Professional Documents
Culture Documents
Solidarność i samotność – Zagajewski
Solidarność i samotność – Zagajewski
ZAGAJEWSKI
SOLIDARNOŚĆ I SAMOTNOŚĆ
Projekt okładki: Artur Wandzel
BIBLIOTEKA NARODOWA 1
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 2
solidarność i samotność
Wiemy tyle: w połowie lat 70-tych pojawiła się w polskim życiu zbio-
rowym zbawienna mutacja, nastąpił przyrost siły, odwagi, wiary, powrót
do tradycji. W monotonnym, stepowym rytmie życia PRL-u zabrzmiała
całkiem nowa muzyka, ton wyzwania, walki, przejęcia inicjatywy. Opozycja
lat 70-tych była czymś zupełnie nowym, zuchwałym i pełnym wigoru. Jej
energia była też zaraźliwa, wystarczyło parę lat, żeby 9 milionów ludzi ogar-
nął ten sam zapał.
Towarzyszyły temu widoczne zmiany w sposobie myślenia i uprawia-
nia aktywności kulturalnych. Opozycja była czymś wprawdzie nowym,
samo jednak jej pojawienie się sprawiło, że odzyskały aktualność dyle-
maty polskiej tradycji politycznej i kulturalnej. Na początku lat 70-tych
mówiło się tajemniczo, że w Warszawie piszą ciekawe artykuły młodzi
neokonserwatyści, w drugiej połowie lat 70-tych studiom historycznym
oddawali się namiętnie studenci i młodzi inteligenci, choć nikt nie uważał
ich za neokonserwatystów. Znacznie wcześniej, gdy toczyła się dyskusja
o tzw. bohaterszczyźnie, po stronic bohaterstwa opowiadał się pułkownik
Załuski. W drugiej połowie lat 70-tych, gdy trzeba było sporo odwagi, by
żyć ryzykownie, nikt nie nawiązywał do tamtej polemiki, ale tym razem
sytuacja zmieniła się zasadniczo, pułkownicy i generałowie wojska i policji
nie mieli już monopolu na historię ojczystą.
W jednym z najnowszych wierszy Julii Hartwig czytamy następujące
słowa:
BIBLIOTEKA NARODOWA 3
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 4
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 5
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 6
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 7
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 8
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 9
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 10
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 11
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 12
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 13
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 14
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 15
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 16
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 17
solidarność i samotność
na uczestników ruchu. Także liczne wiersze, w ten czy inny sposób przyro-
śnięte do księgi, włożone między jej kartki, mniej mówią o radości, więcej
o oburzeniu, o lęku, czasem o gniewie czy nadziei. I to jest wada księgi, którą
jednak można naprawić, wpisując w nią brakujące fragmenty, dopisując do
niej poczucie siły, swobody, ulgi, wyzwolenia.
Nie bardzo wypadało, wtedy, okazywać swą radość. Ruch opozycyjny
zaczął się od niesienia pomocy poszkodowanym, od łagodzenia krzywd,
wyrządzonych robotnikom Radomia i Ursusa, i dlatego od samego początku
księga zapisywała rzeczy przygnębiające. Ale ręka, która prowadziła pióro,
drżała od skrywanej radości. Głowa, która prowadziła tę rękę, była pełna
fantazji. Autor, który po wielu latach niemocy twórczej, milczenia, przystę-
puje do pracy i czuje w sobie wzbierającą siłę, ciśnienie nowych pomysłów,
spostrzeżeń i metafor, nie może usiedzieć w miejscu, przebiega miejskie
parki i bulwary, ponieważ rozsadza go radość. Dokładnie tak samo dzieje
się z autorem zbiorowym. Autor zbiorowy jest nawet w lepszej sytuacji,
może tańczyć, wydawać bale, może się śmiać głośno, rozmawiać z sobą nie
kierując na siebie podejrzliwych spojrzeń innych przechodniów.
Księga zapisała także inne zdarzenia, inne rysunki. Na przykład wykład
Uniwersytetu Latającego (właśnie ta nazwa dobrze uzupełnia ciemne stro-
ny księgi, przecież Latający Uniwersytet sugeruje obraz latających profe-
sorów, latających z nadmiaru energii), wygłaszany przez Tomasza Burka
w Krakowie, na wiosnę 1978 roku, w mieszkaniu pani Matyldy z Sapiehów
Osterwiny. Za oknami wilgotne pąki kasztanów. Pod kasztanami policyjny
samochód. Na parkiecie podłogi około osiemdziesięcioro słuchaczy, stu-
dentów. Na ścianach stare obrazy, portrety i pejzaże. Wykładowca mówi
o nowszej literaturze polskiej. Jest wczesne popołudnie, miasto gada swoimi
stoma językami; w tym samym momencie odbywają się dziesiątki innych
wykładów na innych, normalnych, leżących i stojących uniwersytetach. Lecz
tylko ten jeden wykład wejdzie do zbiorowej księgi, stanie się fragmentem
pamiętników. Studenci stłoczeni na podłodze, wykładowca oparty o lśniące
pudło fortepianu. Za oknami Planty, pierwsze liście otwierają się na światło
kwietnia. I one także znajdą się w zielniku księgi.
Słuchacze w milczeniu słuchają. Wykładowca wykłada. Tak mogła-
by się zaczynać pierwsza lekcja elementarza. Ciekawość, uwaga, trochę
lęku, trochę snobizmu. Płaszcz i podszewka odrestaurowane. Stare futro
BIBLIOTEKA NARODOWA 18
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 19
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 20
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 21
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 22
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 23
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 24
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 25
W YS O K I M U R
BIBLIOTEKA NARODOWA 26
solidarność i samotność
Nie po to, by ironizować czy wręcz śmiać się, nie, wcale nie po to; po to, żeby
widzieć siebie samego, widzieć przyjaciół i nieprzyjaciół, krewnych i niezna-
jomych, sąsiadów i milicjantów, pisarzy i prokuratorów. Czytać gazety, a tak-
że książki, wydane oficjalnie i wydane nieoficjalnie. Zajrzeć do Krakowa,
wpaść do redakcji Tygodnika Powszechnego i ze wstrętem przejść pod okna-
mi redakcji Życia Literackiego (w którym debiutowałem). Rzecz jasna, był-
bym Holendrem, albo Hiszpanem, czy może Duńczykiem; rozmawiano
by ze mną uprzejmie, lecz ze skrywanym znudzeniem. Wtajemniczono by
mnie we wszystko, i jednocześnie patrzono by na mnie tak, bym zrozumiał,
że tego, co najważniejsze, nigdy nie zrozumiem. Mówilibyśmy po angielsku
albo po francusku, język byłby dodatkową przeszkodą w porozumieniu.
Na koniec wyjąłbym z mojej torby wielki słoik neski i ofiarował go rozmów-
cy. Ten wzbraniałby się naprzód, lecz w końcu przyjąłby prezent: wytwór
świata zewnętrznego, mający podtrzymać i wzmocnić życie wewnętrzne.
Następnego dnia wziąłbym udział w manifestacji, ostrożnie, by nie zostać
przyłapanym, lecz tak, żeby zobaczyć z bliska średniowieczne tarcze ZOMO-
wców. Próbowałbym też robić zdjęcia. Zlany wodą z armatki, suszyłbym
płaszcz na hotelowym kaloryferze. Wieczorem poszedłbym na kolację,
zaproszony przez świeżo poznanego Polaka. Znowu rozmowa w obcym
języku, uśmiechy, niejasności, słownik angielski na stole, neska.
Tak, ale ja byłbym lepszym Holendrem, Hiszpanem czy Duńczykiem,
rozumiałbym każde słówko i każdą przerwę w rozmowie. A także wie-
działbym, czemu siedzący naprzeciwko mnie młody polski poeta, kiepsko
mówiący po angielsku, z takim naciskiem powtarza wielokrotnie słowo
„prawda”. Gdybym był zwykłym cudzoziemcem, dziwiłbym się temu i może
sądziłbym, że po prostu mój młody rozmówca akurat to jedno słowo dobrze
zapamiętał i zastępuje nim dziesiątki innych określeń, bardziej zróżnico-
wanych i wyrafinowanych. Dla mnie bowiem, cudzoziemca, pojęcie to nie
miałoby w sobie nic porywającego, wiedziałbym, że prawda jest sprzedajna,
niepewna, partyjna, miałbym w pamięci kilka rozpraw, ukazujących zasad-
nicze trudności w dotarciu do prawdy, a także żmudną i smutną codzienność
prawdy w świecie tysiąca gazet, dziesięciu partii i pięciuset wydawnictw,
walczących o czytelnika kolorowymi okładkami i reklamą. Nie domyślałbym
się, że relatywizm, atakujący prawdę jak rdza tam, gdzie nie grozi jej jedno
śmiertelne niebezpieczeństwo, znika całkowicie w krajach totalitarnych.
BIBLIOTEKA NARODOWA 27
solidarność i samotność
Tutaj prawda, trudna do osiągnięcia, ukazuje się świeża i czysta jak w dniu
stworzenia świata, tak dalece, że można na jej cześć pisać wiersze i kom-
ponować pieśni.
Jeszcze wcześniej, przekraczając granicę, przypomniałbym sobie wiersz
Herberta „Powrót Pana Cogito” (tak, byłbym oczytanym cudzoziemcem).
Myślałbym o nim patrząc na niezliczone wieżyczki strażnicze, metalo-
we ozdoby żelaznej kurtyny. Spostrzegłbym także, że ci wszyscy strażnicy
graniczni, nieźle uzbrojeni, a jakże, poruszają się bardzo powoli, nie śpieszą
się wcale, i pomyślałbym, że powolny rytm ich tańca kontrastuje z wielką
mobilizacją zbrojeniową, jakiej zostali poddani. Jeżeli duch dziejów mieszka
po wschodniej stronie żelaznej kurtyny, to, trzeba powiedzieć, jest on nie-
zwykle flegmatyczny. Celnicy pracują powoli. Powoli unoszą się graniczne
szlabany. Nawet tutejszy deszcz pada powoli. Pociąg zwalnia biegu. Bociany
krążą leniwie w powietrzu.
Stoję przy oknie w korytarzu, czołem dotykam zimnej szyby. Wzdłuż
toru kolejowego biegnie (nie, idzie!) szosa, po niej zaś przesuwają się czar-
ne wieloryby furmanek. Na każdej furmance siedzi skulony i przykryty
wielką płachtą brezentu woźnica. Melancholijne konie prowadzą go w nie-
znanym kierunku.
Gdybym jechał samochodem, przejeżdżałbym też przez małe miasteczka,
oglądałbym nieruchome kolejki, przyklejone do niepozornych sklepów. Ktoś
leniwie spojrzałby w stronę mojego samochodu z zagraniczną rejestracją.
Czułbym lęk. Tak przecież mógłby się zaczynać film grozy, od niemych,
powolnych obrazów, od postaci ludzkich, okutanych w nieforemne, dziw-
ne stroje; pomyślałbym, że ci ludzie wychodząc rano z domu nie wiedzą
jeszcze, jaka pora roku będzie tego dnia kształtowała pogodę i na wszelki
wypadek ubierają się i przeciwko deszczom, i przeciw gradom, i przeciwko
mrozowi. W jednej z kolejek panowałoby wielkie podniecenie, i nawet
nie znając języka domyśliłbym się, że szaleje tu kłótnia. Przed niektórymi
sklepami zobaczyłbym dwie kolejki (w jednej Spartanie, w drugiej Heloci?).
Zacząłbym się zastanawiać, czy dobrze zrobiłem, wybierając się do tego
kraju. Rozlegle, płaskie pola, nad nimi wiszą chmury jak otwarte walizki,
z których wysypuje się deszcz. Milczące lasy na horyzoncie. Melancholijne
konie. Wioski, których domy stoją tuż przy szosie, jak fotele w teatrze skiero-
wane ku scenie. Dzieci wracają ze szkoły. Nie śpieszą się, nikt się nie śpieszy.
BIBLIOTEKA NARODOWA 28
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 29
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 30
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 31
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 32
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 33
solidarność i samotność
Ale to właśnie w Rosji ciało nie mogło pogodzić się z duszą, podła cywili-
zacja z cudowną kulturą. I my, Europejczycy znad Wełtawy i Wisły, chcąc
nie chcąc powtarzamy ten wzór. Nie chcąc, bo któżby świadomie wybierał
taki los, lecz nawet w naszych reakcjach na sowieckie wyzwanie powtarzamy
niekiedy rosyjski schemat: duch, ciało, noc, światłość, prowincja, stolica,
natchnienie, zaciemnienie.
