Professional Documents
Culture Documents
Hermanowicz J. - Przeżyłem sowieckie łagry (Chiny-Sybir-Moskwa)
Hermanowicz J. - Przeżyłem sowieckie łagry (Chiny-Sybir-Moskwa)
Hermanowicz J. - Przeżyłem sowieckie łagry (Chiny-Sybir-Moskwa)
SŁOWO WSTĘPNE
5
WSTĘP OD AUTORA
9
CZĘŚĆ PIERWSZA
OD HARBINA DO CZYTY.
WIĘZIENIE
1
PRZED PAMIĘTNYM BOŻYM NARODZENIEM
23
2
JAK NAS „UKRADLI”?
30
3
„NO... I POJECHALIŚMY!”
37
4
JAK NAS „SPRZEDAWALI”
44
5
WIĘZIENIE
49
6
GŁODÓWKA
55
7
ŚLEDZTWO
59
8
NADCHODZI CZAS DOŚWIADCZENIA
68
9
KOSZMAR
76
10
KUSZENIE
82
11
ZAKOŃCZENIE ŚLEDZTWA.
ARTYKUŁ 206
89
12
GDZIEŻ SĄD?
93
13
CZEKAMY
101
14
„25” I W DROGĘ...
105
15
IRKUCK
no
16
I GDZIEŻ DALEJ?
116
CZĘŚĆ DRUGA
WĘDRÓWKA PO ŁAGRACH
1
TAJSZET
123
2
„BLAT” I „BŁATNYJE”
132
3
CZAS JUŻ JEŚĆ
139
4
BRACK
146
5
SZPITAL CENTRALNY
152
6
I ZNÓW CHULIGANI
155
7
I JESZCZE W SZPITALU
162
8
PRZEWODNIK NIEWIDOMYCH
171
9
KRZYŻOWA DROGA
180
10
ARCHIMANDRYTA FABIAN ABRANTOWICZ
187
11
ARCHIMANDRYTA ANDRZEJ CIKOTO
192
12
DUCHOWIEŃSTWO
198
13
MSZE ŚWIĘTE W OBOZIE
206
14
ŁAGIER 020
214
15
„A KTO JEST MOIM BLIŹNIM?” (ŁK 10, 29)
223
16
KRADZIEŻE
230
17
I JA TEŻ WPADŁEM
236
18
CZY JUŻ CZAS MI UMIERAĆ?
244
19
ZNÓW W SZPITALU
250
20
„NIE UMRĘ, LECZ BĘDĘ ŻYŁ” (PS 118, 17)
256
21
ŁAGIER 0,7
263
CZĘŚĆ TRZECIA
BLIŻEJ WOLNOŚCI
1
KOMISÓWKA
275
2
SNY I WRÓŻBY
285
3
MOI TOWARZYSZE I PRZYJACIELE
293
4
ZBIEGOWIE
307
5
PROKURATORZY I ADWOKACI
3 i4
6
ZE ZŁA DOBRO
318
7
ZWOLNIĆ !
326
8
OPIESZAŁA WOLNOŚĆ
334
9
CZEKAJ!
339
10
NA ZACHÓD
347
11
NA POŁUDNIE... POĆMA NR 1
353
12
I ZNÓW MOSKWA
360
Ludzki los przed wiekami obrazo
wano diagramem labiryntu, co wy
rażało konieczność drogi, która
z chaosu wieść miała ku jasnemu
celowi. Dziś gdy symbolem nasze
go życia - jak chce tego Roland
Barthes - stał się pędzący samo
chód, o tę dawną pewność trudno.
I choć świat, w co naiwnie wierzy
my, przestał być dla nas zagadką,
los ani trochę nie stał się mniej ta
jemniczy. Przeciwnie. Coraz więcej
w nas lęków, obaw czy pytań, któ
rych boimy się jak trądu. Te najważ
niejsze z nich wywołujemy w na
szym cyklu 'losy'. Stawiamy je nie
po to, by drażnić lub budzić uśpio
ne w naś demony, lecz by przy
wołać dawną świadomość celu.
SŁOWO WSTĘPNE
Jan K o s m o w s k i M I C
5
prawdy, gdyż wychowywani byli w domach sierot, gdzie
zamiast miłości krzewiona była nienawiść do wartości
chrześcijańskich. Pisał o tym tymi słowami: „Wzniosłe
hasła bezbożników rodzą sprytnych „błatnych”, często
kroć gorszych od dzikich zwierząt, a państwo gdy zbu
rzyło świątynie, musi ratować się więzieniami. [...] Gdy
doświadczyliśmy rzeczy o wiele gorszych, zamieniliśmy
gniew na miłość. Bo „błatni” - to ludzie bardzo nie
szczęśliwi. Od wczesnej młodości wzrastali w głodzie
i chłodzie, ustawicznie gorszeni złymi przykładami. D o
znawali krzywd, spotykali się wszędzie z ordynarnym
słownictwem, żyli w wiecznym zakłamaniu, jak więc
mogli wyrosnąć na uczciwych ludzi”.
Ksiądz Hermanowicz w swojej książce wymienia
wielu towarzyszy niedoli, zesłańców, których podzi
wia za dobroć, poświęcanie się dla dobra innych i to
w warunkach kiedy taka postawa naprawdę wymagała
heroizmu. Często bowiem najmniejsze nawet okruchy
zwykłej życzliwości, braterskiej, bezinteresownej m i
łości okazane w postaci słowa pociechy czy odrobiny
chleba, udzielonego z własnej głodowej racji, dodawały
zrezygnowanym nędzarzom otuchy i budziły nadzieję.
Dzięki takim odruchom serca, niejednemu udało się
przetrwać beznadziejne dni rozpaczy, choroby, ponie
wierki, nędzy i straszliwego głodu. Wiele osób mimo
wszystko potrafiło zachować ludzką godność w miej
scu poniżenia, krzywdy i zagrożenia życia. H erm a
nowicz podkreśla dobitnie, że taka postawa budziła
respekt i szacunek, także wśród ludzi całkowicie zde
moralizowanych. Był przekonany, że nie można usta
wać w zarażaniu dobrem i uczciwością nawet groźnych
6
kryminalistów, gdyż nie m a ludzi do końca straconych
i całkowicie złych.
Książka ta jest pokornym świadectwem wiary księ
dza Hermanowicza oraz jego współtowarzyszy z misji
harbińskiej. Liczne przykłady przytoczone w tej pracy
potwierdzają tezę, że m im o upodlenia, cierpień, utraty
wolności i ojczyzny, wiara pomagała łagiernikom za
chować godność, nadzieję i postawę miłosierdzia. Jest
też hołdem złożonym odwadze niezliczonych wiernych
- katolików, prawosławnych i innych - dla których sło
wa: Bóg, Honor i Ojczyzna nie były tylko pustym ha
słem ale codziennym sprawdzianem wierności tradycji
i Kościołowi.
Ważnym wątkiem „Wspomnień” jest życie religij
ne zesłańców, a także nielegalna praca duszpasterska
uwięzionych księży, zagrożona surowymi sankcjami.
Wynikała ona z potrzeby serca duchownych oraz była
odważną odpowiedzią na oczekiwania towarzyszy nie
doli. Jak wielką wartość miała dla nich Najświętsza
Ofiara sprawowana w tajemnicy, w kącie łagiernego
baraku, świadczy to świadectwo: „Trudno opisać na
szą radość! Po całej krzyżowej drodze, ta Msza przyszła
jak zmartwychwstanie. Pojęcie o tym mogą mieć tylko
szczęśliwcy, wybrani z wielu, uczestnicy i świadkowie;
reszta barakowego ludzkiego zbiorowiska krążyła wo
kół nas jak rojne mrowisko”. Lektura tych wspomnień
ukazuje nam duchowy profil księdza Hermanowicza.
Jawi się on czytelnikowi jako dojrzały chrześcijanin,
ufający w Bożą opatrzność nawet w najbardziej dram a
tycznych życiowych sytuacjach. W łagrach cieszył się
szacunkiem i życzliwością nie tylko innych zesłańców,
7
tzw. „politycznych”, ale był poważany także przez groź
ny element przestępczy.
Kim był ksiądz Józef Hermanowicz? Urodził się
w 1890 roku, w Holszanach na Wileńszczyźnie. W 1913
roku otrzymał święcenia kapłańskie. W roku 1924
wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów w klaszto
rze w Drui. Przez kilka lat działał w duszpasterstwie pa
rafialnym, a od 1932 roku pracował w mariańskiej misji
w Harbinie w Chinach. Kilkanaście lat pełnił tam obo
wiązki wychowawcy oraz wicedyrektora Liceum św. M i
kołaja. Charyzmatyczny wychowawca i pedagog, który
po objęciu w 1932 roku skromnej szkoły diecezjalnej,
w ciągu krótkiego czasu przekształcił ją w prestiżowe
i elitarne liceum, jedno z najlepszych w Mandżurii. Był
dobrym duchem misji harbińskiej. Obdarzony dużym
poczuciem hum oru oraz wieloma talentami. Pisał wier
sze, opowiadania i liczne artykuły o tematyce religijnej
i społecznej. Sercem, ciałem i duszą był zaangażowany
w sprawę odrodzenia narodowego na Białorusi.
Został aresztowany przez chińską milicję podczas
brutalnej akcji likwidacji misji w Harbinie 22 grud
nia 1948 roku, a następnie skazany na 25 lat pobytu
w sowieckich łagrach. W 1955 roku odzyskał wolność
i wyjechał do białoruskiego domu Marianów w Lon
dynie, gdzie aktywnie uczestniczył w religijnym, kul
turalnym i społecznym życiu białoruskiej emigracji.
Zmarł w 1978 roku. O jego ofiarnej i owocnej pracy
w Harbinie traktuje książka: J. Kosmowski, M a r ia ń s k a
m i s j a o b r z ą d k u b i z a n t y j s k o - s ł o w i a ń s k i e g o w H a r b in i e
(1 9 2 8 -1 9 4 8 ), Warszawa-Lublin 2011.
W STĘP OD A U TO R A
9
sionym w III wieku przed Chrystusem dla obrony
przed najazdami nomadów mongolskich.
Ważnym czynnikiem izolacji było również chińskie
pismo ideograficzne, które powstało około 2000 lat
przed Chrystusem i liczy przeszło 50 tysięcy znaków.
Wpłynęło ono na zjednoczenie wielu chińskich ludów
w jeden naród i jedno państwo, pom im o różnych języ
ków i dziesiątków narzeczy. Znaki pisma umożliwiają
Chińczykom porozumiewanie się między sobą, ale ten
„mur hieroglifów” nie pozwala obcym przeniknąć do
duszy Chińczyka.
Wreszcie ostatnim, współczesnym już czynnikiem
izolacji stał się komunizm. Jednak teraz Chiny kom u
nistyczne odwracają się nie tylko od krajów kapitali
stycznych, ale i od sowieckich towarzyszy. Nie dlatego,
by Chińczycy byli złymi komunistami, ale ze względu
na to, iż są to zupełnie inni ludzie, że psychika ich jest
zupełnie odmienna.
Chińczycy mają swoją starodawną kulturę, która
pod wpływem buddyzmu i konfucjonizmu stworzy
ła zwyczajowy kodeks życia rodzinnego, społeczne
go i państwowego. Kultura chińska opanowała przed
wiekami Japonię i Indochiny, wprowadzając tam swoje
pismo i obyczaje.
Charakterystyczne cechy Chińczyków, to poczucie
honoru, miłość ojczyzny, głęboki szacunek dla rodzi
ców i kult zmarłych przodków, przywiązanie do daw
nych obyczajów, wierność w dochowywaniu zobowią
zań, skromność, opanowanie, pracowitość, cierpliwość,
wytrwałość, oszczędność i zamiłowanie do handlu.
Toteż nie należy uważać Chińczyków za ludzi niekul-
lO
turalnych i stawiać ich na jednym poziomie z dziki
m i plemionami. Niektórzy lekkomyślnie wyśmiewają
chińskie ceremonie towarzyskie. Ich pokłony i inne
przejawy grzeczności i uprzejmości nie są pustą formą,
lecz wypływają z głębokiego przekonania i są szczere.
Gdyby misjonarze katoliccy przybywali do Chin
z pełnym zrozumieniem dla ich odwiecznej kultury
i nie okazywali wyższości, nie narzucali swych poglą
dów i stylu życia - jednym słowem, gdyby okazywali
należyty szacunek dla narodu i człowieka według za
chęty św. Pawła Apostoła i w duchu samego Chrystusa,
to już dawno całe Chiny mogłyby być katolickie.
Dusza chińska bardzo bliska jest chrześcijaństwu,
podatna na naukę i ducha Chrystusa. Katolicka liturgia
doskonale odpowiada chińskiej umysłowości, a zwłasz
cza wschodni obrządek katolicki miałby tu - jak sądzę
- jeszcze większe powodzenie przy odpowiednim do
stosowaniu do chińskiej muzyki i obyczajów. Warto
też pełnymi garściami czerpać ze skarbnicy mądrości
Buddy i Konfucjusza, brać wszystko, co w nich dobre
i piękne, zastępując pogańskie wierzenia moralnością
Chrystusową.
* * *
11
otwierały szkoły średnie. W Pekinie założono uni
wersytet katolicki, prowadzony przez ojców werbistów.
W Tiencinie uniwersytet mieli jezuici. Istniało tam też
ich muzeum. Uniwersytet w Szanghaju ze znanym wy
działem lekarskim, oraz ze stacjami: astronomiczną,
sejsmograficzną i meteorologiczną Oceanu Spokojne
go, również prowadzili ojcowie jezuici. Gdy zagrażała
burza, wystrzał armatni alarmował chińskich rybaków,
którzy szybko zwijali swe sieci.
Przy misjach katolickich organizowano ambula
toria, szpitale i zakłady dla sierot.
12
dwa miasta: stare chińskie Fu-Kia-Tien, i nowe - m ia
sto emigrantów, przeważnie Rosjan.
M andżuria była faktycznie krajem chińskim. Daw
nych mandżurów m ożna było znaleźć tylko w zapo
mnianych przez wszystkich zakątkach kraju.
Mandżuria, podobnie jak Chiny, m a naturalne
granice. Na północy rzeka Amur, na zachodzie stepy
mongolskie, na południu - Wielki Mur, Morze Żółte
i góry koreańskie, na wschodzie - rzeka Ussuri i góry
Małego Chinganu.
W roku 1931 M andżuria znalazła się w rękach Ja
pończyków. Aby jednak zachować pozory suwerenno
ści, obdarzyli oni M andżurię „samodzielnością”, dali jej
cesarza Puyi, a sami okrzyknęli się jej sprzymierzeńca
mi. Nowe państwo przyjęło nazwę Mandżukuo. C hiń
ska ludność nie uznawała jednak m iana „mandżurów”,
cesarza ani rządu.
Na ogół Chiny nie mogły uskarżać się na brak opie
kunów. Pod koniec ubiegłego stulecia rząd rosyjski
rozpoczął budowę linii kolejowej przez Mandżurię,
aby skrócić drogę do Władywostoku i Oceanu Wiel
kiego, i w podstępnym porozumieniu, wymógł tzw.
„dzierżawę” tych terenów na 99 lat. Prócz tego Rosja
przeprowadziła linię na południe przez Mukden do
Morza Żółtego. Powstały wtedy miasta: Nowy Harbin,
Dalnij, Port Artur i inne. Japończycy poczuli się zagro
żeni i rozpoczęli wojnę (1904-1905), w wyniku któ-
13
rej odebrali Rosji połowę południowej linii kolejowej
i nadmorską prowincję w Mandżurii.
Do końca ubiegłego wieku M andżuria była krajem
bardzo słabo zaludnionym i m ało znanym. Odkąd jed
nak rozpoczęto budowę kolei, M andżuria ściągnęła
na siebie uwagę całego świata. Okazało się, że jest to
kraj wielkich możliwości. Posiada potężne lasy (taj
gę), wielkie pokłady węgla, urodzajne ziemie, zdrowy
klimat i ma ogromne znaczenie strategiczne. W te
dy także Chińczycy „odkryli” Mandżurię. Napłynęła
tam olbrzymia fala chińskich pracowników rolnych.
Chwytali się każdej pracy, ale najbardziej pociągało ich
ogrodnictwo. Odwieczna motyka zastępowała C hiń
czykowi konia, pług i wszelkie maszyny. Do budowy
kolei zjechało z Rosji wielu specjalistów - inżynierów
i techników, kupców, a także różnych obieżyświatów.
W M andżurii zebrało się ponad trzysta tysięcy osied
leńców łącznie z tymi, którzy ocaleli z pogromu bia
łych generałów (Korczaka, Siemionowa i innych). Byli
to Rosjanie, Kozacy zabajkalscy, Ukraińcy, Polacy, Ży
dzi i Niemcy oraz trochę Litwinów, Białorusinów, Ło-
tyszów, Czechów i Estończyków.
W Harbinie były trzy kościoły katolickie. Jeden dla
Chińczyków i dwa dla emigracji - kościół p.w. św. Sta
nisława i św. Jozafata. Swoje świątynie posiadali też O r
mianie, starowiercy - popowcy, i ewangelicy, a Żydzi
dwie bardzo bogate synagogi.
Prawosławni mieli w Harbinie około trzydziestu
cerkwi. Niektóre z nich były olbrzymie i wprost ocieka
ły złotem. I w innych miastach, jak Chajłar, Mulin, oraz
zespole wiosek Trójrzecza powstały cerkwie i szkoły.
14
Harbin stał się ośrodkiem i metropolią prawosławnej
cerkwi w Chinach. M etropolita Melecjusz miał dwóch
biskupów sufraganów, Dym itra i Juwenala. Po rewolu
cji rosyjskiej zamieszkał w Harbinie biskup Kamczatki
Nestor. Wielu prawosławnych emigrantów osiadło też
w Szanghaju, Tiencinie i Pekinie. Zachowywali oni swe
stare zwyczaje. Na ogół, ten kto był zaradny i nie trw o
nił pieniędzy, mógł w M andżurii żyć spokojnie i do
statnio. Z Chińczykami natomiast można było jakoś
dojść do porozumienia.
Prawosławni Ukraińcy wybudowali w Harbinie
piękną cerkiew we własnym stylu.
Gdy w 1931 roku Japończycy niespodziewanie
zagarnęli Mandżurię, warunki życia się pogorszyły.
Konkurencja w handlu z Japończykami stała się nie
możliwa, gdyż byli oni całkowicie zwolnieni od po
datków. Ponadto nad wszystkimi zawisła niepewność
jutra i obawa przed konfliktem z Sowietami. Dlatego
wielu pospiesznie uciekało w głąb Chin, przeważnie do
Szanghaju, na Filipiny, do Ameryki lub Australii.
W grudniu 1945 roku, po krótkich walkach z Ja
pończykami, M andżurię zajął Związek Sowiecki. Har
bin oddano bez walki.
Wszystkich interesowało, jak ułożą się stosunki
w prawosławnej cerkwi. Duchowieństwo prawosławne
oddzieliło się bowiem od moskiewskiego patriarchatu
i przyłączyło do Zagranicznego Soboru w Jugosławii.
Wraz z władzami sowieckimi do Harbinu przybyła
delegacja patriarchy moskiewskiego, który wkrótce
włączył całą metropolię pod swą władzę w Moskwie,
a metropolitę Melecjusza zdjął z urzędu. Na jego miej
15
sce został wyznaczony biskup Nestor. W Harbinie dzi
wiono się, że Nestor, dotychczasowy opiekun m onar
chistów, tak szybko zdobył zaufanie patriarchy i władz
sowieckich. Istotnie był to człowiek obrotny, towarzy
ski, świetny mówca, który potrafił szybko dostosować
się do nowych warunków.
Tymczasem stary Melecjusz wkrótce umarł. Zda
wało się, że Nestor już ostatecznie um ocni się na sta
nowisku metropolity. I tak minęły trzy lata. Dla Cer
kwi nadszedł trudny czas. W szkołach zabroniono
nauki religii i usunięto ikony. M otłoch chiński niszczył
cmentarz prawosławny; dewastowano nagrobki, krzy
że i ogrodzenie. Nie oszczędzono również innych ne
kropolii. Pod naciskiem wiernych metropolita wystąpił
w obronie rabowanych miejsc pochówku, poprawiono
ogrodzenie i napady ustały.
Po trzech latach rządów komunistycznych w M an
dżurii zdawało się, że już skończono wysyłki do Związ
ku Sowieckiego, ale przyszłość niestety nie przyniosła
niczego dobrego.
Na wiosnę 1948 roku patriarcha moskiewski we
zwał Nestora na zjazd episkopatu zagranicznego. Głoś
no mówiono o tym w Harbinie. Podobno metropolita
przygotował chińskie regionalne podarunki dla pa
triarchy, a dla Stalina papierośnicę wysadzaną drogimi
kamieniami. Nestor odprawił nabożeństwo, wygłosił
płomienne kazanie i pożegnał się z wiernymi. Tymcza
sem na trzy dni przed wyjazdem milicja chińska na
padła na niego w nocy, aresztowała i osadziła w więzie
niu w Harbinie, w bardzo ciężkich warunkach. Później
odstawiono metropolitę do granicy sowieckiej i wyda
l6
no w ręce rządu moskiewskiego. Ten z kolei zdecydo
wał o wtrąceniu go do więzienia w Czycie na Syberii,
gdzie i my znaleźliśmy się w sześć miesięcy później.
Podobno m etropolita dostał 25 lat.
Nikt w Harbinie nie wiedział, jakie były przyczyny
nagłego aresztowania. Wielu zadawało sobie pytanie,
dlaczego Nestora wyniesiono do tak wielkiej godności,
aby następnie cisnąć nim o ziemię.
Ale czy kto potrafi rozwiązać zagadki życia
w Związku Sowieckim? Można tylko tyle powiedzieć,
że to sfinks dwudziestego wieku - jedno myśli, drugie
mówi, trzecie robi, a czwarte... Taka to już tam zwykła
taktyka - przyciągnąć człowieka obietnicami, obsy
pać wszelkimi łaskami, przyhołubić, a potem złamać
go i zlikwidować. Tak też się stało z tymi, którym po
ostatniej wojnie światowej „ojczyzna wybaczyła”. Ko
munizm sowiecki bowiem, odrzuciwszy Chrystusa,
uznał za swoich bogów Marksa i Lenina, a w praktyce
wyznaje Machiavellego.
17
katolicy wschodniego obrządku, opuszczali pospiesz
nie Mandżurię, poszukując spokojniejszych miejsc
w wolnym świecie. Przyczyną popłochu był narastający
konflikt chińsko-sowiecki w 1929 roku. W tym czasie
bandy sowieckie dokonywały straszliwych napadów na
pograniczne wioski osiedleńcze, najbardziej na obsza
rze Trójrzecza. Wielu ludzi pomordowano, wielu upro
wadzono w głąb Sowietów. Wiele dzieci pozostało bez
rodziców, opieki dorosłych i dachu nad głową.
Porozbijane rodziny - ofiary sowieckich napadów
i pogrom u Trójrzecza - biedne i ograbione, pojedyn
czo lub grupami przybywały do Harbina. Bywało, że
opuszczeni chłopcy samotnie, bez biletu, przyjeżdżali
do miast i włóczyli się po ulicach. Wielu z nich zwra
cało się do naszej misji z prośbą o pomoc i wsparcie.
Wtedy, choć nie było na to środków, musieliśmy otwie
rać internaty i szkoły dla bezdomnych dzieci. W ten
sposób powstały trzy ośrodki: Liceum św. Mikołaja dla
chłopców, oraz dwie szkoły dla dziewcząt - sióstr ur
szulanek i franciszkanek. Na szczęście z pomocą tym
charytatywnym instytucjom przyszedł Watykan. Na
ukę w szkołach prowadzono według dawnych progra
mów gimnazjalnych z językiem wykładowym rosyj
skim, ale uczono też języka angielskiego i chińskiego.
Każda szkoła miała swoją kaplicę, gdzie codziennie
odprawiano Msze święte. Oprócz Rosjan przez szko
łę przewinęło się też wiele dzieci innych narodowości
- Polaków, Litwinów, Białorusinów, Ukraińców, Niem
ców, Ormian, Chińczyków i Gruzinów.
Gdy ojciec Abrantowicz zaginął, papież Pius XII
mianował w 1939 roku archimandrytą ojca Andrzeja
18
Cikoto. Ojciec Cikoto pracował na stanowisku adm i
nistratora apostolskiego w Mandżurii. Był to bar
dzo trudny okres wojny Japonii z Ameryką, wojny ze
Związkiem Sowieckim, i nadejścia w roku 1946 chiń
skich komunistów.
Nie trzeba się rozwodzić nad wszystkimi naszymi
nieszczęściami. Kiedyś ojciec Fabian Abrantowicz wy
raził myśl, że misja dopóty nie przyniesie plonu, dopó
ki nie zrosi jej krew pracowników. Nadspodziewanie
szybko sprawdziły się jego słowa. I on sam, i jego na
stępca, ojciec Andrzej Cikoto, zginęli jako ofiary bez
bożnego systemu. Wszystkie nasze szkoły zostały roz-
grabione, misja zlikwidowana... Jednak mamy w Bogu
nadzieję, że nadejdą lepsze czasy i znajdą się nowi
pracownicy. Matka Boska, której opiekę odczuwaliśmy
w pracy i nieszczęściu, dopomoże do odrodzenia się
świętej sprawy.
CZĘŚĆ PIERWSZA
OD H A R B IN A D O CZYTY.
WIĘZIENIE
PRZED PAMIĘTNYM
BOŻYM NARODZENIEM
23
Potem zaczęli zwodzić uczniów, aż skierowali po
szukiwania na południe, do miasta Tiencin. I według
znanej w komunie taktyki, w ciągu kilku tygodni za
cierali po aresztowanych wszelkie ślady... A tymcza
sem milicja chińska wywiozła nazajutrz księży ze stacji
Stary Harbin na zachód do granicy sowieckiej. Tam
25 grudnia 1948 roku wydano misjonarzy delegacji
sowieckiej, która odtransportowała ich do więzienia
wojennego w Czycie na Syberii.
W aresztowanej grupie znajdowało się trzech księży
ze Zgromadzenia Marianów:
1. Archimandryta Andrzej Cikoto - od 1939 roku
administrator apostolski na całą M andżurię i zarazem
dyrektor Liceum św. Mikołaja. W 1923 roku założył on
w Drui, w województwie wileńskim białoruski klasz
tor. W latach 1935-1939 był generałem Zgromadzenia
Księży Marianów.
2. Ojciec Józef Hermanowicz, urodzony 4 kwietnia
1890 roku w województwie wileńskim. Razem z ojcem
Cikoto odbywał studia w seminarium duchownym
w Wilnie.
3. Ojciec Tomasz Podziawa, prefekt Liceum św. Mi
kołaja i szkół sióstr urszulanek i franciszkanek.
24
uczniów, w tym 150 w internacie, zamknięto natych
miast po aresztowaniu księży
Razem z m arianam i zabrani byli dwaj księża diece
zjalni: ks. Paweł Chaley, Francuz, i ks. Paweł Portnia-
gin, Rosjanin, wykładowca literatury rosyjskiej.
Oprócz pięciu księży aresztowano też dwóch świe
ckich profesorów: W iktora Własowa, Rosjanina, na
uczyciela historii i sekretarza liceum, oraz Piotra Mar-
czyszyna, Ukraińca, matematyka. Obaj byli katolikami
wschodniego obrządku.
25
okupacją japońską, zamienioną w 1945 roku na okupa
cję sowiecką. Po upływie pół roku Harbin znów zajęli
chińscy komuniści.
M imo stałego nadzoru, żadna ze wspomnianych
władz nie mogła znaleźć powodu do ingerencji. Na
wet sowieckie NKWD, choć z natury bardzo podej
rzliwe, nie mogło nam nic zarzucić. Nie ukrywaliśmy
się przed kontrolą, tym bardziej, że ulica Starohar-
bińska, gdzie mieściła się siedziba misji, była jedną
z głównych arterii miasta. W 1945 roku obok naszego
dom u miał swą kwaterę marszałek Związku Sowie
ckiego - Malinowski. Interesował się szkołą i czasami
wypytywał o nią ludzi. Nad liceum misji roztaczało
opiekę czujne oko sowieckich władz, ale tylko jeden
z nauczycieli, pan A., był wzywany na badania. Pod
czas przesłuchań bili go specjalnie przygotowanymi
do tego celu „kiełbasami” z piasku. Jednak śledczy go
zwolnił. Pan A. nie był wplątany w żadne sprawy poli
tyczne, znał bowiem tylko swój dom i szkołę; dziwili
śmy się za co go tak męczyli bez powodu. Nie znałem
jeszcze wtedy logiki stalinowskiej, a to bardzo ciekawa
logika! Oto jak Sojuz rozumie szpiegostwo: Jeśli k to ś
m o ż e b y ć s z p ie g ie m , to j a s n e , ż e n ie m o że n im n ie b y ć .
Dlatego należy go aresztować, a na b a d a n ia c h wię
zień musi się przyznać do szpiegostwa. Jeśli się przyzna,
to wygrał na czysto. Dostanie wtedy normalny wyrok
od 10 do 25 lat. Jeśli jednak się nie przyznaje, wtedy
obowiązkiem sędziego jest mu „pomóc”. A w tym kie
runku mają oni nieprzeciętne zdolności i wyrobio
ną praktykę; tak potrafią zmaltretować każdego, że
wszystko za nimi posłusznie powtórzy.
26
Ale gdyby zaszedł przypadek, że ktoś przetrzyma
całą tę sowiecką inkwizycję i nie przyzna się do winy,
której nie popełnił, to m u sąd lub OSO („Osoboje So-
wieszczanije”)1i tak karę wymierzy, a może do niej i coś
dorzucić... za upór. Prowadzący dochodzenie może
sam ukarać upartego, a później wypuścić. Zdarzały się
takie przypadki, chociaż rzadko. Mają one miejsce, gdy
w sędzim kołaczą się resztki sumienia.
Ponieważ pan A. uczył u nas języka angielskiego,
więc według sowieckich założeń n ie m ó g ł n ie b y ć a n
g ie l s k i m s z p i e g i e m , za co powinien przykładnie od
pokutować. Na szczęście trafił właśnie na śledczego
z ludzkimi odruchami, który go po ukaraniu wypuścił.
Dyrektor liceum, archim andryta Andrzej, również
był wzywany do NKWD, ale śledztwo w jego sprawie
trwało krótko. Zwolnili go zaraz i nawet nie bili, co
wszystkich dziwiło, a my uważaliśmy za dowód wiel
kiej łaski Bożej. W tym bowiem czasie odbywało się
jak gdyby polowanie na ludzi. Nikt nie był pewny dnia,
ani godziny, dlatego nazwę NKWD utarło się wówczas
tłumaczyć: «Nie wiem Kiedy Wrócę do Domu».
Podczas krótkiego pobytu w M andżurii bolsze
wicy wywieźli wielu ludzi, nazywając ich japońskimi
szpiegami. Aresztowali nawet kilku duchownych pra
wosławnych. Nas zarówno oni, jak później komuniści
chińscy, nie zaczepiali aż trzy i pół roku.
27
W tym czasie zaczął nas często nachodzić jeden były
uczeń. Chińczyk, Li-Go-Dun, którego przed paru laty
wydalono ze szkoły. Budziło się we m nie podejrzenie,
że będzie teraz się mścił za usunięcie z liceum. Naród
ten jest bowiem bardzo mściwy. Chińczyk, poganin, za
niewielką krzywdę, choćby nawet udawał największe
go przyjaciela, gotów jest okrutnie się zemścić nawet
po dwudziestu czy trzydziestu latach.
W dzień św. Andrzeja były imieniny naszego dyrek
tora. Uroczystość odbywała się w tak miłym nastroju,
że obecni ze zgrozą mówili:
- Coś musi grozić szkole... Za dobrze wszystko się
składa. Jest tak pięknie, że aż strach bierze... Niech Bóg
m a nas w swojej opiece!
Prace w liceum prowadzano spokojnie, z dużym
zaangażowaniem i bez komplikacji. Nawet najmłodsi
chłopcy uczyli się sumiennie. Nadchodziło Boże Naro
dzenie, którego wszyscy z upragnieniem oczekiwali.
Na dworze zima w pełni. Zima to osobliwa, m an
dżurska. Kąsa przedświąteczny mróz i dmie przejmują
cy wiatr, a śniegu niewiele. Wieczorami mróz dochodzi
do 30 stopni. Rzadko na niebie pojawiają się obłoczki,
a gdy są, to jakieś przeźroczyste i przelatują szybko jak
bojaźliwe ptaki. Czasem zniżają się i sypią śniegiem.
Wicher gna ten śnieg, wzbija wysoko w górę, a potem
ciska nim o ziemię, zwija po polach, aż w końcu zmia
ta go do rowów i wykrotów. W środkowej M andżu
rii śnieg nie zakrywa całej ziemi i płaty stwardniałej
golizny trzaskają na mrozie. Nie ma tu w czasie zimy
odwilży. Słońce zawsze przenikliwe, świeci jaskrawo
i nieprzyjemnie dla nienawykłych oczu Europejczyka,
28
ale mimo że hojnie rozsiewa swoje promienie, nie ma
siły przemóc mrozu.
Europejczycy twierdzą, że jaskrawe światło słonecz
ne oraz piasek pędzony wichrem z pustyni Gobi, a tak
że pył z gliniastego gruntu są powodem skośnych oczu
Azjatów. Ale prawdę mówiąc, wcale nie są oni kosoocy,
mają tylko przym rużone powieki. W ten sposób natu
ra sama chroni ich przed ślepotą. W czasie wichrów,
gdy chmury pyłu zasłaniają słońce, Europejczycy nie
opuszczają swych domów, a gdy muszą wyjść, zakrywa
ją oczy rękami. Chińczycy i Japończycy chodzą wtedy
spokojnie. Japonki w swych kwiecistych, obszernych
kimonach, z szerokimi rękawami, chwieją się śmiesz
nie na wietrze jak jakieś przedziwne motyle.
Ta mandżurska pogoda utkwiła mi szczególnie
w pamięci, ponieważ w taki właśnie wieczór areszto
wano nas i wywieziono z liceum.
JAK NAS „UKRADLI”?
Kradniesz, kradniesz, dokąd nas zawieziesz ładnie?
30
wek, ani popędzać. Byłem zdumiony. Mogłem spokoj
nie udać się do swego kąta na trzecim piętrze.
I tu narzuca się ciekawe spostrzeżenie. Ludzie czę
sto lepiej wyczuwają odległe niebezpieczeństwo niż zu
pełnie bliskie. Nieszczęście jest tuż, tuż, a człowiek go
nie widzi i nie obawia się ani we śnie, ani na jawie. Śpi
smacznie, pracuje spokojnie lub się bawi. Nagle przy
chodzi katastrofa i tak, na pozór najbezpieczniejszy
człowiek, znajdzie się oko w oko z Najwyższym Sędzią
- Bogiem. Doprawdy „nie wiemy ani dnia, ani godzi
ny”. Czasem ludzie jakby umyślnie zbierają wszystkie
swoje siły i bardzo się spieszą, żeby zdążyć w samą porę
i na to właśnie miejsce, gdzie czeka ich zguba. Prze
dziwna i tajemna Boska Opatrzność. Tak było wtedy
ze mną...
Oto przechodząc obok kancelarii dyrektora, widzę
na korytarzu gromadę chińskiej milicji. Zatrzymu
ją mnie i każą wezwać według listy wszystkich księży
z liceum. Wiadomo po co przyszli, sprawa „prosta jak
obwarzanek”. Teraz dziwię się sobie, jak mogłem wte
dy nie wyczuć sytuacji? Dlaczego nie ostrzegłem in
nych? Nasz Francuz był człowiekiem bardzo sprytnym,
mógłby zmylić czujność Chińczyków i nie dać się im
schwytać, a inni księża przynajmniej ubraliby się cie
pło na drogę... Ale ja byłem tak spokojny, jakby mnie
zaczarowali. Czy może sam Bóg w tym fatalnym m o
mencie zesłał na mnie to dziwne odrętwienie?
Wszyscy zbierają się u dyrektora. Wtedy starszy
milicjant zaczyna nam czytać po chińsku jakiś „doku
m ent”, a inny Chińczyk tłumaczy go na rosyjski. Słu
chamy uważnie, ale nie możemy nic zrozumieć ani po
31
chińsku, ani po rosyjsku. Pytamy więc o co chodzi?
Chińczycy tłumaczą, że jacyś „źli ludzie” mieszkali
u nas. Po tych wyjaśnieniach robi się nam już zupeł
nie... ciemno.
Teraz dopiero - po śledztwach, więzieniu i łagrach
- rozumiem, dlaczego nam wtedy odczytano ten zbęd
ny papier. Komuniści chińscy przyjęli sowiecką prak
tykę, aby wszystkiemu nadawać pozory legalności.
Mogli nam jasno przedstawić o co chodzi, bo był m ię
dzy nim i uprzednio wspomniany, nasz dawny uczeń
Li-Go-Dun, który zupełnie dobrze mówił po rosyjsku.
Ale milicji wcale nie chodziło o to, żebyśmy zrozumieli
pismo, oni mieli tylko przeczytać „dokument” dla do
pełnienia formalności.
I nagle wszystko się wyjaśnia, gdyż dwóch drabów
chwyta m nie pod ręce, mocno ściska i zaczyna wycią
gać z kancelarii. Wyrywam się i krzyczę:
- Płaszcz! Dajcie mi się ubrać! - Nic nie pomaga.
Sprowadzają mnie po schodach na podwórze, stąd
przez plac na drugą stronę ulicy i wsadzają do autobu
su. Szybko przyprowadzają tu pozostałych księży. Na
ulicy jest zupełnie pusto, widocznie ruch skierowano
bocznymi ulicami. Zakładają nam kajdanki. Pierwszy
raz w życiu mam taką „ozdobę” na rękach. Zawiązują
nam oczy. Trącam w bok sąsiada i szepczę:
- Na pewno nas rozstrzelają...
Wszystkich gnębi ta sama myśl. Modlimy się więc
po cichu, wzbudzamy żal za grzechy i po kryjomu
udzielamy sobie nawzajem rozgrzeszenia.
Tymczasem, zaczyna się do mnie dobierać mróz,
i to tak ostro, że zupełnie zapominam o wszelkim nie
32
bezpieczeństwie. Ale cóż? Nie mogę ochronić przed
dotkliwym zimnem ani uszu, ani nosa, bo ręce m am
skute do tyłu. Mróz znajduje już drogę za kołnierz.
Trzęsę się z zim na i proszę kolegów, żebyśmy się do sie
bie przysunęli. Zdawałoby się, że jadąc na rozstrzelanie,
nie ma potrzeby myśleć o mrozie... Może to i prawda,
ale m róz gryzie jak pies.
Nasz autobus m knie szybko ulicami, podskaku
jąc na wybojach. Po hałasie ulicznym domyślam się,
że jeszcze jesteśmy w mieście. Naraz pod nami dudni
most... A więc przejeżdżamy tor kolejowy prowadzący
do centralnego Harbina.
„Dokąd nas wiozą?” - plączą m i się myśli, rwą na
strzępy i w duszy budzi się koszmar. Próbuję się modlić,
ale nic z tego nie wychodzi. Przyzwyczajam się jakoś do
zimna i kajdan na rękach. Staram się wyobrazić sobie
ludzi sparaliżowanych lub tych, co stracili na wojnie
ręce, albo czekających po wyroku na rozstrzelanie.
Autobus zatrzymuje się. Zdejmują nam z oczu opas
ki. Ciemno. Stoimy przed słabo oświetlonym, dwupię
trowym domem w centralnym Harbinie. Prowadzą nas
na drugie piętro, wpuszczają do pustego pokoju z dwo
ma oknami, i każą usiąść półkolem na podłodze, twa
rzą do drzwi. W drzwiach jest okienko, a na korytarzu
siedzi dozorca, który zaraz krzyczy:
- S z u c h u a p u s i n ! Nie wolno rozmawiać!
Kilka m inut później wepchnięto do nas naszego
krzywonogiego sekretarza, Wiktora Własowa, wymę
czonego do ostatnich granic. Chwytamy go pod ręce,
żeby nie upadł i ostrożnie sadzamy w naszym półkó-
lu. Po jakichś pięciu m inutach wprowadzają Piotra
33
Marczyszyna, nauczyciela matematyki. Myśleliśmy, że
jeszcze kogoś nam doślą, ale na tym się kończy. Tym
czasem, nie zwracając uwagi na s z u c h u a p u s i n , Wła-
sow opowiada, jak u nich w dom u milicja rozbiła okno
i wyciągnęła go przez nie do autobusu. Podczas tych
manewrów stłuczono m u okulary. Słyszał tylko płacz
żony i córki. Teraz już każdy opowiada swoje przeży
cia, ale w tym momencie dozorca pogroził nam tak os
tro, żeśmy zamilkli na długo.
Dyrektor zaczyna się modlić, więc i my odmawia
my wieczorne pacierze. W tej tragicznej sytuacji jest to
dla nas jedyna pociecha i ratunek.
Mówią, że morze wprowadza człowieka w m odli
tewny nastrój. I to prawda. Płynąłem kiedyś trzydzie
ści trzy dni japońskim parowcem i morze pobudzało
m nie do modlitwy. Szczególnie nocą, gdy rozmigotane
gwiazdy jakby rozmawiały ze Stwórcą, co je rozsypał
po bezkresnych przestworzach i przez miliardy lat
dogląda jak pasterz owce. Morze szumiało spokojnie
i odmawiało swój odwieczny pacierz. Przestworza
śpiewały hymn pochwalny: „Gwiazdy nieba, błogo
sławcie Pana, [...]. Mrozy i zimna, błogosławcie Pana,
[...] morza i rzeki, [...]. Duchy i dusze sprawiedliwych,
błogosławcie Pana” (Dn 3, 63. 69. 78. 86).
A my byliśmy zamknięci i pełni obaw o życie
w mocy niesprawiedliwych i bezbożnych ludzi, lecz
mimo wszystko pewni, że nie zdołają wyrwać nas
z Bożych rąk! Znikąd nie możemy oczekiwać ratunku,
tylko od Boga. Modlitwa nasza staje się żywą, dziecię
cą pogawędką ze Stwórcą, a jednocześnie błaganiem.
Wlewa nam w serca ożywczy balsam. Nie mogę po
34
jąć, jak ludzie skrzywdzeni i nieszczęśliwi potrafią się
obejść bez wiary i modlitwy.
Nadchodzi wieczór. Kolacji nam nie dają, ale nie
dopominamy się, bo nikt z nas o niej nie pamięta. Gło
wę mamy zajętą niepewnością jutra... Dozorca krzyczy,
żeby się kłaść. Odtąd robimy wszystko na wrzaskliwą,
ale planową komendę. Kładziemy się tak, jak kto sie
dział, na gołej podłodze. Co za wygoda! Nie trzeba się
rozbierać ani rozkładać pościeli...
I tu jest początek mojego „szczęścia w nieszczęściu”,
które odtąd będzie m i wiernie towarzyszyło. Byłem
w lekkim ubraniu i nocnych pantoflach, przy tym nie
domagałem na złośliwą niedokrwistość i ze wszystkich
byłem najstarszy. Mogła więc ta pierwsza noc, na go
łych deskach, przyprawić m nie o zapalenie płuc, a na
wet spowodować śmierć. Tylko archimandryta Andrzej
zdołał w czasie aresztowania odepchnąć milicjantów
i pochwycić swoje stare, ale ciepłe futro. I oto dyrektor
kładzie się na podłodze właśnie przy mnie. Ojciec An
drzej był wysoki, a poły jego futra szerokie. Leżę przy
nim skulony i niczym nie okryty. Przywarłem plecami
do dyrektora na prawym brzegu jego futra, a drugą
połą nakrywa mnie ojciec Cikoto, no i grzeję teraz ple
cy przy jego sercu i czuję się „jak u Pana Boga za pie
cem”. Choć ani chwili nie spałem, rozgrzałem się zupeł
nie i oderwałem od wszelkiej troski. Zresztą nikt z nas
nie mógł zasnąć, oprócz Piotra Marczyszyna, który całą
noc chrapał, jakby burzowe grzmoty się nad nami prze
walały. Nasze przeżycia są ciężkie, a przyszłość groźna,
więc i sen się nas nie ima. Moje myśli płyną jak wody
rzeki, zatem i noc się nie dłuży.
35
Gdy nastał brzask, zaczynamy szeptać i ktoś pyta
Marczyszyna:
- Jak ci się spało?
- Jak tu można spać? Ani na chwilę oka nie zm ru
żyłem.
Wtedy wybuchnęliśmy tak gwałtownym śmiechem,
że nie pomogło nawet chińskie p u s i n . W tym m om en
cie zapomnieliśmy o całej naszej tragedii, bo na scenie
rozgrywała się pierwszorzędna komedia. Tylko głów
ny bohater, Marczyszyn, spogląda to na prawo, to na
lewo i nie rozumie, z czego się wszyscy śmieją. Nawet
Chińczyk patrzy na nas przez lufcik zdziwiony. Myśli
na pewno, że przy rewolucyjnych władzach śmiech
jest niedozwolony. Wreszcie zaczyna na nas z całej siły
wrzeszczeć.
Według nakazów rewolucji wstajemy, nadymamy
się jak nasz poganiacz. Czarne myśli mącą tak dobrze
rozpoczęty dzień więzienny. Wokół nas krąży natrętne
pytanie: „Co oni chcą z nami zrobić?”.
„NO... I POJECHALIŚMY!”
Jak jechać, to jechać!”- krzyknęła papuga,
gdy kot ciągnął ją za ogon.
37
- Będzie coś nowego - mówimy między sobą.
Dla zabezpieczenia duszy odprawiamy dokładną
spowiedź, z pełnym przygotowaniem i modlitwą. Jakie
to szczęście, że możemy się spowiadać, i że możemy
spowiadać. Kończymy w samą porę, bo zaraz rozpoczną
rewizję. Jestem spokojny, że nic nie mam, jednak coś się
znalazło. Zabierają mi zegarek, różaniec, pasek, sznur
ki, chustki do nosa, wszystkie drobiazgi znalezione
w kieszeniach i odcinają metalowe guziki. Zrobili z nas
prawdziwych pustelników. Zabrane przedmioty do
kładnie spisują i obiecują zwrócić, takbow iem nakazuje
porządek wprowadzony na początku sowieckiej rewo
lucji. Od nikogo jednak potem nie słyszałem, ażeby mu
w więzieniu czy łagrach cokolwiek zwrócono, a i sam,
gdy wychodziłem na wolność, nic nie otrzymałem. Za
raz też poczęto wydawać nam na drogę chińskie ubra
nie. Trzeba trafu, że znajduję się przy samych drzwiach
i dozorca daje mi watowane odzienie, kaftany i spodnie,
abym z kolei podawał kolegom, którzy od razu kładą je
na siebie. Ale na siedmiu mężczyzn otrzymaliśmy tylko
cztery komplety. Dyrektor, mając futro, nie potrzebował
dodatkowego ubrania, Portniagin dostał tylko spodnie,
a ja malutką, dziecinną kołderkę. Nakładam ją na plecy
i w ten sposób jestem dobrze „odbezpieczony”, żebym
mógł zmarznąć w drodze. Wieczór jest bardzo zimny,
ale Bóg obiecał strzec tego, co mu zaufał.
- Wychodzić! - pada komenda.
Na dworze ciemno. Na niebie z ożywieniem migają
gwiazdy. Czy im też zimno? Mróz większy niż wczoraj,
tylko wiatr ucichł. Ładujemy się do ciężarówki i sia
damy na gołej, obmarzłej podłodze. Chińczycy znów
38
wykręcają nam ręce do tyłu i zakładają kajdanki, po
tem każą się położyć i nakrywają nas brezentem. Nie
możemy nic widzieć.
- Co to znaczy? Dokąd nas wiozą? Czy nie za m ia
sto na rozstrzelanie? - szepczemy przerażeni między
sobą.
Nerwy znów są naprężone. Ja się modlę i myślę
o śmierci. Ale i w obliczu śmierci wdziera się myśl
o przenikliwym mrozie. Marznę w plecy, bo kołder
ka mnie nie grzeje; nie mogę się nią otulić, bo mam
ręce skute na plecach, wiercę się tak, że aż koledzy się
dziwią. Ale czy człowiek ciepło ubrany zrozumie kiedy
nagiego?
Wiozą nas długo i daleko. Zgiełk miasta dawno
ucichł, było więc jasne, że jesteśmy już daleko za H ar
binem. Nareszcie auto staje i Chińczycy zdejmują z nas
brezent. Patrzymy. Znajoma stacja. To Stary Harbin,
cztery kilometry od miasta. Domyślamy się, że wywio
zą nas na Sybir. Lżej się od razu zrobiło na duszy, choć
wiemy, że i tam nie czeka nas nic dobrego.
Wpędzili nas do wagonu towarowego. W połowie
wagonu były górne ławy, na których rozlokowali się
konwojenci. Nas zagnano pod prycze, gdzie siedzimy
na gołych deskach. Od podłogi i ścian ciągnie przeni
kliwym zimnem. Dwaj milicjanci dyżurują przed nara
mi przy piecu i pilnują nas. Siedzimy rzędem pod ścia
ną ze skutymi rękami na plecach. Usiłuję przyzwyczaić
się do chłodu, ale mi się to w żaden sposób nie udaje...
Chińczycy szczerze zajęli się piecem. Gdy napalą robi
się ciepło, a moim dobrze odzianym kolegom nawet go
rąco, mnie w sam raz. Gdy piec wystyga, ja stygnę jesz-
39
cze szybciej. Zimno mi w nogi, kolana, plecy. Wiem jak
daleka droga do granicy Syberii, czuję więc, że dla mnie
nie ma ratunku, nawet pierwszej nocy nie wytrzymam.
Czy nie lepiej więc, aby mnie od razu rozstrzelali? Ale
we wszystkim jest wola Boża. Od razu też okazało się,
że nie sądzona mi jeszcze śmierć. Sąsiad mój z lewej
strony, Francuz, szepcze mi po cichu:
- Kajdany mi się rozkuły, tylko nic nikomu nie
mówmy.
Zdziwiłem się bardzo, i zaczynam dłubać w swoich,
ale one, przeklęte, jeszcze bardziej się zaciskają. Fran
cuz to otwiera, to zamyka swoje okowy, tylko wystrze
ga się wzroku konwojentów. Uważam, że przytrafiło
mu się wielkie szczęście, ale wkrótce okazuje się, że
i ja na tym skorzystałem przednio, bo on teraz otulał
mnie moją kołderką. Czułem się jak małe dziecko. I za
czynałem się po trochu rozgrzewać.
Nadchodzi zmierzch. A potem jakże strasznie długo
ciągnie się pokutna, piekielna noc! Moja sytuacja była
podobna do tej, którą Dante opisuje w jednej z pieśni
„Piekła” gdzie skazańcy zapadają coraz głębiej w za-
marzłe jezioro. Boli mnie strasznie głowa, morzy sen,
a mimo to mróz nie daje zasnąć. Przytulam się do futra
dyrektora, ale ten nic mi nie może pomóc, bo sam ma
skute ręce, a przy tym śpi. Wszyscy aresztowani śpią,
opierając się jeden o drugiego. Konwojenci zasnęli przy
wystygłym piecu, a ja zasnąć nie mogłem...
Noc płynie dalej - mroźna i wietrzna. Syberyjski
wiatr, choć nie buszuje jak u nas na Białorusi, to jednak
słychać jego tęskny poświst, jakby się wpraszał do cha
ty. Wreszcie przedłużająca się w nieskończoność noc
40
zaczyna blednąc, powoli przecieka słabiutkie światło.
Szarzeje. Wydaje mi się, że świt nadchodzi strasznie
wolno. Chińczycy rozpalają pospiesznie ogień. I oni,
choć młodzi, ciepło ubrani, również przemarzli w tę
chłodną noc. Jak ja wytrzymałem? Dziw!
Konwojenci zaczęli wypuszczać nas pojedynczo „za
potrzebą”. Na ten czas zdejmowali kajdanki, ale zaraz
wołali:
- Szybko, szybko!
Ale teraz moje nerw y wypowiedziały posłuszeń
stwo. Nie wyszło nic z „na krótko”, a Chińczyk krzyczał
z tyłu:
- Twoja, szybciej!
A u mnie strajk na całego. Przestraszyli się i nasi,
i Chińczycy. Oni muszą nas całych odwieźć do grani
cy i wymienić „ludzki towar” na „czena” - pieniądze.
Gdyby którykolwiek z nas zmarł w drodze, byłby skan
dal i konwojenci odpowiadaliby za to osobiście. Ja sam
przestraszyłem się najbardziej, bo nie było przecież
ani lekarza, ani lekarstw... Stoję więc i czekam. Minęło
może z piętnaście minut, konwojenci przestali krzy
czeć, i gdy się nieco uspokoiłem, powoli przeszła i moja
bieda... Konwojent nie nakłada mi już kajdanek. Gdy
po obiedzie chcą mnie znów zakuć, korzystam z m o
jej choroby i podnoszę krzyk. Chińczycy machnęli rę
kami, a ja dalej jadę rozkuty. W Chinach jest bowiem
taki zwyczaj, że ten kto głośniej krzyczy, ma większe
możliwości wygrania czy to w sądzie, czy gdziekolwiek.
A więc krzyczę:
- Pu-jo. Nie trzeba. Moja chory, twoja „mamandi”,
ty poczekaj.
41
Teraz już mogę swobodnie się otulać, grzać ręce,
rozcierać uszy i pomagać skutym kolegom.
W ten sposób dojeżdżamy do gór Wielkiego Chin-
ganu, wznosimy się przez znaną m i Pętlę do tunelu (ja
dąc tutaj pod górę pociąg zatacza pełny okrąg długości
pięciu kilometrów).
Chingan to najpiękniejsze miejsce w Mandżurii.
Góry ciągną się od rzeki Am ur na południe, gdzie się
powoli obniżają i rozpływają w mongolskich stepach.
