła ósma! Niestety, ciągle słyszałem to samo: abonent czasowo
niedostępny. Tymczasem Rudolf z zapałem wcinał. Raz łyżka pełna mlecznego przysmaku
lądowała w jego buzi, a raz w oku. Cudem go sobie nie wybił. Talerz błyskawicznie został
opróżniony, jednak widać mój mały gość był w dalszym ciągu głodny, bo chwycił z podłogi
martwego karalucha i zanim zdążyłem zareagować, zjadł go na moich oczach! Boże, ile się
namęczyłem, żeby go z niego wyciągnąć. Potrząsałem nim chyba ze dwadzieścia minut i nic!
W dodatku dla niego to była wielka radocha, bo kwiczał, aż dostał czkawki. Zupełnie jakby było
coś zabawnego w wiszeniu głową w dół... Dobrze, że nie zwymiotował.
O dziewiątej wieczorem byłem już tak wykończony, że ległem na łóżko i niebawem obaj
chrapaliśmy wniebogłosy.
Skoro świt obudziła mnie Elka, histerycznie waląc w drzwi. Nie powiedziała ani słowa
wyjaśnienia, choć było jasne, że poszły w tango na całego z tą drugą samotną matką.
Podziękowała tylko zdawkowo i zaczęła w panice zbierać rzeczy, bo za pół godziny miała
pociąg. Ale Rudolfowi było u mnie tak dobrze, że ani myślał jechać. Bawił się zdechłą myszą
i darł wniebogłosy przy każdej próbie odebrania nowej zabawki. W końcu Elka się poddała.
Pozwoliła synowi zatrzymać nieżywego gryzonia i trzasnąwszy drzwiami, zniknęła chwilowo
z mego życia.
A mnie... a mnie... serce ścisnęło się z tęsknoty za tym małym szkrabem.
9 listopada

Straciłem dziś cierpliwość i choć Wit leżał z Eugenką u moich stóp, błagając o jeszcze jedną
szansę, decyzja zapadła na dobre. Wyprowadzam się. Godzinę temu odcięto gaz i prąd, bo Wit
nie zapłacił rachunków. Nic mnie nie obchodzi, że Eugenka zapragnęła zobaczyć choć raz
polskie morze. W takich warunkach nawet święty by nie wytrzymał. Do tego pani kurator
zagroziła, że da mi wycisk, bo kompletnie zaniedbałem swoje obowiązki.
– Pokładałam w panu wielkie nadzieje – machała chudym i kościstym palcem – a pan,
zamiast mieć wzgląd na ciągoty dziadka do wszelkich patologii, wykazał daleko idącą
niewydolność socjalną. No, ale czemu się dziwić? Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Zdrowe
społeczeństwo nie potrzebuje takich chorych narośli.
Sytuacja więc ma się tak: Wit wraca za kratki, gdzie będzie na przymusowym odwyku.
Eugenka spada do Zbycha, a ja na bruk. Jak zwykle na wszystkim wychodzę najgorzej!
Weekend

Po dwóch nocach w akademiku, gdzie korzystałem z gościnności kolegów, utwierdziłem się


w przekonaniu, że nie chcę tu mieszkać. Jako jednostka nieprzystosowana społecznie nie mogę
przebywać w takim zagęszczeniu. W dodatku każdy z mieszkańców budynku zawodzi
monotonnie własną pieśń szaleńca. Nie mam wątpliwości, że ja ze swoją nie zdołam się
przebić...
Jeśli tak jak ja mieszkasz przez tyle lat w domu, gdzie wszystko postawione jest na głowie,
a ty jesteś jedyną w miarę zrównoważoną osobą, to po pewnym czasie marzysz już tylko o tym,
żeby jak najszybciej stamtąd uciec. Już nie możesz doczekać się chwili, gdy stworzysz własną
rodzinę, która, co oczywiste, w niczym nie będzie przypominać tamtej. Więc myślisz sobie, że
będziesz miał dobrą i nudną żonę, która z rozkoszą zadowoli się uprawą ogródka i waszych
dzieci. Będzie umiała robić pierogi i ciasto drożdżowe z rodzynkami. A ty będziesz wspaniałym,
pewnym siebie i przedsiębiorczym ojcem, służącym swym dzieciom radą i pomocą, niczym
kompetentny Wydział Spraw Obywatelskich. Ale to nie takie proste, bo wieloletni wpływ twojej
dysfunkcyjnej rodziny, rodziców pozbawionych choćby grama zdrowego rozsądku, robi swoje.
Wyrastasz na zeschizowanego dziwoląga przypisującego całej ludzkości niecne intencje. Myślisz
o sobie z coraz większą podejrzliwością, zaczytujesz się w Podręczniku psychopatologii
i Nerwicach natręctw i coraz rzadziej wierzysz w to, że uda ci się przezwyciężyć
wszechogarniające fatum. Nieliczne chwile radości i triumfu skłonny jesteś wziąć za nielogiczną
i nieskładną robotę losu, działającego w tych momentach najwidoczniej na dotkliwym kacu.
Powyższe rozważania niezbicie dowodzą, że zbliża się moja coroczna przypadłość, czyli
jesienna depresja. Z wolna ogarnia mnie totalne zniechęcenie. Nie widzę sensu nawet w tym, by
rano podrapać się po jajkach, a co dopiero myśleć o studiach. W Polsce i tak kręci się coraz
mniej filmów. Powstają jedynie durnowate seriale i programy na licencji, które nie dają
satysfakcji nikomu, nawet debilnej widowni. Czy w takich warunkach mam żywić mglistą
nadzieję, że jeśli już nie jako aktor, to przynajmniej jako kierownik produkcji wezmę udział
w czymś wzniosłym? Już teraz studenci operatorskiego i reżyserii, zamiast fermentować
odkrywczymi inicjatywami, manifestami nowej sztuki, zabijają się między sobą o to, by nakręcić
teledysk jakiejś dmuchanej piosenkarce, która nawet wywiadów udziela z playbacku. Ciężkie
czasy dla artystów i ciężcy artyści dla obecnych czasów. Wyrosła nam nowa kultura masowa,
dorodnie kiełkująca na łajnie, wymiocinach oraz najniższych ludzkich instynktach. Ach, nikt
bardziej ode mnie nie pogardza w tej chwili ludzkością!
A jednak, wbrew bezkształtnej kulturowej galarecie, w której wszyscy gmeramy leniwie
nogami niczym muchy, nie zatraciłem nadziei. Bo moje marzenia są moją siłą, zmuszają, bym
każdego dnia na nowo próbował żyć tak, jak to sam wyśniłem. I to nic, że inni w ciebie nie
wierzą, że drwią bez litości. Oni jeszcze nie wiedzą, że i tak pewnego dnia zostaniesz... Wielkim
Aktorem. Tak po prostu będzie. I kropka.
Poniedziałek, 13 listopada

Marzenia marzeniami, ale czas wrócić do rzeczywistości. Przeżyłem dziś prawdziwe chwile
grozy na planie kolejnej szkolnej etiudy. Wcześniej sądziłem, że kierownik produkcji to jest
ktoś! Nie jest może najważniejszy, nie jest prawdziwym artystą, autorem chorych wizji, ale ma
przynajmniej posłuch, bo trzyma kasę. Otóż nie. Ponieważ kasy zawsze jest za mało, kierownik
produkcji jest nikim. Wszyscy życzą mu syfilisu do trzeciego pokolenia i rzucają w niego
różnymi przedmiotami, domagając się wypłacenia obiecanych honorariów. Z całą świadomością
mogę powiedzieć, że jest on najbardziej znienawidzoną osobą na planie. Chcą go zabić
następujące indywidua:
– reżyser z operatorem („Ograniczasz naszą wizję artystyczną”),
– aktorzy („Nie będę w listopadzie wskakiwał do jeziora, skoro nie ma potem dla mnie
kubka ciepłej herbaty”),
– ekipa techniczna („A w życiu nie będziemy zap...lać po godzinach za frajer”),
– szef, czyli producent („Z koguta spadłeś? Kto to słyszał, żeby ludziom na planie dawać
bułkę? Wrócą po osiemnastu godzinach pracy do domu, to sobie zjedzą”),
– przeciętny widz („Ekipę, która wyprodukowała to gówno, wsadziłbym do jednej celi
z Erwinem, mafią paliwową i kandydatami na prezydenta”).
Tak więc wszyscy mają do mnie pretensje, wszyscy czegoś chcą i wszyscy pchają się do
mnie jak świnie. A co ja jestem? Kubeł z pomyjami?
Ale dziś to już przeżyłem istny szczyt upokorzenia!
Byliśmy w niewielkiej wiosce pod Łodzią i robiliśmy dokrętki na kurzej fermie. Wszystko
było dograne, kurczaki wynajęte, całość zapięta na ostatni guzik. Od piątej rano byłem na
nogach i nie zdążyłem się nawet wysikać. Za każdym razem, gdy próbowałem przemknąć
niezauważony za stodołę, już ktoś za mną leciał i krzyczał, że coś nie tak. A to kury za mało yyy,
tego... kraczą, gdakają, w każdym razie, za mało drą pyska. A to bułka dla statystów za sucha
i jest bunt. A to gospodarz kręci nosem, że mu rekwizytor chce córkę zbałamucić! I tak to
męczyłem swój pęcherz przez pół dnia. A inni lali, ile dusza zapragnie! I kiedy wreszcie
uwolniłem strumień, który wystrzelił niczym nowe złoże ropy, jakby nigdy nic stanął przy mnie
asystent reżysera i robiąc skręta, kontemplował mojego Rumcajsa!
– Te kurczaki są do kitu – zaczął. – Trzeba je trochę poddusić.
– Jezus Maria! – Aż mi się ręce zatrzęsły.
– Ej! Uważaj, gdzie lejesz – skarcił mnie rozmówca, zgrabnie uskakując na bok.
– Żadnego duszenia! – rozkazałem. – Absolutnie zabraniam! Wynająłem trzysta czterdzieści
osiem kurczaków i tyle samo muszę zdać na koniec. Jeśli znajdę jakieś zadeptane zwłoki, to na
jutrzejsze śniadanie będzie tylko czerstwy chleb z ich piórami.
Użyłem tego argumentu, bo tylko alkohol może na nich podziałać równie dyscyplinujące
Niestety, ledwie zażegnałem jeden kryzys, pojawił się nowy: przerwano zdjęcia.
– Co znowu? – zapytałem nerwowo, bo czas leciał i za godzinkę mieliśmy zjeżdżać.
– Nie ma przenośnego kibla, tak? – zapytał reżyser.
– Tak... – odpowiedziałem, główkując w panice, do czego zmierza.
– To gdzie mam się, u licha, wysrać?! – wydarł się histerycznie. – Za stodołą?
– Może w domu naszego gospodarza?
– O nie, panie.
Właściciel fermy pojawiał się zawsze wtedy, gdy była o nim mowa, albo wtedy gdy była
mowa o tym, że nie mamy mu z czego zapłacić.
– Tego nie było w kontrakcie – zastrzegł od razu. Ponieważ reżyser, który nie może się
w spokoju wypróżnić, jest jeszcze gorszy od reżysera, któremu ekipa schodzi samowolnie
z planu, podjąłem błyskawiczną decyzję.
– Robimy aneks do umowy.
– Ale to będzie kosztowało... – zawiesił głos, zastanawiając się, jak maksymalnie wydoić
człowieka znajdującego się w sytuacji bez wyjścia. – Trzysta złotych – wypalił wreszcie.
– Co???
Nie do wiary, jak ludzie są pazerni. Jak można żądać takiego wynagrodzenia za dostęp do
klopa? Jednak jesteśmy narodem kryptosadystów.
– Stówka – próbowałem licytować.
– Całuj psa w nos. – Odwrócił się na pięcie i odszedł.
Z reżyserem działo się coś strasznego. Wyglądał, jakby zaraz miał eksplodować. Wokół
rozciągały się tylko pola i poza stodołą nie było żadnego ustronnego miejsca. Wobec tego
zadysponowałem, żeby kierowca zawiózł tego zasrańca do... lasu. Minęła godzina, nim wrócili.
Operator rwał sobie włosy z głowy:
– Zeszła mi ekspozycja!
A na koniec doliczyliśmy się tylko trzystu czterdziestu żywych kurczaków. Musiałem za
osiem wybulić z własnej kieszeni. Te zadeptane zabrałem ze sobą, co się ma drób marnować?
Postanowiliśmy staroindiańskim sposobem upiec je, nadziewając na butelki po piwie. W tym
celu skonsumowaliśmy tego piwa po sześć sztuk na głowę. A potem zaczęła się najlepsza
zabawa, bo wkładając na wpół oskubane ptaki (kto by się tam przejmował, że zostało na nich
trochę piór) na puste flaszki, wyobrażaliśmy sobie, że nabijamy na pal co bardziej
znienawidzonych wykładowców. Mimo że szło nam bardzo opornie, jeden profesor został
„nabity” aż pięć razy. Niestety, poszliśmy spać głodni, bo kurczaki nie nadawały się do spożycia.
Zapomnieliśmy ich wcześniej wypatroszyć.
Mimo że ze wszystkich sił starałem się umilić ten wieczór, wredny reżyser i tak napisał na
mnie raport. Podobno nie radzę sobie na planie z... potrzebami fizjologicznymi!!!
Tydzień później

Znalazłem nowe mieszkanie. W cichej willowej dzielnicy, u starego kawalera. Pokój


z widokiem.
Ledwie rozpakowałem graty i podłączyłem się do Internetu, wszedłem na topowy blog
Bulwiaka, który w ostatnim czasie skoczył z ósmego na trzecie miejsce! Dawno nie byłem
w domu i pomyślałem, że może stąd się czegoś dowiem. Poniekąd się nie myliłem.
Ta przemiła rodzina od razu okazała mi wielkie serce. Składała się z prawdziwych męskich
ciamajd i dlatego była królestwem kobiet. Stanowiło to dla mnie istny raj. Najstarsza z nich,
wiekowa, ale jakże temperamentna Filomena, od razu rzuciła się w me ramiona. A ja, wstyd
przyznać, rzuciłem się na jej konto. Ale wtedy nie wiedziałem jeszcze, że zakocham się w niej bez
pamięci i się z nią ożenię. Jak wielkie to było zauroczenie, niech świadczy fakt, że kompletnie
zapomniałem, iż posiadam już jedną małżonkę. I kiedy na własnym ślubie zakuto mnie
w kajdanki jako niepoprawnego bigamistę i oszusta matrymonialnego, było mi autentycznie żal.
Na szczęście to małżeństwo już dużo wcześniej zostało skonsumowane.
Filomena miała niezwykłą ochotę na życie. Dopiero w jej ramionach zaznałem prawdziwych
rozkoszy, choć jako Casanovą nadgryzłem wiele niewiast. Niektóre smakowały jak stare
próchno, choć były jeszcze młode. Ech... spędziliśmy ze sobą niezapomniane chwile, nim zmarła
od afrykańskiej klątwy.
Druga z kobiet, synowa Krystyna, już na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie oziębłej. Na
pozór oschła i zasadnicza, marzyła o romantycznej miłości. Tymczasem potrzebowała po prostu
jurnego chłopa, co by ją poobracał we wszystkie strony, ażby wióry leciały. No, ale mąż był
zupełnie do niczego. Podobno miał koreańską kochankę, ale podejrzewam, że to lipa. Taki
mężczyzna nie zaspokoi żadnej kobiety.
Trzecią z kolei była piękna i powabna Hela, synowa Krystyny. Na jej widok nawet teść się
pobudzał. Ale największe wrażenie robiła na młodym Rudolfie. Ach, żebyście wiedzieli, jaki miał
chłopak problem z permanentnym wzwodem! Gdy tylko Hela się pojawiała, on natychmiast
znikał w łazience. I biedak myślał, że nikt nie widzi, jak się w niej podkochuje...
Mimo tych wszystkich słabostek i ułomności, które są przecież udziałem każdego z nas,
pokochałem tych dziwaków z całego serca. Zastąpili mi własną rodzinę, której tak naprawdę
nigdy nie miałem, i dali mnie, oszustowi i darmozjadowi, dużo więcej, niż na to zasłużyłem.
Teraz wzięli pod swój dach, pozwalając, bym dożył spokojnie końca swoich dni...
Powietrza... Ratunku... Teraz cała lokalna i światowa Polonia wie o moich erekcjach. Co za
hańba!
Wtorek, 21 listopada

Dopiero środek tygodnia, a już jestem wykończony. Zdecydowałem się na pracę przy
dyplomowej etiudzie studenta czwartego roku reżyserii. On jest bardzo zdolny, ale nikt nie chce
z nim pracować, bo podobno rzuca na planie członkami ekipy. Jednak podjąłem to wyzwanie.
Nawet jak mnie trochę poobija, to brzydszy nie będę. Tym bardziej, że film zapowiada się
ambitnie. Od kilku godzin próbuję dodzwonić się do znanego aktora młodego pokolenia, by
ostatecznie potwierdzić terminy. Wszyscy w domu strasznie mi zazdroszczą, że rozmawiam
z takimi gwiazdami. Chociaż nikt nie przebije mamy. Ona prowadziła terapię największym
szychom w tym kraju. Niestety, większość z nich siedzi teraz w więzieniu.
Zaczynamy w piątek, a ja mam na głowie cały świat. Kręcimy przez pięć dni, głównie
w mieszkaniu Eugenki. To wstrząsająca historia chłopaka, osiedlowej ofermy gnębionej przez
lokalnych blokersów. Pewnego razu coś w nim pęka. Narastająca, ale cały czas tłumiona
frustracja doprowadza do tragedii. Chłopak wyładowuje swą agresję na przypadkowym obiekcie
– bogu ducha winnym inkasencie gazowym. W trakcie szarpaniny – zabija. To przerażające
studium alienacji i bezradności, która budzi w zwykłym człowieku zwierzę.
Kiedy przeczytałem scenariusz, pomyślałem, że to rola dla mnie. Kto lepiej niż ja wie, co
czuje wiecznie pogardzana i odrzucana istota? Kto bardziej ode mnie nienawidzi czasami ludzi?
Oczywiście nigdy nie posunąłbym się do zbrodni, niemniej jednak emocje bohatera są mi bardzo
bliskie. Reżyser zauważył moje zaangażowanie i powierza mi coraz więcej obowiązków.
W efekcie ledwo ciągnę. Załatwiłem też Łucji mały, ale ważny epizod. Ma tam zagrać
dziewczynę jednego z blokersów, w której potajemnie kocha się nasz bohater. Samo życie...
Łucja jest mi bardzo wdzięczna, za to Marcjusz, niczym starogrecki Zeus, ciska we mnie
piorunami. Jednak mam to gdzieś. Gdybym przejmował się wszystkimi, którzy życzą mi śmierci,
dawno dostałbym hopla.
Mój zabytkowy kożuch z karakułowym kołnierzem robi prawdziwą furorę. Wyglądam
w nim jak wielce ekscentryczny artysta. Szkoda tylko, że wokół unoszą się roje moli. Mam
nadzieję, że zostaną spacyfikowane przez nadciągające mrozy.
Czwartek

Prawie dwie godziny leżałem dziś plackiem na wełnianej wykładzinie dziekana Żelaznego.
Bezskutecznie prosiłem go o dofinansowanie kosztów podróży naszego aktora. Za trzy dni
mamy kręcić, a sprawa stoi na ostrzu noża. Wczoraj wieczorem zadzwonił do mnie zrozpaczony
reżyser i łkał w słuchawkę:
– Zrób coś, błagam. Ten aktorzyna chce, żeby mu zwrócić za przelot z Wellington!
– A co on tam robi?
Wiele rzeczy widziałem i słyszałem, ale pierwszy raz, żeby z Warszawy do Łodzi jechać
przez Nową Zelandię.
– Masuje się u jakiegoś szamana! Powiedział, że nie opyla mu się wracać, chyba że
opłacimy mu samolot! O Boże, jestem skończony! – biedak wpadał w czarną otchłań beznadziei.
Ponieważ mam miękkie serce i nie mogę patrzeć na ludzką krzywdę, a w szczególności na
krzywdę artysty, padłem krzyżem u nóg Żelaznego. I mimo że prawie przypalałem go ogniem
mych łez, pozostał nieugięty. Własne fundusze już dawno wyczerpaliśmy, opłacając dodatkowe
puszki taśmy, nadgodziny oświetlaczy i profesjonalny sprzęt do montażu w studiu Sklejka.
I kiedy nie było już żadnego światełka na horyzoncie, postawiłem wszystko na jedną kartę:
– Sławomirze – zacząłem, a on podniósł na mnie przekrwione z niewyspania oczy –
proponuję jedyne istniejące wyjście z sytuacji.
– Z tej sytuacji nie ma wyjścia. Jutro idę się pociąć – zapowiedział grobowym głosem.
Chryste, jacy oni wszyscy niewytrzymali na stres! Ale od czego ma się przyjaciół? Mój
niezłomny dziekan zawsze powtarza, że dla prawdziwego kierownika produkcji nie ma rzeczy
niemożliwych. I dla dobra planu powinien poświęcić wszystko, nawet to, co najcenniejsze. Tak
zatem zrobię. Położę na szali jedyne, co mi zostało: swój honor.
– Ja zagram tę rolę! – wyrzuciłem z siebie jednym tchem i już nie starczyło mi odwagi, by
spojrzeć Sławkowi w oczy. Przez chwilę panowała cisza, podczas której ważyły się losy nas
wszystkich. A potem usłyszałem:
– Zgoda.
O... mamo! Trafił jeden wariat (ja) na drugiego wariata (on). Teraz płyniemy już razem na
tej samej dziurawej tratwie i albo utoniemy, albo odkryjemy nowy ląd.
Howgh.
Środek nocy

Co ja najlepszego zrobiłem??? Przecież to się nie może udać! Że też nie ma nigdy w pobliżu
żadnego rozsądnego człowieka, który mi utnie jęzor, nim coś chlapnę. I pomyśleć, że osobiście
ukręciłem sznur na własną szyję.
Piątek, 24 listopada

Sensacyjna informacja obiegła całą szkołę. Wszyscy stukają się w głowę, a rektor uruchomił
specjalną procedurę wstrzymującą produkcję. Obawiam się, że to działanie bezskuteczne. Nasz
reżyser ma determinację samobójcy, który właśnie odrywa stopy od parapetu na dziesiątym
piętrze wieżowca.
Od szesnastu godzin chaotycznie wkuwam tekst, na szczęście niewiele w nim dialogów.
Resztę czasu poświęcam na próby z reżyserem.
– Wierzę w ciebie – powiedział mi przed chwilą. – Może wyjdziemy z tego z twarzą... Masz
talent.
No pewnie, że mam. Gorzej z odwagą cywilną. Za nic nie mogę powstrzymać drżenia kolan
i szczękania zębami.
– To nic – uspokaja mnie Sławek. – Taki behawior uwiarygodni cię jako ofiarę.
Potem ja go pocieszam, bo chwile zwątpienia trafiają mu się równie często. Potem znowu on
mnie. Potem ja jego. I tak jakoś czas leci...
Muszę przyznać, że reszta ekipy dzielnie nas wspiera. Wszyscy rozumieją powagę sytuacji
i widzą, że gra toczy się o najwyższą stawkę. Jeśli spieprzymy ten film, wylatujemy ze szkoły.
Dlatego towarzyszy nam cisza pełna pogrzebowego dostojeństwa. Jeszcze tylko kilka godzin
i zacznie się finałowe odliczanie. Ratunku, ja chcę do mamusi!
Poniedziałek, godzina zero

Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Wtorek, cd. zdjęć

Wciąż jestem w szoku, ale na planie daję z siebie wszystko. Jako osiedlowa ofiara przemocy
biję wszystkich innych na głowę. Lata praktyki czynią mistrza.
Środa. Trzeci dzień planu

Dziś wszyscy mieliśmy kryzys. Sławek zastanawiał się nawet, czy nie przerwać kręcenia.
Zwątpił w mój talent aktorski. Wszystko przez aktora, który grał inkasenta! Za każdym razem,
kiedy chwytałem go za gardło, dostawał spazmatycznego ataku śmiechu. W dodatku reżyser cały
czas dźgał mnie po nogach długopisem, dając znak, że za bardzo wytrzeszczam oczy w tej
scenie. Skręciliśmy ujęcie dopiero przy dwunastym dublu! Jako kierownik produkcji, który musi
czuwać nad przelicznikiem taśmy i wywierać presję, by aktor już za pierwszym razem zagrał
dobrze, udzieliłem sobie surowej nagany. Powoli popadam w schizofrenię.
Czwartek

Im bardziej jestem wykończony i nie rozumiem, co gram, tym bardziej reżyser jest ze mnie
zadowolony. Cztery razy próbowałem dziś uciec z planu. Jutro koniec zdjęć. W samą porę, bo
nie ręczę za siebie. Gazownik, którego mam zabić, zaczyna okropnie działać mi na nerwy.
1 grudnia. Koniec zdjęć

Przed chwilą odjechało pogotowie. W ostatniej scenie trochę mnie poniosło i zbyt
dynamicznie majtnąłem aktorem. Na szczęście w granicach kadru, boby mnie operator powiesił.
Kiedy odpalaliśmy szampana (wypadało po łyku na głowę), nasz dyżurny planu zauważył,
że „inkasent” nie rusza się i ciągle leży w tym samym miejscu. Lodowaty pot wystąpił mi na
czoło, bo widziałem już, jak dostaję dożywocie. Ocucili mnie usłużni pracownicy pogotowia
ratunkowego, którzy w niedługim czasie przybyli na miejsce całego zajścia. Tymczasem mój
partner był cały i zdrowy. Siedział na walizce charakteryzatorki, rozcierał sobie potylicę
i pociągał z gwinta. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło, ale i tak jako kierownik
produkcji musiałem napisać raport, w którym potępiłem haniebne i nieodpowiedzialne
zachowanie aktora odtwarzającego główną postać. Czyli moje własne.
Teraz szybkie wywołanie negatywu i postprodukcja: montaż, udźwiękowienie i korekcja
barwna.
Chcę już tylko spać, choć wszyscy ciągną mnie na imprezę. Coraz częściej dochodzę do
wniosku, że w tej szkole kręci się filmy tylko po to, żeby później bezkarnie balować.
Środa, 6 grudnia

Siedzę nad rachunkowością, bo oblałem poprzednie kolokwium. Za jakie grzechy mój


humanistyczny umysł musi być poddawany takiej torturze? Jeśli kiedykolwiek skończę te studia
i zostanę dyplomowanym kierownikiem produkcji, porzucę mrzonki o aktorstwie. Ale na razie
mogę marzyć do woli. Mam nadzieję, że zaliczę pierwszy semestr. Dziekan Żelazny wyjątkowo
mnie nie lubi, więc jak zwykle mam pod górkę. Dziś powiedział, że jako studenci jego wydziału
musimy umieć wszystko. Nawet przetrwać na lodowcu czterdzieści dni. Bez jedzenia i picia!
A potem rozkręcić tam biznes filmowy. Choć wiem, że on jest nienormalny, to trudno
przeciwstawić się komuś, kto ma metr dziewięćdziesiąt wzrostu.
Dzwoniła mama. Wzięli z ojcem kredyt i kupili ten młyn. Poszaleli do reszty. Będą to
z pewnością wyrzucone pieniądze, chyba że otworzą w nim ekscentryczny dom uciech
cielesnych. W każdym razie uprzedziłem ją, że przy moich skromnych dochodach nie jestem
w stanie partycypować w kosztach.
– Rozumiem, że w zyskach także nie?
Ach, mogłaby być mniej skrupulatna. Chciałem porozmawiać z tatą, bo zatęskniłem za nim
znienacka. Niestety, był nieobecny.
– Chodzi na kurs płetwonurków. Ma zamiar wybrać się na Krym, ale ja to czarno widzę.
Znasz ojca i wiesz, że żadnego pomysłu nie dociągnął do końca.
– Z wyjątkiem romansu z Hee Jong.
Na tę ripostę mama stwierdziła, że jestem wyjątkowo wrednym dzieckiem, i rozłączyła się
bez pożegnania. Po chwili komórka znów się odezwała.
– Zapomniałaś powiedzieć: do widzenia, kochany syneczku? – zapytałem z jawną drwiną,
widząc na wyświetlaczu jej numer.
– Buuuuuuuuu!!! Łeeeeeeeee!!!
– Mamo?
– Edek, Edek, Edek! – Spazmy Gonzo były bardziej rozdzierające niż widok katastrofy
promu kosmicznego.
– Co się stało, na miłość boską? Zamurowałeś ją żywcem, teleportowałeś do przeszłości czy
też wysadziłeś przez pomyłkę w powietrze? – dopytywałem gorączkowo, a każde z tych pytań
miało swój głęboki sens.
Ale zamiast opisu apokaliptycznych wydarzeń nastąpił dramatyczny, acz zwięzły
komunikat:
– Edek tańczy czaczę z Hubertem. Beeeeeee!!!
– No, ale dlaczego?
– Bo pani powiedziała, że nie mam drygu do czaczy i Edek traci na powabie, będąc ze mną
w parze!
– A Edek co na to? – Nic!
O bracie, to po zabawie. Kiedy kobieta nie staje za tobą murem, to znak, że już kto inny
zabezpiecza jej tyły. Biedny Gonzo! Nie ma pojęcia, że to dopiero mała rozgrzewka przed
huraganem, jaki potrafią w naszym życiu rozpętać kobiety. Sytuacja była delikatna, choć nie do
końca przegrana. Bardzo pochlebiało mi to, że Gonzo właśnie mnie wybrał na powiernika. Nie
swojego ojca, nie dziadka, nie Bulwiaczka, nie BB Blachę, tylko mnie. Teraz wyszło szydło
z worka, kto był dla niego prawdziwym autorytetem. Z wrodzoną skromnością pozwoliłem, by
sam mi o tym powiedział.
– Więc dzwonię do ciebie, żebyś pomógł mi się... zemścić. Masz z nas wszystkich
największą wprawę. Całe życie dostawałeś kosza.
Nie powiedziałem ani słowa, ale Gonzo ma cholerne szczęście, że nie miałem pod ręką
małej wyrzutni ziemia-powietrze.
Widziałem dziś pierwszy raz wywołane już materiały filmu, w którym grałem. Nosi roboczy
tytuł Skowyt. Sławek jest bardzo zadowolony, ale mnie ogarnia przerażenie. Jeśli naprawdę tak
wyglądam, to z pewnością umrę w samotności.
Noc. Znowu akademik