BIBLIOTEKA NARODOWA 34
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 35
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 36
solidarność i samotność
który się tak bardzo męczy i wcale nie podróżuje, chce mu się śmiać, albo
płakać (obserwatorowi), różnie.
Nie ma historii, nic się nie dzieje. Gdzieś w Ameryce coraz to jakiś
profesor ogłasza nową epokę: społeczeństwo postkonsumpcyjne, obfitość
postobiadowa, era informatyki. A tu, w Europie Środkowej, nic się nie
zmienia. Rzeki płyną. Natomiast to gorączkowe działanie, wiosłowanie – to
nieustająca nigdy próba uratowania samej możliwości życia historycznego,
próba ratowania historycznej skóry człowieka, jego godności. Tam historia
jest filmem, tutaj obrazem. Tam Adam i Ewa zostali już wygnani z raju, tu
wszystko jest nieruchome. Istnieją tu wszystkie składniki historii, cnota
i podłość, kariera i pieniądze (ach, cóż to za pieniądze), zdrada i poświęce-
nie. Czasem się zdarzy, te film ruszy i wtedy nagle życie staje się pasjonujące,
tak jak w Polsce za czasów „Solidarności”. Wtedy wszystkie policje, jawne
i tajne, mobilizują się, żeby tylko zatrzymać projektor. I zatrzymują. 13 grud-
nia 1981 roku w Polsce zapanowała cisza, zatrzymał się projektor. I znowu
powrócił statyczny obraz, cnoty nieruchome, znowu kajak stoi w miejscu.
Ale czy bierze się to z nieufności wobec historii? Któż by nie chciał żyć
naprawdę, po szekspirowsku, walcząc z przeciwnościami losu, dzieląc władzę
i odpowiedzialność, spierając się z innymi i kochając niektórych, budując
i burząc? Któż by nie chciał żyć w realnym kraju, którego władca nie byłby
figurą woskową, w kraju, w którym nie trzeba zapisywać się do rządzącej
sekty, by móc brać udział w życiu publicznym? Państwa Europy Środkowej
są jakby stworzone dla poetów, artystów, filozofów, rezonerów, dla tych
wszystkich, którzy i tak stoją na marginesie życia. Ale co mają robić ludzie
czynu, ci co kształtują życie, tworzą je a nie opisują? Czy i oni mają wy-
rzec się historii? Cóż im pozostanie? Ogródek działkowy? Horacy? To my,
którzy szukamy nazw, możemy się zadowolić takimi pocieszeniami (bo są
wspaniałe). Ale ci, co tworzą życie, jeszcze surowe, trochę nieme, jak oni
mają się pocieszyć? Co robi Masaryk obecnej Czechosłowacji? Mieszka
pod Pragą i pisze doktorat z historii nowożytnej. Nie wiem, czy spotyka
się z Ludwikiem Vaculikiem i innymi opozycjonistami. Natomiast rządzi
krajem pan Husak, który w zasadzie powinien się był ograniczyć do pisania
rozprawy doktorskiej.
Co robi Eugeniusz Kwiatkowski obecnej Polski? Zapewne wyemigro-
wał, mieszka w Stanach Zjednoczonych i jest zamożnym, anonimowym
BIBLIOTEKA NARODOWA 37
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 38
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 39
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 40
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 41
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 42
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 43
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 44
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 45
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 46
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 47
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 48
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 49
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 50
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 51
solidarność i samotność
Więc nadzieja, nadzieja dla Europy, dla ludzkości? Trochę tak. Trochę
nie. Tak – w sensie energetycznym, w sensie impulsu, gestu zrywającego
z niemożnością, z apatią. Jeżeli obok tego „tak” napisałem też „nie”, to dla-
tego, że antytotalitaryzm, jeśli zmusza nas do odejścia od myślenia o życiu
w sprzeczności, staje się zalążkiem innej utopii. Innej, oczywiście, niż świętej
pamięci utopia socjalistyczna.
Tak trudno mówić o rzeczach, o delikatnych, złożonych związkach i za-
leżnościach, które i mnie określają, krępują, karmią.
Niech jeszcze raz pojawi się Duńczyk. Wyobrażam sobie, że wspólnie
wracamy, samochodem, z Polski. Jedziemy nie zatrzymując się nigdzie
na nocleg, jesteśmy znużeni, senni, jest grudzień (ale nie grudzień 1981);
na polach Środkowej Europy leży cienka warstewka śniegu, gawrony krążą
nad lasami, słońce zachodzi wcześnie, chowa się za wzgórzami, senne zimo-
we słońce, dzień tak krótki, że nie potrafi spełnić żadnego ze swych marzeń.
Na drogach błoto. Zaraz za Cieszynem, nagle, zupełnie niespodziewanie,
powraca prawdziwa zima: czysty śnieg, ślady zająca na ścieżce, białe koro-
ny przydrożnych drzew, cisza. Jest wczesne popołudnie. Szybko zbliżamy
się do granicy austriackiej, ale docieramy do niej już w ciemności, jadąc
zupełnie pustą szosą, którą reflektory samochodu wycinają z tła nocy jak
nożyczki. Udaje nam się dość mało czasu stracić na przejściu granicznym,
już po austriackiej stronie zatrzymujemy się na chwilę, żeby napić się kawy,
słyszymy rozmowę trzech leśników ubranych w mundury.
Białe miasteczka, rzęsiście oświetlone witryny sklepów, pełne mechanicz-
nych zabawek. Wreszcie Wiedeń, ósma wieczorem, tłum na ulicy, rekla-
my nowych filmów. Dalej od centrum pojedynczy przechodnie pojawiają
się na chodnikach jak postacie we śnie. Przecinamy Europę Środkową,
jej życie, pracę, jej wieczorną wyprawę do kina; Europa staje się snem.
Twarz kobiety, oglądającej się za naszym samochodem, widziałem tyle już
razy w snach. Naprzód śnieg, potem elegancka czerń Wiednia, ozdobiona
kolorowymi plamami kawiarń. Zgiełk, rozmowy, otwarte usta, otwarte
okna restauracji, i zaraz znowu szarość autostrady, potem, po lewej ręce,
światła Salzburga, zamek, uliczki, których biegu można się tylko domyślać.
Sen. Jeszcze jedna granica, znowu leśnicy, ach, nie, to niemiecka kontrola
graniczna. Za chwilę w Alpach, w nocy, sen staje się już zbyt dosłowny,
niebezpieczny, osuwa się, spada jak deszcz bawełny, miękkie owoce śniegu,
BIBLIOTEKA NARODOWA 52
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 53
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 54
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 55
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 56
solidarność i samotność
tyle nowych, obojętnych przedmiotów. Suszą się liście tytoniu. Wiatr wpra-
wia w ruch antenę telewizyjną.
Duńczyk: Chodźmy, moja kawa już zamarzła. Wyjdźmy na powietrze.
Wyszliśmy więc na powietrze, stanęliśmy na tarasie restauracji.
Patrzyliśmy na autostradę. Świeciło blade, grudniowe słońce. Duńczyk,
jak przystało na bohatera literackiego, szybko stopił się w jego promieniach.
Zostałem sam. Przede mną ciągnęła się wezbrana rzeka autostrady. A raczej
dwie rzeki: samochody jadące ze wschodu na zachód, i z zachodu na wschód.
Te strumienie nie stykały się wcale, biegły obok siebie jak dwa wilki.
BIBLIOTEKA NARODOWA 57
S O L I DA R N O Ś Ć I S A M O T N O Ś Ć
BIBLIOTEKA NARODOWA 58
solidarność i samotność
którzy kochają lub nie kochają, nienawidzą lub nudzą się, przez artystów,
poświęcających swe życie poszukiwaniu znaczenia, symbolu, ekspresji, przez
ludzi znających i cierpienie i szczęście. Druga natomiast literatura innego
ma autora: pisze ją bezpośrednio inteligencja, elita umysłowa, warstwa
społeczna. Pisze ją inteligencja wielkim, drapieżnym gęsim piórem, i pisze
ją po to, żeby zaradzić zbiorowym bolączkom i nieszczęściom. Ten zbiorowy
autor siedzi w Warszawie i bystrym swym spojrzeniem omiata cały kraj,
od Helu po Tatry, a oczy jego obracają się jak reflektor latarni morskiej,
widzący wszystko, pastuszków, księży, milicjantów, mleczarzy i astronomów.
Ci, co nakładają – na chwilę czy na zawsze – maskę Stanisława Brzozo
wskiego, zdają się naprawdę chcieć takiej ujednoliconej i ambitnej litera-
tury. Postulatami swymi i analizami powołują do życia fantom literatury,
poltergeista sztuki (łatwo odróżnić artystę od wychowawcy: pierwszy mówi
zawsze we własnym imieniu, drugi czuje za sobą pokolenie, naród, klasę
społeczną, ludzkość albo grupę poetycką). Domyślam się, skąd bierze się
urok dziedzictwa Brzozowskiego – zdaje, się ono obiecywać ostrą, pojęciową
władzę nad literaturą, rząd dusz, i to dusz wybranych, tych, które rządzą
innymi duszami. Skróty pojęciowe, redukcje, postulaty krzyżują się tu jak
rozkazy, jak sygnały myśliwskiej trąbki. Jako czytelnik Brzozowskiego (mam
tu na myśli Brzozowskiego – prawodawcę literatury, nie zaś filozofa, poszu-
kiwacza prawdy), wiem także na czym polega czar tego rodzaju manifestów
duchowych – jeśli tylko są dobrze napisane. Mamy w nich bowiem do
czynienia z kreacją i to wyższego rzędu, bo nie bohaterów literackich, scen
czy nastrojów, ale całych możliwych literatur, możliwych i niemożliwych,
etycznych i powszechnych, humanistycznych. Przez chwilę zdaje się nam,
że literatura jest czymś innym niż jest, a słowa krytyka chłoniemy z uwagą,
z jaką studiujemy plakaty mobilizacyjne.
Nie ma takiej literatury i nie będzie, będą tylko książki pisane przez ludzi
śmiertelnych, uczestniczących, i owszem, w silnych emocjach życia zbio-
rowego (w Polsce nie sposób w nich nie uczestniczyć), ale indywidualnie
i częścią przeżycia, częścią istnienia; inne ich doświadczenia, nie mniej
ważne, będą się wiązały z tymi chwilami, w których są samotni.
Polskie życie duchowe cechuje się pewnym przyrodzonym heglizmem,
to znaczy często zdaje się potwierdzać intuicję Hegla, jakoby w danym
momencie historycznym istniał zawsze pewien jednolity i powszechny stan
BIBLIOTEKA NARODOWA 59
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 60
solidarność i samotność
i obowiązywać. Zanim młody autor dokończy dzieła, proszę go, żeby się
zatrzymał. Chcę go uprzedzić. Gdybym go spotkał, próbowałbym mu wytłu-
maczyć na czym polegał niezamierzony fałsz „Świata nie przedstawionego”,
książki w swoim czasie dość głośnej i dyktatorskiej.
„Świat nie przedstawiony” nawoływał – przypomnę – do realistyczne-
go portretowania rzeczywistości, zwracał się przeciwko alegorii, wysuwał
anachroniczne właściwie postulaty estetyczne, chwilami bliskie natura-
lizmowi. Gdyby odczytać je à la lettre, mój Boże, cóż za wstecznictwo!
W książce jednak da się odnaleźć co innego: z jednej strony przekonanie,
że pewne techniki literackie – właśnie alegoria – są artystycznie nieszczere,
biorą się z cenzuralnego przymusu, bardzo szczególnego przymusu rafinacji
estetycznej. Przede wszystkim jednak przebija przez tę książkę marzenie
o wolnym społeczeństwie, o swobodzie ekspresji. Dlatego też niektóre ce-
chy komunikacji zbiorowej zostały w niej przypisane dziełu literackiemu,
dlatego też pojawia się w „Świecie nie przedstawionym” fantom literatury
nie należącej do nikogo, napisanej przez wszystkich, o wszystkich, widmo
owej nieistniejącej, postulowanej, heglowskiej, wszechobecnej literatury.