Sławne na cały świat mandżurskie „sopki”3, dziwne,
wystające jak głowy cukru, ongiś wytoczone w nie
znanym geologicznym warsztacie, stoją pojedynczo
lub parami. Czasami stożek jest równiutko ścięty przy
samym wierzchołku. Samotnie pnie się w górę staro
dawny, wygasły wulkan, i choć teraz jest zupełnie nie
groźny, to jednak swym wyglądem nadal przeraża tu
rystów. Kiedyś, w roku 1935, chodziłem tu po górach
Chinganu, podczas ciepłego lata, gdy przyroda w pełni
rozkwitała. Ale teraz wygłodniały, zziębnięty, po nie
przespanych dwóch, pełnych lęku nocach, jestem za
m knięty w zimnym wagonie i niezdolny do podziwia
nia mądrości Bożej, zaklętej w cudach natury. Raczej
narzuca się podziw dla czegoś przeciwnego - „cudu”
ludzkiego obłędu, gdy człowiek traci siły, czas i pienią
dze, aby bez żadnej korzyści dla siebie znęcać się nad
swym słabszym bliźnim...
Pociąg szybko mija Chingan i wjeżdża w m on
golskie stepy. Przestrzenie między stacjami są bardzo
duże. Stepy zamieniają się w mandżurską tajgę - pusz-
42
czę. Na jakiejś niewielkiej stacji w tajdze odczepiają
nas i przetaczają na boczny tor, a nasz pociąg jedzie
dalej. Długo stoimy w lesie iglastym. Część konwojen
tów gdzieś przepadła, a my snujemy domysły i sprze
czamy się o powody zatrzymania. M imo woli znów
wypełza upiorna myśl, że Chińczycy kopią nam grób
w lesie przed wykonaniem wyroku. Już po raz trze
ci w ciągu dwóch dni stajemy przed tym straszliwym
domysłem.
Czekamy w lesie do późnego wieczora 24 grudnia
1948 roku. Był to więc Święty Wieczór - wieczór wigi
lijny! Cały chrześcijański świat wspominał rocznicę na
rodzenia Bożego Dziecięcia, Księcia Pokoju i Zbawcy
zmęczonego rodzaju ludzkiego. „[Słowo] przyszło do
swojej własności, a swoi Go nie przyjęli” (zob. J 1,11).
Ale o Bożym Narodzeniu, o tej świętej pamiątce
i wielkiej nadziei, nie mogłem spokojnie myśleć, bo
znów zwaliła się nowa bieda. Moje nogi tak zdrętwiały,
że dłużej nie mogę wytrzymać. Ryzykuję więc i bokiem
przysuwam się do pieca... Przerażeni koledzy sykają na
mnie ostrzegawczo:
- Nie leź!
Sami Chińczycy zbaranieli, widząc moją śmiałość.
A ja już grzałem nogi przy piecu i utrzymywałem od
ważnie zdobytą pozycję.
Zdaje mi się, że gdybyśmy byli odważniejsi, mogli
byśmy od Chińczyków wytargować więcej swobody.
Ale wtedy, w początkach niewoli, baliśmy się wszyst
kiego, nawet - do czego teraz wstyd się przyznać - ba
liśmy się wtedy... śmierci.
JAK NAS „SPRZEDAWALI”
R o d z in n a to m o ja z iem ia , ta k cu d n ej j a k o n a n ie m a... K t ó r a ż je s t
to b ie p o d o b n a , m o d r o o k a , m o ja rodna?! (K. Bujło)
44
nie zgarniają swoje łachy i wynoszą się bez zwykłych
pokłonów. Jasne, że obydwie strony nie są zadowolone
z targów. Sowiecka, że za dużo musiała zapłacić, a chiń
ska, że za mało wzięła.
Muszę tu uczciwie przyznać, że Chińczycy w czasie
drogi nie znęcali się nad nami. Byli to ludzie niepiś
m ienni i posłuszni rewolucjoniści. Wszystko cośmy
przez nich wycierpieli, wynikało z ich nadmiernej
ostrożności i przezorności oraz naszej zbytniej, a nie
mądrej uległości.
Chyba dlatego, żeby nie okazać się gorszymi od
Chińczyków, moskale nałożyli nam swoje kajdanki,
tego samego rodzaju i jakości, co chińskie. No i cóż?
Siedzimy cichutko, a naprzeciw nas cała moskiewska
delegacja - podpułkownik, major i trzech poruczni
ków. Z tego co zaszło, mogliśmy się domyślić, jakimi
„ważnymi ptaszkami” jesteśmy w ich oczach. Milczą
wszyscy, tylko młodsi oficerowie z lekka się uśmiecha
ją i szepczą między sobą. Tak się cieszy myśliwy, gdy
trzyma w ręku żywego zająca. Ale nam się wcale śmiać
nie chce.
Ludzie zdrowi, syci, pełni sił, ubrani w galowe woj
skowe mundury, spoglądali na nas osłabionych, wy
chudłych, niedołężnych, w odzieniu wybrudzonym
w czasie podróży. Wyczuwamy, że mamy przed sobą
nie tyle przedstawicieli prawa i ładu społecznego, co
gwałtu i niesprawiedliwości. Oni jednak nie chcieli
wiedzieć, że i nad nim i jest większa Moc - W szech
mocny Sędzia. Jesteśmy więc zaskoczeni, gdy nagle po
swojemu litują się nad nami. Przewodniczący delegacji
bowiem mówi:
45
- No, może już wystarczy tych świecidełek świętym
ojcom?
Oficerowie milczą. Dowódca patrzy władczo na
nich i na nas i rozkazuje:
- Zdjąć to z nich.
Zdjęto nam kajdany i już więcej nie zakuwano.
Wtedy rozpoczynają z nami ożywioną i bezładną
rozmowę. Od razu rzuca się w oczy rozbieżność mię
dzy zasadami komunizmu a ludzkim sposobem postę
powania.
- Co wspólnego m a wasz program ze swobodą my
ślenia i prawdą? - dopytywali ojcowie. - Prawda, sama
w sobie, jest niezależna od niczego.
Ale gdzie tam! Dla nich komunizm to religia. Marks
- nowy Mesjasz, a Engels, Lenin i Stalin - jego aposto
łowie. Partia zastępuje Kościół, a ich komunistyczna
wiara stawia człowiekowi większe i trudniejsze wy
magania niż wiara w Boga. Niechby ktoś ośmielił się
odchylić od linii partyjnej, zostanie w tragiczny dlań
sposób „oczyszczony w komunistycznym piekle”.
Nie mieliśmy jednak doświadczenia w dyskusji
z komunistami, bo komunizm znaliśmy tylko z książek.
A tu partia, a właściwie jej sekretarz Stalin, zastępował
cara rosyjskiego. Wtedy u k a z y kończyły się: „Być po
siemu!” (wykonać bez dyskusji) i teraz to samo.
Do mnie przysiada się major Iwanow-Michajłow,
który potem był moim śledczym w Czycie.
- Ty, m r a k o b ie s l (czarci tuman!) - wita mnie.
- Pomyłka w adresie, bynajmniej nie ja jestem czar
cim tumanem - odpowiadam hardo.
- A kto, może ja? - pyta, robiąc wielkie oczy.
46
- Nie nazwałem was jeszcze w ten sposób, a wy
m nie owszem.
W tym momencie orientuję się, że major ma dobrze
w czubie. Tymczasem dyrektor ostrzega mnie:
- Bądź z nim ostrożny.
Na szczęście Iwanow sam się ode mnie odczepił.
Oddycham z ulgą, bo on swoją prowokacją wywoływał
u mnie wilka z lasu. Mogłem się zdenerwować i naga
dać mu do słuchu, a to by się źle dla nas skończyło.
47
Milkniemy. Każdy po swojemu przeżywa myśl dy
rektora. Ja zaś odczuwam w duszy niejasny, jednak
zdecydowany protest przeciw jego wróżbie. Ze sm ut
kiem w duszy każdy się modli.
Tak przyjechaliśmy do Czyty. Wychodzimy z po
ciągu. Panuje tu wschodnia, syberyjska zima. Śniegu
masa, a mróz taki, jakiego jeszcze w życiu nie spotka
łem. Ale pogoda wspaniała! Słońce ostre, wprost kąpie
my się w jego promieniach, aż zapominamy o mrozie,
ale chociaż świeci jasno, nie jest dla oczu tak przykre,
jak w Mandżurii. Miało się ochotę postać, pochodzić
i nacieszyć się nim, bo teraz tonęliśmy w olbrzymich
syberyjskich kożuchach, które dostaliśmy jeszcze
w wagonie. Jednak nasi opiekunowie pamiętają o nas
i od razu zapędzają nas do psiej budy na kołach, któ
ra w więziennym języku nazywa się „czarny gawron”
(„czornyj woron”). Każdego po kolei wpychają do
osobnego kąta. Nie mogę w nim ani stać, ani siedzieć,
ani się obrócić - tak przykurczony męczę się, gdy wóz
podrzuca nas na wybojach wioząc do więzienia. Nie
mogę pojąć, jak w podobny kojec zdołano upchnąć na
szego olbrzymiego dyrektora i jak on znosi jazdę? Żeby
nie zdradzać do czego „gawron” służy z zewnątrz, jest
on podobny do samochodu rozwożącego chleb.
Do więzienia przyjeżdżamy 27 grudnia 1948 roku.
Tam nas wszystkich umieszczają w „jedynkach”.
WIĘZIENIE
49
Kto przekracza ustalony porządek, naraża się na
grubiańskie wymyślanie, musi stać w kącie albo do
staje całą normę karceru, czyli osiem dni. Wstawało
się na rozkaz, szło spać na rozkaz. Wprawdzie można
siedzieć na łóżku, ale nie wolno się opierać ani o po
duszkę, ani o poręcz łóżka, ani o ścianę. W więzieniu
śledczym spanie w ciągu dnia czy nawet drzemanie jest
surowo zabronione. Wydawałoby się, że „siedzenie” to
łatwa sprawa, ale to złudzenie. Za to, gdy więzień wyj
dzie na wolność ma prawo powiedzieć:
- „Odsiedziałem” 5 (10, czy 25 lat).
Gdy tylko więzień, siedząc na łóżku, zdrzemnie się,
zaraz krzyczy na niego dozorca z korytarza. Taki jaz
got drażni bardziej niż bicie, i choć krzyczy na jedne
go, denerwuje wszystkich w całym korytarzu.
W nocy nie wolno obrócić się do ściany i czymkol
wiek zakrywać twarzy. W tej „pojedynce”, jak z czasem
zacząłem nazywań moją „jedynkę”, musiałem spać na
plecach, z nogami zwróconymi do drzwi, żeby dozorca
mógł przez „judasza” widzieć moje oczy. Żarówka świe
ci intensywnie całą noc, i choćby nie wiem jak mocno
mrużyć powieki, to jednak światło drażni i przerywa
sen. W ten sposób doprowadzono mnie do zupełnego
rozstroju nerwowego. Pojawia się bezsenność. Mogę
sypiać najwyżej od półtorej do dwóch godzin na dobę.
Gdyby nie modlitwa, z pewnością zupełnie postradał
bym zmysły.
W tych ciężkich chwilach ratunkiem jest dla mnie
różaniec odmawiany na palcach. Krótkie rozważanie
tajemnic i powtarzające się modlitwy do Najświętszej
Panny uspokajają moje zszarpane nerwy.
50
W więzieniu karm ią trzy razy dziennie. Dotkliwego
głodu nie odczuwałem. Chleb dostaje się rano na cały
dzień. Jest on czarny, ciężki (ma dużo wody), żytni z do
mieszką owsa, kukurydzy i jeszcze czegoś. Zupa - krup
nik ledwo okraszony, owsianka albo jęczmień, nieraz
gryka, proso lub nieprzetarta pszenica. Na drugie kasza
- ta sama co w zupie, tylko gęstsza. Czasami trafia się
kapusta, ohydna, rzadka i ciemna. Nic dziwnego, że je
dzenie brzydło i osłabiało swoją jednostajnością. Owies
i jęczmień ciągną się bowiem całymi tygodniami. C u
kru dają 9 gramów dziennie. Jedni słodzą nim kube
czek herbaty, inni dodają do kaszy, a jeszcze inni prosto
z dłoni wsypują do ust. W mojej „pojedynce” straciłem
12 dziennych porcji cukru, bo jeszcze nie umiałem do
magać się swoich praw. Czasami dawali rano 20 gramów
śledzia. Gdy w porcji trafiła się głowa, to nie było czym
się radować. Ale i tu nie miałem praktyki. Potem, gdy
byłem w grupie z Japończykami, nauczyłem się zjadać
śledzia „bez reszty” - z głową, ośćmi, skórą i ogonem,
zgodnie więc z nauką Lenina, który mówi: „W wielkiej
gospodarce każdy śmieć się przyda”.
W drugim miesiącu pobytu w więzieniu zaczęto
mnie lepiej karmić i leczyć. Zdawało mi się, że wszystko
idzie ku lepszemu, ale poprawa wkrótce się skończyła.
W czasie śledztwa więzień przedstawia taką war
tość, jaką ma dla preparowanego procesu. Dlatego
pilnują go bardzo. Po pierwsze, żeby nie popełnił sa
mobójstwa. Po drugie, żeby nie zwariował (trochę
gwoździ w mózgu nie zaszkodzi). Po trzecie, żeby się
zupełnie nie rozchorował i po czwarte, żeby w czasie
badań nie umarł.
51
Po rozprawie więzień może sobie chorować, gło
dować, czy kończyć życie, ile dusza zapragnie. Nikt
się tego nie przestraszy. Jako nowicjusz w więźniar-
skim fachu dziwiłem się nieraz, dlaczego lekarka tak
dba o mnie, bo jej miałem do zawdzięczenia, żem się
nie zapoznał z karcerem, choć m nie nim śledczy czę
sto straszył. W karcerze kromka chleba i woda, a co
czwarty dzień jeszcze i miska krupniku. Nie ma tam
ani łóżka, ani pościeli; więzień często siedzi w samej
bieliźnie. Przy moim zdrowiu taki głodowy i zimny
karcer musiałby mnie „uziemić” na dobre.
Moi sąsiedzi, jakby się zmówili, co rano z dwóch
stron stukają do mnie w ścianę. Wydawało mi się przy
tym, że sąsiad z lewej używa jakiegoś alfabetu. Ucieszy
łem się z obecności żywych ludzi, ale wstyd mi było, że
nie mogę rozszyfrować alfabetu Morsea. Robiłem so
bie gorzkie wyrzuty, że we właściwym czasie nie na
uczyłem się go. Może przekazują m i wiadomości? Jak
długo jeszcze będę siedział w „pojedynce”? Może dłu
gie łata? A tu, bez tego Morsea, jestem niemy. Z drugiej
strony, może to i lepiej, że nie znam szyfru? Przy mojej
niezręczności może bym trafił do karceru albo stał się
ofiarą sąsiada-prowokatora?
Miałem też i gościa - była to wielka i bardzo za
głodzona pluskwa. Pewnie wysłana na zwiady - od
była wielką podróż, aby znaleźć świeżą krew. Ale ja,
nie biorąc pod uwagę jej pionierskich zapędów i nie
patrząc, że przyszła w delegacji, bez sądu skazałem ją
na śmierć... za szpiegostwo (zgodnie z sowieckim ko
deksem karnym, paragraf 58 punkt 6.). Pewnie na ich
gromadę przypadła obecnie głodowa pięciolatka, bo
52
w ślad za pierwszą, zaczęły nadciągać kolejne delegat
ki. Wszystkie spotkał ten sam los. Odkryłem w sobie
myśliwską żyłkę i postanowiłem nie przepuścić ani
jednem u z tych stworów.
Nareszcie zjawił się i gość na dwóch nogach - nowy
nieznajomy dozorca.
- Rozbieraj się! - krzyczy, wchodząc.
- Co takiego? Po co?
Zdziwiłem się i przestraszyłem. „Chyba m nie nie
chce zjeść? - myślę. - Gdyby próbował, ze wszystkich
sił będę się bronił.”
Rozbieram się. Rozpoczyna się rewizja. Maca ubra
nie, bieliznę, pościel, zagląda w każdy zakątek. Cóż
można było znaleźć u człowieka zrewidowanego przez
Chińczyków i odgrodzonego od świata? Musiał on
jednak wywrócić wszystko i coś zabrać, choćby ostatni
już, złamany guzik. Z pościeli przecież nic nie da się
wziąć. Siennik jest ze starych paprochów słomy, po
duszka z morskiej trawy, a kołdra - stary łach, wszyst
ko całkiem demokratyczne. Kontroler to spec w swoim
zawodzie; szybko i zręcznie bada obręby i szwy ubrania
i pościeli. Nie mogę w końcu zmiarkować, czy jest za
dowolony z wyników rewizji, bo znika nagle, nic nie
powiedziawszy. Uczciwie przyznaję, że choć pracował
szybko, to jednak starannie, fachowo, z uwagą, spraw
nie i bardzo rzetelnie. O delikatności lepiej nie wspo
minać, to przecież przeżytek dawnych, burżujskich
czasów. Takie rewizje odbywają się co miesiąc.
Mieliśmy jednego bardzo dokuczliwego dozorcę.
Biegał jak oszalały od drzwi do drzwi, wrzeszczał przez
„judasze” aż echo szło po wszystkich korytarzach.
53
- Jak siedzisz? Dlaczego się opierasz? Siedź równo!
Stań w kącie! A ty nie drzem, widzę cię!...
Ośmiogodzinny dzień pracy był dla nas i dla niego
prawdziwą katorgą. Mało tego. Przy nim i inni dozorcy
stawali się surowsi, więcej krzyczeli i obrzydliwie do
kuczali. Jednym słowem horyzont naszej niewoli za
snuwał się chmurami. A ten dozorca „Jowisz” grzmiał
bez przerwy i walił piorunami. Na szczęście nie długo.
Chyba się szybko zdarł lub dostał awans. Nikt po nim
nie płakał.
GŁODÓWKA
Doszła mnie ważna wieść, że nie ma cojeść...
55
Po pierwsze: trzeba było najpierw zobaczyć pro
kuratora i postawić mu ultimatum i zagrozić głodów
ką. Możliwe, że sami daliby m i ubranie.
Po drugie: kiedy już zdecydowałem się na głodówkę,
trzeba było położyć się na łóżko i jęczeć.
Po trzecie: trzeba było zawczasu zapoznać się ze
sposobami prowadzenia głodówki (jest na ten temat
specjalne studium), inaczej człowiek może sobie m oc
no zaszkodzić.
Po czwarte: w stanie rozstroju nerwowego głodów
ka jest niedozwolona, bo szybko prowadzi do grobu.
Moje zwycięstwo było połowiczne, dali mi bowiem
buty, czapkę, dwa ręczniki i dwie chusteczki do nosa,
ale nie dostałem ani palta, ani ciepłego odzienia. D łu
żej głodować nie mogłem - trzeba było porzucić wal
kę, żeby nie umrzeć.
Pierwszy mój spacer, zdobyty z takim trudem , prze
chodzi pomyślnie. Dozorca wyprowadza mnie samego
na „wybieg”, który miał dziewięć kroków na dziewięć.
Choć płot jest tu gęsty i wysoki, tak, że mogę widzieć
tylko niebo, to jednak słońce dociera do jednego kąta.
Radość moja jest niezmierna, bo już od dawna słońca
nie widziałem, ale siarczysty mróz nie pozwala ogrzać
się w jego promieniach. Aby nie zamarznąć, muszę
bez przerwy biegać. Dozorca, który mnie pilnuje ze
strażnicy, nie zatracił jeszcze ludzkich uczuć, bo nie
przeszkadza mi w uprawianiu przymusowego sportu;
stoi jak bocian w gnieździe, ubrany w ogromne kożu-
szysko i dziwi się na pewno, jak taki chudziak, ledwie
ubrany, mocuje się z syberyjskim mrozem. Ale ja się
tak zmordowałem, że już dłużej nie mogę wytrzymać,
56
a mój „sezam” był zamknięty do wyznaczonego cza
su. Mróz przenika do kości. Wreszcie usłyszałem, że
dozorca otwiera furtkę i wrzeszczy na m nie jak na pa
robka:
- Wchodź!
Idziemy. Ale jak? Ja według przepisów trzymam
ręce założone z tyłu jak wielki pan, a idę przed kon
wojentem jak aresztant; zatrzymuję się przed drzwiami
jak ślepy, ustępuję na bok jak sługa i odwracam się do
ściany jak dureń. Tu wyprzedza mnie dozorca i pierw
szy przechodzi przez drzwi, a ja dopiero wtedy za nim
jak pies. Na korytarzu znów puszcza m nie przodem
- i tak mijamy się w więziennym tańcu aż do mojej
celi. Tam zamyka drzwi wielkim kluczem, a ja zostaję
za kratami jak kryminalista. W więzieniu trzeba umieć
przemykać się i lawirować jak na łódce, co to pływa po
rzece pełnej wirów, wśród wielkich kamieni, bo inaczej
będą cię jak osła popychać i wymyślać jak pijakowi.
Na każdej przechadzce marzłem bardzo, ale potem
w celi się rozgrzewałem. Później, gdy już byłem „na
wspólnym mieszkaniu” z Japończykami, jeden z nich
pożyczał mi na spacer swój zapasowy kożuszek. Dopie
ro na wiosnę 1949 roku dostałem więzienną „fufajkę”
- krótki waciak. Zabroniono mi wtedy chodzić w su
tannie, aby nie obrażać uczuć bezbożników. W ierzch
niego waciaka (buszłata), który się zwykle zakłada na
fufajkę w czasie zimy, nie dostałem nigdy.
Moja nie do końca udana głodówka przyniosła
jednak jakieś korzyści, bo choć nierozważnie ryzyko
wałem, to jednak podjąłem próbę swej wytrzymałości,
a to mi było właśnie potrzebne jako zaprawa w śledz-
57
twie, aby nie ulec. Dobry Bóg zachował m nie przy ży
ciu, mimo złośliwości ludzkiej i moich własnych po
myłek.
Jeszcze raz potem urządziłem głodówkę, ale ta mi
się zupełnie nie udała. Miała ona być protestem prze
ciw fałszywym oskarżeniom. Ale zagrozili mi, że będą
przemocą karmić przez nos. Przestraszyłem się po
gróżki i po dwóch dniach przerwałem głodówkę (zro
zumiałem, że przedłużanie jej może stać się grzechem
samobójstwa).
Więzienia i łagry są dla zatrzymanych wielką szkołą
życia. Nie można się więc dziwić, że niektórzy ludzie
po długiej „odsiadce” mówią:
- Nie żałuję, żem siedział!
Naturalnie tak mogli mówić tylko ci, co mieli
szczęście wyjść na wolność.
I ja również wyniosłem bogatą praktykę życiową,
choć muszę stwierdzić, że bezpłatna „szkoła” sowiecka
drogo mnie kosztowała.
ŚLED ZTW O
Do sądu idę ze spokojem z tymi, co się Boga boją.
59
- Skoro aresztowała nas milicja chińska, dlaczego
nie stajemy przed sądem chińskim? Prawnie jesteśmy
obywatelami polskimi, dlaczego więc Chiny nie wyda
ły nas Polsce, tylko Sojuzowi? Jeśli nie jesteśmy aresz
towani, dlaczego posadziliście nas do więzienia, i to do
więzienia wojskowego, chociaż jesteśmy cywilami?
Śledczy nie udzielił mi wyjaśnień, tylko zwymy
ślał. A nasz Francuz za ustawiczne protesty i zapytania
zarobił osiem dni ostrego karceru. Dopóki człowiek
w Sowietach nie zrozumie, że tu nie rządzi prawo, lecz
przemoc, dopóty będzie się daremnie denerwować.
W celi przebywałem ponad pięćdziesiąt dni i,
oprócz dozorców, lekarza i sędziego śledczego, nikogo
więcej nie widywałem. Gdy przechodziłem przez kory
tarz, przepędzano z niego „wszelkie żyjące stworzenie”,
a nawet innych dozorców. Jeśli konwojent zorientował
się, że mogę kogoś spotkać w korytarzu, zaraz stawiał
mnie nosem do ściany i dawał znak gwizdkiem, żeby
obecni uciekali z mojej drogi. Nawet gdy szedłem do
ustępu, okazywano mi ten sam szacunek.
Przypominam sobie, jak w Harbinie w czasie oku
pacji, Japończycy urządzali powitanie cesarzowi Man-
dżukuo Puyi według carskiego ceremoniału. Wtedy
ludzi z ulic wpędzali na podwórza, a kto się spóźnił,
musiał położyć się na ziemi z nogami w kierunku ulicy.
Potem pisali w gazetach, jak to lud „z entuzjazmem”
witał cesarza. W 1945 roku cesarz Puyi siedział w wię
zieniu w Czycie, tym samym, gdzie ja się znalazłem.
Chodził po tych samych korytarzach. Czyż więc nie
powinienem zadzierać nosa, gdy mnie pędzono po ko
rytarzach według carskiego ceremoniału?
6o
Dziwi mnie tylko, skąd Sowiety biorą tylu ludzi do
konwojów, sądów i ochrony, aby móc trzymać miliony
więźniów. Ile trzeba było cierpliwości i wytrwałości,
aby zadośćuczynić tym śmiesznym formalnościom.
Wypytywałem wiele osób z różnych środowisk,
ilu ludzi w Związku Sowieckim siedzi w więzieniach?
Ogólnie utrzymywała się opinia, że po śmierci Stalina
w więzieniach, łagrach, na przymusowych robotach
było nie mniej niż trzydzieści milionów osadzonych.
Dla ilustracji przytoczę znany w Polsce kawał z 1955
roku. Pewien agitator sowiecki podczas pogawędki
z polskimi urzędnikam i podpił sobie trochę. Gdy Pola
cy zaczęli się chwalić, zapytał ich:
- Ile macie w kraju ludności?
- 28 milionów.
Wtedy bolszewik uśmiechnął się pobłażliwie.
- I wy to nazywacie państwem?
- A bo co?
- Bo u nas w łagrach siedzi więcej.
Powstaje pytanie, skąd bierze się w Związku Sowie
ckim tylu przestępców? Niech za odpowiedź posłuży
historia, którą usłyszałem w łagrze.
Przy odejściu „etapu”5 z łagru sprawdzano kolejno
więźniów. Każdy wywołany łagiernik musiał powie
dzieć swoje nazwisko, wiek i paragraf wyroku. Jeden
z „etapników” wychodzi i recytuje według formuły:
- Iwan Iwanowicz Iwanow, urodzony w takim a ta
kim roku, paragraf 58, punkty - czwarty, szósty, 25 lat.
6i
- Potem machnął ręką i od siebie dodał: - Za nic mnie
posadzili.
Na to dyżurny dozorca złości się:
- Co ty będziesz gadał, że „za nic”, u nas „za nic”
dają tylko 10 lat.
Ale dozorca poprawiając Iwanowa, niechcący po
wiedział prawdę, choć niepełną, bo „za nic” też potra
fią dać „25”.
A oto drugi autentyczny przykład sprawiedliwości
sowieckiej. Opowiadał mi o tym dawny komunista
W iktor Nikanorowicz Siemigorow, profesor jednego
z rosyjskich uniwersytetów. Wysłali go za granicę jako
korespondenta. Po powrocie dostał z miejsca 10 lat ła
grów za szpiegostwo. W czasie badań mówi do swojego
sędziego:
- Pozwólcie mi opowiedzieć zdarzenie podobne do
mojego.
- Mów.
- Za cara jeszcze, w naszych okolicach rozmnożyły
się wilki. Nie było na nie żadnego sposobu. Rząd wte
dy wyznaczył nagrodę 25 rubli w złocie za każdego
zabitego wilka, a za skórę osobną zapłatę. Chociaż
wielu próbowało szczęścia, nikt nie mógł wilka zabić.
Wreszcie jednemu myśliwemu udało się. Wypłacili mu
nagrodę i kupili od niego skórę. Na drugi tydzień ten
że myśliwy przynosi drugą skórę, a na trzeci - kolejną.
Co to znaczy - dziwiono się w okręgu - że on jeden
tylko ma takie szczęście, a wilki dalej buszują. Zwoła
no komisję, ta obejrzała skóry i okazało się, że były to
skóry psie, zręcznie ufarbowane.
Wtedy śledczy zapytał:
62
- Więc ty, Siemigorow, uważasz, że my preparujemy
wasze oskarżenia, a wy jesteście niewinni?
- Tak by trzeba powiedzieć, bo i moja skóra w wa
szej robocie. Wy z nas robicie szpiegów, a prawdziwe
wilki - szpiedzy - dalej swobodnie grasują. No cóż,
psa łatwiej złapać, a wilk lepiej umie się skryć albo wy
szczerzy zęby.
Zakończył swoją opowieść Siemigorow, a po chwili
dodał:
- Dużo w więzieniu przemyślałem. Ludzkość przez
dwa tysiące lat szanowała prawo rzymskie, które we
szło do kultury całego świata. A my mamy możność
żyć w kraju całkowicie „swobodnym” - w Związku So
wieckim. I ja właśnie w tym „wolnym i sprawiedliwym”
państwie przy pierwszym mym spotkaniu ze śledczym
usłyszałem od niego: „Ty, taka twoja...” - Proszę m i po
wiedzieć, jak pogodzić jedno z drugim?
Nie znalazłem na to żadnej odpowiedzi, bo nam
obu było wstyd.
63
jak jego intrygowało, dlaczego śledczy tak długo nie
wzywa? Wreszcie wezwał! Przyszedłem i od razu by
łem mile zaskoczony, widząc młodego, sympatycznego
człowieka. Mimo to czułem się niepewnie, jak na nie
równej i mokrej kładce. Po chwili rozmowy odniosłem
wrażenie, że to człowiek prosty, pracowity i spokojny.
Kazał m i opowiedzieć koleje mojego żywota.
Była to istna plątanina. Przemierzyłem mnóstwo
miejsc i krajów, przeżyłem wojny i rewolucje, odby
wałem długie podróże, zajmowałem się różnorodną
pracą, przechodziłem wiele chorób i innych doświad
czeń. Bałem się więc zaplątać we wspomnieniach i za
stanawiałem się, czy nie lepiej po prostu jakieś frag
m enty opuścić. Śledczy zadawał mi wiele pytań, tak że
się gubiłem, a nawet przy opowiadaniu najzwyklejszych
faktów mieszałem wydarzenia. Parę razy próbował
m nie zastraszyć albo przyłapać na sprzecznościach, ale
mu się to nie udawało, bo mówiłem prawdę. W koń
cu doszliśmy do zgody i byłem zadowolony ze swego
życiorysu, a nawet z mojego śledczego, z myślą że na
dal nie zechce mnie krzywdzić. Wchodziłem więc do
śledztwa nie obciążony przeszłością. Jakież jednak było
moje rozczarowanie, gdy następnym razem stanąłem
przed innym sędzią! Był nim mój znajomy, major Iwa
now, członek delegacji, która nas kupiła od Chińczy
ków. Iwanow był wysoki, lecz przy tuszy. Miał około
50 lat, na wskroś czerwony - i ciałem, i duchem, a przy
tym zdrowy jak burżuazyjny buhaj. Znał dobrze nasze
stosunki harbińskie, ogólnokościelne, a zwłaszcza wa
tykańskie. Uważał jednak pilnie, żeby się nie wygadać,
skąd ma tak dokładne informacje. Ale komentarz do
64
stosunków kościelnych dawał swoisty, to znaczy sowie
cki i bezbożny. Mógłby być wybitnym sędzią, gdyby był
normalnym człowiekiem. Nieraz przychodził na śledz
two porządnie wstawiony, ale zupełnie pijanego nigdy
go nie widziałem. Nie bił mnie, ale język miał plugawy.
Wiedział, że jego bluźnierstwa były dla m nie gorsze
niż bicie... Irytowały m nie one do tego stopnia, że nie
wiedziałem co mówić i zapominałem, co mówiłem.
A śledczemu właśnie o to chodziło - bawił się m ną jak
obżarty kot wychudzoną myszą.
Do tego czasu jeszcze nie znałem dobrze bolsze
wików. Co prawda w 1920 roku aresztowali mnie, ale
po trzech dniach wypuścili. W Harbinie w czasie oku
pacji bolszewickiej, propaganda przedstawiała Związek
Sowiecki jako kraj wolny, światły, praworządny i bo
gaty. A teraz słyszałem od wyraziciela komunistycznej
kultury takie bezwstydne wyrażenia, jakich nigdy i od
nikogo nie usłyszałem.
Nasza zabawa w śledztwo trwała pięć miesięcy. Naj
pierw Iwanow zastraszył mnie wymyślaniem i groźba
mi, potem trochę złagodniał, starał się zaskoczyć py
taniami, wykorzystać brak doświadczenia. Czasem ten
okrutny wilk przywdziewał skórę jagnięcia, obiecywał
łagodny sąd i niedużą karę - tylko trzy lata. Raz jeden
poczęstował m nie nawet chlebem i kiełbasą oraz her
batą z cukrem, a byłem wtedy bardzo głodny. Czasem
nastawiał m i patefon z białoruskimi płytami; mówił
0 polityce, opowiadał nowiny lub anegdoty. A potrafił
zaciekawić, błysnąć wiadomościami i inteligencją. Mój
zmęczony umysł ulegał jego podstępnym chwytom,
1 choć przeczuwałem, że m nie oszukuje, poddawałem
65
się. Po powrocie do celi robiłem sobie gorzkie wyrzuty
i tym bardziej rozstrajałem nerwy.
Innym razem Iwanow stawał się zajadłym wilkiem
i rozwścieczonym tygrysem lub chytrym lisem, a za
wsze przy tym obrzydliwą świnią. Groził mi zsyłką na
wyspę na Oceanie Lodowatym:
- Spodoba ci się. Są tam dwa białe niedźwiedzie, ty
będziesz trzecim.
A wymyślał! Straszył, pokazując na mapie, jak bol
szewicy wycofując się z Albanii napadną na Rzym,
przerobią Bazylikę św. Piotra na kino, a papieża
i kardynała Nowego Jorku, Spellmana, powieszą. Był
prawdziwym artystą w grze w „ciuciubabkę”, tylko że
to ja miałem zawiązane oczy. Ileż zdrowia straciłem,
nim poznałem metodę Iwanowa i Sowieckiego Sojuzu.
Bo zabawa w komunizm obejmuje całe bolszewickie
państwo oraz część wolnego świata. Jedynie pierwszy
sekretarz partii może patrzeć obydwoma oczami, par
tia komunistyczna widzi tylko jednym okiem, i tylko
to, co jej sekretarz pokaże, a „frajerzy”, czyli cała reszta
społeczeństwa, mają oczy zawiązane. Gdybym wtedy
znał tę prawdę, jak ją teraz znam...
Kiedy pewnego razu Iwanow groził mi wysokim
wyrokiem - 25 lat - oburzony odpowiedziałem:
- Jak to, Lenin za carskich rządów, za organizowanie
przewrotu dostał tylko trzy lata, a co ja zrobiłem? Całe
życie uczyłem i wychowywałem dzieci.
- Lenin dostał trzy lata za obronę ludu, a ty wystę
powałeś przeciwko ludowi.
- W jaki sposób występowałem przeciwko ludowi?
Może ucząc w szkołach gramatyki łacińskiej?...
66
Na to śledczy bluzgnął soczyście cuchnącym słow
nictwem. W końcu zrozumiałem, że na wymysły nie
należy odpowiadać. Zrobiłem też uroczyste postano
wienie - milczeć. Jednak nic z tego - w żaden sposób
nie potrafiłem się opanować! Teraz wstyd mi, gdy to
sobie przypomnę, jednak wtedy miałem chore nerwy,
a jego prowokacje paliły m nie jak rozpalone żelazo.
Czasem Iwanow świdrował m nie wzrokiem, hypno-
tyzował. Obiecywałem sobie: „Nie będę mu patrzeć
w oczy”, ale m im o to patrzyłem - oczy się same podno
siły; starałem się ze wszystkich sił, ale cóż? Brakło mi
ich. Bywa tak z samochodem, gdy zepsują się hamulce
lub kierownica - kierowca skręca w odpowiednią stro
nę, a wóz leci w przepaść.
NADCHODZI CZAS DOŚWIADCZENIA
„ K ied y w as wydadzą, n ie m a r tw cie się o to, j a k a n i co m a c ie m ów ić,
g d y ż n ie w y b ę d z ie m ów ili, lec z D u ch O jca w aszego
b ę d z ie m ó w ił p r z e z w a s ” (Mt 10,19-20).
68
tym nie zyskali, gdyż i tak otrzymali wyroki ściśle we
dług bolszewickiej sprawiedliwości. W teorii sowiecki
sąd zabrania kłamać, ale w praktyce jak najbardziej do
tego zmusza.
Wszyscy aresztowani zabiegali o szybkie zakoń
czenie śledztwa jako najgorszego etapu. Sąd faktycz
nie był zewnętrzną formalnością. Na rozprawę nikt
nie mógł wziąć adwokata ani przyprowadzić swoich
świadków. A gdyby nawet się na to zgodzono, tacy
świadkowie - bądź to z obawy, bądź z przezorności
- pogrążyliby go jeszcze bardziej. Adwokat u nich, p o
dobnie jak wszyscy, wykonuje normy. W śród tysięcy
łagierników nie było przypadku, aby komu adwokat
dopomógł. Niektórzy mówili, że adwokat próbował
obrony; inni, że nawet nie znał sprawy i prawie wcale
nie zabierał głosu. Często zdarzało się, że po ciężkim
śledztwie rozprawy sądowej wcale nie było, a kary wy
mierzano zaocznie w sądzie wojewódzkim, a w spra
wach ważniejszych w moskiewskim OSO („Osoboje
Sowieszczanije”). W ścisłym słowa znaczeniu są to tyl
ko sowieckie organy administracyjne.
Do 1947 roku najwyższym wymiarem kary było
10 lat łagru, ale od tego czasu podniesiono ją do 25 lat.
Wyrok 25 lat nazywano popularnie „katuszką” albo
„szpulą”. Najcięższym wyrokiem było 25 lat plus 5 lat
zsyłki z dodatkiem 5 lat pozbawienia praw obywatel
skich. Odtąd 10 lat - to wyrok „krótkoterminowy”,
a wyrok 5-letni uważano za śmiesznie mały, a nawet po
dejrzany. W łagrach zazwyczaj mówiono o „katuszce”:
„Stalin nakazał żyć 25 lat”. Zresztą prawa kodeksu były
tak mgliste, że śledczy z łatwością mógł podciągnąć pod
69
paragraf 58 każdy fakt, aby OSO mogło zastosować peł
ny wymiar kary - 25 lat (namotać cały „kłębek”).
Strasznie oszukali się ci, co „sypali” swoich zna
jomych. Muszę tu opowiedzieć o konfrontacji, jaką
miałem podczas śledztwa. Iwanow zdobył skądś dwóch
świadków przeciwko mnie. Obydwaj byli moimi daw
nymi uczniami z Harbinu. Jeden z nich, Kuncewicz,
był w naszej szkole w 1934 roku. Aby zachować przepi
sy, Iwanow pyta mnie:
- Czy poznajesz swego ucznia Kuncewicza?
- Nie, nie przypominam go sobie.
- A ty, znasz jego? - pyta Kuncewicza.
- Znam. W 1934 roku był dyrektorem naszej szkoły
przy katolickiej misji w Harbinie.
- Co o nim wiesz i czego was uczył?
- Pamiętam, jak w czasie kazania mówił, że Waty
kan nawołuje wszystkie kraje na świecie do krzyżowej
wojny ze Związkiem Sowieckim.
- Co możesz na to odpowiedzieć? - zwraca się do
m nie Iwanow.
- Nie pamiętam. To wiem, że nie mogłem tak m ó
wić, nie mogłem nawoływać do zbrojnej walki.
Nagle Iwanowa wywołano na chwilę, a on wbrew
wszelkim przepisom zostawił nas samych w swoim ga
binecie. Kuncewicz skorzystał z nieobecności majora
i zwrócił się do mnie dobrodusznie:
- Ksiądz mnie naprawdę nie pamięta? Pewnego
razu uciekłem późnym wieczorem z internatu i ksiądz
mnie za to wygnał...
Nie dokończyliśmy jeszcze rozmowy, gdy wrócił
Iwanow i zaczął mnie dalej przepytywać.
70
- Czy masz co przeciw świadkowi?
- Mam - odpowiedziałem. - W roku 1934 usuną
łem go z internatu i ze szkoły za nocną ucieczkę do
kina. Teraz on nie może być bezstronnym świadkiem.
Iwanow aż podskoczył na krześle, jakby usiadł na
igle. Zrozumiał, że Kuncewicz wygadał się przede
mną. Skrzywił się, rozwrzeszczał, zaczął tupać nogami
i wypędził świadka. Wygrałem więc zupełnie, bo taki
ważny świadek niespodziewanie zupełnie stracił wia
rygodność.
Drugim świadkiem był O rm ianin (zapomniałem
jego nazwiska). Był naszym uczniem w 1939 roku,
i został usunięty za złe zachowanie i lenistwo. Dwa lata
zimował w tej samej klasie i pozostał w niej na trzeci
rok. Orm ianin zaczął m nie oskarżać, a jego oczy pa
łały taką nienawiścią, że aż się przeraziłem. Ten sło
wo w słowo powtórzył to samo, co mówił Kuncewicz,
chociaż pomiędzy ich pobytem w szkole była przerwa
pięciu lat, a opuścili ją tak dawno - jeden 15, a drugi 10
lat temu. Jakże oni mogliby dokładnie pamiętać moje
słowa, choćbym je nawet powiedział? Jasne było, że to
Iwanow nauczył ich co mają mówić.
- Czy masz co przeciw świadkowi?
- Tak, mam. Został przyjęty do liceum przed moim
powtórnym przyjazdem do Harbinu, a kiedy był
w szkole, ja nie byłem dyrektorem. Wtedy zaś nauki
wygłaszali albo dyrektor, albo inspektor. A więc świa
dek nie mówi prawdy.
- Zadawaj mu pytania - nakazał Iwanow.
- Nie chcę.
- Będziesz tego żałował.
71
- Podpisz! - krzyczy Iwanow.
- Za nic w świecie!
Wybucha kłótnia, po czym zaczynamy sobie wy
myślać. Major wmawia mi w żywe oczy to, czego nie
mówiłem, a ja uparłem się na zabój. Wreszcie Iwanow
trochę ustępuje. Robimy poprawki w protokole, wal
czymy aż do wyczerpania. Teraz choć z ciężkim ser
cem, zgadzam się podpisać, ale lękam się, czy m u za
dużo nie ustąpiłem. Iwanow daje mi w końcu protokół
do podpisu. Wskazuje miejsce przy końcu, na ostatniej
stronie, ale ja mówię:
- Według prawa podpiszę osobno każdą stronę.
- Nie, podpisz tylko na końcu!
- Nie podpiszę! Teraz już wcale nie podpiszę, bo to
pachnie oszustwem.
- Jak to? Nie podpiszesz?
- Tak! - mówię. - Nie podpiszę ani na początku,
ani na końcu.
Rzucam na stół pióro, zdecydowany na wszystko.
Przyszła mi bowiem do głowy nagła myśl: „Jeślibym
podpisał na końcu, wtedy Iwanow może dołączyć do
akt coś oskarżającego księdza Chaleya, za co skażą go
na rozstrzelanie”. Prawda, że kara śmierci była czasowo
zniesiona, ale ja wówczas o tym nie wiedziałem.
Iwanow zrozumiał, że się nie poddam, zamilkł więc
i zaczął przeglądać jakieś kartoteki. Nagle ni stąd ni zo
wąd zapytuje:
- Czy znasz Japończyka NN?
- Może i znam, ale nie słyszałem takiego nazwiska.
Wtedy dzwoni przy mnie do nadzoru.
- Proszę przyprowadzić Japończyka NN.
74
Natychmiast zjawia się konwojent z nadzoru
i mówi:
- Przyprowadziłem Japończyka.
- Niech poczeka na korytarzu.
Wytwarza się nowa sytuacja. Japończyk czeka za
drzwiami, ale ja go nie widzę. Męczy mnie myśl, kto to
taki, i co się za tym wszystkim kryje? Iwanow nie wzy
wa go, tylko dalej krzyczy i przymusza mnie do podpi
sania fatalnego protokołu, a ja stale się opieram. My
ślę o Japończyku i podwójnie się męczę, a głowa boli
niesamowicie. Iwanow pozwala by napięcie rosło do
ostatnich granic, byle uzyskać podpis. Były to zapasy
nierówne, podobne do walki bezbronnego człowieka
z potężnym niedźwiedziem. On przedstawiciel Sowie
ckiego Sojuzu, a ja...
KOSZMAR
Kiepsko, panie Grzegorzu, a czym dalej, tym gorzej!
76
- Czemu stajesz?
Dochodzimy do mojej celi. Otwiera drzwi, wpusz
cza mnie, zamyka na klucz według zwykłego ceremo
niału, a ja siadam na łóżku i zupełnie tracę orientację.
Wszystko mi się w głowie pomieszało, bo miałem dziś
za dużo jak na jeden raz. Tylko mi się pamięć wy
ostrzyła. Przypominam sobie teraz wszystko z tej mojej
„ciemnej nocy”. Zdawało m i się, że zaraz przyjdą po
mnie z łańcuchami. „Co wtedy robić - myślę - gdzie
się skryć?” Nagle stuka do m nie dozorca:
- Dlaczego się nie kładziesz?
- Rozstrzelajcie mnie! Po co mnie męczycie?! -
krzyczę na całe gardło.
Nieświadomy krzyk wyrwał się z mojej chorej duszy
pod wpływem rozpaczy. Nie kładłem się spać tej nocy,
a dozorca widocznie przeraził się, bo już m nie więcej
nie zaczepiał. Pamiętam, że długo rysowałem na pod
łodze jakieś figury rozlaną wodą. Była już chyba trzecia
w nocy. „Skąd się wzięła woda?” - myślę. To pewnie
herbata z kolacji, której nie jadłem. Potem pochłonęły
mnie dziwne obrazy, które płynęły przed oczami.
Zdawało mi się, że siedzę na grzbiecie łańcucha
wzgórz. Jest ciepły, letni dzień. U moich nóg wzgórza
zniżają się, przechodząc w długą i wąską dolinę, a za
nią nowe wzniesienia i nowy łańcuch pagórków. Scho
dzą z nich rzędami mężczyźni, po 20 lub 30 ludzi. Idą
w szeregach najpierw w dolinę, potem podchodzą do
góry, do m nie i przy moich nogach postaci nagle się
rozpływają.
Dziwi mnie, że oni tak znikają, a nadchodzą coraz
to nowi i nowi - tysiące ludzi!
77
Nagle obraz pierzcha, ale natychmiast jawi się
nowy. Teraz podchodzą do m nie w tym samym po
rządku kobiety. Idą w szeregach, podchodzą całkiem
blisko i gdzieś giną. Widzę je tak wyraźnie, że mogę
rozróżnić rysy ich twarzy. Na głowach zawiązane chu
steczki i ubrane jak w naszych wioskach. Ale same
nieznajome. Idzie ich cała masa... Są bardzo poważne,
zamyślone. Patrzą mi w oczy i milczą. Po nich zjawiają
się dziewczęta, chłopcy, dzieci i znów mężczyźni. I tak
trwał ten pochód...
C zyja śpię? Nie. Niby jest normalnie, ale czuję jak
bym był w swoistym letargu. Przyglądam się obrazom,
a jednocześnie wiem, że siedzę jak zwykle na łóżku,
z nogami spuszczonymi na podłogę. Zdaję sobie spra
wę z czynności, które wykonuję. Patrzę na drzwi, słyszę
jak dozorca chodzi po korytarzu, dziwię się widowi
sku, które oglądam, i które ciągle trwa.
A oto nowe widziadło. Na białej ścianie z zaryso-
wań na tynku tworzą się teraz zupełnie inne obrazy.
Tak jak w kinie, tylko że tu żywi ludzie. Jest zima.
Śnieg pokrywa grubą warstwą ziemię. To białoruska
wioska. Z wioski prowadzi szeroka, gładka, zimowa
droga. Chaty i zabudowania gospodarskie pokry
te grubo śniegiem. Na końcu wioski plac, a na nim
szubienica. Zadrżałem z przerażenia. Widzę zupeł
nie wyraźnie, choć w zmniejszonych rozmiarach, jak
Niemcy wieszają naszych. Teraz nastąpiło w mojej
duszy rozdwojenie osobowości. Z jednej strony zdaję
sobie sprawę, że oglądam rozwijającą się żywą akcję,
a z drugiej - nie wierzę w prawdziwość zjaw. Widzę
bowiem samego siebie siedzącego w celi i nasłuchują
78
cego, co się dzieje na korytarzu. Zjawy ciekawią mnie
i męczą zarazem.
Nareszcie się położyłem. Żarówka świeci zawieszo
na wysoko, a jej jaskrawy blask bardzo mi przeszkadza.
Strasznie boli mnie głowa i nie mogę zasnąć. To chyba
5 godzina. Nagle czuję, że ciągną m nie po korytarzu
i biją. Nie wytrzymuję bólu i krzyczę. To było znów
pełne rozdwojenie. Słyszę bowiem mój głos z kory
tarza, a jednocześnie widzę siebie wyraźnie w celi na
łóżku; leżę tu cicho. Zaczynam się modlić z całego ser
ca, stale powtarzając: „Boże, ratuj, bo ginę”. I oto anioł
wyprowadza mnie z więzienia, jak ongiś Piotra w Jero
zolimie, potem zabiera mnie szybkim jak błyskawica
samolotem. I naraz m am wrażenie, że lecimy powoli.
Leżę w samolocie i bujam się jak w kołysce, a obok
przepływają coraz to nowe krajobrazy. Teraz w m gnie
niu oka przebywamy dziesiątki tysięcy kilometrów.
Wyłania się mój rodzinny kraj i całkowita wolność...
Drżę. Z jakiego powodu? To strach. Przerażenie tak
głębokie, że nie daje spać, myśleć ani modlić się. Już
nic nie wiem o sobie. Trząsłem się cały pod wpływem
odprysków myśli, które jakby wpadały na chwilkę do
duszy i zaraz znikały. Halucynacje i zwidy już się skoń
czyły. Nie mogę powiedzieć, żebym się bał czegoś okre
ślonego. To jest raczej jakiś niepoznawalny, zwierzęcy
strach. Chyba w taki sposób boi się bydło, czując krew
w rzeźni. Pamiętam tylko początek tego koszmaru, bo
następne trzy dni zniknęły z mojej pamięci jak kamień
w wodzie.
Na szczęście po trzech dniach strach m inął sam.
Zdawałem sobie sprawę, że jestem bardzo osłabiony,
79
ale czułem się już zupełnie normalnie. I wtedy uświa
domiłem sobie jak bezcennym darem Bożym jest ro
zum.
Dopiero szóstego dnia wezwał mnie do siebie Iwa
now. Na pewno dowiedział się od dozorcy, w jakim
stanie byłem po poprzednim protokole. Teraz już po
tym panicznym strachu nie było śladu. Patrzę wrogowi
prosto w oczy, jestem gotów podjąć nową walkę.
- Podpisz! - ryknął na nowo śledczy.
- Nie podpiszę.
Myślał, że łamiąc mi zdrowie, złamie i ducha we
mnie. Nie złamał. Ale wymyślał teraz, jakby go szatan
opętał, lżył i klął. Jednak już dobrze znaliśmy jeden dru
giego. Zrozumiałem, że mimo wszystko nie spodziewa
się zwycięstwa nade mną. Milczałem napuszony, nie
odpowiadając na jego bluźnierstwa. Nagle Iwanow
chwycił przeklęty dokument i porwał go przy m nie na
strzępy.
„Dobrze - pomyślałem - teraz to i tego nie powiem,
co było w tym piśmie.”
Rozpoczyna się redagowanie nowego protoko
łu. Znów dochodzi do kłótni, poprawek, krzyku - aż
w końcu podpisałem. Ale to był już mój protokół, a nie
jego! Teraz nie mógł już zaszkodzić księdzu Chaleyo-
wi. Zmieniły się też moje warunki: lekarka przepisała
mi dietę, a i sam Iwanow zmiękł i skrócił posiedzenia.
Jedna z rozmów między nami była bardzo charak
terystyczna. Iwanow z całego bolszewickiego serca
przelewał krokodyle łzy mniej więcej w tych słowach:
- Żebyś mnie wtedy słuchał, dostałbyś najwyżej
trzy lata, ale teraz z własnej winy dostaniesz „25”.
8o
I Iwanow gotów był publicznie umyć ręce, że nie
jest winien mojego wyroku. Winę ponoszę sam. Nie
poruszyłem się nawet, żeby mu podziękować czy pro
sić. Znałem go dobrze i z wierzchu, i od podszewki.
KUSZENIE
Tak to czart człowieka kusi, że bez krzyża przepaść by musiał.
(Froku Bohuszewicz)
82
- Powiedzcie, co myślicie o naszym naukowym
światopoglądzie?
- Im lepiej zapoznaję się z waszą literaturą, tym
bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że nasza wiara
m a mocniejsze podstawy od waszego ateizmu.
- Jakim sposobem? - dziwi się naczelnik.
- Ano, tak. Szukałem u waszych autorów wyja
śnienia zagadki początku świata, powstania życia,
porządku we wszechświecie, praw natury. I co znalaz
łem? Natura jest przyczyną swego powstania i istnie
nia. Nie wyjaśniają tylko, jak może jakaś rzecz sama
siebie stworzyć, rozwijać i utrzymywać w istnieniu? Jak
może ktoś sam siebie zrodzić, a potem nosić siebie na
własnych rękach, obejmować i całować? Według wa
szej teorii natura nie ma rozumu, jednak wprowadza
we wszechświecie najwspanialszy porządek. I jeszcze
jedno. Przyroda, choć sama martwa, z nieożywionej
materii wydała na ziemi tak różnorodne i bujne życie.
Wygląda na to, że w waszym naukowym poglądzie na
świat czegoś brakuje... tu... - to mówiąc, stuknąłem się
palcem w czoło.
Naczelnik odprawił m nie z miejsca i nie dał kolejnej
książki. Tak skończyła się nasza przyjaźń. Jestem nasta
wiony na dłuższą dyskusję i polemikę, ale on już tego
nie chce słuchać.