Śpię na portierni. Litościwy Rajmund wpuścił mnie do środka, mimo że dochodziła druga
w nocy. A tak się cieszyłem, że znalazłem bezpieczną przystań. Niestety, mój ostatni najemca
zaoferował mi co prawda przepiękny pokój z widokiem, był to jednak widok na tyły ogrodu
w stylu angielskim. I naprawdę nic by mi nie przeszkadzało, gdyby nie jeden drobny fakt. Co
drugi dzień gromadzili się w tych chaszczach nobliwi przyjaciele mojego gospodarza i siadając
w kręgu, nakryci fioletowym suknem, kiwali się w tył i w przód. Przyzwyczajony do wielu
rzeczy nie reagowałem. Dopiero gdy zapukali do mojego pokoju, proponując wychylenie
kielicha zwierzęcej krwi, nie wytrzymałem. Dziękując za zaufanie i zaszczyt, pakowałem
w popłochu swoje rzeczy.
– Te stereotypowe wyobrażenia na temat satanistów wyrządzają nam tyle złego – ubolewał
mój krwiożerczy gospodarz. – A wystarczy okazać nam trochę zrozumienia...
Niestety, nie okazałem. I tak nie zabrałem wszystkiego, bo usilnie myślałem, czy to
faktycznie jest krew zwierzaka, czy studenta, który tu przede mną mieszkał. I teraz nie mam
pojęcia, co zrobić. Za nic tam nie wrócę!
Piątek

Siedziałem w naszym szkolnym bufecie „Czyściec” i zajadałem zimną jajecznicę


z nierozbełtanymi glutami, gdy z zaplecza wyłoniła się nasza kochana pani Tereska, zwana przez
studentów Miss Salmonella.
– Te, Rudolf. Dzwonią z portierni i pytają, czy cię tu nie ma. To co mam powiedzieć?
Pytanie było w pełni uzasadnione, bo już nieraz na teren szkoły próbowali wedrzeć się
rozwścieczeni wierzyciele studentów. Na szczęście nasi dzielni ochroniarze bronili wstępu do
tego sanktuarium sztuki i wszelkiego występku. Rektor stanowczo i wyraźnie zapowiedział, że
nie życzy sobie żadnych burd na terenie szkoły. Powodowało to jej wielodniową okupację przez
jednostki szczególnie uwikłane w konfliktowe sytuacje na mieście. Często można było zobaczyć
przyklejonych do szkolnego ogrodzenia ludzi różnej płci, wygrażających studentom
i rzucających na nich przeróżne kalumnie. Niektóre dziewczyny na potwierdzenie własnej
krzywdy przynosiły nawet świeżo urodzone dzieci.
Zrobiłem w głowie szybki przegląd potencjalnych wrogów. Było ich jednak tak wielu, że
dałem spokój. To mógł być każdy.
Tymczasem na portierni czekali na mnie „jacyś państwo”, obserwowani spod oka przez
znudzonego strażnika. „Jacyś państwo” z daleka cuchnęli browarem i kłócili się zawzięcie, raz
po raz okładając się pięściami i popluwając na siebie obficie. Jednym słowem Eugenka i jej stary
gach Zbychu w całej krasie, voila. Na mój widok zaprzestali szarpaniny.
– Uff – stęknęła patykowata gracja – aleśmy się namęczyli, żeby to przytachać. Za nic nie
mogliśmy od frajera wydębić. Dopiero Zbychu mu lutnął – wyjaśniła, patrząc na swego
towarzysza z jawnym zachwytem.
Zupełnie zapomniałem, że poprosiłem Gieniusię o przysługę i pomoc w odzyskaniu mojego
komputera.
– O, bo Zbychu to jest prawdziwy mężczyzna – kontynuowała. – No i teraz, jak się tak
zmachaliśmy, to nam się pić okrutnie chce. Daj na piwo, Rudolf, i będziemy kwita.
Pamiętając, że Zbychu to prawdziwy mężczyzna, dałem na piwo, a nawet dwa. Kiedy już się
zabierali, Gienia niepostrzeżenie wetknęła mi coś do ręki.
– To gryps – szepnęła konfidencjonalnie. Rozwinąłem maleńki karteluszek, z trudem
odczytując bazgroły: „Pozdrowienia z kicia od Wicia”.
I jak tu chłopa nie kochać?
Niedziela

Przyjechałem do domu gnany twórczym fermentem. Chciałem koniecznie obgadać z Filipem


mój projekt. Uważam, że w sam raz nadaje się na offową scenę teatralną. To porażający
monodram o naszym zakłamanym społeczeństwie. Nie potrzeba żadnej scenografii, żadnych
specjalnych efektów, świateł i muzyki. Tylko ja i mój geniusz. Spektakl nosi tytuł Matka Polka.
Gram w nim główną rolę, bo o kobietach wiem wszystko. Umówiłem się, że wpadnę Pod
Krzywy Ryj wieczorkiem i ustalimy szczegóły.
Byli dziś u nas na obiedzie bibliotekarze. Bardzo sobie przypadli do gustu z rodzicami. Nie
mogę się nadziwić, jak ktokolwiek może z nimi nawiązać wspólny język. Ale mama rozbrajająco
wyznała:
– Myślisz, że zawsze jesteśmy tacy okropni? Od kiedy się wyprowadziłeś z domu,
odzyskaliśmy z ojcem dawną radość życia.
Jasne, jasne, nie pierwszy raz słyszę, że jestem przeszkodą na ich drodze ku szczęściu.
Robiliśmy w pośpiechu sushi. Mama doszła już do takiej wprawy, że zastanawia się nad
otworzeniem w tym swoim młynie japońskiej restauracji.
– Przecież tam pies z kulawą nogą nie zajrzy! Co za chory pomysł? – aż kipiałem
z oburzenia.
– Zajrzy, zajrzy. Jeszcze się będą zabijać o karty klubowe. Trzeba tylko nadać temu
wystarczająco snobistyczną oprawę. Moglibyśmy urządzać tam coroczne bale młynarzy... –
rozmarzyła się – wszystko filmować, a potem...
– Szantażować uczestników – podpowiedziałem usłużnie, bo już oczami wyobraźni
widziałem te dantejskie sceny.
– Po kim ty odziedziczyłeś te stręczycielskie skłonności... – zastanawiała się tymczasem
moja rodzicielka. – Nie odrywaj tym krewetkom ogonów! Będą teraz wyglądać jak pół dupy zza
krzaka!
Poczułem dotkliwy, namacalny ból wynikający z bezpośredniego obcowania z tak
nieprzyjemnym indywiduum, jakim jest Krystyna G. Jakim cudem ona się uchowała wśród
żywych, sam nie wiem. Że też jej jeszcze nie zestrzelił żaden snajper. Przecież jeśli ona takim
samym językiem przemawia do swoich pacjentów i okazuje im tak wielkie zniecierpliwienie, to
jest to tylko kwestia czasu.
Całe szczęście, że sushi było przepyszne. Poszły trzy półmiski, nie licząc resztek
wyjedzonych w kuchni przez Bulwiaka. Oczywiście zrobił to w tajemnicy, bo taka dieta jest
w jego wieku zabójcza. Czekamy na zgon.
Pod Krzywym Ryjem

Trochę się tu zmieniło od czasu, gdy stałem na zmywaku, a w nielicznych chwilach


wytchnienia szorowałem toalety. Teraz wnętrze ma bardzo bizantyjski, dizajnerski charakter.
Tylko nad głównym wejściem wciąż wisi kuriozalne popiersie wydłubane onegdaj przez Gonzo.
W środku pełno jest różnych stylistycznych „wysepek”. Stare meble ze śmietnika zostały
odrestaurowane przez licznych przyjaciół Heli i Filipa. Sprawiają wrażenie dogorywających
pseudoantyków. Pewien fotel kusi nawet oryginalną rekomendacją: TU ZARAZISZ SIĘ
HISTORYCZNYM TRYPREM Z WERSALU. Nie muszę chyba dodawać, że cieszy się
największym wzięciem wśród postrzelonych bywalców knajpy. Filip musiał nawet zaprowadzić
na niego rezerwacje. Na środku wybudowano eklektyczną fontannę z marmurowym,
zabytkowym pisuarem. W czasie awangardowych imprez jest on jak najbardziej w użyciu.
Taak... z takim pomysłem na wystrój wnętrza Krzywy Ryj musiał się stać miejscem kultowym.
Przychodzą tu zarówno kobiety z Porozumienia 8 Marca, jak i posłowie Legii Prorodzinnej. Ci
ostatni w przebraniu, ale i tak każdy ich natychmiast demaskuje, bo po przekroczeniu progu od
razu robią znak krzyża i plują przez lewe ramię.
Filip pokazał mi przestrzeń do zagospodarowania. Właściwie nic mnie nie ograniczało, bo
kontury sceny są bardzo umowne. Umożliwia to wystawianie tak zwanych sztuk interakcyjnych,
tak bardzo lubianych przez publiczność. Wtedy widzowie biorą czynny udział w kształtowaniu
przedstawienia, niejednokrotnie wzbudzając żywe protesty jego autorów. Ma to swoją
niepowtarzalną wartość. Jeszcze nigdy teatr nie był tak blisko człowieka.
Chciałem Filipowi opowiedzieć o moim pomyśle, nakreślić ramy czasowo-przestrzenne,
wewnętrzne motywacje postaci, ale nie miał czasu.
– Stary, zaraz przyjedzie ekipa wyburzać ścianę. Ustalmy termin – zajrzał w zabazgrany
kajet. – Powiedzmy: pierwsza sobota w styczniu, pasuje?
Kiwnąłem ochoczo głową, szczęśliwy, że ktoś tak bardzo wierzy w mój talent.
– Ale naprawdę nie chcesz nic bliższego wiedzieć? – Nie mogłem uwierzyć,
przyzwyczajony do tego, że zawsze muszę godzinami udowadniać, że coś, co wymyśliłem, ma
sens.
Mój wspaniały brat o wyglądzie i osobowości Dżyngis-chana spojrzał na mnie z ciepłą
pobłażliwością.
– Daję ci absolutnie wolną rękę. Juhhuuuuu! Yes, yes, yes!
– To miejsce ma już taką renomę, że nawet największy niewypał mu nie zaszkodzi –
uzupełnił.
Wtorek, 12 grudnia

Choć sam nie mogę w to uwierzyć, zaliczyłem rachunkowość i finanse, a także historię
gospodarczą kinematografii. Wstawiła się za mną doktor Fidelska-Castro, twierdząc, że od lat
nie miała ucznia, który pamięta ostatnie ujęcie we wszystkich filmach Saury. Każdy by pamiętał,
gdyby jego ojciec zamiast bajek analizował mu w dzieciństwie kolejne sekwencje w kinie
hiszpańskim, od Bunuela po Almodóvara.
Poza tym przeprowadziłem się po raz nie wiadomo który. Mam teraz mały pokój „przy
rodzinie”. Rodzina składa się z typowo polskiego ojca, typowo polskiej matki i typowo polskich
dzieci. Ojciec przepija każdą wypłatę i jest brutalny jak Sejmowa Komisja Śledcza. Matka nie
wie, w co ręce włożyć i jak związać koniec z końcem. Od świtu do nocy pierze, sprząta, prasuje,
ceruje, zmywa i wyrzeka na swój los. Dzieci w wieku szkolnym, sztuk trzy, nie umieją dobrze
pisać i czytać, permanentnie przeklinają i utrzymują się ze stania na czatach podczas małych
osiedlowych włamów. Jednym słowem: polska norma, której jako kraj katolicki będziem bronić
do ostatniej kropli krwi.
Mój prowizoryczny pokoik oddziela od reszty małego mieszkania tylko zasłonka, dlatego
czy chcę, czy nie, jestem świadkiem burzliwego życia rodzinnego swoich gospodarzy. Około
dwudziestej drugiej drzwi otwierają się z hukiem i staje w nich głowa rodziny, drąc się od progu:
– Jadźkaaaa! Ty cholero!
Wtedy każdy ucieka, gdzie tylko może.
Zupełnie nie wiem, jak się zachować w obliczu tak jawnej przemocy. O bezpośredniej
konfrontacji ze złoczyńcą nie mam co myśleć. Zmiażdżyłby mnie spojrzeniem. Na razie staram
się rozładowywać sytuację, pomagając Jadzi w codziennych obowiązkach. Jest wtedy mniej
zmęczona i sympatyczniejsza dla męża. Stałem się prawdziwym mistrzem w gotowaniu
oszczędnego żuru dla sześciu osób. Jadzia jest mi bardzo wdzięczna. Mam tylko nadzieję, że nie
będę musiał przejąć innych jej małżeńskich powinności. Na wszelki wypadek noszę przy sobie
numer telefonu do niebieskiej linii. Do czego to podobne, żeby w dwudziestym pierwszym
wieku kobieta była uciskana niczym Łysek z pokładu Idy? Już dawno wyniósłbym się gdzie
indziej, gdyby nie fakt, że biję rekord Guinnessa w liczbie przeprowadzek przypadających na
jednego człowieka w czasie krótszym niż trzy miesiące. No i co tu kryć, nie mam sumienia
pozbawiać ich tego marnego zastrzyku gotówki, jaki im spływa za moją kanciapę.
Mam coraz mniej czasu na dopracowanie monodramu. Czuję, że to będzie przełom w moim
życiu. Wiem, że już niejednokrotnie tak się odgrażałem, ale tym razem coś się wydarzy. Czuję
się tak, jakbym siedział na tętniącym wulkanie. Na razie mam tylko nikły zamysł. Moją
bohaterką będzie Matka Polka, stereotypowe wyobrażenie kobiety, która jest niema, głucha
i niewidoma. Nie myśli, nie czuje, jest tylko sprawnym urządzeniem z dużym programatorem.
Jednym słowem: ideał wielu mężczyzn. Czasami jednak się psuje i nawet serwis nie pomoże.
Wtedy zaczyna domagać się swoich praw. I ja będę właśnie takim popsutym modelem, który na
koniec przekroczy wszelkie granice wyobraźni naszej prawicy. Muszę to jeszcze wszystko
dokładnie podszlifować, żeby wywołać medialny ferment. Ach, już się nie mogę doczekać, aż
wszystkim opadną szczęki. Bo prawda jest taka, że czego się nie dotknę, to sukces! Przynajmniej
teoretycznie.
Środa

Dostałem dziś maila od taty:


Synu,
Filip wspominał, że przygotowujesz jakiś monodram. Proszę cię tylko, byś uszanował
godność rodziców i nie wyciągał na światło dzienne domowych brudów. Już wystarczająco długo
żywisz się naszymi potknięciami. Wiem, że mówię teraz jak pani Dulska, ale pamiętaj, że
człowiek jest tylko człowiekiem.
Ojciec
PS Jeśli chodzi o mamę, to... nie powinieneś mieć aż takich skrupułów.
Aha, przesyłam ci w załączniku szkolne wypracowanie Gonzo (znowu afera). Może to cię
jakoś zainspiruje.
Przebrzydła postawa ojca wstrząsnęła do głębi mym jestestwem. Ale czemu się dziwić? Na
złodzieju czapka gore... A jednak drzyjcie, nikczemne mieszczuchy. Obedrę was ze skóry
i podstawię lustro, byście sami zobaczyli głębię własnej demoralizacji.
Teraz przytaczam w całości pracę mojego dziesięcioletniego bratanka, bo doprawdy nie
wiem, w jakich słowach miałbym ją streścić.

«Czym się różnią chłopcy od dziewczynek?» Po pierwsze: czym się różnią, to widać na
pierwszy rzut oka, poza tym pani zabroniła nam się wyrażać. Przejdę więc do wad ukrytych.
Kobiety w ogóle są bez sensu, no ale skoro już istnieję na świecie, to jakiś sens być w tym musi.
Osobiście uważam, że zostały stworzone po to, żeby działać nam na nerwy. Chodzą tylko w kółko
i narzekają albo obgadują, jak takiej powiesz coś miłego, to się od razu obraża. A najgorsze jest
to, że nie można ich wyłączyć, ja nie wiem, na jakie baterie one są? Kobiety nic nie robią cały
dzień, tylko się wymądrzają i malują sobie twarze jakimiś strasznymi mazidłami, ale i tak widać
krosty. Ich podstawową funkcją jest rozmawianie przez telefon i zastanawianie się, jaką
przykrość zrobić mężczyźnie, ja kiedyś myślałem, że nie wszystkie są złe, ale mówię wam:
wszystkie.
I za to je Bóg pokarał, bo muszą rodzić dzieci. A potem to już się bardzo szybko starzeją
i robią takie pogniecione na twarzy. Mają okres, choć robią z tego wielką tajemnicę, i nie mogą
nawet grać w nogę, bo im wtedy strasznie podskakują cycki.
Od razu po tym widać, że kobiety są złe, a mężczyźni dobrzy. I dlatego Bóg tak wszystko
urządził, że my nic nie musimy robić. He, He!
Hm, jak się nad tym głębiej zastanowić to... coś w tym jest. Szkoda tylko, że w naszej
rodzinie to mama jest facetem. Ona się zawsze potrafi urządzić!
Piątek. Połowa grudnia

Moje powroty do wynajmowanego lokum są coraz późniejsze. Dość już mam awantur.
Jadwiga stara się wciągać mnie w konflikt, a gdy tylko staję po jej stronie, natychmiast zaczyna
bronić swego nikczemnego małżonka. Czuję, że niebawem połączą szyki i to ja stanę się ofiarą
domowej przemocy. Mimo że jeszcze ani razu nie przesoliłem żuru!
Zastanawiam się, dlaczego inni mogą znaleźć jakieś normalne mieszkania i bez żadnych
przeszkód oddawać się w nich studenckim rozrywkom? Kiedy zwierzyłem się Łucji z mych
trosk, znalazła bardzo prostą odpowiedź:
– Ktoś musi nie spać, aby spać mógł ktoś. Tobie trafiają się te wszystkie trefne oferty
właśnie po to, byśmy my mieli święty spokój.
Jej to dobrze. Wynajęły z Olgą dwa pokoje w samym centrum. Internet, telefon, kablówka
i natrysk. Żyć nie umierać! W dodatku właścicielka mieszkania co drugi dzień przynosi im
obiady. To już szczyt wszystkiego!
– A może... – Łucja przyjrzała mi się podejrzliwie – to wszystko twoja wina? Nie gniewaj
się, ale nawet święty by z tobą nie wytrzymał na dłuższą metę.
Jutro koniecznie muszę porozmawiać z kumplami z reżyserii, by żaden jej więcej nie
zatrudniał.
Mam na głowie jeszcze jedno zmartwienie. Ponieważ permanentnie dokładamy wszyscy do
tych szkolnych produkcji, cierpię na bolesny brak kasy. Chyba będę musiał pomyśleć o jakimś
intratnym zajęciu. Ale kiedy? Szkoła wypełnia mi całą dobę. Ostatnio nie znalazłem czasu nawet
na comiesięczną wizytę u orto. Coś to moje tango kuleje i wizja prostego zgryzu oddala się
w zaświaty. Wczoraj zadzwoniła moja pani doktor i zagroziła zerwaniem współpracy, jeśli
w dalszym ciągu będę tak niesubordynowany.
Wszyscy tylko na mnie krzyczą. A pogłaskać po główce to nie łaska?
18 grudnia

Wreszcie doczekałem się trochę uczucia. Zupełnie nie wiem dlaczego, ale jestem
ulubieńcem Miss Salmonelli, czyli naszej bufetowej Tereski. Wszyscy inni muszą ją błagać, aby
ruszyła tyłek z zaplecza i raczyła ich obsłużyć. Tylko ja jeden dostaję zawsze ciepłe żarcie,
w dodatku poza kolejnością. Staję się przez to coraz bardziej znienawidzony przez kolegów.
Niektórzy pozwalają sobie nawet na niewybredne żarty, jakobym miał w zaciszu szkolnego
bufetu świadczyć jej perwersyjne usługi seksualne.
Tereska faktycznie jest nieco obcesowa, a jak ktoś przerywa jej oglądanie latynoskiego
serialu, dostaje szału. Chociaż z drugiej strony, na jej miejscu już dawno trafiłby mnie szlag,
gdybym musiał obsługiwać przyszłe aktorki. Już samo zapamiętanie karkołomnych zamówień
stanowi nie lada kłopot. Oto ulubione zestawy wydziału aktorskiego, który zbiorowo cierpi na
anoreksję:
Zestaw numer 1 – dwa ziarnka groszku konserwowego, pół plasterka ogórka, gałązka natki
pietruszki, ćwierć ćwiartki jajka.
Zestaw numer 2 – listek sałaty, skórka z połówki pomidora, łyżeczka po musztardzie (do
oblizania).
W takich sytuacjach Tereska wzywa mnie na pomoc. Nie jest zbyt lotna w rachunkach, ale
muszę przyznać, że także dla mnie obliczenie wartości tych dań stanowi ogromną trudność.
Wszystkie ceny podane są za 100 gramów produktu, i bądź tu teraz mądry. Czasem nawet nie
uda się zważyć listka sałaty, bo waga pod nim ani drgnie. Tak więc starym nawykiem
wszystkich kierowników produkcji notorycznie zaniżam koszty. Tereska wali mnie za to przez
łeb brudnym zmywakiem i klnie, na czym świat stoi.
Jest bardzo malowniczą postacią. Dobiega siedemdziesiątki, ma widoczną nadwagę,
farbowane włosy do kolan i nigdy nie wyjmuje papierosa z ust. Chyba że przychodzi inspekcja
z sanepidu. Poza tym maluje wargi krwistoczerwoną pomadką, a paznokcie lakierem w takim
samym kolorze. Przypominają one długie i lekko zagięte szpony sępa. Nie zawraca sobie głowy
wymogami higieny, twierdząc, że dawniej ludzkość się w ogóle nie myła, a jednak nie wyginęła.
Moje próby przybliżenia jej zasad selekcji naturalnej za każdym razem spotykają się z wielką
irytacją. Na szczęście najbardziej upiorne czynności Tereska wykonuje na zapleczu, z dala od
oczu konsumentów. Przyrządza różne sałatki, do których mieszania nie używa sztućców, tylko...
własnych rąk! Prawie w każdej potrawie można też znaleźć popiół z papierosa, ale na to już
dawno przestaliśmy zwracać uwagę. A poza tym wiadomo, że student nie świnia i wszystko zje.
Środa

Byłem dziś na rozmowie kwalifikacyjnej w prawdziwej telewizji! Co prawda kablowej i co


prawda osiedlowej, ale od czegoś trzeba zacząć. Stacja nazywa się „Kabel dla Każdego”
i najwidoczniej stawia w tej branży, tak jak ja, pierwsze kroki. Będziemy wspaniale do siebie
pasować.
Kiedy dotarłem na miejsce, trochę się spękałem, widząc kolejkę wylewającą się z siedziby
„Kabla”. W pierwszej chwili myślałem, że mam taką konkurencję. Na szczęście już niebawem
okazało się, że to tylko tłum wściekłych abonentów próbujących złożyć reklamację. Centrum
dowodzenia znajdowało się w malutkim pomieszczeniu na parterze zwykłego bloku
mieszkalnego. W pierwszym pokoju mieści się dział administracyjny, czyli dwa biurka i dwie
panie urzędniczki, które dorabiają sobie na pół etatu. Mają taki sam wyraz twarzy jak moja
mama, kiedy proszę ją, żeby mi poświęciła chwilę uwagi. Trochę mi ich żal, bo w walce
z rozszalałym tłumem nie mają nawet ochroniarza na swą obronę. Tuż za nimi znajdują się drzwi
prowadzące do następnego i ostatniego pokoju. Kiedy je otwierasz i przekraczasz próg, musisz
albo zostać na swoim miejscu, albo zrobić duuuży krok przez zestaw montażowy i siedzących
przy nim ludzi. Właściwie siedzi tylko jeden, bo mieści się tam tylko jeden fotel. Ale pracownicy
nie męczą się za bardzo, bo często się wymieniają. W czasie mojej krótkiej pogawędki trzy razy
skakali do pobliskiego sklepu po ćwiarteczkę. Za ich plecami wisiała malownicza zasłonka
z bistoru, przypominająca zasłony w szkolnej stołówce. To za nią rozciągało się królestwo
prawdziwej realizacji, czyli ministudio. Moim zdaniem mogą w nim przebywać tylko dwa karły,
bo człowiek o normalnych rozmiarach nie ma na takiej przestrzeni żadnych szans.
Ekipa telewizji „Kabel dla Każdego” składa się z następujących osób, które wymieniam
w nieprzypadkowej kolejności:
– Adam Wlazło: zażywny sześćdziesięciolatek z piłką zamiast brzucha i zamiłowaniem do
dziewczyn młodszych od własnej córki. Jowialny i rubaszny brodacz. Główny montażysta
i zastępca tajemniczego szefa, szara eminencja stacji.
– Roland Plaskaty: jedyna gwiazda stacji. Domorosły geniusz dziennikarstwa, mistrz
celnych ripost i pogromca łódzkich urzędów. Istny selfmademan. Wciąż w nierozłącznej parze
ze swoim dyktafonem i zdezelowanym bmw, rocznik 1979. Niespełniony aktor wyżywający się
przed kamerą w trakcie krótkich reportaży z miasta.
– Mięciu zwany Skoon: jedyny operator stacji, co roku zdający na wydział operatorski mojej
szkoły i co roku oblewający. Wiecznie upalony trawą, z tendencją do estetyki „rozchwianego
kadru” duńskiej Dogmy. Nigdzie się nie spieszy, wiecznie uśmiechnięty i pokojowo nastawiony
do ludzi.
– Dyżurna spikerka: zawsze młode i naiwne dziewczę w typie blondwłosej Barbie albo jej
czarnego odpowiednika – Pocahontas. Pracuje za darmo nęcona obietnicami szybkiej kariery. Do
jej obowiązków należy bieganie po kurczaka z rożna, kończący się papier toaletowy
i dzwonienie po taxi, gdy wszyscy inni pracownicy tracą przytomność z przepicia. Pełni funkcję
potencjalnej zdobyczy Adama tak długo, póki się nie zorientuje, że kamera, przed którą czyta
wiadomości, jest ciągle wyłączona i ktoś tu ją robi w jajo.
Podejrzewam, że następną osobą, jaka dołączy do tego kreatywnego zespołu, będę ja.
Przyjęto mnie bowiem z otwartymi ramionami, uprzedziwszy lojalnie, że na razie pracujemy za
głodowe stawki. Ale za to wkrótce... ho, ho! Powiedziałem, że się zastanowię, choć z drugiej
strony nie bardzo mam nad czym. Muszę się wreszcie gdzieś zatrudnić, bo przymieram głodem
niczym wielodzietna rodzina Jadzi.
Żeby mnie jakoś przekupić, Adam zaproponował mi uczestnictwo w sławnym i tajemnym
rytuale „polerowania głowicy magnetowidowej”, któremu pracownicy oddawali się wówczas,
gdy zabrakło już alkoholu, a pobliski sklep był zamknięty. Wyciągali wtedy z szuflady czysty
spirytus służący do czyszczenia urządzeń elektronicznych, rozrabiali herbatą i spożywali tak
wytrwale, póki im się film nie urwał.
Roland podwiózł mnie do domu. Jechaliśmy pod prąd i wężykiem, a mimo to nie zatrzymał
nas żaden patrol. Oto potęga telewizji!
W wynajętym kącie u Jadźki