Było to, na szczęście, wypowiedziane w sposób namiętny, między linijka-
mi książki kryło się pragnienie zmiany, zmiany literatury i świata (a także,
co tu ukrywać, właściwe wszystkim młodym gniewnym pragnienie roz-
głosu, marzenie o tym, by mieć imię, przestać być bezimiennym młodym
autorem). Może właśnie pasji – a także realistycznym hasłom – książka
zawdzięczała odzew, jaki wywołała. W Polsce już wtedy dojrzewało po-
kolenie „Solidarności”, które mniej się interesowało szalenie sophisticated
hipotezami lat sześćdziesiątych, bardziej zaś ciągnęło do zwyczajnej prawdy
o historii, o społeczeństwie; arystotelesowskie pokolenie, wracające do
arystotelesowskiej logiki i definicji prawdy. Chociaż, w gruncie rzeczy, en-
tuzjastyczni czy przynajmniej życzliwi recenzenci książki należeli raczej do
pokolenia znacznie starszego niż moje.
Czy odwróciłem się całkowicie od tej książki? Nie, nie całkowicie. Inaczej
jednak rozumiem dwa często w niej powtarzane pojęcia, to znaczy „zbio-
rowość” i „rzeczywistość”. „Świat nie przedstawiony” zakłada dość ogólnie
przyjętą w Polsce tezę, w myśl której zbiorowość (narodu, społeczeństwa,
pokolenia) jest zasadniczym bohaterem i adresatem prac twórczych, arty-
stycznych. Artysta pracuje dla swej zbiorowości, przygląda się jej, portretuje
BIBLIOTEKA NARODOWA 61
solidarność i samotność
ją, stawia jej diagnozę, obraża ją niekiedy, czasem jej pochlebia, pisze dla
niej poematy i epitafia. Bardzo silny strumień natchnienia płynie tym „zbio-
rowym” łożyskiem.
Wcale nie chcę odwrócić się od zbiorowości, coraz bardziej jednak po-
ciąga mnie inne jej pojmowanie. Zbiorowość nie zawsze musi być tematem,
ani surowym i natychmiastowym sędzią wzruszenia czy wizji. Składa się
ona bowiem z ludzi pojedynczych, samotnych (wypowiadając to ostatnie
słowo chciałbym pozbawić je zgniłej poetyczności, jaką otoczył je egzy-
stencjalizm), którzy, jeżeli pochłania ich takie czy inne poszukiwanie du-
chowe, nie muszą doprawdy sprawdzać co chwila, czy przypadkiem nie
zerwał się postronek, łączący ich z resztą społeczności. Odbywają bowiem
wycieczki w różne rejony, najczęściej w okolice, do których większe grupy
turystyczne wcale nie mają dostępu. Zbiorowość i tak odniesie korzyść z tych
wypraw, środki bowiem, przy pomocy których składa się sprawozdanie
z odbytej ekspedycji – słowo, barwna plama na płótnie obrazu czy ekranu
kina, dźwięk – mają naturę społeczną i funkcjonują jako rodzaj podatku.
Podatkiem tym przedsiębiorcy ducha opłacają się swojej szanownej zbioro-
wości. Staje się on tym obfitszy, im dalsze i ryzykowniejsze będą wyprawy
poszczególnych śmiałków.
Natomiast konsekwentne stosowanie pierwszej zasady, praktycznie li-
kwidującej własność prywatną w dziedzinie duchowej, wprowadzającej
kolektywizm, zubaża wszystkich. (Jeden z krytyków komentujących „Świat
nie przedstawiony” mówił – negatywnie – o „reprywatyzacji literatury pol-
skiej”.) Czyżbyśmy kolektywizm, który tak bardzo przeszkadza nam w poli-
tyce i w ekonomii, tolerowali w kulturze? Czy system podatkowy nie byłby
lepszy? Czy nie przyczyniłby się do powiększenia „zapasu mistycznego”
polskiej literatury, zapasu myśli zupełnie pojedynczych, bezinteresownych,
przeżytych i zapisanych o świcie, lub nocą, gdy zbiorowość smacznie śpi
pod niezliczonymi pierzynami?
Prócz zbiorowości nasuwa się tu jeszcze i inne pojęcie, losu zbiorowego.
Historia Polski, ongiś rozległego królestwa, od dwustu przynajmniej lat
jest tak dramatyczna, że wspólnota istnienia wyciska się bardzo mocno
na każdym losie poszczególnym. To prawda, i szczególnie teraz, gdy dra-
matyzm polskiej historii znowu się spotęgował, nie będę próbował nikogo
przekonywać, że kategoria losu zbiorowego straciła na znaczeniu. Jak jednak
BIBLIOTEKA NARODOWA 62
solidarność i samotność
wyobrażamy sobie ten los? Dla mnie jest on olbrzymem, kroczącym przez
czas. Olbrzymem tak olbrzymim, że nikt z nas nie potrafi utożsamić się
z nim całkowicie. Jedni z nas siedzą na barkach olbrzyma, inni uczepili się
jego łydki, jeszcze inni mieszkają na jego czole czy łokciu. Jednych miażdży
stopa olbrzyma, drudzy zachwycają się jego kształtną czaszką. Jedni – jak
w wojennych wierszach Miłosza – ukryci gdzieś pod łokciem grają bez-
trosko w karty, inni handlują dolarami, jeszcze inni drukują podziemne
wydawnictwo. Każde z tych stanowisk daje inną perspektywę. I dlatego tak
ciekawe i rzadkie są książki w rodzaju Mirona Białoszewskiego „Pamiętnika
z Powstania Warszawskiego”, książki, których autorzy nie żyją w przekona-
niu, że potrafią odgadnąć emocje i wrażenia całego olbrzyma, tylko łakomie
oglądają i opisują to, co im ofiarował perspektywizm wspólnego losu.
Oczywiście, nie mam na myśli zbiorowości widzianej jako wspólnota
celów politycznych; tutaj, jak przypuszczam, kumulacja intencji i energii
musi być znacznie silniejsza i znacznie bardziej bezpośrednia niż w do-
menie wyrazu. Mamy tu do czynienia z dwoma przeciwnymi prądami:
z pożądanym ujednolicaniem się woli zbiorowej w dziedzinie konfliktu
politycznego, i z równie pożądanym różnicowaniem się zbiorowości tam,
gdzie idzie o ekspresję. Kto chce, może to porównać ze światłem, raz czystym
i „białym”, kiedy indziej zaś rozszczepionym. Nie powinno się tylko mylić
tych dwu kategorii, tych dwu równie potrzebnych cnót i stanów skupienia,
odpowiadających polityce i wyrazowi – solidarności i samotności.
Polaryzacja ta objawia się na każdym niemal kroku, nie myślę jednak,
by należało ją traktować jak wstydliwą chorobę; nikomu nie przynosi ona
ujmy. Objawia się na każdym kroku, na przykład w stosunku do historii,
którą na przemian brać trzeba bardzo poważnie, jako że jest ona szachow-
nicą, na której trwają bez przerwy decydujące o zdrowiu naszego olbrzyma
walki, ale którą można też czasem ignorować, puszczać w niepamięć, żeby
nie myślała, że nam na niej aż tak bardzo zależy. Każdy chyba przeży-
wa niekiedy wieczorny dylemat: czy słuchać wiadomości radiowych czy
muzyki, BBC czy Brahmsa, informacji o tankowcach atakowanych przez
irackie samoloty w Zatoce Perskiej, czy też „Das wohltemperierte Klavier”
Bacha. Tym bardziej, że nasza osobista historia, nasze własne, indywidu-
alne przeznaczenie znacznie silniej wyraża się w muzyce niż w radiowych
wiadomościach.
BIBLIOTEKA NARODOWA 63
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 64
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 65
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 66
solidarność i samotność
Nie tylko jest nieogarniona, ale i pełna tajemnic. Poznawać ją to nie tylko
dowiadywać się, jaki jest człowiek i jego społeczeństwo (czytając Hobbesa,
patrząc na ludzi, studiując ich konformizmy, ich szlachetność i podłość),
ale i coraz uważniej myśleć o rzeczach, o których nie mówi się w towarzy-
stwie – o bólu, o śmierci, o radości ogarniającej nas, gdy mamy do czynienia
z tym, co w rzeczywistości jest boskie (jej wierzchołki giną w chmurach jak
szczyty Alp), o radości nieomal takiej samej u kogoś, kto ogląda drzewo,
słucha muzyki, uratował cudze życie lub własną wolność.
W polskiej literaturze, w jej głównym nurcie, rzeczywistość przedstawiona
nosi na sobie piętno porażki lub sukcesu; prawie zawsze naznaczona jest
przez aktualny stan sprawy polskiej. Tymczasem gdzieś pomiędzy fałdami
kurtyny historii ukrywa się inna, wcześniejsza rzeczywistość, poddania
innemu rytmowi, innej muzyce. Dotknięcie jej daje siłę. Natomiast niedo-
strzeganie jej to cena jaką płaci społeczność zbyt nieszczęśliwie uwikłana
w perypetie historyczne, pozbawiona więc chwili nieruchomej kontemplacji.
Dwaj znawcy motyli w dwudziestowiecznej literaturze, Nabokov i Jünger,
przynależą do literatur naszych sąsiadów, naszych drogich sąsiadów, którzy
na ogół nieźle sobie dają radę na lekcjach historii, nieraz naszym kosztem.
Proszę, więc nasi historyczni sąsiedzi znajdują czas na studiowanie motyli,
obserwację jaszczurek, klasyfikację minerałów.
Wszystkie te pokoje i terytoria mieszczą się w zapasach rzeczywistości.
Niech o tym pamięta młody uzurpator, ktoś, kto pragnie wejść na trybunę
opuszczoną przez Brzozowskiego (Brzozowski umarł tak wcześnie, że nie
doczekał się tej fazy życia, kiedy powoli gaśnie nasz entuzjazm dla stwa-
rzania, produkowania, woli, a rodzi się coraz większy podziw dla istnie-
nia). Czy jednak wszedłby na tę trybunę, gdyby aż tak bardzo rozszerzył
kategorię rzeczywistości? Czy wciąż jeszcze pragnąłby władzy nad umy-
słami? Manifestu?
Ale – w pewnym sensie – także i to, o czym mówię, wiąże się z czasem
historycznym i ze stosunkiem polskiego życia kulturalnego do totalitary-
zmu. Otóż w walce – kulturalnej – z totalitaryzmem zaznaczyły się dwie
przynajmniej epoki. Jeszcze nawet Październik i jego nieocenione zdobycze
w dziedziinie swobód duchowych można było uważać za niezwykłą chytrość
totalitarną, były to bowiem swobody ściśle, po aptekarsku, dozowane, kon-
trolowane, nawet popierane. W tej epoce totaliści chętnie witali wszystko
BIBLIOTEKA NARODOWA 67
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 68
Prawdą jest natomiast, że nawet ci, którzy droczą się z duchem czasu,
muszą się u niego zapożyczać, a przynajmniej do niego się odwoływać. Dał
tu przykład Kierkegaard, który wciąż posługiwał się znienawidzonymi przez
siebie heglowskimi kategoriami, tyle że nadawał im zupełnie inny sens. Ale
na swój sposób potrzebował ich, bo w nich rezydowała potęga aktualności.
Ogień wykradamy zawsze komuś, kto jest od nas potężniejszy.
BIBLIOTEKA NARODOWA 69
M A ŁY L A R OU S SE
Jak wyjść z domu niewoli
BIBLIOTEKA NARODOWA 70
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 71
solidarność i samotność
W pewnym sensie
Życie duchowe – to jest ciągłe borykanie się z kształtem i bezkształtem –
nie jest wcale, jak się to często powtarza, koroną stworzenia, najważ-
niejszym zajęciem człowieka. Życie duchowe ma w sobie tę samą dwu-
znaczność, czy też dwoistość, która prześladuje też kształt: jest i nie jest
jednocześnie. Niekiedy jego kontury są ostro zarysowane, kiedy indziej
zaś rozpływają się we mgle, w niepewności i w melancholii. Ta właściwość
życia duchowego zauważona została przez towarzystwo, i nie ma się cze-
mu dziwić, bo towarzystwo ma świetny zmysł obserwacyjny i nie ujdzie
mu żadna ułomność i żadna choćby najbardziej skrywana ambiwalencja.
W pewnym sensie więc życie duchowe dla towarzystwa nie istnieje. W to-
warzystwie nigdy się nie mówi, że X. wydał książkę i ta książka przynio-
sła pewien nowy sposób widzenia rzeczy. Mówi się natomiast, że X. ma
okropny charakter. W Polsce dorzuca się jeszcze: jakie to dziwne, że do-
stał paszport. W towarzystwie nie znosi się życia duchowego i dotyczy
to nawet artystów sławnych i nieżyjących. Kiedyś w Paryżu zaglądnąłem
do księgarni niemieckojęzycznej. Właściciel księgarni, bardzo już starszy
pan, wdał się w rozmowę ze mną. Mówiliśmy, już nie pamiętam z jakiego
powodu, o Rilkem. On sam nie zdążył już poznać Rilkego, ale znał przyja-
ciela Rilkego z czasów młodości, Rudolfa Kassnera.