Iwanow atakuje moją wiarę w inny sposób. To kpi
nami, to znów poważnymi zarzutami przeciwko Pismu
Świętemu, a umie m ocno atakować. Nie zaprzeczałem
wówczas i nie odpowiadałem mu, bo nie wierzyłem
w jego szczerość. Iwanow i cieszy się z tego, i smuci za
razem. Cieszy się ze swojej mocnej argumentacji, a jest
83
zły, że milczę. Taka taktyka bardzo mi odpowiadała,
bo wtedy nie naprzykrzał się i przechodził od razu do
protokołu, ale za to był bardziej zawzięty. Podobnie
złości się kot, gdy mysz nie ma chęci do zabawy.
Pod koniec piątego miesiąca, tj. w maju 1949 roku,
gdy jestem już zupełnie wyczerpany, Iwanow dobywa
najmocniejszych argumentów, aby mnie zmiażdżyć.
Pewnego dnia mówi m i z triumfem w głosie, że nasz
kolega, rosyjski duchowny P. wyrzekł się publicznie
wiary w Boga. Jakby m nie oblał wrzątkiem! Wiedzia
łem, że tym razem śledczy mówi prawdę. Przypomnia
łem sobie, jak jeszcze w Harbinie ksiądz P. poniżał in
nych, wynosząc siebie.
„Cóż robić - myślę - wielki jest jego grzech, a nam
wstyd.”
P. nie należał do bojaźliwych, aby ze strachu zaprzeć
się wiary, a nie mógł tego zrobić z przekonania. Było
jasne więc, że połaszczył się na łagodniejszy wyrok.
A ci bezbożnicy go oszukali. Dostał i tak pełną „szpu
lę” (25 lat). Przy okazji skorzystali z jego zaparcia się,
aby nas tym mocniej zaatakować. Uważali bowiem, że
dzięki temu zdobyli ważną pozycję.
Mało tego. Innym razem Iwanow dał mi do prze
czytania jakiś świstek. Poznaję pismo naszego kolegi,
ojca N. Osłupiałem.
- Co to takiego? - pytam.
- Czytaj, czytaj! - mówi Iwanow.
Czytam więc dalej i oczom nie wierzę. Księdza N.
znałem ponad dwadzieścia lat jako dobrego, rozum
nego i pobożnego człowieka, jako duchownego i ka
znodzieję, a także wytrawnego filozofa, przyrodnika
84
i socjologa, jednym słowem - jako zacnego kapłana,
i oto mam w ręku jego pismo, z którego jasno wynika,
że materialiści mają rację w naukowych twierdzeniach,
że nie ma Boga.
„Żebym tak skonał - myślę - przecież ten człowiek
oszalał! Przecież oni nie mogli go wziąć strachem, nie
lękał się bowiem niczego. Niemożliwe też, żeby poszedł
na lep obietnic albo spodziewał się przez to uniknąć
więzienia. Cały Harbin znał N. jako szczerego, praw
domównego i ofiarnego księdza, «w którym nie ma
zdrady».”
Iwanow patrzy na m nie i aż podskakuje z radości,
jaka tryska z jego bezbożnego serca:
- No, i co na to powiesz?
- Co? Mogę tylko jedno powiedzieć, on, nie
szczęsny, zwariował.
Iwanow odbiera mi kartkę, i nie mówiąc nic więcej,
przechodzi od razu do sporządzania kolejnego proto
kołu. Dopiero gdy wróciłem do celi, zdaję sobie sprawę,
że ta feralna kartka była bez daty i bez podpisu. Dlacze
go? Nikt nie znał odpowiedzi na to pytanie. Zaczynają
prześladować m nie ciężkie wątpliwości i trudno mi się
pogodzić z tym niezrozumiałym upadkiem bliskiego
przyjaciela. Na szczęście nie jestem już w „pojedynce”,
gdzie mogłoby dojść do głębokiego kryzysu tak jak po
przednio.
Tajemnicza sprawa ojca N. bardzo m nie poruszyła,
jednak udało m i się ją rozwikłać dużo później. Kiedy
pierwszy raz po tym zdarzeniu zobaczyłem go u śled
czego, aż m nie zatkało! Był żółty jak trup, a chudy jak
szczapa, że „lepszych do trum ny kładą”. Psychicznie
85
był zupełnie załamany, jakiś dziwnie otumaniony (za
ćmienie duchowe). Wykombinował sobie, że uczeni
wynaleźli możliwości przechwytywania fal słuchowych
przez radio, a fal świetlnych przez telewizję; a idąc dalej
tym tropem - uroił sobie, że ateiści wynaleźli aparat,
który łowi nawet najskrytsze myśli człowieka. Począł
się więc męczyć i załamywać. Śledczy doprowadził go
do stanu, w którym napisał to zwariowane oświadcze
nie, że Boga nie ma. W ten sposób, pod wpływem gło
du, odosobnienia i prowokacji wywnioskował:
- Jeśli oni odgadują moje myśli, to nie ma sensu
bym cokolwiek przed nimi ukrywał! Muszę o wszyst
kim mówić. I zaczął „sypać”. Opowiadał cokolwiek mu
przyszło do głowy. Ponieważ jednak w Harbinie nie
należał do naszej administracji, wielu spraw z życia li
ceum nie znał. W swoim załamaniu psychicznym roił
niestworzone rzeczy, mieszając fakty z fantazją. Począt
kowo śledczy byli z tego zadowoleni, sądząc, że teraz
łatwo im będzie doprowadzić do zamierzonego celu.
Wkrótce jednak zorientowali się, że idzie im aż za do
brze! Wszystkie fantastyczne i sprzeczne wiadomości
wywoływały niestrawność. Musieli więc albo odrzu
cić wszystko, albo coś wykorzystać. Wybrali to drugie,
stawiając nam zarzuty w myśl swego planu, a wbrew
wszelkiej prawdzie. Oto te zarzuty:
1. Zorganizowanie grupy terrorystycznej w Li
ceum św. Mikołaja.
2. W spółpraca z zagraniczną burżuazją.
3. Szpiegostwo na rzecz Watykanu.
4. Agitacja przeciwko Związkowi Sowieckie
mu.
86
Dostaliśmy za to bez sądu po 25 lat. Biednemu ojcu
N., który dał im w rękę tyle materiału, podali w oskar
żeniu najsłabszy punkt paragrafu 58., jednak i on do
stał 25 lat.
Powoli choroba ojca N. ustępowała. Pewnego razu,
przy spotkaniu na śledztwie z dyrektorem liceum, oj
ciec N. zaczyna bredzić o „aparacie” do wykrywania
ludzkich myśli i wyprowadza stąd wniosek, że nie ma
Boga. Archim andryta Andrzej powiedział tylko:
- Człowieku, co ty mówisz? Opamiętaj się!
Ojciec N. zadrżał, zastanowił się, a zaraz potem
wstał i odważnie, mocnym głosem zaczął uroczyście
recytować:
- Wierzę w Boga, Ojca Wszechmogącego, Stwo
rzyciela nieba i ziemi...
W ten sposób człowiek złamany przez sowieckich
sędziów przekreślił i zmył obłędne niedowiarstwo. Póź
niej już nawet bezbożni śledczy nie śmieli nam o tym
przypominać. W jakieś trzy miesiące po zakończeniu
śledztwa ojciec N. był już zdrów i przestał opowiadać
0 fantastycznym „aparacie”.
87
ciwko wierze. Siedzę ogłuszony. Mało, że głowa mnie
boli nie do wytrzymania, to jeszcze w duszy panu
je zupełne odrętwienie. Próbuję coś odpowiadać, ale
choć mi wstyd, że nie potrafię się zdobyć na obronę
mojej wiary, słowa więzną m i w gardle i milczę hanieb
nie. Chyba Bóg zesłał na m nie to poniżenie i pewnie
ktoś bardzo się za mnie modlił, że wtedy nie wpadłem
w przepaść. W końcu wyrwały mi się zupełnie nieprze
myślane, choć z głębi serca płynące, słowa:
- Choćby Boga zaparł się cały świat, całe ducho
wieństwo, a nawet sam papież, to by i tak nie miało dla
mnie żadnego znaczenia, bo ja jedynie przed Bogiem
odpowiadam.
- Zostawcie go! - rzekł ostro podpułkownik. Wy
szli wszyscy i już nie wrócili. Tak się zakończyły zabiegi
o wydarcie mi wiary.
ZAKOŃCZENIE ŚLEDZTWA.
ARTYKUŁ 206
P ra w d a n ie to n ie i n ie p ło n ie
89
Nie powoływano się w śledztwie ani na sławetny pa
ragraf 58, ani na feralny w nim punkt 6 (szpiegostwo).
Niemniej udostępniono nam protokoły, ale jakie było
śledztwo, takie i one, nie mieliśmy więc chęci do ich
przeglądania. Patrzymy jeden na drugiego jak dzieci,
kiedy zobaczą swoje zabawki połamane. Zniszczono
nas samych i wszystko, co było naszą własnością.
W końcu koledzy podpisują artykuł 206, który
mówi, że wstępne śledztwo zostało zakończone, a spra
wa będzie przekazana do sądu. Major Iwanow nie
krzyczy teraz na mnie, ani nie wymyśla. To wychodzi
z sali, to wraca, drepcze koło naszego stołu, ale cierpli
wie czeka na moje ostatnie „wolne” słowo. Inni też cze
kają w milczeniu. A ja łamię się wewnętrznie i męczę
aż do granic wytrzymałości. Wiem przecież, z czym się
wiąże podpisanie zakończenia „katorżnego” śledztwa.
Oznaczałoby to, że potwierdzam wszystko, co było nie
prawdziwe. Ale jeżeli ja nie podpiszę, wtedy zatrzymają
i moich towarzyszy, bo sprawa była grupowa. Sam też
bałem się kontynuowania śledztwa, gdyż groziło ono
śmiercią. Nikt na mnie nie naciska, żebym podpisał,
ale każdy niecierpliwie na to czeka. Co robić? Boże,
mój Boże! Wreszcie decyduję się podpisać, składając
swój los i swoją przyszłość w ręce Wszechmocnego.
- Niech nas sam Bóg broni! Poddaję się Jego świętej
woli. Amen.
GDZIEŻ SĄD?
N a d e sz ła z im a , a b u tów n ie m a
93
kłamią, bo u nich prawda tak niepewna, jak przysło
wiowa angielska pogoda.
Dwieście milionów ludzi powinno było trzymać
ręce na pulsie Stalina, przykładać uszy do jego serca,
pilnie patrzeć w oczy i... strzec się jego pazurów. On
jeden tylko był absolutnie nieomylny. Ale gdy mu się
coś nie udało, to nie on był winien, lecz tysiące innych
osób. I o nich pisali, ośmieszali i karali, a Stalin z każ
dej sytuacji wychodził cało, aż do samej śmierci. Nie
było na świecie ani jednego samowładnego cara, sułta
na lub mikado6, który miałby władzę równą Stalinowi.
On jeden tylko wszystko wiedział, a inni troszkę lub
zgoła nic...
Czekamy sześć miesięcy, i nie doczekaliśmy się
sądu; aż wreszcie zawiadomiono nas, że rozprawa są
dowa odbyła się bez nas w Moskwie, i że otrzymaliśmy
po 25 lat! Początkowo mieli nas sądzić w Czycie - miał
się odbyć tak zwany sąd ludowy czy pokazowy - ale
podczas śledztwa nie zebrali dostatecznego materiału,
żeby nas publicznie oskarżyć o szpiegostwo lub jakieś
inne przestępstwa, a więc Moskwa ukarała nas swoim
samosądem, oficjalnie za politykę, a naprawdę za wia
rę. Nie dano nam też prawa do apelacji.
* * *
94
plecach, ale i na lewym boku, byleby twarzą do drzwi.
Prawda, że trzeba się przyzwyczaić do ludzi i do ich
nocnego chrapania.
W celi jest czterech Japończyków, syberyjski koł
choźnik i oficer sowiecki. Przyjmują mnie przychylnie,
tym bardziej, że przyniosłem zapas chleba. W „poje
dynce” chleb mi zostawał, a tu Japończycy rzucili się
na niego, jak - nie przymierzając - wygłodniałe psy.
Mieli taki szalony apetyt, że na pewno i po zjedzeniu
trzech porcji byliby głodni, wszak to jeszcze młodzi
ludzie. Wzięci do niewoli w M andżurii pracowali już
w łagrach, ale teraz sprowadzono ich na ponowne do
chodzenia. Jeden z nich, Harada-san, dobrze mówił po
rosyjsku, bo przed wojną ukończył instytut języków
obcych i chętnie pośredniczył w rozmowie z innymi
Japończykami.
Z rozmów dowiedziałem się, że Harada-san m ocno
krytykuje swój rodzinny kraj za nierozważną politykę
wojenną.
- Myśmy myśleli, że można wygrać wojnę tylko go
rącym patriotyzmem, a okazało się, że ważniejsza jest
technika. Do nowoczesnej wojny Japonia zupełnie nie
była przygotowana, zwłaszcza z tak potężnymi pań
stwami, jak Ameryka i Anglia. Dlatego bez żadnej po
trzeby Amerykanie rzucili na Japonię bomby atom o
we. Japonia i bez tego była wykończona. Podmorskie
zbiorniki nafty wyczerpane, flota morska rozgromiona,
a powietrzna przetrzebiona, „żywe torpedy” wybite,
a nowych ochotników niewielu. Próba porozumienia
się z Chinami spełzła na niczym, bo Chińczycy dom a
gali się M andżurii i Korei. Nadzieja na zwycięstwo zni-
95
kła bezpowrotnie, a my nawet nie mieliśmy już siły się
bronić. Zapasy broni kończyły się, a nie było jej gdzie
kupić, gdyż Japonia leży daleko od centrów przemy
słowych. Poza tym patrolujące konwoje amerykańskie
odcięły ją od reszty świata.
Harada-san miał wiele racji, ale zdawało mi się, że
sam skłania się „na lewo”. Nasze sprzeczki były więc
nieraz bardzo gorące. Nie przypuszczałem, że mogę go
dotknąć do żywego, ale pewnego dnia żeśmy się po
kłócili i przestaliśmy ze sobą rozmawiać. A ponieważ
wtedy, oprócz Japończyków nie było w celi nikogo, nie
miałem z kim rozmawiać. Japończycy są bardzo hono
rowi, po nazwisku koniecznie trzeba dodawać słowo
„san”, czyli pan. A ja nie zwracałem na to uwagi.
Na szczęście to nieporozumienie z Japończykami
nie trwało długo. Ja im pomagam, dzieląc się z nimi
jedzeniem (jestem na diecie, więc coś mi zawsze z po
siłków zostaje), a oni starają się za to odwdzięczyć po
samurajsku (po rycersku). Jeden z nich robi mi masa
że przez dziesięć dni. Później osadzono z nami jeszcze
jednego Japończyka, znanego masażystę z Tokio; robi
mi drugą turę masaży, które bardzo wzmacniają moje
zdrowie. Chcieli zmusić tego Japończyka do podpisa
nia fałszywego protokołu. On się nie zgodził i dostał
za to osiem dni karceru, ale mimo to nie podpisał.
Wlepili mu więc osiem kolejnych dni. Po kilku dniach
odezwał się w nim mocno instynkt życia.
- Chcą mnie zamorzyć głodem... Gdy podpiszę
- mówił - będę żył, a potem może coś się zmieni.
I zdecydował się podpisać. Teraz czeka na nową
rozprawę.
96
Nasi Japończycy odznaczają się wielką pracowi
tością. Dostali się do niewoli w M andżurii i pracowali
już w łagrach cztery lata. Nie mieli żadnych wiadomości
z domu. Byli ustawicznie głodni, marzli z zimna, gdyż
nie mogli się do niego przyzwyczaić. Nie mieli nadziei
na polepszenie swej doli. Aż dziw bierze, że nie znając
języka rosyjskiego, bez żadnej pociechy religijnej, ani
najmniejszej nawet pom ocy i obrony tak długo potra
fią wytrzymać.
Dużo rodzin jeńców wojennych pozostało w M an
dżurii. Nie wiedzą, co się stało z ich bliskimi. Ja jed
nak wiedziałem co nieco o losie mandżurskich Japoń
czyków. Wiele kobiet rozproszonych początkowo po
różnych osiedlach z dziećmi i starcami, szło pieszo do
Harbinu, dźwigając na plecach swoje węzełki. W zimę
1946 roku większość z nich wyginęła w Harbinie z gło
du, zimna, od czerwonki i tyfusu, gdy oczekiwały na
ewakuację. Nie zorganizowano dla nich żadnej pom o
cy. Wojska sowieckie opływały we wszystko. Ale cóż
znaczy dla bezbożnika głodujący człowiek?...
Oprócz Japończyków w naszej celi przejściowo sie
dzą też ludzie innych narodowości.
Jeden z nich, porucznik, jest niezwykle wesołym
kompanem. Nie przejmuje się tym, jak wypadnie jego
śledztwo. I m nie pociesza, mówiąc, że w więzieniu
najgorsze są pierwsze trzy dni, ciężkie pierwsze trzy
miesiące i nudne pierwsze trzy lata, a później jest już
zupełnie dobrze, bo do wszystkiego można się przy
zwyczaić. Siedzi za to, że puścił „na godzinkę” areszto
wanego żołnierza, a ten podpiwszy sobie, zrobił burdę.
Sąd skazał porucznika na siedem lat (u nich to żaden
97
wyrok), ale znając sowieckie prawa porucznik, zażądał
rewizji procesu.
W celi aż huczy od jego dowcipów i opowieści,
mężczyzna częstuje papierosami, które palą wszyscy
prócz mnie. I to jak palą! Nie było ratunku! Gdy zabra
no porucznika, wszyscy go żałujemy, a kołchoźnik
omal nie płacze. Porucznik zostawia nam całe swoje
zapasy - papierosy i zapałki. Więźniowie rzucają się na
wyścigi do palenia. Palą jednego papierosa za drugim.
Do ostatniego. Wtedy ze wszystkich kątów wyciągają
niedopałki, ale niebawem i te się kończą. Wspominają
więc swego dobrodzieja i cierpliwie znoszą męki. Ale
skończyła się jednak cierpliwość. Wtedy zaczynają na
rzekać i ciągną więzienną nudę, której już skończyć nie
mogą...
7
P red sied atiel (ros.) - przewodniczący kołchozu.
98
także miały nieczyste ręce) przysięgły, że je namawia
łem do wypisania się z kołchozu. Dostałem siedem lat.
Widzicie sami, że za nic!
Kozłów jest tak zapamiętały w swojej krzywdzie, że
nie może spokojnie mówić. W kołchozie los każdego
kołchoźnika zależy od przewodniczącego (starszyny).
Łatwo może złapać każdego na „przestępstwie”, bo
w kołchozie inaczej nie daje się wyżyć. Ale przyłapać na
czymś przewodniczącego - to niebezpieczne. Kozłów
ma już drugie śledztwo. Jest tak rozstrojony nerw o
wo, że gorączkuje się podczas rozprawy i plącze w ze
znaniach. Nie może spokojnie mówić o łapownictwie
i krętactwach swojego zwierzchnika, gorąco pragnie
zemsty, lecz sąd łatwo uznaje winę Kozłowa i już po raz
drugi skazuje go na siedem lat. Nie pomogły dawniej
sze zasługi, pochwały i nagrody. Staramy się uspokoić
zawziętego kołchoźnika, ale co zrobić, aby pokrzywa
nie parzyła? Na sąd idzie podniecony i drżący. Życzy
my mu wszystkiego najlepszego, ale przewidujemy, że
dostanie mu się najgorsze. Po sprawie już go nie zoba
czyliśmy, i nie dowiedzieliśmy się, co się z nim stało.
Trafia się nam też starszy szeregowy czerwonej ar
mii, który dostał się do niewoli podczas wojny. Śledz
two ma już ukończone i zatrzymuje się u nas tylko na
tydzień. Strasznie boi się sądu. Chcemy go jakoś uspo
koić, ale nie wiemy jak. W końcu cała nasza cela urzą
dza mu swój sąd. Choć sąd nasz, z udziałem sowieckie
go porucznika, przyczepiał się do wszystkiego, jednak
musiał „bajca” uniewinnić. Po sprawie stuka nam z są
siedniej celi, że go zasądzono na 25 lat i 5 lat pozbawie
nia praw obywatelskich! Później dowiedziałem się, że
99
nie tylko jeńcom, ale nawet i rannym zasądzano ciężkie
kary.
Na jego miejsce dano nam Chińczyka. Chudy on
i wysoki, jak często bywają ludzie z północy kraju. Sta
ry już, ale mocny i wytrzymały. Nie ma żadnego wy
kształcenia, ale jest energicznym i obrotnym handla
rzem. Mówi po rosyjsku jak typowy Chińczyk: „moja”,
„twoja”, za to klnie po rusku z wielką wprawą - bez
błędnie i soczyście. Zawstydzam go i zabraniam mu
używać takich słów, ale nic z tego; myśli, że to należy
do całości języka. Jest nad podziw wesoły, śmieje się
bez opamiętania. Najbardziej się cieszy, że go zawieźli
do „balszoj dierewni” (wioski) - Moskwy. Ale gdy w ró
cił od śledczego ma już minę żałosną, a w oczach łzy.
Pokazuje na palcach „10”. Tyle dostał za przekroczenie
granicy. Chińczyk całe swoje życie spędził na kontra
bandzie i naturalnie stale musiał przekraczać granicę
rosyjską. Nagle schwytano go i posadzono za... szpie
gostwo. Po co go wywieźli do Moskwy? Nikita go wie!
(diabli wiedzą!), w Sojuzie lubią wozić „ważnych” więź
niów według powiedzenia pewnego kupca: „Im towar
więcej wozisz, tym bardziej rośnie w cenie”.
CZEKAMY
Trochę poczekawszy, będzie Bóg łaskawszy...
101
Jedzenie początkowo dobre, bo wszyscy ze względu
na ogólne osłabienie byliśmy na diecie; wkrótce jed
nak pogorszyło się, wreszcie dochodzi do tego, że znów
głodujemy. Latem na ogół posiłki więzienne „kurczą
się”. Składa się na to wiele przyczyn: albo zapasy wy
czerpane, albo psują się produkty, albo nasze przydzia
ły kleją się nie do naszych rąk...
Na szczęście po miesiącu zabrano od nas Japończy
ków, a na miejsce ich pięciu dano nam jednego dwu
dziestoletniego Ukraińca. Cieszymy się z niego, a on
z nas. Z nas wszystkich ja zaprzyjaźniłem się z nim
najbardziej. Jego matka, będąc w Czycie na zsyłce, żyje
w jakim takim dostatku. Przynosi synowi różne dobre
rzeczy, najwięcej zaś papierosów. Wasil jest jej ukocha
nym synkiem, ale i on bardzo ją kocha.
Śledztwo Wasila jest bardzo ciężkie, toteż wraca
z niego mocno podenerwowany. Jednego razu w cza
sie badania śledczy podstępnie wydobył od chłopca
oświadczenie, które może zaszkodzić i jemu, i matce.
Wasil nie umie wyjaśnić nam swoich kłopotów i tak
się nimi gryzie, że powstaje obawa o jego zdrowie. Nie
daje się uspokoić. Chodzi po celi przerażony i dręczy
się myślami. Nagle zaczyna niesamowicie dużo palić,
od rana do wieczora. Po trzech dniach, dla odmiany,
całkiem zaprzestaje palenia! Mówi do siebie, i jakby
coś sobie tłumaczy po cichu i w tajemnicy. Choroba
jego przechodzi w ciężkie stadium.
Zaniepokojeni, od razu mówimy o tym dozorcom,
ale odpowiadają nam, że Wasil udaje. Domagamy się
więc wizyty lekarza, ale bez skutku. Prosimy, żeby za
brali chorego, lecz nie chcą nawet o tym słyszeć. War-
102
townicy już nie zwracają na nas uwagi, bo po zakończe
niu śledztwa nasza wartość wybitnie spadła. Z Wasilem
z dnia na dzień jest coraz gorzej.
Życie w celi staje się nie do wytrzymania. Lato
w pełni. W celi duszno i parno, a wody brak. Po śledz
twie mamy nerwy rozstrojone, a więc choroba Wasi-
la jest dla nas nie tylko ciężka, ale i zaraźliwa. Matka
nadal przysyła m u paczki z żywnością, ale on nic nie
je, a produkty psują się od gorąca. My nie śmiemy
ich ruszyć, choć jesteśmy głodni jak wilki. Na dom iar
wszystkiego w sąsiedniej celi zaczyna wariować drugi
więzień. Ten z pewnością udaje wariata. Wydziera się
dzień i noc, kopie w drzwi, a potem wali deską ze swo
jego łóżka i często budzi nas tym ze snu.
Ale poranki są prześliczne... Ciągnie człowieka na
swobodę, choć zamknięta cela przygniata duszę swymi
murami. Co prawda pędzą nas na spacer, ale tylko na
piętnaście m inut i to w ciasnej zagrodzie.
Matka Wasila nie wie o chorobie syna i stale donosi
świeże produkty - masło, kiełbasę, ser. Wasil posku-
bie trochę więziennego jedzenia, a do paczki nawet
nie zajrzy. W swym szale i sam nie zje, i nam nie da.
Marnuje się wszystko, a w żaden sposób nie możemy
zawiadomić jego matki. Nieraz nad tym debatujemy,
czy będąc w głodzie, jest sens pozwolić gnić pierw
szorzędnym pokarm om . Każdy zgadza się z tym, że
nie, a mimo to nikt nie waży się ich tknąć. Codziennie
sprzeczamy się ze strażnikami o chłopaka, ale oni go
nie zabierają, ani nie leczą. Wariata z innej celi zabra
li szybko, a Wasila dopiero wtedy, gdy podnieśliśmy
prawdziwy bunt.
103
Nasza niedola z jego powodu była przejściowa, ale
kto potrafi opisać boleść jego matki? Tak po całym
Sowieckim Sojuzie harują matki na swoje nieszczęsne
dzieci, które bezbożna przemoc odrywa od rodzin,
ciągnie do łagrów, na dziewicze ziemie i niedolę.
105
cuza. Gdy ten odmówił podpisu, prokurator powie
dział:
- Podpiszemy za ciebie sami.
Rzecz oczywista, podpisali i, tak samo jak nas, posa
dzili go na „25”. Ciekawe, że nikt z nas nie dostał mniej
niż 25 lat, bez względu na to, czy był przełożonym, czy
podwładnym w klasztorze i liceum.
Teraz przechodzimy spod władzy śledczego w ręce
naczelnika więzienia. W inniśmy się cieszyć z nowego
życia i starać się poprawić w wychowawczych łagrach,
aby po upływie 25 lat przyłączyć się do szczęśliwych
kołchoźników, bo jak nam kazano wierzyć, wtedy już
cały świat się „skołchozuje”...
Władze więzienne były święcie przekonane, że do
brze spełniły swój obowiązek, że pracowały dla dobra
ludu i nie na darm o się męczyły, bo nam wszystkim
dano pełną „szpulę”, czyli „katuszkę”.
* * *
106
spotkaliśmy się z czymś nowym. Zaglądali nam pilnie
w oczy, uszy, zęby, do nosa, choć nie ze względów lekar
skich; na końcu kazali się nam nachylić i tam też zaglą
dali... Cóż tam cennego, czy ukrytego mogli znaleźć?
Komedię tę odprawiali z takim namaszczeniem, jak
by od niej zależało istnienie Związku Socjalistycznego
Republik Radzieckich. Teraz wydano nam żywność,
suchy prowiant na dwa dni: chleb, 18 gramów cukru
i śledzia. Byliśmy jeszcze niedoświadczonymi więźnia
mi, więc wzięliśmy tę słoną rybę, jak się później okaza
ło, na własną zgubę.
W pociągu harbińska grupa trafia do wielkiej
gromady. Dostajemy się do wagonu pasażerskiego,
zwanego „stołypinką”. Mamy szczęście, bo transport
odbywa się w listopadzie (1949), najzimniejszym m ie
siącu syberyjskim, a „stołypinkę” ogrzewano. Wagon
podzielono wzdłuż grubymi kratami. Z lewej stro
ny ciągnął się korytarz, w którym były zwykłe okna;
z prawej - pasażerskie przedziały dla więźniów z za
bitymi szczelnie oknami. Przedziały miały dwa pozio
my. Konwojenci ładują do nich ludzi bez opamiętania.
Upychają, pomagając sobie przy tym rękami, kolanami
i nogami. Toteż mamy w przedziałach taką swobodę,
jak nie przymierzając, śledzie w beczce. Każą zwrócić
się twarzą do korytarza, żeby dozorca świecąc lampką
mógł spojrzeć każdemu w oczy i przeliczyć. Liczenie
w drodze odbywa się co parę godzin, a nawet częściej.
Niech tylko ktoś inaczej się ułoży, zaraz wrzask. Wcale
nie dadzą się człowiekowi zdrzemnąć.
Zgodnie z regulaminem powinniśmy otrzymywać
wrzątek trzy do czterech razy dziennie. Jednak konwo-
107
jenci dają nam chłodną wodę i to dwa razy na dzień. Za
potrzebą wypuszczają dwa razy na dobę, po kolei cały
wagon, i to z rytualnym krzykiem: „Skariej, skariej”
- szybciej, szybciej!
Przewożeni w tym wagonie więźniowie to w więk
szości inwalidzi, przeważnie starzy, a mimo to w sto
sunku do nich stosują te same zasady. W drugim koń
cu wagonu jadą skazane kobiety. Stamtąd dochodzą
straszne wrzaski, pisk, wymysły i prośby o wypuszcze
nie, ale i one są trzymane tak jak wszyscy. Wydaje mi
się, że lepszego porządku i w piekle by nie wymyślili.
Z górnych ław przeciekało na tych, co spali na dolnych.
Zalani odpowiadali na to przekleństwami.
Ale ja stale mówię o innych, a co było ze mną? Nie
mogłem w żaden sposób wytrzymać tych dwunastu go
dzin, choć i śledzia nie jadłem. Zaczynam więc w nocy
dobijać się, żeby mnie jednego wypuścili, ale nie chcą
nawet o tym słyszeć.
- Czekaj!
Podnoszę głos, jak tylko mogę, i żądam kom en
danta konwoju. Rozpoczynam z nim targi.
- Puśćcie mnie za potrzebą - mówię mu.
- Czekaj ty... - zahuczał na mnie gruboskórnie
swym basem i już chce odejść.
- Jestem chory, musicie mnie puścić!
Ale komendant wygarnął cały zapas ze słownika
„wyrazów niecodziennych”. Wtedy zamilkł cały wagon,
czekając co będzie dalej.
Zaczynam grozić:
- Jak mnie nie puścicie, będziecie mieć zaraz stru
mień na swoim korytarzu.
108
- Spróbuj tylko! - wrzasnął komendant i aż pod
skoczył ze złości.
- Zrobię to od razu, bez prośby - mówię zde
cydowanie i mocno - jestem chory, a wy macie obo
wiązek mnie wypuścić. Daję wam pięć minut, a potem
zobaczycie...
Moi towarzysze i sąsiedzi z przedziału sykają na
mnie, żebym milczał, ale mnie już poniosło. Nie
ustąpiłbym, choćby i sam „baćka” Stalin tu sterczał.
Wszyscy w wagonie przyciskają się do krat, czekając
ciekawie zakończenia. Nikt jednak nie wierzy w moje
zwycięstwo.
I oto stała się rzecz bardzo dziwna. Komendant
przynosi klucz i mnie jednego wypuszcza „ponad pro
gram”. Musieli pom arudzić przy mnie, gdyż z powodu
nerwowego szoku coś moje „posiedzenie” się przedłu
żało. Konwojent popędzał: „Prędzej, prędzej!”, ale ja się
nie spieszyłem.
Fakt ten sam w sobie mało ważny, bo kto by się
przejął, gdyby zginął jeden stary inwalida? Ale sam
się przekonałem i pokazałem innym, że odwaga, sta
nowczość i wytrwałość mogą bez broni przełamać naj
gorszą tyranię. I gdyby za moim przykładem wszyscy
tak stawiali sprawę, konwój nie męczyłby ludzi przez
dwanaście godzin.
Ale nie! Zajęczy strach, tępota barania, owcze serca
i kurzy rozum doprowadziły do tego, że miliony bez
partyjnych, którzy narzekają i klną na ucisk, głosują
za tysiącami partyjnych. Sprawdza się, co mówi przy
słowie: „Najgorzej się bać. Licho cię i tak nie minie,
a przedtem strachu się najesz”.
109
IRKUCK
Byłem ja na takim balu, gdzie wariaci tańcowali
110
Jest też niezwykle głębokie. Ma więcej wody niż morze
Kaspijskie. Jezioro obfituje w ryby i to gatunki nigdzie
indziej nie spotykane, jak np. omole. Bajkał ma około
336 dopływów, a jeden tylko odpływ - rzekę Angarę,
ale za to potężną i szeroką na kilometr. Jezioro otaczają
szarobłękitne góry z wiecznym śniegiem na szczytach.
W oddali widać, jak ich wierzchołki są zasnuwana przez
chmury. Nie mogę oderwać oczu od ogromu i pełnej
majestatu wspaniałości przyrody. Siedzę w oknie jak
zaczarowany do samego zmroku i żałuję, że słońce tak
się spieszy do snu. Będąc pod wrażeniem takiego dnia,
w nocy śnię o jeszcze cudowniejszych krainach.
Piszą, że Bajkał powstał przed wiekami pod wpły
wem jakiejś straszliwej katastrofy geologicznej. Gdy
patrzymy na to potężne jezioro, przychodzi myśl, że
jest ono m iniaturą całej przyrody. I zaraz pojawia się
pytanie, czy to wszystko, co istnieje, od atomu i ele
ktronu aż do słońca i wszechświata z ich bezmiarem
i pięknem, czy to wszystko powstało bez genialnego
planu? Czy porusza się własnym rozpędem? I czy nie
każe dojrzeć nam w tych cudach przyrody ręki wspa
niałego Gospodarza i Jego nieskończonego rozumu?
Jeśli ktoś z czytelników, na podstawie mojego opisu,
sądzi, że my więźniowie Sojuzu, mieliśmy taką przy
jem ną podróż, to się bardzo myli. Toż to byłaby kontr
rewolucja! Wszystko, co opisywałem, niestety nie było
mi dostępne w czasie tej podróży. Mogłem sobie tylko
odtwarzać to, co widziałem i przeżyłem w roku 1932,
kiedy po raz pierwszy jechałem do M andżurii przez
Syberię. Byłem wtedy wolnym, zagranicznym obywa
telem i podróżowałem przez Sowiety, mając w kieszeni
111
wizę tranzytową. Teraz, prawdę mówiąc, nie jechałem
- wieźli mnie - tą samą drogą bajkalską. Tylko, że nikt
z nas nie mógł dojrzeć jeziora, bo nam je bolszewicy
zasłonili. Okna w pociągu z prawej strony były szczel
nie zabite deskami. Mogliśmy natomiast przez okna
z korytarza popatrzeć na góry Sajańskie. Ale co tam
było ciekawego? Tyle, że przed naszymi oczami m i
gała przez cały czas wycięta w skałach ściana. W ten
sposób wielgachna „Matuszka Rossija” wypięła się na
nas swym ogromniastym zadem. A my patrzeć nań nie
mieliśmy ani chęci, ani przyjemności...
Dojeżdżamy do Irkucka. Ale to jeszcze nie łagier.
W Irkucku czeka na nas przesyłkowe więzienie.
- Wychodzić „mużyki”! - krzyczą konwojenci.
Wychodzimy, a raczej skaczemy z wagonu, który
stoi daleko od stacji. Prostujemy kości po ciasnocie pa
nującej w pociągu, gdzie przez dwie doby siedzieliśmy
skurczeni w zaduchu i oparach. Warto by pocieszyć się
świeżym powietrzem i słońcem, ale ostry mróz i wiatr
nie dają. Trzeba tupać nogami i machać rękami, abyś
my spoceni i słabo ubrani nie zamarzli.
Ustawiają nas w piątki i liczą, i to po dwa razy. Bo
konwój kolejowy przekazuje nas więziennemu i każ
dy z nich liczy według listy i bez listy. A mróz prze
licza nas jeszcze dokładniej, bo dobiera się do każdej
kosteczki z osobna. Teraz już tylko nowi konwojenci
popalą i padnie komenda:
- Marsz!
Podchodzimy do „gawronów”. Wtłaczają tu tylu
ludzi, ilu tylko da się upchnąć. W samochodzie ani
ławek, ani okien. W suficie kominek przez który wla
112
tuje świeże powietrze, w drzwiach „judasz”, zasłonięty
plecami konwojenta. A więc wszystko przemyślane jak
najdokładniej, aby było całkiem bezpiecznie i najbar
dziej niewygodnie.
Zresztą tak jest ze wszystkim w Sojuzie...
113
liii, tak że mogłem - zmęczony podróżą - spać snem
sprawiedliwego skazańca. Nic mi nie przeszkadza - ani
szum, ani nieustanne wiercenie się sąsiadów, ani dym
z przeklętego tytoniu, ani ciężkie powietrze. Wstaję bez
bólu głowy, wypoczęty i gotów do dalszych zmagań.
Zawiązują się nowe znajomości; są wieści z kraju,
znad Niemna i Dźwiny. Ale są to bardzo złe nowiny.
Życie pełne niedoli w kołchozach, rodzice rozdzielani
z dziećmi, wywózki w nieznane. Były to wiadomości
z listów, jakie mi pokazywano, i to najświeższe.
Dowiedziałem się też, co przez ten m iniony rok,
gdy byłem w więzieniu izolowany od życia, działo się
w wielkim świecie.
W więzieniu irkuckim widzę ludzi z różnych kra
jów i narodów, jakich dotąd nie spotkałem. Sprawdza
się tu powiedzenie Marksa, lepiej nawet niż przewi
dywał. Komuna zebrała ludzi ze wszystkich krajów
świata. Proletariat z burżujami, biedotę z bogaczami
i kułaków z bosakami. Wszystkich pojednały wspólne
kraty. Spotykam tu miłego człowieka, prawosławnego
duchownego z Mandżurii, Piatielina. Był to stary, m ą
dry i zacny człowiek. Niedolę znosi pogodnie, jakby
był w swym domu, a jego szlachetny uśmiech pasuje
do poważnej postawy i siwej patriarchalnej brody.
- Jak tu ojciec trafił?
- Jakoś tak mi się szczęśliwie udało, choć się tu
zupełnie nie wybierałem. Metropolita Nestor wez
wał mnie na zjazd duchowieństwa do Harbinu. Z nie
wielkim węzełkiem przyszedłem na stację, a mieszka
łem w klasztorze kolo Port Artur; wtedy podszedł do
mnie oficer sowiecki i kazał iść za sobą. Zamiast do
114
Harbinu, przywieźli m nie do Władywostoku, gdzie
przesiedziałem w więzieniu dziesięć miesięcy. A teraz
już od czterech lat włóczą mnie po łagrach i więzie
niach. I dobrze! Nie trzeba się troszczyć ani o bilet, ani
o trasę podróży. Wożą mnie jak jakiegoś wielmożę na
cudzy rachunek.
Mówi to bez złośliwości, a słowa płyną m u lekko
jak woda w rzece. Rozmowa z tym Bożym człowiekiem
jest balsamem dla mojej obolałej duszy. Jaka szkoda, że
już się z nim nigdzie nie spotkałem!
W Irkucku kończy się piąty dzień przesyłkowy.
Przeczuwamy, że jutro pojedziemy dalej. Byliśmy poza
prawem, jak owieczki, które nie wiedzą czy właściciel
wiezie je na wesele, czy na pochówek, ale jadą cicho,
nie wydając głosu.
I G D Z IE Ż D A LEJ?
Nim biedny zajdzie, to bogaty zajedzie
Il6
Teraz wszystko idzie szybko. Przeliczanie, upycha
nie do aut, wywózka na dworzec. Tu wyciągają nas
z „gawronów”, liczą jeszcze po dwa razy, i wtłaczają do
wagonów. Ja przez swoją powolność dostałem się do
ostatniego i nie znalazłem ani jednego wolnego m iej
sca, ledwo mnie tam upchnęli.
Załadowali nas do wagonu towarowego, specjalnie
przystosowanego do przewozu skazańców. Od strony
drzwi, wzdłuż całego wagonu, ciągnie się krata. O d
dziela ona wąski korytarz od reszty pomieszczenia. Tył
wozu podzielony jest na dwie zagrody. Obie dla więź
niów. W pierwszej są urządzone nary. Tu ludzie siedzą
i na nich, i pod nimi. Wszędzie jest tak ciasno, że spóź
nieni nie mogą nawet przykucnąć na podłodze, muszą
stać cały czas. Ja trafiłem do drugiej przegrody... Nie
miałem wyjścia. W ciasnocie i ciemnościach ludzie tak
się chwieją, że jedni drugich zwalają z nóg. Po prze
staniu godziny dłużej już nie mogę wytrzymać. Prze-
stępuję z nogi na nogę, tracę równowagę i resztę sił.
Myślę: „Szczęśliwi ci, co zdobyli miejsce na pryczach
- dochodzi bowiem stam tąd słaby dźwięk wyciszonych
przed snem głosów”.
Ale trzeba raz jeszcze przeliczyć więzienny tłum.
Niełatwa to sprawa w takim ścisku, jednak na wszystko
znajdzie się sposób. Dozorca ma mocną lampkę elek
tryczną. Teraz wszyscy muszą się uspokoić i zwrócić
twarzą do konwojenta. A on świeci i liczy z korytarza
przez kraty. Liczy uważnie i wytrwale. Z pierwszą za
grodą było mu trudniej, bo ludzie cisnęli się na narach,
pod narami i na wolnej przestrzeni. Z wielką trudnoś
cią, ale wreszcie dotarł do końca.
117
Dobrze! Już podszedł do nas. Uciszamy się, aby szyb
ciej było po wszystkim. I gdy przeliczeni w pierwszej
zagrodzie już zaczęli się swobodniej wiercić, nagle daje
się słyszeć trzask i straszny krzyk. To prycze załamały
się i całym ciężarem przydusiły tych, co ulokowali się
pod nimi. Boże, co się tam działo! Była to niesamowi
ta katastrofa, dodatkowo spotęgowana ciemnościami.
Ci z wierzchu nie mieli gdzie zleźć z nar, a przydusze-
ni nie mogli się wydostać. Trudno spokojnie słuchać
krzyku ludzi, a nie możemy im w niczym pomóc, aż
serce ustaje z trwogi!
A nasz dozorca ani drgnie, ani się obejrzy. Dalej
spokojnie oświeca lampką nasz przedział i pilnie liczy
do końca. Tamci go zupełnie nie interesują. Przeli
czył ich już i zanotował... Nawet im nie poświeci. Do
ludzkiego nieszczęścia odwrócił się tyłem.
Nie mając innego wyjścia - gdyż ani komendant,
ani nikt z konwoju nawet nie wyjrzał ze swego kojca
- pierwsza zagroda musi radzić sobie sama. Po chwi
li więc jakoś się zorganizowali. Część osób wlazło na
kratę, żeby zrobić trochę luzu. Wtedy ludzie z nar ze
szli na wolne miejsce i wyciągali przygniecionych spod
pomostu, a potem i ich tłumoki, aby położyć równo na
podłodze połamane prycze. Teraz dopiero zaczynają
się szykować do spania.
„Nieszczęśliwi ludzie!” - pomyślałem - i wstyd mi
było, że im przed chwilą zazdrościłem, bo gdy dozorca
świecił u nas, sąsiedzi ścisnęli się, zrobili między sobą
małą szparę, a ja się w nią wśliznąłem, klapnąłem na
podłogę, rozsiadłem się uszczęśliwiony, i zasnąłem jak
dziecko. Spałem, choć koła skrzypiały i dudniły, nasz
118
wagon trząsł się jak w febrze, a myśmy trykali głowami
jeden drugiego. I choć stale budziliśmy się, przespali
śmy tak całą noc, kiwając się jak Żydzi w bożnicy.
Przyjeżdżamy na miejsce. Dowiadujemy się, że
przywieźli nas do Tajszetu, centralnego przesyłko
wego łagra n r 215025 (w skrócie 025), na trasie kolei
transsyberyjskiej. Od Tajszetu prowadzono nową li
nię Brack-Zajarsk, którą stąd miano budować dalej,
okrążając Bajkał od północy, i doprowadzić do Leny.
Łagry Tajszet, Brack, Zajarsk, których było więcej niż
pół setki, stanowiły grupę OZER-łag. Później tę grupę
łagrów rozciągnięto dalej na wschód, za rzekę Angarę,
i zamieniono ich nazwę na ANGAR-łag.
A więc tutaj rozpoczynamy odsiadywać swoje „25”,
które miały skończyć się w roku 1974!
Niech nas Bóg ma w swej opiece! Matko Boska, Jó
zefie święty, ratujcie nas!...
CZĘŚĆ DRUGA
W ĘD R ÓW KA
PO ŁAGRACH
TAJSZET
Obcy kraj - macocha
123
różnych kolorów skóry, rozmaitych narodowości, za
wodów, charakterów, ludzi różnego wieku, zdrowia,
kultury. Wszystkich ich, skazanych na długoletnie
więzienie, przepełnia niepokój bez żadnej nadziei na
lepsze jutro.
W tym tłumie rzucają się w oczy skrajności. Są tu
bowiem albo podstarzali inwalidzi, albo narzucający
się, dokuczliwi, natrętni, wciskający się wszędzie „błat-
nyje”. A co człowiek - to inna narodowość. Większe
grupy tworzą: Ukraińcy z Wołynia, Kozacy z Kubania,
Niemcy i Japończycy wzięci do niewoli. Sporo też jest
Orm ian, Estończyków i Tatarów. A wszyscy starają się
jakoś przetrwać tę niewolę, pilnują swego legowiska
i dziennej porcji („pajki”); kłócą się i godzą, denerwują
i cierpią, modlą się i klną. A palą prawie wszyscy, gdy
tylko uda im się zdobyć trochę tytoniowego śmiecia
i kawałek gazety. Palenie bardziej łączy tych obcych so
bie, a często i wrogich ludzi, niż jakiekolwiek idee czy
wspólnota zainteresowań. Za to tytoniowi abstynenci
cierpią od piekielnego dymu. Kiedy kończy się tytoń
palacze przeżywają męki, i żeby zdobyć choć „pude
łeczko” tego ziela „puszczają z dymem” porcje swego
chleba czy cukru. Pudełeczko od zapałek jest wymier
ną jednostką „tabaki” i obiegową monetą. W śród pala
czy można podziwiać ich oszczędność, usłużność wza
jem ną i ofiarność. Czyż nie jest to prawdziwa miłość
bliźniego, gdy Japończyk daje „popalić” Rosjaninowi,
Niemiec oddaje ostatnią zapałkę Żydowi, Ukrainiec
dzieli się z Polakiem kawałkiem papierosa, a Słowak
Węgrowi wysypuje resztę tytoniu do nadstawionego
oddzierka gazety? I gdy światowa wojna dzieli narody,
124
to „tiurma” sowiecka brata ludzi i wyrównuje społecz
ne podziały.
I my z Tomaszem rozumiemy, że musimy trzymać
się razem, aby nie zginąć; we dwóch łatwiej wyjdziemy
z opresji obronną ręką. Trzeba jednak m ocno zabie
gać o wszystko, z uwagą węszyć za wspólnymi spra
wami, ostrzegać się wzajemnie o niebezpieczeństwach
i zdobywać potrzebne rzeczy. A bywało, że kubek
wody lub herbaty przechodził przez wiele rąk. Tak
więc, złączeni przyjaźnią i wspólną narodowością,
zabiegaliśmy o najpotrzebniejsze przedmioty, czy to
kubek, ołówek, igłę, nitkę, czy guzik; zdobywaliśmy
je i pilnowaliśmy, by pożyczone współwięźniom nie
przepadły. Za pożyczone rzeczy nie domagamy się
- jak każe zwyczaj łagierny - zapłaty, chcemy choć
w drobnostkach ulżyć ogólnym brakom i wytwo
rzyć atmosferę przyjaźni, co się nam zresztą udaje.
Na ogół liczono się z nami, darzono współczuciem,
a nawet służono pomocą. W ten sposób, choć tylko
we dwóch, stanowimy pewną siłę. Wokół nas tworzy
się gromadka przyjaznych ludzi, tym bardziej, że nie
stronimy od nikogo, nikim nie pogardzamy, nikim
się nie brzydzimy. A mój przyjaciel Tomasz, będąc
filozofem i człowiekiem o szerokiej wiedzy, dzieli się
swymi wiadomościami za „dziękuję” i zazwyczaj ota
cza go grono słuchaczy.
125
dwa razy na dzień, na dworze, na syberyjskim mrozie
i przeliczano. Pamiętam, jak jednego razu tem peratu
ra dochodziła do minus 56 stopni Celsjusza. Gromadę
liczącą półtora tysiąca ludzi ustawiano piątkami. Ale
często „pawierka” przeciąga się, bo nie ma dyscypliny,
a kończy się na połajankach i wrzasku.
Rozbałamuceni „błatni”, zabezpieczeni przed m ro
zem ciepłym przyodziewkiem, robią w czasie „spraw-
dzanki” taki harm ider i zamęt, że „naczalstwo” nie
może ich okiełznać. Cały ciężar wystawania na mrozie
spada na źle ubranych inwalidów. Kierownictwo obozu,
ludzie małopiśmienni, często mylą się w przeliczaniu,
a swoje braki w rachunkach wyrównują rynsztokowym
słownictwem. Znają je wyśmienicie. Gdy przypadkiem
zdarza się wśród nich człowiek rozsądny, wtedy i za
chowanie łagiernej gromady się poprawia.
W tych warunkach zdawałem sobie sprawę, że m u
szę się ratować, bo zginę z mrozu. Ale jak to zrobić?
Muszę zdobyć jakieś ciepłe ubranie. Można je było na
być u spekulantów, ale na to trzeba pieniędzy, a ani ja,
ani moi przyjaciele nie mamy nic do zbycia. Pozostaje
jedyny sposób - przehandlować „na chleb”. Nie mogę
jednak zdobyć się na to, żeby okrywać siebie „gołego”,
na rzecz „zagłodzonego”. Tylko zatwardziali palacze
potrafią cierpieć głód, i wymienić chleb na „czarcie
ziele”, jak sami, klnąc, nazywają tytoń.
Był jednak jeszcze jeden sposób na zdobycie ubra
nia - ludzkie miłosierdzie.
126
tężnym mężczyzną, więc i jego palto było wielkie.
Upstrzone malowniczo szarymi łatami. Wyglądał
może trochę dziwacznie, ale poważnie. Z ojcem Bro
nisławem nie można było się nie liczyć, tym bardziej,
że wielu porozumiewało się z nim w swym rodzinnym
języku - po rosyjsku, łotewsku, niemiecku, białorusku,
litewsku, po polsku i w jeszcze innych, już nie wiem
jakich językach. Z zaciekawieniem przyglądałem się
jego paltu, i z żalem wspominałem swoje harbińskie,
którego pozbawili m nie Chińczycy. Nie domyślałem
się, że ojciec Bronisław też mi się pilnie przygląda, a on
w swym dobrym łotewskim sercu współczuł mi i lito
wał się nade mną. Wreszcie, gdy się zupełnie ściemniło
podchodzi do m nie w milczeniu i podrzuca wielki ser
dak na ciepłym kożuchu. Niech mu Bóg da zdrowie!
127
harbińska grupa osiągnęła szczyt łagiernego szczęścia.
Za duże ono było, aby mogło trwać długo, i już po czte
rech dniach nagle się skończyło. Jakiś ważny naczelnik
wpada raptem do kuchni i srogo na nas charczy:
- Jaki macie wyrok?
- Po 25 lat - odpowiadamy pokornie i chórem.
- Po 25 lat? To jakim prawem przyszliście na pracę
nocną? Nie mamy żadnego usprawiedliwienia, wyrzu
ca nas więc z kuchni „z wielkim hukiem”.
Niejednokrotnie przyjaciele chcą mnie wywindo
wać do góry hierarchii łagiernego porządku, ale zawsze
na przeszkodzie staje moje „25” i ściąga w dół, a błatni
sprzątają sprzed nosa każdy pożądany kąsek.
Ale co mówić o mnie! W naszym łagrze był o wie
le ciekawszy i bardziej charakterystyczny przypadek
z term inam i odsiadki. Jakiś typ z Małopolski - jak
opowiadał jego znajomy - wyprawił z tego świata 60
Żydów i stanął przed sądem ASRR1, gdy zniesiono karę
śmierci. Wyrok śmierci, który miał otrzymać zamie
niono mu na 10 lat. W ten sposób należy do „krótkoter
minowych” i przez pewien czas był wyznaczony na bry
gadiera w łagrze. Natomiast jego znajomy za to, że dał
jeść partyzantom, dostał 15 lat i musiał podlegać temu
- jak go nazywa - bandycie.
128
nia: można pisać tylko w obrębie Sojuzu, tylko po ro
syjsku i tylko dwa listy na rok. Trzeba pisać krótko, bez
zbędnych wiadomości. My, nowicjusze, nie wiemy jak
się do tego zabrać, gdyż od razu wyłaniają się tru d n o
ści, które w normalnych warunkach są śmieszne: skąd
wziąć atrament, papier, pióro, kopertę, znaczek, a na
wet gdzie znaleźć miejsce do pisania, bo w takiej cias
nocie, to i siebie można zgubić.
- Słuchaj - przestrzega mnie przyjaciel - pisz szyb
ko, bo jutro już w brygadach będziemy oddawać listy.
Jak nie zdążysz, stracisz okazję i... poczekasz pół roku
na następną.
Och, jakżeśmy gonili! Ani jeden nie rezygnuje
ze swego prawa do pisania - przecież to prawdziwe
szczęście! Handel się bardzo ożywia. Przyszło znów
wyzbyć się chleba i cukru na przybory piśmienne, ale
zdobywamy wszystko. Spekulacja szła normalnym try
bem, a ceny? Nie można narzekać - przystępne. Za to
przysługa ogromna. Czy można więc było zważać na
takie drobiazgi jak to, że papier okazał się nędzny, sta
lówka już całkiem zdarta, a atrament rzetelnie chrzczo
ny wodą? Jednak list udało się napisać. Oddajemy nie
zaklejony do cenzury, zupełnie jak w zakonnym nowi
cjacie.
Ja napisałem do mojej siostry - Ludwini, z którą
rozstałem się w Wilnie w 1938 roku. Pisałem do niej,
bo wtedy jeszcze nie wiedziałem, że nie żyje. Zginęła
w Wilnie w naszym dom u zakonnym, zabita przez gra
nat. Czekałem całe pół roku na odpowiedź, ale jej nie
dostałem ani z tego, ani z tamtego świata. W podobnej
sytuacji było wiele osób, które pisały listy na próżno.