To niewiarygodne, jak wielka niewdzięczność mnie spotkała! Jadzia stwierdziła, że tą


niebieską linią i grupą wsparcia dla ciemiężonych kobiet tylko namieszałem jej w głowie.
– Mój stary nie jest taki zły – rzekła. – A że czasem trochę popije? To normalne. Chłop musi
wypić. Znasz takiego, co nie pije?
– Ja nie piję. Przynajmniej nałogowo.
– Eee tam – machnęła ręką lekceważąco – miałam na myśli prawdziwych mężczyzn. I kocha
mnie. Na pewno mnie kocha, bo przecież inaczej by mnie nie bił, co nie?
Wzięła się pod boki i otrzepała ręce jak po mokrej robocie.
– Nie będę tu wysłuchiwała, jak mojego męża obrażasz – powiedziała na wszelki wypadek,
choć nawet nie otworzyłem ust. – Wynoś mi się, ale już.
Patrzyłem na nią ze smutkiem. Oto stuprocentowa kobieta, ideał po prostu. Stojąc
w przedpokoju nad spakowanymi walizkami, zrozumiałem, że ten kraj jeszcze długo nie będzie
normalny. I nigdy, przenigdy nie sądziłem, że docenię niezależny, choć wredny charakter mojej
mamy. Z dwojga złego wolę ją, bo Jadźka jest wielką porażką ponadstuletnich walk wszystkich
światowych sufrażystek.
– Jadzia, niech ten twój stary już przyjdzie i ci wreszcie nastuka, bo widzę, że jesteś na
głodzie. Każdy ma taki narkotyk, na jaki zasługuje, twoja wola. Ale nie możesz mnie wyrzucać
na zbitą mordę tak po prostu. Mam iść na ulicę? Zlituj się, no.
Jadzia uruchomiła skrawek mózgu nienaruszony jeszcze przez mężowskie pięści i zaczęło do
niej coś docierać.
– Dobra, masz trzy dni. Ale przez ten czas będziesz gotować. Niech facet też pozna, co to
znaczy zasuwać przy garach od rana do wieczora.
Ta pokrętna logika zbiła mnie z nóg, ale chcąc nie chcąc, zakasałem rękawy i nastawiłem
wodę na tradycyjny żur.
Chyba jakaś klątwa ciąży nade mną. Do czego to podobne, żebym był uciskany przez już
uciskaną żonę i matkę?
Piątek

Pojechałem dziś z Rolandem podpatrywać go przy pracy i nabierać doświadczenia


reporterskiego. Mieliśmy zrobić przedświąteczną sondę uliczną pod hasłem „Uwolnić karpia”.
Roland wybrał do tego najbardziej spektakularną łódzką ulicę: Piotrkowską.
– Zawsze świetnie wyglądam na tle tych odremontowanych, secesyjnych kamieniczek –
wyjaśnił, zerkając w lusterko. – Bo musisz wiedzieć, że dobra kompozycja kadru i dobrze
prezentujący się reporter to połowa sukcesu.
Mięciu Skoon puścił do mnie oko i głęboko się zaciągnął, widać przyzwyczajony już do
tekstów swojego redakcyjnego kolegi. Podjechaliśmy z fasonem pod zakaz parkowania
i wygramoliliśmy się ze zdezelowanej beemki, oklejonej taśmą z napisem „Kabel dla Każdego”.
Mięciu wziął na ramię kamerę, statyw, pęki jakichś kabli i małą lampę wyładowczą. Na czele
pochodu kroczył Roland, który taranował przechodniów, niosąc przed sobą mikrofon niczym
miecz przeciw niewiernym. Nie ma co ukrywać, budził prawdziwy respekt. Truchtałem w cieniu
jego ego jak brzydkie kaczątko, aż zatrzymaliśmy się przed wielkim domem handlowym „Fuli
Wypas”. Tu mój nauczyciel zawodu wyjął czerwony grzebyk, przeczesał swoje mikre pióra
i rozejrzał się wokół. Był wyraźnie rozgoryczony, że jeszcze nikt nie poprosił go o autograf.
Operator poszedł do sklepu żebrać o prąd do wyładowczej, a my ustalaliśmy strategię działania.
– Stoisz z boku i się nie wcinasz. To pierwsza zasada – Roland przedstawił mi priorytety. –
Nawet jak masz jakiś pomysł, to tylko ci się wydaje, że jest dobry. Dobre pomysły mam tu ja,
jasne?
Z naturalnych przyczyn chciałem zaprotestować, bo przecież kilka rzeczy mi się w życiu
udało, ale właśnie przybiegł Mietek, krzycząc, że mamy tylko godzinę. A potem znowu się
zaciągnął nieodłącznym skrętem i zmienił nastawienie.
– Ahahahahaha! Cała godzina... to więcej niż nieskończoność. Możemy tu siedzieć całe
wieki.
Roland wpadł w histerię.
– Cholera jasna! – wrzeszczał falsetem. – Tyle razy ci mówiłem, żebyś się nie odurzał
w robocie! Potem znowu wyjdę nieostry na zdjęciach.
– Widmowa postać bytu... – skomentował filozoficznie Skoon i puścił malownicze kółko
z dymu.
Weszliśmy do środka i od razu wpadliśmy na dwie baby niosące balię z karpiami. Woda
chlusnęła nam na nogi.
– Moje mokasyny z jaszczurczej skórki! – zawodził samozwańczy gwiazdor. – Uważaj,
gdzie masz oczy, łamago, bo tak cię obsmaruję w MOJEJ telewizji, że stracisz pracę!
Wyminął przerażone kobiety i poczłapał w głąb sklepu, plaskając raz po raz i zostawiając po
sobie mokre ślady. Konaliśmy z Mietkiem ze śmiechu, tyle że on całkiem jawnie, a ja w ukryciu.
Tymczasem Roland stanął przed kasami i podniósł mikrofon do ust.
– Próba głosu, raz... raz... raz, dwa, trzy. Jak światło? Świecę się? – rzucał profesjonalne
pytania.
Niestety, rzucał je w kompletną próżnię, bo Mietek zaplątał się w kable i miał z tego świetny
ubaw.
– Jak pragnę zdrowia, zwolnię go... – mamrotał rozwścieczony prezenter, najwidoczniej
zapominając, że to nie on jest właścicielem stacji.
Wreszcie zaczęliśmy. Moja rola polegała na wynajdywaniu ludzi i stawianiu ich przed
obliczem Rolanda, by mógł im zadać kilka błyskotliwych pytań, tworząc tym samym porażający
materiał dla naszej telewizji.
– Tylko pamiętaj – ostrzegł mnie – nie sprowadzaj mi tu żadnych mądrusiów. Nie mogą
stanowić dla mnie konkurencji. Ja tu jestem gwiazdą.
Powiedziałem, że moim skromnym zdaniem nikt go nie przebije. Chyba że mężczyzna
z podwójną kuśką, ale dodałem to po cichu i podreptałem w ciżbę ludzką umordowaną do
nieprzytomności. Na pierwszy ogień poszła młoda, niezbyt rozgarnięta dziewczyna i Roland
wyraźnie się ucieszył.
– Dobra robota – powiedział do mnie, a do niej:
– Masz puder?
Zaskoczone dziewczę sięgnęło do torebki i podało mu pudełeczko. Gwiazda fachowo
przypudrowała nos i powiedziała do swej potencjalnej rozmówczyni:
– To wszystko, dziękuję.
Zawiedziona dziewczyna próbowała jeszcze dopytać się o datę emisji, ale Roland fukał tylko
niecierpliwie, żebym przyprowadził kolejną osobę. No to poszedłem po jakąś starowinkę.
– Droga pani – zaczął Roland głosem Maksa Golonko – co by pani powiedziała na naszą
przedświąteczną inicjatywę „Uwolnić karpia”?
– Że co? – próbowała zrozumieć kobiecina. Roland przewrócił oczami.
– Ja pytam, a pani mówi, że to fantastyczny pomysł. Wtedy ty – zwrócił się do operatora –
pokazujesz, jak zachwycona na mnie patrzy. Chcę mieć do montażu trzy swoje przebitki
filmowane od dołu, żebym się wydawał większy. No to jeszcze raz.
Ale tymczasem znudzona staruszka poszła sobie, więc przywlokłem opierającego się
nastolatka, obiecując mu, że będzie w MTV.
– Pryszczaty, w porządku – oblukał go Roland.
– Więc tak: ja ci mówię, że uwalniamy karpie, ty mówisz, że to mój genialny pomysł
i potrzebujemy więcej takich inicjatyw i...
– A to jest MTV wkręca? – zapytał pryszczaty.
– Jakie MTV? To „Kabel dla Każdego”, poważna opiniotwórcza telewizja.
– Wal się – zaproponował młody i pokazał gest powszechnie uważany za obraźliwy.
Myślałem, że Roland eksploduje. W odróżnieniu od Mięcia, który zarykiwał się ze śmiechu
na sklepowej posadzce. Ja zaś dostałem ostatnie ostrzeżenie. Po kilku następnych minutach
krążenia wyłapałem miłą panią o wyglądzie gospodyni domowej. Z jej torby wystawały dwa
rybie ogony.
– Do kurwy nędzy, nie żal pani tych ryb?! – Roland od razu przystąpił do ataku.
Widocznie poprzednie, spalone podejścia nagromadziły w nim apokaliptyczne ilości
testosteronu, który musiał natychmiast znaleźć ujście. Zaatakowana kobieta przyjrzała się przez
chwilę jego poczerwieniałej ze wściekłości twarzy i odpowiedziała zgodnie z logiką:
– A gówno cię to obchodzi, chłystku jeden!
I wyciągnąwszy z torby rybie zwłoki, poczęła okładać nimi gwiazdę stacji po twarzy. Tłum
klaskał, Roland nieporadnie się zasłaniał i mielibyśmy naprawdę wspaniały materiał, gdyby
tylko upalony Miecio nie zapomniał włączyć kamery. W dodatku wszyscy jesteśmy do tyłu, bo
musieliśmy na koniec robić jeszcze zrzutkę na mandat za parkowanie w niedozwolonym
miejscu. Dobrze, że nam nie założono blokady na koła.
24 grudnia

Zadzwoniłem wczoraj do domu, uprzedzając, że przyjadę w Wigilię dopiero po południu,


więc niech nie czekają na mnie z zabiciem karpia. Po niedawnej sondzie ulicznej mam uraz.
– Szczerze mówiąc, synu – zaczął ojciec niewyraźnie – wcale nie mamy zamiaru na ciebie
czekać. Z niczym – uściślił.
– To wspaniale! – ucieszyłem się, że chociaż raz w życiu ominą mnie te wszystkie
przedświąteczne przygotowania.
Zawsze to ja musiałem tachać torby z zakupami i lepić uszka na wigilijny barszcz. A teraz
przyjadę sobie na gotowe.
– Nie to miałem na myśli... jak by ci to delikatnie powiedzieć? – Ojciec wil się przy telefonie
jak piskorz.
– Mieliśmy cię wcześniej uprzedzić. Tak jakoś wypadło nam z głowy...
Sam nie wiem, ile by to jeszcze trwało, gdyby mama nie przejęła inicjatywy.
– Reasumując: za chwilę wyjeżdżamy z ojcem do Karpacza. Spędzimy święta za przystępną
cenę w malowniczym pensjonacie. Bulwiak i Gonzo też już wyjechali. Specjalna taksówka dla
niepełnosprawnych zawiozła ich do Kazimierza. W tym roku Filip i Hela balują u znajomych
malarzy. Podobno mają robić kulig! – ekscytowała się.
– Mamo! – przerwałem ten nietaktowny wywód.
– A co ze mną???
– Och, nie dramatyzuj, nie jesteś na scenie.
– Skrzywiła się z takim niesmakiem, że zobaczyłem to nawet przez telefon. – Poza tym od
kiedy cenisz sobie rodzinne ciepełko?
Milczałem, bo spodziewałem się po nich najgorszych rzeczy, ale tego, że zapomną w ogóle
o moim istnieniu? Mama sama widocznie zobaczyła, że przegięła, bo już milszym tonem dodała:
– Na pewno coś wymyślisz. Zawsze sobie dawałeś radę. No to... nara, bo taksówka czeka.
Wesołych świąt.
Bez obawy. Będą takie wesołe, że poodgryzam sobie palce z uciechy. O mój Boże! I co ja
teraz zrobię? Samotny, bezdomny i zapomniany. Jak dziewczynka z zapałkami...
Godzina 20.00. Portiernia akademika

Właśnie przed chwilą przełamałem się opłatkiem z Rajmundem. Jakie to szczęście, że to on


miał dzisiaj dyżur. Podzielił się ze mną pierogami i domowym makowcem. W całym budynku
panuje grobowa cisza. Obcokrajowcy, którzy nie wyjechali do domów, zostali zaproszeni
w gościnę przez swych polskich przyjaciół. Wszyscy, tylko nie ja. Nawet szalony Lawrence vel
Latający Toporek!
Oglądamy teraz Gladiatora, a o północy pójdę na pasterkę do pobliskiej katedry.
Noc. W znajomym schowku na szczotki

Wróciłem z nabożeństwa. Tak rozdzierająco łkałem przy żłóbku Jezusa, że ksiądz


trzykrotnie musiał mnie upominać. Jutro rano idę na świąteczne śniadanie do Miss Salmonelli
i jej konkubenta. Gdy tylko zadzwoniłem do niej z życzeniami i mimochodem wspomniałem
o mojej sytuacji, natychmiast zareagowała jak prawdziwy chrześcijanin.
– No to wpadaj do nas, serdecznie zapraszamy. Tylko nie spodziewaj się żadnej choinki,
kolęd i tego całego cyrku – uprzedziła.
Nie będę wybredny. Wystarczy mi kromka suchego chleba i dobre słowo.
W gościach

Jest cudownie. Siedzimy przy olbrzymim stole zastawionym różnymi specjałami kuchni
żydowskiej. Teresa jako autentyczna, a nie podrabiana wyznawczyni wiary mojżeszowej
zadbała, aby wszystko było koszerne. Miałem więc okazję skosztować specjalnych pączków
z różaną konfiturą, chleba migdałowego, chałki zaplecionej w warkocz, siekanej wątróbki
i marynowanych śledzi. Specjalnie dla mnie Teresa przyrządziła też rybę faszerowaną i gęsie
pipki. Początkowo nie chciałem tego jeść, ale Bolo-konkubent, zaśmiewając się do łez,
wytłumaczył mi, że to tylko zwyczajne żołądki duszone w miodzie i czosnku, z dużą ilością
cebuli. W ogóle muszę przyznać, że choć Żydzi nie obchodzą Bożego Narodzenia, to wszystko
wyglądało bardzo uroczyście. Na stole paliły się zabytkowe świeczniki, a pani domu
podśpiewywała pod nosem jakieś pieśni w jidysz. Chcąc okazać jej szacunek, wstałem
i złożyłem ręce, ale Teresa zarechotała i odrzucając w tył swój długi warkocz, oświeciła mnie:
– Bez przesady, Rudolfie. Nie jestem aż tak ortodoksyjna. Pobożne Żydówki golą głowy na
łyso i wkładają peruki. Poza tym to zwykłe sprośne piosenki, jakie pamiętam jeszcze z czasów
mego dzieciństwa.
I zaśpiewała, tym razem po polsku:
Rywka, Malke, Szlomo, Kiedy, nie wiadomo, Posmakował cycka, Oj, zasmucił Icka.
Teresa była wnuczką ogrodnika pracującego u słynnego łódzkiego fabrykanta, Izraela
Poznańskiego, który mieszkał w autentycznym pałacu na ulicy Ogrodowej. Dziś miasto
odrestaurowało pałac i wieczorami, gdy jest podświetlony ze wszystkich stron, można podziwiać
go w całej krasie. Mała Tereska wychowała się na pałacowym dziedzińcu, w przepięknych
tamtejszych ogrodach czule pielęgnowanych ręką jej dziadka Chaima. Pamiętała samego
fabrykanta, człowieka radosnego i czułego na ludzką nędzę. Wybudował w Łodzi kilka szkół,
przytułków i wielki szpital dla dzieci, czynny do dzisiaj. Był światłym człowiekiem umiejącym
czerpać z życia pełnymi garściami, ale i pamiętającym o innych.
Cała rodzina Rosenblattów miała do dyspozycji rozległy parterowy budynek, w którym żyli
jak u Pana Boga za piecem. Tereska biegała po wysypanych bielutkim żwirem alejkach
i podkradała z drzew soczyste brzoskwinie, których szczepy jej dziad sprowadzał aż z Genui.
Każdy dzień był pełen słońca. Do czasu, aż wybuchła wojna... Ostatni raz widziała swoją
rodzinę pewnego upalnego dnia, gdy wybrała się z koszem pełnym brzoskwiń w odwiedziny do
sąsiadów. Przeszła tylko na drugą stronę ulicy, gdy przed drzwi domku ogrodnika podjechała
mała półciężarowka. Pamięta, jak owoce rozsypały się i toczyły po ulicznym bruku. Od tamtego
czasu nie wzięła ich do ust...
– No, co tam będziemy rozpamiętywać. Było, minęło. Napijmy się. W końcu jest Yom Tov.
– Podniosła do góry kieliszek z nalewką żurawinową własnej roboty i czule pogłaskała Bola po
głowie. – Nie lubię wspominać tamtych czasów. Rzadko wracam do swoich korzeni. Zresztą
przy nim stałam się prawdziwą gojką – zaśmiała się rubasznie.
Zaiste, Bolo był nie tylko Polakiem z ojca katolika, ale i emerytowanym oficerem SB. Do
końca wieczoru zabawiał nas mrożącymi krew w żyłach opowieściami z czasów swojej
zawodowej aktywności.
Święta, święta i po świętach

Teresa jest aniołem. Co prawda nie do końca rasowym, ale serce ma czyste i dobre. Jest
tylko niemiłosierną bałaganiarą. W porównaniu z tym, co ma w domu, jej szkolny bufet po
prostu lśni. Mógłby tam nawet zamieszkać Michael Jackson, słynący z dziwacznego umiłowania
wszelkiej sterylności.
Kiedy Tereska i Bolo poszli na spacer, postanowiłem nieco ogarnąć ich królestwo.
Szczególnie kuchnia wołała o pomstę do nieba. Panował w niej trudny do zrozumienia chaos.
Wszystkie rzeczy, czyli naczynia, sztućce, ścierki, garnki, noże, deski do krojenia, nawet
taborety, posegregowane były z jakąś pokrętną logiką. Nie stały bowiem w kupie, ale podzielone
na dwie grupy spoczywały w przeciwległych kątach pomieszczenia. Wszystko razem sprawiało
wrażenie nieopisanego bajzlu. Aż dwie godziny w pocie czoła myłem, gromadziłem
i segregowałem te dobra, umieszczając je w szufladach i szafkach według normalnego wzoru:
pierwsza szuflada: widelce, noże, łyżki, szafka nad nimi: talerze, wazy, miseczki i tak dalej.
Kiedy skończyłem, blaty lśniły czystością, wszystko było pochowane w nowych miejscach. No
bo niech mi ktoś wytłumaczy, czemu na przykład wszystkie talerze nie mają stać razem, tylko
sześć po jednej stronie zlewozmywaka, a kolejne sześć po drugiej? Toż to absurd!
Kiedy Teresa wróciła do domu, stanąłem przed nią dumny, wypinając pierś w oczekiwaniu
na medal.
– Zrobiłem ci w kuchni porządek – obwieściłem. – Jesteś taka niezorganizowana.
Tereska nie wykazała daleko idącej wdzięczności, bo po zlustrowaniu wszystkich
kuchennych mebli popadła w rozpacz. Kiwała się na stołku, smętnie zawodząc:
– Aj, waj!
Bolo też miał nietęgą minę. Już miałem się obrazić, gdy dosadnie wyłożono mi zasady
żydowskiej, koszernej kuchni. Otóż wszystkie produkty żywnościowe podzielone są na mięsne,
mleczne i neutralne. Pierwsze dwa rodzaje nigdy, pod żadnym pozorem nie mogą mieć ze sobą
styczności, dlatego w żydowskich potrawach nigdy nie zabiela się mięsnych sosów na przykład
śmietaną. Pomieszczenie, w którym się gotuje, z tego samego powodu jest dzielone na dwie
równe części. W każdej z nich znajdują się naczynia i sprzęty używane wyłącznie do
przyrządzania produktów mięsnych bądź mlecznych. Dlatego kuchenne wyposażenie Tereski
składało się z dwóch takich samych zestawów. Teraz, kiedy całość dokładnie ze sobą
pomieszałem, Teresa wpadła niemalże w histerię. Już chciałem wzywać policyjnego negocjatora,
by nie popełniła samobójstwa.
– Moje jedzenie już nigdy nie będzie koszer! Dostaję palpitacji serca na myśl, że miałabym
ubić omlet w misce, w której dawniej trzymałam siekaną wątróbkę!
Jedyne wyjście, by uratować żydowską godność pani domu, to zakupić nową zastawę
i wyrzucić tę już pohańbioną. Mam więc kolejny wydatek na głowie.

W szkole przerwa zimowa, profesorowie na nartach w Alpach, a pospólstwo pracuje.


Zobaczyłem dziś pierwszą roboczą wersję Skowytu i... mało nie zaskowyczałem. Gdybym nie
wiedział, że to ja, pomyślałbym, że ten aktor jest najwyższej klasy profesjonalistą. Nie mogę się
otrząsnąć. Wszyscy mi gratulują roli, a Sławek powiedział nawet: „Może być”, co w jego ustach
brzmi jak niewyobrażalny komplement. On jest taki wymagający! Gdy przypomnę sobie, ile razy
na planie chciałem go udusić i ile razy on ciskał we mnie obiektywem, nie mogę uwierzyć
w efekt końcowy. Jednak się opłacało.
To jest nasza wersja, bo wersja opiekuna roku brzmi:
– Kogo obchodzi film o jakimś psycholu? Hm, no to mamy problem...
29 grudnia

Pojutrze sylwester. Zadzwoniłem do Blachy, mojego dawnego kumpla, ale właśnie bawił
w Zakopanem na zjeździe lewackiej młodzieżówki.
– Mówię ci, brachu, zapisz się do nas. Starzy towarzysze o nas dbają. Jak wygramy wybory,
żaden z nas nie będzie się musiał martwić o przyszłość.
Muszę przyznać, że propozycja była bardzo kusząca, niestety, nie dla mnie. Zastanawiam
się, co ja bym wtedy zrobił, gdybym nie musiał się już niczym zamartwiać? W świecie bez
udręki nie przeżyłbym ani jednego dnia. Co innego Blacha, on ma niesamowitą łatwość
brylowania w każdej sytuacji...
– Sorka, muszę kończyć. Będziemy teraz piec barana nad ogniskiem.
To tak się zabawia przyszła elita narodu. Wciąż tak samo, bez znaczenia, czy to lewica, czy
prawica.
Wygląda na to, że starym, wypróbowanym zwyczajem spędzę sylwestra we własnym
towarzystwie. Wszyscy znajomi wyjechali, a mnie nie stać ani na wypad w Dolomity, ani nawet
do Grodziska, gdzie kumpel z roku oferuje stodołę bez wygód. Całe szczęście, że mam chociaż
gdzie mieszkać. Święta żydowska Matka Teresa w obawie przed moimi kolejnymi porządkami
zaprotegowała mnie swojej znajomej. Ta skłonna jest wynająć mi pokój.
– To stara wariatka, ale nieszkodliwa – ostrzegła mnie Tereska.
Wspaniale! Jakżeby mogło być inaczej? Zastanawiam się, czy nie opatentować nowego
prawa stosunków interpersonalnych jako Prawa Gąbczaka: „Im bardziej dążysz do normalności,
tym większe prawdopodobieństwo, że zaliczysz wszystkie możliwe odchyły od normy”.
Za godzinę przerzucam graty.
Salon wróżb i okultyzmów „Anastazja”

Tak, to właśnie miejsce, w którym mieszkam. Na zapleczu tego muzeum osobliwości mieści
się nawet przytulne mieszkanko. Wróżka Anastazja, jego właścicielka, na pewno przypadłaby do
gustu Bulwiakowi. Wygląda bowiem jak klasyczna emerytowana burdelmama, z wielkim rudym
kokiem na czubku głowy. W ogóle cała jest wielka i mówi basem. Wolę nie wnikać w kwestię
jej prawdziwej płci. Anastazja, od stóp do głów okutana zwojami jaskrawych materiałów, na
każdym tłustym palcu nosi tandetny pierścień, sprzedawany jako talizman z Atlantydy.
– To twoje królestwo. – Zamaszystym ruchem pokazała mi wnękę w przedpokoju. – Jeśli
jesteś tolerancyjny i nie kwestionujesz znaczenia magii w życiu codziennym, to będziemy
koegzystować w zgodzie.
– Ależ skąd. Moje życie pełne jest tajemnych znaków i niczemu się już nie dziwię.
Mieszkałem nawet z sektą satanistów – pochwaliłem się, żeby zrobić dobre wrażenie.
Jednak ona fuknęła zniecierpliwiona:
– Sataniści... tylko odbierają mi klientów. Anastazja trochę onieśmiela mnie swoją posturą,
do tego ma bardzo władczy sposób bycia i zeza rozbieżnego, co sprawia, że nigdy nie wiesz,
gdzie właściwie patrzy. W swoim cudownie prosperującym przedsiębiorstwie stosuje system
pańszczyźniany. Zatrudnia bowiem dwójkę zalęknionych stażystów, których uciska bez żadnej
przyzwoitości w zamian za przyuczenie do zawodu. Właściwie traktuje ich jak osobistych
pachołków, żądając od nich niemal noszenia w lektyce. Chłopak i dziewczyna są bardzo do
siebie podobni, z tym że on ma dłuższe włosy. Od kiedy tu zamieszkałem, ani razu się nie
odezwali, ani razu nie uśmiechnęli. Za to Anastazja nawija bez przerwy:
– Teraz to byle komu się wydaje, że może być wróżbitą, a karty nie każdego lubią, nie
z każdym chcą współpracować. W mojej rodzinie ten dar przechodzi z pokolenia na pokolenie.
Już kiedy miałam trzy latka, moja babka ze strony ojca, słynna na Warmii wróżka Celina,
zauważyła, że znakomicie przepowiadam pogodę przed żniwami. Niebawem ustawiała się do
mnie cała wioska, a ja decydowałam, czy siać rzepak, czy opłaca się nawozić truskawki, jaki
będzie popyt na zboże. Zarobiłam wtedy na pierwszą drewnianą lalkę. Taką samą miała tylko
panna dziedziczka we dworze.
Słuchałem jednym uchem, od czasu do czasu wydając z siebie okrzyk zachwytu
i niedowierzania.
– ...teraz też nie mogę narzekać, bo interes jakoś się kręci, choć to nie to samo, co dawniej.
Teraz, przez ten Internet, to można sobie nawet za darmo postawić tarota albo nawet ściągnąć
program do jego nauki. A gdzie magia obcowania z człowiekiem? Gdzie miejsce na
uspokajający uścisk dłoni, głębokie spojrzenie w oczy?
Moim skromnym zdaniem w jej przypadku nie – patrzenie ludziom w oczy wyszłoby tylko
na dobre. Jakoś trudno zaufać zezowatemu wróżbicie...
Kiedy wreszcie Anastazja zajęła się opieprzaniem stażystów, że za tanio sprzedali astralny
naszyjnik ostatniej klientce, mogłem odizolować się za chińskim parawanem. Przedstawiał
skośnookie dziewczę nachylające się nad życiodajnym źródłem. Przypomniała mi się droga
i miła Hee Jong oraz szalony romans ojca. Ale dał wtedy mamie do wiwatu! Cena, jaką jednak
przyszło mu za to zapłacić, jest nieludzka. To nieustanny strach przed kastracją, bo moją mamę
stać na wszystko. Już był kiedyś na świecie taki przypadek, że żona odcięła siusiaka
wiarołomnemu mężowi.
Kobiety mają jednak lepiej: nic im nie dynda na zewnątrz i nie... staje znienacka w najmniej
oczekiwanym momencie. Koegzystencja mężczyzny i jego penisa przez całe życie przypomina
walkę między treserem a dzikim zwierzęciem. Raz jest to narowisty źrebak, a raz inne
nieoswojone zwierzątko, na przykład... tchórzofretka. Ja mam źrebaka, w dodatku zdrowo
walniętego. Albo wierzga, jakby się szaleju najadł, albo zapada w sen zimowy.
Od tego całego myślenia zatęskniłem za domem. Mimo że w dalszym ciągu nikogo w nim
nie było, postanowiłem pojechać do Warszawy. Zawsze to swojskie stare śmiecie. W dodatku
mam jutro wizytę u mojego „szczękościska”. Ten aparat naprawdę działa! Zęby nie sterczą mi
już na wszystkie strony, powoli zaczynam przypominać człowieka.
Warszawa. Tango ortodonto – z drutami w zębach

– Zaczynam powoli przypominać człowieka! – podzieliłem się entuzjazmem z moją lekarką.