– Ach, Rilke – uśmiechnął się złośliwie stary księgarz – czy pan wie, że to
był jeden z największych pique-assiette?
BIBLIOTEKA NARODOWA 72
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 73
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 74
solidarność i samotność
Tomasz Mann
Szczupły, młodzieńczy, uśmiechnięty, elegancko ubrany, prawdziwy dżen-
telmen. Szczęśliwy, powodzenie go nie opuszcza, nawet na emigracji. Los
czuwa nad nim jak nad Józefem. Niekiedy myślę, że Tomasz Mann, pisarz,
którego podziwiam, był wcieleniem ducha czasu. Był duchem czasu we
własnej szczupłej osobie. To by zresztą tłumaczyło stałość jego sukcesów,
od pierwszej do ostatniej książki. Komu jak komu, ale duchowi czasu nie
zdarzają się ani pomyłki, ani okresy zapomnienia. Publiczność go nie
zdradza – publiczność także jest wcieleniem ducha czasu, jego żeńskiej,
receptywnej połowy.
Idzie mi o to: wczesny Tomasz Mann opowiada się po stronie ciemnego
geniuszu, po stronie muzyki, stawania się, niejasności. Jest wtedy także
przeciwnikiem demokracji. Później jednak staje po drugiej stronie, zaczyna
rozumieć, że tylko demokracja, w jej zachodnim, racjonalnym wydaniu,
może być ratunkiem przed katastrofą, morderstwem, krwią. Coraz wię-
cej mówi o polityce. Przestaje być tajemniczym artystą, którego następnej
książki nie sposób przewidzieć. Zamienia się w człowieka publicznego,
wypowiada poglądy, mówi rzeczy na ogół słuszne (aż nazbyt słuszne –
po ostatniej wojnie zdarzały mu się sentymentalne wypowiedzi na temat
BIBLIOTEKA NARODOWA 75
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 76
solidarność i samotność
Szukać prawdy
„Bezimienni gotyccy mistrzowie byli najczystsi. Tak bardzo masz rację:
sztukę zniszczyła zaraźliwa choroba kultu indywidualności, przesadnej
oceny elementu osobistego, próżności. Trzeba się od tego uwolnić. Dopiero
wtedy można odzyskać swobodę i grunt pod nogami”. Tak pisał z frontu
w liście do żony Franz Marc. Było to 7 kwietnia 1915 roku.
Prawda, Piękno i Osoba – oto bohaterowie dramatu. Poszukiwanie praw-
dy staje się dla bardzo wielu artystów celem ich zajęć, i w żadnym wypadku
nie ogranicza się to do naturalistów, autorów pasjonujących się socjologią,
konkurentów nauki. Nie, prawdy szukają prawie wszyscy wybitniejsi pisarze.
A jednak ich czytelników bardziej zdaje się przyciągać osobisty ślad, pozo-
stawiony przez artystę, nie zaś odkryte przez niego prawdy. Jest w tym coś
zagadkowego, bo przecież w rzeczach najważniejszych, w najintensywniej-
szych przeżyciach, Ego rozpływa się, uwalnia nas od swej zwykłej dyktatury.
To tak jak podróż samochodem w Alpy. W pewnym momencie, gdy
znajdujemy się już na znacznej wysokości i asfaltowa szosa urywa się, zosta-
wiamy wóz i dalej idziemy pieszo. Ego zostaje na parkingu. Indywidualność
jest czymś wspaniałym, nieodzownym, a jednak w przeżyciach najbardziej
istotnych porzucamy ją, a nawet odczuwamy ulgę, chowając się przed nią.
(Czy nie tego samego żąda wschodnia medytacja i zachodnia mistyka?).
Skąd więc bierze się osobisty ślad i jego wartość; coś, czego tak bardzo
szukamy, jakby obawiając się chłodu prawdy, jakby ciesząc się, że pewnego
rodzaju błędy, pomyłki, bywają bardziej osobiste, bardziej indywidualne
niż prawda?
Czyżby chodziło o tę nieskończenie długo trwającą chwilę, kiedy opusz-
czamy Ego, i o równie przejmujący moment powrotu do pozostawionego
w dole pojazdu, moment, gdy to, co bezosobiste ponownie splata się z tym,
co osobiste?
Oto artyści, niedoskonali, nieoczyszczeni do końca filozofowie, za mało
cierpliwi mistycy, niosą na szczyty Alp listy od ukochanej, zapomnieli opróż-
nić kieszenie marynarki, są tam kwity z pralni i pierwsze szkice wiersza,
BIBLIOTEKA NARODOWA 77
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 78
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 79
solidarność i samotność
Po końcu świata
Czy żyjemy już po końcu świata? Historyk powie, że epokę naszą poprze-
dziły niezliczone końce świata. Upadł groźny Babilon. Rzymianie z lękiem
patrzyli na barbarzyńców i na chrześcijan. Upadło Bizancjum. Dla ludzi
żyjących w tamtych cywilizacjach jak pszczoły w ulu były to straszliwe
katastrofy, prawdziwe końce świata (upadła Kartagina). Nie mogli przecież
wiedzieć, że za sto, dwieście czy pięćset lat rana zabliźni się i że coś ze starego
Rzymu zachowane zostanie w chrześcijańskiej Europie.
Ale i bliżej nas, w czasach stosunkowo niedawnych: czy pierwsza wojna
światowa nie była końcem świata, nie tylko dla chłopców, którzy padli
pod Verdun, ale i dla większości mieszkańców Europy? Kończył się dawny
porządek, zaczynało niepewne, chaotyczne jutro. Radość panowała tylko
w tych krajach – jak Polska czy Czechosłowacja – którym koniec świata
przynosił niepodległość.
I potem druga wojna, zagłada Żydów, dwa powstania w Warszawie, kurz
i pył, groby na podwórkach czynszowych kamienic. I potem znowu życie,
stokrotki, bielizna susząca się na białych sznurach, w antykwariatach książki
z poprzedniej epoki, nagle starsze o tysiąc lat.
Różne są stopnie tragiczności końców świata. Na przykład sytuacja
niemieckich Żydów, pisarzy, intelektualistów, którzy zapomnieli o swym
żydowskim pochodzeniu i należeli do największych mistrzów języka
niemieckiego. I oto dowiadują się, że zostali skazani na śmierć, podczas
BIBLIOTEKA NARODOWA 80
solidarność i samotność
Wszystko
Kim byłem w drugiej połowie lat sześćdziesiątych? Byłem młodym poetą.
Młodzi poeci, nieszczęsne stworzenia, spotykali się raz na tydzień w „kole
młodych”, na ulicy Krupniczej w Krakowie. Brzydcy, pryszczaci, szczerbaci,
jąkający się, źle ubrani młodzi poeci dyskutowali o wieczności i o wszystkim,
o „całości”. Szpicle, przysyłani tam przez wiadomą policję, musieii umierać
z nudów. Pod adresem rywali wysuwany był najczęściej zarzut, że nie umieją
wyrazić „wszystkiego”.
Opuściłem już dawno koło młodych. W drugiej połowie lat siedemdzie-
siątych zostałem dysydentem, to znaczy jako poeta, jako człowiek czytający
i piszący specjalizowałem się w problemie wolności, tych natomiast, co
wciąż marzyli o „wszystkim” uważałem za podejrzanych przeciwników
swobody, zamaskowanych zwolenników uległości politycznej, i jednocześnie
za spóźnionych wyznawców modernizmu.
Teraz, w połowie lat osiemdziesiątych, miałbym ochotę zamienić się
w dysydenta dysydentów i wrócić na ulicę Krupniczą. Związek litera-
tów, opiekujący się ówczesnym kołem młodych został rozwiązany przez
władzę. Mimo to korci mnie powrót do „wszystkiego”. Wątpię, czy da się
BIBLIOTEKA NARODOWA 81
solidarność i samotność
Bierne cierpienie
William Butler Yeats, znakomity irlandzki poeta, którego burzliwe konflikty
z Irlandią i ze ,,sprawą irlandzką” mogą zainteresować polskiego inteligenta,
redagował w latach trzydziestych oksfordzką antologię poezji („Oxford
Book of Modern Verse”). Nie włączył do niej wierszy Wilfreda Owena,
cenionego przez Anglików poety-żołnierza z pierwszej wojny światowej.
Sprowokowało to gwałtowne ataki na redaktora antologii. W liście do
Doroty Wellesley Yeats tłumaczył, czemu pominął poezje Owena. Posłużył
się przy tym pojęciem passive suffering, biernego cierpienia. Zapisywanie
w poezji stanów psychicznych czy duchowych, wywołanych przez wielkie
katastrofy dziejowe, wydaje się Yeatsowi przejawem bierności. Tylko tam,
gdzie człowiek energicznie staje przed obliczem losu, gdzie sam zawinił lub
sam się zasłużył, gdzie dzieje się jego własna tragedia – tylko tam znaleźć
można materiał i inspirację artystyczną.
Yeats pisał: „Gdy ktoś zamienia się w rtęć, którą wyłożone jest dno
zwierciadła, żadne wielkie wydarzenie nie zapala się światłem, zdolnym
porazić umysł”.
Pojęcie „biernego cierpienia” stało się dla mnie tematem medytacji.
Zastanawiam się, czy mój los – nasz los – i moja reakcja nań, to jest to, co
piszę, nie mieści się przypadkiem w kategorii biernego cierpienia. Sytuacja
polskiego artysty jest przecież szczególna, wciąż ma do czynienia z po-
wszechnym zagrożeniem, wobec którego bledną osobiste dramaty – i w li-
teraturze i nawet poza nią, nawet w prawdziwym życiu. Tragedie osobiste
są nieme, dramat powszechny jest za to gadułą.
Jeden z moich znajomych mówi: przecież do kościoła, w którym twoich
wierszy słuchać będzie kilkaset osób, nie pójdziesz z wierszami opowiada-
jącymi o twoich sprawach, twoich rozczarowaniach. Musisz trafić do nich,
mówić o rzeczach wspólnych.
O rzeczach wspólnych? Jak mówić do osoby, która składa się z kilkuset
osób? Co będzie tu wspólnym mianownikiem? Oczywiście, cierpienie,
BIBLIOTEKA NARODOWA 82
solidarność i samotność
wspólne cierpienie. Nie to, którego każdy z nas doznaje z osobna, nie za-
wsze nawet znając nazwę tego stanu, tego uczucia. Nie to cierpienie, które
rodzi się w każdym z nas i które jest przeżyciem skończoności, niejasnym
przeczuciem trudnych rozwiązań. Nie, chodzi tu o cierpienie w pewnym
sensie zalegalizowane przez, jego powszechność, notoryczność, cierpienie
zdefiniowane już przez naszych Mickiewiczów. I właśnie to zalegalizowane,
zbiorowe cierpienie ma też pewne tajemne, lecznicze działanie, gdyż wy-
piera ono i zastępuje ból, rodzący się wprost między nami i pustką świata.
Osoba o kilkuset głowach i sercach ma zdecydowany gust, wie, czego się
spodziewać od poety czy prelegenta.
Pamiętam też, z jakim rozczarowaniem inteligentni nawet czytelnicy
odkładali książki, relacjonujące osobiste historie, prywatne przemyślenia.
Osobiste losy i indywidualne problemy, pytania stawiane przez jednego
człowieka, bledną wobec losu zbiorowego. A ten los to zardzewiała brama
w murze, oddzielającym nas od harmonijnego, bezproblematycznego świata.
Gdyby raz ją wyłamać, wszystko by się wyjaśniło i rozpogodziło.
Czyżby totalitaryzmowi udało się jednak stworzyć człowieka zbiorowego,
którego kreację zapowiadał już Karol Marks? Człowiek zbiorowy w Polsce
odwraca się od totalitaryzmu, nie znosi go, odrzuca go, i to energicznie,
lecz czyni to jako człowiek wciąż jeszcze zbiorowy – zamiast postępować
jak człowiek skupiony.
BIBLIOTEKA NARODOWA 83
solidarność i samotność
Wyobraźnia
Nie można zanadto liczyć na wyobraźnię. Chcę przez to powiedzieć, że wiel-
kie dary wyobraźni, przechowywane jak w spiżarni w dziełach sztuki, nie
chronią nas przed niczym – najwyżej przed nudą i rozpaczą. Zgoda, nie
jest to mało, lecz kłopot polega także i na tym, że wyobraźnia jest bardzo
zawodnym towarzyszem. Zdarza się, że znika, zasypia, śpi całymi latami.