129
Pisałem też wiele listów Białorusinom, którzy nie
znali języka rosyjskiego. Układanie listów było bardzo
trudne; trzeba tak je pisać, aby były zrozumiane przez
odbiorców w kraju, a w łagrze „lekkostrawne” dla kon
trolerów, i aby piszący nie wkopał ani siebie, ani dyk
tującego list. A tu i klient nie umie dyktować. I nowy
kłopot. Po kilku nieudanych próbach mówi mi:
- Sam pisz, ojczeńka, będziesz wiedział jak lepiej...
- I choć to już niemłody mężczyzna, ociera rękawem
łzy, które przemocą wymykają się i sypią jak groch.
- W kołchozie pozostała żona z dziećmi. Dostają ze
starszą córką pół kilo pośladu zboża za „pracodzień”.
O t i żyj! Jeszcze z tego chcą m i pomagać, bo ja stałem
się inwalidą. To i choćby było mi najgorzej, nie mogę się
odważyć, żeby od nich przyjmować pomoc. Och, Boże!
Boże! A nie mogę przesyłki im zwrócić, bo przepadnie.
Przeczytałem najpierw list sprzed roku, który otrzy
mał ten biedula od córki, będąc jeszcze w Kazachstanie:
„Piszę do ciebie twoja córka Aniutka. Skończyłam już
10 lat, jestem pierwszą w klasie. Mama dyktuje, a ja
piszę. Nie martw się o nas, Tatusiu, jakoś przeżyjemy,
bo mamy prosiaka i trzy kurki. Tatuśku, kiedy do nas
wrócisz? Prosimy za ciebie Boga, ale ciebie mało pa
miętam. Gdy ciebie zabierali, to bardzo krzyczeli. Pa
miętasz? Myśmy wtedy płakali długo, długo, ale ciebie
już nie było, a ciotka Karusia, to mówiła, że... ją też tak
samo...” Resztę cenzura skreśliła, ale można się było
domyślić, że i ciotkę Karusię wywieźli. Gdy czytałem
ten list, biedula płakał, a obecni nie mogli powstrzy
mać ciężkich westchnień, bo choć każdy ma dosyć
własnej biedy, to jednak i cudza ściska serce.
130
Pisaliśmy, pisaliśmy te listy, a teraz każdy na nowo
przeżywa swoją niedolę i martwi się o najbliższych. Lu
dzie głośno rozprawiają: „Jak oni tam żyją, a jak ja tu?
Ile to lat jeszcze będę siedział?”
132
szta grozi nawet śmiercią. Mają oni swoją ukrytą obo
zową pocztę, podobnie jak sposoby wysyłania listów
za zonę. W więzieniach potrafią porozumiewać się
pukaniem w ściany, zostawianiem napisów we wspól
nych lokalach, karteczek itp. Przesyłają też wiadomości
międzywięzienne, pozdrowienia, podarunki itd. Mają
swoje przezwiska, powiedzonka, po których się pozna
ją i doręczają co trzeba. Palą wszyscy. Załatwiają sobie
wzajemnie papierosy, tytoń, zapałki, żywność i inne
rzeczy. Czasami nawet konwojenci i naczelnicy biorą
nieoficjalnie udział w doręczaniu przesyłek do innego
oddziału, brygady lub pomieszczenia.
Zdarza się, że cały zespół błatnych nie chce wy
konywać jakichś robót, wtedy trzeba posługiwać się
inwalidami.
Okazuje się, że zarządom łagrów było wygodnie
na kierownicze funkcje wyznaczać znaczniejszych
błatnych. Są oni jakby stworzeni do takich czynności,
gdyż od dzieciństwa wychowani w sowieckim ustro
ju, doskonale orientują się w powikłanych warunkach
życia obozowego. Bo w sowieckim systemie pracy naj
ważniejszą rzeczą jest wyrobić normy, wyciągając pro
centy ponad normę. Wszystko ma iść gładko i według
planu... dla kontroli. Błatni są tu idealnymi wykonaw
cami. Na przykład trzeba zmienić podłogę. Nikt nie
potrafi tak szybko i sprawnie zrobić nowej, którą przyj
mie najbardziej surowa komisja. To nic, że zgnije za
rok, gdyż jest wykonana ze świeżego m ateriału i poło
żona na stary grzyb. Komisja o tym się nie dowie i nie
sprawdzi. A za rok przyjdą inni ludzie - niech znów
robią to samo. I tak będzie się wlec bez końca. Pod
133
łoga w baraku musi być starannie wymyta i wyskro
bana, często nawet szkłem. Musi pięknie błyszczeć dla
władz obozowych i komisji. I znów błatni kierownicy
nie dbają o to, że cała woda spływa pod deski podło
gi. „Niczewo!” Nie przejmuj się, komisja jej nie dojrzy.
Tak wszystko idzie w łagrach i w Sojuzie... dla komisji
i procentów.
Rozmaite funkcje, na które wybierano więźniów,
są przedmiotem zabiegów błatnych. Za najważniejszą
uważano funkcję „nariadczyka”, który wyznacza więź
niów na roboty poza obozem. Taki może od roboty
zwolnić, sam zaś do roboty nie chodzi. Po nim jest „ko
m endant”. Ten rozdziela pracę w samym obozie, prze
prowadza remonty, dba o czystość i porządek. Dalej
następują funkcje brygadierów, dyżurnych dla każdego
baraku - dziennych i nocnych, wreszcie cała plejada
kierowników: stołowych, do krajania chleba („chlebo-
rezki”), kierowników pralni, łaźni, fryzjerni, magazynu
nadsyłanych paczek (tzw. „kapciorki”), ambulatorium,
biblioteki, stolarni, elektrowni, piekarni, kuchni, skła
du narzędzi, starszych ogrodników i wielu innych.
Wszystkie te ponętne urzędy zajmują przeważnie błat
ni. Gdy wśród nich znajdzie się „frajer”, musi bardzo
uważać, żeby się nie narazić na ich złość i zemstę.
Jaką mają korzyść ze swych „urzędów”? Naczel
nik, komendant, brygadier mają pewien, choć nie
wiem jaki, procent od wykonanych prac przez bryga
dy. Gdzie indziej korzyści wypływają z samej natury
funkcji, jak np. w kuchni, piekarni, ogrodzie czy przy
krajaniu chleba, albo też ciągną zyski bezpośrednio
od więźniów, jak np.: u fryzjera, w pralni, a szczegól
134
nie w „kapciorce”. Ponadto cały ten „aparat” dosta
je dodatki żywnościowe, naturalnie za wiedzą władz
obozowych. Ale powiększanie ich porcji odbywa się
kosztem zmniejszania naszych i dlatego inwalidzi nazy
wają ich „prydurkami”. Ponadto „prydurki” wyłudzają
żywność ze wspólnego przydziału dla zaspokojenia ła
komstwa lub na „bankiety”. A przecież dzienna porcja
inwalidy i bez tych kradzieży była porcją głodową.
Błatni, zwłaszcza kierownicy, stanowią jakby ary
stokrację obozową: są czysto ubrani, wygoleni, syci i do
inwalidów odnoszą się z pogardą. Choć i wśród nich
znajdują się czasem dobrzy i pełni współczucia ludzie.
Błatnych m ożna poznać po tatuażu. Tatuują się
zwłaszcza na rękach, plecach lub piersiach. Rysun
ki przeważnie o tematyce lubieżnej, niemoralnej lub
politycznej, choć wyjątkowo można spotkać i tematy
religijne, często wykonane bardzo artystycznie. W i
działem na nich portrety Lenina, Stalina, widoki przy
rody i inne. Jeden z błatnych miał na plecach wielki
obraz zmartwychwstania Chrystusa - ogród, odświęt
ny kamień grobowy i Pan Jezus w pełni chwały.
Błatni wolni od pracy spędzają czas na grze w do
mino, szachy, a nawet w karty zrobione z gazet, choć
gra w karty była w obozie surowo zabroniona. Grają
też w ukryciu na pieniądze, choć pieniędzy nie można
było mieć przy sobie. Do roku 1947 bywało, że grali
o cudzą odzież. Ten kto przegrał, musiał tę odzież zdo
być od „frajera” i oddać wygrywającemu. W czasie gry
zdarzają się między nimi sprzeczki, dochodzi nawet do
krwawych rozpraw, ale nie psują one na długo wzajem
nych stosunków koleżeńskich. Pewnego razu w roku
135
1950 w Bracku zdarzył się przy m nie następujący wy
padek. Podczas gry w dom ino dwóch partnerów po
kłóciło się między sobą. Niewiele myśląc, jeden z nich
chwyta za polano i wali przez łeb towarzysza. Poszko
dowany pada na łóżko, chwyta się za głowę i wrzeszczy.
Jednak ból rozjusza go, skacze więc w kąt baraku, łapie
wyschły drąg i wyrównuje nim swój rachunek na gło
wie wroga. Teraz i ten z wrzaskiem zaczyna się tarzać
na łóżku. Po wyrównaniu krzywd obaj tak dziko wyją,
że aż cały barak się trzęsie.
Jestem przerażony, że będę zamieszany w to jako
świadek, gdy dojdzie do śledztwa i sprawy sądowej. Ja
kież było moje zdziwienie, gdy nazajutrz po śniadaniu
widzę całą wczorajszą kompanię grającą w domino!
Obaj poszkodowani mają głowy obwiązane chustkami.
Siedzą naprzeciwko siebie i grają spokojnie, jakby nic
między nimi nie zaszło. Żadnego śledztwa, ani sądu nie
było. Czyż to nie przykład dla chrześcijan wzajemnego
przebaczenia uraz, prawdziwej miłości bliźniego?
Błatni nie zajmują się polityką i nie interesują się
komunizmem; oni chcą wygodnie żyć, dobrze zjeść,
pograć w karty, urządzać kawały, hulać. Ale mają też
swój niepisany kodeks praw, honoru, dotrzymywania
słowa, swoistego rycerstwa, konspiracji i przyjaźni,
spłaty długów itd. Obrazić i rozdrażnić błatnego to
wielkie ryzyko. Dreszcz chwyta, gdy usłyszy się ich ok
ropną pogróżkę: „Wyrżnę ci oczy!”. Nożownictwo po
między poszczególnymi bandami zdarzało się rzadko,
ale gdy doszło do takiej rozprawy, była ona straszna.
Zdrajców i donosicieli nazywali szpiclami, stukaczami
lub sukami, i karali ich okrutnie. Po ukończeniu kary
136
niektórzy z błatnych pozostawali w łagrach na stano
wiskach dozorców, konwojentów lub na jeszcze wyż
szych szczeblach. W łaśnie tacy to chuligani-spece są
naszymi „wychowawcami”! Więźniowie, spotykając się
często w obozach z błatnymi, musieli poznać ich jako
ciekawych i niebezpiecznych ludzi, którzy mogą uprzy
krzyć i tak już koszmarne życie łagiernika.
Przypuszczam, że wyszli oni z szeregów dawnych
„bosaków” i „niepomniaszczych”2.
Po rewolucji październikowej do ich szeregów do
łączyli „bezpryzornyje” i inne społeczne wyrzutki lub
„niedouczki”.
O liczebności błatnych trudno coś konkretnego
powiedzieć. Wielu jest wśród nich takich, których nie
mal całe życie wlekło się od tiurmy do łagru. Zresztą,
jeśli który z nich wyjdzie na wolność, złapią go wkrótce
na nowej kradzieży, i tak z powrotem staje się pensjo
nariuszem obozu lub więzienia.
Błatni to twór sowieckiego ustroju i nowego bez
bożnego życia. Bo i cóż? Jeśli ateiści uczą, że tak, jak
nie ma Boga, nie ma i duszy, to na czym mogą oprzeć
sumienie? Pozostaje tylko przymus.
Patrząc na błatnych, nasuwa się myśl, że cały
ustrój sowiecki, partia, rząd, państwo i cały ich so-
juz, to czysty „błat”, to usankcjonowana przemoc
137
i przypisane sobie prawo do wszelkiego zakłamania,
gwałtu, samowoli i bezprawia.
Mimo wszystko nie obawiałem się błatnych, choć
mnie przed nimi przestrzegali doświadczeni ludzie.
Miałem nawet wśród nich swego rodzaju przyjaciół.
Zdarzają się między nim i ludzie z natury dobrzy, któ
rzy jednak nigdy nie słyszeli o Bogu, bo od dzieciństwa
wiedli bezdomne życie. Tacy chętnie i z zaciekawie
niem słuchają słowa Bożego. I na ogół nie zdarzało się,
żeby ktoś z błatnych przeszkadzał innym w modlitwie
albo wyśmiewał wiarę. Patrzyli tylko ze zdziwieniem
na modlących się. Na pewno i między nimi ma Chry
stus swoich ludzi.
CZAS JUŻ JEŚĆ
Bieda nasza - jęczmienna kasza, zjadłbym i takiej,
ale nie ma nijakiej...
139
opanować, dostają żółtaczki i idą do szpitala. Ja sam,
choć dotąd nie dałem się różnym chorobom, choć nie
wzięła mnie w Chinach dżum a ani cholera, nie prze
mógł mnie gorszy od ich dwóch sędzia Iwanow - tu nie
mogę pokonać maleńkiej, solonej rybki!... Wydaje się,
że wszystko sprzysięgło się przeciwko nam, bo i rybka
była niezła i głód nie najgorszy, a apetyt po więzieniu
dużo większy - mamy tu bowiem więcej powietrza
i ruchu. Do tego dostajemy jeszcze darm o porcje od
tych, co nie doszli do całkowitego zaniku woli. A my
oszaleli z nędzy - gotowi jesteśmy rzucić się na każdy
ochłap. Stajemy się podobni do zagłodzonego psa, co
najadł się śledzi, a potem dopadł do wody; szczeka na
nią i pije, wyje a pije - aż biedny pękł...
Możliwe, że od tego paskudztwa załamały się ner
wy gromady z naszego baraku. Bez jakiejś widocznej
przyczyny wynika kłótnia na tle narodowościowym.
Dotąd nie było z tego powodu żadnych sprzeczek. Była
to szara masa ludzka, tłum zjednoczony wspólną złą
dolą. Czasami ta czy inna grupa miała lepsze lub gor
sze samopoczucie, w zależności od nastroju, ale tym
razem, gdy nerwy były naprężone jak struny, ludzie
zaczynają instynktownie szukać wokół siebie winowaj
ców. I znaleźli - Niemców.
- Przez nich musimy cierpieć - krzyczą jeden przez
drugiego - bo oni rozpoczęli wojnę! Gdyby nie oni...
Trzeba trafu, że w naszym baraku Niemcy mają naj
wygodniej, bo zajmują górne nary. No, i rzucono się
na „winowajców”. Są pogróżki, przepychania, w końcu
dochodzi do bójki. Moskale wołają:
- Lejcie ich, bratki!
140
- Wal szwaba!
- Ja nie Niemiec, ja Estończyk - krzyczy ze wszyst
kich sił napadnięty.
- To nic, bij go. Oni podobni do siebie kubek w ku
bek!
W samym środku kłębowiska, które atakują Rosja
nie, a Niemcy bronią, siedzi sobie najspokojniej nasz
białoruski filozof, ojciec T., neutralny jak Szwajcaria
w czasie ostatniej wojny. Przerażeni wołamy:
- Uciekaj szybko, bo...
Ale on, pogrążony w myślach, na pewno rozwiązuje
jakiś zawiły problem, a w rękach trzyma stare portki,
które łata. I żeby choć na m om ent zwrócił uwagę na to,
co się dzieje! Gdzie tam - ani drgnie... I proszę sobie
wyobrazić - oszczędzają go obie walczące strony. Kto
wie, czy to nie dzięki niemu ta cała burza nie skończy
ła się piorunami? Jeszcze grzmiała, huczała, ale powoli
zaczęła cichnąć, zanikać - aż wreszcie groźne chm u
ry rozpierzchły się całkowicie. Już tylko poszczególne
jednostki przez jakiś czas wściekały się na Niemców,
odpędzały ich od pieców i od wody, ale my staramy się
ich uspokoić. O dtąd do końca mej niewoli nie przy
pom inam sobie żadnych zatargów na tle narodowoś
ciowym.
W łagrach w okolicy Tajszet-Brack było niepro
porcjonalnie dużo Estończyków. Pytam ich, jak to się
stało:
- Skąd was tutaj tak dużo?
- Z Estonii wszystkich mężczyzn wywieziono na
Sybir. Z inteligencji nie pozostał nikt poza kom unista
mi. Na nasze miejsce nawieziono „rusków”.
141
- Ale dlaczego?
Milczą wszyscy jak zaklęci i w żaden sposób nie
mogę się dowiedzieć powodów.
Estończycy wyróżniają się imponującym wzrostem
i siłą. W ramach swojej grupy są bardzo lojalni i zgod
ni. W naszej brygadzie jest ich dziesięciu. Do stołu sia
dają zawsze razem. Gdy przypadkiem któryś z nich nie
przyszedł, jego miejsce zajmował Turek. Przezwaliśmy
go z tego powodu „estońskim prezydentem”.
Przez dłuższy czas pracuję z estońskim profesorem
gimnazjalnym. Jest to roztropny i skromny człowiek,
w pracy koleżeński. Chętnie opowiada mi o swym ro
dzinnym kraju, bez nieprzyjemnego samochwalstwa.
Szkoda mi się z nim rozstawać.
Z grupy estońskiej najbardziej rzuca się w oczy
August Pel. Mężczyzna ten imponuje wyglądem, gdyż
waży jakieś 140 kg, a na wolności podobno dochodził
do 225. Nie wierzyłem temu, dopóki nie zobaczyłem
go w łaźni. Zwisają na nim cztery worki po utraconym
tłuszczu, dwa na piersiach i dwa na brzuchu. Przypo
minają ogromne puste torby. Trzeba powiedzieć, że
choć był to - m im o swej ogromnej postury - człowiek
obrotny, to jednak „herra” (pan) August był większym
od nas męczennikiem. Nie można było dla niego do
pasować ani łagierskiej odzieży, ani obuwia, za wąskie
też i za krótkie są nasze wyrka do spania. Cóż, w So
wieckim Sojuzie wszystko jest robione według szab
lonu, i kto wyrasta ponad przeciętność jest sam sobie
winien. Czyż dla takich okazów ZSRR ma budować
osobne fabryki? Toteż i nasz olbrzym Pel długo chodził
jak oberwany dziadyga, dopóki w drodze wyjątku nie
142
uszyli mu specjalnej odzieży. Kto by pomyślał, że ten
burżuj - tak nazywano Pela - był w Estonii zwykłym
rzemieślnikiem - rymarzem.
143
dzienne porcje pożywienia inwalidzi prosili, żeby prze
pisać ich do grup roboczych. Jednak pracując ponad
siły, szybko odpadali lub umierali.
Oficjalnie inwalidzi byli zwolnieni od ciężkich prac,
niemniej wysyłano ich na roboty, nazywając wtedy „do
browolnymi”. Niechby inwalida upierał się przy swym
prawie, znalazłby się od razu na pięć dni w karcerze.
Tak wytworzyła się paradoksalna sytuacja:
1. inwalidzi, to przeważnie starzy i schorowani
ludzie,
2. do dobrowolnej pracy pędzono ich pod przy
musem,
3. dawano im często taką samą pracę jak zdro
wym,
4. choć byli zwolnieni od norm, to jednakbryga-
dierzy zmuszali do ich wyciągnięcia,
5. wyżywienie inwalidów było bardziej skąpe,
a zapłata za pracę niższa,
6. najdotkliwiej dawało się we znaki inwalidom
to, że lekarz nie mógł zwolnić ich od pracy,
gdyż oficjalnie nie występowali jako robot
nicy,
7. odzież inwalidów była gorsza (wybrakowane
odzienie normalnie pracujących), a w zimie
zupełnie niewystarczająca.
144
człowiek kulawy, wskutek czego wymawiał się od pra
cy, do której trzeba było iść około pięciu kilometrów
za rzekę Czunę. Pracowaliśmy w tartaku. W swojej
ciężkiej niedoli często narzekał na żonę i córkę, że nie
zgodziły się na wyjazd do Argentyny, dokąd jako spec
jalista miał zaproszenie od rządu na objęcie posady
profesora w szkole wojskowej i nominację na genera
ła... Tutaj natomiast przesiedział w karcerze 21 dni, co
prawda, z przerwami.
W zamian za wszystkie przykrości mieli inwalidzi
jeden wielki przywilej... mogli szybciej umrzeć. Wtedy
udawało im się doskonale wykręcić od pracy, m rozu
i wszystkich kar. Toteż gdy umierali, zwykło się mówić:
„Na zdrowie im”.
Był jeszcze inny sposób ratowania się - pisać listy
do rodziny: „Na miłość Boską, pomóżcie! Przyślijcie
czosnku, cebuli, słoniny i cukru!”.
Ja - po przejściu przez Mandżurię i więzienie - stra
ciłem wszelki kontakt ze swoimi. Nie wiedziałem, kto
z mojej rodziny i znajomych żyje, gdzie mieszka i jak
mu się powodzi. W krytycznym czasie, od roku 1949
do 1951, nie otrzymałem znikąd żadnej pomocy. D o
piero pod koniec 1951 roku dobrzy ludzie przysłali mi
pierwszą paczkę, i później ratowali m nie od śmierci.
BRACK
Wybierasz się w drogę, poleć się Bogu!
146
wzrokiem szeroką przestrzeń. Widzimy więc dopiero
co budowany most, las z drugiej strony rzeki i dziwacz
nie zwisające urwiska na wysokim brzegu.
Potężna Angara jest w tym miejscu ściśnięta góra
mi, ale pom im o to dochodzi do kilometra szerokości.
Okolica naszego obozu jest po prostu cudowna. Prze
żywam w Bracku jakieś dziwne wyzwolenie ducha,
mimo że jesteśmy odgrodzeni parkanem ze słupów
wyższych od telegraficznych. Przeciągnięto na nich
wiele rzędów drutu kolczastego. W rogach łagru czte
ry strażnice z uzbrojonymi w karabiny dozorcami.
Wzdłuż całego ogrodzenia umieszczono gęsto lampy
elektryczne, a strażnice wyposażono w reflektory. D o
okoła obozu krążą patrole z psami, a przy bramie, na
wartowni trwa ustawiczny dyżur. I to wszystko na bied
nych inwalidów! Jednak, gdy zapomina się o znakach
niewoli, wzdłuż wspaniałej rzeki odsłania się czarow-
ny widok. Od pobliskich lasów, zza wody idzie takie
uciszenie i spokój duszy, że stojąc w zadumie człowiek
zapomina, kim jest i gdzie się znajduje... Na wiosnę,
gdy wieczorem wysoko w górze słychać tajemniczy
szum „ptasich ciągów”, powracających do rodzinnych
gniazd, myślisz, że i ty jesteś wolny jak ptak. I jak one
wrócisz pod ojcowską strzechę, ale rzeczywistość szyb
ko ściąga cię z krainy m arzeń na ziemię. Odczuwasz
surowość klimatu, opóźniającą się wiosnę. Dokuczliwe
wiatry na rzece przenikają przez nędzę ubrania. Miły,
ojczysty kraj daleko, ty zaś z utraconą na 25 lat wol
nością... Lecz skończyło się dla mnie przecież więzie
nie w Czycie, toć i skończy się łagier. Będę mógł wtedy
nie tylko z daleka spoglądać na rzekę, na lasy i góry,
147
ale złączyć się z tętniącą życiem przyrodą, wykąpać się
w słońcu i chłodnych falach wody, przytulić do jedwa
bistej trawy i ucałować rodzinną ziemię.
Wielką mają zasługę planiści, którzy wybrali to
wspaniałe miejsce na łagier. Prócz obozu w Bracku,
widziałem jeszcze kilka podobnie pięknych miejsc,
jak np. Centralny Szpital nr 1, a także obozy n r 013
i 020. Ale komisja planująca zespół łagrów OZER-łag,
podobno za ten plan sama została osadzona w obozie.
Myślę, że można wierzyć tej pogłosce, bo w Sowietach
bardziej niebezpieczną rzeczą jest czynić ludziom do
brze niż źle. Nasz znajomy filozof Tomasz mówi, że
w Sojuzie nie ma ani jednej wybitnej cnoty, która by
nie była ukarana.
148
Przez swoją zbytnią naiwność wpadłem w Bracku
w ręce niezwykle przebiegłego „szpicla” Jurnika. Wy
dał mi się człowiekiem poważnym i godnym zaufania,
ponadto przedstawił mi się jako katolik i Polak. Przy
spotkaniu kłaniał się nisko ze słowami: „Pochwało...
oony”... Przeciągał tak pozdrowienie, że nie można
było zrozumieć, kto ma być „pochwalony”. I choć wy
czuwałem, że coś tu nie było w porządku, odrzuca
łem od siebie podejrzenia i pewnego razu zwierzyłem
się m u ze swoich kapłańskich kłopotów. Wysłuchał
wszystkiego z powagą, ale zaraz doniósł o tym wła
dzom obozowym. Natychmiast zarządzono lotną re
wizję, jednak znaleziono i zabrano tylko jedną książkę
do nabożeństwa. Ostrzeżono mnie wtedy, że Jurnik
jest „stukaczem”.
- Bodaj was - mówię - a gdzieście przedtem byli?
Przy okazji wychodzi na jaw, że Jurnik nie jest ka
tolikiem ani Polakiem, lecz Ukraińcem. Ukraińcy jed
nak, mocno oburzeni jego nikczemną postawą, nie
chcą nawet o tym słyszeć.
- Jaki on Ukrainiec? - pytają z powątpiewaniem.
- To przecież czysty moskal.
Gdy wszyscy w baraku zaczęli się od niego odsu
wać, podrzucając grupie rosyjskiej, a ci także nie chcie
li się do niego przyznać, zebrał się na odwagę, wystąpił
i niespodziewanie oświadczył:
- Ja Żyd, nu-uu?
Tu jednak nie chodziło o narodowość, ale o pro
ceder, który uprawiał. Żydzi w obozach byli traktowani
na równi z innymi. Od tego czasu Jurnik omijał mnie
z daleka. Wkrótce znikł zupełnie z naszego horyzon
149
tu, bo ujawniony szpieg nie ma już wartości dla władz,
przenoszą go więc w inne miejsce.
W obozie w Bracku naprawdę mi się poszczęściło.
Spotkałem tu bowiem katolickiego księdza, ojca W.J.,
od którego dostawałem opłatki, wino i liturgiczne
książki. Mogłem więc odprawiać Mszę świętą. Jasne,
że wymagało to dużej ostrożności i mogło odbywać się
tylko w ukryciu, aby nikt się nie zorientował. Książki
te, z wyjątkiem jednej, szczęśliwie nie uległy konfiska
cie, ale na wszelki wypadek wiele tekstów przepisałem,
aby móc się nimi posługiwać w przyszłości.
150
znajduje się trum na. Zastanawiamy się, czy jest dla ko
goś z nas, czy już „zajęta”?
Choć męczy mnie choroba i droga jest daleka, choć
leżę na gołych deskach, podróży nie uważam za cięż
ką, gdyż wagon jest ogrzany, a nas traktują jak ludzi.
Można powiedzieć, że mamy idealne warunki, jak na
więźniów z obozu sowieckiego. Nie ma hałasu i tłoku,
co dla chorych jest wielką wygodą. Co prawda wagon
trzęsie, ale obsługa jest uprzejma. Nikt na nas nie krzy
czy, nikt nie popycha. Tak żeśmy odwykli od norm al
nego traktowania, że aż podziw nas brał dla sanitariu
szy. Szczególną dobrocią odznacza się jedna z sióstr
pracujących w szpitalu.
Zazwyczaj podróżowaliśmy w zaryglowanych wa
gonach, ale tym razem jest inaczej. Możemy do woli
cieszyć oczy widokami za oknem. Tory biegną wzdłuż
rzeczki, a był to maj roku 1950, i chociaż syberyjska
przyroda jeszcze nie ożyła, to jednak już czuło się w po
wietrzu nadchodzącą wiosnę. Obrazy przesuwają się
jak w kinie, las obraca się jak żywy, i oto jak okiem sięg
nąć otwiera się przede m ną rozległy widnokrąg, gdyż
moje okienko w wagonie nie jest zabite deskami...
Czy możecie sobie wyobrazić, jakie to szczęście?
SZPITAL CENTRALNY
Chory chwali zdrowie
152
a przede wszystkim daj m u zdrowie i wolność. Niech
jak najszybciej zobaczy swą czarowną ojczyznę”. Póź
niej dowiedziałem się, że pochodził z Gruzji.
Lekarz to wysoki, przystojny i m łody mężczyzna,
ale jak na swój wiek jest zbyt zamyślony. Musiał już
w życiu wiele wycierpieć. Przeprowadza operację sta
rannie, choć ja nie mogę wytrzymać, stękam, kapryszę,
zwłaszcza, że zabieg się przeciąga i słabnie działanie
narkozy. Asystenci się niecierpliwią i popędzają go:
- Szybciej, szybciej. Kończ!
- Zaraz, zaraz. Jeszcze jeden drobiazg...
Po operacji leżę na wspólnej sali, na dolnych na
rach. Nie było tam żadnych oddzielnych legowisk. Le
żymy jeden obok drugiego, i to tak ciasno, że i śledzie
w beczce podniosłyby lament. Jestem zadowolony, bo
jest ciepło, ale... nic więcej nie można pochwalić. O bra
cam się, aby mi nie świeciła w oczy żarówka, ale z d ru
giej strony inna bieda - sąsiad kaszle m i w nos i char
czy przez całą noc. I tak na prawym boku nie mogę
leżeć ze względu na chorego, na lewym przeszkadza
żarówka, a na plecach po takiej operacji leżeć nie m oż
na. Chciałbym zamienić się z kimś na miejsca, ale nie
ma chętnego.
- Widzicie go - mówią - źle mu z sąsiadem, to
chciałby, żeby kto inny się męczył!
Ze starym co kaszle nie można się dogadać, bo za
raz się złości. Co robić? Muszę przyjąć, jak nakazuje
Ewangelia, „krzyż na każdy dzień”.
Przy wejściu do szpitala ogołocono mnie ze wszyst
kiego, zabrano całą odzież i nowe buty. Szpital robi na
tym niezły „geszeft”, zabierając ubrania, zatrzymuje, co
153
znajdzie dobrego, a wypuszczając - wydaje najgorsze
łachy. Mało tego, zabierają pacjentom wszystkie dro
biazgi. W ten sposób straciłem nie tylko igłę i łyżkę, ale
też najdroższe mi rzeczy i pamiątki - różaniec i wszyst
kie teksty liturgiczne, opracowane i przepisane w Bra-
cku. Wracając do zdrowia, nie mogę już odprawiać
Mszy świętej, bo zabrano mi opłatki i wino. Widocznie
ta pokuta bardziej się Bogu podobała niż modlitwa.
Gdy tylko poczułem się lepiej, zaczynam na nowo
starać się o przybory potrzebne do Mszy świętej. Prze
de wszystkim zapisuję z pamięci teksty mszalne i m od
litwy. Wtedy bardzo mi się przydała lampa, która świe
ciła przez całą noc. Aż zaciekawieni sąsiedzi zwracają
na mnie uwagę.
- Co ty takiego piszesz?
Nic nie odpowiadam. Boję się, żeby znów nie trafić
na „stukacza”.
W arunki życia szpitalnego są tu bardzo ciężkie, wy
żywienie niedostateczne i nawet brak lekarstw i opa
trunków. Pewnego razu skaleczyłem się w palec, idę
więc do lekarza, aby zrobił mi opatrunek, a on mi na to
pokazuje swój palec obwiązany jakąś czarną szmatką.
I Z N Ó W C H U L IG A N I
155
brudne „kawały”. Nie wstydzi się, i nikt nigdy go od
tego nie powstrzymywał. Zakawyka dodał jeszcze:
- Patrzcie, ten stary inwalida będzie mnie pub
licznie upominał.
A potem śmiesznie poważnym tonem zapytał
wszystkich:
- A czy wiecie, obywatele, jakim zajęciem ja się
trudnię?
Nikt z nas nie wiedział, więc milczeliśmy.
- Jestem kieszonkowcem - objaśnił. - Ot, kim je
stem! Rozumiecie?
Zrozumieliśmy to wszyscy. Zakawyka wyrósł jako
„bezpryzorny” - bez żadnej opieki. Był zdolnym chłop
cem, liznął trochę nauki w jakimś przytułku. Ale uciekł
stamtąd i odtąd tułał się po świecie. To tu, to tam zna
lazł schronienie, „pracując” na życie „swoimi rękami”.
No i wpadł przy jakiejś okazji.
Dziwne było to, że Jasio mnie nie zwymyślał,
a jeszcze dziwniejsze, że od tego dnia stał się mym
przyjacielem i opiekunem. Poleca błatnym, żeby na
czas „pawierki” (przeliczania) dawali mi „buszłat”
(wierzchni waciak, długi do kolan, który wciągało się
na „fufajkę”). Sam mi przynosi śledzie i zachodzi do
mnie na pogawędki. Na moje nieszczęście zabrano go
w „etap”... To było w Tajszecie.
Ale teraz moja sprzeczka z błatnym w szpitalu omal
nie zakończyła się tragicznie. Już od paru dni kilku
błatnych, którzy byli po operacji, zbierało się w końcu
sali i prowadziło tak sprośne rozmowy, że przechodziły
one wszelkie możliwe granice. Starałem się panować
nad nerwami, ale wreszcie nie wytrzymałem. Wyjść na
156
dwór nie mogłem, bo po operacji byłem osłabiony, poza
tym nie miałem wierzchniego ubrania, a na dworze
było chłodno. Trzy czy cztery szpitalne chałaty miały
wystarczyć dla kilkudziesięciu ludzi. Nic dziwnego, że
zawsze były w użyciu. Tak więc, chcąc nie chcąc, m usia
łem słuchać obrzydliwych rozmów. Wreszcie wyrwały
mi się na usta słowa szczere, choć bardzo nierozważne:
- Że też musicie mówić takie świństwa! Sprzykrzy
ło nam się już ich słuchać.
- A tobie co do tego? - odzywa się przywódca. I wi
dzę, jak w jego oczach zapala się zły błysk. To był praw
dziwy bandzior - nożownik. Nie znałem go dotąd.
- Mnie to do tego, żeście już przekroczyli wszelką
miarę. Czy wam nie wstyd? Nie macie już naprawdę
lepszych tematów do rozmowy?
- Nie podoba ci się, to zatkaj uszy!
- Nie tylko m nie się nie podoba, ale wszystkim, co
tu są, chyba i wam samym też się nie podoba, tylko
żeście się przyzwyczaili.
- Gdy ty się modlisz, my tobie nie przeszkadzamy,
to i ty...
- Ja się m odlę po cichu, a wy...
Na to prowodyr podkreśla z naciskiem:
- Już dawno chciałem ci wyrżnąć jedno oko, a teraz
to ja ci dwa!...
Tymczasem obecni na sali, około trzydziestu ludzi,
siedząc na swoich pryczach, w milczeniu przysłuchują
się sprzeczce, i czekają co będzie dalej. Gdy bandyta
zagroził mi straszliwą zemstą, z piersi wszystkich wy
rywa się westchnienie. A ja jestem oburzony nie tyle
na błatnych, ile na wszystkich neutralnych towarzyszy,
157
którzy nie potrafią mnie wesprzeć w tym niebezpiecz
nym momencie. Kręcą tylko swymi pustymi głowami
i kiwają na mnie, żebym zamilkł. Podobni są do m a
kówek w ogrodzie, które chwieją się od najlżejszego
podmuchu. Od ludzi jednak spodziewałem się więcej
rozumu.
Gdy teraz wspominam to przerażające spotkanie
z błatnymi, dotąd nie mogę sobie uzmysłowić, dlacze
go się wtedy nie przestraszyłem. Bo trzeba wiedzieć, że
taki bandzior nie rzuca słów na wiatr.
O, Tajszetu nie zapomnę nigdy! Sam widziałem,
jak zimą na początku 1950 roku wyskoczył z baraku
S., mój znajomy spod Mińska, z twarzą przerżniętą od
oka. Był mroźny poranek o samym wschodzie słońca.
Mróz taki, że ledwo można na dworze wytrzymać. Ale
wstaje jakby w złocie promieni dzień jasny, cichy i tak
cudowny, że patrzyłem urzeczony, nie mogąc oderwać
oczu od tego widoku. Nagle widzę, że S. biegnie, krzy
cząc wniebogłosy:
- Ludzie, ratujcie, ratujcie!...
Krew zalewa mu całą twarz. Wołam więc:
- Prędzej do ambulatorium, prędzej, prędzej!
Ambulatorium było tuż obok. Ranny wbiegł więc
do niego. Nie widziałem go już więcej. Później się do
wiedziałem, że stracił oko. Czy zarządzono śledztwo
i sąd, nie wiem. Wydaje mi się, że nie, bo któżby ośmie
lił się świadczyć przeciw wodzowi błatnych? Przyczyna
zajścia była bardzo błaha. S. posprzeczał się z bandytą
i ten zagroził mu zemstą - rano przejechał śpiącego
nożem po twarzy. Widać więc, że błatni potrafią speł
nić swoje pogróżki. Zastanawiałem się później, czy mój
158
zawzięty wróg ze szpitala nie był tym, który okaleczył
S. w Tajszecie? Jakoś dziwnie pasowało jedno do dru
giego... Za wielką łaskę Bożą uważam, że udało mi się
wyjść cało z tej przygody.
159
Innym razem, niespodziewanie, stanął w mojej
obronie brygadzista, Orm ianin, choć mnie szczerze
nie lubił. Zdarzało się tak i w innych przypadkach.
Byłem gotów, jak fatalista uwierzyć, że urodziłem się
pod szczęśliwą gwiazdą. Już na wolności zrozumiałem,
że Bóg strzegł mnie „jak źrenicy oka” i chował mnie
„w cieniu swych skrzydeł” według poetyckiego powie
dzenia psalmisty. Jakżeż powinienem być wdzięczny
miłosierdziu Bożemu i nieustannej opiece Najświętszej
Niepokalanej Patronki mego Zgromadzenia Marianów
oraz memu patronowi św. Józefowi!
l60
błatni paradowali w nowych czapkach, co sobie poszyli
z moich starych portek. Nie wiem, co by na to powie
dział Stalin? Jaki by urządził sąd nad tymi „Salomono
wymi” portkami?
I JESZCZE W SZPITALU
Choćby i siedmiu było doktorów, śmierć przyjdzie jedna...
1Ó2
A śpi jak zabity, zaś moja choroba dobiegała już końca
i miałem dużo wolnego czasu.
Będąc rekonwalescentem, dowiedziałem się od
„Żmogusa”, że na oddziale dla gruźlików przebywa
chory Litwin, ksiądz Stacewicz (Stacevicius). Gdy na
dworze się ociepliło, pozwolono mi wychodzić z bara
ku. Wtedy odnalazłem księdza Stacewicza. Rozmawia
łem z nim przez okno, a jednocześnie wyspowiadałem
go po łacinie. Udało mi się też zdobyć wino i opłat
ki. Mogłem więc nieraz odprawić Mszę świętą. W te
dy przez „Żmogusa” przesyłałem choremu Komunię
świętą.
163
to wysoki i wychudły mężczyzna. Długotrwała i ciężka
choroba zniszczyła go całkowicie. Poważny i powol
ny, jak to często bywa u Litwinów, a jednocześnie taki
prosty, bezpośredni i szczery, jak tylko mogą być Boże
dzieci. Zażył ponad miarę trudnej doli i ponurej bez
nadziejności wśród obcych, ale w tym nie zgorzkniał,
owszem, cierpiał spokojnie, poddając się opatrzno
ści Bożej, jak przystało na prawdziwego męczennika
Chrystusowego.
- Dobranoc! Jutro znów się spotkamy.
164
ści powietrze, ożywi ludzi. Przyroda staje się jakby
odrodzona, a potem znów nastają długie tygodnie bez
chmurnego nieba.
I ludzka przyjaźń bywa podobna do pogody - jest
albo trwała i słoneczna, albo jakaś mglista i przelotna.
Moja przyjaźń z księdzem Stacewiczem wybuchła nie
spodziewanie i rozwijała się wspaniale, bo charaktera
mi pasowaliśmy do sobie idealnie. Podobnie jak ludzie,
co to odpowiadają sobie grupą krwi przy transfuzji,
gdy krew mocnego ratuje od śmierci słabego. Nieste
ty, obaj byliśmy słabi i raczej należało nas porównywać
do dwóch kalek, wzajemnie się wspomagających. Ale
los chciał, że nasza przyjaźń tak raptownie się skoń
czyła, jak nagle się zaczęła. Zdawało się, że nic nas nie
rozdzieli, a jednak trzeba było rozstać się na zawsze.
A potem doszła m nie wiadomość, że mój „kuni-gas”
(ksiądz) zmarł. Nie dowiedziałem się, kiedy i gdzie zo
stał pochowany. Co za bolesna strata! Rozłączyła nas
zła, sowiecka dola.
W ten okrutny czas nie do nas należał wybór miej
sca lub osób według upodobania czy potrzeby. Musie
liśmy jakoś pracować i żyć z ludźmi niemiłymi, z wro
gami, bo taka była wola naszej nieludzkiej władzy, która
z dzikim upodobaniem łączyła kota z psem i wilka z bez
bronną owieczką. Kiedyś w Mandżurii widziałem, jak
Chińczyk zaprzągł do pługa konia, osła i krowę, a tu
w łagrach spotykałem jeszcze bardziej złośliwe i prze
myślne kombinacje, tyle, że dokonywane na ludziach...
165
pójdziemy do pracy?”, ale zwykle: „Kiedy nas pogonią
do pracy?”
Czy słyszeliście, aby ludzie życzyli sobie czegoś złe
go? Żeby modlili się o chorobę? Zwykle mówią: „Niech
ci Bóg da zdrowie”, albo klną: „Niech cię cholera...”. Ale
w łagrze nie było rzadkością, że ludzie życzyli sobie
czegoś najgorszego i martwili się, że są zdrowi: „Dla
czego innym udaje się zachorować? A ja jak na złość
zawsze zdrowy i nigdy nie mogę uczciwie powalić się
do łóżka...”
Nie z nadm iaru powodzenia chyba więźniowie
odcinali sobie na robotach palce lub w inny sposób
okaleczali się czy wpędzali w chorobę. Albo też od
mrażali sobie ręce, nogi, byle tylko być zwolnionym
od pracy. Początkowo dziwiłem się temu, widząc tak
duży procent okaleczonych. Myślałem, że to inwalidzi
wojenni. Gdy mi opowiedziano o „samorubach”, obu
rzyłem się:
- Jak można tak robić? Toć to i grzech ciężki kale
czyć się na całe życie, i nie ma sensu...
Aby jednak wydać sąd o człowieku, trzeba poznać
warunki niewolniczej pracy. Otóż człowiek zm ordo
wany życiem, zostaje niesprawiedliwie skazany na 25
lat! I jak może wytrzymać całą katorżniczą poniewier
kę ponad siły, gdy całymi dniami pracuje w lesie przy
wyrębie, spuszczaniu ogromnych sosen, modrzewi
syberyjskich lub dębów, w ustawicznym niebezpie
czeństwie wynikającym z charakteru tej pracy, bądź
też z lekkomyślności sąsiedniego zespołu? Gdy do tego
brak mu odpowiednich narzędzi - nie umie lub nie ma
czym ich naostrzyć, naprawić i dostosować do wyko
166
nywanego zadania? Dużo mówić, dotąd zwala się tam
drzewa ręcznymi piłami.
A gdy źle ubrany i zagłodzony dostaje wyśrubowa
ną, niemożliwą do wykonania normę, albo stoi mu nad
karkiem zwariowany brygadier i stale pogania: „Dawaj,
dawaj!”, a potem oszukuje w obliczeniach?
Gdy zasłabnie, a tchórzliwy lekarz (bo i on jest
więźniem) nie daje zwolnienia w chorobie (trzeba
mieć temperaturę m inim um 37,4, a skąd ją wziąć przy
zaawansowanej anemii)? A gdy za niewykonanie nad
miernych norm zmniejszają głodowy „pajok”? Gdy
zaś zimą trwają syberyjskie mrozy, a latem zagryza do
krwi przeklęta drobna muszka?
Któż posiada tak żelazne zdrowie i nerwy, żeby
całą tę gehennę przetrwać? Jak silny i pełen mądrości
Bożej musiałby być duch człowieka, żeby nie popaść
w rozpacz i nie zdecydować się na samookaleczenie
lub samobójstwo? Do jakiego stanu sowieccy opraw
cy potrafili doprowadzić długotrwałą męką, że ludzie
decydowali się na dobrowolne kalectwo, tym bardziej
że groziła za to dodatkowa kara więzienia czy łagru od
trzech do pięciu lat, a nawet więcej. Lecz rozpacz nie
zna ani strachu, ani wstydu i pozbawia człowieka rozu
mu, stając się powodem jeszcze większego niż dotych
czasowe nieszczęścia.
Trzeba tylko porozmawiać z robotnikami zatrud
nionymi w kamieniołomach, przy tłuczeniu kamieni
na szosy, wydobywaniu węgla, miedzi lub innych rud,
w kopalniach soli, sody, wapna - męczonych do granic
wytrzymałości przy brudnych, pełnych pyłu lub nie
bezpieczeństwa pracach...
167
W Sowieckim Sojuzie nawet robotnicy pracujący
na wolności nie mają szans na obronę swych praw.
Tam wszystko jest państwowe. Nie m a przedsiębiorstw
prywatnych czy spółdzielczych, nie ma też niezależ
nych związków zawodowych. Istniejąca Ogólnozwiąz
kowa Centralna Rada Związków Zawodowych ściśle
współdziała z Partią Komunistyczną, stąd też państwo
to zarówno kapitalista, jak i jedyny obrońca (?) klasy
robotniczej. Każdy strajk uważany jest tu za bunt prze
ciw państwu. W robotników nieustannie wmawia się,
że „wszystko jest wasze”, ale „wasze” znaczy, że w łapach
komuny.
Tym bardziej robotnicy-więźniowie nie mają ani
woli, ani praw. Władze troszczą się tylko o to, żeby ich
gnać do roboty, poganiać w robocie i zganiać z robo
ty. Nic dziwnego, że samowola różnych miejscowych
kacyków3 nie ma granic. I choć w Sowieckim Sojuzie
dokonują częstych i ostrych rewizji i kontroli, przygo
towują szczegółowe sprawozdania, prowadzą statystyki
itd., to wszystko ma na celu tak zwaną „samokrytykę”,
a nie obronę człowieka.
168
znaczonej mi normy, choć w swej naiwności bardzo się
0 to staram. G runt jest gliniasty i twardy - nie na moje
siły. Przy pracy przygląda m i się pilnie starszy sanita
riusz (tak nazywano opiekunów poszczególnych sal),
a potem woła m nie do siebie i pyta, kim jestem, czym
się zajmowałem. Na zakończenie rozmowy mówi:
- Jutro przyjdź wcześniej na robotę, będziesz zapi
sywał, kto tu pracował, ile czasu, ile zrobił itd.? Przygo
tuj co do tego potrzeba.
- Dobrze.
Tak się tym cieszę, jakbym znalazł skarb. Nie będę
musiał już więcej kopać. To nic, że na jutro zorgani
zowano orkiestrę, która z wesołą muzyką miała wieść
inwalidów do społecznych zapasów.
Ale świat tak marnie jest urządzony, że małe i wiel
kie szczęście nie przychodzą bez kłopotu. Od razu
stanęły przede m ną przeszkody - jak zdobyć ołówek
1 zeszyt? Bo w łagrze często tak bywa (zresztą, jak
i w całym państwie sowieckim), że przydzielą ci term i
nową pracę, a nie dadzą narzędzi potrzebnych do jej
wykonania, a jak dadzą narzędzia, to nieodpowiednie.
I wtedy mówią zachęcająco:
- To mało ważne, sam się postaraj o wszystko. Po
szukaj, poproś...
Pozostaje jedyny sposób - ukradnij, tylko uważaj,
żeby cię nie złapali. Można też pożyczyć i nie zwrócić
lub wyprosić i nie oddać. Ale w tym bieda, że tu wszyst
kim wszystko potrzebne - wszyscy wszystko przed
wszystkimi chowają, strzegą i domagają się zwrotu.
Kradzież przeto staje się koniecznością. Doskonalą się
więc jej sposoby, a dla przeciwwagi udoskonala się też
169
system kontroli i rosną kary sądowe - za drobne prze
stępstwa - 10 lat.
Popadłem więc w niesamowite opały; żadną miarą
nie mogłem w ciągu dwóch, trzech godzin zdobyć ze
szytu i ołówka. Nic w tym zresztą nie było dziwnego,
przecież sami naczelnicy na codziennych kontrolach
pisali na deseczkach, które potem trzeba było zeskro-
bywać szkłem. Nastał już późny wieczór, a ja wciąż nie
miałem „monety” obiegowej, czy „waluty”. A sprawa
wydawała się śmiesznie prosta. Trzeba było znaleźć bo
gacza, co posiadał w zapasie „to i owo” i powiedzieć:
- Weź za mnie za trzy lub cztery dni cukier, a daj mi
ołówek i papier.
Tak w łagrze musiał kupować wszystko każdy pro
letariusz. Wtedy ów „kapitalista” czy spekulant przy
wydawaniu posiłku pobierał podwójną porcję, a bie
dak podwójnie wzdychał i obaj byli zadowoleni.
Za cebulę można było kupić wszystko, z wyjątkiem
chyba ptasiego mleka. Czosnek? Ten miał wyższą cenę
niż na wolności czekolada. Bywało, że zasiadł do stołu
„bogacz” i szczodrą ręką rozdawał sąsiadom po ząbku
czosnku, a nie znalazł się nikt, co by odmówił przyjęcia
daru. Niektórzy smakosze rozgniatali czosnek na Chle
bie, a potem jedli go z taką powagą, jak Amerykanie
jedzą indyka na Święto Dziękczynienia.
PRZEWODNIK NIEWIDOMYCH
Lepsze jest jedno oko swoje, niż cudzych dwoje
171
- Żeby tylko nie wynikła z tego jakaś awantura.
- To już moja sprawa.
Biegnę więc do dawnego sanitariusza:
- Mój nowy zwierzchnik nie chce puścić mnie do
wyznaczonej przy budowie pracy.
A ten mówi:
- Jednak ty na budowę przyjdziesz.
Nowy powtarza:
- Do tamtej pracy nie pójdziesz i więcej na ten te
mat nie będziemy gadać.
Posprzeczali się o m nie jak o zabawkę, a ja prze
grałem na całej linii, bo straciłem obiecujące zajęcie
i rozzłościłem nowego pana; ale musiałem go słuchać
jak niewolnik, którego nabył nowy gospodarz. A on
posłał mnie do innej roboty - plewić kwiaty na swym
oddziale.
„No - myślę - nie przepracuję się przy tej robocie,
przynajmniej nie potrzeba tu ani ołówka, ani papieru.
A będę sam.”
Idę więc, pogwizdując. Pogoda po rannym deszczu
jest przyjemna. Ciepło, lecz nie za gorąco. Zaczyna się
druga połowa czerwca. Jest to granica pomiędzy wios
ną a latem syberyjskim. Tu wszystkie kwiatki ustawicz
nie zwracają główki ku słońcu; niektóre z nich zamyka
ją szczelnie swe płatki na noc, rozchylając je ponownie
w rannych promieniach. Pszczoły i trzmiele latają od
wczesnego świtu do późnego wieczora. Nic dziwnego,
że pszczoła po kilku tygodniach staje się inwalidą, a cza
sem pod wieczór nie ma siły wzbić się w górę i kończy
swe robocze życie przy warsztacie pracy. Zapatrzyłem
się na jaskółki, jak przecinały z piskiem powietrze; to
172
z zawrotną szybkością spadały w dół, to znów jak bły
skawica wzbijały się w górę. Pliszki, których tak mało
u nas w kraju, tu drobiły nóżkami po wszystkich ście
żynach, kiwając długimi ogonkami.
Praca moja z pozoru wydawała się bardzo poetycka.
Przebywałem dosłownie na łonie natury, jak pokrzywa
między cudownymi kwiatami, sam stary i wyniszczo
ny, ale pośród świeżej zieleni. Wyglądałem jak znachor,
co zbiera zioła do leczenia i „zamawiania”. Inwalidzi
przechodząc obok, spoglądają na m nie zazdrośnie,
a znajomi kiwają głowami:
- Jak ci leci? Ciężką masz pracę? Ha, ha, ha...
Nikt się nawet nie domyślał, jak strasznie zatruwał
mi życie maleńki rozbójnik. Było to utrapienie, które
trudno wyrazić słowami. W początku czerwca przyla
tuje tu i szybko się pleni straszliwa plaga - meszka. To
muszki podobne do naszych, ale drobniutkie jak łepek
szpilki. Na Syberii nazywają je „maszkami”. Unoszą się
ich całe miliardy, krążą jak chmury. Aż wstyd się na nie
użalać! Są jednak niesamowicie dokuczliwe i „szkud-
ne”, jak mówią Kurpie. Wlezie to w każdą szczelinę
i nie gryzie, a tnie boleśnie ostrym żądłem, z jadem jak
u pszczół. A wciśnie się wszędzie: w oko, ucho, nos, za
kołnierz... przy tym ukąszenie wywołuje okropne swę
dzenie. Żądła mają jak cieniutkie igiełki. Owady te two
rzą orkiestrę, jednostajnie nastrojoną na ton jękliwego,
żałosnego zawodzenia. Drażni ona i tak już rozstrojo
ne nerwy. Najgorzej, gdy się pochylić lub poruszyć tra
wą, wtedy napadają jak rój rozłoszczonych szerszeni.
W lato trzeba zakładać na twarz siatkę - „nakomarnik”.
Słaba to jednak ochrona - muszki przełażą przez otwo
173
ry siatki. Złość człowieka bierze, że napastnik malutki,
a nie można mu dać rady. Niektórzy ludzie nie boją się
ich. Sam widziałem takich, do których się one nie przy
czepiały. Nie wiem dlaczego, bo innych potrafią wprost
wpędzić w chorobę; chodzą pokrwawieni i opuchnięci,
dostają gorączki i wstrząsu nerwowego. Od ukąszenia
całe ciało swędzi i jątrzy się. Żadna maść na to nie po
może. Jednak organizm z czasem trochę się przyzwy
czaja i już się wtedy nie puchnie.