– Przedwczesny optymizm – zgasiła mnie błyskawicznie, jak to tylko kobiety potrafią. – Nie
jesteśmy gabinetem cudotwórców, ale zęby faktycznie się prostują. Jeszcze z pół roku
i będziemy zdejmować.
– Och, już się nie mogę doczekać! – zatarła ręce dentystyczna pomoc, pani Bożena. –
Uwielbiam odrywać brakety obcęgami i patrzeć, jak pacjenci skaczą pod sufit!
Przy naciąganiu drutów nacierpiałem się za wszystkie czasy. Kiedyś nie miałem pojęcia, ile
narzędzi i dentystycznych przyrządów może się zmieścić w mojej paszczy za jednym zamachem.
Także w tej dziedzinie mógłbym bić rekord Guinnessa. Dwa sączki do śliny, szczypce, obcęgi,
lusterko dentystyczne, waciki, kawałek plastiku niewiadomego przeznaczenia, gumowa kostka
uniemożliwiająca zamknięcie umęczonej paszczy, rureczka do spłukiwania zanieczyszczeń,
mały nazębny odkurzacz i sam już nie wiem, co jeszcze. Na domiar złego zabrakło bezbarwnych
ligaturek, czyli specjalnych gumek umieszczanych na zamkach. Do następnej wizyty nie mogę
otwierać ust, bo założono mi na zęby te jadowicie różowe. Wyglądam jak niedorozwinięta fanka
Britney Spears!
W domu

Jak fajnie, w domu nie ma nikogo oprócz mnie! Nareszcie mam całe mieszkanie tylko do
swojej dyspozycji. Nikt mi nie krzyczy nad uchem, nikt nie blokuje toalety ani pilota od
telewizora. Nikt niczego ode mnie nie chce. Zupełnie nikt...
Samotność jest gorsza niż piekło. Chyba mi serce pęknie, tak bardzo tęsknię za tą bandą
wariatów.
Noc

Obdzwoniłem całą rodzinę po kilka razy. Jako ostatni rzucił mi słuchawką ojciec. Oni
wszyscy są tacy nieuprzejmi... I co z tego, że jest druga nad ranem?
Do samego świtu nie zmrużyłem już oka. Patrzyłem, jak mróz rysuje na szybach wymyślne
wzory, jak płatki śniegu tańczą w zimowej zamieci i jak pijany Nowak spod trójki wpadł na
kubły ze śmieciami.
Ech... świat jest pełen zagadkowego uroku.
Sylwester

Wstałem dopiero o trzynastej. Już nie pamiętam, kiedy mogłem tak się wyspać do syta.
A potem przez cztery godziny czytałem z wypiekami na twarzy Blog Umarlaka, czyli sprośne
zapiski Antosia. Szczególnie jeden fragment dał mi do myślenia:
Kobiety są niczym instrumenty. Niektóre kompletnie zakurzone i rozstrojone, inne
wypolerowane do błysku. Jednak każda pod wprawną ręką mistrza wyda miły uchu jęk. Jęk
rozkoszy.
Ci współcześni mężczyźni... banda głupków bez wyobraźni. Lecą gdzieś na skróty, przez
opłotki, zupełnie nie mając pojęcia, że subtelna cierpliwość i niespieszna pieszczota zaprowadzą
kobietę do raju. Otworzy ci ona wtedy wszystkie drzwi i tym sposobem sam staniesz u wrót
prawdziwego Edenu.
Wdzięczność kobiet nie ma ceny. Czy poznaliście ten wyjątkowy smak ciała ociekającego
jeszcze potem, a już pachnącego miodem, słodkim żywicznym spełnieniem? Gdy jesteś uważny,
możesz pić z tej studni do utraty tchu. Bez końca.
Myli się ten, kto sędzi, że kobieta zaznaje miłosnego uniesienia tylko w jeden sposób. Ach,
ignoranci! Zatrzymajcie się u wrót, spójrzcie, jak pod uważnym dotykiem rozkwita ten różany
pączek, skąpany rosą niczym najdelikatniejszy kwiat w świetle poranka...
Poeta, jak pragnę zdrowia!
Widać nasze społeczeństwo kocha poetów, bo Bulwiak skoczył na pierwsze miejsce
w rankingu.
Północ

No to mamy Nowy Rok, poprzedni zleciał jak z bicza trzasnął. Ani się obejrzymy,
a będziemy stać nad grobem.
Elka jest trochę lepszej myśli.
– Zanim do tego dojdzie, czeka nas jeszcze seria tych wszystkich okropnych życiowych
etapów: bezrobocie, klimakterium, oziębłość seksualna i impotencja.
– Ha, ha, ha, ha! – wybuchnąłem śmiechem, bo wydało mi się to bardzo zabawne.
Pewnie dlatego, że byłem już po kilku piwach. Pijemy dopiero od godziny, bo dopiero
o jedenastej udało nam się uśpić Rudolfa. Jego ruchliwość przekracza wszelkie normy ustalone
dla gatunku Homo sapiens, już się bałem, że padniemy wcześniej od niego. Od ostatniej wizyty
w Łodzi mój upiorny imiennik nie zasypia bez martwego gryzonia znalezionego w mieszkaniu
Wicia. Biedna Elka... W ataku histerii wyrzuciła kiedyś mysie zwłoki, ale dziecko podniosło taki
lament, że musiała czym prędzej z powrotem zanurkować w kuble ze śmieciami. Mysz została
profesjonalnie wypatroszona, zdezynfekowana i wypchana. Co z tego, skoro do złudzenia
przypomina żywe zwierzę i budzi popłoch wśród personelu dziecięcych przychodni.
Wznieśliśmy toast noworoczny, licytując się, które z nas ma cięższe życie. Potem drugi
i trzeci. Elka jest bardzo rozczarowana tym, co zgotował jej los przy osobistym udziale Ozyrysa.
– Wiesz, boję się, że zrobię coś radykalnego, nie wiem... pójdę, gdzie mnie oczy poniosą...
Wpadłem w lekki popłoch, bo wtedy na bank podrzuci mi małego, więc próbowałem
reanimować jej instynkt macierzyński.
– Ale to twoje dziecko, ono cię potrzebuje! – przekonywałem, gotów wytoczyć najcięższe
działa. – Popatrz tylko na mnie. Czy chcesz, by wyrósł na istotę równie upośledzoną społecznie?
– Ty nie jesteś upośledzony – zaprotestowała – no, a może jesteś? W końcu ty sam znasz
siebie najlepiej.
Poczucie własnej wartości zabulgotało we mnie gwałtownie. Przyganiał kocioł garnkowi!
Sama powinna być pokazywana w męskich internatach, by przestrzegać młodych
nieszczęśników przed pochopnym nawiązywaniem kontaktów cielesnych z kobietami.
Tymczasem Elka rozwodziła się nad upiornymi stronami macierzyństwa.
– Dzieci są zdecydowanie przereklamowane. Zupełnie nie wiem, dlaczego wszyscy się nimi
tak ekscytują. Zaraz po urodzeniu przypominają żabę, a potem jest już tylko gorzej. Najpierw
rosną im łby i paszcze, ciągle płaczą, nudzą się albo robią kupy. Jestem wykończona. W dodatku
ta presja społeczna, że musisz wychować geniusza! Do dobrych przedszkoli zapisuje się już
dziecko w stanie embrionalnym. – Pociągnęła sporo z butelki i kontynuowała: – Albo wytłumacz
mi, co dwutygodniowy noworodek może wynieść z wykładu na temat filozofii nowożytnej. Albo
koncertu na klarnet i puzon w konwencji new roots? Uważam, że dziecko musi mieć przede
wszystkim święty spokój. Na wyścig szczurzątek przyjdzie czas później.
Słuchając jej, nie sposób było nie zgodzić się z tymi dołującymi spostrzeżeniami. Świat
cywilizacji zachodniej zmierza prosto do zagłady. Ale przecież nie można się poddawać.
Widocznie po dwóch kolejnych łykach i opróżnieniu butelki do końca Elka też doszła do tego
wniosku, bo nagle zmieniła front.
– Chciałabym zapewnić mu w życiu wszystko. Ostatnio zauważyłam, że Rudolf ma
trudności z twórczym przełożeniem swych prenatalnych fobii. Hm, muszę znaleźć dla niego
dobrego psychoanalityka. Słuchaj – wbiła we mnie mocne spojrzenie – a może twoja mama...
– Aaaaaaaaaaaaaaa!!!
Wszystko, tylko nie to. Jeśli ten mały niewinny dzieciak dostanie się w ręce mojej matki,
wyrośnie z niego nieprzystosowany do życia psychopata! Myślałem gorączkowo, jak odwrócić
jej uwagę od tego niebezpiecznego pomysłu, i w końcu (ponieważ moje poświęcenie nie zna
granic) zacząłem ją całować! Pamiętam, że zgodnie z radą Bulwiaczka próbowałem znaleźć te
słynne wrota do raju, ale Elka jest jakaś felerna! Macałem i macałem, lecz niczego ciekawego
nie znalazłem.
1 tak oto wkroczyłem w nowy rok z pierwszą porażką na koncie. Ale bilans i tak jest
dodatni: udało mi się uratować jedną duszyczkę. Po moich manewrach Elka zupełnie zapomniała
o psychoterapii swego dziecka.
2 stycznia

Znowu w Łodzi. Wydałem ostatni grosz na nowe garnki i talerze dla Teresy. Czuję się tak,
jakbym był jej ojcem i kompletował ślubne wiano na bliskie zamążpójście. Teresa trochę kręciła
nosem na kolor. Niestety, nie było mnie stać na elegancki srebrzysty zestaw ze stali nierdzewnej,
musiałem więc brać ten najtańszy: w kolorze soczystej ultramaryny.
Jeśli chcę zdążyć z monodramem Matka Polka na najbliższą sobotę, czeka mnie katorżnicza
praca. Dzwonił Filip, by się pochwalić, jak znakomitym jest menedżerem.
– Dałem już zapowiedzi do lokalnych mediów. Jutro rozrzucamy ulotki w najbardziej
strategicznych miejscach. Reklamujemy cię jako nowe obrazoburcze wcielenie fundamentalnego
archetypu Magna Mater.
Nic z tego nie rozumiem, ale już zaczynam się bać. Jeszcze nic nie przygotowałem. Mam
tylko stary kuchenny fartuch i brokatową perukę Gonzo z jakiegoś balu karnawałowego. Posłużą
mi za kostium.
Wieczorem zadzwonił pijany szczęściem Sławek. Nasz Skowyt obronił dyplom z oceną
celującą. Teraz rozpoczyna rajd po wielkich festiwalach. Lada moment spodziewam się
lukratywnych filmowych propozycji.
Noc

Moja koncepcja artystyczna rodzi się w wielkich bólach. Wiem, co chciałbym powiedzieć,
ale nie mam pojęcia jak. Oto wieczny rozdźwięk między formą a treścią. Najlepszy byłby złoty
środek, ale nie każdy jest Samuelem Beckettem.
Ranek

Jeszcze spałem, kiedy zadzwoniła moja komórka. W samą porę, bo śniło mi się, że zostałem
wygwizdany przez awangardową widownię sceny Zonę dla City Underground.
Dzwoniła mama, że wrócili z Zakopanego.
– Wiesz, ten wyjazd wiele nam uświadomił... – zaczęła.
– Taaak... – chłodno podtrzymywałem rozmowę, bo jednocześnie w popłochu szukałem
swoich bokserek. Przysiągłbym, że wieczorem kładłem się w nich do łóżka.
– Zobaczyliśmy wreszcie, jaka jest prawda. Tego już nie da się dalej ukrywać.
– A... jaka jest? – zapytałem lękliwie, bo może wreszcie nadszedł ten moment, kiedy
dowiem się, że jestem adoptowany, albo w dzieciństwie byłem dziewczynką, albo w łonie mojej
matki pożarłem swego brata bliźniaka i teraz Front Antyaborcyjny wpadł na ślad tego
przestępstwa...
– Kompletnie z ojcem do siebie nie pasujemy. Takie są fakty.
No, trzymajcie mnie. Przecież ja to wiedziałem już od kołyski. Całe lata im to w kółko
powtarzałem, ale mnie nikt nigdy w tym domu nie słuchał. Gdyby choć raz zastanowili się nad
tym, co mówię, nie zmarnowaliby tylu lat ze sobą. Być może oboje mieliby teraz nowe rodziny,
a ja byłbym otoczony przyszywanym rodzeństwem i jakimś wspaniałym ojczymem oraz czułą
macochą. A tak, proszę: zmarnowali mi życie.
– Ojciec odmówił przeniesienia się ze mną do młyna. To bardzo nieładnie z jego strony, bo
będę zmuszona wynająć do najcięższych prac tamtejszych mieszkańców. A sam przyznasz, że to
idiotyczne płacić obcym bezrobotnym, kiedy się ma w domu swojego.
Zerknąłem na zegarek. Była siódma pięć.
– Mamo, nie za wcześnie, żeby podejmować takie radykalne decyzje?
– Chyba żartujesz, męczę się z twoim ojcem już trzydzieści lat.
– Miałem na myśli godzinę – wyjaśniłem. – A konkretnie, to po co do mnie dzwonisz?
– Jak to po co? Przecież ktoś będzie musiał mi tam pomóc. Nie sądzisz chyba, że sama sobie
dam radę? Potrzebuję cię.
Wspaniale. Już się rozpędziłem, żeby z nią jechać na jakieś zadupie. Poza tym musiałbym
zasuwać od rana do nocy o suchym pysku. W sytuacji, gdy powoli staję się znanym
i poważanym artystą, jest to absolutnie wykluczone. Wziąłem duży wdech.
– Musisz sobie radzić beze mnie. Tak jak ja całe życie musiałem obejść się bez twojej
troskliwej obecności. Czy ty sobie kiedykolwiek zadałaś pytanie, czego ja potrzebuję, o czym
marzę, czy nie jest mi smutno? Od małego wpajałaś mi tylko, żebym nie sprawiał ci żadnych
problemów, nic od ciebie nie chciał, najlepiej, żebym był przezroczysty. Gdy tylko otwierałem
usta, żeby cię o coś poprosić, natychmiast pojawiała się na twoim czole ta przeklęta bruzda,
przez którą nie mogłem spać w nocy! Bałem się, że nie jesteś tak naprawdę moją mamą, tylko
jakimś potworem! – Łkałem już zupełnie otwarcie, bo wylała się ze mnie cała gorycz
nagromadzona w moim sercu przez lata. – Mamo, czy ty masz w ogóle pojęcie o potrzebach
dziecka?
Po drugiej stronie słuchawki panowała grobowa cisza. Najwidoczniej Krystyna Gąbczak
padła, uświadomiwszy sobie, jak okropną matką była. Nawet mi się zrobiło trochę jej żal i gotów
byłem to wszystko wybaczyć, jeśli tylko powie, że zawsze mnie kochała. Wydmuchałem nos
w prześcieradło.
– Mamo...
Cisza.
– Mamo... jesteś tam?
Po chwili usłyszałem w słuchawce jakieś trzaski i zdyszany głos.
– Co mówiłeś, Rudolfie? Musiałam pobiec do łazienki, bo ojciec za głęboko wsadził sobie
wacik do czyszczenia uszu. Stary dureń!
– Mówiłem... mówiłem... – No?
– Że... chętnie ci pomogę z tym młynem – wykrztusiłem wreszcie wściekły na siebie, że
nigdy, przenigdy nie potrafię jej odmówić.
Leżę teraz wycieńczony na moim wynajętym łóżku i nie mogę uwierzyć, że kiedy po tylu
latach zebrałem się na odwagę, żeby wreszcie jej wszystko wygarnąć, ona tego nie słyszała! Czy
ktoś może mieć większego pecha ode mnie?
Ale ponieważ od jakiegoś czasu próbuję być optymistą, natychmiast poszukałem w tym
wszystkim dobrej strony. Otóż żyję i jest to niewątpliwie pomyślna wiadomość. A gdyby mama
jednak usłyszała mój wywód, nie byłoby to już takie pewne. Prawdopodobnie podążałby teraz
w moją stronę jakiś skromny oddzialik ruskich snajperów.
Zadzwonił Adam Wlazło. Proponuje mi stałą współpracę z TV „Kabel dla Każdego”.
Podobno Miecio bardzo mnie zachwalał, że czuję bluesa i wiem, na czym polega oglądalność.
– Dajemy ci autorski program – oświadczył mój szef.
Wspaniale! Muszę go tylko najpierw wymyślić, a potem znaleźć sponsora na realizację.
Wieczorem

Prawie nigdzie nie wychodzę, bo mam biegunkę na tle nerwowym. Jeśli nie przejdzie mi do
soboty, będę musiał odwołać swoje przedstawienie. To by się nawet dobrze złożyło, bo nic
jeszcze nie napisałem. Moja Matka Polka jest na razie wielką niewiadomą, jajkiem
z niespodzianką w środku. Nie czuję się z tego powodu komfortowo.
Zadzwonił Filip.
– Jak tam? Wszystko zapięte na ostatni guzik? Pamiętaj, że nie możesz mnie
skompromitować.
Włożyłem w swój głos tyle pewności, ile tylko mogłem wyprodukować, i zapewniłem go
niczym stary wyjadacz światowych scen:
– Nie martw się o nic. Przecież mnie znasz.
– Właśnie dlatego się martwię, że cię znam – odrzekł mój zawsze wspierający brat,
wywołując u mnie nowy atak nerwowej biegunki.
Ledwie wyszedłem z toalety, w kącie zaatakowała mnie Anastazja. Miała na wpół
rozwalony rudy kok z siwymi odrostami przy czubku głowy, a oczy płonęły jej w obłąkańczym
szale.
– Musisz mi pomóc! – I cap mnie wielką łapą za wątłe nadgarstki.
Mimowolnie się skurczyłem, bo duże kobiety zawsze wzbudzały we mnie strach.
Zastanawiałem się nawet kiedyś, czy w dzieciństwie nie miałem jakiejś niańki-olbrzymki
o morderczych skłonnościach. Ale wątpię, by rodzice zatrudniali do mnie opiekunkę. Zapewne,
jak większość geniuszy, wychowałem się na ulicy między pojemnikami na śmieci a szambem
sąsiada.
Tymczasem Anastazja wyłuszczyła szczegóły swej prośby.
– To cherlawe dziadostwo złapało grypę – wyjaśniła zagadkowe zniknięcie swoich
asystentów – a ja mam niedługo nadzwyczajny pokaz hipnozy na tegorocznych Targach
Niezwykłości i Szarlatanerii. Potrzebuję modela. – Wbiła we mnie oczy sępa.
Poczułem niemiły dreszcz przebiegający po kręgosłupie i natychmiast zdecydowałem, że za
żadne skarby świata nie pozwolę, aby ta wariatka majstrowała w moich niezidentyfikowanych
stanach świadomości. Jeszcze mi wmówi, że jestem psem, i już do końca moich dni będę sikał,
podnosząc jedną nogę do góry.
– To zupełnie bezpieczne – przekonywała nawiedzona wróżka, zwiększając równocześnie
ucisk na moich rękach. – Wypadki zdarzają się niezmiernie rzadko.
Im dłużej się jej przyglądałem, tym bardziej byłem pewien, że mam do czynienia z wariatką.
Lewa brew nieznacznie jej drgała, a z nosa wystawał włos, który w zapamiętaniu szarpała sobie
raz po raz.
– Zgoda – powiedziałem wreszcie.
Anastazja zawinęła się w swoje orientalne sukno i pognała w podskokach do gabinetu,
zostawiając po sobie intensywny odór kropli walerianowych.
Muszę chyba iść do psychiatry. Nie mam za grosz silnej woli.
Dwa dni do przedstawienia

Siedziałem w szkole na schodach i jadłem suchą bułkę, oddając się równocześnie mojemu
ulubionemu zajęciu: zamartwianiu. Nawet nie miałem ochoty wpaść do Tereski. Jej żywotność
działa mi ostatnio na nerwy. Twierdzi, że wszystkie moje problemy są wyimaginowane
i cokolwiek się dzieje, to pryszcz w porównaniu z tym, co ona przeszła w czasie wojny.
Zaczynam mieć poczucie winy, że nie przeżyłem Holocaustu...
Przed oczami przesuwał mi się kolorowy tłum studentów, głównie dzieci sławnych aktorów,
niesławnych reżyserów i twardorękich operatorów. I jak tu nie twierdzić, że mamy w Polsce
społeczeństwo kastowe? Tylko ja jestem pomiotem kompletnie przeciętnych rodziców i sam nie
wiem, co tu robię. Różnię się od nich nie tylko społecznym statusem. Mam wrażenie, jakbyśmy
powstali z zupełnie innej gliny. Oni byli tacy... dorodni, krzepcy i wyrośnięci. Mieli zdrowe
włosy, brzoskwiniowe cery i proste, białe zęby. Tak białe, jakby w prezencie komunijnym
dostali komplet porcelanowych implantów. Ani śladu pryszcza na twarzy. Do diabła, jak to
możliwie? Żebym nie wiem, co ze sobą wyprawiał, jakie wcierał eliksiry i maści, to wciąż mam
niezdrowy, sinożółty kolor skóry, od czasu do czasu coś mi burzliwie fermentuje na twarzy,
a zęby, mimo że używam najdroższych past, są uparcie żółte. „Takie geny”, jak powiedziałaby
mama. To prawda. Cholernie felerne.
Natomiast Łucja zaaklimatyzowała się tak szybko, jakby od zawsze należała do świata VIP-
ów. Jest zapracowana, zabiegana, całkowicie pochłonięta swoimi studiami i licznymi
chłopakami. Coraz mniej czasu spędzamy razem, choć to ja pierwszy wbiłem jej do głowy, że
jest cudna i wyjątkowa. Wciąż mam do niej zrozumiały sentyment, w końcu była moją pierwszą
miłością... Ale i tak nikt nie przebije Brukselki. To z nią poznałem smak prawdziwej
namiętności. Martwię się tylko, że była moją pierwszą i ostatnią kobietą. Kompletnie straciłem
już i tak wątły instynkt łowcy. Od tak dawna nikt mi się nie spodobał...
Mam jeszcze jeden problem, który spędza mi sen z powiek. Od jakiegoś czasu nie miewam
nawet porannych erekcji! Gdzieś przeczytałem, że to pierwsza oznaka starzenia. A więc stało się.
Stoję nad grobem.
Sobota. Ranek pełen paniki

Miałem jeszcze tyle czasu, a tu proszę: za kilka godzin poniosę spektakularną klęskę, bo mój
monodram Matka Polka jest w totalnej rozsypce. Nie mam nic oprócz wewnętrznego
przekonania, że to będzie... wielka klapa. Od samego rana, kiedy tylko wysiadłem z pociągu
i przekroczyłem próg rodzinnego domu, jestem poddawany wielkiej presji. Wszyscy oczekują,
że to będzie hit. Co za przebrzydła hipokryzja! Najpierw przez całe życie mnie dołują, a potem
każą odnosić sukcesy. Jedynie Bulwiak zachowuje zdroworozsądkowy dystans. Ostatnio nie
obchodzi go nic prócz zażartej rywalizacji na internetowej topliście blogów. Idzie łeb w łeb
z jakimś Życiem seksualnym dzikich. Przeczytałem fragment i moim zdaniem Antoś jest
zdecydowanie bardziej wyrafinowanym autorem. Jego zapiski charakteryzują się nie tylko
niezwykle przydatną wiedzą fachową z zakresu ars amandi, czyli sztuki kochania, ale też
prezentują szerszą refleksję na temat czasów, w jakich żyjemy.
– Cóż – westchnął Bulwiak smutno, drapiąc się w brodawkę na wielkim nosie – młodym
ludziom wystarcza teraz zwięzła instrukcja pozycji sześć na dziewięć. Wszelkie dygresje tylko
ich drażnią. Popatrz na komentarze: „Drogi Umarlaku, moja dziewczyna nie chce się zgodzić na
petting. Jak ją podstępem do tego zmusić?” Albo ten: „Czy punkt G naprawdę istnieje i jak go
najszybciej znaleźć?” I następny: „Jak błyskawicznie osiągnąć orgazm, najlepiej podczas dużej
przerwy?” Ach, signum temporis – Bulwiak był nieco przygnębiony.
– Ależ jestem pewien, że ludzie czytają cię nie tylko ze względu na seks – zapewniłem go
gorąco. – W dzisiejszych czasach już prawie nikt nie żywi takiej atencji do języka, lektura
twoich zapisków to prawdziwa uczta. Jak cię czytam, to prawie czuję zapach tych wszystkich
kobiet, takie to sugestywne. Jesteś naszym dobrem narodowym!
Bulwiak podniósł na mnie wyblakłe oczęta i uśmiechnął się.
– Jak jakiś pieprzony skansen w Biskupinie. Boże, gdybym miał taki sam dystans do własnej
osoby, może nie wyłamywałbym teraz palców ze strachu przed wieczornym przedstawieniem.
Pod Krzywym Ryjem

O mały włos, a nie wcisnęlibyśmy się do środka. I pomyśleć, że ci wszyscy ludzie przyszli
tu dziś specjalnie dla mnie. Gdy tylko to sobie uświadomiłem, targnął mną bolesny skurcz
żołądka. Mama z ojcem minęli już zasieki na bramce i niecierpliwie przebierając nogami, fukali,
żebym się pospieszył. Łatwo powiedzieć. Mimo że wejścia do klubu bronił nasz stary znajomy,
Rusłan, to ciężko było mi się przebić przez napierający tłum. W tej ludzkiej ciżbie straciłem
poczucie własnej wartości. Byłem dźgany, deptany i podduszany przez silniejszych bywalców.
Wreszcie Rusłan jednym chwytem wyłowił mnie z tej obłędnej kotłowaniny i uniósł
w powietrze, jakbym ważył dziesięć deko. Wyglądało to nieco absurdalnie, bo ten były zapaśnik
mierzy sobie tylko sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu. Po całej, jakże spektakularnej, operacji
dostaliśmy obaj gromkie brawa.
Tymczasem w środku mama czyniła Filipowi uzasadnione wyrzuty, że jako VIP-y nie
dostaliśmy specjalnych kart uprawniających do wejścia w cywilizowanych warunkach.
– W moim lokalu nie stosuje się żadnej dyskryminacji. Wszystkich traktujemy równo.
– Ale to gwiazda wieczoru – argumentowała mama, wskazując na mnie palcem.
– To się jeszcze okaże – odrzekł jej bardziej bezczelny syn i oddalił się pospiesznie, by witać
grupę rozhisteryzowanych artystów awangardowych, równie rozhisteryzowanych krytyków
i nieznośnie egzaltowanego pana z torebką i żywym pudlem na ramieniu.
Korzystając z ogólnego zamieszania, natychmiast zabarykadowałem się w toalecie.
Zawzięcie kombinowałem, jak się wykaraskać z tej podbramkowej sytuacji. Ach, dlaczego
mając tyle czasu, czekałem do ostatniej chwili z przygotowaniem mego przedstawienia? Nie
mogę tego zrozumieć. Teraz czeka mnie lincz ze strony zawiedzionych widzów i publiczna
kastracja w wykonaniu rodziny. Nigdy mi nie wybaczą, że tak skompromitowałem ich nazwisko.
Dotychczas ten przywilej był zarezerwowany wyłącznie dla nich. Rozmyślania przerwało mi
energiczne dudnienie w drzwi i głos Elki:
– Wyłaź stamtąd natychmiast, ciołku niemyty! Nie rób popeliny. Zostawiłam Rudolfa
z opiekunką i jak zaraz się nie zacznie, to zapłacisz jej nadgodziny!
Siedziałem na klozecie, obgryzając paznokcie. Nie wiedziałem, co robić. W głowie miałem
kompletną pustkę. Wtem drzwi wyłamano siłą i BB Blacha w eleganckim garniturze
z firmowym znaczkiem swojej partii wyciągnął mnie za klapy z tego przytulnego miejsca. Dał
mi w pysk i poczułem, że żyję. Zdecydowałem, jak zwykle w chwilach zagrożenia, postawić na
swoją inteligencję i improwizować.
W domu