Wystarczy przypomnieć wielkich poetów, których opuszczało natchnienie –
Mickiewicza w jego późnym okresie, Rilkego, nie piszącego przez kilka lat.
Zdarzają się nawet cale epoki pozbawione natchnienia: wiek osiemnasty
w Polsce, osiemset lat Rosji, przed Puszkinem. Jakże liczyć na wyobraźnię,
skoro jest ona gościem, który nas czasem odwiedza a potem znika, i mimo
to trzeba żyć, składać wizyty towarzyskie, robić zakupy, przedłużać paszport,
gotować obiad, pamiętać o zaniesieniu butów do szewca.
BIBLIOTEKA NARODOWA 84
solidarność i samotność
Pozytywiści
Z pewnymi myślicielami religijnymi dzielę ich niechęć do pozytywi-
zmu. Odrzucenie metafizyki prowadzi do zubożenia ludzkości, osłabie-
nia fundamentów kultury, czyni, że człowiek staje się podatny na nowe
wiary, niepoważne czy nawet zbrodnicze. Ale proszę spojrzeć: w Polsce,
w okresie międzywojennym, ukształtowała się tak zwana szkoła Iwowsko-
-warszawska – szkoła filozoficzna odrzucająca metafizykę, zajęta badaniami
logicznymi. Po wojnie władzę w Polsce objęli komuniści. Zaczęli niszczyć
uniwersytety, religię, gospodarkę. Zaprowadzili w kraju porządek leninow-
sko-stalinowski
Można by się spodziewać, że przedstawiciele szkoły Iwowsko-
-warszawskiej podporządkują się wymaganiom nowej władzy. Nie wierzą
przecież w Boga, odrzucili metafizykę; są analitykami, nie prowadzi ich
żadna wielka gwiazda.
Reguły analizy logicznej czy semantycznej, cóż to takiego! Nie kryje się
w nich nic porywającego ani nawet solidnego, nic, co by obiecywało oparcie
duchowe. Wydawałoby się więc, że profesorowie filozofii i logiki, reprezen-
tanci niemetafizycznego kierunku, po krótkiej chwili wahania przyłączą
się do dialektycznych materialistów i będą razem z nimi i Engelsem badali
przemiany gotującej się wody.
Nic podobnego się nie wydarzyło. Stało się wprost przeciwnie. Ci ludzie
należeli do najbardziej zdecydowanych, najodważniejszych obrońców rze-
telności intelektualnej. Nowi władcy nienawidzili ich. Usuwano ich z posad,
dbano o to, by nie wywierali „szkodliwego wpływu na młodzież”.
Co się stało? Wydaje mi się, że mamy tu do czynienia z czymś, co wy-
kracza poza systemy, i nawet metafizyka nic tu nie zmienia – zdarzali się
przecież dość metafizyczni księża-patrioci. Mamy tu do czynienia nie z żad-
nym -izmem, tylko z prawością, z siłą fatalną, która w jednych jest, u innych
natomiast odczuwa się jej doskwierający brak. Tego rodzaju wydarzenia
i niespodzianki zmuszają do namysłu, nasuwają pytanie, czy wielkie systemy
historiozoficzne, operujące kategoriami tak zasadniczymi jak metafizyka, nie
gubią czegoś małego jak ziarnko piasku lub ludzkie serce: osobistej odwagi,
uczciwości. Są na świecie rzeczy, wobec których filozofowie są bezradni.
Jedną z ostatnich przedstawicielek tej szkoły była nieżyjąca już Profesor
Izydora Dąmbska. W okresie stanu wojennego, jesienią 1982 roku,
BIBLIOTEKA NARODOWA 85
solidarność i samotność
Porcelana
Ktoś, kto świeżo przyjechał z kraju i z kim spotkałem się w malej kawiarni
przy kościele Saint-Sulpice, z zapałem tłumaczył mi, jak rozumie przemiany
zachodzące w Polsce. Tutaj, mówił, to jest na Zachodzie, od bardzo dawna
tłucze się porcelanę, to znaczy niszczy się, na różne sposoby – przez analizę,
szyderstwo, politykę – Boga i bogów Europy, zaczynając od religii i świętości
życia, kończąc na respekcie dla parlamentaryzmu. U nas, dzięki ruchowi
opozycyjnemu, dzięki „Solidarności”, dzięki wierze, energii i poświęceniu,
ta sama porcelana zrasta się, piękne dzbanki i talerze znowu są całe, jak
dawniej, jak kiedyś.
Bardzo dobre porównanie, powiedziałem. Ale jednak trzeba kleju, żeby
naprawić stłuczoną porcelanę. Dzbanki, talerze i filiżanki są sklejone. Jestem
przekonany, że ten klej jest pierwszorzędnej jakości i będzie bardzo długo
trzymał. Trzeba jednak pamiętać, że te filiżanki są sklejone. Wątpliwości
i podejrzenia, jakie wytoczono przeciwko przedmiotom z porcelany, nie
dadzą się zapomnieć i tkwią w nich, jak rysy w sklejonym talerzu. Należy
je uwzględnić, wliczyć w rachunek. Nie powinno się o nich zapominać.
Trzeba ostrożnie nieść talerze, zwłaszcza że bruk nierówny i głębokie kałuże.
Kolacja
Wczoraj wieczorem znowu zdarzyło się, że ktoś zapytał, jak to się dzie-
je, jak to możliwe, Polska wciąż podbita, od stuleci. Niezręczność tej
sytuacji: naprzód trzeba wyjaśnić, że chodzi tylko o dwieście ostatnich
lat. Potem, czy mam tłumaczyć, że to przez Ukrainę, bo Ukraina była
pozbawiona praw politycznych, przywilejów, którymi cieszyła się Litwa,
i dlatego ja, istota według niektórych egzystencjalistów zupełnie wol-
na, stwarzająca się w świadomości, nie przestaję pokutować za błędy
Jagiellonów i Wazów?
BIBLIOTEKA NARODOWA 86
solidarność i samotność
Elastyczność
Gombrowicz uczył elastyczności, giętkości myślenia. Gombrowicz jest
w Polsce czczony, zwłaszcza przez doktorantów. Stal się Mesjaszem prac dok-
torskich a nawet habilitacyjnych. Ale poza tym nie bierze się go poważnie.
Mało kto dostrzega pożytek płynący z elastyczności, miękkości myślenia.
Przeciwnie, rozumuje się tak: kraj jest w niewoli, niech więc myśl będzie
twarda i pożyteczna. Niech jedni badają wiek dziewiętnasty, inni problem
rosyjski, inni jeszcze niech studiują nowoczesne teorie ekonomiczne. Że my-
ślenie może być czymś artystycznym, bezinteresownym, poza aktualnymi
teoriami, że może nie służyć do niczego – poza poznaniem – bawić się
poznaniem, tak jak młody kot bawi się kłębkiem włóczki, to prawie nikomu
nie przychodzi do głowy, chociaż minął już czas, kiedy powszechnie uważało
się Gombrowicza za wariata. Tymczasem mogłoby się okazać, że elastycz-
ne, miękkie, kocie myślenie prowadzi już teraz do wolności, którą twarde
i utylitarne badania obiecują w n ajlepszym razie wnukom. Wszystko dla
wnuków. Komuniści mówili podobnie: „Towarzysze, trzeba zacisnąć pasa,
pracujemy dla przyszłych pokoleń”.
Drugie braterstwo
Gdzie szukać braterstwa? Nie w partiach politycznych i nie na wielkich
zebraniach, gdzie dym papierosowy zasnuwa przyszłość świata. A gdy-
by znaleźć braterstwo gdzie indziej? Gdyby szukać go w tej rzeczywisto-
ści, która istnieje w nas, nienazwana i boska, przykryta grubą warstwą
BIBLIOTEKA NARODOWA 87
solidarność i samotność
Giewont
Przyjaciel przysłał mi z kraju kartkę z widokiem Giewontu. Akceptując
całość rozdziału pt. „1983”, pisze jednak: „Mam uwagę do stron 21–22 tek-
stu «1983»; czy naprawdę myślisz, że tacy ludzie jak Kisiel, Herbert lub
Woźniakowski to tylko «szeregowi i kaprale» intelektu?” Odpowiadam: nie,
oczywiście, że nie myślę tak – we wspomnianym fragmencie mowa była
o dość masowej zdradzie klerków w Polsce w latach stalinowskich. Mój
korespondent protestuje przeciwko pominięciu wybitnych niezależnych
intelektualistów. Chętnie wprowadzam korektę – listę nazwisk można by
znacznie wydłużyć.
Kartka z widokiem Giewontu nasunęła mi też na myśl powracającą ostat-
nio dość często ideę napisania książki, która – nawiązując do „Zniewolonego
umysłu” Czesława Miłosza– byłaby czymś w rodzaju „Niezniewolonego
umysłu”, to jest opowiadałaby właśnie o ludziach niezależnych, o tych, co
nie zaakceptowali stalinowskiej cywilizacji. Nie jestem jednak pewien, czy
da się napisać taką książkę, nie dlatego, żeby miało zabraknąć dla niej boha-
terów, lecz dlatego, że niewola jest jedna, natomiast sposobów zachowania
wolności tyle, ilu ludzi, ile indywidualności. Przez to „Niezniewolony umysł”
musiałby być pracą czysto opisową, enumeracyjną, wyliczającą recepty
na wolność, tak jak książki kucharskie wyliczają potrawy.
BIBLIOTEKA NARODOWA 88
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 89
solidarność i samotność
Najpiękniejszy budynek
Każdy wie, jacy oni są, oni – artyści, myśliciele. Ludzie, nie umiejący sobie
poradzić z własnym życiem, niezgrabni, nieszczęśliwi, zawistni, zawsze
skłóceni z rodziną, jedni z matką, drudzy z ojcem. Jeśli uda im się wresz-
cie opuścić dom rodzinny, zaraz piętrzą nowe problemy: narzeczeństwo,
małżeństwo, posada. Tam, gdzie inni zdają egzamin na piątkę, wychowują
wzorowo dzieci i chodzą co tydzień do kościoła, oni znowu są bezradni.
Kafka pisze niekończące się listy do Felice Bauer, zamiast się z nią ożenić,
Kierkegaard udaje uwodziciela, Bruno Schulz sporządza dziwaczne ry-
sunki. Cézanne nie idzie na pogrzeb matki, żeby nie stracić kilku godzin
malowania.
To oni tworzą kulturę, kryształowy pałac, najpiękniejszy budynek w mie-
ście. Jak to wyjaśnić, tę przemianę, jak to się dzieje, że ci wszyscy neurotycy,
dziwacy, nieśmiali, lub przeciwnie, tyranizujący bliskich , że właśnie oni,
najmniej, wydawałoby się, tego godni, najmniej powołani, zawodni, chwiej-
ni, właśnie oni stają się budowniczymi kryształowego pałacu, w którym
panuje namiętny spokój sztuki?
A jak to się dzieje, że słone morza i oceany karmią się słodkimi rze-
kami? Słodkowodne rzeki, spoufalone z nami od dzieciństwa, strumyki,
BIBLIOTEKA NARODOWA 90
solidarność i samotność
którymi płynęły zrobione przez nas łódki z kory, znikają w wodach oce-
anu i groźnie, majestatycznie uderzają o brzeg.
List z Danii
Powiedzmy, że w jednym z wielkich pism ilustrowanych prowadzę rubrykę
odpowiedzi na listy do redakcji. Powiedzmy, że pewnego dnia otrzymuję
list od czytelnika mieszkającego w Danii, p. Hamleta. Powiedzmy, że od-
powiadam mu na łamach pisma:
Szanowny Panie, bardzo serdecznie dziękuję za piękny list. Mało kto
potrafi dzisiaj pisać w taki sposób. Ja sam studiuję codziennie kilkadziesiąt
listów, a jednak Pańskie słowa poruszyły mnie do głębi. Nie jestem pewien,
czy właściwie zrozumiałem dramatyczne pytanie, postawione przez Pana
w liście. Ponieważ jednak w innym miejscu Pańskiego długiego, niezwykłe-
go listu znalazłem okrzyk ,,Dania jest więzieniem”, domyśliłem się szybko,
że pytając „być czy nie być” ma Pan na myśli między innymi dylemat, czy
poświęcić się działalności politycznej, czy też raczej sztuce i swobodnym
rozmyślaniom, które niczemu nie służą, poza tym, iż wytwarzają w nas stan
akceptacji życia i śmierci. Sądząc po Pańskim eleganckim, pełnym artyzmu
liście, zdolności i skłonności ducha predestynują Pana zdecydowanie do
zajęcia się sztuką i swobodnymi rozmyślaniami, czyli do tego, żeby nie być.