Widziałem pewnego Niemca, gdy przyszedł wie
czorem z pracy. Był tak pogryziony, że jego ręce, twarz
i szyja wydawały się jedną krwawiącą raną, jakby go
odarto ze skóry.
W wietrze i słońcu muszki mniej atakują. Najgorzej
mają ci, którzy pracują pochyleni i mają zajęte ręce.
174
ko, a ja szczelnie zapinam ubranie, twarz okrywam
chustką i jestem zlany gorącym potem. Na kwiatach
rosa mieni się w słońcu jak brylanty, a ja wolałbym
plewić czarcie ziele, a nie te cudowne kwiaty. Przecho
dzący obok przyjaciele pozdrawiają m nie przyjaźnie,
a ja żałuję, żem się na świat narodził. Jak to jednak
nawet dobrzy i mądrzy ludzie nie mogą zrozumieć cu
dzej niedoli i zazdroszczą temu, któremu raczej współ
czuć trzeba.
Oto dlaczego Bóg w nieskończonej mądrości tak
mnie w życiu doświadczał sieroctwem, biedą, choro
bami, pracą ponad miarę, zsyłał mi wrogów, krzywdy,
pożary, niesprawiedliwe sądy, tiurmy, łagier na „25”,
a teraz jeszcze tę plagę, abym sam, zakosztowawszy
niedoli, mógł zrozumieć cudze cierpienie.
Trzeciego wieczoru, kiedy już zupełnie zwątpiłem
w możność polepszenia swej doli, niespodziewanie
starszy sanitariusz zawiadamia mnie:
- Zajmiesz się ślepymi.
- Co takiego? Jakimi ślepymi?
- Jest u nas trzech niewidomych ludzi, będziesz ich
przewodnikiem.
- Co mam przy nich robić? Nigdy jeszcze nie zajmo
wałem się ociemniałymi.
- To nic. Dasz sobie radę. Musisz ich nakarmić, dać
pić, wykąpać w łaźni, spać z nimi, dawać lekarstwa,
i robić wszystko, co będzie trzeba.
Jestem zdumiony, cieszę się, żem uciekł od meszek
(niech je piorun trzaśnie!), ale obawiam się, abym nie
wpadł w coś gorszego, bo mam zawsze takie szczęście,
że trafiam z deszczu pod rynnę. Jednak więzień nie ma
175
wyboru - robi, co mu każą, przecież jesteśmy niewol
nikami.
Prawdę mówiąc, powinienem się wstydzić, żem tak
duchowo upadł. Inni ludzie znosili przez dziesiątki lat
tę samą mękę, co roku aż do śniegu, bo wtedy dopiero
meszki giną. I nie mieli w pracy żadnej odm iany ani
pomocy, ani żadnego współczucia. O cierpliwy, biedny
więźniu łagierny! Tylko Bóg jeden zna wszystko, przez
co przechodzisz.
* **
176
Po operacji mój organizm był do tego stopnia osła
biony, że omdlewałem. Potrzebowałem pom ocy w żyw
ności i lekarstwach, a w szpitalu bieda aż piszczała.
Można zrozumieć, jakim umartwieniem było dla mnie
wyjmowanie z worków Łotysza jego zapasów: słoniny,
kiełbasy, masła, sera, cukru, cebuli i czosnku - rzeczy
niedostępnych, a najbardziej pożądanych przez głod
nego więźnia. Kto sam nie był głodny jak wilk wczesną
wiosną, nie zrozumie tego. Podobnie i człowiek miesz
kający np. w Afryce nie może zrozumieć, co to jest
śnieg, choć o nim czyta i widzi na obrazkach w książce,
bo żeby to wiedzieć, śniegu trzeba dotknąć. Inżynier,
przyzwyczajony w życiu wszystko mierzyć, i teraz do
skonale się orientował w mierze i wadze swoich pro
wiantów - ile wszystkiego było, ile wczoraj zjadł i ile
musiało zostać. Zawsze więc ściśle m nie egzaminuje.
Znienacka brał więc zapasy i wszystkie obmacywał, czy
czego nie brakuje. A jeśli się zdarzyło, że zapomniałem,
co on jeszcze ma i gdzie to leży, lub ile było wczoraj,
wtedy się miałem... Złość mnie brała i na inżyniera,
i na siebie, że nie mogę go przekonać, że nic mu nie za
bieram. Myślę, że wcześniejsi opiekunowie go okradali,
dlatego teraz nikomu nie wierzy.
Do tego doszła i inna bieda. Ślepy Łotysz nie lubi
Białorusina i strasznie się ze sobą kłócą. W nocy, gdy
kładą się obok siebie, hałasują i rwą się do bójki. Nie
mogłem ich pogodzić, dopóki sam nie położyłem się
między nimi; dopiero wtedy się uspokoili. Cierpliwoś
cią i uczciwością powoli udało mi się zdobyć zaufanie
Łotysza co do worków z żywnością. Wreszcie przem ó
wił ludzkim głosem, a nawet odstąpił mi, w drodze
177
wielkiej łaski, część swojej dziennej porcji obozowej.
Ta mizerna wdzięczność m a jednak dla mnie pewne
znaczenie, bo i tym niewielkim podarunkiem podzie
liłem się z dwoma ślepymi.
Choć jestem przewodnikiem od niedawna, posta
nowiłem nauczyć niewidomych pewnej samodziel
ności.
„Inaczej - myślę - na śmierć mnie zamęczą, ciąg
nąc każdy w swoją stronę.”
Przede wszystkim uczę ich chodzić z laską. Chwa
lę, poprawiam, i wkrótce Białorusin i Rosjanin nabrali
śmiałości i okazali się pojętnymi uczniami. Doprowa
dzam ich do ścieżki, a dalej chodzą już bez pomocy,
zawracają, przysiadają na ławce i sami przychodzą
na salę. Niewidomi cieszą się ze swej samodzielności,
a „publiczność” chwali mój pomysł.
Za to uczony inżynier odmawia podjęcia takiej pró
by, upiera się „jak ślepy przy płocie” i nie chce nawet
słyszeć o samodzielnym chodzeniu. Zawsze męczy
przewodnika. Potrafi narzekać jak baba, wymyślać jak
„wielki pan” i po chamsku skakać do oczu. Nie mogę
jednak ulegać głupim zachciankom takiego samolu
ba. Chociaż muszę przyznać, że obok dziwactw ma on
i dobre cechy. Nie narzeka na ślepotę. Kategorycznie
nie zgodził się na operację, mimo że poważni lekarze
obiecywali uratować mu jedno oko. Ale on nie przystał
na to.
- Nie wstrzymam jej... umrę... (idy wyjdę na wol
ność, wrócę na Łotwę i tam zrobią mi operację...
Opowiada mi dużo o wolnej Łotwie. Do 1940 roku
to małe państwo dorobiło się swoją pracą pełnego do
178
statku. On sam pracował wtedy w nowej cukrowni,
i wraz z córkami przeprowadzał w laboratorium róż
ne próby i doświadczenia. Wytwarzali nowe gatunki
cukru z młodego żyta, pszenicy i innych roślin, a ich
cukier z gruszek był dobrze znany na rynkach zagra
nicznych zarówno bliskich, jak i dalszych.
- I do czego to doszło! Łotwa straciła wolność i do
brobyt, a m nie skazano na łagry i oślepłem tu od cięż
kiej pracy.
Z rozmów, jakie prowadziliśmy, zorientowałem się,
że był to człowiek praktyczny. W państwie swoim był
niezwykle poważany jako inżynier chemik. W kładał
wiele pracy i wysiłku w budowanie pomyślnej przy
szłości swej ojczyzny.
- Miałem - opowiadał - w Mitawie dom na dwa
dzieścia rodzin, a przy domu wielki sad. Specjalnie
zbudowałem go przy stacji kolejowej, żeby mieć jako
lokatorów pracowników kolei. Mogli oni przebywać
w ogrodzie i zbierać „spady” z drzew, nie wolno im było
jednak zrywać owoców. W ogrodzie i dom u panował
idealny porządek i czystość. Gdy owoce dojrzewały,
rozdzielałem je równo pomiędzy wszystkie rodziny.
Mieli wygodę i przyjemności, nic więc dziwnego, że
lokale zawsze były zajęte.
Wymieniając myśli i opinie poznawaliśmy się na
wzajem i gdybyśmy jeszcze przez jakiś czas razem
przebywali, doszłoby zapewne między nam i do zbliże
nia i przyjaźni. Ale w obozie niespodziewanie zadźwię
czało dobrze wszystkim znane magiczne hasło:
- „Etap, etap!”
KRZYŻOWA DROGA
W ciężkiej niedoli i słonko grzeje, i wietrzyk wieje, i słowik śpiewa...
180
niach, a harm ider jak w synagodze. Wszyscy się spie
szą, denerwują i wrzeszczą. I to jak wrzeszczą!... Ledwo
zdążyłem przyodziać moich podopiecznych, gdy rozle
ga się komenda:
- Do szeregów!
Dobrze, że ja nie muszę wybierać, bo została tylko
jedna para butów. Szczęściem rozmiar w sam raz mi
odpowiada. Przypominam im w składzie, że zdałem
nowe buty, jakie zdobyłem głodówką w Czycie, ale tu
taki nieporządek i... och! - gwóźdź wlazł m i w prawą
piętę... Co robić? Nic, bo już nowa komenda:
- Do szeregów, równać!
A tu nie m a „poczekaj”. Doganiaj, ile sił w nogach,
bo inaczej wpadniesz.
Zawczasu zdobyłem przewodników dla Białorusina
i Rosjanina, a sobie zatrzymuję Łotysza, jako najcięższe
jarzmo. Tak się rozpoczyna moja „mała”, ale pamiętna
„krzyżowa droga”. Dostaję się z moim pacjentem do
pierwszej piątki. Zarzuciłem na plecy swój lekki wo
rek z drobiazgami i drugi łotewski o poważnej wadze.
W prawej ręce trzymam obydwa worki, na lewej uwie
sił się mój niewidomy. Prawą nogę stawiam delikatnie,
opierając się na paluszkach, bo w bucie pod piętą ster
czy bezwstydnie gwóźdź. Kilka razy nas przeliczają we
dług list i bez list, oglądają ze wszystkich stron i - sto
sownie do sowieckiego prawa - pada sakramentalne:
- Krok w lewo, krok w prawo... Strzela się bez
ostrzeżenia... W „pachod”!
Wiemy, że to nie są czcze pogróżki. Strzelali, zabijali
i dostawali za to nagrody, a przecież na drogach peł
nych wyboi i dołów, o „krok w bok” nie tak trudno.
181
Nikt jednak nie zwraca uwagi na ostrzeżenia, boć tu
śmierć nie straszna.
- Gotów... Marsz!
Idziemy. Za bramą rozglądamy się wokoło. Słychać
szepty...
- Dokąd nas gnają?
- Albo do 020, albo do 021.
- 021 byłby lepszy.
- Och, Boże, błogosław!
Idziemy. Cóż za droga! Wprost wymarzona! Od
dawna już takiej nie mieliśmy - ciepło i przyjemnie.
Poranne powietrze świeże i delikatne, żadnego wia
terku, żadnej chmurki. Początek syberyjskiego lata.
Nad nami rozpościera się błękit, a powietrze tak prze
źroczyste, jak we Włoszech lub Mandżurii. Z wyżyny
rozciąga się przed nami nie dająca się objąć wzrokiem
przestrzeń. Nasza gwiazda zlewa na ziemię niezliczone
bogactwa światła i ciepła. Cała przyroda garnie się ku
słońcu. Chce się nim nasycić i nacieszyć, odetchnąć po
syberyjskiej zimie. Wszystko tu kwitnie jednocześnie.
Nie ma kwiatów wiosennych czy jesiennych - wszyst
kie one, to letnie kwiaty. Gdy przyjdzie jesień, jednym
porannym mrozem zwarzy nie tylko kwiecie, ale każ
dy żywy liść. A więc, komu życie miłe niech się spieszy
kwitnąć, żyć i radować się! Narzekać i umierać będzie
czas później...
Wchodzimy na tor kolejowy, tuż obok przez łęgi
i doliny wije się bystra rzeczka, co jak wąż wypełza
i skrzy się spomiędzy kęp krzaków, drzew i zarośli.
W śród tych cudów wpadają w uszy dźwięki słowiczych
treli. Rozdzwoniły się, rozśpiewały, aż żywiej bije serce.
182
Bo oto człowiek zagnany do szpitala, odgrodzony od
całego świata wysokim parkanem, nagle, w przepięk
ny letni dzień, spojrzał bezpośrednio na Boży świat.
I choć jesteśmy okrążeni uzbrojonymi żołnierzami
i złymi psami, jednak możemy jakby dotknąć się tej
nieujarzmionej, wolnej przyrody, czego pozbawiła nas
bezprawnie Moskwa na „25”... Oddychaliśmy głębo
ko jak ludzie będący na swobodzie, jak wszelkie żywe
stworzenie. Ale... coś tu nie pasuje...
Idziemy piątkami torem kolejowym. Źle ułożone
podkłady sterczą z ziemi, szyny przeszkadzają w p o
chodzie, inwalidzi się potykają. Dwóch konwojentów
krzyczy na nas z przodu, dwóch z lewej i dwóch z pra
wej pogania z boku, a dwaj z tyłu depczą po piętach.
Strasznie się niecierpliwią, że pochód marudzi.
- Dłuższy kro - o - o - k, dołą - ą - ą - cz!
Przecież my wszyscy wracamy ze szpitala po cięż
kich chorobach lub operacjach. Mamy też trzech ślep
ców, jak więc możemy iść prędzej? Ale znaleźli się
też między nami i silniejsi, którzy wysforowali się do
pierwszych szeregów, i pędzą. Burczę więc na nich:
- Nie spieszcie się tak, słabsi nie mogą za wami na
dążyć!
Porywa m nie złość. Czego oni tak gnają, aż się trzę
są? Czy tak się lękają konwojentów? Bo żołnierze jak
wilki bez litości nas pędzą, a inwalidzi jak stado owie
czek - lecą bez pamięci.
Pomiędzy m ną a Łotyszem biegnie szyna, a pod
nogami podkłady. Ślepy trzyma się m ocno mojej lewej
ręki, już jej po prostu nie czuję. Worki na plecach się
rozłażą, a nie mogę ich poprawić, bo stale idziemy i nie
183
pozwalają się zatrzymać. Tobołki ciążą coraz bardziej,
szczególnie ten Łotysza, więc i prawa ręka omdlewa.
Słońce wytoczyło się wysoko i mocno dogrzewa. Wszy
scy się spieszą, tylne szeregi wpadają na nas, pot zalewa
oczy. Nie daję już rady ani ze ślepym, ani z workami,
ani sam ze sobą. Zdaje mi się, że zaraz stracę przytom
ność i upadnę... Mój Boże, ratuj!... Nie wiem, skąd mi
przychodzi nowa fala siły. Odczuwam przypływ ener
gii. Nie, już nie zemdleję.
Teraz przypada największy „urodzaj” na meszki.
Owadów całe chmary. Bzyczą i celują prosto w oczy.
Niestety, nie mam trzeciej ręki, i nie mam jak ich odpę
dzać. A przy tym główny konwojent najwidoczniej osza
lał (czy go jakieś licho opętało?), bo krzyczy od przodu:
- Nie trzymaj się za ręce!
Dobre sobie! Nie mogę odpowiedzieć krzykaczowi
tak, jak by mu się należało, że prowadzę ślepego, któ
rego nie mogę przecież wypuścić z rąk na podkładach
i w pośpiesznym marszu. Głośno krzyczeć do niego to,
prawdę mówiąc, się boję, bo on przecież z karabinem,
a ja ich groźby dobrze pamiętam.
Ale czy mało było mojej biedy?
Tak, tak, mało, bo gwóźdź już na dobre utkwił
w pięcie. Cźuję, źe krwawię, a ból przeszywa ciało aż
do mózgu. Zdawałoby się, że pięta niewiele znaczy, ale
i ona jest mi droga, ponadto pięta jest „ostatnią instan
cją”. Wszak to do niej jak wiemy, w wielkim strachu
„pomyka dusza”. Co będzie z duszą, jeśli gwóźdź wy
wierci w pięcie dziurę?
Przez piętę zginął największy w historii bohater
- Achilles. Oj, doloź moja nieszczęsna!
184
Ale na tym nie koniec. W kolumnie szedł mój przy
jaciel Sosnowski, stary inwalida chory na serce. W sku
tek upału i szybkiego marszu zaczął mdleć. Wtedy do
piero zajadły kierownik konwoju kazał się zatrzymać.
Przyjaciele prowadzili chorego, podtrzymując, ale i to
nie pomagało; czerniał na twarzy, serce m u waliło jak
młot, zdawało się, że zaraz skona. Chciałem podbiec do
niego, ale nie m ożna wyjść z szeregu i opuścić ślepego.
Koledzy posadzili Sosnowskiego na lasce, a on trzymał
się ich rękami. Męczyło to ich, choć chory był lekki, bo
wychudzony. Konwój się zatrzymał, ludzie zdenerwo
wani. Nie wiadomo było co robić. I ja się „rozkleiłem”,
bo żal mi było Sosnowskiego, a nie mogę z nim zamie
nić nawet kilku słów.
Nie musiałem długo czekać, by nowe zmartwienie
się pojawiło. Mój Łotysz miał ciepły serdak. Podczas
postoju zdjął go i dał mi do niesienia. Przechodziliśmy
właśnie wysokim brzegiem rzeczki, zarośniętym krza
kami. Na moje nieszczęście właśnie wtedy rozśpiewał
się słowik, zachłystywał się po prostu swymi trelami.
A ja od urodzenia wrażliwy byłem na dźwięki przyro
dy. Toć przecież i kamień by się wzruszył! Czy mogłem
myśleć o czymś innym? Zasłuchałem się tak, że sprzed
oczu znikło m i wszystko wraz z serdakiem ślepego, a tu
nagle Łotysz naskoczył na mnie z pretensją:
- Gdzieście podzieli mój serdak?
- Co, co? O co chodzi?
Jednak inżynier nie rezygnował, a ja byłem jak pi
jany od słowiczego śpiewu. Wreszcie odparłem na od-
czepnego:
- Na pewno jest w worku.
185
I choćby do m nie strzelali, nie zgadłbym, gdzie się
zawieruszył. A ten mi urąga i zawstydza mnie. Ach,
bezmyślny, ślepy los.
- O Boże, Boże! Znów obsiadły m nie wszystkie nie
szczęścia, a słowiki... zostały w dali.
Wreszcie schodzimy z toru kolejowego na polny
trakt i zatrzymujemy się na kilka minut. Skorzystałem
z okazji i narwałem trawy, po czym wcisnąłem ją pod
bolącą piętę. Ulżyło m i trochę, póki zielsko nie zjecha
ło z gwoździa, a ten piekielnik na nowo przystąpił do
krwawego dzieła.
- Szukaj serdaka! - brzęczy do ucha Łotysz. Milczę
cierpliwie, utykając na zranionej nodze. Kręcę głową,
odpędzając owady i wpatruję się w zbocze za rzeczką,
gdzie pasie się bydło... A rzeka bawi się z nami w cho
wanego: to zaszywa się w zarośla, to błyszczy jak lustro
w słońcu, to znów przechadza się po łęgach i zaprasza
do odpoczynku i kąpieli. Ale my nie należymy do sie
bie... Pędzą nas coraz szybciej, bo czeka na nas nowa
zagroda.
Na zawsze zostanie m i w pamięci ta „mała droga
krzyżowa”, bo wielką przeszedł za mnie mój Mistrz, Je
zus Chrystus. „A gdy Go wyszydzili, [...] wyprowadzi
li Go, aby Go ukrzyżować” (Mk 15, 20). Przebili Jego
ręce i nogi wielkimi gwoździami. „I skłoniwszy głowę,
oddał ducha” (J 19, 30).
Wreszcie weszliśmy do 020 i tam dźwigałem swój
łagierny krzyż jeszcze przez półtora roku. Stąd trafiłem
do szpitala i jakoś przy pomocy Bożej wszystko prze
trwałem.
ARCHIMANDRYTA
FABIAN ABRANTOWICZ
Ojciec odproga, dzieci do pieroga...
187
oni zapisani w księgach Bożej opatrzności i nie zaginą
w pamięci potomnych.
29 kwietnia 1939 roku, jadąc powtórnie do M andżu
rii, spotkałem się w Szanghaju z archimandrytą Abran-
towiczem. Spieszył do Rzymu, aby zdać Ojcu Świętemu
Piusowi XII sprawozdanie ze swej pracy w Harbinie,
gdzie pełnił urząd administratora apostolskiego (ordy
nariusza). Pracowałem już pod zwierzchnictwem ojca
Fabiana w Harbinie w latach 1932-1936, na stanowisku
kierownika Liceum św. Mikołaja i zastępcy ordynariu
sza. Ojciec Abrantowicz miał powrócić po 3-4 m ie
siącach, chciał bowiem odwiedzić jeszcze przyjaciół
w Warszawie, Wilnie i Lwowie, a także swych krew
nych w Nowogródku.
Wyczuwałem niebezpieczeństwo i obawiałem się,
że ojciec Abrantowicz wyjeżdża na tak długi czas.
W Szanghaju przywitaliśmy się i pożegnali, nie wie
dząc, że się już więcej nie zobaczymy. Ojciec Fabian
wiózł na studia do Rzymu dwóch kleryków z zakonu
marianów: G. Branczianinowa i A. Katkowa. Po dwu
dziestu latach spotkałem Katkowa w Rzymie; był już
wtedy młodym biskupem. Ojca Abrantowicza jednak
się nie doczekałem. W Harbinie go nie znalazłem ani
na Syberii, ani w Polsce, nigdzie, bo został w Sowietach
„zlikwidowany”.
Po przeprowadzeniu wnikliwych poszukiwań, tyl
ko tyle zdołałem się dowiedzieć. Na jesieni 1939 roku
ojciec Fabian Abrantowicz dojechał z Rzymu przez
Warszawę i Wilno do Nowogródka, gdzie zastała go
wojna polsko-niemiecka. W powrotnej drodze zdą
żył jeszcze zajechać do Lwowa i tu dostał się w ręce
188
NKWD. W punkcie śledczym n r 83 był okrutnie tortu
rowany w październiku 1939 roku. Dalsze wiadomości
o nim są niepewne i często sprzeczne. Opowiadano, że
um arł zamęczony we Lwowie.
Mówił m i w łagrze 020 (zespół HANGAR-łag) ka
pitan wojsk polskich Ł., który w 1939 roku we Lwowie
siedział z ojcem Abrantowiczem w więzieniu, że bol
szewicy używali w stosunku do niego najwyższej kate
gorii tortur, aż do wbijania igieł za paznokcie i wlewania
wody do płuc, aby się przyznał do stawianych m u za
rzutów, ale ojciec Abrantowicz się nie poddał. Złamali
go fizycznie, a potem zlikwidowali jako prawdziwego
męczennika za wiarę i ojczyznę. Kapitan Ł. podał na
wet datę śmierci ojca Fabiana - 17 października 1939.
Według innych wiadomości, wkrótce po śledztwie zo
stał rozstrzelany lub zmarł w pociągu, gdy wieźli go na
Sybir.
Gdy już byliśmy przekonani, że ojciec Fabian Ab
rantowicz zginął w 1939 roku i od tego czasu nie było
o nim „ani widu, ani słychu”, oto w 1959 roku znalazł
się nagle nowy świadek, salezjanin, ksiądz Jan Kapusta,
superior dom u zakonnego w Łodzi. Opowiedział m i co
następuje:
- W 1943 roku siedziałem w celi w pokazowym
więzieniu na Łubiance w Moskwie z m arianinem , oj
cem Fabianem Abrantowiczem. Razem z nami siedzia
ło dwóch jezuitów - W iktor Nowikow i drugi ksiądz
z Ameryki. Ojciec Abrantowicz czuł się niezgorzej,
bowiem warunki „pokazowego” więzienia były niepo
równywalnie lepsze niż w zwykłych sowieckich wię
zieniach. Nie zagrzałem tam jednak długo miejsca. We
189
wrześniu 1943 roku wywieziono mnie stamtąd. Potem
już nic nie słyszałem ani o ojcu Fabianie, ani o innych
księżach.
I już więcej nie było wiadomości ani o życiu, ani
0 śmierci ojca Abrantowicza.
Na badaniu w Czycie dziwiłem się bardzo, że mój
śledczy, major Iwanow, pomijał nazwisko ojca Fabiana
1nie wpisywał go w moim protokole. Nie mogłem i nie
chciałem wplątywać go w sprawę, chociaż nasze har-
bińskie zajęcia stale się zazębiały... Ale dobrze wiem,
że sądy sowieckie w procesach zbiorowych zwoziły
na przesłuchanie wszystkich uczestników i świadków,
czy byli potrzebni czy nie, podobnie ekspertów, aby
wyciągnąć najmniejszy drobiazg i móc wydać tym su
rowszy wyrok na grupę. Gdyby ojciec Abrantowicz żył,
byłby głównym oskarżonym w procesie, jako założyciel
harbińskiej misji i szkoły. A tymczasem Iwanow, głów
ny sędzia śledczy, ani nikt inny nie powiedział o nim
ani słowa. Jasne więc, że w roku 1949 ojciec Fabian już
nie żył.
Również przy przesłuchiwaniu archimandryty An
drzeja Cikoty i sekretarza gimnazjum Wiktora Wła-
sowa nie wspomniano ojca Fabiana, choć łączyła ich
wspólna praca, a ojciec Cikoto dwukrotnie był prze
łożonym ojca Abrantowicza. Wynika stąd, że ojciec
Fabian Abrantowicz zginął w Sowieckim Sojuzie ja
kimś zagadkowym, tragicznym sposobem, czyli został
„zlikwidowany” po roku 1943. Cidy by bowiem zmarł
śmiercią naturalną na zsyłce czy w łagrze, pozostałyby
jakieś listy od niego u rodziny lub znajomych, można
by trafić też na innych świadków. Jak dotąd wszelkie
190
poszukiwania, przedsięwzięte przez przyjaciół i ucz
niów, nie dały żadnych rezultatów.
Gdyby ktoś wiedział albo słyszał cokolwiek o dal
szych losach, miejscu pobytu lub śmierci ojca Fabiana
Abrantowicza, proszony jest o przesłanie informacji na
ten temat pod adresem domu generalnego marianów
w Rzymie.
ARCHIMANDRYTA
ANDRZEJ CIKOTO
192
jego głos, zwykle dźwięczny i przyjemny, stał się jakiś
cichy i zmatowiały jak w pękniętym dzwonie. Do chwi
li aresztowania ojciec Andrzej odznaczał się bystrością
umysłu, szybką orientacją, władczą wolą, rozmachem
i rzutkością w pracy. Miał usposobienie i talenty przy
wódcze, nigdy nie poddawał się woli innych, prze
ciwnie, w życiu zbiorowym zawsze to on przewodził.
Więzienie go złamało - można było zauważyć jakąś
niemoc i starczą ociężałość, a przecież miał dopiero 57
lat, co przy żelaznym zdrowiu i niezwykłej sile można
było uważać za młody jeszcze wiek.
Ojciec Andrzej zachwiał się jak potężny dąb, który
przez dziesiątki lat panował na wysokiej górze, wal
cząc zwycięsko z burzami, aż nagle uderzenie pioruna
roztrzaskało go na pół: jedna część runęła na ziemię,
a druga, osmalona sterczała smutno ku niebu. Co za
niepowetowana strata i żal!...
193
się go pozbyć jak najprędzej, gdyż najczęściej sam był
więzionym inwalidą. Za pracę dostawał trochę lepsze
jedzenie i przyodziewek, ale żadnej zapłaty.
W takich warunkach wielu chorych ukrywało
swoje dolegliwości do ostatniego momentu. I ojciec
Cikoto, który tak odważnie i energicznie występował
w obronie innych ludzi, tu zaniedbał swoją chorobę.
Najbardziej zżarło go więzienie i śledztwo. Po zakoń
czeniu śledztwa trzym ano nas jeszcze w Czycie przez
sześć miesięcy, nie dbając już o nas wcale i marnie kar
miąc. Ojciec Andrzej, który przewyższał nas znacznie
wzrostem, wagą i siłą, był na tej samej głodowej racji
dziennej, co i my, a więc procentowo tracił od nas dużo
więcej.
Od roku 1950 ojciec Andrzej zaczął otrzymywać
przesyłki z kraju, jednak pom oc ta przyszła za późno,
dobrzy ludzie wywalczyli mu tylko parę lat życia.
Na początku 1950 roku w Tajszecie rozdzielili nas
i porozsyłali do różnych obozów. Po czterech miesią
cach udało mi się znów spotkać z ojcem Cikoto w Cen
tralnym Szpitalu. Jednak moja radość po chwili zamie
niła się w wielką trwogę, gdyż zobaczyłem tylko cień
człowieka: był to pełny inwalida i kandydat na tamten
świat. Nie mogłem z nim długo rozmawiać, bo byłem
przed operacją izolowany, a księdza Cikoto po czterech
dniach odesłano do łagru. Nie mogę zrozumieć, jak
lekarze mogli wypisać tak zamorzonego głodem czło
wieka i dlaczego ojciec Andrzej się nie bronił?...
W takim stanie zdrowia ojciec Cikoto poddany zo
stał nowej próbie i narażony na ciężką pokusę. Moskwa
postanowiła wykorzystać go do swej prowokacyjnej
194
polityki religijnej - zaproponowano m u stolicę bi
skupią w Mińsku. Miał zostać pierwszym m etropolitą
białoruskim, naturalnie pod zwierzchnictwem władz
bolszewickich. Ojciec Cikoto uważany był za jakie
goś ważnego „generała watykańskiego”, co wynikało
z urzędu generała, jaki piastował w latach 1933-1939.
Przysłano z Moskwy pułkownika z propozycją wyjaz
du do Mińska, ale ojciec Andrzej nie chciał o tym nie
tylko mówić, ale i słuchać. Myśląc, że wysłannik jest
za niski rangą, bolszewicy przysłali generała. Temu na
wspomnianą propozycję ojciec odpowiedział:
- Dajcie mi już spokojnie umrzeć!
Mam z dwóch źródeł wiadomości o ostatnich chwi
lach i śmierci ojca Andrzeja. Po nieudanych próbach
z biskupstwem, wyznaczono mu pracę ponad siły i ce
lowo nie leczono do ostatka, choć nie mógł już utrzy
mać się na nogach. Wreszcie sąsiedzi z baraku podnie
śli krzyk i zwrócili się do władz z protestem:
- Dlaczego nie leczycie chorego? Cikocie gniją rany
z zadawnionych wrzodów i czyraków, nie możemy
przy nim wytrzymać.
Inni przestrzegali:
- Cikoto, to jakaś ważna osoba. Będziecie się m oc
no tłumaczyć, jak umrze nie leczony.
Dopiero wtedy wysłano go z łagru do szpitala. Jed
nak puchlina od nóg posuwała się coraz dalej i ojciec
Andrzej zmarł 11 lutego 1952 roku w Szpitalu Nr 38
na linii Tajszet-Brack-Zajarsk. Data i miejsce śmierci
długi czas były niepewne. W końcu uznaliśmy za naj
bardziej prawdopodobną wiadomość naszego współ
pracownika z Harbinu, księdza Pawła Chaleya.
195
Oto, co pisze ksiądz Chaley:
196
ciec Andrzej nie chciał im nic powiedzieć, myśleli,
że jako „generał” nie chce rozmawiać ze zwykłym
oficerem. Przysłali wtedy prawdziwego czy „pod
rabianego” generała sowieckiej armii. Proponowali
„władyce” wolność pod warunkiem, że zostanie na
Białorusi przywódcą kościoła unickiego i przyłą
czy go do moskiewskiego patriarchatu, chcąc w ten
sposób zwieść chrześcijan. „Władyka” odpowiedział
im, że jego działalność już się skończyła, a on prag
nie tylko jednego - „spokojnie w katordze umrzeć
za swoje grzechy i pomyślność Kościoła katolickie
go”. Wtedy porzucili go na pastwę losu, odmawia
jąc nawet pomocy lekarskiej. Czuł się coraz gorzej.
Rany, które miał, gniły, tak że nie można było ra
zem z nim mieszkać. Wtedy dopiero wysłali go do
szpitala, gdzie zmarł 11 lutego 1952 roku. Więcej
już N. nie widziałem po tym krótkim i przypadko
wym spotkaniu.
198
wosławia”, i „złamani”, którzy na nie przystali. Kto się
nie włączył, dostawał z miejsca 10 lat za jakikolwiek
spreparowany „szpionaż”5. Kto przyjmował stalinow
skie prawosławie był uważany przez bolszewików za
lojalnego obywatela i zostawał na miejscu. Ale tylko do
czasu, bo później i ich także wysłano na Sybir, i to na
„25”, taka bowiem była kara dla więźniów politycznych
po roku 1947. Tragedia „złamanych” okazała się gorsza
niż „niezłomnych”, bo przecież wiadomo, że ukaz sta
linowski podpisywali pod przymusem lub ze strachu,
wbrew swemu sumieniu, aby ratować rodziny. Pomi
mo to i oni trafiali do obozów, i to pod jeszcze gorszy
reżim. Jak była przyczyna ich aresztowań nie było wia
domo.
199
Nie mogę nie wspomnieć najserdeczniej prawo
sławnego „protojereja”6 katedralnego soboru w Harbi
nie, W łodzimierza Swietłowa. Cichy, pogodny, dobry
towarzysz, człowiek o wielkich cnotach. Razem z nim
odsiadywałem wyrok w jednej brygadzie w łagrze 07.
Nie miał on biedak uzdolnień do prac gospodarskich.
Przy kopaniu kartofli, buraków, marchwi, bydlęcej bru
kwi syberyjskiej, i przy zbieraniu kapusty spod śniegu,
zarobił za jeden miesiąc 5 rubli, a za drugi 3. Kilogram
cukru kosztował wtedy 10 rubli. Nawet ja go zakaso
wałem, bo zarobiłem wówczas 10 i 11 rubli. Swietłow
- naprawdę „świetlana” dusza - pokorny w obejściu,
prosty w rozmowie, współczujący w biedzie. Życie za
kończył tragicznie. Wiosną przy zwożeniu śniegu nag
le zasłabł i upadł, a nazajutrz zmarł. Mnie wtedy popę
dzili do innej pracy i nie mogłem się z nim pożegnać.
Cześć jego pamięci!
200
pardonu strzygli brody. Złapano nawet i starego Żyda,
którego broda była ozdobą całego obozu. Ostrzyżo
no go, szpecąc straszliwie. Jednak Spierański okazał
się bohaterem, nie znalazł się żaden fryzjer ateusz ani
błatny, co by poważył się na przymus w stosunku do
cerkiewnego dostojnika. Nawet i duchowny staro-
wierców, który brodę cenił bardziej niż głowę, jakimś
podstępem został ogolony. Drugiego biskupa prawo
sławnego, który na pół sparaliżowany leżał w baraku,
ostrzyżono bez żadnej przeszkody. A Spierański się nie
poddał. Wtedy naczelnik łagru 07 zawziął się na niego
za bunt i sabotaż.
Cały łagier czekał z wielkim zainteresowaniem, co
z tej sprzeczki wyniknie. Doszło wreszcie do ostrej wy
miany zdań między biskupem a naczelnikiem, i Spie
rański dostał trzy dni karceru. Potem zebrał wszystkie
argumenty w obronie brody i wystosował skargę na
wielkim arkuszu papieru. Ciekawe, że prawosławni
i starowiercy uważają mnie za swojego człowieka. Za
pytują mnie o radę, a biskup daje do przeczytania swoje
dziesięć punktów obrony brody. Naturalnie łagier stoi
po stronie naszych brodatych braci. Po namyśle daję
im taką radę:
- Powiedzcie im, że broda jest waszą oficjalną ozna
ką jako więźniów, a w protokołach śledztwa złożono
wasze urzędowe fotografie z brodami i dołączono do
akt, podobnie jak odciski palców. Do końca wyroku
nikt nie ma prawa więc samowolnie, bez nakazu sądo
wego, dobierać się do waszych bród.
Możliwe, że mój dowód okazał się najmocniejszy,
bo biskupa nie ruszono, a po śmierci Stalina znów
201
pozapuszczano brody. Wtedy bezbożnicy całkiem ska
pitulowali na „brodatym” froncie.
W Centralnym Szpitalu spotkałem księdza Kon
stantego Pudnieksa, Łotysza. W średnim wieku, wy
chudły, chorowity, lecz o prostej, dziecięcej duszy. Nie
narzekał ani na chorobę, ani na wyrok - cichy, pokorny
Boży sługa. Martwi się tylko bardzo o swych starych
rodziców.
- Boże, Boże, jak tam oni mogą beze mnie żyć?
Pewnie martwią się o mnie. Czy staruszkowie docze
kają mego powrotu? Tak mi ich żal!
Zastanawia się, co o nim mówią, czy się smucą.
Męczy go myśl, czy przetrwa niewolę. Słucham cierpli
wie jego żalów, staram się skierować jego myśli na inne
sprawy, rozweselam i podtrzymuję nadzieję. Ksiądz
Pudnieks lubi moje towarzystwo. Minęło kilka lat i do
wiedziałem się, że jednak umarł. A więc trafnie odgadł,
że nieszczęśliwi rodzice nie doczekają powrotu swego
drogiego syna.
Poznałem też księdza Antoniego Juszkę, Litwina,
z którym zaprzyjaźniłem się od razu. Obydwaj jesteś
my na wyleczeniu, a jako chorzy wiele czasu spędzamy
na pogawędkach. Bywa, że chore bractwo leży poko
tem w salach szpitalnych, a my możemy swobodnie
przechadzać się ścieżkami wśród kwiatów. Przed szpi
talem rozciąga się wielka wolna przestrzeń, konwo
jenci na wieżach daleko, ogrodzenie nie zasłania wi
doku, „naczalstwo” jakby zapadło się pod ziemię, ma
się więc złudzenie wolności. Położenie szpitala celowo
było tak wybrane, żeby chory mógł wypocząć i fizycz
nie, i duchowo. Widok na pobliską rzeczkę rozciąga się
202
od wschodu na zachód, jak okiem sięgnąć. Miejsce na
zboczu góry, gdzie znajduje się szpital, jest skierowane
na południe, toteż słońce wygrzewa i przypieka zzięb
niętych i na wpół głodnych inwalidów. Północny wiatr
nie może się do nas dobrać. „Meszki” jeszcze nie do
kuczają - słowem najpiękniejsze dni w ciągu syberyj
skiego roku. Jaskółki śmigają jak błyskawice, wiecznie
głodne wróble, jednakowo szare na całym świecie, kło
począ się swymi codziennymi sprawami, a pliszki, któ
rych na Syberii w bród, i które stale cisną się do ludzi,
teraz nie wiadomo czemu nalatują na nas z piskiem,
ilekroć podchodzimy do baraków.
- O co te ptaszki mają do nas pretensje? - pytam
księdza Juszkę.
- Odganiają nas od swych gniazd, mają je chyba
pod dachem.
W dolinie rzeczki widać trzy wiejskie chaty. Inne bu
dynki oraz reszta wioski gdzieś znikły. Pozostały tylko
po nich ślady. Przeniesiono je na pewno do kołchozu.
Za wioską biegną tory kolejowe i nieraz widać przejeż
dżający tam tędy pociąg. Gęsty, czarny dym ściele się
kłębami i ciągnie za parowozem jak cielsko węża, goni,
go nie mogąc dopędzić, potem zamienia się we wstąż
kę, rzednieje w mgłę i ginie bez śladu w powietrzu...
Koła wybijają takt, który cichnie wraz z oddalaniem się
pociągu. Gwizd parowozu przeszywa powietrze ostrym
sykiem, a echo wałęsające się po wzgórzach rozlega się
wokoło dziwacznymi odgłosami. Stoimy zapatrzeni
i zasłuchani, a przed oczy napływają obrazy, gdzie rze
ka Niemen „coś tam duma, coś tam śni, gdy we łzach
biednego chłopa na swych falach w słońcu lśni”.
203
Dopiero wieczorny dzwon swoim poważnym
i dostojnym biciem sprowadza nas z krainy marzeń
i zaprasza na poczęstunek. Uzbrojeni w żelazne łyżki,
w uroczystym nastroju zasiadamy do wspaniałej wie
czerzy, na którą tego dnia oprócz krupniku, postnego
cienkusza, dostajemy jeszcze porcję kwaśnego mleka.
Co prawda, porcja nie przekracza szklanki, a większą
część zawartości stanowi serwatka, ale dobre i to. Ni
gdy nie mogliśmy dojść, czy to było mleko prawdziwe
od sztucznej krowy, czy sztuczne mleko od prawdzi
wej krowy? Jednak dla m nie było to coś nowego, gdyż
już od półtora roku nie miałem w ustach kropli mleka.
Jednym słowem - pańska uczta, tyle tylko, że nie trw a
ła dłużej niż pięć minut.
204
le odczuwam uporczywy ból głowy, m am rozstrojone
nerwy i tracę pamięć. Takie to nasze życie.
Myślę, że nie tylko ten spokojny człowiek, ale cały
naród litewski został w 1940 roku uderzony w głowę
i rozstrojony nerwowo. Oby po tym wszystkim nie za
tracił prawdziwej wiary i umiłowania wolności! A tak
łatwo zaplątać się w obecnych czasach na zagubionych
ścieżkach historii.
W sybirskich łagrach duchowieństwo ukraińskie
rekrutowało się przeważnie z szeregów księży bazy
lianów, którzy nie przystali do stalinowskiej cerkwi
w Małopolsce. Szybko się z nimi poznałem, choć za
przyjaźnić się nie miałem czasu. Nie wiem dlaczego,
ale zaraz przenoszono ich gdzie indziej, toteż i ich na
zwiska uciekły mi z pamięci. Pamiętam tylko trzech
z nich, ale nie mogę wyjawić, jak się nazywali, bo oni
jeszcze „tam”. Muszę przyznać, że księża ukraińscy
mężnie znosili swój krzyż, nie wyłączając i tych, którzy
ze słabości załamali się, podpisując stalinowski cyro
graf. U Ukraińców powaga przeplatała się z żywioło
wością, pewnością siebie, a nawet wesołością. Szybko
skupiali wokół siebie ziomków, zwłaszcza w okresie
Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Wtedy pobożnymi
śpiewami rozbrzmiewał cały obóz, a władze udawały,
że nic nie słyszą i nie widzą. Księża mieli przeważ
nie pokończone wyższe studia, toteż przyjemnie było
z nimi rozmawiać na przeróżne tematy.
M SZE Ś W IĘ T E W O B O Z IE
- B oże, d o p o m ó ż m i!
- A le i ty n ie leż!
206
u m nie dwie małe książeczki do nabożeństwa. Starszy
naczelnik nie tylko się na mnie rozjuszył, ale wszem
i wobec powiedział o mojej zbrodni, a książeczki natu
ralnie skonfiskował.
Jak w tych trudnych warunkach odprawiać Mszę
świętą? Baraki tak są budowane, że nie można znaleźć
żadnego zakątka, gdzie by nie dotarło czujne oko war
towników. W samych barakach ciasnota. Tu wszyscy
wszystkich widzą, pójdziesz do umywalki, to i tam się
ludzie kręcą, a dyżurny przepędza.
Czytałem kiedyś, że w łagrach na Wyspach So-
lowieckich księża katoliccy odprawiali Msze święte
w lesie na pniach lub na strychach baraków. Nieraz
im zazdrościłem, bo my nie mieliśmy ani dostępu do
strychu, ani możliwości swobodnego wyjścia do lasu;
na robotach zawsze byliśmy obstawieni strażą, która
strzelała za „krok w bok”.
Mimo wszystko wiele razy odprawiałem Naj
świętszą Ofiarę w łagrach. Bywały okresy, że udawało
mi się to bardzo rzadko, ale zdarzało się, że i częściej.
W jaki sposób? Nie będę się chwalił, powiem jednak,
że ze wszystkich spotkanych księży miałem najwięcej
szczęścia. Tylko raz jeden nasłano na mnie naczelnika,
który mi przerwał Mszę świętą i to przed konsekracją.
Na szczęście udało mi się wtedy odebrać resztę wina.
Zaraz więc, na złość całemu piekłu, rozpocząłem na
nowo Mszę i udało mi się ją dokończyć. Zwykle Bóg
mnie strzegł, a i ja pilnowałem się, żeby nie wpaść.
A wszystko zaczęło się w niecodziennych okolicz
nościach w Tajszecie, w roku 1949. W końcu listopada
przywieźli nas tutaj do obozu przesyłkowego. Na krót
207
ko zagubiliśmy się zupełnie w ludzkiej ciżbie. Każdy
z nas modlił się sam, jak potrafił, ale o Mszy świętej
nie można było nawet marzyć. Nie było wina, pszen
nego chleba, a zwłaszcza jakiegokolwiek wolnego kąta.
Nagle przychodzi do nas ukraiński ksiądz i obiecuje
swą pomoc. Jesteśmy uszczęśliwieni. Pokazuje nam,
jak robić wino z rodzynków. Ma już go trochę w za
pasie. Nabożeństwo wyznaczamy na dzień Niepokala
nego Poczęcia Najświętszej Marii Panny, który zbiegł
się z rocznicą naszego aresztowania. Nie wybieraliśmy
tego wielkiego dnia świadomie, on sam jakoś tak wy
padł. Jest to jakby znak opieki Matki Bożej. Gdy już
wszystko przygotowane, pozostaje największy kłopot,
gdzie odprawić Mszę? Wówczas ciżba, która zwykle
jest przeszkodą, okazuje się okolicznością sprzyjającą.
Skupiamy się w kącie przy naszych łóżkach, przy ścia
nie, i tu w swoim kręgu przystępujemy do sprawowa
nia Eucharystycznej Ofiary we wschodnim obrządku.
Był to jakby mały „powszechny sobór”.
Bliżsi więźniowie widzą, że się modlimy, ale nie
zdają sobie sprawy, że dokonujemy świętej tajemnicy
i nie przeszkadzają nam. Hałas panujący w baraku do
skonale skrywa przed ludźmi nasze nabożeństwo. Po
czasie można powiedzieć, że ten dziwny sposób skła
dania Świętej Ofiary udał nam się nadzwyczajnie.
Może ktoś zapyta ze zdziwieniem, jak było z sza
tami liturgicznymi, jak ze świecami, kielichem, ołta
rzem? Przyznaję, że nie mieliśmy żadnego z przyborów
mszalnych, jednak Msza święta jest ważna i bez nich,
a taki sposób odprawiania jej jest dozwolony i przez
prawo Boże i przez Kościół. Męczennicy w czasie po
208
gańskich prześladowań odprawiali Msze święte w po
dobny sposób. W czasach obecnych bezbożnicy nie
różnią się od krwawych cesarzy rzymskich, którzy uci
skali chrześcijan, męczyli za wiarę, mordowali aposto
łów. W składaniu Świętej Ofiary do jej ważności trzeba
zachować wszystko, co jest istotne - pszenny chleb,
wino, odmówić najważniejsze części Mszy.
Trudno opisać naszą radość! Po całej krzyżowej
drodze ta Msza przyszła jak zmartwychwstanie. Pojęcie
o tym mogą mieć tylko szczęśliwcy, wybrani z wielu,
uczestnicy i świadkowie; reszta barakowego ludzkie
go zbiorowiska krążyła wokół nas jak rojne mrowisko,
zatroskana tylko o codzienny chleb. W ten sposób
w świąteczne dni odprawiamy Msze sześć do siedmiu
razy. Po Mszach starałem się zachować Święte Postacie
dla udzielenia Komunii świętej wiernym.
W pracy duszpasterskiej nabrałem rozmachu,
a dusze pobożne korzystały z okazji. Doszło do tego,
że m nie wzywali publicznie, nie zachowując należytej
ostrożności. Dwa baraki dalej podobnie, a może i le
piej ode mnie, działał inny ksiądz - ryzykant. Dzięki
Bogu nic nam się nie stało. Zaprzestali też ostrzeżeń
trwożliwi przyjaciele. Naszego ukraińskiego przywód
cę, którego nazwiska nie pamiętam, zabrali jednak
do innego łagru i nasz „sobór” się rozleciał, a naszą
harbińską grupę porozpędzano po różnych obozach.
Wtedy przypomniałem sobie teksty mszalne według
obrządku łacińskiego, i zacząłem, choć rzadko, odpra
wiać samotnie Mszę świętą.
Najtrudniejszą rzeczą jest zdobycie wina, które
musi być koniecznie z winogron. Starałem się o ro
209
dzynki, zalewałem je ciepłą wodą i gdy się nią nasyciły,
wodę zlewałem, a winogrona wyciskałem do butelecz
ki i odstawiałem, by sfermentowały - wtedy miałem
już prawdziwe wino. Naturalnie, gdy w czasie rewizji
znaleźli wino, to je zabierali, na szczęście nieczęsto się
to zdarzało. To samo z chlebem. Musiał być pewny,
pszeniczny, najlepiej opłatki. Przysyłano m i je w pacz
kach, które kontrola na ogół przepuszczała, choć by
wały przypadki konfiskaty, a nieraz kazano mi je zjeść
w swojej obecności.
Aż dziwne się wydaje, że przy tak ożywionej m o
jej działalności raz tylko spotkałem się z pogróżką ze
słania do obozu karnego za religijną „agitację”.
Duchowieństwo prawosławne na ogół nie zajmo
wało się pracą religijną. Według ustalonej linii pro
wadzili życie ciche, pokutne, modlili się sami, nie wcią
gając w to ani swoich, ani obcych. Im nawet do głowy
nie przychodziło spowiadać w łagrach, a tym bardziej
odprawiać Msze święte. W ich pojęciu było to niedo
puszczalne przez Boga i ludzi. Ja zaś czułem, że obojęt
nie, czy to w więzieniu, czy w łagrze nie przestaję być
kapłanem, że mam wszędzie pełnić misję wyznaczoną
mi przez Chrystusa: „Idźcie więc i nauczajcie wszystkie
narody” (Mt 28, 19). Toć apostołowie aż do męczeń
skiej śmierci „przepowiadali wszędzie” (por. Mk 16,
20). Historia życia świętego Andrzeja Apostoła mówi,
że wisząc już na krzyżu, dopóki miał siłę, pouczał sto
jących wokół ludzi. Tak samo i teraz - kapłan z istoty
swego posłannictwa - to apostoł i misjonarz.
Już na wolności stawiano mi zarzut, że odprawiając
w takich warunkach Msze święte narażałem na znie-
210
wagę Świętą Ofiarę. To prawda. Powinniśmy postępo
wać ostrożnie, z należytą rozwagą. Ale przecież sam
Chrystus, gdy szło o zbawienie człowieka, wyzbył się
wszelkiej ostrożności, wystawił się na zniewagi i po
szedł na spotkanie krzyża i śmierci. I my podobnie
możemy, a nawet musimy się zgodzić na ryzyko, gdy
chodzi o zbawienie bliźnich, zwłaszcza jeśli narażamy
tylko własną osobę.
211
Czy miałem kielich do mszy?
Czy można o to pytać? Zapytajcie też, kto pod
stawiał kielich, gdy Krew Najświętsza spływała z ran
Zbawcy na grzeszną ziemię na Golgocie?
I w łagrach kielicha nie miałem. Brałem więc zwy
kły kubek, patrząc tylko, żeby nie był poszczerbiony.
Na wolności mówili mi na to:
- Trzeba było używać szklanki.
- Ano, pewnie trzeba było, tylko że szklanka w ła
grze zakazana i nikt jej w obozie nie widział.
Miałem jeszcze jedną trudność, która stała się po
wodem wielu niepokojów, obaw i wątpliwości, m ia
nowicie, jak przechować Eucharystyczne Postacie?
Zdarzali się przecież chorzy katolicy, którym trzeba
przyjść ze świętą posługą, a i ja sam pragnąłem w swych
słabościach ducha, choć przez kilka następnych dni
przyjmować Najświętszy Sakrament. W tym przypad
ku nie pytałem nikogo i sam rozwiązałem trudność.
Uszyłem sobie specjalny woreczek - bursę7 i zawiesi
łem go na sznurku na piersiach. Myślałem, że pewnie
w całym Sybirze nie ma więcej takiego przytułku -
świątyni i drugiego kapłana, który by się na to poważył.
Występowałem tu w imieniu milionów nieszczęsnych
ofiar i w modlitwach błagałem niebieskiego Ojca za
wszystkich wiernych i niewiernych, za męczenników
i prześladowców, nie wyłączając najgorszego z nich -
dyktatora. Na szczęście ani razu się nie zdarzyło, choć
często dokonywano nagłych rewizji, żeby mnie przy
łapano na przechowywaniu hostii. Bóg mnie strzegł
212
przed nieszczęściem. W czasie niespodziewanych re
wizji spożywałem wszystkie komunikanty.
W łagrze 07 zebrała się gromadka wiernych, któ
ra, trzyma się razem. Naturalnie ja też do niej należę.
Zbieramy się w wolnym czasie, zwłaszcza gdy na to po
zwala pogoda, na dworze, i tu m odlimy się wspólnie,
odprawiamy nowenny, odmawiamy różaniec i prowa
dzimy pobożne rozważania. Moim wiernym zakrystia
nem i zastępcą jest były kleryk seminarium petersbur
skiego L.K. Ma on duży talent organizacyjny, a i czasy
są łatwiejsze po śmierci Wielkiego Szkodnika, którego
zwłoki wyrzucili z grobu jego przyjaciele.
Gdy latem 1955 roku, będąc już na wolności, od
prawiałem Mszę świętą w jasnym, pięknym kościele
w Bydgoszczy, po nabożeństwie podeszli do m nie dwaj
koledzy z łagrów sowieckich.
- No, powiedzcie - pytam ich - czy teraz już wie
rzycie, że jestem księdzem katolickim?
- Pewnie, nie może być żadnej wątpliwości - odpo
wiedzieli.
- A czy tam wierzyliście?
- My byliśmy pewni, a i inni księdzu wierzyli.