Właściwie mógłbym napisać, że nie wszystko poszło tak, jak sobie wymyśliłem. Ale
ponieważ nic nie wymyśliłem, i tak był to sukces. Niestety, nie mój. Tym razem w świetle
fleszów znaleźli się moi rodzice. Publika piała nad ich aktorskim talentem, choć ja wiem, że byli
tylko sobą, po prostu. Krystyna i Gaweł Gąbczak – baśń o niezrozumieniu.
Filip podpisał z nimi stały kontrakt na występy. Ja się zabiję!
Ale po kolei. Kiedy rozkrzyczani goście przestali wreszcie składać zamówienia, szurać
krzesłami i kłócić się o miejsca, kiedy jazgotliwy pudeł przestał szczekać, zapadła cisza. Jeden
punktowy reflektor celował we mnie, siedzącego na środku czegoś w rodzaju sceny, jakbym był
głównym oskarżonym. Miałem na sobie kuchenny fartuch, brokatową perukę i pustkę w głowie.
Cisza nieznośnie się przedłużała i nieliczni widzowie zaczęli nawet klaskać na zachętę, co
wzbudziło we mnie nowy atak paniki. Bo już myślałem, że jeśli posiedzę sobie wystarczająco
długo, to wszyscy o mnie wkrótce zapomną i uda mi się zmyć po angielsku. Nic z tego. Ta banda
krwiożerczej gawiedzi kupiła bilety i teraz domagała się swoich igrzysk. Wstrętne kutwy! No
więc gorączkowo kombinowałem, od czego by tu zacząć, kiedy usłyszałem głos ojca:
– Ecce homo!
Ponieważ jestem niezwykle błyskotliwy, natychmiast przetłumaczyłem na polski to słynne
łacińskie zdanie.
– Oto kobieta!
Po sali przebiegł szmer zadowolenia i nasilone chichoty. Niestety, nie widziałem w tym nic
śmiesznego, ale wiadomo, że miłośnicy sztuki awangardowej mają nierówno pod kopułą.
– A po co jest na świecie kobieta? – zawiesiłem dramatycznie głos. – Tego nie wie nikt.
Pierwsze prototypy zaczęły szwankować i nadawały się na złom natychmiast po zejściu z taśmy
produkcyjnej. Zwłaszcza odkąd zaczęły stosować pigułki antykoncepcyjne.
Na sali rozległy się brawa. To mnie zachęciło i przyszarżowałem:
– Jednak był na świecie jeden kraj, który zdołał do perfekcji udoskonalić wadliwą linię
produkcyjną, kraj nad Wisłą. Stworzono tu najdoskonalszy ze wszystkich modeli: Matkę Polkę.
Po tych słowach wstałem i zademonstrowałem pakiet usług świadczonych przez robota:
pranie, sprzątanie, gotowanie, robienie zakupów, poród o terminie, karmienie piersią na żądanie,
mycie podłóg, cerowanie skarpetek i dwie podstawowe, aprobowane przez Młodzież Ziem
Przodków pozycje seksualne. W tym momencie na sali były już owacje. Żeby wprowadzić
w dramaturgii jakiś element burzący, zdjąłem perukę i usiadłem rozwalony na krześle z fajką
w zębach.
– Ale zapluty karzeł reakcji nie śpi i uprawia dywersję na tyłach.
Poszukałem ratunku na sali, tocząc wzrokiem po obecnych. Nie miałem bladego pojęcia, co
dalej. W tym momencie zobaczyłem siedzącą na podłodze grupę anarchizujących dziewczyn
i ich starszych koleżanek z Porozumienia 8 Marca. Puściłem oko do tej najbardziej znanej
i kulka pomysłowego Dobromira zdrowo walnęła mnie w czachę.
– Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie feministki. Wdarły się do wodociągów miejskich
i zatruły wodę niebezpiecznym wirusem emancypacji.
Zapanowała lekka konsternacja, a ja prawie wyrwałem sobie wszystkie włoski z lewego
ucha, bo zrozumiałem, że zapędziłem się w kozi róg. I tu, po raz pierwszy w życiu, przyszła mi
na pomoc moja mama. Z furią wdarła się na scenę i wyrwawszy mi z rąk perukę, jakby to był
mikrofon, udzieliła sobie głosu.
– A co to za bzdury! To nie żadne feministki, durniu jeden, tylko dawna formuła męskiej
przemocy się wyczerpała! A dlaczego się wyczerpała? Bo kobieta się rozwija, a samiec stoi
w miejscu. Od etapu jaskiniowego nie poczynił żadnego postępu. Zamienił tylko skórę bawołu
na portki.
Oczywiście mama zebrała owacje na stojąco. Najgłośniej emocjonował się głupi pudel
z pierwszego rzędu. Aż wreszcie spadł na pysk, natychmiast utulony przez swojego pana. Albo
panią, płeć w dalszym ciągu trudna do identyfikacji. Poczułem, że tracę panowanie nad MOIM
przedstawieniem. Chrząknąłem więc znacząco, przejmując chwilowo rolę mentora i narratora:
– Tak oto zachowywały się Matki Polki po spożyciu zatrutej wody.
Mama zdzieliła mnie peruką przez głowę, a zaraz potem na scenę wdarł się ojciec, próbując
jej odebrać ten ważny rekwizyt. Jak słowo daję, robiła się z tego spójna struktura teatralna!
Pozostało mi tylko jakoś skomentować ich zaciekłą szarpaninę.
– Oto odwieczny taniec godowy, bo chuć i popęd ku płci odmiennej był jedynym elementem
odpornym na działanie niszczycielskiego wirusa.
Ojciec wreszcie przejął perukę, wsadził ją sobie na łeb i obwieścił:
– Ja się pytam. Ja się tylko pytam.
Sala zamarła w oczekiwaniu na pytanie.
– On się pyta – obiegło pierwsze rzędy i bufet.
– Ja się pytam, komu kobiety zawdzięczają feminizm? No, komu?
Miał przy tym minę, jakby w rękawie trzymał nie tylko asa, ale i milion dolarów.
– Nam – wypalił – mężczyznom.
– Eee tam... to demagogia! – zakrzyknął ktoś z tyłu.
– Cicho mi tam! – ojciec wyglądał w tej chwili tak władczo, że mama pierwszy raz w życiu
spojrzała na niego z jawnym pożądaniem. – Daliśmy wam pralki automatyczne, zmywarki,
mikrofalówki, pisma kobiece. W głowach się poprzewracało! Gdyby tak miała jedna z drugą stać
przy balii pół dnia, a drugie pół wypiekać chleb, to nie byłoby czasu na pierdoły. A i tak
feminizm wymyślił najpierw mężczyzna. Żebyście się czymś przynajmniej zajęły i myślały, że
macie jakiś wybór. A tak!
– Czy wiecie, ile dni przepracował w ciągu roku ten karakan? – Teraz perukę włożyła mama.
– Siedem. A kiedy ostatnio spełnił w sypialni swój małżeński obowiązek?
Ojciec wpadł w popłoch.
– ...przemilczę. I on ma czelność mówić „my” o mężczyznach?
Zrobił się kocioł, publiczność podzieliła się na dwa obozy, a Filip tylko zacierał ręce, bo
rosły mu obroty w barze. Dyskusja osiągnęła tę samą temperaturę, co w telewizyjnym programie
Nie warto rozmawiać. Obawiałem się, że w tym przypadku, podobnie jak tam, nie dojdą do
żadnych wniosków. Sąd nad Matką Polką trwał w najlepsze i poczułem, że powoli szlag mnie
trafia. To ja miałem być gwiazdą wieczoru! Na pewno dałbym sobie radę, z moją inteligencją
i scenicznym otrzaskaniem. Wszystko już było na dobrej drodze. Gdyby nie moi rodzice, byłbym
teraz na ustach całej artystycznej warszawki. Ale oni zawsze muszą zgarnąć dla siebie najlepsze
kąski! Najbardziej tłustą słoninę z czerstwej kromki życia...
Powlokłem się na zaplecze, mijając rozentuzjazmowany tłum. Koniec bajki o sławie,
o zasłużonej nagrodzie za talent i wielką, niezłomną pasję. Sięgnąłem po butelkę piwa, ale nie
mogłem nigdzie znaleźć otwieracza. Przypomniałem sobie czasy, gdy BB Blacha nie był jeszcze
przyszłym posłem do parlamentu, tylko chodzącą patologią. On zawsze otwierał butelki zębami
i nawet wytrwale mnie tego uczył. Ale ja wtedy nie piłem. No, przynajmniej nie w takich
ilościach jak on. Dotknąłem górną dwójką kapsla i... trrrach!
O nie, to nie może być prawda! Złamałem ząb!
W moim dawnym pokoju

Siedzę pogrążony w rozpaczy, podczas gdy na dole trwa prawdziwa feta na cześć
przedstawienia. MOJEGO przedstawienia. Jestem szczerbaty. Mam widoczną lukę w uzębieniu
i naruszone precyzyjne rusztowanie nazębne. Swoją drogą, to ciekawe, jak bardzo bez jednego
zęba zmienił się mój wygląd. Od razu straciłem kilkadziesiąt punktów IQ.
Zadzwoniłem do mojej zębooprawczyni. Jeszcze nigdy dotąd nie pragnąłem tak bardzo się
z nią spotkać. Odpowiedziała mi automatyczna sekretarka: „Jestem na Majorce. Wracam za dwa
tygodnie. Co się odwlecze, to nie uciecze, hi, hi”.
Za dwa tygodnie? Do tego czasu zostanę wyrzucony na margines normalnego
społeczeństwa!
Zszedłem na dół, by zasięgnąć rady rodziny. Najwyraźniej nie był to jednak najlepszy
moment. Rodzice dzielili majątek.
– O nie, te płyty są moje. Dałeś mi je, gdy prosiłeś o moją rękę. – Mama tuliła do piersi plik
winylowych okazów.
– No właśnie, że też nie było wtedy koło mnie kogoś życzliwego, kto przestrzegłby mnie
przed najgłupszą decyzją mojego życia – biadolił ojciec.
Mamę sparaliżowało. Ale tylko na chwilę. Zaraz potem rzuciła na ziemię wspomniany plik
i zaczęła po nim skakać z wściekłością. Ojciec patrzył na to ze stoickim spokojem.
– Choroba szalonych krów to przy twoim usposobieniu zwykły katar.
– No to ciekawe, co teraz zrobisz, jak nie będziesz już mógł doić tej szalonej krowy, co?
– Pojadę na Krym – odparł ojciec – będę nurkował z delfinami i pisał poematy. Mickiewicz
z takiej wyprawy przywiózł stertę arcydzieł.
– Mickiewicz to stamtąd przywiózł przede wszystkim trypra! – odgryzła się mama poniżej
pasa.
Rozmowa coraz bardziej zbliżała się do poziomu osiąganego przez posłów
antagonistycznych ugrupowań. Stałem w progu i nie wiedziałem, co robić. To niezbyt miłe
patrzeć bezsilnie, jak małżeństwo twoich rodziców rozsypuje się w drobny mak. Nawet jeśli była
to najgorsza konfiguracja ze wszystkich możliwych na świecie. Spojrzałem na Gonzo.
– Nuda – ocenił fachowo sytuację. – Idę do kina. To straszne, co się dzieje z dzisiejszą
młodzieżą wychowaną na Reality TV. Czy coś jest jeszcze w stanie ich autentycznie poruszyć?
Widocznie jestem w tym domu jedyną osobą skłonną do wzruszeń, bo postanowiłem walczyć.
– Ja nie chcę być z rozbitej rodziny! – zaprotestowałem.
Oboje spojrzeli na mnie i w tym samym momencie powiedzieli:
– Lepiej późno niż wcale.
Więc może jest jeszcze jakaś nadzieja? Przecież są w tej sprawie zgodni, jak mało kto.
Poniedziałek, 9 stycznia

Staram się nie zabierać głosu zbyt często, by nie wyszedł na jaw mój brak w uzębieniu. Jest
to nieco trudne, bo kończymy semestr. Na szczęście większość zaliczeń mam w formie pisemnej.
Przez te wszystkie stresy ostatnich dni nie miałem czasu, żeby przejmować się sesją. I dzięki
temu jakoś chyba wszystko zaliczę. Ze mną jest tak zawsze: gdy tylko za bardzo się staram, nic
z tego nie wychodzi. W przeciwnym wypadku idzie mi jak po maśle.
Niestety, wczoraj musiałem spotkać się z dziekanem Żelaznym. Siedział w swoim gabinecie
w butach do konnej jazdy i czyścił strzelbę myśliwską. Starałem się jak najszybciej dostać od
niego wpis, ale nie mogłem oderwać oczu od wycelowanej we mnie lufy.
– A cio to? Dzidzia pielwsy laz widzi ciu ciu? Żelazny najwidoczniej upajał się strachem,
który parował mi ze wszystkich otworów ciała. Kolejny psychopata na wyboistej drodze mego
żywota.
– Nienaładowana – uspokoił mnie w końcu. – Prawdziwy kierownik produkcji musi umieć
obchodzić się z bronią, a nie srać na jej widok w gacie. Pamiętam, jak kiedyś zastrzeliłem byka
szarżującego na ekipę. Wszyscy stracili zimną krew, tylko nie kto?
– Kierownik produkcji! – zakrzyknąłem karnie, bo pół roku zajęć z Żelaznym wytresowało
nas wszystkich na medal.
– A co ja tu widzę? Jakieś braki w górnej szczęce? Podszedł do mnie tak blisko, że mogłem
dokładnie obejrzeć drobne ślady po dzisiejszym goleniu.
– Ile razy mówiłem, że kierownik produkcji nie może mieć żadnych braków? A już
szczególnie w kasie, ha, ha! Ubezpieczony?
– Ubezpieczony – bąknąłem, myśląc gorączkowo, po co mu ta informacja.
Tymczasem ten rycerz ze stali, nie obdarzając mnie już ani jednym spojrzeniem, władczo
wystukał numer na swej służbowej komórce.
– Henryk? Kopę lat, stary. Musimy się niedługo znowu wybrać na strzelnicę. Człowiek nie
może przecież cały czas pracować, trzeba się też rozerwać.
Przez moment zrobiło mi się słabo, bo byłem pewien, że jako wybrakowany egzemplarz
zostałem przeznaczony do odstrzału i mam im służyć za żywą tarczę.
– Heniu, prośbę mam. Ekspresową, że tak powiem. Trzeba szybciutko dosztukować ułamany
ząbek. Rozumiesz, mam tu taką ciamajdę, co mi psuje wizerunek roku. Dobra, cudnie. Buźka.
A potem spojrzał na mnie i rzekł z szybkością karabinu maszynowego:
– Pojutrze, godzina jedenasta, Centrum Stomatologii, ulica Czechosłowacka, doktor
Majeranek. Nie dziękować. Kierownik produkcji ma być dla wszystkich jak ojciec.
Uff! Z dwojga złego wolę już własnego. A teraz pędem do mieszkania zmienić ciuchy.
Spociłem się w gabinecie Żelaznego, jakbym stał przed komisją wojskową.
Godzinę później

Koniec świata może nadejść w różny sposób. Mnie objawił się pod postacią czarnoskórego
Rudolfa siedzącego na moim łóżku za chińskim parawanem, wielkiej turystycznej torby
i stojącej nad tym wszystkim Anastazji. Fukała ze złości, aż się kurzyło.
– Nic mi nie mówiłeś, że masz nieślubne dzieci – zaczęła wojowniczo, kiwając rudym
kokiem. – I co teraz?
Kiedy była zła, jej głos stawał się jeszcze niższy, co wprawiało moje ciało
w niepohamowany dygot. Próbowałem zachować przytomność umysłu, choć nie było to łatwe.
Tylko jeden rzut oka na wypchaną torbę pozwalał się domyśleć, że mały miał zostać u mnie na
jakiś czas. Z pewnością dłuższy niż tydzień.
– Przyprowadziła go tu przed godziną jakaś baba. Zostawiła list.
Wziąłem wypchaną kopertę. W środku było dwieście złotych i lakoniczny tekst od Elki.
Wyjeżdżam do Londynu, tak jak mi radziłeś. Pobędę trochę z Ozim, mam nadzieję, że ożywi
to nasz związek. Ponieważ zapewniałeś mnie, że zawsze mogę na ciebie Uczyć, powierzam ci
Rudolfa. Niedługo wrócę. Rudi ze wszystkich znanych mu osób ciebie najbardziej lubi, mam więc
nadzieję, że to docenisz. Dbaj o mojego brylancika, bo ci nogi z d... powyrywam.
Nara.
Elizabeth
Spokojnie, spokojnie, tylko spokojnie. Wdech, wydech.
– Kupę, kupę, kupę! – wydarł się mały na mój widok.
Wdech, wydech.
– Absolutnie nie pozwalam! – Anastazja starała się go przekrzyczeć.
Wdech, wydech.
– A ja kciem! Wdech, wydech.
– Zamknij się, bachorze! Wdech, wydech.
– Baba-jaga, bdzitka!
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!!!
11 stycznia

Dzięki wstawiennictwu Teresy udało mi się na jakiś czas odwołać koniec świata. Zamknęły
się wczoraj w kuchni z Anastazją i uradziły, że nie można mnie zostawić na pastwę losu. Na czas
zajęć w szkole mogę przynosić małego do bufetu. Tereska chętnie rzuci na niego okiem. Rudolf
może też ze mną mieszkać, pod warunkiem że nie będzie krzyczał i płakał, gdy wróżka
przyjmuje klientów. Takie dziecięce wrzaski dobiegające z zaplecza mogłyby ich na dobre
wypłoszyć. Anastazja upewniła się przy okazji, że będę jej osobistym modelem na pokazie
hipnozy. Jej dotychczasowi asystenci prawdopodobnie zmarli na pogrypowe powikłania, gdyż
do tej pory się nie pojawili. Szkoda, że demoniczna wróżka nie ma w domu myszy. Natychmiast
polubiłaby Rudolfa, widząc, jaki jest świetny w wyłapywaniu tych gryzoni.
Założyłem małemu czystą pieluchę, kupiłem książeczkę o jakimś przygłupim kotku, co
wsadził łeb do szklanki, i pobiegłem zostawić go u Tereski. Oczywiście wywołałem niemałą
sensację! Każdy zatrzymywał mnie, wypytując, czy to moje własne, a Rudi rozdawał uśmiechy
na prawo i lewo.
Za godzinę melduję się u doktora Majeranka. Mam nadzieję, że jest bardziej poważny niż
jego nazwisko.
Muzyka sfer niebieskich

Życie jest piękne. Kocham wszystkich dentystów na świecie, kocham doktora Majeranka,
kocham dziekana Żelaznego!
Punktualnie o jedenastej zameldowałem się w recepcji ogromnego gmachu. Zaanonsowany
przez pielęgniarkę wjechałem windą na siódme piętro i znalazłem się w pomieszczeniu
przypominającym stację próbnych lotów kosmicznych. Na wielkiej sali oświetlonej lepiej niż
nocne plany filmowe stało dziesięć stanowisk dentystycznych z fotelami obracającymi się wokół
własnej osi. Towarzyszyła im skomplikowana aparatura, jakiej nie widziałem w najlepszych
warszawskich gabinetach. Niektóre stanowiska były zajęte. Nad leżącymi pacjentami pochylali
się spowici w biel dentyści, a wokół roznosił się denerwujący szum szybkoobrotowych wierteł,
laserów i odciągaczy śliny. Już miałem zareagować, jak przystało na prawdziwego mężczyznę
(czyli dać nogę), gdy podszedł do mnie malutki człowieczek w typie siedemnastowiecznego
Sarmaty i trzęsąc tłustym karkiem, rzucił władczo:
– Doktor Majeranek.
A potem zajrzał mi w paszczę, jakbym był zwykłym, w dodatku nie pierwszej młodości,
koniem pociągowym.
– Kość twarda, oporna, będą problemy. Korzeń długi na dwa centymetry. Do prześwietlenia
– rozkazał.
Poszedłem do prześwietlenia i już po dziesięciu minutach niosłem z powrotem swoje zdjęcie
rentgenowskie. Wolałem go nie studiować, bo nigdy nie byłem zbyt fotogeniczny.
Doktor Majeranek spojrzał pod światło.
– Tak jak myślałem. Konieczna ekstrakcja.
– Kastracja?! – przestraszyłem się nie na żarty. Majeranek przyjrzał mi się z uśmiechem
i poklepał mnie uspokajająco po plecach.
– Ekstrakcja, czyli usunięcie zęba wraz z korzeniem, i umocowanie implantu. Kastrację
wykonujemy tylko na wyraźne życzenie.
Położyłem się na kosmicznym fotelu, pielęgniarka założyła mi śliniak i wcisnęła specjalny
guzik. Fotel zamienił się w leżankę, mimo to oparcie nadal się opuszczało. Już po chwili byłem
kompletnie unieruchomiony i spoczywałem w bardzo niewygodnej pozycji, bo głowę miałem
niżej niż nogi. Doktor jednak wyjaśnił, że wszystko jest w najlepszym porządku i fotele zostały
przystosowane do obolałych kręgosłupów lekarzy. A co z pacjentami? Potem zaczął macać mój
aparat.
– Hm... zdejmiemy druty i zamek z dwójki. Mamy komputerową rejestrację naciągów, to
potem się wszystko odbuduje, jak było. Jednak ta dwójka ma bardzo zakrzywiony korzeń
i obawiam się, że nie obejdzie się bez chirurga szczękowego. Mamy akurat młodą i bardzo
zdolną stażystkę po rocznym szkoleniu w Stanach Zjednoczonych.
– Czy dostanę znieczulenie? – zapytałem, bo ze strachu traciłem już przytomność.
Majeranek skrzywił się z niesmakiem.
– Ach, wszyscy się tylko ze sobą cackają... Czy pan wie, że w średniowieczu amputowano
nogi na żywca? A tu tylko chodzi o jeden ząb. – Następnie przyjrzał mi się uważnie
i skapitulował. – Zgoda. Wygląda pan na typ histeryczny. Pani Zosiu, proszę walnąć
znieczulenie.
Zosia walnęła mi takie znieczulenie, że już po chwili miałem lekki odlot. Zrobiło mi się
błogo i lekko. A potem pochyliła się nade mną jakaś anielska istota w fartuchu chirurgicznym
i z maseczką na twarzy. Przez wąską szczelinę widziałem tylko jej oczy. Niepokojąco piękne i...
niepokojąco znajome. I ten zapach... zaraz, zaraz, paczuli? Paczuli!!!
W szpitalnym bufecie

Po znieczuleniu kręci mi się jeszcze trochę w głowie, musiałem dostać końską dawkę.
Jednak ponad wszelką wątpliwość jestem przytomny. Mam nową dwójkę i absolutnie porażający
wyraz szczęścia na twarzy. Przede mną na barowym stołku siedzi nie kto inny, tylko Brukselka.
Moja wielka, spełniona miłość. Kobieta, z którą przekroczyłem bramy raju i która wkrótce
potem tak nagle zniknęła z mego życia. Postanowiłem wtedy najpierw umrzeć z rozpaczy, potem
szukać jej za oceanem, aż wreszcie żyć w celibacie do końca moich dni. I oto siedzi teraz przede
mną jeszcze piękniejsza niż dawniej, trzyma mnie za rękę i jest tak samo jak ja przepełniona
wzruszeniem i radością. Zaprosiłem ją na herbatę, może to nie bardzo oryginalnie, ale i tak ani
jedna kropla nie mogła nam przejść przez gardło. Co chwila zastanawiałem się, czy Brukselka
istnieje naprawdę, czy jest tylko skutkiem ubocznym substancji znieczulającej. Spędziliśmy pół
godziny, patrząc sobie w oczy, aż skończyła się jej przerwa obiadowa i musiała wracać na
oddział. Umówiliśmy się na wieczór. Kilka razy musiała przysięgać, że na pewno przyjdzie. Na
samą myśl, że mógłbym ją powtórnie stracić, dostałem nerwowej wysypki.
– Nie martw się. Przecież to nie może być przypadek, że znów się odnaleźliśmy.
Odbyliśmy sesję próbnych pocałunków i moja ukochana weszła do windy, a ja odtańczyłem
zbójnickiego. Oraz wywaliłem wiadro z kompotem wiezionym na sale chorych.
Wygląda na to, że nareszcie mam kogoś, kto otoczy troską nie tylko mą szczękę wraz
z uzębieniem, ale i moje zaniedbane jak podolski ugór strefy erogenne.
Ojciec przysłał z Odessy pierwszy wiersz:

O ziemio Akermanu
Dolino poety
Ciągnę swe zmęczone stopy
Ku twej życiodajnej glebie
Zapłodnij mnie ogniem
Ulecz
Puste serce

O Matko Boska!
Piątek, 13 stycznia

Czy może być na świecie szczęśliwsza data? Same pomyślne wiadomości. Po pierwsze:
ojciec nie napisał od środy ani jednego wiersza. Po drugie: film Skowyt dostał główną nagrodę na
prestiżowym festiwalu w Edynburgu. Sławek coś mi krzyczał do słuchawki o jakiejś nominacji,
ale od kiedy jestem znów spełniony w miłości, niczego mi więcej nie trzeba. Tworzymy
z małym Rudolfem i Brukselką wzorową polską rodzinę. Dawna namiętność wybuchła ze
zdwojoną siłą. Chociaż muszę przyznać, że mieszkanie z ukochaną kobietą pod jednym dachem
jest trudniejsze, niż myślałem. Muszę non stop dbać o to, by być dla niej wciąż pociągający
i tajemniczy zarazem. Silny niczym terminator i wrażliwy jak spłoszona łania. Władczy, lecz
nienarzucający się. Uwodzicielski, acz niezdobyty. Milczący i dowcipny. Nieprzewidywalny, ale
jednocześnie swojski i przytulny jak porozciągane kalesony. Do tego nabawiłem się istnej
obsesji czystości.
Zużywam dwie butelki płynu do płukania ust tygodniowo! Nie wspominając już o czystych
skarpetkach, podkoszulkach, slipach i chusteczkach do nosa. Regularnie też obcinam paznokcie
i staram się nie wyciskać już pryszczy. Przynajmniej w miejscach publicznych.
Martwiłem się na początku, czy moja nazębna aparatura nie przeszkodzi nam oddawać się
różnej maści pocałunkom. Skonsultowałem się nawet w tej sprawie z moją ortodontką.
Wyśmiała mnie. Stwierdziła, że dla chcącego nie ma nic trudnego. Myślę, że jest po prostu
zazdrosna. Wygląda mi na samotną i dawno nieprzytulaną.
A pocałunki z Brukselką są cudowne... Za każdym razem mają inny smak i zapach. Raz są
miętowe, raz cytrynowe, a raz... czosnkowe. To wtedy, gdy poniosło mnie przy robieniu
grzanek. Właściwie nie próbowaliśmy jeszcze tylko pocałunku francuskiego. Jest podobno
potwornie nieprzyzwoity. Chętnie bym spróbował.
Anastazja przymyka oczy na to, co robimy w cieniu chińskiego parawanu. Boi się, że
zrezygnuję z asystentury podczas pokazu hipnozy. To już w najbliższą niedzielę.
Wiedziemy w czwórkę, łącznie z wróżką, wyjątkowo przykładny, wielopokoleniowy żywot.
Nikt by się nie domyślił, że genetycznie nie mamy ze sobą nic wspólnego. No bo przecież
Anastazja nie jest babcią, a Rud i naszym synem. Liczą się jednak nie fakty, a intencje.
Przynajmniej w tej kwestii.
Brukselka wykazała wielkie zrozumienie dla sytuacji, w jakiej się znalazłem w związku
z Rudolfem. Zresztą od razu wzajemnie się polubili. Mały nie zasypia już ze swoją wypchaną
myszą i przestał ssać kciuk. To z kolei zasługa Anastazji. Zawijała mu go na noc bandażem
uprzednio namoczonym w occie.
Moja ukochana jest bardzo zadowolona ze stanu uzębienia naszego podopiecznego. Muszę
przyznać, że staram się po każdym posiłku szorować mu kły. Za wszelką cenę chcę mu
oszczędzić uciążliwych wizyt na fotelu dentystycznym, więc jak najwcześniej wpajam mu
zasady higieny. Na szczęście mój skarbeczek uwielbia myć ząbki. Specjalna truskawkowa pasta
też mu bardzo odpowiada. Zjada ją razem z korkiem.
Przez ten czas niebezpiecznie się do niego przywiązałem. Nie wiem, czy oddam go Elce, jak
wróci za dwa tygodnie z Londynu. W mojej głowie dojrzewa szalony plan, żeby pozbawić ją
praw rodzicielskich i zaadoptować małego. W końcu opiekuję się nim jak nikt. A nie mam
wypasionych warunków! Teraz, kiedy rodzina mi się powiększyła, muszę stanąć na rzęsach, by
zapewnić nam wszystkim godziwe życie. Od poniedziałku atakuję telewizję „Kabel dla
Każdego”. Dzwonili, że mają dla mnie umowę na okres próbny.
W ostatnim czasie zostałem też prawdziwym mistrzem w gotowaniu. Zawsze będę mógł
znaleźć zatrudnienie w jakiejś żłobkowej albo przedszkolnej kuchni. Dziewczynom i małemu
najbardziej smakuje mój czerwony barszcz na zakwasie, ze śmietaną i tłuczonymi
ziemniaczkami. Nauczyłem się go robić od Bulwiaczka w czasach, gdy stał za sterami naszej
domowej stołówki. Dziś też to ugotowałem. Rudolf pożarł dwie porcje i radosnym beknięciem
obwieścił, że jest usatysfakcjonowany. Natomiast Brukselka patrzyła na mnie z jawnym
podziwem.
– Taki sam barszcz gotowała moja babcia, gdy jeszcze żyła. Ty to jesteś...
I zawiesiła głos. Rozumiem ją, doprawdy trudno znaleźć słowa, które w pełni odzwierciedlą,
jaki fantastyczny ze mnie gość.
W Filmówce też uchodzę za bohatera. Całą szkołę obiegła sensacyjna plotka, że
zaadoptowałem afrykańskiego sierotę, którego rodzice zginęli zaszlachtowani podczas
ruandyjskiej rzezi. Na razie niczego nie prostuję. Zresztą to nie bardzo odbiega od prawdy: Rudi
jest sierotą. Przynajmniej jeszcze przez pewien czas.
Wieczorem zadzwonił do mnie Adam z „Kabla”.
– Stary, co z tym programem? Ramówka nam przez ciebie nawala.
Obiecałem, że niedługo do nich wpadnę z gotowym projektem. Staję się coraz bardziej
podobny do mojego ojca. Z łatwością rzucam słowa na wiatr.
Niedziela

Nerwowy poranek. Anastazja wypiła na czczo pięć surowych jaj, żeby mieć bardziej
donośny głos. Moim zdaniem mogłaby służyć wszelkim służbom mundurowym za megafon. Jej
tubalny bas słychać w promieniu dwóch kilometrów. Strasznie się denerwuje, że damy plamę.
Jednak nie trenowała ze mną wcześniej usypiania, bo twierdzi, że to przynosi pecha.
– Musisz mi tylko patrzeć głęboko w oczy, koncentrować się na tym, co mówię, i nie mieć
żadnych wątpliwości, że jestem mistrzem w swoim fachu.
Hm, z tym ostatnim mogę mieć problemy. Poza tym wczoraj wieczorem nieopatrznie
podejrzałem w łazience, jak goli sobie... twarz! Nie wiem, co o tym myśleć. Może bierze za dużo
męskich hormonów? Znowu się ostatnio jakoś rozrosła.
Ciągle drżę ze strachu nad swym ulotnym szczęściem. Boję się, że pewnego razu pęknie jak
za mocno nadmuchana prezerwatywa. Brukselka śmieje się ze mnie, bo cały czas muszę jej
dotykać. Po prostu sprawdzam, czy naprawdę istnieje. A może jestem chory psychicznie i to
wszystko to tylko wytwór mojego szalonego umysłu?
Sen z powiek spędza mi jeszcze jedna rzecz: karygodna wręcz niefrasobliwość NASA, czyli
amerykańskiej agencji kosmicznej. To, co oni ostatnio wyprawiają, przechodzi ludzkie pojęcie.
Otóż wpadli na pomysł, że wystrzelą pocisk w przelatującą blisko Ziemi kometę, żeby zobaczyć,
co ma w środku! A przecież na skutek tego wystrzału kometa może zmienić orbitę i przyładować
w Ziemię! Nawet ci spece od NASA przyznają, że wszystko się może zdarzyć, ale trzeba być
dobrej myśli. No wiecie co?! A cała ludzkość to pryszcz? A miliony lat ewolucji? Dokonania
cywilizacyjne? Osiągnięcia kulturowe? Moje przyszłe orgazmy? To wszystko ma być
zaprzepaszczone, bo jacyś kolesie wścibiają swoje ciekawskie nosy tam, gdzie nie powinni?
Zadzwoniłem do telewizyjnych wiadomości. Zbagatelizowali moje obawy. Twierdzą, że
wszystko jest pod kontrolą. Akurat. Powiedzcie to dinozaurom!
Kilka godzin później.