Skoro jednak zwraca się Pan do mnie i zadaje mi tak istotne pytanie –
a nie wierzę, żeby nie był Pan świadom swojego talentu! – to znaczy, że Dania
naprawdę musi być bardzo przykrym więzieniem, co dręczy Pana do tego
stopnia, że niekiedy zdaje się Pan wstydzić swych wypraw w stronę nicości
(czyli radości). W dodatku Pańscy przyjaciele, którzy tak dobrze pozna-
li Pana talenty – bo ma ich Pan więcej, mógłby Pan też zostać królem,
tyle że melancholijnym – domagają się od Pana akcji, walki, przynajmniej
zaś chcą, żeby napisał Pan ostrą broszurę polityczną, w której potępiłby
Pan zdecydowanie obecne stosunki i naszkicował plan poprawy sytuacji,
program dalszego działania. Ci sami przyjaciele wyrzucają Panu momenty
zamyślenia, trwające niekiedy bardzo długo, jeśli mierzyć je zwykłym,
niecierpliwym zegarkiem. Uważają nieomal, że te niekończące się chwile
Pańskiej nieobecności są zdradą i tchórzostwem; jest Pan wtedy w ich
Oczach dezerterem, gdyż droga jest każda chwila, szkoda czasu, sytuacja
pogarsza się ż każdym dniem, każdą godziną!
BIBLIOTEKA NARODOWA 91
solidarność i samotność
BIBLIOTEKA NARODOWA 92
solidarność i samotność
bielmo. Nie, oni chcą akcji, programu, szarego działania, bo Dania jest
więzieniem i trzeba o wszystkim zapomnieć i być, tak jakby tamto wcale
nie istniało, tamto: to co odkrywa się, gdy się nie jest. Przyjaciele mówią
o wierności. I Pan także czuje w piersi ukłucia wierności, zazdrosnego
bóstwa prostoty i jednoznaczności.
Czy dobrze odczytuje intencje Pańskiego listu? Że przez to, że się nie
jest, jest się tym mocniej? Że wyprawy Pańskie w strony niby to nicości
odsłaniają przed Panem bogactwo istnienia, podczas gdy „być” znaczy
naprawdę mniej być, mniej widzieć, tylko przeć w stronę pewnego celu,
choćby niezmiernie szlachetnego? Jeżeli tak, drogi przyjacielu, jeżeli tak, to
znaczy, że wszystko jest inaczej, odwrotnie: być to nie być, a nie być – być.
Czy tak? Ale jeśli tak jest, to nie potrzebuje Pan mojej rady. Wystarczy to
zrozumieć, żeby nie potrzebować już żadnej rady. Chyba, że zwraca się Pan
do mnie po prostu jako do kogoś starszego od siebie (starszego w czasie
„być”, bo w tym drugim możemy być tylko rówieśnikami).
Cóż mam Panu odpowiedzieć? Chętnie powiedziałbym: niech Pan nie
wybiera. Przecież nie wybieramy między ciałem i duszą, mieszkamy już
tak niewygodnie, w przechodnim pokoju ciała i w ciasnej komórce duszy.
Jeżeli Pański kraj naprawdę jest więzieniem, niechże Pan pomoże swym
przyjaciołom, to jasne! Ale proszę też nie rezygnować z Pańskich wycie-
czek, koniecznie. Przyjaciele, jeśli rzeczywiście Pana kochają, zrozumieją
kiedyś dwoistość Pańskiej natury i może nawet zobaczą, że wyraża się w niej
nieuleczalna dwoistość świata. Trochę być, trochę nie być, nic innego nie
potrafię Panu powiedzieć. Pan i tak zrobi inaczej, bo widzi Pan okrutną
wielkość świata, wie Pan, że nie można dokonać żadnego wyboru, a jednak
trzeba dokonać wyboru i zawsze jest koniec, martwy jak zabita jaskółka,
i zawsze zostaje tylko jedno, wierność lub zdrada. Być nie miesza się z nie
być i śmierć nie miesza się z życiem, chociaż wydawało się, że to takie
proste, żyć i patrzeć.
O wartości zagrożenia
My, dialektycy – proszę nas nie stawiać obok Engelsa – dobrze rozumiemy
wartość zagrożenia, co nie znaczy, byśmy mieli zagrożeń pragnąć i poszuki-
wać. Jak się objawia zagrożenie totalitarne, wiemy aż nazbyt dobrze. Orwell,
który był człowiekiem małej wiary w wiarę innych, sądził, że postępujące
BIBLIOTEKA NARODOWA 93
solidarność i samotność
Definicja
Totalitaryzm to najwyższy – jak dotąd – stopień rozwoju i rozkwitu pań-
stwa. Państwo to marsz Boga w świecie, jak mawiał Hegel. Państwo na-
miętnie i drobiazgowo interesuje się losem swych obywateli, zasypuje ich
BIBLIOTEKA NARODOWA 94
solidarność i samotność
Mały Larousse
W niektórych miejscach tej książki pozwalam sobie na sądy i opinie, wy-
mierzone przeciwko tyranii, jaką sprawuje nad nami historia. Wypowiadam
je w imieniu tego, co w nas niehistoryczne, w imieniu człowieka niehisto-
rycznego, który w każdym z nas sąsiaduje przez ścianę z człowiekiem bar-
dzo historycznym, ukształtowanym przez bieg dziejów Polski i Europy jak
kamyk rzeczny, wygładzony przez fale. Ale oto ktoś ofiarowuje mi małego
Larousse’a; całymi godzinami kartkuję go i oglądam (co przypomina mi
przyjemność wertowania przedwojennej encyklopedii Arcta w powojen-
nym dzieciństwie).
Mały Larousse, jak wiadomo, skonstruowany jest w ten sposób, że pierw-
sza jego część ma charakter słownikowy i stanowi jakby przegląd struktury
świata. Znajdziecie tu Państwo zęby ssaków, schemat budowy kosiarki, ry-
sunek żaglowca i antylopy gnu, gałązek magnolii i owocu ananasa, schemat
pokazujący produkcję żelaza czy budowę silnika spalinowego. Druga część
natomiast poświęcona jest hasłom historycznym i zapełniają ją głównie
BIBLIOTEKA NARODOWA 95
solidarność i samotność
Stylizacja
Co jest i co się wydaje, to dwie rzeczy najzupełniej różne. Z całą pewno-
ścią narody nie znajdują wyrazu w swych literaturach. Ani Francuzi nie są
tacy kartezjańscy, ani Polacy tacy dobrzy. Ktoś, kto spędził kilka miesięcy
w Polsce stanu wojennego (pewien Szwajcar) mówi: tak, ich wiersze to przej-
mująca – i monotonna – skarga. Ale wcale nie żyją aż tak źle. Wieczorem
zwierają się w przyjacielskich kręgach, piją dużo wódki, jedzą dość smacz-
nie, z triumfem i szyderstwem jednocześnie wykładają na stół przysłane
z Zachodu frykasy. Ich życie erotyczne (tu Szwajcar skromnie opuścił oczy)
też wydało mi sie dość obfite i wcale nie tak katolickie, jakby się można było
spodziewać, lch bojownicy o wolność są bardzo dzielni, to trzeba przyznać,
ale też straszliwie próżni, za każdy tydzień aresztu domagają się miesiąca
adoracji. Odniosłem wrażenie, że literatura – pojmują ją jako skargę wła-
śnie – wisi nad nimi, jak ciężka, ołowiana chmura, przymus (ani trochę
przyjemności). I oni albo nie chcą, albo nie są w stanie wypowiedzieć swego
BIBLIOTEKA NARODOWA 96
solidarność i samotność
Śmierć Rilkego
Z książki, której autorem jest J. F. Angelozz, dowiedziałem się szczegółów
związanych z okolicznościami śmierci Rilkego. Rilke umarł na białaczkę.
Cierpiał bardzo w ostatnich tygodniach i dniach. Lekarz opiekujący się
chorym, dr Haemmerli, tak pisał o swoim pacjencie: „Myśl o śmierci była
BIBLIOTEKA NARODOWA 97
solidarność i samotność
dla niego tak przerażająca, unikał jej do tego stopnia, że ani razu nie za-
pytał, na jaką cierpi chorobę, i nigdy w tym co mówił nie brał pod uwagę
możliwości śmierci”. Zmarł 29 grudnia 1926 nad ranem w szwajcarskim
sanatorium w Valmont.
Kto umarł w sanatorium w Valmont? Jeden z największych znawców
śmierci, jakich wydała sztuka europejska. Od lat w wierszach i w listach
zajmował się obłaskawianiem śmierci. Chciał, żeby w pewnym sensie stała
się częścią życia, żeby stopiła się z życiem. „Elegie duinejskie” były triumfem
nad śmiercią. Rilke marzył o tym, żeby rzeczy widzialne przenieść w sferę
duchową, uczynić je niewidzialnymi, zachować je, utrwalić. Nic innego nie
robił przez całe życie. Listy, wiersze, powieść o Maltem, są nieustającą nigdy
próbą oswojenia życia – i śmierci, przeniesienia ich w bezpieczne miejsce,
przemiany w obraz, w myśl.
I oto Rilke umiera. „Myśl o śmierci była dla niego tak przerażająca…”.
W Szwajcarii, w sanatorium, umiera w 51-szym roku życia mężczyzna,
którego powołaniem było oswajanie śmierci. Jeden z najwybitniejszych
przedstawicieli tego powołania, tego zawodu. Czytelniku, nie wolno ci po-
myśleć, że ja choć przez chwilę zarzucam Rilkemu słabość, brak męstwa.
Z przejęciem myślę o tym, że istnieje nieusuwalna granica między życiem
duchowym i elementarnym życiem, na którym rośnie tamto, swobodniejsze,
tworzące kształty. Jeżeli nawet Rilke… Jeżeli nawet on w chwili ostatecznej
nie znajduje oparcia w wynikach własnej pracy duchowej – czyż to nie
znaczy, że tylko część życia – i część śmierci – poddaje się duchowej meta-
morfozie, natomiast pod nią kryje się twarda, okrutna warstwa, obojętna
na zaklęcia, słowa i obrazy, wiecznie zamarznięta ziemia. Musiałoby to
oznaczać, że życie duchowe, tworząc w nas nowe przestrzenie, ofiarowując
nam nieprzebrane bogactwo wrażeń i metafor, dzięki którym kreujemy
nowe światy, ukośne światy, wsunięte między rzeczy realne jak zakładka
w książkę, pozostawia w nas zarazem kogoś, kim byliśmy zawsze i kim
pozostaniemy, nie poddającego się przemianom człowieka naturalnego,
bojącego się piorunów i śmierci, łakomego dzikusa, który szuka schronie-
nia, suchej jaskini, i przede wszystkim, następnego dnia, nowego wschodu
słońca, ponieważ nie godzi się absolutnie z wyobrażeniem końca; ostatniego
zachodu słońca, ostatniej kolacji, ostatniej pieszczoty miłosnej, ostatniego
snu, ostatniej czereśni.
BIBLIOTEKA NARODOWA 98
solidarność i samotność
Niemożliwe
Mam wyrazić siebie. Wypowiedzieć siebie. Ale skąd mam wiedzieć, jaki ja
jestem? To inni mnie znają, oni powinni mówić za mnie i o mnie. A jednał:
każdy mówi o sobie, wiedziony zwykłym, grubym egoizmem. Gdyby brać
pod uwagę dyspozycje poznawcze, należałoby raczej mówić za innych,
o innych. Są jednak krótkie chwile, kiedy domyślam się, kim jestem. Dzieje
się tak na przykład wtedy, gdy czytam czyjąś książkę i śledzę z napięciem
grę, jaką w niej toczy z prawdą autor, badający różne hipotezy samego siebie
i świata. Nie odnoszę wtedy wrażenia, by ów autor naprawdę wypowiadał
siebie, ale pewien sposób obracania hipotezami, przykładania niewidoczne-
go ja do surowców myśli czy historii, zdradza mistrza tej czy innej kategorii
lub rasy, sangwinika lub choleryka, stoika lub poszukiwacza Boga. I czuje
wtedy, że w tym krótkim błysku identyfikacji odzywa się także i moje ja,
ośmielone zręcznością nieznajomego przybysza. W podobny sposób roz-
poznają się dzieci, które, ledwie się spotkają, zaczynają się bawić z sobą,
ignorując dorosłych i ich inteligentne rozmowy.