Jeden z nich - to właśnie mój dawny zakrystian. Te
raz gorąco dziękuję Bogu za to, że dozwolił mi na stare
lata odprawiać Mszę bez żadnych przeszkód w wolnym
świecie. Oby jeszcze i to sprawił, abym dożył chwili,
kiedy odprawię nabożeństwo w wolnej ojczyźnie.
Modlę się i wierzę, że tak się stanie.
ŁAGIER 020
Pozamykano świątynie, aby ludzie w więzieniach się modlili
214
Niemały nasz łagier leży na łagodnym zboczu góry.
Wysokie ogrodzenie nie pozwala nam spoglądać swo
bodnie na zewnętrzny świat. Owszem, widzimy przez
nie sąsiednią górę, porosłą „lasem”... - trzy sosny, ale i to
sprawia nam radość. Na każdej pawierce, gdy dowódz
two wytrwale, choć ze złością przeliczało nas, każdy
z tysiąca trzystu więźniów witał nasze sosny i przeliczał
je... do trzech. Sosny rosną przecież na wolności, a my
nieustannie o niej roimy. Polubiliśmy je bardzo, a one
nas z daleka pozdrawiały, kiwając przyjaźnie długimi
gałęziami.
Choroba moja się skończyła, a w łagrze darm o
chleba nie dają, trzeba nań zarobić. Odebrano m i od
razu niewidomych, uwalniając ich od mojej opieki.
Nie sądzę, żeby im teraz było łatwiej. Moi niewidomi
zapewne nie cieszyli się, że władze obozowe zrobiły
ich „niezależnymi”, gdyż odtąd tak naprawdę nikt się
o nich nie troszczył. Jak sobie radzili w takiej wielkiej
gromadzie, nie miałem pojęcia, bo mieszkałem daleko
od nich, w drugim końcu łagra. Z paru słów zamie
nionych z nimi, gdy przypadkowo się spotkaliśmy, wy
wnioskowałem, że bardzo im było brak mojej opieki.
Oczywiście, tam też znaleźli się dobrzy ludzie, którzy
z dobrego serca, a nie z obowiązku pomagali nieszczęs
nym kalekom, jednak była to tylko pom oc dorywcza.
Po dwóch tygodniach dowiedziałem się, że cała
trójka idzie gdzieś w „etap”. Otrzymali nowy wyrok na
podstawie zaocznej rozprawy sądowej, skazujący ich
na 20 lat katorgi. Musieli więc natychmiast przenieść
się do katorżniczego lagru. Zdumiałem się, zacząłem
biegać, wypytywać i martwić się, bo nadal uważałem
215
ich za swoich, niby członków rodziny. Za co dostali
taką straszną karę? Dlaczego jednakową wszyscy trzej?
I do tego ślepi? Gdzież ich wyślą? Niczego się nie do
wiedziałem mimo usilnych starań. Byłem przekonany,
że żaden z nich nie zabiłby muchy, nawet zawzięty Bia
łorusin czy dokuczliwy Łotysz, a zwłaszcza Rosjanin,
który miał usposobienie potulnej owieczki. W łagrze
katorżniczym są surowsze przepisy, straż ostrzejsza,
cięższe roboty, choć i w naszym zwykłym obozie nie
brakło warunków, żeby inwalida mógł szybciej doko
nać żywota. Dotąd nie wiem, co się z nimi stało.
W łagrze 020 spotykam wielu inteligentnych lu
dzi, którzy mnie życzliwie przyjmują. Na nieszczęście
mogą się ze m ną podzielić tylko swoim niedostatkiem.
A ja po operacji potrzebowałem nie tyle dobrego sło
wa, ile dobrego kawałka słoniny. Tego jednak nie może
mi ofiarować żaden z nowych „łazarzy”. Ów ewange
liczny Łazarz mógł przynajmniej czekać na okruszyny
ze stołu bogacza, a u nas nie ma bogaczy ani uczt, ani
okruszyn; nie ma tu nawet komu zazdrościć.
216
wodę nabieramy dwoma wiadrami „samo-ciągiem”,
a gdy droga jest ciężka do przebycia pomagamy sobie
„samo-krzykiem”.
Strefa robocza, gdzie braliśmy wodę, była pom y
ślana mądrze, ale miejsce wybrano całkiem bez sensu,
kilkaset m etrów od obozu. Między strefą a obozem
przechodzi droga publiczna. W roboczej strefie znaj
dują się wszystkie pomieszczenia potrzebne dla funk
cjonowania łagru: studnia, szwalnia, piekarnia, stolar
nia, składy, kuźnia, elektrownia, skład narzędzi, tartak
i inne.
Do strefy roboczej trzeba było wyjść przez bramę
obozową a potem przejść przez bramę roboczą. Łatwo
powiedzieć „przejść”, jednak przy każdej bramie jest
wartownia, gdzie stale dyżuruje strażnik z kluczami,
ma telefon i jest mocno uzbrojony. Każdemu musi ot
wierać wielką bramę kluczem (furtki nie było). Zro
zumiałe, że nie chce m u się bez przerwy biegać tam
i z powrotem, czeka więc, aż zbierze się większa gro
mada. I ludzie czekają - marzną, mokną, pocą się, sto
sownie do pogody. Wszyscy muszą mieć konwój, a to
wiąże się z podwójnym przeliczaniem i nerwami. My,
woziwody, musimy wystawać przy bramie, a w kuch
ni wrzeszczą na nas: „Dawaj, dawaj”! Od wczesnego
rana do późnego wieczoru trw a „wielka wędrówka
narodów”, a gdy przy robocie zdarza się „coś pilnego”
wstrzymuje to całą grupę, bo potrzebujący nie może
się tak łatwo prześlizgnąć przez bramy.
Dopóki słońce przypiekało, drogę mieliśmy gładką,
ale w sierpniu przeszły obfite deszcze, gliniasty grunt
rozmiękł i w drodze porobiły się doły. Nie mamy jak
217
wozić, i natychmiast wybuchają kłótnie, bo nikt nie
chce pełnić obowiązków konia i zaprzęgać się do dysz
li, każdy chwyta beczkę z boku, by móc przeskakiwać
przez kałuże. Buty nasze, stare i marne, nasiąkają wodą,
oblepiają się błotem; trzeba je po pracy mozolnie czyś
cić, żeby nie zabrudzić podłogi w baraku i jadalni,
a czasu na czyszczenie brak. Wszędzie nas popędzają,
a spóźnisz się do „stołowego”, to ci może coś przepaść
z należnej porcji. Tym gorzej, że woziwoda nie otrzy
mują za pracę nic... oprócz samej wody. Inni śmieją się
z nas:
- Wypij pięć litrów wody, to ci starczy za kilogram
chleba.
Kto był odpowiedzialny za zły stan drogi, nie wiem.
Władze łagru wrzeszczą na nas, że rozlewamy wodę
i robimy błoto. Chcieliśmy sami naprawić nawierz
chnię, to nam nie pozwolili. Zarządcy też na tym cier
pią, bo naczalstwo musi skakać po kamieniach i de
skach, a mimo to, ślizga się i wpada w błoto w swych
wyglansowanych butach.
* * *
218
szczęśliwych, nie m a też na ogół „dziadowania”, nie
słyszy się docinków, i - oprócz „błatnych” - inwalidzi,
choćby najbiedniejsi, nie poważają się okradać innych.
Trzeba też przyznać, że władze obozowe oddają
paczki rzetelnie. Przy wydawaniu przesyłki kontrolują
lekarz i dozorca.
Zdarza się czasami, że przeglądają wyjątkowo złośli
wie, szukając ukrytych listów krają i psują produkty.
Przy częstych „etapach” nieraz paczka goniła więźnia
po różnych łagrach, a tymczasem żywność się psuła.
W łagrach mniej się interesowano, na ile lat czło
wieka skazano niż tym, czy często otrzymuje paczki
i czy dostaje tytoń. Dalej pytano, czy m a cebulę, słoni
nę, czosnek lub cukier? W największym jednak powa
żaniu był tytoń, bo ponad 90% łagierników paliło. Za
tytoń można było wszystko dostać. Ach, jak mi zbrzydł
tytoniowy dym!
Na temat paczek opiszę dwa wydarzenia.
W 020 pewien leciwy, węgierski ksiądz systema
tycznie otrzymywał z domu przesyłki. Za każdym ra
zem wyszukiwał mnie i dawał „gościńca” - dwa lub
trzy sucharki i kawałek cukru - wszystkiego na jeden
ząb. Przy okazji wygłaszał stosowną naukę, jak my du
chowni winniśmy sobie wzajemnie pomagać. Wreszcie
moja cierpliwość się wyczerpała i zamiast mu podzię
kować, napisałem do niego po łacinie, inaczej bowiem
nie mogłem się z nim porozumieć. Mój list zawierał
dwa punkty:
1. Ksiądz nie ma żadnego obowiązku mi pom a
gać, a ja się księdzu nie narzucam i nie na-
praszam do poczęstunku.
219
2. Jeśli jednak ksiądz chce mi naprawdę pomóc,
to niech się nie wystawia na kpiny, dając
człowiekowi stojącemu z głodu na krawędzi
przepaści śmiesznie mało i prawiąc przy tym
długie kazanie.
220
gularnie. W łaśnie była Wielkanoc 1953 roku. Pogoda
wlokła się zawilgła i mroźnawa. Inwalidzi nie lubią ja
koś takiej pogody, a starzy i chudzi wtedy częściej się
kłócą. W łagrze dróżki były zabłocone, ale zachowując
ostrożność, m ożna było ominąć kałuże. Wspólnego
święconego nikt nie zorganizował. Goście na pewno by
się zjawili, gdyby ktoś m iał ich czym poczęstować. Choć
„nasz ukochany baćka” Stalin już na szczęście umarł,
ale jego reżim m ocno się trzyma, a my obawiamy się
gorszych... czasów. Nie odczuwamy świątecznego na
stroju. Przez cały rok pościliśmy jak pustelnicy i dobrze
przygotowaliśmy się do wielkanocnej uczty, a gdy nad
szedł Wielki Dzień musimy się zadowolić tym samym
co zawsze krupnikiem - cienkuszem. W minorowym
nastroju składaliśmy sobie życzenia „Wesołych Świąt”,
a nasze „Alleluja!” było tak zatęchłe jak jesienna kapu
sta na wiosnę. I wtedy, gdy samiutki łażę po ścieżce,
smutny i ponury, spotyka mnie, bo specjalnie wyszedł,
żeby się ze m ną przywitać, N., pewien Litwin, ksiądz
wileński. Składa życzenia, wykrzykuje „Alleluja!” i od
razu przestawia się na świąteczny ton. Mówi mi:
- Wie ksiądz, co mi się zdarzyło?
- Co takiego?
- Dostałem dużą, wielkanocną paczkę z Wilna.
- No, to ma ksiądz szczęście.
- ...ale ja chciałem księdza poczęstować. Chodźmy.
- Dziękuję bardzo, już idę.
W naszym łagrze był wtedy taki dobry zwyczaj, że
się nikt od poczęstunku nie wymawiał. Idę. Wyobraź
nia podsuwa m i obrazy wielkanocnych przysmaków:
jajka, kiełbasy, ciasta. Cały organizm zareagował we
221
dług słów Pawłowa „na zewnętrzne pobudki”, aż mi
ślinka cieknie! I duch, i ciało ochocze, całkiem przygo
towane. Wchodzimy do baraku. Dobrze się składa, bo
prawie wszyscy mieszkańcy śpią.
„Oj, zacznie się poczęstunek!” - myślę podekscyto
wany.
I we dwóch zasiadamy do świątecznego stołu. Mój
dobrodziej kunigas (ksiądz) wesoło gwarzy. Opowia
da coś ciekawego, i choć staram się słuchać uważnie,
to w rzeczywistości nic nie rozumiem, bo cała moja
uwaga skupiona jest na „wielkanocnym” jadle. Wtedy
on dyskretnie pochyla się, aby wyciągnąć poczęstunek,
a ja słyszę, jak mi serce łomocze. Wreszcie wydostał
z worka i położył na stole. Co? Jabłuszko wielkości
małej mandarynki. Zdziwiony myślę, że to dla apetytu
na początek, ale zaraz z jego słów zrozumiałem, że to
początek i koniec. Siedzę, patrzę, i jestem skonsterno
wany, nie wiem co robić, ale dobry gospodarz wybawia
mnie z kłopotu - kroi jabłko na dwie części, jedną bie
rze sam, drugą podsuwa mnie. Zjadłem ją, nie spiesząc
się, podziękowałem tak pięknie, jak tylko umiałem,
i wychodzę taki zadowolony jak niedźwiedź z bajki, co
pędził siedem mil za komarem, a gdy go złapał wresz
cie i zjadł, po czym rzekł: „Wszakżeż miałem posiłek”.
No cóż, wszystko może się człowiekowi przytrafić,
życie - to sama bajka. A mój dobrodziej ze szczerego
serca chciał mnie ugościć.
„A KTO JEST MOIM BLIŹNIM?”
(Łk 10, 29)
Na cudzą biedę mam tysiące rad, swej nie zaradzę za setkę lat
223
Było to w roku 1950, w połowie zimy. Stoimy na
powierce, a mróz przekracza 40 stopni. Jestem lekko
ubrany, nie mam rękawic, i nie mogę w żaden sposób
się rozgrzać. W iaterek lodowaty przeciąga, i aż parzy
mrozem. Nie chcę się poddać, przytupuję, podskakuję,
klepię rękami po bokach, ale to nic nie pomaga. Nagle
czuję, że ktoś ciągnie m nie z tyłu za ubranie. Oglądam
się i widzę, że jakiś nieznajomy podaje mi rękawiczki
na kożuchu. Krępuję się wziąć, ale mi mówi:
- Weź. Ja mam drugą parę.
- Niech ci Bóg da zdrowie!
Ofiara była całkowita, bo mój dobrodziej nie chciał
ich z powrotem przyjąć. Dowiedziałem się później, że
pochodził spod Moskwy. I on musiał wiedzieć, że je
stem księdzem katolickim, bo m nie wszyscy w obozie
znali. A rękawiczki ofiarował mi takie ciepłe i w samą
porę! Myślę, że mój towarzysz niedoli kierował się sło
wami Chrystusa: „byłem nagi, a przyodzialiście Mnie”
(Mt 25, 36).
224
co raptem wyrwała się z najgłębszych czeluści czyśćca.
A kto mnie poczęstował?
Dowiem się, gdy przyjdzie po blaszankę.
Przyszedł dopiero na czwarty dzień o szarym zm ro
ku. Już m am m u podziękować, a on znikł m i z oczu.
Wypatruję go na drugi dzień, szukam, ale nie mogę
poznać w kotłowisku ludzkim. Za to tym obu - i za
krupnik, i za rękawice - a także wszystkim mym do
brodziejom dziękuję z całego serca za ratunek, jaki mi
okazali w mękach piekielnych głodu i chłodu. Niech
im wszystkim okaże swe miłosierdzie dobry Bóg!
W spomnę jeszcze o jednym, jakby cudownym wy
darzeniu. My, więźniowie, pamiętamy o wszystkich
drobnostkach, co nas ratowały. Raz, pewien łotew
ski ksiądz podarował m i kawałek słoniny. Mogłem
ją zjeść na dwie raty z chlebem, ale czy głodny myśli
o dzieleniu? Szybko więc kieruję się do swego łóżka,
aby rozpocząć wspaniałą ucztę. Wtem wzrok mój pada
na leżącego naprzeciw mnie Japończyka, z którym się
zaprzyjaźniłem. Był to Midzumi-san. Rano wrócił ze
szpitala, po długiej chorobie. Sumienie szepcze, że Mi-
dzumi słabszy ode mnie, i że na niego czeka w Japonii
czworo dzieci, do których powinien wrócić. Chcę od
pędzić natrętną myśl, ale nie mogę. Przede m ną leżał
dodatkowy kawałek chleba; doskonale pasował do sło
niny. Poczułem, że słabnę w walce i w obawie, abym
się nie rozmyślił, chwytam otrzymany kawałek słoniny,
biegnę do Japończyka i wciskam mu w rękę. M idzumi
aż podskoczył ze zdziwienia. Jednocześnie był przestra
szony i uradowany. A świadków nie było. Wracam do
łóżka bardzo zadowolony, ale i smutny. Spać nie mogę,
225
bo serce kołacze m i niespokojnie. Obok m nie pościel
na kilku narach jest pusta, tylko dalej leżą dwaj niezna
jomi, zdaje się staroobrzędowcy. Rozmawiają cichut
ko ze sobą i chyba coś jedzą. Odwracam się na drugi
bok, żeby cudze szczęście nie stało się powodem nie
realnych marzeń. Myśli krążą bezładnie, żołądek mam
ściśnięty, a sen odleciał daleko. Mimo usilnych starań
nie mogłem w żaden sposób go przywołać. Nagle czu
ję, że ktoś mnie trąca. To starowier podpełza do m nie
i podaje kawałek słoniny tej samej wielkości i kształtu,
jak ten darowany przeze m nie Japończykowi. A d ru
gi sypie mi białe suchary w nadstawione obie garście.
Podarunek przyszedł tak nagle i taki wspaniały, że łzy
mimo woli spływały mi po twarzy. Czułem, że jest za
płatą i to z procentem za Midzumi. Nie potrafiłem im
podziękować, zaniemówiłem jak człowiek wyratowany
z bezdennej topieli, który nie może wykrztusić słowa
wdzięczności do swego wybawcy.
Oni na pewno nie wiedzieli o ofierze danej M idzu
mi, bo nic nie mogli widzieć. A gdyby nawet, to i tak by
nie stracili zasługi u Boga.
I tak trzykrotnie ratowali m nie dobrzy obcy ludzie
w ciężkiej potrzebie. Niech im Bóg wypłaci według
swej wielkiej szczodrobliwości za wszystkie, choćby
najmniejsze uczynki miłosierdzia. Były one jak grosz
biednej wdowy, złożony z dobrego serca do skarbony
świątyni. Wielką miał wartość w oczach Bożych, co do
bitnie podkreślił Pan Jezus.
226
było więcej jedzenia, ubrania, a mianowicie ludziom
tęższym, wyższym i o większej wadze. Tymczasem
dzienna porcja była jednakowa dla wszystkich. Ale któ
regoś dnia łagierna władza przejawiła chęć spełnienia
nakazu Marksa-Lenina, aby każdy otrzymał „według
potrzeby”. I zaczęto mierzyć więźniów. A my, niestety,
początkowo nie mogliśmy się zorientować, co znaczą
te pomiary. Czy lepiej kurczyć się, przykucać, czy też
stawać na palcach? Zdania były podzielone, aż wresz
cie ktoś się wygadał, że ci, którzy mają ponad 180 cm,
będą mieli podwyższoną normę żywnościową. Wtedy
zapanowała w obozie wielka radość wśród naszych
wielkoludów, a my, karzełki, bardzo żeśmy posm ut
nieli. Oni zadzierali nosa do góry, a my patrzyliśmy
na nich ponuro. Najbardziej oburzali się ci, którym
do wyznaczonej miary zabrakło ciut-ciut, ledwie paru
centymetrów. Mówili oni:
- Miałem 180 cm, to mi przycięli na 179.
- A m nie skradli cale dwa centymetry.
- Ja mam taki sam wzrost, jak tamten, a doktorzy
urwali miary. Żeby ich...
Tymczasem lekarze i sanitariusze tłumaczyli:
- Nikt wam miary nie urywa. Człowiek stary i wy
chudły kurczy się, i nic się na to nie poradzi.
Wynikły sprzeczki, żale, narzekania i złości, aż
krzywda wżerała się do serc.
Wszyscy spodziewali się wdrożenia tej postępowej
reformy, ale projekt zabłąkał się widocznie w jakichś
komisjach albo doszedł do tak wysokiej instancji, że
dotąd nie wrócił. A „wysocy” czekali dalej, cierpliwie,
po sowiecku.
227
Jednym z takich „wielkich” był Jonas Dydelis, Litwin.
Najbardziej odczuwał głód z całego łagru, wiecznie że
brał o kawałek „kleba”, bo Litwini nie potrafią wymówić
„ch”. Dydelis był kościsty i mocny, wysoki i barczysty.
Wychudł tak strasznie, że wydawało się, że mu skóra
szeleści, a kości skrzypią. Kiedy pewnego razu zdarzyła
się w baraku kradzież, wtedy od razu przypisano winę
Jonasowi i postanowiono według panującego zwyczaju
zbić go. Nikt nie stanął w jego obronie. A w łagrze ist
niała niby taka tradycja, że kto ściągnie pajkę chleba,
może stracić głowę. Pajka to podstawa życia więźnia,
jeśli złodziej ją kradnie, to naraża na śmierć poszkodo
wanego, można więc go za to zabić.
Takie pomylone prawo w opinii łagierników wydaje
się rozum ne i sprawiedliwe. Od słowa do słowa i zaki-
piała gniewem cała brygada.
- Bić Jonasa, bić!
Przewracają go na ziemię i kopią, ale robią to bar
dziej dla samej zasady i nauki niż ze złości. A on,
ogromny jak dzwonnica, silny jak niedźwiedź, o rę
kach atlety, z pięściami jak młoty kowalskie, leży cicho
jak owieczka, i bezbronny jak cielę; toczy się po ziemi
jak zmurszały pniak, rzuca jak ryba wyjęta z wody i la
mentuje żałośnie:
- Asz (ja) nie brał!
Tłum sądził, że spełnił swój ciężki obowiązek, a w
gołębim sercu Jonasa nie zrodził się do nikogo żal ani
złość. Jednak prawda szybko wyszła na jaw. Następ
nej nocy, nad ranem rozlega się krzyk, który podrywa
wszystkich na nogi:
- Złodziej, złodziej!
228
- Kto? Gdzie?
- Złapałem złodzieja za rękę, jak wyciągał m i worek
spod głowy.
- Kto ci wyciągał?
- O ten, Karl Wołczuk.
Karl przez wszystkich uważany był za Niemca, po
matce, choć jego ojciec był Ukraińcem. Nikt nie podej
rzewał go o kradzież. Dobre imię Jonasa i całej Litwy
zostało uratowane. Jonasa należało przeprosić publicz
nie, ale już wszyscy o nim zapomnieli. Za to Karla na
leżało zbić, mocniej niż wczoraj Jonasa, bo schwytano
go na gorącym uczynku - a kradł zaraz po wczoraj
szym wymiarze kary i sam kopał Litwina. Właściwie
należała mu się podwójna kara, ale w baraku osłabła
wola. Nie było już siły na gniew.
I oto w tym samym dniu, niespodziewanie Karl stał
się bohaterem całego łagru. Dostał paczkę i to taką, że
ze wszystkich piersi wyrwało się westchnienie podzi
wu... ach! Gdy otworzył skrzynkę, rozszedł się z niej
najmilszy zapach - tytoniu! Całe pięć kilo! A że wte
dy wszyscy byli jego spragnieni, to i sprawa kradzieży
chleba rozpłynęła się w dymie. I nie tylko nasz barak
stał się sławny i szczęśliwy, ale cały łagier cieszył się
i śmiał. A „dobrego” Niemca - Karla wszyscy polubili.
Miał teraz tylu przyjaciół, ilu było palaczy, to znaczy
prawie wszystkich. A biedny Jonas Dydelis nadal cho
dził głodny i prosił „kleba”...
KRADZIEŻE
Kto chce życie stracić snadnie, niechaj więźniom w łagrze kradnie
230
tym mocniej odskoczy i się zerwie. W Sojuzie tak się
rozpanoszyła przebiegłość, oszustwa, faryzeizm, że ani
przepisy im nie poradzą, ani milicja i sądy wyśledzą.
231
- Nawet nie myśl o szukaniu czy skarżeniu. W So
wieckim Sojuzie łatwiej znajdziesz igłę na dziurawym
moście niż skradzione rzeczy.
Gdy jednak przyjaciele zrzucili się dla mnie po ka
wałku chleba, ulżyło mi trochę na sercu. Brak cukru ja
koś przecierpiałem do następnego dnia (12 gramów!).
Utratę okularów uważałem natomiast za zupełną ka
tastrofę. Po więzieniu w Czycie nie mogłem już wcale
czytać bez szkieł. Mówię więc do jednego sąsiada:
- Po co złodziejowi moje okulary? Szkła są dobiera
ne do oczu, a moje lewe jest mocniejsze.
- A to ty jeszcze nie wiesz, że w łagrze najłatwiej
upłynnić okulary? Nawet cena jest ustalona. Za dobre
okulary trzy dni chleba, a za zagraniczne jeszcze więcej.
- Jakie one tam dobre. Pasują tylko na jednego
człowieka.
- U nas się nie patrzy, że troszkę nie pasują. Tu nie
zagranica.
Idę do ambulatorium, do naczelnika oddziału zdro
wia. Okazał się ludzkim człowiekiem i miał szkła plus
trzy i pół dioptrii. Przymierzam - prawie dobre. Zresz
tą, nie ma wyboru. Dostałem osobno szkła, osobno
oprawę. Zastanawiam się jak je wstawić, bo szkła są za
duże do tej oprawy. Doradzono mi, żebym je opiłował
na cegle. Usłuchałem rady i mało brakowało, a potłuk
łbym szkła. Jestem bliski płaczu. Na szczęście znajduję
zręcznego technika, co za dwie paczki tytoniu połączył
dwa oporne elementy. Żeby zdobyć tytoń przehandlo-
wałem chleb, choć byłem głodny, ale za to mam oku
lary. Są nawet lepsze od tych skradzionych, które już
były za słabe na moje oczy. Zniszczyłem wzrok przez
232
tę przeklętą żarówkę, która w mojej celi w Czycie paliła
się dzień i noc. Teraz powinienem więc modlić się nie
tylko za zdrowie naczelnika, który dał mi nowe okula
ry, ale i za zdrowie złodzieja, co skradł stare. Na tym
jednak się to nie kończy. Już chcę tańczyć z radości,
gdy woła mnie naczelnik:
- Teraz zapłać mi za szkła dwanaście rubli i za opra
wę rubla.
- Panie naczelniku, bardzo chętnie, tylko skąd mam
wziąć tyle pieniędzy? Chyba mi pan pozwoli przehan-
dlować chleb?
Popatrzył na mnie, i widząc, że wyglądam gorzej
niż źle, odpowiedział:
- No, nie. Nie można się pozbawiać chleba. Posta
rajcie się jakkolwiek o pieniądze u swoich znajomych.
- Jak mogę od nich co dostać, kiedy oni mają tyle,
ile ja?
- No, jakkolwiek, wy...
Pomyślałem sobie tak: „Ten naczelnik to zupełnie
niezły człowiek i sprzyja mi. Żyje w dobrobycie i wy
godzie, gdy ja przeciwnie - w całkowitym niedostatku.
Na pewno potrafi te pieniądze nadrobić, jeśli zechce.
A ja gdzie je wycyganię? Paczek żadnych nie dostaję,
kraść nie potrafię, żebrać nie ma gdzie, a na zarobek iść
nie można. Zresztą, więźniowie sowieccy okradli mnie,
a i Sojuz m nie samego wykradł z Chin, więc...” Takimi
sofizmatami uspokoiłem łagierne sumienie i zatrzyma
łem sowieckie okulary „kantem” („po błatu”). Jeszcze
kilka razy naczelnik mocno mnie nagabywał; słucha
łem uważnie, co mówi, wzdychałem ciężko, i na tym
się kończyło, bo cóż on biedny mógł ze m ną zrobić?
233
Po przybyciu do łagru 020, podszedł do mnie Li
twin Jurgis (Jerzy) Szelmukas. Jest bardzo uldadny,
miły i pełen współczucia - jak to mówią „do rany
przyłóż”. Zaufałem mu jak rodzonemu bratu. Chce mi
w czymkolwiek pomóc, bo widzi moje trudne poło
żenie. A miałem jeszcze moją harbińską sutannę, to
nic, że już mocno znoszona. Zawsze to zagraniczny
materiał. Litwin uparł się, że sprzeda ją za zoną, bo
tam można wyśrubować cenę. Wiadoma rzecz, cała ta
transakcja jest m ocno nielegalna. Już zawczasu cieszę
się jak dziecko, a w myśli wszystko idzie jak po m a
śle... Jurgisowi m a dopom óc brat, który razem z nim
jest w łagrze. Brat Jurgisa, Piotr, podczas spotkań
milczy, a ten mówi za dwóch. Obydwaj witają się ze
mną grzecznie, udzielają awansem pomocy, i obiecują
wkrótce dobić targu i to jak najkorzystniej. Początko
wo czekam długo i cierpliwie, potem długo i niecierp
liwie, aż wreszcie zaczynam coś podejrzewać... A oby
dwaj Litwini zręcznie mnie wtedy unikają, po prostu
giną mi z oczu. Wreszcie udaje mi się upolować Jurgisa
i przycisnąć go do muru:
- Co to wszystko znaczy? Oddaj mi sutannę.
- Już jej nie mam.
- To dawaj pieniądze!
- Pieniędzy też nie mam.
- Ach, to wyście mnie oszukali! Czekaj, pójdę do
naczelnika.
- Idź. Szczęśliwej drogi. Dostaniesz 5 dni karceru
za przymuszanie do sprzedaży za zoną.
Co robić i co odpowiedzieć złodziejowi? W końcu
wykrzyczałem pierwsze, co mi przyszło na myśl:
234
- No dobrze, dokończymy rachunku na sądzie Bo
żym.
- Głupstwo! - odpalił Jurgis.
Wyczułem jednak w jego głosie delikatną nutkę
niepewności.
W ten sposób nasza przyjaźń się urwała, a wraz z nią
i moja nadzieja ratunku. Traf chciał, że na drugi dzień
usłużni więźniowie przychodzą z ostrzeżeniem:
- Unikaj braci Szelmukas. Oni wszystkich nowych
księży nabierają i okradają.
- Dziękuję za dobrą radę. I myślę w duchu: „Zawsze
m am takie szczęście, że m nie ostrzegą wtedy, gdy już
wpadnę i m nie oskubią”.
Z naszej trójki tylko filozof potrafił ukrywać w bez
piecznym miejscu sutannę. Składał ją codziennie skru
pulatnie i wsuwał pod pościel w głowach. Tylko raz jej
tam nie znalazł, bo wcześniej „zaopiekował” się nią
ktoś inny... Między nami mówiąc, przytrafiło się to
w Bracku.
Muszę dodać, że wtedy, gdy w łagrach nie było
„błatnych”, kradzieży dokonywano bardzo rzadko.
W każdym baraku był dyżurny, który nie chodził do
pracy, tylko czuwał nad piecem, wodą i wszelkim do
brem więźniów. Byli też i dyżurni nocni.
I JA T E Ż W P A D ŁEM
Wpadniesz w ręcejurysty, wyjdziesz czysty
236
są działki ogrodowe, znajdujące się na skraju obozu
i między barakami. Rosną tam warzywa, trochę kwia
tów, a najbardziej pieści oczy cudo i nadzieja palaczy
- tytoń. Ogrody należą do kierownictwa, choć m alut
kie zagony są w posiadaniu pewnych grupek więźniów,
przeważnie „błatnych”. My, frajerzy, mało cenimy te
prywatne ogródki, bo rzadko kto może z nich korzy
stać z racji częstych „etapów”. Jedynie „błatni” umieją
w jakiś tajemniczy sposób zapewnić sobie opłatę od
„spadkobierców”. Przy „etapach” jedni drugim sprze
dają swoje zasiewy. Sporządzają między sobą ustne
kontrakty i rozrachunki. Pomaga im w tym niepisana
tradycja, której nie znaliśmy.
Ogrody obozowe tego lata dają wielkie nadzie
je, a najlepiej obrodziły ogórki. Starszy ogrodnik jest
specem. On i jego pomocnicy jesienią stali się praw
dziwymi „kułakami”. Nawet władze ich szanują. Teraz
na zagonach pracują wyłącznie przyjaciele ogrodnika
albo jego zaufani ludzie. Inni frajerzy mogą się tam do
stać tylko w gorącym czasie „żniw”. Obcemu wcisnąć
się tam do stałej pracy, to to samo, co wpaść w kłębo
wisko żmij albo włożyć palec między drzwi. I oto takie
szczęście spada na mnie. Jak się można było spodzie
wać, dawni robotnicy przyjmują mnie jak intruza i nie
włączają do swej szajki, nie wskazują pracy, nawet się
nie odzywają. O wszystko muszę pytać samego ogrod
nika. Ten odpowiada mi życzliwie, a banda zgrzyta
zębami. Chcę ich pokonać cierpliwością. Starzy ro
botnicy pracują szybko i zręcznie, a przy tym zjadają
po kryjomu m łodą marchew, ogórki itd. Siedzą każdy
krok ogrodnika i jak tylko się oddali, wpychają do ust
237
co popadnie. Ledwie zjawi się w zasięgu wzroku, znów
pracują jak mrówki.
Nadchodzi czas pilnej roboty w ogrodzie - zbie
ranie ogórków. Przy dobrej pogodzie, harm onii słońca
i deszczu, zdaje się, że można widzieć i słyszeć jak one
rosną. Ach, co za wspaniała ziemia w okręgu irkuckim
i jak sprzyja pogoda! Gdy rosną zboża, przechodzą ob
fite deszcze, gdy zbliża się pora żniw - słońce, czyste
niebo i łagodny wietrzyk. Nie ma tu takiej suszy jak
na stepach nadwołżańskich, ani tropikalnych deszczy
jak w Mandżurii. Tu nie m a mgieł angielskich, amery
kańskich huraganów, nie m a nadbałtyckiej niepogody.
„Pełnia szczęścia!” - m ożna rzec... Żeby tylko nie było
syberyjskiej zimy! I żeby nie było syberyjskich meszek.
A my, gdybyśmy mogli pracować jako wolni ludzie...
„Żeby, a gdyby... to...”
Moi praktyczni towarzysze pospiesznie zagryzają
pracę nieoficjalnymi ogórkami albo zręcznie chowa
ją je za pazuchę. Nie mam tej zręczności w robocie.
Jestem też bardziej od nich zagłodzony i słaby, więc
i ja biorę się do zagryzania swojej niedoli malutkim
ogórkiem. Aż tu niepostrzeżenie podchodzi do mnie
ogrodnik i wrzeszczy:
- Rozwiąż pas!
Co było robić? Rozwiązuję posłusznie i... nie
szczęsna połowa ogórka wypadła na ziemię. Szczęście,
że ogrodnik mnie nie pobił, a jeszcze większe, że nie
wydał w ręce naczelnika. Tupiąc nogami, wypędził
z ogrodu. A przecież Pismo Święte mówi: „Nie zawią
żesz pyska wołowi młócącemu” (Pwt 25,4). Jednak oni
Pisma Świętego nie znali.
238
No, cóż? Dawniej, za pańszczyzny, gdy dziewczynka
zbierając jagody połakomiła się na nie, skazywano
ją na 25 rózeg. A teraz za główkę kapusty wydobytą
spod śniegu, za garść kłosów zabranych z kołchozu,
za parę gwoździ wziętych z fabryki ( R o z p o r z ą d z e n i e
z 7 sierpnia 1932) można dostać rozstrzelanie, a gdy
znajdą okoliczności łagodzące - 10 lat łagru z utratą
majątku. Dzieci od dwunastu lat sprawiedliwość so
wiecka zrównała w wymiarze kary z dorosłymi (7 lip-
ca 1941). Obywatel sowiecki podlega tej samej karze
za wyrządzoną szkodę, choćby była nie dobrowolna.
Niech uważa! Gdy hum anitarnie zniesiono karę śmier
ci (2 maja 1947), automatycznie podniesiono odsiadkę
w łagrach z 10 do 25 lat. A gdy ze względów wycho
wawczych przywrócono karę śmierci, to już kara ze
słania do łagrów pozostała ta sama - 25 lat. My, „25-
latki”, mieliśmy już zabezpieczoną nędzę w całej pełni;
dalej była już tylko śmierć. Ale i na nas mają jeszcze
dość sposobów. Za nieprzemyślane odruchy stosuje się
następujące kary:
1. Łagierny karcer; norm a pięć dni, ale po wy
tchnieniu, normę można powtarzać.
2. Można nie doręczać paczki przez okres
dwóch do trzech miesięcy albo dłużej.
3. To samo z listami. Więźniowie mają pra
wo do dwóch listów na rok. Za karę władze
mogą ograniczyć tę liczbę do jednego. Inwa
lida może więc zupełnie stracić kontakt z do
mem.
4. BUR - Barak Wzmocnionego Reżimu - to
odgrodzone więzienie w łagrze, z którego
239
jednak pędzono na roboty. BUR-em karali
na okres dwóch do sześciu miesięcy.
5. Zsyłka do karnego obozu.
6. Więzienie katorżnicze lub łagier katorżniczy.
7. Nowe śledztwo i wyrok.
240
i kapustę. O kapustę zaczynają się z nam i kłócić, ale
nic sobie z tego nie robimy, nie boimy się. Przy cebu
li doszły groźby, wtedy już trzeba naprawdę uważać.
Bo cebula to najbardziej smakowity cukierek, jest b o
wiem najlepszą obroną przed cyngą. Ale cebuli w ła
grze więźniom nie pokazywano, a w kuchni chowano
ją w obawie przed kradzieżą. Czosnek byłby jeszcze
bardziej potrzebny, ale w naszym obozie, nie wiado
mo dlaczego, czosnku nie uprawiano. Kiedy wreszcie
zakończono zbiór warzyw i przystąpiono do szatkowa-
nia i kwaszenia kapusty, wszyscy rzucili się do niej jak
wygłodniałe wilki. Władze obozowe zagroziły karami,
a wtedy „żarłoczni” więźniowie zaczęli gryźć surowe
kartofle. Nadzorcy zupełnie nie wiedzieli, jak na to za
reagować - zabronić czy milczeć.
Przy naszym nieposkromionym apetycie wiedzie
liśmy, że w ogrodzie i składach trzeba ciężko praco
wać. Stale nas popędzano „Dawaj, dawaj!” - „Prędzej,
prędzej!” Ale i bez tego staramy się, na ile tylko star
czało inwalidzkich sił, żeby nas nie przepędzono z tak
intratnego zajęcia do rąbania drewna, noszenia wody,
rem ontu budynków czy innych prac, gdzie się człowiek
nie mógł obłowić. Praca więc po prostu paliła się nam
w rękach. Zakwasiliśmy dwie olbrzymie kadzie na 2750
i na 3500 kg kapusty, kilka kadzi ogórków i zielonych
pomidorów.
Czegóż to inwalidzi nie „zżarli”? Ja sam słyszałem
od starych ludzi, że w czasie głodu ratowali się, jedząc
lebiodę. Teraz więc korzystam ze zdobytych wiado
mości, wyszukuję ją, i mogę wszystkich zapewnić, że
bez problemu może zastępować sałatę. Ani razu mi nie
241
zaszkodziła. Inwalidzi jedli trawę jak konie, mimo za
kazu lekarzy i władz.
Chociaż Syberia to zielone królestwo, skąpane
w trawie, kwiatach i zbożach, i choć łagry miały bez
ograniczeń ziemi pod uprawę, nawozu i rąk do pracy,
to jednak zawsze nam brakowało zieleniny i panoszyły
się wśród więźniów: cynga, anemia, dystrofia (zupełny
zanik mięśni), a także choroby skórne: egzema, rany,
czyraki, wrzody i inne dolegliwości. Syberyjskie knieje
to nieprzebrane bogactwo leśnych owoców: czarnych
jagód, poziomek, malin, żurawiny, jeżyny i wielu in
nych, a już po prostu bezkresne morze borówek. Nie
znamy nazw wszystkich rodzajów jagód. Nie wierzy
my oczom, patrząc na ich masy, a widząc je tu po raz
pierwszy, boimy się próbować nawet jadalnych. Jed
nego razu, gdy szliśmy na robotę przez las, zerwałem
kilka krzaczków jagód, bardzo smacznych, oglądam
się za dalszymi, gdy nagle czuję mocny cios w plecy.
Dozorca z daleka świetnie wycelował porządnym po
lanem i przypomniał mi od razu, kim tu jestem i co on
może... Na szczęście skończyło się tylko na tym, a prze
cież według sowieckiego prawa za „krok w bok” mógł
mnie poczęstować nie polanem, lecz kulą. Tak samo
moc tu orzechów cedrowych, leszczynowych i grzy
bów, nie mówiąc już o zwierzynie i rybach.
Ale przy całym tym niezmiernym bogactwie natury
i przymusie pracy, bezbożnictwo zamiast wprowadzić
ludzi do obiecywanego raju, nie potrafiło wydobyć
ich z sowieckiego piekła. W 1952 roku, gdy na wiosnę
rozkwitło kwiecie w sadach, a owoce zapowiadały się
wspaniale, wyszedł nagle nakaz, aby je zniszczyć. Nie
242
sądzę, by dotyczyło to wszystkich łagrów, ale w naszym
i sąsiednich zaczęto wyrywać i wdeptywać w ziemię
rośliny uprawne, a nawet niszczyć drzewa. Co było
przyczyną wandalizmu? Nie wiadomo. Nam tylko
przekazano decyzję, o przyczynach wiedziały władze.
Możliwe, że w obozach zdarzały się ucieczki. Jednak
ogrody przynosiły wiele korzyści; kwiaty łagodziły
nieco surową dyscyplinę, a tytoń swym dymem czynił
odrobinę lżejszą gorzką dolę więźnia.
Dziwaczny ten zakaz, czy wymysł zarządu nasze
go łagru skończył się wraz ze śmiercią Stalina (dobrze
zrobił, że wreszcie umarł!). Od razu posadzono drze
wa, założono nowe ogrody pełne kwiatów i warzyw.
Palacze odżyli, zwłaszcza, że w tym czasie bardzo dużo
tytoniu przychodziło w paczkach, a w łagiernych kra
mach można go było nabyć bez problemu. Produktów
spożywczych było tam niewiele, ale za to nie brakowało
już papierosów, zapałek, mundsztuków (fifek) i fajek.
Niektórzy opowiadali, że ogrody skasowano dla
tego, że podobno „gdzieś niedaleko, w jakimś łagrze,
ktoś, kiedyś uciekł”... Inni mówili, że „może to i praw
da? ”... A jeszcze inni tłumaczyli, że „uciekinierzy w pew
nym czasie chowali się w kartoflach i w tytoniu”. Dobry
mój znajomy dodał, że „jakoby ich tam złapali...”. Ale
nieznajomy powątpiewał: „Hm..., a może ich nie zła
pali?”.
CZY JUŻ CZAS MI UMIERAĆ?
Biednemu zawsze wiatr w oczy wieje...
244
Aż nadszedł nieoczekiwany ratunek - pierwsza
paczka! Wzywa mnie wtedy dozorca:
- Od kogo oczekujesz paczki?
- Od całego świata, od wszystkich krewnych i zna
jomych.
- Powiedz nazwisko i miejscowość, skąd masz
paczkę, bo inaczej nie wydam.
Mówiąc to sprytnie zasłania m i skrzynkę, żebym
nie mógł dojrzeć adresu. Jak tu zgadywać? Przez cały
czas pobytu w Mandżurii, a także potem , kiedy byłem
przetrzymywany w więzieniu i łagrach całkowicie stra
ciłem kontakt z rodziną, znajomymi i przyjaciółmi.
Nie wiedziałem, kto z nich żyje i gdzie teraz mieszka.
Zacząłem więc wymieniać adresy na chybił trafił i ja
koś mi się udało.
- A kto wysyła?
Nie mogę odgadnąć w żaden sposób. Ale nadzorca,
człowiek przyzwoity, zgadza się oddać m i przesyłkę.
Aż tu nowa przeszkoda, pomyłka w imieniu ojca.
- Widzisz sam, że nie mogę oddać.
- Rozumiem - odpowiadam - ale pomyślcie tylko,
przecież w obozie nie ma nikogo innego o tym nazwi
sku, a moje imię i nazwisko się zgadza. Nie macie więc
powodu do obaw. A ja przecież... Jednak, jeśli nie chce
cie dać, to cóż na to poradzę. Do widzenia.
Odchodzę z wielkim żalem, ale spokojnie. Co za
dola! Pierwsza paczka, ratunek od śmierci, i zwrócą ją
nadawcy, a co za tym idzie, nie dostanę już stam tąd nic.
Ale i w nich drgnęło sumienie. Widzieli do jakiego sta
nu doprowadził m nie łagier - kazali się wrócić i prze
syłkę oddali. Wszyscy znajomi ogromnie się dziwili
245
na wieść o tym, że nadzorca okazał się tak wspaniało
myślny. Przypuszczam, że lekarz mógł m u coś szepnąć
w mojej sprawie, bo on lepiej znał stan mego zdrowia
niż władze, i wiedział, że jest poważny. Ale decyzja na
leżała do dyżurnego naczelnika.
Dotąd nie wiem, kto wysłał mój adres do znajo
mych, myląc przy tym imię ojca. A w przesyłce same
skarby: cukier, słonina, kiełbasa, cebula. Prawda, że
produkty były już trochę nadpsute, bo paczka krążyła
za m ną przez Brack, potem Centralny Szpital i wresz
cie trafiła do łagru 020. Więźniowie jednak nie zwra
cają specjalnie uwagi na jakość, byleby tylko lekarz
przepuścił. Były tam nawet słodkie suchary, którymi
od razu uraczyłem dozorców, a ci uprzejmie nie od
mówili poczęstunku.
Mimo wszystkich szykan, które spotykały więź
niów, muszę przyznać, że w łagrach paczki nie ginęły.
Przy wydawaniu nieraz dozorcy rewidowali je bardzo
skrupulatnie, zabierali przedmioty kultu, jak opłatki,
książeczki, różańce, albo kroili i kruszyli produkty bez
sensu i potrzeby. Nieraz też, zwłaszcza latem, żywność
psuła się kiedy ludzie przesyłani byli z obozu do obozu.
A trudno było informować na czas o zmianie adresu,
mając prawo do dwóch listów w ciągu roku. Wydano
wprawdzie przepis, że na potwierdzenie odbioru prze
syłki można wysłać list poza normą, byle nie przekro
czyć 15 słów, jednak tego przepisu w naszym łagrze nie
honorowano. A moi dobrodzieje dziwili się i pisali:
- Czemu nie zawiadomisz o odbiorze paczki? Inni
w takich wypadkach piszą 15 słów, a dlaczego ty m il
czysz?
246
A ja nie mogłem im nic wytłumaczyć, bo bałem się,
żeby m i za „oszczerstwo” nie skonfiskowano jednego
z dwóch listów rocznej normy za napisanie prawdy.
Tak cenna przesyłka podziałała na m nie jak życiodajny
deszcz na zwiędłą roślinę. Czyraki jakby kto odjął, rany
zaczęły się zasklepiać i więcej się nie otwierały. Pozo
stały tylko ślady, świadczące o moim ówczesnym stanie
zdrowia.
Ale i moja radość miała swoje cienie. Nie mając
dotąd znikąd pomocy, popadłem w wielkie długi.
Wspomagali m nie moi towarzysze, trzeba im teraz się
wypłacić, przecież mnie ratowali, gościli. Muszę też
poczęstować brygadiera, dyżurnych baraku, dobrych
i złych sąsiadów - dobrych z przyjaźni, złych, aby za
mknąć im usta. Gdym to wszystko rozważył, m ocno
się zaniepokoiłem: „Mój Boże, co ja m am robić?”.
I dziesięcioma takimi paczkami nie obdzielę wszyst
kich. A ja sam też byłem stuprocentowym „łazarzem”,
z dnia na dzień coraz bardziej marniejącym na oczach
ludzi. Lecz bliźni okazali się lojalni. Nie są napastliwi,
zachowują należną dyskrecję, nie pchają się natrętnie
na poczęstunek, są cierpliwi i wyrozumiali. Inni nawet
specjalnie unikają spotkania, abym pochopnie nie roz
trwonił cennych produktów. Z wdzięcznością wspomi
nam moich przyjaciół, tak delikatnych i roztropnych.
Od tego czasu otrzymywałem pomoc w mojej nie
doli, abym przedwcześnie nie padł z nóg. Paczki dosta
wałem już do końca pobytu w łagrach, tj. do 27 kwiet
nia 1955 roku. Faktem jest, że przychodziły rzadko
i były niewielkie, gdyż pomagali mi ludzie biedni, a ja
nie mogłem się z nimi porozumieć, pokwitować od
247
bioru, podziękować lub tym bardziej o co poprosić.
Nie mogłem też naturalnie odwdzięczyć się im czym
kolwiek, oprócz modlitwy. Z zagranicy nie mogłem
dostać żadnej przesyłki ani też tam pisać, a krewni moi
poginęli lub powyjeżdżali. Ratowali mnie więc obcy
ludzie o wielkim sercu!
Teraz muszę zaświadczyć wobec Boga i całego świa
ta, że gdybym nie miał pomocy, nie przeżyłbym nędzy
i prześladowania w łagrach Sowieckiego Sojuzu.
248
Kohan i Tarnowski byli Żydami, Korol był „tutej
szy”. Wszyscy oni mieli dobrą opinię w łagrze, ale cóż,
kiedy apteka świeciła pustkami i lekarze byli bezradni.
Inwalidzi cenili Kohana, poważali Tarnowskiego, a Ko
rola lubili.
Szczęście sprzyjało mi dalej, bo zaraz po konsylium
zarząd łagru zebrał chorych skierowanych na operacje,
wyszukał obszerne sanie, tzw. „rozwalinki” i silne ko-
nisko, które zawiozło nas do szpitala. Była to ta sama
placówka, w której znalazłem się poprzednim razem.
Trzeba mi było powtarzać za prorokiem Dawidem:
- „Gdy się trapiło moje serce, [...] byłem nierozum
ny i nie pojmowałem, [...]. Niszczeje moje ciało i serce,
Bóg jest opoką mego serca i moim działem na wieki.
Mnie zaś dobrze jest być blisko Boga, w Panu wybra
łem sobie schronienie, by opowiadać wszystkie Jego
dzieła” (Ps 73, 21-22.26.28).
Przy pożegnaniu wielu przyjaciół życzyło mi po
myślności. Pogoda nastała słoneczna i piękna, ale moja
przyszłość zasnuła się gęstą mgłą. Czy otrzymam po
moc, o którą tak zabiegałem? Jednak złożyłem los swój
w ręce Boga i poczułem się spokojniejszy.
ZNÓW W SZPITALU
Choroba nikogo nie zdobi
250
Stanęliśmy przed ciężką, żelazną bram ą szpitala, jak
przed dawną fortecą. Uzbrojony dozorca przepuścił
nas z tak obojętną miną, jakby sanie załadowano drew
nem. Jesteśmy zziębnięci, nie mamy bowiem dobrego
ubrania, a nasze ciała wychudłe i schorowane.
Na oddziale chirurgicznym lekarze (Zazulina - le
karka przebywająca na wolności i Panikow - więzień)
obejrzeli m nie i powiedzieli starszemu sanitariuszowi:
- Z nim zupełnie źle, nie wytrzyma operacji. Trzeba
go najpierw dobrze odkarmić. Dopilnujcie tego.
Wyznaczono m i lepszą dietę. Jednak nie mogę sy
piać i brak mi apetytu, a krew uchodzi tak, że śmierć
już podchodzi za plecy. Przystąpiono do wstępnych
analiz, a ja czuję, że krew mi zupełnie ucieka, a z nią
i życie. Doktor aż się zatrwożył. Co robić? Nie m oż
na odkładać operacji i nie można słabego operować.
W końcu dali mi trzysta gramów krwi drugiej grupy.
Po tym zabiegu serce się uspokoiło i wzmocniło. Teraz
już bez zwłoki kładą mnie na znajomy stół operacyjny.
Operuje Zazulina, ale słyszałem, jak dyrygował Pani
kow. Wszyscy w szpitalu uważają go za najlepszego
chirurga. Przed samą operacją powiedział:
- Nie bójcie się, całkiem was odremontujemy.
Po operacji otrzymałem jeszcze dwieście gramów
krwi i poczułem, jak wracają mi siły. Dali m i krew kon
serwowaną9, którą pobierano od więźniów z nadciś
nieniem. Później, gdy pracowałem jako szpitalny kan
251
celista, miałem w ręku dokumentację mojej choroby.
Dowiedziałem się, że krew pochodziła od Nikoforowa
i od Szewczenki. Zrobili więc z Białorusina pełny Sowie
cki Sojuz, białorusko-moskiewsko-ukraiński. Ale moja
dusza pewnie się nie zmieniła pod wpływem transfuzji.
Doktor Zazulina, to pracowita, sympatyczna, młoda
kobieta. Współczuje chorym. Nikt jej nie uważa za ko-
munistkę. Mówi się, że gdy „kroi”, ręka jej nie zadrży.
Muszę tu dodać, że gdyby w każdym szpitalu byli
tak dobrzy, ofiarni lekarze, jak tych dwoje, to śmierć
musiałaby pójść z torbami. Sam szpital od roku 1950
był nad podziw rozbudowany, nowocześnie wyposażo
ny, i obsadzony fachowymi siłami.
Ale jak wszystko w Sojuzie jedno psuje drugie, tak
i tu - według bajki K a f ta n T r y s z k in a , w której majster
podciął kaftan, żeby nadsztukować rękawy - wyżywie
nie chorych pozostało bez zmian. Wprowadzono co
prawda wiele rodzajów diety i kategorii żywienia, ob
ciążając kuchnię różnymi przepisami, ale były to tylko
pozorne działania, bo tak jak dawniej posiłki były ubo
gie w tłuszcz, witaminy, węglowodany, i w rezultacie
wygłodzonych chorych leczono głodem.
W szpitalu były dwa oddziały dla gruźlików, dwa
dla nerwowo i psychicznie chorych, jeden oftalmiczny
(okulistyczny - r e d .) , jeden chorób skórnych, dwa chi
rurgiczne, dwa wewnętrzne, dwa dla rekonwalescen
tów. Była też łaźnia, różne składy, olbrzymia kuchnia,
specjalna zona robocza itd. Ponadto na terenie znaj
dował się również szpitalny karcer („półziemianka”),
ogrodzony podwójnym drutem kolczastym, z dwoma
bramami opatrzonymi w zamki.