Targi Szarlatanerii i Niezwykłości

Jesteśmy w ogromnej hali sportowej, która na czas trwania targów zamieniła się w istny
cyrk. Wszędzie rozciągają się malutkie boksy, w których intymnym zaciszu mrowie wróżek,
hipnotyzerów, bioenergoterapeutów, szamanów i astralnych masażystów o – feruje swoje
intrygujące usługi. Anastazja ma przedział nr 233. Na zasłonce przypięto planszę z odręcznie
namazanym zakresem kwalifikacji: PRZESZŁOŚĆ, PRZYSZŁOŚĆ, TERAŹNIEJSZOŚĆ.
Swoją drogą, to dziwne, że nigdy nie przyszło mi do głowy, aby zasięgnąć u niej porady co do
moich dalszych losów. Wolę mieć jednak wciąż nadzieję na miłe niespodzianki. Gdybym
dowiedział się, że czekają mnie same plagi egipskie, doprawdy trudno byłoby mi już potem
znaleźć motywację do dalszego życia.
Anastazja zatarła ręce, po raz kolejny uszminkowała usta i wprawnym okiem łowcy
rozejrzała się wokół za pierwszą ofiarą. I ani się spostrzegłem, a prawie wessała za zasłonkę
drobnego i wystraszonego chudzielca. Tymczasem facet z mikrofonem zapowiadający na
głównej scenie kolejne atrakcje obwieścił:
– Uwaga, uwaga! Przypominam, że o godzinie trzynastej staniemy się świadkami pokazu
hipnozy w wykonaniu sławnej wróżki Anastazji.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła dwunasta, mieliśmy więc jeszcze godzinę na drobną
przechadzkę. Wziąłem Rudolfa na ręce i razem z Brukselką poszliśmy do sekcji magicznych
kamieni i oczyszczających rytuałów. Tam w dymie kadzideł oczyściliśmy się ze złych mocy. To
chyba podziałało, bo mieszkający w Rudim szatan zaczął strasznie kaszleć i pluć. Na koniec
kupiłem Brukselce małe „tygrysie oczko”. Jak zapewniał sprzedawca, jest źródłem mocy
i roztacza opiekę nad układem rozrodczym. Ucieszyłem się, bo ostatnio wszystko, co związane
z rozrodem, zaczyna mieć dla mnie fundamentalne znaczenie. Im więcej seksu w moim życiu,
tym bardziej jestem nienasycony. Prawdziwa bestia ze mnie.
Potem pomaszerowaliśmy do kącika telepatii, gdzie robiono jakieś mało przekonujące
doświadczenia na ludziach. Prowadzący je pan był wyraźnie niezadowolony z wyników.
Postawiłem małego na chwilę, bo bolały mnie już ramiona, a poza tym musiałem natychmiast
dotknąć Brukselki. Ciągle nie mogę uwierzyć, że ona jest prawdziwa... Ale czy zjawa może się
tak pięknie uśmiechać i tak słodko całować? Z tego kompletnego rozmarzenia wyrwała mnie
burza oklasków i głośne wiwaty. Odwróciliśmy się i wzrok nasz padł na mrożące krew w żyłach
stanowisko fakira. Nasz słodki bobas jakby nigdy nic spacerował sobie na bosaka po planszy
nabitej gwoździami i wesoło klaszcząc, raz po raz podskakiwał. Oglądająca to gawiedź
natychmiast zaczęła pstrykać zdjęcia, a facet w turbanie udający Hindusa dopadł mnie
z rozpalonymi oczami:
– Panie, kupię tego dzieciaka za każdą cenę. Będziemy się dzielić zyskami po połowie! Toż
to talent na wagę złota!
Natychmiast porwałem Rudolfa w objęcia, sprawdzając, czy nie ma poranionych stóp. Nie
miał!
– Panie, toż mówię, że talent. Nawet szkolić nie trzeba! – emocjonował się nawiedzony
oszołom.
Brukselka postraszyła go Komitetem Ochrony Praw Dziecka i wreszcie się odczepił. Ale my
nadal zachodziliśmy w głowę, jak to możliwe, że na jego nogach nie powstało nawet najmniejsze
zadrapanie?
– Po prostu jest wyjątkowy – orzekła moja anielica. – Tak samo jak ty.
A potem to już musieliśmy gnać na złamanie karku, bo zbliżała się trzynasta. Przed boksem
233 Anastazja wprost wychodziła z siebie, rozglądając się za mną. Gdy jej dopadłem, założyła
mi na szyję nelsona (jakby w obawie, że stchórzę) i poprowadziła ku podium, gdzie gromadził
się już tłum gapiów. Konferansjer elegancko nas przedstawił:
– Oto słynna wróżka Anastazja i jej asystent Rudolf G. Za chwilę staniemy się świadkami
niezwykłego wydarzenia: hipnozy dokonanej tu i teraz. Każdy będzie mógł się przekonać, że
żadne oszustwa i przekłamania nie wchodzą w grę. Ze względu na wysoki poziom
niebezpieczeństwa prosimy o absolutną ciszę. Jakiekolwiek zakłócenia procesu mogą mieć
nieodwracalne skutki dla tego oto śmiałka! – I tu wskazał na mnie.
Muszę przyznać, że poczułem się nieswojo. Anastazja nie wspominała o żadnym ryzyku.
Ale nie było czasu na wyjaśnienia, bo oto wniesiono już dla nas dwa krzesełka. Przycichła
muzyka, przygasły światła i zaczął się pokaz. Usiedliśmy naprzeciwko siebie, ale jak
zobaczyłem napiętą twarz mojej hipnotyzerki, od razu zachciało mi się śmiać. Przygryzłem
jednak wargi i obiecałem sobie w duchu, że sprostam powadze sytuacji.
Tymczasem Anastazja tubalnym głosem przedstawiała założenia prezentacji.
– Najpierw wprowadzę mojego asystenta w stan głębokiej regresji personalnej. Kiedy już
będzie spał, udowodnię specjalnymi poleceniami i pytaniami, że jest bardzo podatny na moje
sugestie. Wyjawi nam całą prawdę o sobie.
Na te słowa struchlałem, bo tego nie było w kontrakcie. Nie miałem zamiaru robić tu
publicznej spowiedzi. Widząc popłoch w mych oczach, Anastazja położyła mi rękę na kolanie.
– Zachowasz specyficzną przytomność umysłu. W każdej chwili będziesz mógł odmówić
odpowiedzi.
Następnie wstała, rozczapierzyła nade mną swe upierścienione pazury i wpatrując się we
mnie namolnie, zaczęła:
– Czujesz lekką senność. Jest dobrze i bezpiecznie, unosisz się na falach. Raz.
Bujała się przy tym w tył i w przód, zataczając rękami duże koła. Szczerze mówiąc,
przypominało mi to nieudolną gimnastykę na szpitalnym oddziale Geriatrii i Uwiądu Starczego.
– Zapadasz w lekką drzemkę. Dwa. Twoja lewa ręka jest ciężka. Trzy. – I bach! Opuściła
znienacka lewą dłoń. Na sali zapanowało poruszenie. – Twoja prawa ręka jest ciężka. Cztery. –
I bach! To samo z prawą ręką. – Zasypiasz. Pięć.
W tym momencie zwaliste ciało Anastazji rymnęło z impetem na fotel. Otworzyłem oczy
jeszcze szerzej i zobaczyłem, że... zahipnotyzowała samą siebie! Musiałem szybko podjąć
decyzję. Wstałem i pochylony nad jej fotelem odezwałem się drżącym głosem:
– Czy jest ci dobrze? – Nic, cisza. – Czy jest ci z nami dobrze?
Anastazja kiwnęła się do przodu na potwierdzenie swego dobrego samopoczucia. Czułem
wzrastające napięcie na widowni.
– A teraz wstań i zrób dwa kroki w tył.
Wróżka wstała i wykonała moje polecenie. Pochwyciłem zdumiony wzrok Brukselki
i konferansjera. Ten ostatni wskoczył na scenę i przykładając latarkę do twarzy uśpionej, rzekł
do mikrofonu:
– Proszę państwa, śpi jak zabita. Brak reakcji na światło.
Tymczasem nakazałem Anastazji ponownie usiąść w fotelu. Usiadła, owszem, tylko...
w powietrzu! A pusty mebel stał tuż obok! Starałem się nie myśleć, że jak teraz grzmotnie na
podłogę, to wybije tam krater o średnicy trzech metrów. Próbowałem jak najszybciej
doprowadzić do końca ten niefortunny eksperyment, wciąż mając nadzieję, że wróżka zrobiła mi
tylko głupi kawał. Postanowiłem wziąć ją podstępem.
– Czy jest coś, co chcesz nam wyznać? Wróżka kiwnęła głową.
– Co to jest? – zapytałem.
Anastazja otworzyła usta i zupełnie nie swoim głosem wypiszczała:
– Zawsze chciałam być dziewczynką.
A potem... A potem... zdjęła perukę, odkleiła sztuczne rzęsy i wszyscy zobaczyliśmy przed
sobą potężnego chłopa o aparycji norweskiego drwala!
Poniedziałek. W „Kablu”

Powitano mnie jak zbawcę ludzkości. Jedynie Roland patrzył na mnie z nienawiścią.
Widocznie przeczuwał, że jego uprzywilejowana rola w tym miejscu dobiega końca. Nadszedł
czas prawdziwych medialnych gwiazd, czarodziei ekranu, zaklinaczy abonentów! Przedstawiłem
zwięźle mój pomysł na atrakcyjny magazyn w naturalnych wnętrzach i z udziałem
naturszczyków.
– Wyjeżdżamy w miasto i rozmawiamy z normalnymi przechodniami na temat tego, w co się
ubierają. Naszym celem jest walka z tyranią snobistycznych mód i sklepów tylko dla wybranych.
Ten program ma być blisko zwyczajnych ludzi, ma wspierać rodzimy przemysł odzieżowy.
Stymulować fantazję przeciętnego Polaka. Nasza ulica nie musi być szara, mimo że mamy pusto
w kieszeniach.
– To mi się podoba – Adam mlasnął z zadowoleniem i zwalił z kolan kolejną kandydatkę na
spikerkę. – Poszła won.
Roland obgryzał paznokcie, szukając czegoś w papierach, ale widziałem, że intensywnie
podsłuchuje.
– Ale najbardziej podoba mi się – ciągnął Adam Wlazło – że to nas nic nie będzie
kosztowało.
– Oprócz mojego honorarium – uściśliłem.
– Hm, tego... nie o tym teraz rozmawiamy... A jaki jest tytuł programu?
Zrobiłem efektowną pauzę, a Roland z napięcia wpakował sobie do ust cały nadgarstek.
– MODA DLA NARODA! – obwieściłem tryumfalnie.
– No to do roboty – zarządził szef. – Nie ma co zwlekać.
Ale musiałem poczekać na Mietka, który poszedł włożyć głowę pod kran. Jak zwykle nie był
w pełni dysponowany. Tymczasem Rolandowi wyskoczyła na ustach taka opryszczka, że przez
dobrych kilka dni nie wejdzie na wizję. Zawsze mówiłem, że zawiść to zgubne uczucie.
Na ulicy

Stoję od godziny z mikrofonem w ręce, zastanawiając się, w co ja się najlepszego


wpakowałem. Na duchu podtrzymuje mnie myśl, że robię to wyłącznie dla podniesienia statusu
mojej rodziny. Nikt z przechodniów nie chce się zatrzymać! Co za znieczulica! Nic ich nie
obchodzi, że muszę zarobić na życie. Utrzymać porzucone murzyńskie dziecko!
Po następnej godzinie zadzwoniłem do Brukselki, żeby natychmiast przyjechała. Ona się
zawsze oryginalnie ubiera. I tym razem mnie nie zawiodła. Poinstruowałem ją, że ma udawać, iż
się nie znamy, i zaczęliśmy kręcić. Moja kobieta miała dziś na sobie wielki turban z farbowanej
bawełny, kozaczki samodzielnie wyszywane cekinami i własnej roboty płaszczyk z kilku
gatunków sztucznych futer. Wyglądała bardzo malowniczo i oryginalnie. Po kilku zdaniach
wstępu zaprezentowała telewidzom, jak szybko i tanio ubrać się niesztampowo od stóp do głów.
Muszę przyznać, że wzbudziliśmy wielkie zainteresowanie przechodniów. Ludzie przystawali
i zadawali jej pytania. Dowiedziałem się tym samym, gdzie są w Łodzi najlepsze sklepy
z używaną odzieżą. Moja najdroższa ma wrodzony dar przyciągania uwagi. Głównie męskiej,
i jest to jedyny mankament naszego związku.
Na koniec Mietek wpadł jeszcze na pomysł, żeby zaprezentować także mnie. Odkąd
Brukselka zajęła się moją garderobą, jestem zdecydowanie mniej przezroczysty. Mam swój
niepowtarzalny styl balansujący między grunge’owym dandysem a intelektualną
powściągliwością. Tak przynajmniej twierdzi Brukselka, a ja się z nią zgadzam we wszystkim.
Po powrocie do „Kabla” i przejrzeniu materiałów Adam stwierdził:
– Stary, to prawdziwy hit! Nareszcie mamy kogoś z ikrą. W dodatku kamera cię kocha,
a o to najtrudniej.
Dostałem trzysta złotych zaliczki! To się nazywa kariera w amerykańskim stylu!
Opryszczka Rolanda rozprzestrzeniła się już na całą twarz.
Kilka dni później

Anastazja, po odstawieniu skandalu obyczajowego na targach, popadła w skrajną depresję.


Musiałem poświęcić jej wiele czasu i serca, by jako tako doszła do siebie. Bardzo pomogła mi
w tym Teresa. Na niej też prawdziwa płeć przyjaciółki zrobiła ogromne wrażenie.
– Tyle lat się znamy i nie przyszłoby mi do głowy, że to chłop.
Anastazja wyznała nam, że pomysł udawania kobiety zrodził się przed kilkoma laty, gdy był
ogromny popyt na usługi wszelkich wróżek. Ale nikt wtedy nie słyszał o wróżach! I kiedy uparty
urzędnik odmówił zarejestrowania działalności gospodarczej w wykonaniu osobnika płci
męskiej („nie ma w przepisach takiej opcji”), w głowie zdesperowanego Waldemara (prawdziwe
imię Anastazji) zrodził się szalony pomysł maskarady.
Następnego dnia przyszła do tego samego urzędu starannie ucharakteryzowana i bez
najmniejszych trudności podpisała stosowne papiery. Nikt się nawet nie zorientował, że
legitymuje się dowodem osobistym mężczyzny. Ale nie od dziś wiadomo, że polskim
urzędnikom nie płaci się za myślenie. Bo myślenie szkodzi zdrowiu, o czym sam niejednokrotnie
się mogłem przekonać.
Jej pierwszą klientką była właśnie Tereska, której przepowiedziała związek z romantycznym
oficerem PRL-owskich służb specjalnych. Od tamtego czasu datuje się ich bliska przyjaźń.
Waldemar tak bardzo polubił swe nowe wcielenie, że z biegiem czasu zapomniał o tym, że tak
naprawdę jest szowinistycznym samcem.
– Zacząłem postrzegać świat jak kobieta – wyznał.
– Czyli jak? – spytałem.
– Mało logicznie.
Jedynym, na którym transformacja Anastazji w Waldemara nie zrobiła żadnego wrażenia,
był Udolf. W dalszym ciągu reaguje na niego tak samo: krzykiem i histeryczną ucieczką. Kiedyś
spadł mi z tapczanu na głowę tak niefortunnie, że przez dwa dni był grzeczny. Przestraszyłem się
nie na żarty!
Poza tym, ponieważ moje życie erotyczne nabrało cech pewnej regularności, postanowiliśmy
z Brukselką wynająć razem mieszkanie. Zrobiliśmy symulację kosztów i wyszło nam, że
dodając:
– moje wpływy z wynajmu warszawskiego mieszkania Adeli,
– pensję Brukselki,
– potencjalne krociowe zarobki w „Kablu dla Każdego”,
damy jakoś radę. Co prawda mamy jeszcze na utrzymaniu przyszywanego synka, ale ta
sytuacja nie będzie chyba trwała wiecznie. Kocham tego szkraba, ale nie jestem gotów, by
ofiarować mu najlepsze lata mego życia. Całe szczęście, że za dnia podrzucam go do szkolnego
bufetu. Jest ulubieńcem wszystkich wykładowców. Nawet dziekan Żelazny podarował mu łuk
własnej roboty. Już czternaście osób chodzi po szkole z ranami kłutymi.
Jeszcze niedawno ciężko mi było myśleć o powrocie Elki i nieuchronnym rozstaniu z moim
rozkosznym imiennikiem, dziś czekam na to z niecierpliwością. No bo czy to normalne, że
zdrowy, seksualnie sprawny mężczyzna w moim wieku w kółko zmienia pieluchy, gotuje zupki
i pierze niemowlęce rajstopki? W dodatku muszę dbać o jego rozwój intelektualny i społeczny!
Wieczorami, po odczytaniu kolejnej porcji przygód detektywa Łaptropa lub Muminków, jestem
tak padnięty, że tylko patologicznie wybujały temperament pozwala mi stanąć na wysokości
zadania i usatysfakcjonować moją partnerkę. Jestem przekonany, że znalazłem kobietę swego
życia, i zrobię wszystko, by nasz związek nigdy się tak nie zdegenerował jak małżeństwo moich
rodziców.
A teraz muszę lecieć, bo dzwoniła Teresa, że Rudolf włożył głowę do stołówkowej
mikrofalówki i się zaklinował.
Wieczorem

Wiadomość z ostatniej chwili: w londyńskim metrze wybuchł pożar. Są zabici i ranni!


Komórki Elki i Oziego nie odpowiadają. Obie babcie odchodzą od zmysłów na myśl, że może
im przypaść opieka nad wnuczkiem. Wygląda na to, że mały zostanie już ze mną na zawsze.
Poniedziałek

Szukamy rodziców Rudolfa przez polską ambasadę w Londynie i Międzynarodowy


Czerwony Krzyż.
W szkole wszyscy mi czegoś gratulują. Jestem jednak zbyt pochłonięty doczesnymi
problemami, by wnikać, co to może być. Łucja skoczyła mi nawet na biodra i całując jak
szalona, wykrzykiwała, póki jej ze mnie nie ściągnął jej chłopak:
– Rudolf, jesteś moim idolem! Kocham cię!
Muszę jej jak najszybciej załatwić jakiś odwyk.
Ojciec zostaje na Krymie jako opiekun delfinów w tamtejszym delfinarium. Jego pasja
poetycka przybiera rozmiary prawdziwego kataklizmu.
*

Jedno tchnienie, jedno plaśnięcie płetwy...


Gdzie początek, a gdzie
Koniec
Tej wyprawy w głębiny
Podświadomości?
*

oślizgły dotyk silny wymach ramion jęk biegnie po falach ratuj moje życie mądry ssaku
*

tylko ty
spokojny bezkresie słyszysz jak drży mój oddech niespokojny od wysiłku życia
Luty

Dopiero dziś miałem pierwsze telefoniczne wieści z Londynu. W tle słychać było orientalną
muzykę, jakieś śpiewy i odgłosy wielkiej fety.
– Stary, muszę kończyć, bo jestem na własnym weselu! – krzyczał Ozyrys.
– Wracamy lada moment, jak tylko pozałatwiamy tu wszystkie ślubne formalności – dodała
Elka. – Dbaj o naszego synka!
A więc wszystko skończyło się happy endem. Bardzo się cieszę, że zdecydowali się wreszcie
pobrać. Szkoda tylko, że mnie nie zaprosili. Zawsze myślałem, że będę ich świadkiem. Ale
trudno. Najważniejsze, że Rudolf będzie się teraz wychowywał w pełnej, szczęśliwej rodzinie.
Następny w kolejce jestem ja z Brukselką. Jeśli uda mi się ją podstępem do tego nakłonić, rzecz
jasna.
Ciągle odbieram tajemnicze gratulacje. Mam nadzieję, że nikt nie zrobił mi świńskiego
dowcipu i nie zgłosił mojej kandydatury na prezydenta.
Wtorek

Zaczynamy dziś kręcić pilotażowy odcinek nowego programu, jaki wymyśliłem dla naszego
„Kabla”.
Nosi tytuł Wesoła kuchenka gazowa i w niczym nie przypomina tych wszystkich
telewizyjnych tasiemców kulinarnych, podczas których można umrzeć z nudów. Już sam zamysł
jest nowatorski: prowadzący nie umie gotować i na oczach telewidzów zdobywa tę tajemną
wiedzę, oczywiście metodą prób i błędów. Jest to więc rzecz z dużą ilością efektów specjalnych.
Dzięki temu udało mi się nawet znaleźć sponsora na pierwszy odcinek. To mała rodzinna firma
pirotechniczna Zawleczka&Syn. Na razie zostałem prowadzącym (opryszczka Rolanda
zaatakowała już uszy i ramiona), przynajmniej do czasu, aż znajdziemy innego śmiałka. Mam
tremę, tym bardziej że „Kabel” odmówił mi ubezpieczenia, a wiadomo, że w sztuce gastronomii
wszystko może się zdarzyć. Ale trudno, wielkie telewizyjne sławy zawsze na początku
ryzykowały życie. Dopiero później mogły sobie pozwolić na spluwanie na dywan w pokoju
prezesa.
Na pierwszy ogień rzuciliśmy coś w miarę prostego, acz wykwintnego: wątróbki drobiowe
w jabłkach z orzechami. Teresa udostępniła nam swoją osobistą kuchnię. Co prawda
proponowałem szkolny bufet, ale stwierdziła:
– Po waszej wizycie sanepid mi domu nie zamknie, a miejsce pracy jak najbardziej.
Obiecałem, że będziemy uważać, tym bardziej że ciągle jeszcze miałem ogromne poczucie
winy wobec jej naczyń.
Już od początku wszystko poszło nie tak. Roland przy targał wielki połeć surowej wątroby
wołowej. W niczym nie przypominało to małych i subtelnych kawałeczków, jakie kurczaki
noszą w swych brzuchach. Musiałem więc szybko pokroić to niewiarygodnie śliskie ścierwo.
Nieustannie wymykało mi się z rąk i kiedy trzeci raz spadło na podłogę, postanowiłem zrobić to
z otwartymi oczami. Jednak czułem się, jakbym kroił nieboszczyka, i co chwila musiałem
powściągać torsje. Krew ciekła mi po palcach i kapała na moje białe trampki. Oczywiście Miecio
jak szalony kręcił te makabryczne zbliżenia. Biorąc pod uwagę zamiłowanie ekipy do krwawej
jatki oraz wyjątkową ślamazarność kucharza, był to z pewnością program nowatorski. Jestem
pewien, że widzowie nas pokochają, musimy się tylko mieć na baczności przed wegetarianami.
Gotowi są nam zgotować to samo, co my tej krowiej wątrobie.
Kiedy już poszlachtowałem płaty na mniejsze kawałki i zakleiłem wszystkie poranione
palce, wrzuciłem mięso do uprzednio przygotowanego naczynia z mlekiem (szybka konsultacja
telefoniczna z Bulwiaczkiem). Podobno nic nie nadaje wątróbce takiej kruchości. Rozgrzałem
oliwę na patelni, poparzyłem nadgarstek, wrzuciłem do środka danie główne, przykrywając
wszystko szczelnie pokrywką. I wtedy nastąpiły niesamowite efekty pirotechniczne! Wątróbka
zaczęła zachowywać się jak ósmy pasażer Nostromo i walczyła o życie do końca. Pokrywka
podskakiwała z taką furią, że tchórzliwy operator schował się pod stół. Podsmażone kawałki,
plując krwią na oślep i sycząc jadowicie, wyskakiwały z patelni. To było lepsze niż noworoczne
fajerwerki. Niestety, nie udało mi się chwycić w locie całej wątróbki, tym bardziej że była
diabelnie gorąca. Teraz już miałem pewność, że pochodziła od szalonej krowy. Na tym polegała
zemsta Rolanda. Kupił mi wściekłą wątrobę!
Ale nie zdążyłem go wychłostać, bo do kuchni wpadła Teresa. Spojrzała na miskę
z mlekiem, w której moczyło się mięso, i wylała mi jej zawartość na głowę.
– Ile razy mam ci mówić, żebyś nie mieszał tych dwóch pokarmów, goju przebrzydły?!
Tak, mój program to będzie hit sezonu...
Środa

Od samego rana alarm. Mama wzywa mnie pilnie do Warszawy. ZUS odmówił wypłacenia
emerytury Bulwiaczkowi. Podobno przekroczył średnią statystyczną, jeśli chodzi o długość
życia. Musimy stawić się w centrali i udowodnić urzędnikowi, że Antek jeszcze żyje!
Najprościej byłoby go tam zawieźć. Nasz przyjaciel jest jednak tak kruchy, że obawiamy się, iż
mógłby się rozpaść na kawałki w transporcie. Już wcale nie opuszcza poddasza, a jedynym
przejawem jego aktywności jest klikanie raz po raz w klawiaturę komputera. Filip kupił mu
w tym celu nowiutkiego notebooka.
Nowiutkiego... A ja się męczę z piętnastoletnim kombajnem!
Godzina 13.00. Poczekalnia działu odwołań i zażaleń