Heglowskie ukąszenie
W „Zniewolonym umyśle” Czesław Miłosz mówi o heglowskim ukąszeniu,
to jest o porażeniu umysłów rzekomą nieuchronnością postępów dialek-
tyki – i Armii Czerwonej. Do dziś trwa spór, czy Miłosz miał rację. Jego
przeciwnicy twierdzą, że nie było żadnego ukąszenia, tylko strach, strach
przed strachem, żądza kariery, potrzeba bezpieczeństwa, pieniędzy i miesz-
kania w Warszawie, oraz stary, dobry konformizm.
Ale przecież skutki heglowskiego pocałunku widoczne są jeszcze dzisiaj.
Teraz nie objawiają się już w wierności partii komunistycznej, tylko w iście
BIBLIOTEKA NARODOWA 99
solidarność i samotność
Zło
Nim powstał totalitaryzm, zło w różnych dawkach rozdzielone było po-
między ludzi dość sprawiedliwie, na tyle, na ile pozwalało na to jarzmo
grzechu pierworodnego. Totalitaryzm zmienia równowagę sił w sposób
zupełnie niesłychany: wydaje się, że zabiera ludziom tkwiące w nich zło
i monopolizuje je dla siebie, tak samo, jak zmonopolizował wszystko inne,
ekonomię, politykę, kulturę. Państwo staje się największym i bodaj jedynym
złoczyńcą, chociaż z konieczności złoczyńcą, który z krzywym uśmiechem
musi też karmić, odziewać, leczyć i nawet bawić swoich zakładników. (Czy
trzeba dodawać, że są źle ubrani, nie dojadają, często chorują, a dowcipy
muszą wymyślać sami?)
Dlatego niemożliwe są tu powieści kryminalne: zawsze wiadomo kto
jest winowajcą – państwo.
Ta sytuacja jest groźniejsza, niż mogłoby się w pierwszej chwili wydawać.
Totalitaryzm głęboko rani nasze poczucie sprawiedliwości, ponieważ prze-
stajemy surowo osądzać samych siebie. Odbiera nam ciężar życia, przekreśla
możliwość skruchy. Lubimy mówić o godności, ale czym jest godność, jeśli
pod nią nie ma ciężaru winy, sprawiedliwości? Platońskie Wielkie Zwierzę
zbyt łatwo czyni nas ludźmi. Jesteśmy dobrzy, ponieważ nie pozwolono
nam zakosztować wyboru między dobrem i złem, odebrano nam to, czym
mogły się cieszyć – i dręczyć – niezliczone pokolenia przed nami. Jesteśmy
dobrzy, lubimy retorykę, potępiamy rzeczy oczywiste, chętnie przyjmuje-
my cudze współczucie. Kto odda nam prawdziwe życie, ryzyko wyboru,
Hierarchia
Jeżeli myśleć – i mówić – poważnie, uznać trzeba, iż budowa świata jest
natury hierarchicznej. Hierarchia wartości, ludzi, zdarzeń i obowiązków,
podobnie jak dzieł sztuki i myśli, jest czymś niezachwianym i ścisłym.
Problem, i to bardzo trudny, polega na tym, że ta bezwzględna hierarchia
ukryta jest w rzeczach, a umysły rzadko tylko potrafią ją wykryć, zobaczyć,
a jeszcze rzadziej nazwać i utrwalić w słowie czy obrazie.
Jednakże buntownicy różnych odmian i gatunków nie mają racji, gdy
zwracają swój gniew przeciwko fioletom biskupów i królewskim koronom.
Ich protest kieruje się przeciwko złudzeniom optycznym, przeciwko fałszy-
wym biskupom, nieudanym królom, tchórzliwym generałom i skorumpo-
wanym ministrom. Nie mają racji, chociaż w świecie częściej natrafiamy
na fałszerzy hierarchii niż na tych, co ją z talentem ucieleśniają.
Prawdziwej hierarchii nie da się zaatakować, podobnie jak nie sposób
sprzeciwiać się temu, że akacje kwitną, albo temu, że młode koty zaraz
po urodzeniu są zupełnie ślepe.
Natomiast jedną z największych przyjemności, płynących z obcowania
z dziełami sztuki, jest ponowne radosne utwierdzenie się w przekonaniu,
że hierarchia jednak istnieje. Hierarchia a raczej trzeba by powiedzieć hie-
rarchie, gdyż chodzi tu o układy i struktury tak skomplikowane, że możemy
je postrzegać czy przeczuwać nie dłużej, niż trwa uniesienie artystycznej
kontemplacji. Wtedy jednak możemy je, w jednym okamgnieniu, zobaczyć,
tak jak się czasem widzi z samolotu, przez chmury, łańcuch górski – ciemne
doliny i ośnieżone szczyty.
Dwa królestwa
Otwieram tom listów Gottfrieda Benna i natrafiam na następujący frag-
ment: „Puch i sztuka są udziałem nie zwycięskich, lecz pokonanych istot.
Zdania tego jestem pewien, podobnie jak i tego, że żadne urzeczywistnienie
nigdy się nie zdarza. Jest tylko forma i myśl. Wniosku tego nie znajdzie
pani u Nietzschego, chyba że go ukrył. Jego blond bestia czy też rozdział
poświęcony hodowli to wciąż jeszcze marzenia o pojednaniu ducha i władzy,
potęgi. To się skończyło. Istnieją dwa królestwa (zwei Reiche)”. (List do Iny
Seidel z 30.IX.1934).
Tak jest, istnieją dwa królestwa, obojętnie, kto to napisze – niemiecki
poeta, który przez chwilę zachwycał się narodowym socjalizmem a potem
przeżył przykre rozczarowanie i wybrał, jak to formułuje w innym liście,
„arystokratyczną formę emigracji”, czyli schronił się w armii, jako lekarz
wojskowy. Obojętnie, kto to pisze, już dzieci powinny wiedzieć, że istnieją
dwa królestwa, przynajmniej dwa, więc powinniśmy mieć po dwa pasz-
porty, dwa obywatelstwa, dwie emigracje. I dwóch władców, oczywiście,
historie i ducha.
Chociaż nie idzie tu – jak mówi Benn – o istoty zwycięskie czy też po-
konane. Idzie o tych, którzy nie wzięli udziału w walce.
Śmieszność i groza
Mam przed sobą fotografię, przedstawiającą jedną z niezliczonych konfe-
rencji partyjnych, odbywających się każdego miesiąca w Polsce. Dzieje się to
w Krakowie. Mówca klaszcze (oklaskuje samego siebie). Słuchacze klaszczą
(oklaskują mówcę). Na ścianie zawieszony jest wielki transparent, głoszący
aktualne hasło – nie przepisuję go, gdyż szybko straci swą aktualność.
Oto atmosfera cyrku, w którym równowaga między budzącymi grozę
tygrysami i zabawnymi klownami została naruszana, na arenie występują
prawie wyłącznie klowni o wielkich, czerwonych nochalach. Ktoś, kto zna
się trochę na kategoriach estetycznych i spojrzy na tę fotografię, od razu za-
uważy, że nasuwa ona na myśl nie Eurypidesa, tylko Plautusa – śmieszność.
A jednak śmieszność sąsiaduje z grozą. Na tym może polega nowość
imperium poststalinowskiego, że udało się tu wytworzyć pole, w którym
obie te kategorie istnieją tuż obok siebie. Zasadę można tak sformułować:
na co dzień będziecie mieli do czynienia z komedią, ze śmiesznością. Proszę
bardzo, możecie sobie żartować, drwić, to nie jest zabronione. Gdybyście
natomiast chcieli zniszczyć śmieszność, gdybyście, szukając życia praw-
dziwego, dramatycznego, odepchnęli komedię, natraficie zaraz na ukryte
nieco głębiej pokłady grozy. Na arenie znowu pojawią się tygrysy a klowni
odsłonią swoje twarze.
Odebrać ziemię
Kiedyś, kilka lat temu, oprowadzałem po Krakowie jednego z moich przy-
jaciół, niezwykłego człowieka, opozycjonistę. Chciałem mu zrobić przy-
jemność i pokazać miejsca nie zaznaczone w żadnym przewodniku, odkryć
przed nim trasy moich spacerów, przecinające miasto ukośnie, przez ogrody,
parki, sady, w pobliżu starych mieszczańskich kamienic i renesansowych
kościołów. Wyszliśmy więc rano z domu, pojechaliśmy tramwajem na ulicę
Dietla i stamtąd, przez pewną bramę, pewnym skrótem, dostaliśmy się
na Kazimierz, po którym krążyliśmy długo. Szybko jednak spostrzegłem,
że mój przyjaciel nie zwraca uwagi na mury i drzewa, tylko mówi o ruchu
opozycyjnym, o jego perspektywach, szansach i zagrożeniach.
Oto co znaczy – odebrać ziemię. Podboje terytorialne nie polegają tylko
na zmianach granic i na narzuceniu niechcianego rządu. Dają o sobie znać
także i w ten sposób, że przestajemy widzieć ziemię. Ziemia, to co stale, to
co się odnawia w porach roku i w naszych myślach, ziemia – przedmiot
kontemplacji przestaje nas interesować. Gorączkowo myślimy o zmianach,
pasjonuje nas ruch zmierzający do poprawy sytuacji.
W gazetach prowadzących dział ogłoszeń, pojawiają się zwykle rubry-
ki zatytułowane „ruchomości” i „nieruchomości”. Podobnie moglibyśmy
zinwentaryzować cały świat. Zarówno nastroje rewolucyjne jak i kontrre-
wolucyjne sprawiają, że pociągają nas „ruchomości”, zapominamy o „nieru-
chomościach”. Zajmujemy się tym wszystkim, co da się zmienić, przesunąć,
przewieźć, naprawić lub zepsuć.
Nie lekceważę „ruchomości”; gdyby o nich zapomnieć, także i „nie-
ruchomości” zostałyby pokrzywdzone. Nawet jeśli z największą uwagą
i zainteresowaniem przypatrujemy się ziemi, nie powinniśmy zapominać
o poruszających się po jej powierzchni pojazdach – rowerach, dorożkach,
rydwanach, samochodach i czołgach.
Hegel i Keats
W tradycji europejskiej Heglowi przeciwstawia się zwykle Kierkegaarda,
co jest uzasadnione i historycznie, i rzeczowo. Lecz choreograficz-
ne zajęcie ustawiania filozofów i pisarzy w pary można ciągnąć dalej.
Ostatecznie obaj oni, i Hegel i Kierkegaard, byli szalonymi dialektyka-
mi. Hegel w dodatku był detektywem, wierzącym, podobnie jak wszy-
scy policjanci, w trywialną regułę, zgodnie z którą przestępca zawsze
wraca na miejsce zbrodni. Dlatego też zbudował system, gdzie, jeśli do-
brze pamiętam, Absolut powołuje do życia świat, potem opuszcza go,
odchodzi, aż wreszcie wraca, naprawdę wraca na miejsce zbrodni, a tam
już czeka z nakazem aresztowania inspektor Hegel (w dodatku oka-
zuje się, że to on jest Bogiem). Kierkegaard był skromniejszy, krążył
gorączkowo po Kopenhadze, czytał Biblię, słuchał Mozarta – po to,
by go oskarżyć.
Jeśli jednak chce się znaleźć kogoś całkiem innego niż pruski filozof,
sięgnąć trzeba gdzie indziej. Na przykład po Johna Keatsa, młodo zmar-
łego poetę. Keats wierzył, że rzeczy istnieją, że niektóre z nich są piękne.
Wierzył, a raczej po prostu wiedział, że granica rzeczy jest twarda. Skoro
coś jest, to jest. Łąki i drzewa istnieją naprawdę i nasz zachwyt także nie jest
złudzeniem, chociaż nie może trwać wiecznie. Słowik ukryty w gałęziach
drzewa nie prowadzi Keatsa wcale do rozważań natury teologicznej czy
historiozoficznej. Keats nie sprzeciwia się słowikowi i nie podaje w wątpli-
wość jego zmysłowej natury, ponieważ słyszy jego śpiew, jest oszołomiony
i szczęśliwy.