252
Na naszym oddziale leżeli obok siebie dwaj chłopcy,
których odwiedzałem. Każdy z nich m iał nogę na wy
ciągu. Obaj mieli złamane kości w dwóch miejscach,
nad kolanem i pod kolanem. Przed wypadkiem praco
wali w lesie, w jednej brygadzie. Leżeli w szpitalu już
trzeci miesiąc i zaprzyjaźnili się bardzo. Byli jak bracia,
razem cierpieli, gwarzyli ze sobą, żartowali. Bali się tyl
ko, żeby ich nie rozdzielono. Pierwszy z nich, Białoru
sin, wyzdrowiał szybciej, dostał kule i poszedł w „etap”.
Przy pożegnaniu rozpłakali się jak dzieci. Zdziwiliśmy
się, gdy Białorusina po paru tygodniach znów przysła
no do szpitala.
- Tak się pokłóciłem z kierownictwem obozu, że
mnie odesłali z powrotem - wyjaśnił zadowolony.
Na nic się to jednak zdało, bo do przyjaciela go nie
dopuszczono. Podleczyli go nieco i wysłali do innego
łagru. Bo w obozach nie lubią przyjaźni wśród więź
niów. Ukrainiec leżał teraz jak sierota, smutny i osa
motniony.
W szpitalu było wielu chorych na nadciśnienie. Daw
niej lekarze zabraniali przykładać pijawki i puszczać
krew. W naszym Centralnym Szpitalu tylko tym sposo
bem leczono. Chwilowo przynosiło to ulgę chorym, ale
nie na długo. Jeden z lekarzy powiedział mi szczerze:
- Muszę przyznać, żeśmy tym sposobem nikogo
nie wyleczyli z nadciśnienia. Przedłużamy tylko życie
i chorobę.
Później, gdy prowadziłem księgę chorych, poczyta
łem trochę o przebiegu różnych chorób, i byłem zdu
miony, że tak dużo ludzi cierpi na tę dolegliwość, a ja
nie mogę dobić nawet do połowy ich ciśnienia.
253
Z jednym takim pacjentem, pięćdziesięciolatkiem,
z zaawansowaną chorobą miałem bardzo ostre spięcie.
Spał pode m ną na dolnych narach. Wyglądał na m oc
nego mężczyznę - rosły, barczysty i energiczny. Był
to Bułgar - Macedończyk. Należał do grupy przed
wojennych partyzantów macedońskich, walczących
przeciw zaborcom Macedonii, zwłaszcza Serbii. Całą
jego duszą zawładnęła rewolucja, a przy tym i ze
zwierzęcenie. Ręce jego były zbroczone ludzką krwią
powyżej łokci.
Gdy spotkała go od więźniów jakakolwiek przy
krość, Bułgar robił się czerwony na twarzy i bluzgał
najordynarniejszymi przekleństwami. Nie mogę tego
ścierpieć i choć mnie nie zaczepia, postanowiłem go
zawstydzić. Jakże ja „słabosilny” i wymizerowany „po
rywam” się na groźnego rozbójnika, którego boi się
stu dwudziestu mieszkańców podwójnej sali? Nikt nie
śmie przeciwstawić się tem u człowiekowi, ma bowiem
wygląd tyrana, władczy ton, i przeszywający wzrok.
Każdy schodzi mu z drogi jak dzikiemu tygrysowi. Jest
zdumiony, że nie dość, że się go nie boję, to jeszcze
śmiem atakować. Wszyscy przerażeni czekają na jakąś
katastrofę. Ale ja tak jestem pewny swego prawa, tak
spokojny i zdecydowany, że mój sąsiad-zwierzę m il
knie. Parska nosem, lecz wyraźnie się uspokaja. Tak
nieraz czarna chmura, grzmiąca piorunami, krąży wo
kół, a potem zawraca, nie wyrządziwszy szkody. Bułgar
zaczyna po trochu do mnie zagadywać. Dzień po dniu
gwarzymy coraz więcej. Opowiada mi swoje dzieje,
przygody, mówi o okrutnych pogromach. Słucham go
z zaciekawieniem. Nie przerywam, aby go nie rozdraż
254
nić i dać swobodę wypowiedzenia zwycięstw i klęsk,
przynieść ulgę skołatanej duszy.
W ten sposób, ten gorący patriota i straszny terrory
sta, człowiek absolutnie mi obcy i daleki, zbliżał się do
mnie coraz bardziej. Mówi zupełnie swobodnie, jakby
odbywał przyjacielską spowiedź, możliwe że pierw
szą w swoim burzliwym życiu, a może i ostatnią. Nie
ukrywam przed nim, że jestem księdzem, ale to go nie
skonsternowało. Budzi on we mnie jakiś niezrozum ia
ły sentyment - ten dziwny i okropny człowiek i brat
zarazem. Z czasem poruszaliśmy tematy poważniejsze
i głębsze. Mój Bułgar czasami jeszcze zrywał się z łóżka,
krzyczał i wymyślał współtowarzyszom, jednak były to
już rzadsze przypadki. Wtedy milczałem, ale on sam
wyczuwał, że sprawia mi tym wielką przykrość.
Aż pewnego razu, gdy przyszedłem na salę, już go
nie zastałem. Zabrali go po cichu i wysłali gdzieś, do
innego łagru. A ja odczułem w sercu jakiś żal i do sie
bie, i do niego, żeśmy nie przewidzieli rozstania i nie
dokończyli naszych zasadniczych tematów. Szkoda mi
było tego rozumnego, ale i zapalczywego człowieka, co
nierozważnie szedł na spotkanie z wiecznością i z sa
mym Bogiem, mając na sumieniu tak straszliwy ciężar.
Polecam jego duszę nieskończonemu miłosierdziu Bo
żemu. Niech Bóg uspokoi go w ciszy wieczności! Szu
kał on bowiem na tym świecie sprawiedliwości, prawdy
i dobra, choć szedł do nich fałszywymi ścieżkami, a nie
miał w życiu ani dobra, ani szczęścia. Wielki rozbójnik
i słaby człowiek... i bardzo nieszczęśliwy.
„NIE UMRĘ, LECZ BĘDĘ ŻYŁ”
(Ps 118, 17)
256
wiatr „siwier”, inwalidzi biorą nogi za pas i zamykają
się w baraku, z trudem znosząc niewyobrażalną cias
notę i hałas.
Wreszcie lato całkiem się ustaliło. Tak nam dobrze
na dworze, że wynosimy stoły i postanawiamy, że bę
dziemy jadać na wolnym powietrzu. Na oddziale dla
rekonwalescentów nie obowiązują surowe przepisy.
Rozruszaliśmy się i jesteśmy weseli, toteż nasze krzyki
i śmiech niosą się po całym obozie. Żeby jednak nie
było zanadto przyjemnie, przyroda i łudzie mieli moc
sposobów, by zatruć nam życie. Syberyjska meszka tak
się namnożyła, że sypała nam się do misek jak mak.
Niemożliwe było jeść. A szkoda wylewać zupy, bo co
wtedy jeść? Jedni więc starannie ją wybierają, bo brzy
dzą się jeść z muchami. Niewiele to pomagało, gdyż
nowa fala natychmiast zalewała posiłek. Ale inni je
dzą bez ceremonii taką „trefną” zupę jakby posypaną
skwarkami.
Starszy sanitariusz, którego boimy się bardziej niż
lekarzy, był Sybirakiem i pochodził z rodziny miesza
nej, rosyjsko-buriackiej. Za Bajkałem jest takich wielu:
z wyglądu bardziej podobni do Mongołów niż do Sło
wian. Rośli, o wydatnych kościach, okrągli na twarzy,
skórę mają jasnobrązowomiedzianą. Często są potom
kami dawnych katorżników, którzy po uwolnieniu że
nili się na miejscu i „wżywali” w Sybir. Uparci i powol
ni w ruchach, bo długi zimowy okres muszą chodzić
w ciężkiej odzieży. Przy tym są skryci, nieufni i trudni
w pożyciu.
Nasz opiekun, mężczyzna w średnim wieku, chyba
dawny kryminalista, jest stanowczy, ma władczy głos
257
i groźną minę. W tchawicy ma wstawiony kawałek ru r
ki, przez którą oddycha. Grzmi na nas swym sztucz
nym głosem jak Jowisz, a czasami ciska gromy jak
Mars. Nikt nie ośmiela się przeciwstawić temu czło
wiekowi. Władze obozowe lubią obsadzać na różnych
stanowiskach w łagrze takich chuliganów, bo potrafią
oni utrzymać wszystko w idealnym porządku. I wtedy
„jest wszystkim dobrze” - oprócz inwalidów.
Zaraz w pierwszych dniach pobytu w nowym ba
raku miałem spięcie ze starszym (i strasznym) sanita
riuszem. Któregoś ranka robiąc porządki na sali, nasz
Jowisz tak się rozsierdził, że począł sypać najgorszymi
bluźnierstwami. Wszyscy kulą uszy po sobie i przera
żeni milczą, a ja protestuję głośno:
- Nie macie prawa znieważać nas, wierzących!
- Czego się wtrącasz? Nie do ciebie mówię. To cie
bie nie dotyczy.
- Jak to nie? Wymyślacie wszystkim bez wyjątku,
a ja też należę do tej sali.
Obecni struchleli. A ja pomyślałem: „Jak mogę się
przeciwstawić takiemu wilkołakowi? Toć jakby trzas
nął m ną o ziemię, nie byłoby co zbierać”. Jednak stała
się rzecz niebywała. Jowisz błysnął ślepiami, zachrypiał
metalicznym głosem... i umilkł. Potem nie zaczepiali
śmy się nawzajem. On mnie mijał, milcząc, a ja obcho
dziłem go ostrożnie i z daleka...
Pomocnikiem sanitariusza jest główny dyżurny,
który rozdziela posiłki, bo w szpitalu każda sala jada
u siebie. Naszym dyżurnym jest bardzo niesympaty
czny typ, Iwan Mironowicz. Wyschły fizycznie i ducho
wo, nadęty i nieprzystępny. Dosyć obrotny, ale skryty,
258
jakby miał za pazuchą sztylet. Chyba miał na sumieniu
jakieś niewyjawione zbrodnie. W idocznie gryzie go
nuda i wyrzuty sumienia. Ale ja się go nie boję, pod
chodzę do niego i choć niechętnie, ale swobodnie roz
mawiam.
259
dopełni wodą lub odetnie i tak już skąpą porcję, albo
postara się nie domierzyć.
Musiałem więc stawać pierwszy w kolejce do kuch
ni, wytężać wzrok i słuch, aby szybko pobrać od nich
wszystkie posiłki i w lot je przeliczyć. Złość i śmiech
bierze, bo w kuchni nie lubią, kiedy od razu zlicza się
rybę, śledzie, bułeczki i inne produkty, ale co robić,
skoro później już reklamacji nie przyjmują. Szef kuch
ni w razie jakichś uwag stwierdza krótko:
- Odszedłeś, koniec! Zażaleń nie przyjmuję.
Ten szef, czyli Iwan-Kłoda, jak go nazywali, miał
w sobie tyle złości, co i wagi, a ważył 160 kg. Ale dla
niego starczyło w kuchni jedzenia.
Mamy jeszcze na naszej sali magazyniera, który
opiekuje się odzieżą i bielizną. Wysokiego wzrostu, po
tężnej postury, stary już, ale jeszcze silny, trzyma się
z fasonem jak dawny oficer. Jest mało towarzyski, za to
z wielkimi pretensjami. Intonacja głosu jak u dowódcy,
zdania krótkie, wypowiadane jak komendy. Domyśla
my się, że w wojsku musiał mieć dużo ludzi pod sobą.
Początkowo pracowałem w jego magazynie przy cero
waniu bielizny. W odpowiedzi na moje pytania cedził
zdania przez zęby, uważając wszystkie nasze sprawy za
drobiazgi bez znaczenia. Raz mi powiedział wprost:
- Nie znam się na takich głupstwach.
- Jak to się nie znacie? Przecież to należy do wasze
go działu.
- Nie znam i nie chcę się znać.
- Ale dlaczego?
- A wy wiecie, kim ja jestem?
- Skąd mogę wiedzieć? Nawet się nie domyślam.
2ÓO
- Jestem generał pułkownik. Zrozumieliście?
Teraz zrozumiałem dlaczego się na tym nie znał.
Zrozumiałem też, że był starym komunistą i w czasie
klęsk wojennych i niebezpieczeństw doszedł do wyso
kiej rangi generała pułkownika. Po wojnie nie zdążył
przestawić się na nowy kurs i, jak wycofana z obiegu
moneta, został odsunięty. Wysłano go do łagru, gdzie
dostał rangę magazyniera i wmawiano mu, że to ranga
niby tak samo wysoka i odpowiedzialna...
Do naszego oddziału była przydzielona opieka nad
karcerem. W karcerze szpitalnym obowiązuje surowszy
regulamin niż w łagrach. Żeby zanieść posiłek skazań
cowi, trzeba otworzyć pięć zamków: dwa zamki przy
podwójnym ogrodzeniu, jeden przy samym karcerze,
jeden w drzwiach celi i jeden w „karmuszce” (okienko
do podawania jedzenia). Nosiłem tu herbatę, cukier,
chleb, i co czwarty dzień, miskę zupy.
Zdarzyło się, że pewnego więźnia od razu po przy
wiezieniu osadzono w karcerze. Ogłosił więc głodówkę
i przyjmował ode mnie tylko wodę, a chleba nie brał.
Przynosiłem mu jedzenie regularnie, ale on uparcie
je zwracał. Na piąty dzień znów wzięli go na „etap”.
Wtedy zażądał jedzenia i posilał się z apetytem. Pod
sam koniec dowiedziałem się, że był u „błatnych” jakąś
ważną figurą, ponoć ich wodzem.
Był jeszcze ciekawszy typ, też „błatny”, chory na
nogi. Miał 30 lat. Chudy jak szczapa, rozmowny i we
soły. Miał takie śliczne wąsy, że mógłby wziąć udział
w jakimś konkursie i z pewnością zdobyłby złoty m e
dal. W ogóle był przystojny. Ale jego nogi stanowiły
jakąś niezrozumiałą zagadkę. Lekarze twierdzili, że
2Ó1
chory powinien się poruszać i chodzić o kulach, a on
leżał jak kłoda. Palił, bajdurzył i nie dawał się ruszyć.
Wreszcie powołali konsylium wybitnych specjalistów,
którzy potwierdzili postawioną już diagnozę, ale chory
dalej upierał się przy swoim. Dostał za to 5 dni karce
ru. Dziwiłem się bardzo, jak mógł go znieść. Ale przez
niego i ja się męczyłem. Ledwie daliśmy radę zaciągnąć
go do karceru. Od bramki sam niosłem go na barana.
Dostarczałem mu jedzenie, dźwigałem go do łaźni
i z powrotem na salę. Pomagałem też przy myciu. Łaź
nia stała dość daleko i trzeba było iść pod górę. Całe
moje szczęście, że był chudy.
Gdy wrócił na salę szpitalną znów opadł na łóżko
i nie chciał chodzić. No, więc znów karcer! A dla mnie
nowy ciężar. Jednak najtrudniejszy egzamin i wielka
bieda spotkała mnie, gdy jego koledzy „błatni” zmusili
mnie, żebym mu zaniósł papierosy i zapałki. Niebez
pieczeństwo czyhało z dwóch stron. Nie mogłem od
mówić „błatnym”, bo zemściliby się, a zanieść papiero
sy... Wolałem nie myśleć co by się stało, gdyby kontrola
je znalazła! Sam dostałbym karcer lub zarobiłbym sąd,
albo karny łagier. Zaniosłem jednak i jakoś to przeszło.
Nie dokończyłem z nim kolejnych pięciu dni karceru,
bo wzięli mnie na „etap”. Ciekaw jestem, co się stało
z moim pacjentem, z jego karcerem, nogami i zabój
czymi wąsami?...
ŁAGIER 07
Piękne więzienie - niech czortu służy?
263
nu. W praktyce wyglądało to tak, że więźnia, po odby
ciu kary, zsyłano z naszego irkuckiego okręgu do rejo
nu krasnojarskiego, gdzie był surowszy klimat i cięższe
warunki życiowe. Inwalida zaledwie mógł zapracować
na najniższą stawkę, która nie wystarczała mu na ży
cie, ubranie, mieszkanie, potrącenia i wydatki. Jak więc
wyżyć? Chyba, żeby dało się kraść. Ale jak w Sowietach
kraść, kiedy tam wszyscy porządni ludzie musieliby to
robić. Nawet „błatni”, którzy podchodzą do kradzieży
zawodowo, też wpadają, choć zjedli na złodziejstwie
zęby, a więcej siedzą niż są na wolności.
Zaiste, świat współczesny, świat bomby atomowej
i satelitów, stał się całkiem nienormalny. W krajach
zamożnych ludzie leniwi kradną wielkie sumy i wy
kręcają się od małych kar; w Sowietach jeśli kradną, to
jakiś drobiazg, a dostają za to 10 lat albo więcej. Tam
działają gangsterzy i bandyci, a w Sowieckim Sojuzie
kradną ludzie uczciwi, którzy za ciężką pracę nie mogą
przeżyć.
Powstaje paradoksalna sytuacja. Inwalidzi otrzy
mywali wolność, lecz woleli pozostać w łagrze, więc
trzeba było ich przemocą wyrzucać z obozu. W naszym
łagrze jednego wyniesiono na noszach i precz wyrzu
cono za bramę - na pełną swobodę. Sam byłem świad
kiem, jak pewnego miłośnika łagru dwóch wlekło pod
ręce za wrota, trzeci ciągnął z przodu, czwarty pchał
z tyłu, piąty nakładał mu czapkę (a inwalida strząsał ją
z głowy), szósty szedł na przedzie z dokumentami. Tak
się odbywał pochód ku wolności...
Pewien młody lekarz z sowieckiej szkoły, Białorusin,
opowiadał mi, że dostał wyrok na 10 lat i został wysła
264
ny do ałtajskiego okręgu. Pracował tam bez konwoju.
Rano wychodził do chorych, wieczorem zaś musiał
wrócić do łagru. Okręg ałtajski jest bogaty i ma łagod
ny klimat, więc doktorowi powodziło się nieźle. Ale
po czterech latach wezwano go na powtórne śledztwo
w tej samej sprawie, i otrzymał nowy wyrok - 25 lat.
W więzieniu i łagrach nasłuchałem się wielu po
dobnych, niezmiernie ciekawych historii. Rok 1952
doprowadza nas do rozpaczy. Nie spełnia ani jednej so
wieckiej obiecanki. Chciało się kląć go, jak Hiob ze Sta
rego Testamentu, który po stracie wszystkiego co miał
- majątku, zdrowia, rodziny - przeklinał dzień, kiedy
się począł. Myśmy też wszystko utracili. Nic dziwnego,
że i my chcieliśmy złorzeczyć:
- Oby ten rok przeklęty wymazano ze wszystkich
kalendarzy, żeby nikt go dobrze nie wspominał, a ci co
byli przyczyną naszej krzywdy, żeby sami trafili na na
sze miejsce!
Chociaż nie! Lepiej prosić słowami Nowego Testa
mentu:
- Niech oświeci Bóg narody wolnego świata, żeby
poznały i wzięły sobie głęboko do serca prawdę o bez
bożnikach i ich przeklętym raju. Niech Bóg pokarze
naszych oprawców, co nas bez powodu dręczyli, a i to
dla ich nawrócenia. Żeby mogli zrozumieć, że i oni są
ludźmi obdarzonymi nieśmiertelną duszą.
W tym czasie w obozie jeszcze bardziej zaostrzo
no terror. Dawniej dawano w baraku gazetę (wiadomo
- sowiecką); każdy mógł ją czytać. Teraz tylko jeden
mógł głośno czytać wszystkim. Pozostali mieli słuchać
i milczeć. Dyskusji zabroniono, a brygadzista odpo
265
wiadał za porządek. Ale i w tym zwęszono niebezpie
czeństwo i wkrótce wprowadzono zakaz publicznego
czytania. Okazało się bowiem, że niektórzy słuchacze
śmiali się nie wtedy, kiedy trzeba i robili nieodpowied
nie miny. Pozwolono więc na czytanie pojedynczo,
prywatnie, bez omawiania artykułów. Z czasem w ogó
le nie dostarczano gazety i problem się rozwiązał. D o
piero po śmierci Stalina gazetę mógł czytać, kto chciał
i jak chciał.
Pewnego dnia, niespodziewanie, kierownictwo ze
zwoliło więźniom na pisanie podań, protestów, zapy
tań, próśb. Wolno było pisać do prokuratora powiatu,
okręgu, prokuratora generalnego, ba, nawet do naj
wyższego Sowietu!
Więźniowie więc piszą i piszą. O powtórne roz
patrzenie sprawy, o ponowny sąd, o amnestię itd. Ja
też napisałem trzy oświadczenia do Moskwy. Korzyść
z pisania była tylko taka, że przynosiło więźniom ulgę,
a do serc wstępowała nadzieja zmiany na lepsze. Była to
też okazja, by porozmawiać o swojej sprawie z innymi,
wyżalić się, opowiedzieć o krzywdzie. Człowiek czekał
na odpowiedź, złościł się lub modlił, jednym słowem,
żył! Trzeba doprawdy podziwiać łaskawość władz, bo
przez dwa lata na siedmiuset ludzi z obozu 07 pięciu
czy sześciu otrzymało odpowiedzi na swoje pisma. W i
działem je na własne oczy i czytałem co następuje:
- Pismo wasze wciągnięto do rejestru pod num e
rem... dnia... miesiąca... i roku...
A to inna odpowiedź:
- Skargę odesłaliśmy do ponownego rozpatrzenia
do prokuratora waszego okręgu dnia... miesiąca...
266
Ach! Jaki powstał wtedy ruch w łagrze. Bo uszczęśli
wiony więzień pokazywał na prawo i lewo swój ważny
dokument. Wszyscy go czytali, omawiali, i pisali jesz
cze, i jeszcze... Zdarzyły się też dwa, czy trzy przypad
ki ponownego śledztwa. Sam, co prawda, odpowiedzi
nie dostałem, ale przez długi czas spodziewałem się jej.
Myślę, że nasze pisma nie odbywały dłuższej drogi niż
do kancelaryjnego kosza, bo nie otrzymaliśmy żadne
go na nie pokwitowania. A gdyby nawet i doszły do
najwyższego Sowietu, to kto byłby w stanie przeczytać
skargi dziesiątków milionów skazańców, rozpatrzyć je
i rozstrzygnąć? Stalin przecież drobiazgami się nie in
teresował. Szwernik nie mógł się wybić ze snu, a Wo-
roszyłow na ogół o niczym nie wiedział, i niczego nie
był ciekawy, podpisywał tylko to, co mu rozumniejsi
podsuwali do podpisu, dopóki sam nie wpadł.
267
gierne szyderstwa. Był niepiśmienny, więc ja pisałem
skargę do generalnego prokuratora, i ja jeden wiedzia
łem o jego krzywdzie. A było to tak...
268
„Dawaj, dawaj!”. Na te wołanie Podgórski nie reagował,
ani drgnął, ot jakby wrona krakała. Mój Ignac umiał
się do mnie dopasować - często pomagał mi w robo
cie, sprytnie zwalniał tempo i czekał na m nie albo po
wstrzymywał w pośpiechu. Brygadzista nie krzyczał na
Podgórskiego, bo w żaden sposób nie mógł go przyła
pać na bumelowaniu, spoglądał więc tylko na nas spod
oka. Ignacy był mocny i duchem, i ciałem. M ożna go
porównać do cierpliwego Hioba, bo stracił wszystko:
córkę i zięcia oraz trzech synów wysłano do łagrów,
czwarty syn zginął w partyzantce, a żona z najmłodszą
córką pracowała w kołchozie. Wzorowo prowadzone
gospodarstwo poszło na zmarnowanie, a sam Ignacy
z powodu syna-partyzanta został aresztowany. Powie
dzieli m u podczas śledztwa:
- Przyznaj się, żeś wiedział, gdzie jest twój młodszy
syn.
- Nic nie wiedziałem.
- Przecież przychodził do ciebie z lasu od par
tyzantów, od tych „krajowych”.
- Wcale nie przychodził.
- Mamy świadków, co widzieli.
- Nie możecie ich mieć, bo on nie przychodził.
Śledczy przywołał sąsiada - stukacza, który oskar
żał Podgórskiego, po czym dopytuje go:
- Znasz Podgórskiego?
- Znam.
- Co wiesz o jego synu?
- Wiem, że należał do krajowej partyzantki, przy
chodził z lasu do ojca. Sam widziałem.
Wtedy sędzia mówi do Podgórskiego:
269
- A ty znasz świadka?
- Nie znam go.
- Jak to nie znasz? A dlaczego on ciebie zna?
- Ja jestem takim gospodarzem, że m nie zna cały
powiat, ale ja całego powiatu nie mogę znać. A ten łże,
bo syn do mnie nie przychodził.
- Do karceru!
Dali Ignacemu osiem dni chłodnego karceru. Był
tylko w bieliźnie, a w karcerze jedynie „parasza”. Pod
górski opowiadał potem:
- Cały czas chodziłem po celce, tupiąc nogami.
Przysiadłem na „paraszy”, zdrzemnąłem się z dziesięć
minut, ale dłużej się nie dało, bo sterczały z przykrywy
dwa uszka i rączka. Przeszkadzały. Wtedy opierałem się
o ścianę, postałem, i znów chodziłem, tupałem i m od
liłem się. I tak wytrwałem te osiem dni. Gdy mnie wy
puścili do wspólnej celi, współwięźniowie radzili:
- Podpisz, bo inaczej zginiesz. Nikt nie wytrzymał
drugiej tury karceru.
Ale Ignac uparł się - i wytrzymał kolejnych osiem
dni. Wierzyć się nie chce, że mógł je przeżyć, bo miał
chorą nogę, na którą kulał i silną przepuklinę, ale poza
tym był mocny. Przekonałem się, że prosty człowiek
potrafi przetrwać dużo więcej niż ludzie przywykli do
wygody i ciepła, którzy w życiu nie doświadczyli ani
głodu, ani chłodu. Ale jego w większej mierze podtrzy
mywały silna wiara i modlitwa, która daje człowiekowi
pomoc Bożą.
Na rozprawie innych świadków nie było, więc Pod
górskiemu winy nie udowodnili. Mimo to dostał 10 lat.
A szpicel zarobił lat 15.
270
Ignac mimo wszystkich przeżyć nie załamał się.
Nigdy nie narzekał, był pogodny i zrównoważony,
modlił się całą duszą. Nie poddawał się i nie obawiał
prowokatorów. Żył pełnią wiary i nadziei. Nasza przy
jaźń nie trwała długo, ale za to była m ocna i szczera.
Nie krępował się krytykować i sprzeczać, ale nigdy
nie pokłóciliśmy się na serio. Mam nadzieję, że Pod
górski odsiedział swoją „10” i wrócił do domu. Tylko
gdzie? Trzej synowie siedzieli w łagrach. Pisała o tym
Ignacemu żona, bo pomiędzy łagrami nie m ożna było
utrzymywać korespondencji. A z takim charakterem,
jak u Podgórskiego, łatwiej było przetrwać więzienie
i łagry niż pracę w kołchozie. Do kołchozu bardziej
nadawał się Kostek Kosacz, dusza pańszczyźniana, niż
Ignacy Podgórski. Kosacz dostosuje się i będzie ho
dował świnie w kołchozie, choć nie dostanie odznaki
„Podwójnego Gieroja”. Tacy Kosacze pójdą wytartą
ścieżką swoich przodków, co przetrwali pańszczyznę,
panów i rózgi, doczekają się nowej epoki i wolności.
Ale co się stanie z niezależnymi charakterami jak Pod
górski? Prawda, że Podgórski umiał kryć się ze swymi
myślami, potrafił się zżyć ze m ną i brygadzistą, bo na
uczył się „chytrości wężowej”. Samą „gołębią prostotą”
nie da się tutaj przeżyć.
C Z Ę Ś Ć T R Z E C IA
BLIŻEJ W OLNOŚCI
KOMISÓWKA
Każdy cierpi po swojemu...
275
robotach jego wrzask: „Dawaj, dawaj!” rozlega się po
całym polu. Wychodzi z siebie, żeby tylko jego brygada
zajęła lepsze miejsce, ale wszystko na próżno. Swoim
krzykiem rozstraja nam tylko nerwy, a brygada za
miast zajmować pierwsze miejsce, ciągnie się na sza
rym końcu.
Rano, po cieniutkim śniadaniu, krzątamy się w ba
raku do czasu zbiórki na pracę i zaraz spieszymy na od
ległe pole do kopania kartofli. Obrodziły w tym roku
bardzo dobrze i my - niezdarne dziady - będziemy je
zbierać. Brygadziści gonią zawzięcie, a i sami stara
my się dobrze pracować, bo obiecali płacić. Mimo to
naczalstwo krytykuje, że idzie nam wolno i kopiemy
niedokładnie. Oni prawdziwi demokraci w lśniących
mundurach, odkarmieni i różowi, a my kapitaliści -
umorusani błotem, czołgamy się na kolanach i w żaden
sposób nie możemy dogodzić nowym panom.
Choć w Sojuzie Sowieckim mówi się o pełnej m e
chanizacji, to jednak zmechanizowano tylko nasze ręce
i krótkie kopaczki. Musimy więc pełznąć przy samej
ziemi, a gdy przejdzie deszczyk, taplamy się w błocie
jak, nie przymierzając, żaby. Jeden idzie przodem i pod
kopuje krzaki łopatą, inni posuwają się za nim, wybie
rając kartofle kopaczkami i wrzucając je do drewnia
nych skrzynek. Skrzynki nie mają uchwytów, toteż gdy
napełnię swoją ziemniakami, jest dla mnie stanowczo
za ciężka. Aby wysypać kartofle na stertę, każdy niesie
skrzynkę przed sobą, w bardzo niewygodnej pozycji,
bo we dwóch nie da się jej uchwycić. Każda grupa za
pisuje ilość przyniesionych skrzynek. Inna ekipa ładuje
kartofle na wozy i zwozi końmi z pola. Czyż nie tak ko-
276
pano kartofle pięćdziesiąt i sto lat temu? Bardzo staram
się nadążyć za pozostałymi, nic więc dziwnego, że pod
wieczór jestem zmordowany. Następnego dnia mówię
brygadziście:
- Nie dam rady już tak kopać, na kolanach i zgięty
wpół, a skrzynka nie na moje siły. Nie pociągnę przez
cały dzień. Miałem isjasz, a niedawno przebyłem po
ważną operację na krwawiące hemoroidy. Wyznaczcie
mi inną pracę.
- Idź kopać! Nie mam dla ciebie innej roboty.
- Nie. Nie mogę kopać, sami widzicie.
- To se siądź!
- Dobrze. Siądę.
I siadłem. Złożyłem ręce na kolanach i myślę tak:
„Niech robi, co chce. Nie mogę ustąpić, i nie ustąpię!”.
Ale i brygadzista się uparł. Milczy, jakby nabrał
wody w usta, i patrzy na mnie spode łba. Brygada przy
gląda się nam z ciekawością, nie wiedząc, który z nas
rozumniejszy. Wytrzymujemy tak do południa, wresz
cie on kapituluje. Daje mi łopatę i każe iść na czele,
podkopywać kartofle. Jak raz była wolna, więc nikomu
nie odebrałem lepszej pracy. Przystępuję energicznie
do roboty, a pamiętałem ją ze swoich dziecięcych lat,
więc staram się tak, że do wieczora brygadzista się roz
chmurzył. Nie przeszkodziło mu to jednak przy końcu
miesiąca obciąć mój zarobek. Nie przejmuję się tym
wcale, bylebym mógł zaoszczędzić najmilsze zdrowie.
Kartofle obrodziły, bo tu głęboki czarnoziem. Nie
na darm o mówią, że Syberia mogłaby wykarmić cały
świat. Ale sowiecka gospodarka, to marnowanie czasu
i Bożych darów, jak i cała ta „łagiernotwórcza” robota.
2 77
Przeliczają nas, zbierają w grupy, pędzą piątkami po za
błoconych drogach trzy kilometry, przewożą promem
przez Czunę, potem znów piechotą, znów liczenie,
wytyczanie granic wybiegu z sakramentalnym ostrze
żeniem: „krok w bok...”. A my niedołęgi i ciapy: pro
fesorowie, pedagodzy, księża, inżynierowie, architekci,
lekarze, prawnicy, artyści, urzędnicy, handlowcy itd.
Jesteśmy z różnych krajów i narodów. Czyż od tej za
wodowej pstrokacizny ludzkiej można wymagać, żeby
ich praca była produktywna? Gdyby na nasze miejsce
dać maszyny i postawić zdrowych robotników, choćby
i tych młodych, odpasionych konwojentów, dozorców,
kancelistów, wykonaliby pracę szybciej, bez wysiłku
i z lepszym wynikiem. Ford płacił robotnikom w Ame
ryce po 3,5 dolara za godzinę, a kołchoźnicy dostawali
za dzień pracy kilogram marnego zboża albo i mniej.
To się nazywa „przegonimy Amerykę”!
Wbrew teoriom Marksa i Lenina, żeby każdy pra
cował w swoim zawodzie - to wielcy uczeni taplają się
na kolanach w błocie, kopiąc w niepogodę kartofle,
buraki, marchew, brukiew, choć większość z nich nie
wie, jak się to po sowiecku robi. Albo inżynier musi pi
łować drzewo z analfabetą tunguskim i ten pokrzykuje
na niego, że nie umie piłować. Adwokat czeski, obok
dawnego parobka rumuńskiego, kopie kartofle. Czech
zarabia na miesiąc 8 rubli, Rumun 35. Tatar technik
kieruje budową, a niemiecki architekt miesi glinę z pia
skiem. W Bracku, w 1950 roku, pewien inżynier poka
zywał mi:
- Niech ksiądz spojrzy, jak oni kryją dach. Zlekce
ważyli wszystkie plany i wykonali projekt tak, byleby
278
tylko szybciej przekazać budynek. Za kilka lat trzeba
będzie wszystko robić od nowa.
Pewien Niemiec, który był administratorem wiel
kiego szpitala w Berlinie, gdyśmy wspólnie piłowali
drzewo, powiedział:
- W Niemczech za ten wspaniały kloc modrzewia
syberyjskiego m ożna kupić cztery męskie garnitury,
a my go piłujemy na opał!
A więc, choć z żalem, rżnęliśmy doskonały m ate
riał, bo byliśmy w kleszczach sowieckiego systemu.
W następnym miesiącu nastały przejmujące zimne
dni i deszcze, a my kończymy kopanie kartofli, pac
kamy się w oślizgłej ziemi przy marchwi i burakach.
Przed pracą, gdy rozstawiają kołki, wyznaczając teren
roboczy, konwojent ciska komendę:
- Siadaj!
...w błocie. Całe szczęście, że potrafiłem siedzieć
w kucki, po chińsku. Nadchodzi wilgotna aura, po
tem się schładza. Szron pokrywa pole, które w świetle
wygląda jakby narzucono na nie puszysty, lśniący dy
wan. Pod wpływem słońca szron taje i tylko srebrzyste
krople lśnią w jasnych promieniach, ale gdzieniegdzie
w zagłębieniach gruntu, trawa pozostaje biała. Praco
wać w tych warunkach gołymi rękami - to koszmar.
Wyrywamy właśnie brukiew. W rękawicach wcale nie
jest lepiej, natychmiast nasiąkają wodą. Brukiew siedzi
mocno w ziemi, a cała mechanizacja pracy, to nasze gołe
ręce, żadnych narzędzi, brak nawet zwykłego kołka. Nie
można ani na chwilę odejść za pas straży, żeby poszukać
jakiegoś patyka, a mróz wżera się od razu pod paznok
cie, aż w serce kłuje, a oczy wypełniają łzy. A tu jeszcze:
279
- Dawaj, dawaj!
Na końcu zbiorów czeka nas kapusta, ale wtedy
pada już śnieg. Co prawda, mróz nie jest zbyt mocny
i w południe śnieg taje. Musimy się spieszyć i porząd
nie nacierpieć. Słychać tylko:
- Ach ręce, ręce!...
Taki Jonas Dydelis, Litwin, który pracuje obok
mnie, nie czuje zimna. Skórę na rękach ma tak zgru
białą od ustawicznej pracy gospodarskiej, że zimno jej
nie przeniknie, ale moje pisarskie ręce...
Za drugi miesiąc dostałem już 11 rubli (kilogram
cukru kosztuje w tym czasie 10 rubli, ale jakoś od daw
na go nie przysyłają). Na kolei płacili więcej, a w tartaku
niewiele. W roboczej strefie za: piłowanie, przewózkę
własną samopchajką, dostarczanie wody, oczyszcza
nie ze śniegu, zwożenie kloców (bardzo niebezpieczna
praca!), wywóz nieczystości, rozładowywanie wago
nów, w ogóle za pracę w łagrach u kierowników, w zo
nie roboczej, psiej zonie, zonie konwojentów itd. - nie
płacili wcale. Praca w ogrodzie, przebieranie kartofli
i warzyw, rem ont baraków i inne - bezpłatne.
I to ustawiczne przepędzanie z roboty do roboty.
Gdyśmy się trochę wprawili do jakiejś pracy, i już nam
lepiej wychodziło, szybko goniono nas gdzie indziej,
choć nie skończyliśmy pierwszego zadania. Jaka była
tego przyczyna? „Nikita to wie! (diabli wiedzą!)”.
Za to wszyscy inwalidzi pozostający w baraku za
zdroszczą nam:
- Wy możecie zarobić w polu.
- Możecie się najeść kartofli, marchwi, a my tu
marniejemy.
280
Ale nasz zarobek na polu był mniejszy od jakiejkol
wiek normy. Ktoś musiał na nas niezgorzej zarabiać,
bo nie jedliśmy wtedy obiadu w obozie, chociaż był on
skrupulatnie księgowany. Na obiad piekliśmy kartofle
w polu, ciesząc się z tego, choć i jarskiego przysmaku.
Idąc do domu, odważni inwalidzi pchali do kieszeni
i za pazuchę kartofle, a dobrzy dozorcy w bramie od
bierali je, nie szczędząc wymyślań. Udawało się nieraz
szczęśliwie przemycić ziemniaki do obozu, wtedy go
towano je w niedzielę na letniej kuchni.
Po śmierci Stalina konwojenci przestali faktycznie
strzelać za „krok w bok”, chociaż za każdym razem,
przy bramie, z przyzwyczajenia uprzedzają jak daw
niej: „Strzelamy bez ostrzeżenia”.
Teraz strzelają tylko w powietrze, dla postrachu.
Gdyby Stalin nie zechciał umrzeć, musiałbym już roz
stać się z życiem i to dwukrotnie, bo dwa razy przez nie
uwagę przekroczyłem linię śmierci. Zastrzelono u nas
w ten sposób księdza Barauskasa, starego i głuchego
człowieka - za jeden nieostrożny krok.
Nasi konwojenci lubią rozpalać ognisko. Wywołują
wtedy jednego z nas i wydają polecenie:
- Ej! Chłopie! Przynieś chrustu, rozpal ogień!
Gdy jest zimniej, rozpalają dwa ogniska, z dwóch
stron, ale ciepło naturalnie do nas nie dochodzi, da
jąc tylko jego złudzenie. Tym razem i nam, wyjątkowo,
pozwolono korzystać z ognia. Możemy podchodzić ko
lejno, ogrzać się nieco. Cała brygada zbiega się tylko na
wspólne „fajczenie”. Pewnego razu po obiedzie mamy
już wracać do pracy, a jesienne słońce przygrzewa. Za
patrzyliśmy się w las, podziwiając piękno otaczającej
28l
nas przyrody, i myśląc o jej dobroczynnym wpływie na
naszą psychikę. Westchnąłem z całego serca:
- Ach, jak ja lubię las! Tak bym chciał teraz pocho
dzić po nim.
Koledzy aż się zaśmieli:
- Czego mu się zachciewa ?!
Pracujemy właśnie na skraju boru, a jesienny dzień
jest wyjątkowo ładny. Drzewa stoją ciche, jakby pod-
malowane różnokolorowymi liśćmi. Takie same jak
w latach dziecinnych, gdy biegałem do lasu na grzyby,
jagody czy orzechy... Nad głowami słychać ciągi pta
sie, opuszczające Sybir - to żurawie przelatywały swy
mi kluczami. Odprowadzamy je wzrokiem, wsłuchu
jąc się w ptasie nawoływania i wzdychamy głęboko.
Nieraz dostrzegamy wielkie masy małych, nieznanych
ptasząt. Wszystko co żyło, uciekało od syberyjskich
mrozów w cieplejsze kraje. I tylko my, ludzie obdarze
ni rozumem, musimy tu pozostać, mimo że jest nam
tak źle. Błękit nieba, szarzejąca dal pól, cała przyroda
w zadumie rozkoszuje się ciepłym, jesiennym dniem.
Duszę człowieka, umęczoną nędzą życia, wypełnia
Boży spokój i jakby żywsze odczucie utraconej wol
ności. Las wyrywa się do słońca, cały nastawiony na
jego ciepło. Żaden liść się nie porusza. Drzewa już te
raz nie rosły, chciały tylko przetrwać syberyjską zimę;
leczyły swoje rany, mażąc i klejąc je sokiem i smołą;
gromadziły zapasy na wiosenny przednówek; strąciły
zestarzałe kawałki kory oddały wiatrom niepotrzebne
liście. Zaczynały śpiewać jesienną pieśń i płakać nad
zmarłymi, bo nadchodził listopad ze smutkiem Za
duszek.
282
Jeszcze raz koledzy przypominają moje westchnie
nia i drażnią się ze mną:
- Zachciało m u się do lasu. Ha, ha, ha! Poczekaj
„25”, a potem swobodnie pobiegniesz na lasy...
Milczę, ale serce mi wali jak złapanemu ptakowi. Aż
tu nagle słyszymy głos konwojenta:
- Chłopie, chodź tu!
Idę więc do niego, a ten mówi:
- Przynieś drwa na ognisko.
Przecież on nie mógł słyszeć naszej poprzedniej
rozmowy, bo stał daleko od nas. Tak bardzo się spieszę,
że nawet zapomniałem odwrócić się do swoich towa
rzyszy, by pokazać im język. Zbieram na skraju lasu
chrust, obłamuję uschłe sęki, ściągam opadłe gałęzie
i znoszę po trochu do ognia, żeby mieć więcej okazji
do pochodzenia. Powoli zapuszczałem się coraz głę
biej, tak daleko, jak tylko chciałem, żeby nabrać w pier
si powietrza, a w serce wolności. Mruczę pod nosem,
śpiewam i gwiżdżę. Cóż to za rozkosz! Stało się coś nie
zwykłego. Konwojent jakby zapomniał o mnie. Dotąd
nikogo samego do lasu nie puszczano, w ślad za nim
szedł zawsze „striełek”. A ja schodzę im z oczu, łażę po
krzakach bez żadnej konieczności. Błąkam się po le-
sie, donosząc coś niecoś do ognia, bardziej dla oka niż
z potrzeby. Już wślizguje się dokuczliwa myśl o uciecz
ce, aż muszę zawstydzić samego siebie. A las ciągnął
jak magnes: potężny, władczy dąb, strojna sosna, roz
łożysty modrzew, biała brzoza z naszych pól i przygięta
jarzębina, żyły tu obok siebie, pomieszane, zasłuchane
w swoje tajemne marzenia. Czasem odzywa się niezna
ny ptak i milknie. Tylko dzięcioł, pracowity telegrafista,
283
wystukuje miarowo alfabet Morsea, zdobywając w p o
cie czoła swój kawałek chleba. Trzeba jednak wracać,
a tak się nie chce...
Koledzy kopią kartofle i tylko słychać wołanie:
- Dawaj, dawaj!
Po powrocie, mówię do towarzyszy:
- Jeśli Bóg tak szybko i łaskawie wysłuchał mojej
modlitwy, niczym prośby rozpieszczonego dziecka,
i dozwolił m i - niewolnikowi - pójść do wolnego lasu,
to dał mi jednocześnie widomy znak, że spełni moją
serdeczną modlitwę i wyprowadzi mnie z łagru. Po
zwoli przebywać w lasach wolnych i w wolnym świę
cie.
Teraz już nikt mi nie zaprzecza, tylko każdy zamy
śla się nad własną niedolą.
- Gdzieś się zapodziała, nasza zniewolona wolno
ści... nasza dolo nieszczęsna?...
SNY I WRÓŻBY
Dotąd baba wróżyła, dokąd łba nie nałożyła
285
ale i mnie bierze ciekawość, co mi powiedzą. I życzę
sobie, aby wynik był pomyślny. A wróżbita potrafi m ó
wić i wie, jak pocieszyć w strapieniu.
- Widzisz? Masz tu swoją drogę. Idzie ona prosto,
ale tu napotyka na przeszkodę. Pocierpisz jeszcze ro
czek, a potem wyjdziesz na równy szlak. Patrz! Tu, tu
jest. I kilkakrotnie stuka palcem w dłoń.
Lżej mi się robi na sercu. Odchodzę uspokojony,
a w nocy mam piękny sen. Potem dowiedziałem się,
że mojemu przyjacielowi wróżbita powiedział to samo,
tylko innymi słowami. I nagle, co za przemiana? Czło
wiek, który ma do odsiedzenia jeszcze 22 lata i dotąd
stale chodził skwaszony, osowiały, teraz poweselał
i snuje plany lepszego życia.
Obecni przy wróżeniu biorą wszystko na poważ
nie, nikt się nie ośmieli zaśmiać lub zaprzeczyć. A sam
wróżbita wygląda jakby sprawował jakieś mistyczne ob
rządki. Wszyscy obecni byliby m ocno obrażeni na tego,
kto wyraziłby powątpiewanie, a już najbardziej ten, co
chciał się dowiedzieć czegoś o swoim dalszym losie. Sie
dzi przed chiromantą jak chory przed lekarzem, i czeka
na wyrok życia lub śmierci. Ale wygląda ratunku.
Niektórzy boją się, że we wróżbach czart macza
pazury, i że to grzech wróżyć; ale wróżbita gotów za
raz przysiąc, że nie ma nic wspólnego z diabłem, że go
nie przywołuje i nigdy nie widział. Na potwierdzenie
prawdziwości swoich słów może się przy was przeżeg
nać i ucałować krzyż. Po transie wraca do normalnego
życia i o swoich przepowiedniach nie lubi mówić.
- Nic nie wiem. Jestem zwyczajnym człowiekiem.
Zdawało się, że w tamtym momencie miał kontakt
286
z innym światem. Teraz kontakt został zerwany, a on
sam przestał być pośrednikiem w przekazywaniu wie
ści o przyszłych losach.
Jeden z naszych księży „czyta” z dłoni. I choć nie
mówi o przyszłości, zawsze m a pełno klientów. Na pod
stawie układu linii papilarnych na dłoni mówi o cha
rakterze, uzdolnieniach, o dobrej lub złej doli ludzi. Po
tem wyjaśnia, czego można się spodziewać przy takim
usposobieniu, czego się trzymać, a na co uważać i cze
go wystrzegać. Zdarzało się, że klient czerwienił się
i chciał uciec od tego „jasnowidza”, tak był skonsterno
wany lub zawstydzony. A on zarówno do znajomych,
jak i obcych, mówi pewnie i spokojnie, nie wypytuje,
nie zagląda w oczy, nie gniewa się. Mówi jakby z książ
ki czytał, a tak trafnie, że ze wszystkich stron wycią
gają do niego ręce... Nie było przypadku, żeby ktoś
zaprzeczył słowom chiromanty. Za seans „jasnowidz”,
jak go nazywali, nic nie bierze. Ludzie nie odchodzą
od niego zatrwożeni, rozradowani, ale zamyśleni. Być
może właśnie dzięki niemu zrozumieli, że życie to nie
zabawka, przypadek czy jakiś „geszeft”, tylko bardzo
poważna sprawa. Ksiądz ten jednak nie zadaje żad
nych specjalnych pytań religijnych i nie pobudza do
zwierzeń. Ma też dziwne szczęście, a może wynika to
z jego charakteru, że dla niego wszyscy są równi jako
bliźni, i nigdy nie miał wrogów. Każdy idzie do niego
jak do brata.
Gdy „jasnowidz” patrzy na moją dłoń, kręci tylko
łysą głową i nie może powiedzieć niczego pewnego.
- U księdza linie rwą się, linia życia i losu bardzo
niejasna. Dla m nie ręka księdza jest zagadką.
287
Psycholog ten miał głęboką intuicyjną wiedzę
0 ludzkiej duszy. Trafiał w sedno i rozwiązywał spląta
ne życiowe węzły, gdy ktoś szukał u niego rady, a takich
w łagrze było niemało. Urzekał swym serdecznym sło
wem całe gromady, choć sam w życiu prywatnym był
bardzo niezaradny, za to niezwykle cierpliwy w wysłu
chiwaniu ludzkich zwierzeń.
A jak ze snami?
- Słuchajcie koledzy, jaki miałem sen!
W ten sposób często inwalidzi rozpoczynają swój
dzień. Trzeba wtedy uważnie słuchać opowiadania,
choć w nim nie ma nic ciekawego, a dziad co rusz plą
cze się, powtarza, zapomina. Ale nie można mu prze
szkadzać lub, nie daj Boże, śmiać się, bo taki biedak
może ci się rozpłakać. I trzeba mu tłumaczyć jego sen,
naturalnie na dobre. Na drugi raz on posłucha ciebie
1 wytłumaczy twój sen. Wtedy zrozumiesz, ileś zyskał
przez dobre słowo.
Bywają nieraz sny, jak to się mówi „wieszczące”, któ
re w krótkim czasie dokładnie się sprawdzają. Jednemu
m emu przyjacielowi z łagru cztery razy pod rząd zja
wiała się we śnie jego m łoda żona, która zginęła w ka
tastrofie kolejowej. Powtarzała mu stale:
- Jestem do ciebie przysłana, żeby ci powiedzieć...
I za każdym razem przynosiła mu wiadomości bar
dzo dla niego ważne.
A teraz posłuchajcie mego snu i zechciejcie mi go
wytłumaczyć.
Gdy w łagrze 07 przeżywaliśmy bardzo ciężki okres,
śniło mi się, że na dziedzińcu stoi wysoki krzyż z figu
rą Chrystusa. Jestem pod krzyżem z grupą sześciu czy
288
siedmiu przyjaciół. Podnosimy głowy i m odlimy się,
patrząc na krzyż. Nagle figura Chrystusa ożyła, a my
śmy się przerazili. Wtedy ujrzałem między nam i jakie
goś człowieka, w średnim wieku, wysokiego i chuderla-
wego. Ma na sobie elegancki kawowy garnitur. Stoi bez
czapki. Twarz matowa, gładko wygolona, włosy czarne,
kędzierzawe. Z włosów, ledwie widoczne, sterczą małe
różki. Od razu zrozumiałem - to zły duch. Krzykną
łem więc na cały głos:
- Jak śmiesz wchodzić między ludzi, których C hry
stus odkupił swoją krwią?
Szatan drgnął, ale milczy. Wtedy widzę, że w jego
oczach czai się przeraźliwy smutek. Zaczynam na nie
go napierać, zaciskam pięści i zamierzam się na niego.
Wtedy cofa się i uważnie m nie obserwuje, żebym go
nie uderzył. Koledzy machają na m nie rękami i wołają
spod krzyża:
- Zostaw go, zostaw!
Jestem oburzony, że mi nie pomagają, i że muszę
walczyć sam. W ten sposób zagnałem tego potępieńca
na sam kraniec obozu. Tam diabeł złapał nową miotłę
i położył ją w poprzek na ścieżce przede mną. „Ach,
tak? - zrozumiałem. - Daje mi znak, że za tę linię wię
cej już nie przejdzie. Zatrzymuję się więc i...”, obudzi
łem się. Na jawie długo jeszcze przeżywałem swój sen,
powtarzałem go sobie, żeby nie zapomnieć i zaraz rano
opowiadam kolegom. Snu słucha spora gromadka
więźniów. Mówią:
- Dziwny sen.
- Ciekawy.
- Charakterystyczny...
289
Ale nikt nie próbuje nawet wytłumaczyć mi, co ten
sen może znaczyć, choć na to czekam. Niektórzy m ó
wią tylko:
- Sen sam przez się jest jasny. Nie ma co go tłum a
czyć...
Człowiek w ważnych okolicznościach życia i we
śnie przeżywa swoje sprawy, dlatego sen bywa wenty
lem naszych emocji. Ale zdarzają się też sny niezwykłe,
jakby prorocze. Posłuchajcie drugiego:
Było to w Wielkim Poście 1953 roku. Śniło mi się,
że odprawiam Mszę świętą w łacińskim obrządku
w wielkim kościele. Kościół jest przepełniony. Ołtarz
stoi wysoko, tak, że mogłem widzieć wszystkich obec
nych. Prezbiterium wielkie, ale puste. Tylko po bokach
siedzą w ławkach moi koledzy - księża. Jestem już na
wolności. Po Mszy świętej, jak zwykle, biorę z ołtarza
kielich i kieruję się do zakrystii. Księża mówią do mnie,
tak żebym tylko ja słyszał:
- Dlaczego odprawiałeś Mszę wielkanocną, kiedy
już dwa tygodnie po Wielkanocy?
Zatrzymałem się przed drzwiami zakrystii, myśląc
o tym, co mi powiedzieli. Nagle poczułem w sercu
przypływ tak ogromnej radości, że wracam do ołtarza,
wchodzę na trzy stopnie, odwracam się do ludu i głoś
no intonuję na melodię wielkanocną:
- Ite, m is s a e st! A lle lu ja , a lle lu ja !
I wtedy, z tej wielkiej radości, obudziłem się. Kole
dzy tak mi wyjaśnili mój sen:
- Sprawa jasna. Wypuszczą cię dwa tygodnie po
świętach wielkanocnych, to znaczy za cztery tygodnie.
No, no!
290
Tak mówili, ale nikt nie spodziewał się wolności.
Choć Stalin już nie żył, to jego totalitarny system wciąż
trzymał się m ocno i działał siłą rozpędu. Przeszła więc
Wielkanoc roku 1953, beznadziejna i ciężka, tak samo
i Wielkanoc 1954 roku - trochę lepsza, ale też bez bły
sku nadziei. Aż wreszcie na Wielkanoc w 1955 roku
zostałem przeznaczony na wolność! Zaraz po świętach
odchodził na wolność wielki „etap”, do którego powi
nienem należeć. Nie wiem dlaczego pom inięto mnie
i nie trafiłem do swojej grupy. Byliśmy wtedy zebrani
w obozie w Poćmie, w okręgu riazańskim. Zacząłem
już obawiać się jakiejś niespodzianki, żeby m nie znów
nie wysłali, jak czasami bywało, z powrotem na Sybir.