Tak musi wyglądać piekło. W środku kłębią się zdesperowani ludzie: kobiety, starcy i dzieci.
Wszyscy wykrzykują coś chaotycznie, wymachują papierami i bezskutecznie usiłują dostać się
do okienka. Trudno uzyskać jakąkolwiek informację. Podniecenie sięga zenitu, za chwilę
rozpocznie się lincz. Zapobiegliwi urzędnicy siedzą za kuloodpornymi szybami. Elektroniczny
system zarządzający kolejką co chwila się psuje. Mamy numerek 1087. Nawet nie chcę myśleć,
co to oznacza. Mama jest wściekła, bo musiała wyjść ze spotkania z wojewódzkim
konserwatorem zabytków. Okazało się, że młyn, w który wpakowała wszystkie nasze
oszczędności i świeżo zaciągnięty kredyt, jest zabytkowy i nie można w nim przeprowadzać
żadnych prac remontowych. Teraz się wcale nie dziwię ojcu, że wybrał życie u boku spokojnych
i przyjaznych delfinów. One nie wchodzą w ryzykowne przedsięwzięcia, no i nie robią mu
wymówek. Mama jest z tego powodu wyraźnie rozgoryczona.
– Typowe, jak tylko pojawiają się kłopoty, twój ojciec zawija ogon i znika. Wszyscy
mężczyźni w tej rodzinie mnie zawiedli – spojrzała na mnie z goryczą. – Kompletnie nie mają
jaj.
Pomyślałem, że gdyby wiedziała, w jak znakomitej kondycji są moje jądra produkujące
miliony plemników na minutę, nie wygadywałaby takich bzdur. Ale wybaczam jej. Ma prawo
być nieszczęśliwa. Na stare lata została kompletnie sama, z chybioną inwestycją na koncie
i galopującym klimakterium. To kara boża za nazbyt wybujałą emancypację i uciskanie
męskiego gatunku. Nawet Gonzo wraca do swoich rodziców na stałe. Filip i Hela kupili sobie
w końcu mieszkanie. Mają zamiar zaopiekować się też Bulwiaczkiem, lecz nie wiadomo, czy on
doczeka końca remontu. Mama zamierza też sprzedać nasz domek. I pomyśleć tylko, mój dom
rodzinny pójdzie pod młotek! Pewnie go wyburzą i postawią na jego miejscu jakąś myjnię
samochodową. Na dodatek topless. To straszne! Nie będę miał nawet gdzie wracać na stare lata!
Czuję, jakby mnie wyrwano z korzeniami, a moją duszę potraktowano piłą tarczową. Jakie to
szczęście, że Adela zapisała mi swoje mieszkanie. W przeciwnym razie musiałbym się bić
o jakiś zaciszny kącik pod jednym z przęseł mostu Siekierkowskiego.
Mama pobiegła z powrotem do Ratusza, przykazując, że mam ją zawiadomić, gdy będzie się
zbliżała nasza kolej. Wyciągnąłem więc nogi oraz dzisiejszą gazetę i zrobiłem krótki przegląd
prasy. Wstrząsnęły mną szczególnie dwie wiadomości:
Lekarze w Indiach odkryli w brzuchu szesnastoletniego chłopca obumarły płód jego brata
bliźniaka. Do wchłonięcia jednego przez drugiego doszło jeszcze w życiu płodowym.
I pomyśleć, że przez tyle lat nikt niczego nie zauważył!
Postanowiłem jak najszybciej pod byle pretekstem zrobić sobie USG jamy brzusznej.
Prezydent Bush podczas przejażdżki rowerowej stracił panowanie nad pojazdem, wpadł
w poślizg i zderzył się z nadjeżdżającym z naprzeciwka policjantem drogowym. Prezydent ma
zadrapany lewy nadgarstek i stracił w wyniku wypadku trzy włosy. Nieuważnemu policjantowi
grozi kara śmierci.
Po dwóch godzinach wróciła mama. W samą porę, bo właśnie wzywano nas do okienka, za
którym siedział państwowy urzędnik, opłacany z naszych podatków.
– Numer sprawy – rzucił.
– No bo właśnie zaszło jakieś nieporozumienie. Bezpodstawnie wstrzymano wypłatę
emerytury...
– Numer sprawy – powtórzył urzędnik beznamiętnie.
– My tu mamy zaświadczenie od lekarza pierwszego kontaktu, że człowiek żyje. Proszę
bardzo...
– Numer sprawy.
Zacząłem mu się przyglądać z fascynacją, bo zaświtało mi w głowie podejrzenie, że to nie
człowiek, tylko sprytnie zaprogramowany robot. W dodatku tylko z jedną funkcją.
– Przepraszam – pochyliłem się w jego stronę – a gdzie ma pan klapkę na baterie? Pewnie
z tyłu czaszki?
Niestety, ten dowcip nie spodobał się naszemu przyjacielowi. W odróżnieniu od mamy,
która zgięła się w pałąk i chichrała bez żadnego opamiętania. W tej sytuacji uzyskałem już
absolutną pewność, że jedyne, co tu osiągniemy, to wywalenie nas na zbitą mordę.
– Hm... tego – przejąłem inicjatywę – nie mamy żadnego numeru sprawy, mamy tylko wasze
oficjalne pismo nakazujące...
– Musi być numer – przerwał cyborg. – Nadajemy go w pokoju 612 na trzecim piętrze.
Pognałem. Pokój 612 był zamknięty. Poczekałem dziesięć minut, aż w załomie korytarza
pojawiła się znudzona kobieta dłubiąca sobie w zębach.
– Do mnie? – spytała, krzywiąc się równocześnie na widok petenta.
Wszedłem, wyjaśniłem, dostałem numer. Pognałem na dół. Niestety, przeszła nam kolejka.
Mama była bliska apopleksji. Na szczęście jakiś litościwy staruszek zgodził się nas przepuścić.
Myślę, że tylko fakt, iż był inwalidą na wózku, uchronił go od zbiorowego linczu.
Znowu stanęliśmy twarzą w twarz z naszym urzędniczym znajomym. Uśmiechał się do nas
promiennie. Co za miła niespodzianka!
– Już mamy ten numer sprawy... – zacząłem, oszalały ze szczęścia, że wszystko nam tak
sprawnie idzie. Ale zaraz potem zastygłem z grymasem przerażenia na twarzy, bo oto wyjaśniło
się, czemu biurowy sadysta był taki radosny. – Przerwa – obwieścił i rąbnął kratą, aż zadudniło
w całym pomieszczeniu.
W takich sytuacjach trudno się dziwić, że w cywilizowanym społeczeństwie, w dodatku
katolickim, tak często w biały dzień dochodzi do mordów ze szczególnym okrucieństwem.
Mama pognała natychmiast do dyrektora. Dyrektora nie było. Ani jego zastępcy. Ani
zastępcy zastępcy. Kiedy wróciła na dół, akurat minęła przepisowa przerwa i tym razem
stanęliśmy przed nowym, entuzjastycznym i dopiero rozpoczynającym swą zmianę
przedstawicielem administracji publicznej.
– Dzień dobry, oto numer sprawy, oto dowód zainteresowanego, oto zaświadczenie lekarza...
– zacząłem wszystko od początku.
– Rozumiem – powiedział urzędnik po wnikliwym zapoznaniu się z papierami. – Ale to nie
jest dla nas żaden dowód. Czy pan wie, ile osób wyłudza świadczenia za zmarłe osoby?
-???
– Musimy mieć pewność, że potencjalny denat żyje – wyjaśnił.
– To może ruszy pan dupę i pofatyguje się do nas, żeby osobiście to sprawdzić? – Mama
niebezpiecznie zbliżała się do swojego punktu krytycznego.
– Niestety, procedury tego nie przewidują – odrzekł cyborg numer 2.
– To może mam panu przynieść jego poranne wypróżnienie, żeby pan sobie DNA
wypreparował, co?!!!
Skończyło się na tym, że pognaliśmy pędem do domu, wcisnęliśmy Bulwiakowi w ręce
gazetę i wzorem wszelkich porywaczy sfotografowaliśmy tak, by widoczna była dzisiejsza data.
Trudno uwierzyć, ale dopiero wtedy ZUS dał zgodę na wypłatę świadczeń!
3 lutego

Boże! Ja się chyba zabiję! A mądre przysłowie mówi: „Uważaj na swoje marzenia, bo mogą
się spełnić”. Ale po kolei.
Wezwał mnie dziś do siebie sam rektor. Poszedłem na drżących nogach, zastanawiając się,
co takiego przeskrobałem? Kombinowałem, mało mi się mózg nie przegrzał, ale nic nie przyszło
mi do głowy. Sesja zaliczona, indeks oddany w terminie, nie upiłem się skandalicznie na terenie
szkoły, nie nasikałem w dziekanacie, nie nabluzgałem wykładowcy. To z resztą i tak za mało, by
wylecieć z naszej szkoły. Filmówka jest najbardziej tolerancyjną uczelnią na świecie. Ze
ściśniętym sercem przekroczyłem próg rektoratu. Od razu wiedziałem, że jest źle. Pani Celina,
ciągle wściekła sekretarka, tym razem uśmiechała się do mnie promiennie.
– Ach, Rudolfie! Pan rektor czeka.
Nacisnąłem klamkę i... oślepił mnie błysk fleszów. A potem rektor poklepał mnie po plecach
tak serdecznie, że mało nie wyplułem płuc. W gabinecie był także Sławek i grupa fotoreporterów
oraz dziennikarzy. Wszyscy radośnie uśmiechnięci. Przez moment byłem pewien, że testują
nowy gatunek marihuany. I nagle podstawiono mi pod nos mikrofony, zadając równocześnie
bardzo dziwne pytanie:
– Cieszysz się?
-??? No... nie narzekam, ogólnie rzecz ujmując – wybąkałem, zastanawiając się, kto tu
zwariował.
– Ha, ha, ha! – zaśmiał się rektor. – Nasi studenci są tacy zdolni, a tacy skromni. Nie trzeba,
Rudolfie, naprawdę nie trzeba. Wszyscy jesteśmy z was, chłopcy, bardzo dumni.
Po tych zagadkowych słowach ogarnął mnie i Sławka ojcowskim ramieniem i pstryknięto
nam znowu kilka fotek.
– Kiedy wylot? – zapytał ktoś.
– Dwudziestego lutego. Nasi studenci spędzą tam tydzień, aż do samej ceremonii, która ma
miejsce tydzień później. Oczywiście dołożymy wszelkich starań, by otoczono ich właściwą
opieką. Nasz wysłannik w Los Angeles podjął już konieczne kroki w celu rozpoczęcia kampanii
reklamowej. Ogłoszenia o terminach pokazu filmu ukażą się w prestiżowym magazynie „Vanity
Fair”. Także tamtejszy konsul deklarował wszelką pomoc, a LOT zasponsoruje bilety. To nie
tylko wielki sukces dla naszej szkoły, ale i dla całej polskiej kultury!
Pstryk! Pstryk! Znowu seria zdjęć, a ja ciągle nie wiedziałem, o co chodzi. Wreszcie
odpalono szampana i wzniesiono toast:
– Za Oscara!!!
W taki oto sposób, jako ostatni, dowiedziałem się o wystrzałowej informacji, która już
tydzień temu zatrzęsła naszą szkołą w posadach: Skowyt dostał nominację do Amerykańskiej
Nagrody Filmowej w kategorii „najlepszy aktorski film krótkometrażowy”. A to oznacza ni
mniej, ni więcej, że... ja i Sławek lecimy do Los Angeles na rozdanie Oscarów! Trzymajcie
mnie, bo zemdleję.
W domu

Brukselka zaniemówiła na piętnaście minut, a potem... rozpłakała się wniebogłosy. Na


wszelki wypadek wtórował jej mały Rudolf.
– Obiecaj, że wrócisz! – łkała rozpaczliwie.
– Opieciaj, opieciaj.
– I że nie dasz się poderwać żadnej Nicole Kidmann!
– Opieciaj, opieciaj – wspierał ją dzielnie empatyczny maluch.
Jaka ona jest słodka! Nikt przenigdy już nas nie rozdzieli. Zapewniałem ją o tym tak gorąco,
że dopiero dzikie krzyki Rudzia nas zastopowały.
– Udolf golasa, golasa!
Brukselka wreszcie się uspokoiła i zapewniła, że jest ze mnie bardzo dumna. Teraz już
mogłem obdzwonić znajomych, dzieląc się z nimi radosną nowiną.
Tereska i Anastazja vel Waldemar wiedzieli.
– Kochany, wszystkie media o tym trąbią. Gratulacje.
BB Blacha powiedział coś w swoim niepowtarzalnym stylu:
– Japier...
Na deser zostawiłem sobie rodzinę. Mama, ojciec, Filip i Gonzo zareagowali w ten sam
sposób, potwierdzając, że mają wspólny kod genetyczny: żadne z nich mi nie uwierzyło! Tylko
kochana Hela stanęła na wysokości zadania:
– Skarbie, zawsze wiedziałam, że jesteś wyjątkowy. Nikt bardziej niż ty nie zasługuje na
spełnienie swoich marzeń. Życzę ci jak najlepiej z całego serca.
Dobrze, że skończyliśmy, bo jeszcze chwila, a dostałbym erekcji. Bardzo kocham Brukselkę,
ale zawsze miałem słabość do mojej bratowej. Poza tym była pierwszą kobietą, którą udało mi
się zobaczyć w samej bieliźnie.
6 lutego

To straszne, jak upierdliwi potrafią być dziennikarze. Nawet się nie mogę spokojnie
wysikać. Telefony nie mają końca. Moja komórka dzwoni przez całą dobę, a reporterzy koczują
pod naszym warszawskim domem. Mama z przyjemnością udziela wywiadów. Dopiero teraz mi
uwierzyła.
– Kamień spadł mi z serca. Już się martwiłam, że cierpisz na paranoję maniakalno-
depresyjną.
Od wczoraj mieszkamy z Brukselką w naszym nowym, dwupokojowym mieszkaniu.
Przeprowadzaliśmy się pod osłoną nocy, by choć na chwilę uwolnić się od krwiożerczych
paparazzich. Wieść o mojej sławie obiegła cały świat. Miałem dziś dwa telefony z zagranicy.
Pierwszy od ojca:
– Super, synu, wykorzystaj tę szansę maksymalnie. Pamiętaj, że los dwa razy się nie myli!
Jak to... nie myli? To, do cholery, nie jest żadna pomyłka! Ciężko na to wszystko
zapracowałem. Przynajmniej zawsze miałem w życiu jakiś cel, podczas gdy pasją mojego ojca
było jedynie dołowanie siebie i wszystkich znajdujących się w promieniu kilometra. To cud, że
przeżyłem w tak katastroficznym środowisku.
Drugi telefon był z Londynu:
– Chyba ci nogi z dupy powyrywam! – darła się Elka. – Tutejsza polonijna rozgłośnia
podała, że zaadoptowałeś afrykańskiego sierotę porzuconego przez wyrodnych rodziców!
Przylatuję natychmiast!
Wieczorem widziałem w wieczornych wiadomościach mamę, jak wygłaszała kłamliwe
expose:
– Syn zawsze był wybitnie uzdolniony. Jako wykwalifikowany psycholog całe życie
wspierałam go, dbając, by wzrastał w atmosferze miłości i akceptacji. Oboje z mężem zrobiliśmy
wszystko, by stworzyć mu doskonałe warunki dla rozwoju jego licznych talentów i pasji.
A potem Gonzo odpalił racę na moją cześć prosto w jej skołtunione dredy i relację
przerwano. To wszystko przekracza granice wytrzymałości normalnego człowieka.
8 lutego

Zadzwonił do mnie Sławek. On też jest zaszczuty przez media.


– Czuję się jak przestępca! Ciągle mam się tłumaczyć, jakim prawem zrobiłem taki dobry
film! Mam już tego wszystkiego dość, nigdzie nie lecę.
Rozmawialiśmy godzinę i wreszcie udało mi się go przekonać, że to nie nasza wina. Kto
mógł przypuszczać, że ten film będzie aż tak udany!
Jutro jedziemy do ambasady amerykańskiej odebrać wizy, do LOT-u odebrać bilety i do
sklepu firmowego Pierre’a Cardina odebrać smokingi. Gdyby nie wspaniałomyślni sponsorzy,
nie moglibyśmy nawet pomarzyć o wyjeździe do Stanów. Czuję się jak ostatni żebrak
i włóczęga.
Warszawa

Dość szybko załatwiliśmy wszystkie formalności. Tylko amerykańska pani konsul nie
chciała nam na początku uwierzyć, że lecimy na tę największą w świecie filmowym galę.
Faktycznie, nie wyglądamy jak Brad Pitt i George Clooney. Na szczęście mieliśmy przy sobie
stosowne dokumenty. Na koniec surowa urzędniczka wbiła nam upragniony stempel i zapytała,
czy nie możemy jej załatwić takiego samego zaproszenia? Niestety, jeszcze nie teraz. Ale za
kilka lat, kto wie? Może naszym sąsiadem będzie sam Leonardo DiCaprio?
Zaprosiłem Sławka do domu na obiad. Oczywiście musiałem sam go ugotować. Mama była
zbyt podekscytowana, by zajmować się tak prozaiczną czynnością. Podczas gdy ja, światowa
gwiazda kina, smażyłem w kuchni wątróbkę, ona maglowała Bogu ducha winnego reżysera.
– Coś podobnego, że też odważyłeś się obsadzić naszego Rudolfa w głównej roli! Mnie
nigdy coś równie szalonego nie przyszłoby do głowy. No, ale ja zawsze bałam się aż takiego
ryzyka.
Przy stole okazało się, że mamy w rodzinie jeszcze jedną okazję do świętowania:
Bulwiaczek wygrał konkurs na najbardziej topowy internetowy blog i w nagrodę jedzie do
ośrodka kompleksowej odnowy biologicznej w Krynicy Morskiej. Organizator zapewnia
przewóz i całodobową opiekę pielęgniarską. Bulwiak postawił warunek, że wyżej
wzmiankowana opieka powinna mieć wymiary 102, 65, 102 i być typem „rozpłodowej klaczki”.
Mam nadzieję, że sprostają tym wymaganiom, bo Antoś naprawdę zasłużył sobie na jeszcze
kilka chwil błogiego szczęścia. W uzasadnieniu werdyktu jury czytamy:
(...) pierwszą nagrodę przyznajemy blogowi Umarlaka zatytułowanemu „Nogami do
przodu” za ponadczasowe wartości poznawcze, apoteozę życia, humanizm w każdej postaci oraz
wyjątkowy zmysł humorystyczny.
Wieczorem poszedłem ostatni raz przed wylotem do mojej zębooprawczyni. Po raz pierwszy
była wyjątkowo delikatna. Pochwaliła się, że umieściła moje zdjęcie na swojej stronie
internetowej jako reklamę gabinetu. Jak zwykle nie mogłem zaprotestować, bo miałem w ustach
całe wyposażenie „małego dentysty”. Muszę skonsultować tę kwestię z prawnikiem. Chyba
należą mi się jakieś tantiemy? Moja pani doktor zaproponowała mi tymczasem jako
rekompensatę darmowe piaskowanie. Zgodziłem się tylko dlatego, że Amerykanie mają
kompletnego fioła na punkcie zębów. Nie mogłem więc zawieźć im tam moich pożółkłych kłów
pokrytych kamieniem. Poza tym Brukselka grozi strajkiem w łóżku, jeśli nie będę regularnie
dbał o swoje szczęki wraz z zawartością. Jak widać, roczny pobyt w Bostonie nawet jej
namieszał w głowie. Próbowałem tłumaczyć, że ważne jest moje wnętrze, niespotykana
nadwrażliwość i kreatywność, ale stwierdziła, że przy nieświeżym oddechu te wszystkie cechy
nie będą miały żadnego znaczenia. Co za idiota powiedział, że prawdziwa miłość jest
bezwarunkowa?
Dostałem na pamiątkę moje zdjęcie sprzed założenia aparatu. Oglądałem je wstrząśnięty do
głębi. To musi być jakiś fotomontaż, aż takie anomalie nie występują w przyrodzie! Zachowam
je jednak na dowód, jak wielka może być siła charakteru.
10 lutego

Zadzwonił do mnie sam szef „Kabla dla Każdego”. Pogratulował mi nominacji, a potem
zaproponował posadę dyrektora artystycznego i programowego. Podobno stacja stoi przed
widmem kompletnej klapy: Adam na odwyku, Roland na przymusowym urlopie zdrowotnym.
Jego psychiatra nie może opanować szczególnie złośliwej opryszczki. Podobno objawy nasiliły
się jeszcze na wieść o moim sukcesie.
Nigdy nie sądziłem, że kiedyś będę musiał odmówić takiej propozycji. Jednak w tej sytuacji
nie mogę wziąć na swoje barki odpowiedzialności za „Kabla”. Nie wiem, jak się potoczą moje
dalsze losy, nic więc nie mogę planować.
W dodatku paraliżuje mnie strach na myśl, że mam przed sobą prawie jedenastogodzinny lot
do LA! Jeśli samolot bezpiecznie dotrze na miejsce, to ja i tak dostanę na pokładzie przynajmniej
trzech zawałów.
Brukselka próbuje walczyć z moimi lękami, stosując od tygodnia wyciszający masaż
polinezyjski. Niestety, każdorazowo kończy się to u mnie stanem chorobliwego podniecenia.
W zaciszu łazienki, gdy moja ukochana już smacznie spała, przymierzyłem smoking
i zaniemówiłem. Dziś spełniłyby się wszystkie marzenia babci, która zawsze chciała we mnie
widzieć następcę Rudolfa Valentino. Przypomniało mi się spotkanie z jej duchem. Powiedziała
wtedy, że los szykuje mi naprawdę wspaniałe niespodzianki. Miała rację! Kochana świrnięta
staruszka...
Jeszcze raz rzuciłem okiem na odbicie w lustrze. Wyglądam tak olśniewająco jak... jak... jak
panna młoda!
Nocą, za pośrednictwem jednego z popularnych komunikatorów internetowych, odbyłem
długą i burzliwą dyskusję z ojcem. Usilnie namawiał mnie do pozostania w USA. Od kiedy
„wpłynął na suchego przestwór oceanu”, stał się gorącym orędownikiem emigracji. Według
niego nasz kraj nie ma żadnych szans na normalność. Sam próbował walczyć, ale pokonany,
skapitulował. Jeśli o mnie chodzi, nie mam zamiaru być szczurem uciekającym z tonącego
okrętu. Gdyby każdy myślał jak mój ojciec, w Polsce zostaliby sami wariaci i jednostki
szczególnie niebezpieczne dla otoczenia. Już wkrótce nasza ojczyzna przypominałaby
gigantyczne zoo z istotami człekoidalnymi, utrzymywane przez sekcję ONZ do spraw Anomalii
i Wybryków Natury.
Tydzień przed wylotem

Dziś wyrodni rodzice Rudolfa mają go wreszcie odebrać. Czas najwyższy, bo mały zajął
moje miejsce w łóżku. Zasypia z Brukselką rozwalony na mojej poduszce, podczas gdy ja
marznę na cienkiej karimacie pod łóżkiem! Czuję się jak pies, w dodatku zapchlony. Kiedy
skostniały z zimna próbuję się do nich wcisnąć, mam dokładnie tyle miejsca, ile zajmuje
statystyczny tasiemiec. W dodatku Rudolf nie wykazuje żadnego poszanowania dla delikatnej
strefy moich genitaliów i już nieraz budziłem się w nocy, wyjąc z bólu. Ja chromolę taki interes!
Siedzieliśmy właśnie przy śniadaniu nad rozmiękłymi płatkami czekoladowymi, kiedy
rozległ się dzwonek do drzwi. Nikt z nas się nie ruszył. Brukselka wpatrywała się z zachwytem
w Rudiego (płatki tkwiły mu nawet we włosach), a ja z tego niewyspania miałem obniżoną
reaktywność na wszelkie bodźce. Drgnąłem dopiero, kiedy załomotano energicznie i zza drzwi
doleciało nas zwięzłe ostrzeżenie:
– Otwierać, policja! Liczę do trzech i odpalamy dynamit!
Od razu poznałem przepalony głos Elki. Ruszyłem do przedpokoju, a za mną reszta
podekscytowanych domowników. Otworzyłem drzwi. I zaraz potem uszczypnąłem się
w pośladek, sprawdzając, czy to nie sen. Na korytarzu stała jakaś orientalna niewiasta ze złotymi
talarami wiszącymi nad czołem, ubrana w krwistoczerwone sari, i pokazując goły pępek,
odstawiała... taniec brzucha! Zarośnięty Ozi z gigantycznym afro na głowie przygrywał jej na
flecie, a tuż za nimi stała uśmiechnięta od ucha do ucha i chudsza o dziesięć kilo Elka. Jej
bojówki i martensy stanowiły bolesny kontrast z tajemniczym uosobieniem kobiecości kręcącym
biodrami tak, że mój rozbójnik zaczął mi niebezpiecznie pomrukiwać w bokserkach. Przetarłem
oczy. To nie może być prawda...
Jak widać, tylko mnie jeszcze cokolwiek dziwi, bo reszta towarzystwa zachowała się jakby
nigdy nic. Rudi natychmiast okazał legendarną słowiańską gościnność i wydłubując sobie
z włosów resztki płatków śniadaniowych, usiłował nakarmić nimi nieziemskie zjawisko. Elka
była trochę zazdrosna, że w pierwszej chwili jej własny syn jej nie poznał, ale zmieniła się tak
radykalnie, że i ja miałem ochotę co i rusz sprawdzać jej tożsamość. Natomiast Ozi schował flet,
przeczesał bujny włos i klęknąwszy na kolanie, rozpłakał się tak rzewnie, że wszyscy sąsiedzi
wyszli na klatkę schodową. Chcąc uniknąć skandalu, wciągnąłem malownicze towarzystwo do
mieszkania i tam rozegrał się dalszy ciąg najbardziej wzruszającej sceny, jaką miałem
możliwość kiedykolwiek widzieć. Zatytułowałem ją „Powrót ojca marnotrawnego”. Ozyrys
obracał Rudolfa na wszystkie strony i tak go ściskał, że małemu co jakiś czas wychodziły oczy
z orbit, a potem odprawił nad nim tajemniczy rytuał polegający na wyrysowaniu na piersi
różnych znaków i okręceniu go wokół własnej osi.
– Powierzyłem go opiece Allaha – wyjaśnił dumny i władczy ojciec.
Mam nadzieję, że w przyszłości skończy się to szczęśliwie dla nas wszystkich.
Rudi kwiczał z radości. Biedne dziecko, żeby w wieku prawie dwóch lat dowiedzieć się, że
ma ojca... Boję się, że teraz jego psychika zacznie szwankować. Jednak na razie radził sobie
z tym faktem całkiem dobrze. Najwyraźniej traktował Oziego jak nową zabawkę i z zachwytem
wyrywał mu całe pęki kręconych włosów z głowy. Liczę, że mu się to znudzi, zanim oskalpuje
swego ojca do reszty. Łysy Ozi straciłby natychmiast połowę swego seksapilu.
Kiedy już wszyscy obślinili się wzajemnie w niekończących się powitaniach, mieli siniaki
na plecach od serdecznych poklepywań i łzy wzruszenia wreszcie obeschły, nadszedł czas na
opisanie wzajemnych konfiguracji:
– Wyjaśniłem Oziemu i Elce, że Brukselka jest właśnie TĄ Brukselką, o której nieustannie
im opowiadałem, doprowadzając niejednokrotnie mych przyjaciół niemalże do prób
samobójczych.
– Wyjaśniłem Brukselce, że Elka jest matką Rudolfa.
– Wyjaśniłem Rudolfowi, że Ozi naprawdę jest jego ojcem.
– Ozi wyjaśnił nam wszystkim, że tajemnicza niewiasta o słodkim imieniu Jasmine jest...
jego żoną.
Po tym oświadczeniu na moment zapadła cisza, bo każdy musiał to sobie na swój sposób
wytłumaczyć. Po dziesięciu minutach skapitulowałem.
– Nic nie kumam. Myślałem, że ożeniłeś się z Elką.
– Jeszcze nie upadłam na głowę, żeby wiązać sobie kamień młyński na szyi! – obruszyła się
moja ześwirowana przyjaciółka z iście feministycznym temperamentem.
– Ela nigdy nie będzie dobrą żoną – powiedział Ozi, równocześnie patrząc na nią z wielką
czułością. – Zawsze będę czuł do niej miętę, ale nie mogę ryzykować honoru. Byłbym spalony,
gdyby własna żona mnie nie słuchała. A Jasmina jest w sam raz. Poza tym nie mówi w żadnym
innym języku poza swoim ojczystym, co w naturalny sposób wyeliminuje kłótnie małżeńskie.
Zapytałem, jakiej jest narodowości.
– Pochodzi z Pakistanu. Tam kobiety są wychowywane w bojaźni bożej.
Westchnąłem nad losem tej biednej istoty. Byłem jednak spokojny, że Elka nie da jej zrobić
krzywdy. Daję im pół roku na stworzenie jakiejś polsko-pakistańskiej frakcji Wojującego
Matriarchatu. Prezesem zostanie rzecz jasna moja matka. Ozyrys wyjaśnił jeszcze, że Jasmina
wniosła do związku ogromny posag, dzięki któremu spróbują się tu jakoś urządzić. We czwórkę.
– Wiesz – zacząłem – w Polsce się trochę zmieniło podczas twojej nieobecności. Nie
jesteśmy już takim tolerancyjnym społeczeństwem. A wielokulturowy, wielowyznaniowy trójkąt
męsko-damski, w dodatku z czarnoskórym dzieckiem na koncie, może budzić wściekłe ataki
ksenofobii.
– Polacy szanują każdego, kto ma pieniądze – skwitował bezlitośnie i dodał: – A jak nam nie
wyjdzie tutaj, to przyjedziemy do ciebie, do Stanów.
– Ale ja nie mam zamiaru tam zostawać – wyjaśniłem.
Zastanawiam się, dlaczego każdy myśli, że nie powinienem wracać? Jakbym wygrał jakiś
los na loterii. A przecież w Ameryce jest cudownie tylko bogatym. Mieszkańcy tamtejszych
slumsów psioczą na swego prezydenta tak samo jak my.
– No, ale tam jest łatwiej być takim bezdomnym – wtrąciła się Elka – zwłaszcza
w Kalifornii. Całe dnie leżysz sobie na plaży pod palmą, żywisz się pomarańczami i ananasami,
a jedynym twoim zmartwieniem jest to, czy zdołasz się uratować w czasie trzęsienia ziemi.
Druga w nocy