Rzeczy istnieją, chmury przesuwają się wolno po niebie, strumie-
nie górskie spadają lekką pianą na kamienie, sosny kołyszą się na wie-
trze i skrzypią ich pnie. Światu należy się hołd. Śpiew słowika jest za-
razem ostateczny i bezwzględny, i niepodważalny, lecz kryje się w nim
też niejasne pragnienie, by odpowiedział mu inny śpiew, na przykład
wiersz Keatsa.
Być w niewoli
To, że znajdziemy się w niewoli, może się zdarzyć.
Jednej tylko rzeczy należy uniknąć za wszelką cenę – nie stać się nie-
wolnikiem.
Samotność
B.: – Czy samotność jest czymś nieco chorobliwym, posępnym – jak
młodzieńcza depresja, dręcząca licealistów? Jeżeli tak, to, przyznam, nie
rozumiem twojego przewodu myślowego, bo przecież jednocześnie mówisz
o odrodzeniu się życia, o kuszącym słowie „tak”.
A.: – Nie, samotność nie jest, nie musi być melancholijna i smutna, wcale
nie. Może, przeciwnie, wiązać się z przeżyciem pełni. Wobec bogactwa
świata jesteśmy często bezradni, dostrzegamy tylko pojedyncze fragmenty,
strzępy. To samo dzieje się, gdy stajemy przed płótnem, przed obrazem,
wiszącym w muzeum: musimy się cofnąć o parę kroków, żeby ogarnąć
całość malowidła. Samotność to właśnie kilka kroków oddalenia. Istnieją
przecież dwa bogactwa, dwie siły, bardzo do siebie podobne i jednocześnie
zupełnie inne. Jedna tkwi w samym święcie, w ludziach, którzy działają,
walczą, kochają. Jej autorem jest Bóg. Druga natomiast wypowiada się
w obrazach, książkach, w muzyce, w filmach – i jest echem pierwszej. Jej
autorami są ludzie. Samotność to cicha strefa między dwoma zgiełkami.
namiętności jeszcze tak blisko i poufale, jakby to było jajko o cienkiej sko-
rupce, pod którą wyczuwa się sklejone piórka pisklęcia.
Chodzi więc o kształt, lecz nie o kształt byle jaki, gdyż kształt nieudany
jest kiczem albo nudą; złe moce, złośliwe namiętności bardzo są wtedy
zadowolone, gdy kształt nudny, konwencjonalny, nieudany wcale ich nie
poskramia, nie czesze, nie zmusza do posłuszeństwa, jest jak widelec, którym
ktoś chciałby zagrodzić drogę Missisipi.
Nie można powiedzieć, by stosunek sił był korzystny dla kształtu, nawet
najbardziej udanego. Nie chcę być pesymistą, ale przecież tyle się pojawia
złych, poronionych kształtów, tyle widelców, które udają, że są łyżkami.
Kształt udany to pewnego rodzaju kompromis z chaosem. Kształt trzyma
chaos w śmiertelnym uścisku, wszystkie mięśnie kształtu są boleśnie – ale
i radośnie – napięte, i dzięki temu, tak, dzięki temu, kształt karmi się cha-
osem, powiększa się o odłamki chaosu, staje się silniejszy, odporniejszy, tak
jakby został zaszczepiony przeciwko czarnej ospie. Flamenco na przykład
karmi się namiętnością, i to jak! Czym byłoby bez niej – etnograficznym
zapisem, muzealną ciekawostką.
Ale stosunek sił nie jest korzystny dla kształtu. Bo przecież biedna
Carmen ginie, złe moce zwyciężają. We wszystkich salach kinowych Carmen
ginie. We wszystkich wersjach i wariantach. U Mériméego, u Carlosa Saury,
u Petera Brooka, w operze i w kinie, w noweli, wszędzie. W Mediolanie
i w Paryżu, w Nowym Jorku i w Krakowie Carmen musi zginąć. Nie wy-
starczyło kształtu, by wchłonąć, związać złe siły. Niedużo brakowało, ale
jednak nie wystarczyło kształtu. Kształtu jest zawsze za mało.
Antonio zabija Carmen, i to wcale nie w rytmie flamenco. W rytmie
flamenco nie można zabić, można tylko udawać, igrać ze śmiercią i z ży-
ciem, i z zazdrością. Antonio zabija Carmen poza rytmem. Szkoda. Taki
udany kształt, radosny rytm, a jednak nie zdołał okiełznać ciemnych mocy.
Nieomal mu się to udało, przez długi czas złe moce trzymane były pod pan-
tofelkiem flamenco, były zduszone, obezwładnione. Potem wymknęły się
z uwięzi.
Lecz nie uciekly z ekranu i z sali kinowej, bo, mimo że oswobodziły się
spod władzy flamenco, i tak pozostały w dalszym ciągu niewolnikami reży-
sera, i nawet zabijając musiały stosować się do pewnego rytmu. Dlatego też
moje lekkie Ego wcale się nie zmartwiło zabójstwem Carmen; zachowywało
się tak, jakby nic złego się nie wydarzyło. Lekkie Ego jest lekkomyślne i do-
piero z dużym opóźnieniem odzyskuje przytomność, zdaje sobie sprawę gdy
już jest za późno – że kształtu jest za mało i że to właśnie ono jest najbardziej
zagrożone, bo jego ciężki brat, Kain, już się szykuje do powrotu, ostrzy sobie
zęby, przygotowuje zemstę, zaraz tu będzie, bezkształtny jak rtęć.
Film się kończy. Carmen nie żyje. Rytm flamenco pulsuje jeszcze we
mnie. Zapalają się żółtawe światła lamp; odsłaniają salę kinową z jej gip-
sowymi sztukami. Wynurzają się z ciemności pluszowe fotele. Na pod-
łodze leży skręcony zwitek papieru, opakowanie cukierka. Garstka wi-
dzów, moich bliźnich, bladych; milczących, podnosi się z miejsc. Ktoś
szuka parasola. Para poróżnionych kochanków zmierza ku wyjściu. Oboje
mają tak mocno zaciśnięte usta, że będą milczeli jeszcze przez dwa lata.
Jakiś młody chłopak wciąż siedzi w fotelu, z odrzuconą do tylu głową.
Nie wiem czy śpi, czy marzy o flamenco. Na ekranie pojawiają się ostat-
nie napisy, nazwiska fryzjerów, dekoratorów, krawców i szewców, którzy
pomagali Carlosowi Saurze. Sześćdziesięcioletni mężczyzna studiuje te
napisy uważnie, jakby to, kto uszył buty, śmiertelne buty dla Carmen, było
rzeczą najwyższej wagi. Wreszcie ciemnoczerwona kurtyna zasłania ekran
i jednocześnie odzywa się inna muzyka, silny rytm rocka i szum wentyla-
tora. Z góry sali zaczynają napływać nowi widzowie, ci co chcą zobaczyć
następny seans; jeszcze nie przemienieni, rozmawiają na obojętne tematy,
przynoszą ze sobą gazety.
Znowu przerwa. Nitka rzeczywistości staje się tak cienka, że mogłoby ją
przerwać każde gwałtowniejsze poruszenie. Przez labirynt schodów i długą,
ciemną bramę wychodzę na ulicę. Jeszcze jest jasno, pada deszcz, samo-
chody jak delfiny torują sobie drogę, wielkie armie przechodniów mijają
się obojętnie, tasują się, spotykają się bez słowa, wracają z odległych pól
bitewnych, spod Verdun, z biur, fabryk i restauracji.
Nic się nie zmieniło. Bo cóż znaczy dla świata przemiana chaosu we
flamenco? Świat zajmuje się innymi rzeczami, ma tyle do zrobienia w szpi-
talach, na giełdach finansowych, w koszarach, na posiedzeniach, rad mini-
strów i na wyścigach konnych, w obozach koncentracyjnych i na wernisa-
żach; także, na swój sposób, prowadzi swoją skomplikowaną grę, w której
chaos i kształt polują na siebie nawzajem, niestrudzenie, bez chwili odpo-
czynku i bez końca, zmęczone walką, nieprzejednane.
owocu, lecz wyłuskany spod spódnic materii i wrażeń – czy nie schnie jak
orzeszek zbyt długo przechowywany w spiżarnii?
Nagle spostrzegam, że ani tu, ani tam nie mogę zostać na zawsze, na stałe;
ani w chaotycznym wielkim mieście, ani w obrazie. Gdy jestem w jednym,
tęsknię do drugiego. Muszę postępować jak mąż stanu, polityk małego kraju,
leżącego między dwiema potęgami: jedynym ratunkiem są sojusze z jednym
sąsiadem przeciw drugiemu, i z drugim przeciw pierwszemu, ze sztuką
przeciw niespokojnej rzeczywistości, i z rzeczywistością przeciw doskonałej
sztuce, z kształtem przeciw chaosowi, i z chaosem przeciw kształtowi. Muszę
przenosić się z miejsca na miejsce, wciąż być w ruchu, w podróży, szukając
kształtu, który jest wyzwoleniem, i potem bezkształtu, uwalniającego mnie
także i z tego wyzwolenia. Muszę szukać kształtów, i próbować tworzyć
własne, i wzmacniać stronnictwo kształtów, uważać się za jego zwolennika,
i jednocześnie nie ufać zanadto kamiennemu spokojowi sztuki, i jeszcze
mniej dowierzać chaosowi, który jest taki podstępny i nieszczery, i złośliwy.
Gdzie zamieszkać? Czy ciągle w hotelu, w pensjonacie, w małym mieście,
gdzie już po paru dniach pokazuje się mnie palcem jako cudzoziemca?
Każde miasteczko jest partyjne, należy albo do partii kształtu, albo do partii
chaosu. Aktywiści obu ugrupowań są wobec mnie krytyczni, żądają, żebym
się zdecydował nareszcie, zdeklarował, po czyjej jestem stronie. Odbywam
z nimi niekończące się narady, niekiedy świat zastaje nas w oberży, nad pu-
stymi szklankami. Butelki po winie, smukłe jak postacie El Greca, wznoszą
się nad obrusem lub leżą na podłodze. Kim jesteś, pytają mnie wysłannicy
kształtu. Widzieliśmy cię jak wchodziłeś do świątyni chaosu. Bywasz w mu-
zeach – atakują mnie działacze bezkształtu. Wracam do pensjonatu, pakuję
się i jadę dalej. Z autobusu widzę gwiazdę poranną, blednącą w promieniach
wschodzącego słońca. Na horyzoncie sine wzgórza Toskanii albo lasy Gór
Świętokrzyskich. I znowu miasto, i znowu ulica, zmierzch, i tłum ludzi,
którzy krążą jak wielkie gromady atomów. Mężczyźni niosą swoje bezcenne
teczki, w których kryją się archiwa wojny trzydziestoleniej i bułka z kiełbasą,
nadgryzione jabłko i widokówka przedstawiająca plac św. Piotra w Rzymie.
Nad wszystkimi miastami krążą jaskółki, zataczają wielkie kola, lecz
tych kół nie widać na niebie, to jest naprawdę niewidzialna geometria,
gdyby nie gwizd jaskółek byłoby coś zupełnie nierzeczywistego w ich locie.
Zaczyna padać deszcz, parasole rozkwitają jak kwiaty wiśni, znowu jest
więcej chaosu niż kształtu, kontury miasta zacierają się w mżawce, we mgle,
potem w śniegu, ulica znika, tylko czasem wyłaniają się czarne sylwetki
kobiet w żałobie, ponieważ tylko kobiety wiedzą czym jest żałoba i czym są
narodziny dziecka, i płacz w nocy, gdy nikt nie słyszy, i wielki żal, którego
nic nie ukoi, o którym można tylko zapomnieć. Ale wtedy trzeba zapomnieć
także o sobie, trochę umrzeć, żeby ulżyć zbyt czujnej pamięci.
Potem znowu niebo się przejaśnia. Unoszę głowę i widzę obłoki ścigane
przez wiatr. Wiatr bawi się nimi, wciąż je inaczej modeluje, zmienia ich for-
my, ciężkie i ponure chmury rozrywa, szarpie, wyciąga z nich długie, błysz-
czące wstążki, zwalnia, przyśpiesza, popycha, nakazuje im płynąć razem,
jak na wycieczce szkolnej, potem rozdziela, jakby chciał z każdą z osobna
porozmawiać, zmiata je, przez chwilę niebo jest całkiem czyste, ale to nie
trwa długo, eskadra cumulusów pokazuje się nieśmiało i rośnie jak statek
flagowy, zbliża się, słychać szum żagli, nawoływania marynarzy, świst lin.
Wiem, że Bóg musiałby być jednocześnie i kształtem, i bezkształtem.