Wszyscy trenują taniec brzucha. Wypiliśmy napoje wyskokowe znajdujące się w naszym
skromnym barku, a także te przywiezione w prezencie przez Oziego. Na nasze nieszczęście
działa jeszcze sklep całodobowy, jednak nikt z nas nie jest w stanie dokonać zakupu.
Nie potrafię się do końca odprężyć. Serce mi się ściska na myśl o rozstaniu z Rudolfem.
W dodatku na śmierć zapomniałem, że Los Angeles leży w strefie szczególnie aktywnej
sejsmicznie. Znając mojego pecha, pewnie trafię na jakieś porządne trzęsienie ziemi. I po co mi
to było? Co mi po Oscarze, jeśli zginę pod gruzami Pałacu Festiwalowego? Muszę pamiętać, by
stawać tylko pod futrynami drzwi. To podobno najbezpieczniejsze miejsca.
Walentynki

Przygotowałem dziś kiczowatą kolację przy świecach dla mojej ukochanej. Namęczyłem się
niemiłosiernie przy sałatce z krewetek w połówkach awokado. Do tego zrobiłem gruszki (nomen
omen) kalifornijskie w sosie waniliowym, dwukrotnie niechcący przypalonym. Włożyłem nawet
koronkową bieliznę i nic! Brukselka cierpi na depresję spowodowaną rozstaniem z Rudolfem.
Niemrawo dłubie widelcem, rozwalając moją misterną konstrukcję kulinarną. Mogłaby być
bardziej delikatna!
Nie mogę patrzeć na jej cierpienie. Postanowiłem zaraz po powrocie z oscarowej gali
podarować jej własnego bobasa. Muszę ją tylko w tajemnicy zapłodnić. To będzie najtrudniejszy
punkt mojego planu.
17 lutego

Za trzy dni wylatuję. Mam przeczucie, że po powrocie nie będę tym samym człowiekiem.
Taka wyprawa na pewno mnie zmieni, zmieni cały świat wokół mnie. Trzymam w ręku bilet
lotniczy do LA przez Amsterdam, a mimo to wciąż nie mogę uwierzyć, że to się przytrafiło
właśnie mnie: takiemu... pokurczowi, który całe życie miał pod górkę. Od kiedy tylko pamiętam,
wiatr wiał mi zawsze w oczy, chleb spadał masłem na dół i nigdy nie było tak źle, żeby nie
mogło być jeszcze gorzej. Może właśnie dlatego dostałem teraz coś, o czym nawet nie śmiałem
marzyć, przekonany o własnej przeciętności. Jednak w przyrodzie bilans zawsze musi wyjść na
zero. Jeśli nasze życie zaczyna przypominać niewolnicze galery, żywot pańszczyźnianego chłopa
lub kobiety zmuszanej do prostytucji, cieszmy się, bo to oznacza, że lada moment los się
odmieni i zaserwuje nam taką dawkę szczęścia, że jeszcze będziemy mogli robić z niego
przetwory i trzymać w piwnicy na chudsze czasy.
Z tej filozoficznej zadumy wytrąciła mnie moja matka. Jak zwykle z dużą wprawą
sprowadzając na ziemię:
– Sprzedaję dom, mam już kupca. Przerzucam wszystkie graty do młyna. Potraktuj to jako
rytualne przekroczenie granicy między dzieciństwem a dorosłością.
Zapłakałem nad utraconym bezpowrotnie dziedzictwem.
– A co z grobem Opony? – zapytałem ze ściśniętym sercem.
– Jedzie razem ze mną. Chyba nie sądzisz, że jestem pozbawiona uczuć wyższych?
Uznałem to za pytanie retoryczne. A więc nie mam już korzeni, nie mam tożsamości, nie
mam miejsca swojego urodzenia. Czuję się jak tabula rasa, na której nieprzewidywalny los
będzie wypisywał, co tylko strzeli mu do głowy. Jakie to szczęście, że mam chociaż Brukselkę.
Teraz, kiedy de facto moja rodzina przestała istnieć, tylko ona jedna nadaje sens mojemu życiu.
I Oscar, którego cały czas mam nadzieję zdobyć.
19 lutego. Warszawa, pod Krzywym Ryjem

Hela i Filip urządzili mi w swojej knajpie wielką imprezę pożegnalną. To bardzo ładnie z ich
strony, aczkolwiek mam niemiłe wrażenie, jakbym uczestniczył we własnej stypie. Wszyscy
stawili się w komplecie: Brukselka, mama, Gonzo, BB Blacha, Ozi z żoną (Jasmine) i konkubiną
(Elką), Łucja z nowym chłopakiem, nawet Bulwiaczek na swoim elektrycznym fotelu
inwalidzkim. Teresa, Bolo i dawna wróżka Anastazja (obecnie wróż Waldemar) przywieźli mi
tort własnej roboty z miniaturową statuetką Oscara na szczycie. Niestety, bardziej przypominała
nieforemnego penisa, może dlatego miałem duże obiekcje przed spożyciem tej sugestywnej
ozdoby.
Zabrakło tylko ojca, który przysłał jednak e-maila:
Synu, nie daj się jankesom. Pamiętaj, że zawsze byłem z ciebie dumny, tylko mama zabroniła
mi to okazywać, żeby ci się w tyłku nie przewróciło. Pamiętaj o swoim staruszku, będę oglądał
transmisję u tutejszego mera, bo tylko on ma satelitę.
Ojciec

Ta zwięzła wiadomość wywołała od razu wielkie poruszenie. Najbardziej wzburzona była


mama.
– Zdrajca – syknęła, a do mnie powiedziała: – Chyba nie wierzysz w te bzdury?
Ponieważ byłem w dobrym nastroju, postanowiłem jej darować. Potem wszyscy krewni
i znajomi wygłosili krótkie przemówienia nad moją trumną i, o dziwo, nikt nie mówił o mnie źle.
Czyli wszyscy kłamali. Pomyślałem, że byłoby grubym nietaktem z mojej strony, gdybym
wrócił cały i zdrowy.
Zabawa rozkręcała się z minuty na minutę. Nawet Bulwiaczek na moment się ożywił: wylał
Filipowi na spodnie gorący rosół z kołdunami, a potem doprowadził do histerii swą pielęgniarkę,
wkładając jej rękę pod fartuch. Jednym słowem było kapitalnie. Goście bawili się do białego
rana tak dobrze, że nikt prócz mojej ukochanej nie zauważył, że sobie poszedłem.
Te kilka godzin, jakie zostały do świtu, spędziliśmy z Brukselką na intensywnym zgłębianiu
tantry, czyli starohinduskiej sztuki świadomego kochania. Niestety, utknęliśmy przy
skomplikowanej pozycji „Otwierania pieczary szczerozłotym berłem słońca”. Zaklinowałem się
z nogą na szyi. Brukselka sama nie daje rady mi jej zdjąć. Czekamy, aż ktoś wróci do domu.
Piąta nad ranem

Ciągle czekamy.
Szósta nad ranem

Jasna cholera! Jak tak dalej pójdzie, będę musiał w tym stanie stawić się na pokładzie
samolotu!
Szósta dwadzieścia

Nareszcie. Trzymałem Filipa w kleszczowym uścisku tak długo, aż przysiągł, że nikomu nie
powie, co wyprawiałem.
Nadwerężyłem sobie ścięgno. Jedno jest pewne: w Hollywood nie będę się poruszał z kocią
gracją.
20 lutego, Okęcie

Cały ten mocno skacowany malowniczy korowód gości stawił się tłumnie, by pożegnać
mnie i Sławka przed odlotem. Ich zachowanie wywołało od razu wzmożoną czujność
strażników. Na szczęście zapowiedziano odprawę pasażerów lecących do Amsterdamu
i mogliśmy wreszcie strząsnąć z siebie rozhisteryzowany tłum. Na pożegnanie dostałem
gigantyczną listę zakupów. Chyba poszaleli! Znajdowały się na niej nie tylko hurtowe ilości
alkoholi, perfum i dziecięcych ubranek, ale i wysokiej klasy sprzęt elektroniczny, począwszy od
kamer, a na skomplikowanych komputerach skończywszy. Oczywiście nikt nie zadał sobie
pytania, jakim cudem to wszystko przemycę, bo nie dostałem ani centa na opłacenie cła.
Moje pożegnanie z Brukselką było rozdzierające. Płakałem wniebogłosy, aż przyłączyły się
do mnie wszystkie dzieci obecne w hali odlotów. Co za empatyczne stworzenia... w odróżnieniu
od dorosłych.
Ci tylko fukali i prychali, ganiąc mnie spojrzeniami. Brukselka, jak przystało na
prawdziwego twardziela, nie uroniła żadnej łzy. Zawsze podejrzewałem, że to ona jest
mężczyzną w tym związku.
Start się troszkę opóźnił, bo musiałem wrócić do poczekalni po smoking zostawiony tam
w roztargnieniu. Cała załoga mnie nienawidzi. W razie awarii będę ostatnim, którego dopuszczą
do wyjścia ewakuacyjnego.
Amsterdam

Wylądowaliśmy szczęśliwie, w co nie mogłem uwierzyć prawie pół godziny. Po


dramatycznym zetknięciu z ziemią z naszego samolotu nie miało prawa nic pozostać! Daję
głowę, że pilot nazywał się kapitan Kraksa. Wszyscy pasażerowie mają siniaki na tyłkach
i przysięgają, że ostatni raz zdecydowali się na przelot.
Mamy osiem godzin na zwiedzanie miasta. Cudownie! Amsterdam pełen jest malowniczych
kanałów i zabytkowych kamienic pamiętających jeszcze czasy Rembrandta. Liczę, że uda mi się
zwiedzić jego muzeum. Hm... to miasto jakoś dziwnie pachnie i wszyscy tu palą papierosy.
Sześć godzin później

Ha, ha, ha, ha! Sławek nie może się nadziwić, że można tu zupełnie bezkarnie palić
marihuanę. Skwapliwie zresztą z tego korzysta. Ja troszkę mniej, bo już dwa razy zaliczyłem
pawia do pobliskiego kanału. Całe szczęście, że niemieccy turyści nie płynęli w tym czasie
tratwą. Oni mają bzika na punkcie higieny. Musimy powoli się zbierać, za dwie godziny odlatuje
nasz samolot do raju. Szkoda tylko, że w Amsterdamie zwiedziłem jedynie knajpę naprzeciwko
dworca, w której siedzimy do tej pory. Dziwna sprawa, ale tutaj czas staje się naprawdę rzeczą
względną...
Los Angeles Airport

O mamusiu, trzymajcie mnie! Jesteśmy w Kalifornii, legendarnej mekce wszystkich


artystów! Nie mogę w to uwierzyć! Jeszcze bardziej nie może w to uwierzyć Sławek. Jest po
prostu chory z przerażenia. Nie zazdroszczę mu: w tym wieku dostać nominację do Oscara to
prawie jak wyrok śmierci. W Polsce już cała branża filmowa go nienawidzi i trzyma kciuki,
byśmy wrócili bez żadnej nagrody.
W Amsterdamie mało nie spóźniliśmy się na samolot, bo tamtejsze lotnisko ma
powierzchnię naszego kraju. Musieli nas ponaglić przez megafon. Lecieliśmy gigantycznym
boeingiem 747, a na pokładzie było czterysta osób! Dzięki temu jedenaście godzin lotu minęło
mi szybko, bo oddałem się mojej ulubionej rozrywce: typowałem, kto z podróżnych jest
terrorystą. Tylko trzy razy oderwałem czujne oczy od twarzy moich współpodróżnych: gdy
przelatywaliśmy nad Grenlandią, Krainą Wielkich Jezior w Kanadzie i Wielkim Kanionem już
w Stanach. Kiedy pojawił się postrzępiony zarys wybrzeża Pacyfiku, stanęły nam w oczach
prawdziwe łzy uniesienia. Lądowanie było bezkolizyjne i oto teraz mrużę oczy od
kalifornijskiego słońca, a mój organizm kompletnie świruje. Jest dziewięć godzin do tyłu, więc
moja doba automatycznie się wydłużyła. Lecę z nóg. W dodatku padłem ofiarą zaostrzonej
kontroli na amerykańskich lotniskach. Mała, ale bardzo sadystyczna Chinka zrobiła mi rewizję
osobistą, jakbym przemycał w odbycie co najmniej pięć kilo kokainy, złoża diamentów lub
walizkową bombę nuklearną. Brrr! Do tej pory nie mogę się po tym otrząsnąć.
Ani polski konsul, ani żaden pracownik konsulatu, ani nawet pies z kulawą nogą nie czekał
na nas na lotnisku. Tak więc już na samym początku naszego „american dream” wylano nam
kubeł zimnej wody na głowę. W tej kwestii nasi rodacy są zawsze niezawodni.
Plaża w Santa Monica. Blady świt

Po bezskutecznych próbach dodzwonienia się do wszystkich tutejszych polskich instytucji


poszliśmy na plażę. Uroda Pacyfiku i stresy całego dnia po prostu zwaliły nas z nóg. Jeszcze
kilkanaście godzin temu byliśmy w Warszawie, a teraz proszę bardzo! I pomyśleć, że Ameryka
naprawdę istnieje...
Leżę na piasku wśród rozgwiazd i krabów różnej wielkości, rozmyślając, co też przyniesie
nam kolejny dzień. Mam nadzieję, że konsul wreszcie się z nami skontaktuje. Jesteśmy przecież
artystami najwyższej próby! Mamy przy sobie tylko dwieście dolców, sam nie wiem, jak
dotrwamy do oscarowej gali. Rozważam nawet zatrudnienie się na czarno jako portorykański
czyściciel basenów. Do Sławka najwyraźniej nie dociera groza sytuacji. Kąpie się beztrosko
w oceanie, jakby nigdy nic. Zapomniał, że tu są rekiny???!
Pora lunchu

Ameryka jest jednak krajem wszelkich cudów! Nasz los odmienił się diametralnie w ciągu
kilku zaledwie godzin.
Właśnie robiliśmy nad wodą małą przepierkę, gdy nadleciało skądś włochate bydlę, które
przy bliższym poznaniu okazało się cudnej urody rasowym nowofundlandem. Wielkie psisko
zatrzymało się metr przed nami, a potem skoczyło mi wprost na twarz i zaczęło energicznie
obśliniać. Psy i małe dzieci zawsze rwały się do mnie jak głupie. Jego właściciel już się zbliżał
kurcgalopkiem, krzycząc na pupila:
– Bertrand, out!
– Morda cudna! – Tarmosiłem zwierzaka za uszy. – Dobry pies, kochany.
Właściciel dobiegł i z trudem łapiąc oddech, wycharczał:
– Polacy?
Mało nie wykrzyknęliśmy „Zbawco!”. Od słowa do słowa opowiedzieliśmy, co tu robimy
i dokąd zmierzamy. Na poświadczenie prawdziwości naszej historii okazaliśmy stosowne
certyfikaty i zaproszenia wystawione przez Amerykańską Akademię Filmową.
– Chłopaki – rzekł tymczasem zesłany nam anioł – przecież nie mogę was tak zostawić.
Zatrzymacie się u mnie.
Już w aucie wyjaśnił, że sam też trochę kręci się w tej branży i nawet mu całkiem dobrze
wychodzi.
– Jesteś pracownikiem technicznym? – zapytałem, wiedząc, że bardzo dużo Polaków pracuje
przy tutejszych produkcjach filmowych.
– Tak jakby – odpowiedział nasz wybawiciel, wjeżdżając z fasonem na teren luksusowej
rezydencji w samym sercu Beverly Hills.
I w ten oto sposób poznaliśmy jednego z najlepszych operatorów światowego kina,
wieloletniego współpracownika Stevena Spielberga i zdobywcę dwóch Oscarów.
O, trzymajcie mnie, bo zaraz padnę trupem z wrażenia!
Następny dzień

Jedno jest pewne. Nie ruszę się stąd już na krok. Nie ma takiej siły, która zmusiłaby mnie do
powrotu do kraju, a Brukselkę przemyci się w paczce.
Nasz wspaniałomyślny rodak umieścił nas w domku gościnnym na terenie swojej
fantastycznej posiadłości. Mamy do dyspozycji piękny apartament, siłownię i basen w ogrodzie.
Cały czas się boję, że niedługo piękny sen pryśnie niczym bańka mydlana i okaże się, że nigdzie
nie wyjechałem, tylko zażyłem bardzo mocne narkotyki.
Obudziły nas kolibry i jakieś wielobarwne motyle. Szybko zrobiliśmy poranną toaletę
i pojechaliśmy z Bertrandem (na cześć B. Russella) i jego panem na spacer do parku. Chociaż
wspomniany park znajdował się zaledwie dwie przecznice dalej, musieliśmy skorzystać z auta.
W Beverly Hills w ogóle nie ma chodników! Są tylko ulice i trawniki wypasiony eh posiadłości.
Nijak nie można przemieszczać się pieszo. Jeśli wejdziesz na jezdnię, to strzela do ciebie policja,
jeśli na prywatny trawnik – zabija cię osobista ochrona. I to bez ostrzeżenia! Z drugiej strony, nie
dziwię się, że tak reagują. Wy macie pojęcie, kto jest sąsiadem naszego Jana? Sigourney
Weaver... Antonio Banderas... Eminem... Wystarczy, bo mi słabo.
W parku przypominającym mityczny Eden z palmami i różowymi rybami w sadzawkach Jan
spotkał swoich znajomych uprawiających poranny jogging. Przebiegli koło nas, swobodnie
rzucając: hello. Odpowiedziałem hello i uścisnąłem kobiecie dłoń w przelocie. Zarówno ona, jak
i jej partner mieli ciemne okulary i czapki z daszkiem. Może dlatego ich nie rozpoznałem.
Dopiero Janek oświecił nasze pogrążone w otępieniu umysły:
– Właśnie przed chwilą poznaliście Leo DiCaprio i Winonę Ryder.
Tuż po klasycznym amerykańskim śniadaniu, które w jednym z barów szybkiej obsługi
podała nam gruba Murzynka (smażone kartofle, jajka na bekonie, placki z syropem klonowym),
pojechaliśmy na zwiedzanie miasta. Byliśmy na legendarnej Alei Sław, gdzie znajdują się
odciski dłoni wszystkich największych gwiazd kina, poczynając od Chaplina, a na Cameron Diaz
kończąc. Widzieliśmy też wspaniały Pałac Festiwalowy, gdzie odbędzie się transmitowana na
cały świat ceremonia, NA KTÓREJ MY BĘDZIEMY!!! Kroczyliśmy bulwarem Zachodzącego
Słońca, a na kolację Jan zabrał nas do bardzo ekskluzywnej knajpy. Kręcono tam słynny film
Gorączka z Robertem de Niro i Alem Pacino w rolach głównych.
Zaraz po ceremonii wyślę prośbę do papieża, by beatyfikował naszego Janka jeszcze za
życia. To prawdziwy święty!
Jestem zaczadzony natłokiem wrażeń. Sławek od wczoraj nic nie mówi. Martwię się, że to
zbyt silny wstrząs.
23 lutego.

Temperatura: 27 stopni Celsjusza

Nie wiem, czy ja to wszystko przeżyję. Przecież każdy ma granice swojej wewnętrznej
wytrzymałości! To wszystko jest tak nierealne, tak piękne, tak... tak porażająco cudowne, że
chyba zwariuję z radości. Dzwoniłem do rodziny. Oczywiście nikt prócz Brukselki nie wierzy
w moje rewelacje. Na wszelki wypadek robię tysiące zdjęć.
Wieczorem, kiedy Jan wrócił z planu (kręci ze Stevenem kolejny film), pojechaliśmy
jednym z jego wielu samochodów na wzgórza Hollywood pod słynny napis. Niestety, obecnie
nie można pod niego podejść zbyt blisko, bo stał się ulubionym miejscem samobójców z całego
świata. Janek cyknął nam świetną fotkę: sikamy ze Sławkiem pod krzakami, a w tle rozciąga się
owo legendarne HOLLYWOOD. Co znaczy mistrzowskie wyczucie kadru!
W drodze powrotnej zagubiliśmy się na najdłuższej tutejszej drodze: Mulholland Drive. To
tu David Lynch kręcił swój psychodeliczny thriller pod tym samym tytułem. Ponieważ wiem, jak
się skończył ten film, miałem prawdziwego pietra, jeżdżąc po niezliczonych zaułkach
tajemniczej „zagubionej autostrady”.
Przed powrotem do domu zahaczyliśmy jeszcze o miejscowe obserwatorium astronomiczne,
mieszczące się w najwyższym punkcie Los Angeles. Nad nami połyskiwały gwiazdy, a w dole
niekończąca się panorama tego niezwykłego miasta. Błyszczała milionem różnobarwnych
świateł i neonów, a pod każdym z nich tłoczyło się tysiąc ludzkich istnień w nadziei na swoje
„pięć minut”. Nigdy nie zapomnę tego widoku.
24 lutego

Do oscarowej gali zostały tylko trzy dni, ale nie mamy czasu się tym stresować, bo święty
Jan robi wszystko, by dostarczyć nam możliwie najwięcej wrażeń. Dziś na przykład doszedł do
wniosku, że możemy czuć się znużeni wszechogarniającym blichtrem i przepychem, więc
zafundował nam przejażdżkę do murzyńskiego getta na drugim końcu LA. Trwało to niecałą
godzinę, bo mknęliśmy przez przedmieścia z prędkością dźwięku. Każdy, kto się zatrzyma
choćby na światłach, ryzykuje życie. Nam się na szczęście nic nie stało, chociaż karoseria
najnowszego modelu chryslera nosi ślady po kulach.
By utrzymać stały poziom adrenaliny, przejechaliśmy się jeszcze śladami największych
tragicznych śmierci w Hollywood. Widzieliśmy zakręt, na którym rozbiło się sportowe ferrari
z Jamesem Deanem w środku, a także klub Johnny’ego Deepa, w którym River Phoenix
przedawkował narkotyki.
Jest trzecia nad ranem, a ja z wrażenia wciąż nie mogę usnąć. Jak to tempo się utrzyma, to
mi na pewno wysiądzie pikawa i wrócę do Polski w blaszanym pudełku.
Sławek nadal nie odzyskał głosu.
25 lutego

Szczerze mówiąc, powoli nie wyrabiam kondycyjnie. Dziś przez siedem godzin
zwiedzaliśmy legendarne Universal Studios, w których powstała większość hollywoodzkich
hitów. Ten ogromny kompleks zajmuje prawie tyle co cała Warszawa, a bilet wstępu kosztuje...
sto dolców! Oczywiście naszym sponsorem był Jan. Czujemy się jak ostatni żebracy, mam
nadzieję, że będziemy mogli mu się kiedyś zrewanżować i na przykład zatrudnić go na planie
jakiejś naszej produkcji.
Po zwiedzeniu Jurassic Parku, domu na wzgórzu, w którym mieszkał psychopatyczny
właściciel motelu z Psychozy Hitchcocka, akwenu ze słynnym rekinem – bohaterem Szczęk,
i wielu innych atrakcji marzę, by się ponudzić chociaż z godzinę. „American dreams”
zdecydowanie nie są na moją wątłą kondycję psychiczną i fizyczną.
Wieczorem posłaniec przysłał nam liścik od Spielberga. Pisze, że trzyma za nas kciuki
i życzy nam powodzenia na rozdaniu Oscarów.
Byliśmy ze Sławkiem tak roztrzęsieni, że z wrażenia upiliśmy się tutejszym piwem
bezalkoholowym.
26 lutego. 24 godziny do uroczystości

Dziś ostatni dzień morderczego maratonu, jutro wybije godzina zero i wszystko się
rozstrzygnie. Im więcej myślimy o tym ze Sławkiem, tym bardziej jesteśmy pewni, że nie
chcemy tego Oscara. Człowiek dopóty jest szczęśliwy, dopóki widzi cel przed sobą. Jeśli
spełnisz swoje wszystkie marzenia, stajesz się jakby martwy. A my mamy zamiar jeszcze trochę
pożyć i nakręcić razem kilka filmów.
Wieczorem czekała nas nie lada gratka. Tutejsza piękność i żona miliardera, Lilly von
Brutten, zaprosiła nas do swojej rezydencji na mały koktajl. Przysłała po nas nawet prawdziwą
limuzynę z przyciemnionymi szybami, jaką rozbijają się największe gwiazdy i szefowie mafii.
W środku był znakomicie wyposażony barek, a nawet minijacuzzi! Niestety, po drodze
musieliśmy stanąć, bo zaszkodziły mi kubańskie cygara.
Lilly powitała nas w progu swojego wspaniałego domu. Miała nieskazitelną figurę, nogi do
nieba obute w seksowne szpilki, sześćdziesiąt lat i kilka operacji plastycznych na koncie. Po
jednej z nich zostały jej szeroko otwarte oczy, których nie może domknąć. Lilly jest
z pochodzenia Polką, która w latach szalejącej komuny podbiła serce pewnego amerykańskiego
biznesmena. Już wkrótce został on prawdziwym potentatem w branży hodowlanej i porwał
w lepszy świat zjawiskową Bardotkę spod Grójca. Lilly okazała się osobą tyleż serdeczną, co
egzaltowaną. Musieliśmy ją w kółko adorować i wysłuchać burzliwych historii jej niezliczonych
romansów z Johnem Waynem, Gregorym Peckiem, Robertem Redfordem i Barbrą Streisand. Na
koniec upiła nas skandalicznie tutejszym burbonem i dała po soczystym całusie na dobranoc.
Hm... nie mam nic przeciwko takim sześćdziesięciolatkom.
Jednak najwspanialszy z tego wszystkiego był fakt, że dom Lilly należał kiedyś do samego...
Rudolfa Valentino! Tak! Spacerowałem po tym samym tarasie, na którym kiedyś tarzał się
w miłosnych igraszkach z Polą Negri, i Bóg mi świadkiem, że czułem na plecach lodowaty
powiew babcinego ducha. Jestem pewien, że w tym momencie rozsadzała ją kosmiczna duma.
Zawsze chciała we mnie widzieć następcę swego romantycznego kochanka ze snów...
27 lutego. Dzień, który może wszystko zmienić

Nasze smokingi powędrowały w pracowite ręce meksykańskiej siły roboczej. Będą


wyczyszczone i odprasowane. Tymczasem za chwilę przybędzie do nas specjalnie wezwany
masażysta, potem spec od mani – kiuru i pedikiuru. Moczymy ze Sławkiem w jacuzzi nasze
polskie odciski i popijając szampana Dom Perignon, nabieramy z wolna zdrowego dystansu do
tego wszystkiego. Za kilka godzin przyjedzie po nas użyczony przez Lilly jej złoty rolls-royce
i powiezie nas na spotkanie z przeznaczeniem. Cokolwiek się zdarzy, najważniejsze to nie dać
się zwariować. Nawet gdy twoje marzenia spełniają się, przekraczając wszystkie granice
zdrowego rozsądku.
Jestem dziś bardzo zadowolony, że nie popełniłem samobójstwa w wieku pięciu lat. Jasny
szlag by mnie trafił, że tyle rzeczy przeszło mi koło nosa! Do zobaczenia gdzieś tam, na
rozdrożach losu, bo nigdy nie wiadomo, co nas czeka.

You might also like