Aż nareszcie pod koniec kwietnia wpisali m nie na inną
listę na „etap” i powieźli przez Moskwę ku wolności.
Wyjeżdżaliśmy w niedzielę, właśnie dwa tygodnie po
Wielkanocy. Wyglądało na to, że mnie przetrzymano
specjalnie, aby spełnił się mój dawny sen. Na pamiątkę
owego snu, tej niedzieli rano, mając możność odpra
wienia Mszy świętej w tajemnicy, z wielkiej radości za
kończyłem ją słowami:
- I te m i s s a e st! A lle lu ja , a lle lu ja !
I wtedy przez Moskwę, bez zatrzymania, wywiezio
no nas za granicę.
291
w 1913 roku. Zdaje się, że to tak niedawno było, a to
już pół wieku minęło. Wtedy śniło mi się, że w naszym
baraku w łagrze 07, zwaliła się ściana. Nie wyrządzając
nikomu szkody, wywróciła się na dwór, i to naprzeciw
ko mego legowiska. Wyrwa była tak duża, żeśmy przez
nią wychodzili z baraku na dwór. Cały łagier przybiegł
oglądać tę niezwykłą katastrofę. Taki był sen, a co było
na jawie?
Tego samego ranka, leżałem jeszcze na narach,
a potem tak niezdarnie się obróciłem na pościeli, że
zsunąłem się z górnych nar i chlapnąłem na podłogę.
Takie wypadki często kończyły się w obozie kalectwem,
a nawet śmiercią. Moje nary były bardzo wysokie. Wy
padła deska z brzegu, a z nią i ja. Dzięki Bożej opiece
nie odniosłem jednak poważniejszych obrażeń.
W ten sam dzień rano ogłoszono w obozie „etap”
na 60 ludzi. Należę do niego i ja. Jest to „etap” karny.
Dlatego cały łagier odprowadza nas z wielką cieka
wością i współczuciem. Wszyscy zbiegli się do bramy.
Dziwią się, pokazują palcami, machają rękami jak małe
dzieci, a my starzy inwalidzi jak bohaterowie idziemy
na spotkanie nowej, nieznanej doli. Przypomniał mi
się wtedy mój sen, który tak dokładnie spełnił się dw u
krotnie tego samego dnia. Ten „etap” był zupełną nie
spodzianką.
MOI TOWARZYSZE I PRZYJACIELE
Przy pełnej misce towarzysz, i w biedzie towarzysz,
gdy piwa nawarzysz
293
dozwolone, łączności z zagranicą żadnej, a w Sojuzie
wszystko z pieczęcią kontroli i strachu. Urzędowe wia
domości natomiast nie odpowiadały prawdzie.
W śród wielu różnych spotkań, jedno było rzeczy
wiście szczególne...
Pewnego razu w 013 widzę między „etapowcami”
znajomego człowieka z bródką. Witamy się:
- Gdzie żeśmy się spotkali? Ja pana skądś znam.
- I ja pana. Wiem, że mówię z duchownym.
Dobrze. Siadamy więc i wyliczamy, kiedy i w jakich
obozach byliśmy. Dokładnie przypominamy swoje
dzieje i przekonujemy się, żeśmy się... nigdzie dotąd
nie spotkali. Gapie przysłuchują się nam z uwagą i za
czynają się podśmiewać.
- Co to może być?
Wobec tego spotykamy się po raz drugi. Spokojnie
wymieniamy odsiadki, łagry, migracje, daty przybycia
i „etapów”.
- Przecież nie mogliśmy się aż tak pomylić, żeby
niespodziewanie, bez powodu, jeden drugiego przypo
mniał sobie, jeśli go nigdy nie widział?
Ale po dokładnym „śledztwie” okazało się, że nie
mogliśmy się dotąd nigdzie spotkać. Chyba, że na ja
kimś innym świecie? Nie, w reinkarnację nie wierzy
liśmy. A może we śnie? To znów zabobony albo czary.
Wstyd nam, tym bardziej że ciekawscy znów biorą nas
na języki. Cały łagier z nas kpi. Nic dziwnego, że roz
stajemy się z miłą „bródką” i „rozznajamiamy” na za
wsze, a potem unikamy spotkań.
Najserdeczniejsza przyjaźń łączyła mnie z Grekiem,
Andrzejem Fioratosem. Byliśmy w jednym wieku.
294
Pierwszy raz spotkaliśmy się w Tajszecie w 1949 roku.
Fioratos odważny, bez obawy spał pod narami, ja zaś
nie mogłem się do tego zmusić, bo strasznie boję się
myszy. Starałem się „wmeldować” do różnych kątów,
byleby tylko nie wylądować pod narami, a jednak,
mimo wszelkich zabiegów i na to mi przyszło. Wówczas
na narach spali ci, co wywalczyli sobie na nich miejsce.
Po dwóch słowach poznaliśmy się z Grekiem, w kilka
dni przystaliśmy do siebie, a w parę tygodni pojawiła
się między nami głęboka i serdeczna przyjaźń. Szczęś
liwie spotkaliśmy się w czterech obozach i za każdym
razem nasza przyjaźń jeszcze się umacniała. Sam Bóg
kierował naszymi krokami.
Fioratos był człowiekiem obytym w świecie. Urodził
się na wyspie Kefalonii. Od 12 do 17 roku życia miesz
kał z rodzicami w carskiej Rosji. Stąd wyemigrował do
Kanady, gdzie pracował i kształcił się. Pracując w Ka
nadzie, Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej,
Chinach i M andżurii dorobił się całkiem pokaźnego
majątku. Wiele firm powierzało mu budowę młynów,
elewatorów i domów - w Szanghaju, Dajrenie, Harbi
nie i innych miejscach w Chinach. W Dajrenie zasta
ła go wojna, a w 1945 roku wkroczyli tam bolszewicy.
Fioratos zaufał ich władzom. Myślał, że z Sowietami
można tak samo prowadzić interesy, jak ze wszystki
mi na świecie. Znał dobrze rynek chiński, angielski
i rosyjski, toteż z łatwością zdobywał zaopatrzenie dla
bolszewickiej armii. Z wdzięczności za to, władze so
wieckie, opuszczając Mandżurię w 1946 roku, zabrały
ze sobą Fioratosa. Majątek mu zmarnowali, a jego sa
mego wsadzili do więzienia na Syberii. Śledztwo i sąd
295
odbyły się według sowieckich zwyczajów i dostał wy
rok „25”, „za szpiegostwo na rzecz Angłii i współpracę
z zagraniczną burżuazją”. Fioratos nie mieszkał w Rosji
od roku 1907, polityką się nie zajmował, a z Sowietami
nie miał nic do czynienia, był obcym obywatelem - na
tym polegała jego wina.
Fioratos, osadzony w łagrach na wymarcie, po
zostaje w straszliwej niewoli spokojnym, cierpliwym
i opanowanym filozofem. Nigdy nie stawia bezprzed
miotowego pytania: „Za co?” Niedolę znosi tak prosto
i naturalnie jak ongiś Sokrates. Na wolności opływał
w dostatek i nie był tak zahartowany w trudach życia j ak
ja. Głód i zimno m ocno mu doskwierają, jednak Grek
nie narzeka. Humorem i optymizmem podtrzymuje
na duchu innych nieszczęśników. Ja jeden tylko wiem
0 tragicznych dziejach Fioratosa. Trzyma go i dodaje sił
prosta, szczera i głęboka wiara w Boga. Z tej krynicy
czerpie spokój i pokorę wobec Bożej opatrzności. Za
chował tę wiarę przez długie lata pomyślności, a potem
przez smutny czas niewoli, choroby i groźby śmierci.
Gdy ten grecki filozof zaczyna mówić, po prostu
nie można się oderwać od jego opowieści. I oto, w naj
cięższym dla mnie okresie, kiedy wszyscy upadają na
duchu, i władze mojej duszy słabną, Andrzej, choć sam
zagrożony niemocą, potrafi mnie podtrzymać, a nawet
pobudzić do śmiechu i zabawić. Jego attycki hum or
1 szczera przyjaźń działają jak najlepsze lekarstwo. Ra
tują od tęsknoty, smutku i rozpaczy. Nigdy nie zapo
mnę tego wspaniałego człowieka. Wierzę mocno, że
spotkamy się w szczęśliwej wieczności i tam już, dzięki
łasce Bożej, nikt nas nie rozdzieli. Bo tu już go żywe
296
go chyba nie zobaczę. Biedak poważnie podupadł na
zdrowiu. Gorzką naszą dolę dzielimy na dwie równe
części, i tak przepołowiona, jest łatwiejsza do znie
sienia. I my, zupełni inwalidzi, wygłodniali jak przy
stało w Sowieckim Sojuzie, a tym bardziej w łagrach
(nie w pokazowych, a zwykłych), cierpiąc na dystrofię
i ogólne wyczerpanie, śmiejemy się jak mali chłopcy,
żartujemy z siebie nawzajem, a nieraz i sprzeczamy się.
Kpimy ze wspólnych wrogów, dzielimy się ostatnimi
okruszynami, żyjemy jak rodzeni bracia.
Na początku zimy przeprowadziłem gruntowny re
m ont jego podartej odzieży. Przez to zyskałem sławę
wspaniałego krawca - amatora. W ostatnim czasie nie
było między nami żadnych tajemnic, znamy wzajem
nie wszystkie poruszenia duszy, wszelkie jej wahania.
Dajemy sobie słowo, że gdy odzyskamy wolność, bę
dziemy szukać jeden drugiego. Snujemy plany przy
szłego życia, z myślą o sobie i przyjacielu.
I tak rozstaliśmy się i już więcej o sobie nie słysze
liśmy...
„Och, mój drogi Andrzeju! Gdzie jesteś teraz? Jak
bardzo ci współczuję, miły Bracie, prawdziwy Przyja
cielu w niedoli!”
Pewnie już nie żyje mój serdeczny kompan, An
drzej. Gdyby ktoś wiedział cokolwiek o nim, błagam,
na miłość Boga, o przesłanie wiadomości!
Inny mój przyjaciel, Białorusin, to Józef Groch,
spod Grodna. Z nim przeżywam lepszy okres, bo
otrzymujemy już paczki i złączyliśmy się na wspólny
kociołek. Gotujemy razem kaszę na letniej kuchni.
Prowadzimy gospodarkę planową. Moje krupy, jego
297
słonina i na odwrót. Pałaszujemy z wielką uwagą, aby
nie „przymulić” sobie dodatkowo skwarki należącej do
drugiego. Na kucharza wybija się Groch, a ja staram
się o opał. Do kuchni cisnęli się inwalidzi - kułaki, zaś
„dyrektor” nie dawał dostępu do pieca takiemu bosa
kowi, co się pchał bez swojego opału. Ale jak zdobyć
opał? Trzeba było przechytrzyć strażników i przemycić
go z roboczej zony, tylko że łatwiej było przenieść za
pazuchą rozżarzone węgle niż przejść z drewnem przez
bramę; albo kupić czy wymienić coś innego, lub do
stać drwa kantem... albo skraść. Zdobyte drewno trze
ba było sprytnie przechować do niedzieli, bo kuchnia
„pracowała” tylko w dni wychodne. Jak to zrobić? To
nowe zagadnienie, bo przecież wszędzie pełno ludzi.
Bieda jednak w sowieckim łagrze nauczyła nas takiej
mądrości, jakiej nie miałby i Salomon. A gdy już nam
się wszystko udało i Groch przecisnął się przez szcze
linę w ludzkiej ciżbie, wtedy skupiamy całą uwagę na
doglądaniu, żeby się kaszka nie przypaliła, żeby jej nie
zepchnęli z ognia, i nie wywrócili.
- Gotowe! Dziękować Bogu.
- Ależ gorąca! Czekaj, dmuchaj, mieszaj...
Nie mogę się doczekać, bo apetyt za gardło łapie, śli
na cieknie i aż słabo się robi. O nie! Nigdzie na świecie
żadna kasza, choćby w nią kładli selery, pory, kalafiory,
nie dorówna naszej łagiernej! A my najadamy się nią na
cały tydzień. Wtedy dopiero zrozumiałem, co to znaczy
kaszę krasić. Gdy nieraz jeszcze udało nam się zdobyć
trochę cebuli, czosnku lub pieprzu, to wtedy kasza god
na była książęcego stołu. Za każdym razem obiecujemy
sobie, że gdy wyjdziemy na wolność, włożymy do kaszy
298
łyżkę masła, łyżkę śmietany i kurzą łapkę. Ale dotąd
nic o sobie nie wiemy. A ja już nigdy, gdziekolwiek by
łem, czy to w Warszawie, Rzymie, Paryżu, Londynie
czy Nowym Jorku, nie jadłem tak smacznej kaszy jak ta
w obozie. Mówcie sobie, co chcecie...
Na nieszczęście często bywały także „chude dni”,
kiedy brakowało nam to tego, to owego, a nieraz
i wszystkiego. Chwalimy też kaszę z cukrem, ale by się
udała trzeba było włożyć obydwie nasze porcje do jed
nej kaszy. Gdy zapasy się kończyły, kasza była zupełnie
biedna. Resztki krup gotujemy ze słoną rybką, a potem
ledwie możemy to zjeść, zaprawione gorzkimi łzami.
Ale w łagrze niczego się nie wyrzuca, podobnie zresztą
jak w całym Sojuzie. Och, gdyby Amerykanie musieli
pojeść trochę łagiernej kaszki, nauczyliby się szanować
dary Boże, a im zbytek odbiera rozum jak w Sowietach
nędza.
Z Grochem łączyła nas też pobożność, wszak „czym
dla ciała kasza, tym dla duszy modlitwa”. Lubimy się
modlić do naszego patrona świętego Józefa, i odprawia
my do niego mnóstwo nowenn, z następującą intencją:
- Oby Bóg obdarzył nas zdrowiem i wolnością dla
większej chwały swojej.
Dołączają do nas i inni więźniowie. W sprzyjają
cych okolicznościach, w dni świąteczne mogę po kry
jomu odprawić Mszę świętą, wyspowiadać swych peni
tentów. Po śmierci Stalina jest to łatwiejsze, bo zelżało
prześladowanie religii.
Pewnego dnia, niespodziewanie, zabierają mojego
Grocha. Na szczęście przebywa w sąsiednim, filialnym
łagrze, dokąd nasi robotnicy chodzą na pracę. Mogę
299
więc przez nich przesyłać mu pozdrowienia i wiado
mości o sobie. A on mi się odwzajemnia tym samym.
Ale w Wielkim Poście Grocha dopadło takie przygnę
bienie, że złożył Bogu dziwny ślub:
- Spraw, o Boże, abym choć przez karcer, ale wrócił
do swego kolegi.
Groch pragnął bardzo spotkać mnie przed Wiel
kanocą, żeby odbyć spowiedź i przyjąć Wielkanocną
Komunię świętą. I Bóg go wysłuchał. Jacyś stukacze
nagadali, że Groch planuje ucieczkę z obozu. Posadzili
go od razu na 5 dni do karceru, a potem przenieśli
do naszego obozu. Możemy więc znów dokuczać na
szemu Patronowi. Nie na darmo mu dokuczaliśmy, bo
w roku 1955, 27 kwietnia, w samą uroczystość Opieki
świętego Józefa opuszczam Sowiecki Sojuz. Myślę, że
i mój przyjaciel, Józef Groch, doznał takiej samej opie
ki swojego Patrona.
Wspomnę o jeszcze jednym towarzyszu niedoli. Na
zywał się Krywun Zareczny, szlachcic ukraiński, rusofil,
oficer marynarki floty czarnomorskiej, który uciekł do
Rumunii i tam zrobił karierę. W rumuńskiej marynarce
zdobył rangę, sławę i pieniądze. Wiele razy chwalił się
pięknością swej żony, pochodzącej ze starowierów.
- Rodzice nie chcieli jej wydać za mnie, bo uważali,
że jestem heretykiem. Przymusili mnie, żebym przyjął
ich wiarę i ich chrzest. Dla mnie nie stanowiło to żad
nej różnicy, więc się zgodziłem. Nałożyli na mnie post.
Jakoś go wytrzymałem. Wtedy nas pożenili.
W ten sposób Krywun został starowierem. Prak
tycznie nie uznawał żadnej religii. Nie mogę go nazwać
ateuszem, raczej karierowiczem, dla którego życie to
300
jedynie wygody, sława, poklask tłumu, a przede wszyst
kim grosz, bez którego nie ma dostatku ani powodze
nia. Życie prawdziwie ludzkie, godne rozumnej istoty,
nie stanowiło dla niego atrakcji. Takie typy pojawiają
się wszędzie, wzrastają wokół nas w ustroju kapitali
stycznym - to zgorzkniała śmietanka współczesnego
społeczeństwa, bo ateizm liberałów jest gorszy od ate-
izmu komunistów. W komunizmie są jakieś idee, trzy
mają się przynajmniej uparcie programu. Dopóki nie
zostaną wypaczone, warte są szacunku. A mieszczań
ski (burżujski) liberalizm - to ani idea, ani program,
to rozbujały zaczyn chlebowy, dla którego „bogiem jest
brzuch” według słów Apostoła Narodów. Rzecz cha
rakterystyczna, że sowiecki komunizm tak wykoślawił
swój program, że i sam Marks by go nie poznał.
Krywun doczekał się bolszewików w Rumunii i od
razu dopasował się do nowej władzy. Był przedstawi
cielem Rumunii w rokowaniach z ZSRR. Jako praktycz
ny dyplomata, Krywun trzymał się m ocno Rumunów,
dogadzał zaś we wszystkim Sowietom i ze wszystkiego
potrafił ciągnąć dla siebie zyski. Sowiety chętnie i bez
żenady korzystały z usług Krywuna, ale gdy był im już
niepotrzebny, wypłaciły się po swojemu. Został aresz
towany i wywieziony. Wytoczono mu sprawę sądową
i dostał „25” łagru na Sybirze.
Z tego rodzaju człowiekiem nie potrafię się przyjaź
nić, ale jesteśmy razem, w jednej brygadzie. Ma arysto
kratyczne maniery, posiada także dużą wiedzę. Swoje
talenty potrafił drogo sprzedawać w Rumunii, dzięki
czemu wspinał się wysoko po urzędniczej drabinie pań
stwowej, aż nagle razem z drabiną spadł w przepaść.
301
Niespodziewanie wyznaczyli Krywuna na bryga
dzistę, a mnie przydzielili funkcję rozdzielania jedze
nia. Na tej posadzie musiałem znosić wiele jego zacze
pek i kaprysów. Nie byłem wtedy w najlepszej formie.
Zdrowie nijakie, nerwy nadszarpnięte, a brygada za
głodzona i rozzłoszczona. Nie chciałem przyjąć tej
pracy, ale Krywun Zareczny prośbą i wymyślaniem, to
znów groźbą i przymusem tak mocno mnie z nią zwią
zał, że w żaden sposób nie mogłem się od niej oderwać.
W pracy miałem wiele niepowodzeń - kradzieże, nie
dobory i pomyłki. Dla świętego spokoju pokrywałem
deficyt ze swej normy, a każdy rozumie, jak ciężko jest
pić z kielicha, gdy w butelce pusto. Na dodatek Kry
wun lubił podkreślać swój ateizm. Powstrzymywałem
się od zbijania jego sofizmatów i nie odpowiadałem
na zaczepki. Czy można coś tłumaczyć o duchowych
sprawach człowiekowi zżartemu materializmem? Ar
tysta nie pokusi się śpiewać arii głuchemu. Żal mi tego
zdolnego człowieka, który tak ciężko grzeszy przeciw
Duchowi Świętemu. Nic na to nie mogę poradzić.
I wtedy Pan Bóg poradził. Krywun zaczyna upadać na
zdrowiu. Tymczasem w łagrze brakuje leków. W am
bulatorium wszystkim dają jakieś cudowne proszki,
które leczą tysiąc i jedną chorobę, z wyjątkiem właśnie
tej, na którą chorujesz. Chory otwiera usta, a sanita
riusz sypie proszek na język i pokazuje na wodę. Nie
słyszałem, aby ktoś się uskarżał, że mu ta kuracja za
szkodziła. A Krywun coraz bardziej się męczy i stęka.
Śpi na dolnych narach pode mną. Z bólu zapomina
o swym ateizmie i często wzdycha:
- Mój Boże, mój Boże!
302
Więcej już nie występował przeciwko wierze. Gdy
go zabrali do szpitala, nie mogłem się o nim niczego
dowiedzieć. Myślę, że odszedł i spotkał się z Bogiem,
o którego nie dbał na ziemi.
Należałoby o wielu jeszcze napisać, ale na wszyst
kich nie starczyłoby i wołowej skóry. Ponadto nie mogę
jasno mówić o tych, którym mógłbym swym opowia
daniem zaszkodzić, bo oni - tam...
Muszę jednak wspomnieć o ciekawym człowie
ku, profesorze, inżynierze X. Zna doskonale języki
klasyczne - grekę i łacinę, i to tak dobrze, że doko
nywał przekładów starych greckich dramaturgów na
rosyjski. Z nowoczesnych języków włada francuskim,
niemieckim, angielskim, holenderskim i hiszpańskim.
W czasie wojny domowej w Hiszpanii został zatrud
niony w laboratorium chemicznym, które pracowa
ło na rzecz przeciwników generała Franco, a potem
w czasie II wojny światowej przeciwko Hitlerowi. Po
wojnie musiał leczyć oczy nadwyrężone przy doświad
czeniach chemicznych. I gdy w szpitalu przygotowy
wano go do operacji, nagle, na rozkaz Stalina, został
postawiony przed sądem. Dostał 10 lat. Jest to poważ
ny człowiek, o dziwnie ujmującej powierzchowności,
komunista ze starej gwardii. W idocznie w czymś nie
dogadza przywódcom nowego ładu. Z natury otwarty
na innych i rozmowny, nie daje się wciągnąć w dysku
sję na tematy polityczne. Grozi mu całkowita ślepota,
gdyż nie dokończył swej kuracji. Takiego człowieka
mogli skazać tylko kompletnie obłąkani ludzie.
Przez pewien czas siedzi u nas w łagrze profesor h i
storii, Ukrainiec, człowiek głęboko wierzący.
303
Przebywa tu też K„ Ukrainiec, profesor socjologii.
To człowiek jak złoto - kulturalny, mądry, szczery i do
bry przyjaciel. Lubi mówić, i ma o czym opowiadać, ale
też potrafi milczeć, jest bowiem bardzo skromny.
Poznaję również P„ profesora literatury. W czasie
wojny był wysłany za granicę do pracy naukowej. Ale
potem, gdy Stalin pośpiesznie odwoływał z zagranicy
pracowników i dawał im po 10 lat łagrów, odwołany
został i profesor P. I on dostał swoje „dziesięć latek”.
Niezwykle ciężko znosi łagier, mimo że regularnie
otrzymuje przesyłki od rodziny. Zżera go niespra
wiedliwość ustroju sowieckiego, zakłamanie i krzywda
prowadząca do zguby narodu. Obawiałem się, że nie
przetrzyma łagru, i żałowałem go bardzo jako zdolne
go i sympatycznego naukowca. Był to, co może dziwić,
kompletny ateista, a jednocześnie człowiek dobrej woli.
Gdy zaczął głębiej badać istotę Boga i Jego wszechmo
cy, zagadki życia i śmierci, tajemnice przyrody, uznał
nonsens ateizmu i potrzebę Boga, aby nie wpaść w ab
surd i rozpacz.
Wielu profesorów, inżynierów, lekarzy, prawników,
księży, literatów odsiadywało swoje wyroki. Kto z nich
dorobił się kary do roku 1947, mógł się uważać za
szczęśliwego, bo jego wyrok opiewał tylko na 10 lat, ale
kto nie zdążył na czas, ten już zarobił pełną „szpulę”,
czyli „wrzeciono”. Do czego doprowadziłby Stalin cały
swój Sojuz, gdyby na czas nie umarł? I Beria, którego
za późno rozstrzelali? Ale do władzy dorwali się inni,
z najgorszych ździebełko lepsi.
Pewnego razu łagierni uczeni zaczęli szukać w wol
nym świecie odpowiednika sowieckich obozów. Jeden
304
z nich znajduje go w starożytnym Egipcie. Twierdzi, że
niegdyś faraonowie stworzyli dla robotników budują
cych piram idy łagry podobne do naszych sybirskich.
Inny znów mówi, że arystokracja rzymska miała pry
watne łagry dla niewolników. Trzeci porównuje na
sze obozy do hitlerowskich. W końcu doktor Kramer,
człowiek obeznany w świecie, powiada:
- Widziałem w Ameryce wielkie szpitale dla cho
rych umysłowo, można je porównać do tych łagrów.
Ale jest między nim i duża różnica. Tam chorych kar
mią wyśmienicie, dają więcej swobody i nie ubliżają
jak nam tutaj. Bardzo starannie ich doglądają, ale pil
nują podobnie jak nas, tylko że nie ma konwojentów,
drutów kolczastych i psów. Teren do spacerów ogrom
ny i cudownie urządzony. Wszędzie ławki na których
można przysiąść i odpocząć.
Na to wtrąca doktor Okoń spod Witebska:
- Aleście trafili w sedno! Podkreślacie, co niei
stotne, a nie możecie dostrzec zasadniczej różnicy.
W Ameryce ludzie mądrzy zamykają i pilnują waria
tów, a w Sojuzie - na odwrót.
305
- Nu, jak ja nie wierzę? Ja zaraz wezmę i sam po
jadę!
Słowo się rzekło. Zapisuje się i pewny siebie jedzie.
Nie musi długo czekać. Dostaje „10” za szpiegostwo
na rzecz Stanów Zjednoczonych. Siedzi razem ze m ną
w łagrze 07. Już niemłody, podchodzi pod pięćdzie
siątkę. Mały, opasły, niezgrabny. Chodzi samotnie po
ścieżkach obozowych, wiecznie zamyślony. Nikt się do
niego nie zbliża, bo wszyscy wiedzą, że to fanatyk ślepo
trzymający się linii partyjnej. O niczym innym nie chce
mówić, tylko o komunie, a łagiernicy nie interesują się
tego rodzaju problemami.
Do przyjaciół muszę też zaliczyć Białorusina L.,
bez jednej ręki. Los zakpił z niego złośliwie. Człowiek
ten bowiem był niezwykle rozmiłowany w majster
kowaniu. Kupował gdzie mógł maszyny gospodarcze,
remontował je i doprowadzał do porządku. I przy ta
kich właśnie pracach strasznie się okaleczył. Cichy,
małomówny, wiecznie coś naprawiał jedną, lewą ręką,
bo prawą miał odjętą aż do barku. Aż żal było patrzeć
na tego nieszczęśliwego kalekę. Ale duszę miał całkiem
zdrową, pełną miłości Boga i bliźniego, i... ciekawości
do najróżniejszych maszyn. Od urodzenia nic nie wie
dział o polityce i zupełnie się nią nie interesował, a tra
fił do łagra na 10 lat... prawdziwa ofiara rewolucji!
Z B IE G O W IE
Uciec - nie uciec, a spróbować można
307
Krewni także mają obowiązek donosić, jeśli tego nie
zrobią, również będą skazani. A oskarżony ma wyrok
przyjąć i podpisać jako słuszny. Niesamowity to labi
rynt krętactwa i w kodeksie, i w praktyce. Prawa sowie
ckie przewyższają o całe piekło swym okrucieństwem
i carskie, i faszystowskie, z wyjątkiem tylko Hitlera.
W 1953 roku w łagrze próbował ucieczki jeden in
walida. Przygotował sobie chleb i potrzebne drobiazgi,
i w czasie roboty przelazł przez ogrodzenie. Po pracy,
przy apelu, od razu zauważono jego ucieczkę. Zorga
nizowano pościg i po paru dniach ujęto go i pokazano
nam ku przestrodze. Spędzono nas na specjalny m i
tyng, a jego wyprowadzono na ganek kancelarii. Był
mocno zbity - miał opuchniętą twarz, podbite oczy
i pełno sińców na całym ciele. Naczelnik drwił z jego
niezręczności, a i nas lżył za to przestępstwo. Jedno
cześnie z pogardą wytknął jem u i nam, księżom, że du
chownej osobie nie przystoi tak postępować. Zbieg był
bowiem pastorem protestanckim w Estonii.
- Jak my teraz możemy wierzyć duchownym? - py
tał z szyderstwem w głosie.
Przyszło mi wtedy na myśl, jak faryzeusze zawsty
dzali Pana Jezusa za przekraczanie niedorzecznych
przepisów. Podobnie i Herod szydził z Pana Jezusa wo
bec całego dworu, a Piłat wyprowadził Go w cierniowej
koronie, ubiczowanego, pokazał tłumom i rzekł:
- Oto człowiek!
A tego nieszczęsnego zbiega oddano pod sąd. Co
się z nim stało, nie wiem.
Po tym wypadku zaostrzono u nas dyscyplinę obo
zową. Przeprowadzono rewizję w barakach i osobistą,
308
wycięto kieszenie z ubrań, naszyto w trzech miejscach
numery, jak również stosowano wiele innych sposo
bów dręczenia.
W takich warunkach ucieczki stały się zupełnie
niemożliwe. Sowieckie więzienia czy obozy m ożna po
równać jedynie do piekła, skąd nikt nigdy nie uciekł.
Jedynie „błatni”, znając dobrze warunki sowieckiego
życia, być może mogliby pokusić się o ucieczkę, licząc
na pom oc swych towarzyszy, ale i oni mieli tylko cień
szansy.
A jednak ludzie próbowali szczęścia. W naszym
obozie zdarzył się i drugi taki przypadek. Tym razem
zbieg był kulawy i ślepy na jedno oko. Takiemu tru d
niej zniknąć. Po jego ucieczce zarządzono na nas na
gonkę. Władza obozowa beształa i obrzucała więźniów
obelżywymi wyzwiskami.
- Inwalidzi symulują tylko choroby i oszukują So-
juz! - wrzeszczeli. - Trzeba będzie wam teraz odebrać
laski i kule, i pędzić bez litości do pracy!
Jednym słowem, wszyscy byliśmy odpowiedzial
ni za zbiega. Tymczasem z całego łagru o planowanej
ucieczce wiedziało zaledwie kilku jego kolegów, „błat-
nych”. Muszę przyznać szczerze, że cały obóz w duchu
życzył zbiegowi pomyślności. Choć władze mściły się
na nas za ucieczki, to my nie mieliśmy pretensji do
zbiegów.
Nasz zbieg był za młodu sportowcem. Próbował
ucieczki dwa razy. Za pierwszym razem wykazał się
wielką zręcznością. Uciekał według z góry obmyślo
nego planu. Wybrał sobie mglisty poranek, gdy zwol
niono nocą wartę, bo w dzień z czterech konwojentów
309
pozostawało tylko dwóch, z których każdy strzegł po
dwa boki. Nasz ślepy przystawił w narożniku drąg od
ogórków zabrany z ogrodu, przelazł przez druty i wy
sokie ogrodzenie, a dalej przez pustą strażnicę nor
malnie zszedł po schodach i zniknął w gęstej mgle.
Po paru godzinach, przy „powierce” nie doliczono się
jednego inwalidy. Rozpoczęły się poszukiwania w ła
grze, ale gdy mgła opadła, dostrzeżono ów drąg przy
ogrodzeniu i wyraźne ślady na wygracowanej ziemi
między drutem kolczastym a główną zagrodą. Wy
słano od razu pogoń, ale psy zaczęły kichać i zgubiły
trop. Widocznie ślady były czymś posypane. Tak więc
ślepego nie złapali i już o nim zapomniano. Jednak po
roku, niespodziewanie, się znalazł. Okazało się, że zła
pano go w towarowym składzie na bocznicy, gdy spał.
W ciągu tegoż roku przeszedł sąd, odsiedział swoje
w więzieniu i wrócił do nas z dłuższym wyrokiem. Za
niego i nam się dostało. Między innymi uznano nasz
łagier za buntowniczy i wprowadzono następujące re
strykcyjne przepisy:
1. Zakaz ogródków wewnątrz łagru.
2. Zakaz przechowywania w nocy w łagrze ja
kichkolwiek narzędzi, nawet mioteł i szczo
tek.
3. Odebrać starym i kalekom laski, a kule wziąć
pod ostrą kontrolę.
310
Trzeba trafu, że nasz ślepy po trzech czy czterech
miesiącach znów uciekł. No, tym razem to już przyje
chała specjalna komisja, która dała porządnego bobu
całemu zarządowi obozu, a i na nas nie zostawiła su
chej nitki. Najbardziej do wściekłości doprowadzał
ich fakt, że żadni eksperci nie mogli odkryć sposobu
ucieczki. Odkryli wprawdzie początek drogi, ale zgu
bili koniec, bo ślepy, niby czarownik, jakby się pod
ziemię zapadł.
Zbieg zawczasu rozbił jedną lampę elektryczną na
ogrodzeniu naprzeciwko swego baraku. Wybrał noc,
gdy rozszalała się śnieżna burza i niepostrzeżenie wy
dostał się przez okno. Potem próbował się podkopać
żelazną miską pod płot, ale zamarznięta ziemia sta
wiała opór. W tedy zdecydował się na inny plan. Ale
jaki? Tu komisja i eksperci całkiem zgłupieli: „To chy
ba jakieś czary”, mówili. Nie miał bowiem żadnego
ludzkiego sposobu ucieczki. Jak mógł przeleźć przez
ogrodzenie gęsto obciągnięte drutem kolczastym? Nie
miał narzędzi do wciągnięcia się na płot, ani żadnego
pomocnika, a sam był ślepy na jedno oko i kulawy na
jedną nogę. I znów psy nie poszły śladem, zresztą teraz
ślady zasypał śnieg.
- A jednak złapiemy ślepego i pokażemy wam!
- obiecali.
Burczą telefony, trzaska telegraf, dudni radio na
cały Sowiecki Sojuz. Złapali ślepego już po trzech
dniach, wlepili mu, ile trzeba. Jednak gdy przyszło do
pokazania go, to okazało się, że choć był ślepy na jedno
oko i nawet trochę podobny, to jednak to nie ten. Co
robić? Przegnali tego, choć na pewno przyznał się do
311
winy, gdy go uczciwie postraszono. A prawdziwy zbieg
przepadł jak kamień w wodę.
Władze znowu odbijają sobie na nas to niepowo
dzenie. Komisja przez cztery godziny trzyma ludzi
na mrozie, rozgrzewając ognistymi słowami. Przed
wymarszem ślepy okradł w nocy katolickiego księdza
- Broku Hryniewieckiego z Wilna. Zarzucono mu, że
pomagał w ucieczce ślepemu i że dał mu nowe trzewi
ki i kożuszek. Starego i zniedołężniałego księdza H ry
niewieckiego oddano pod sąd. Grozi mu surowa kara.
Obu brygadzistów z tego baraku wsadzili na dwa m ie
siące do BUR-u, a potem gdzieś wywieźli.
We wszystkich barakach poprawiono okna, a kra
ty polutowano i wzmocniono. Teraz nie mogłaby się
przecisnąć nawet mysz. Jedynie pluskwy mają nadal
otwarte swoje trakty. Zaostrzono jeszcze bardziej re
gulamin, przeprowadzano dokładniej rewizje, skru
pulatniej liczono, a łajano... aż uszy więdły! Żyliśmy
w nieustannym napięciu jak struny. Odetchnęliśmy
dopiero na wiosnę, gdy „wielki” Stalin odszedł wreszcie
do podziemnego carstwa.
Opowiadał mi pewien kolega, że w jednym z obo
zów był niemy inwalida. Gdy już mieli niemego zwolnić
z łagra, „błatni” podstawili na jego miejsce swojego to
warzysza, podobnego do kaleki, i tego władze wypuściły.
Prawdziwy niemy, nie wiedząc o niczym, siedział dalej,
teraz już pod nazwiskiem oszusta. Grupa „błatnych”
czuwała nad wszystkim, i gdy wywoływano zbiega, wy
pychali niemego i za niego mówili. Wreszcie sprawa się
wydała. Po trzech miesiącach fałszywy niemy wrócił jak
niepyszny do łagra, a prawdziwy odzyskał wolność.
312
Po ucieczce ślepego, dozorcy biegali u nas raniutko
po barakach - krzyczeli, wyzywali, aby tylko nikt nie
przespał pobudki, zwłaszcza w święto. Ale w sam Nowy
Rok nasza sala zaspała. Dzwon bije na wstawanie, a my
nic, śpimy. Wtedy wpada dozorca i częstuje nas takimi
wyrażeniami, że nie wiemy, gdzie się podziać. Nigdy
nie było nam tak ciężko wstawać jak tego pierwszego
dnia roku 1953. W baraku straszny ziąb, a kości bolą.
Wszyscy niby się podnoszą, ale dalej siedzą na pościeli.
Niby się ubierają, ale tylko dla oka. A krewki dozorca
biega między naram i i wyzywa od najgorszych. Ostry
krzyk oraz rosyjskie, soczyste, dosadne i pełne treści
słowa sypią mu się jak z rękawa. Aż wreszcie jeden
z naszych towarzyszy, siedzący na górnych narach, gdy
dozorca aż kipiał „z czerwonego” oburzenia, odzywa
się z poważną miną:
- Obywatelu naczelniku! - dozorcy bardzo lubią
ten tytuł.
- Obywatelu naczelniku!
- Co takiego?
A nasz inwalida mówi z taką atencją, jakby do sa
mego Stalina:
- Życzymy szczęśliwego Nowego Roku!
Jest to tak niespodziewane, że dozorca baranieje.
Burknął coś pod nosem, co mogło oznaczać: „dzięku
ję” lub co innego, i wypadł za drzwi. A my, choć zaczę
liśmy Nowy Rok od takiego powinszowania, śmiejemy
się cały dzień.
PROKURATORZY I ADWOKACI
W naszym mieściejeden prokurator porządny człowiek,
ale i on, prawdę mówiąc, Świnia. (Gogol)
314
Tak więc prokurator pocieszył mnie i więcej już się
nie pokazał. Nie zajrzał ani razu do mojej separatki.
Potem, gdy byłem już we wspólnej celi, nagle weszła
do nas grupa wojskowych. Między nimi olbrzymia ko
bieta w cywilnym ubraniu, ale z generalską miną. Świet
nie spełniałaby rolę stracha na wróble. Obrzuciła nas
groźnym spojrzeniem i zagrzmiała żeńskim basem:
- Jestem prokuratorem! Kto ma jakąś skargę lub
prośbę, niech mi ją zaraz przedłoży. Słucham.
Jesteśmy tak zaskoczeni tym niezwykłym faktem, że
stoimy jak głupi, nie mogąc wydobyć z siebie żadnego
słowa. Pierwszy raz w życiu widzę prokuratora-kobie-
tę i do tego takiego babsztyla. Z zachowania oficerów,
z ich sowieckiej nabożności, z jaką kręcą się wokół niej,
możemy wnioskować, że to jakaś ważna „szyszka”.
Dopiero gdy wyszli, okazało się jak nieopatrznie
zmarnowaliśmy wspaniałą okazję, bo każdy z nas miał
wiele pytań, próśb i skarg. Toteż zawczasu przygoto
wujemy m ateriał na drugie spotkanie, żeby znów się
nie zbłaźnić. Notujemy w pamięci, co powiedzieć,
chociaż lepiej byłoby wszystko zapisać, ale nie mamy
ani ogryzka ołówka, ani skrawka papieru - te rzeczy
można otrzymać tylko na specjalną prośbę, wniesioną
oficjalnie do władz. Za znaleziony kawałeczek ołówka
przy rewizji wyznaczano surową karę.
Za jakieś dwa miesiące znów stajemy przed obli
czem tej kobiety. Teraz już się nie boimy. Każdy śmiało
przedkłada swoje zmartwienia. A ona słucha, wykazu
jąc wiele cierpliwości, wypytuje, udziela rad, ostrzega,
coś tam obiecuje - i tak wszyscy odeszli zadowoleni. Ja
się nie wtrącam, więc ona sama mnie pyta:
315
- A wy nie macie pytań?
- Ja chciałbym rozmówić się na osobności.
- Dobrze, zawezwę was.
Wychodzi od nas powoli i dostojnie jak paw. A my
cenimy jej dobrą duszę, zamkniętą w potężnym ciel
sku.
Umocnieni obiecankami „prokuratorzycy”, zaczy
namy wyczekiwać ulgi jak kania dżdżu. Przeszedł ty
dzień a potem drugi, a ona mnie nie wzywa. Wysto
sowałem więc do niej podanie, przypominając dane
mi prokuratorskie słowo, ale bez skutku. Nikt z nas nie
doczekał się od tego pudła niczego z wielu obiecanek.
Kto tu ponosi winę? Czy ta ogromna baba, czy olbrzy
mi Sojuz stojący za nią?
Raz jeszcze przyszedł do mnie w czasie śledztwa
prokurator z grupą oficerów. Inni nagabywali mnie,
a prokurator milczał. Podobnie było, gdy odczytywa
li nam dekret z Moskwy, skazujący na „25” bez sądu,
prokurator stał i milczał. Zastanawiałem się, dlaczego
u nich prokuratorzy i adwokaci tak uparcie milczą?
Widocznie nie reprezentują w swych osobach nieza
leżnego głosu społeczeństwa.
Na koniec wspomnę jeszcze o jednym prokurato
rze spośród białych oficerów, z którym spotkałem się
w szpitalu i łagrach. Brał udział w I wojnie światowej,
a po rewolucji 1917 roku przystał do białych genera
łów. Ironią losu było to, że ten mój znajomy miał sta
nowisko wojennego prokuratora i prowadził śledztwa
wielu bolszewików. Uważali go więc za znienawidzo
nego wroga. Wreszcie po II wojnie sowieci go schwyta
li. Bardzo długo prowadzono jego śledztwo. Sędziowie
316
śledczy i prokuratorzy zmarnowali mnóstwo czasu,
sporządzili wiele protokołów i w końcu dali m u „25”.
Obawiał się, że go rozstrzelają. Ale do tej tragedii wmie
szało się i coś z komedii. Ani prokuratura, ani śledczy
nie dogrzebali się faktu, że on był białym prokuratorem
przeciwko czerwonym. Jak można było przegapić taką
winę? Postawiono m u same mało ważne zarzuty i do
stał „25” - po prostu za nic, a do najważniejszej rzeczy
nie dotarli, choć był bardzo znanym człowiekiem. Oto
wszystko, co m am do powiedzenia o prokuratorach.
ZE ZŁA DOBRO
Jednemu szczęście płynie jak rzeka obficie,
a drugi w nieszczęściu pędzi całe życie
318
nowych kolegów m a wyznaczone swoje miejsce i wie
co robić. Brygadzista pyta mnie:
- Umiesz obrabiać drzewo siekierą?
- Piłowałem drzewo i rąbałem też, ale innych
prac...
- Będziesz więc wiercił dziury w belkach, po dwie,
jedna przy drugiej.
- Dobrze - odpowiedziałem, nie mając wyboru.
Pracowałem cały dzień. Strasznie się bałem, żeby
nie spaść, bo belki były bardzo wysoko. Praca idzie mi
niesporo i niezdarnie, ale ja naprawdę bardzo się sta
ram. Jednak wieczorem nie pochwalono mego wkładu
w sowieckie budownictwo, co więcej, nikt nie zwrócił
na mnie uwagi.
Następnego dnia zabierają mnie od wiercenia i dają
je lepszemu robotnikowi, a mnie brygadzista przydzie
la pod komendę Macieja Piotrusiewicza, który przed
wojną był sędzią. Mój zwierzchnik, choć niewielkiego
wzrostu, okazuje się o wiele silniejszy ode mnie. Praca
w łagrach nie zdołała jeszcze wyssać z niego wrodzo
nych sił.
Dostajemy polecenie noszenia krokwi. Aby szybciej
wykonać normy, w Sowietach - jak miałem możność
zauważyć - budują zawsze ze świeżego materiału. Pio-
trusiewicz, mając mocne i zdrowe serce, chce mi po
móc. Bierze krokwie zawsze z grubszego końca, a mnie
zostawia cienki. Lecz dla mnie i ten cienki wydaje się za
ciężki. Co na to poradzić? Nikt tu nie winien. Bo m o
ich zwierzchników poganiają ważniejsi od nich, i tak
ciągnie się ten łańcuch wzwyż, aż do samego dyktatora,
a w dół - do mnie. Zdaję sobie sprawę, że pracować
319
muszę, bo wszyscy moi koledzy w brygadzie pracowali
zgodnie, szczerze i bardzo zręcznie. Lubię się przyglą
dać, jak im praca „pali się w rękach”. Cieśla ma siekierę
szeroką, cienką, a ostrą jak brzytwa. On nie ciosa kłody,
nie obrabia jej, ale ją czesze, struga, gładzi i nadaje taki
połysk, że błyszczy jak lustro. Wtedy majster oddala się
na kilka kroków, przymruża oko, patrzy ze znawstwem
na swoje dzieło, chwilę się nim rozkoszuje, po czym
wskazuje palcem i mówi:
- No, jak?
Byłbyś chyba chomąt albo cep, gdybyś się nie za
chwycił i nie pochwalił. Odpowiesz mu więc:
- W spaniała robota!
Wtedy posadzi cię na swoją belkę, pogładzi ją ręką,
a tobie da zakurzyć. A to drzewo rosło w odwiecznej
puszczy przez 50-60 lat, było równe, strzeliste jak maszt.
Samo potrafiło oczyścić się z sęków i pełną koroną
śmigało w niebo, do słońca. Piękne jak panna, a mocne
i zdrowe jak juhas, dochodziło do pełni sił, dojrzałego
wieku. A i teraz drzewo m a szczęście, bo cieśla go nie
psuje i nie marnuje, dostało się bowiem w ręce pierw
szorzędnego majstra - to prawdziwy mistrz w fachu.
Cieśla tylko żałuje i złości się, że taki cenny materiał nie
został przeznaczony do ważniejszych celów, i że użyty
w stanie surowym zgnije i nie wytrwa jak powinien
w stuletniej służbie dla dobra człowieka. A nam żal też
i majstra, że go za m łodu nie skierowano do nauki, nie
dano możliwości podjęcia studiów inżynierskich, że
nie jest teraz budowniczym czy architektem.
Zdaję sobie sprawę, że ja do tej pracy absolutnie się
nie nadaję, bo nie mam ani przygotowania, ani uzdol
320
nień, ani siły. Podobnie jak nie nadaje się do zawodów
hippicznych stary, okulały koń gospodarski. Będę tylko
marnował czas, psuł robotę, wpadnę w jakąś chorobę
albo się okaleczę i stanę się tylko zawadą dla innych.
Robotnicy muszą podganiać wyznaczoną norm ę albo
nawet przekraczać ją, a każdy niezdara w brygadzie
tę normę obniża. Na trzeci dzień Piotrusiewicz mówi
do mnie:
- Będziemy teraz przenosić gotowy materiał na
górę, a surowy do obróbki. Najpierw rozpoczniemy od
beleczek.
- Dobrze. Zaczynajmy, niech będą i belki.
Pracować we dwóch i lżej, i weselej, ale tutaj ważny
jest spryt i wyczucie. Trzeba na komendę podnieść bel
kę, na komendę zarzucić na plecy, a potem iść równo
i zrzucić ją jednocześnie, bez nerwów i strachu, w prze
ciwnym razie można okaleczyć i siebie, i kolegę. Dlate
go Piotrusiewicz łagodnie, ale stanowczo wciąga mnie
do harmonijnej pracy.
W teorii wiem już dobrze, jak trzeba robić, ale
w praktyce jeszcze wiele razy pudłuję, za co otrzym u
ję „objazd”. Staram się bardzo, ale nie ma się co oszu
kiwać, ta praca jest ponad moje siły. Narażam się na
zerwanie serca lub przepuklinę, a miałem już okazję
widzieć w szpitalu takich ryzykantów. Siadam więc na
belce i mówię Piotrusiewiczowi:
- Dosyć. Już więcej nie dam rady.
Nadszedł na to brygadzista i pyta:
- Dlaczego nie podnosisz belki?
- Ja ją podnoszę, ale ona jakoś nie chce się dać pod
nieść...
321
Tego samego dnia wieczorem przenoszą m nie za to
do innego baraku i wciągają do brygady remontowej.
Nazajutrz nowy brygadzista pognał nas do rem ontu
baraku. Dają mi gracę i każą przygotowywać zaprawę.
Dwaj inwalidzi noszą i przesiewają piasek, jeden wozi
samociągiem wodę, a ja z drugim robotnikiem miesi
my to murarskie ciasto. Na nas dwóch przypada naj
cięższa praca.
- Dawaj, dawaj! - popędzają majstrzy.
- Żle wymieszane! - pokrzykują.
- Za dużo wody, syp więcej piasku.
Podchodzi komendant, ocenia robotę, kręci nosem:
- Dodaj im szóstego do pracy, bo widzę, że im za
ciężko - mówi do brygadzisty. Ucieszyliśmy się z tego
bardzo, ale na próżno, bo nasz brygadzista nie lubi,
żeby robotnikom było lekko. Gdy dopominamy się
o szóstego, zabiera nam piątego. Ot, licho! Na to ja już
zupełnie się buntuję. A brygadzista jeszcze dolewa oli
wy do ognia:
- U m nie nie będziesz miał tak jak w poprzedniej
pracy. Ja ciebie nauczę jak trzeba pracować!
Toteż, gdy po obiedzie odzywa się dzwon na pracę,
nie idę wcale. Brygadzista pogania mnie i straszy, ale ja
się uparłem. Wtedy łagodnieje, obiecuje lżejszą robotę,
ja jednak nie daję się wziąć na lep, i do żadnej pracy
nie chcę iść.
Nazajutrz wysyłam do kierownika łagru następują
ce pismo:
1. Niedomagam mocno na anemię i w roku 1952
dwukrotnie miałem transfuzję krwi, co uratowało
mnie od śmierci. Teraz znów osłabłem. Jeśli chcecie,
322
żebym dalej ciężko pracował, wyślijcie mnie naj
przód do szpitala na nową transfuzję krwi, to może
starczy mi sił na dalsze półrocze takiej roboty.
2. Mam już 65 lat, a więc dawno przekroczyłem
wiek obowiązujący do pracy. W Sojuzie Sowieckim
zabroniono przymuszać do pracy inwalidów, tym
bardziej że za inwalidę zostałem uznany już w 1949
roku.
3. W roku 1950 i 1952 byłem w Centralnym Szpi
talu i przeszedłem dwie poważne operacje, a więc
wyznaczanie mnie teraz do ciężkich prac, jak po
przednio w brygadzie budowlanej, a obecnie w re
montowej, jest niedopuszczalne i wbrew prawu.
323
z reguły pędzono do karceru. Myślę więc: „Albo coś
wielkiego wygram, albo przegram resztki”. Boję się, ale
trwam w uporze.
324
ka Boska mnie zawsze ratowała - to i teraz nie opuści”
- myślę.
A tymczasem pomiędzy skazanymi inwalidami
przechodzi trwożny szept:
- Pędzą nas do 013, to najcięższy roboczy łagier.
- Aleśmy wpadli, niech Bóg zachowa!
Z W O L N IĆ !
Zapomniałem nawet, jak się u nich drzwi otwiera
326
słychać śpiewu, hałasu, dokazywania. Wyglądali jak
zdrowe i mocne buhaje, zgięte w codziennym jarzmie.
Jeszcze nie zakosztowali życia i pełnej swobody, a już
zaczynali się starzeć w pańszczyźnie bolszewickiej.
„Błatnych” nie można dostrzec, a może się przyczaili,
bo pomiędzy takimi mocnymi ludźmi i im nie byłoby
wesoło. Łagier nazywa się Wichrówka i leży na zboczu
góry, tak że jest stąd przepiękny widok na dolinę.
Długo stoimy w grupie na placu obozowym i nikt
nie spieszy się nas przyjąć. Wyglądamy jak grom a
da nowych, dzikich zwierząt, przywiezionych na po
kaz. Brakuje tylko, żeby się na nas rzucili i wypchnęli
z powrotem za bramę. To dopiero byłoby widowisko!
Ale nasi koledzy nie myśleli o młodzieńczych żartach
- mało w nich było człowieczego podobieństwa. Każdy
z nich jadł, spał i mieszkał wśród syberyjskich lasów,
przypominając chodzące drzewa.
Wpisali m nie od razu do brygady remontowej.
W tym obcym, gęstym tłum ie czuję się bardziej samot
ny niż Robinson na bezludnej wyspie. Każą m i przybi
jać listwy - obcinki pod wyprawę m urarską ścian. Ro
bota choć nie ciężka, ale jednostajna i nudna, jak nasza
kasza bez żadnej okrasy. Do tego brudna jak codzienne
łagierne życie. Ale i do takiej prostej pracy potrzebna
jest umiejętność i wdrożenie. Toteż tłukę młotkiem
po palcach i spieszę się na darmo, męczę bez potrze
by, a i tak wyznaczonej normy nie mogę wyciągnąć.
Wstyd mi wobec kolegów. Na moich pisarskich rękach
zdziera się skóra, a u tych murarzy, zdunów, blacharzy,
kowali, ślusarzy widzę na rękach skórę zgrubiałą, zro-
gowaciałą. Odciski na dłoniach mają stwardniałe jak
327
podeszwy - nie zeżre ich ani wapno, ani sól, cement ni
farba i ocet. Deski czy narzędzia nie kaleczą im rąk, a ja,
czego się dotknę, to zaraz leci krew. I boli to, i wstyd.
Muszę wtedy zawiązywać rany i przerywam pracę. Do
moich uszu nie raz i nie dwa docierają przezwiska ja
kie dla mnie wymyślili: „niedojda”, „tuman”, „elegant”.
W końcu odpowiadam złośliwie takiemu szydercy:
- Ja się twojego zawodu nauczę w parę dni, a ty m o
jego nie opanujesz i za 15 lat.
Aż usta otworzył ze zdziwienia i zamilkł. Bo i praw
da - oni tacy mądrale, że potrafią listwy przybijać, a ja
taki...
No, wreszcie skończyły się stróżyny, a mnie prze
nieśli do lżejszej pracy. Samotnie okopuję kartofle.
Znam zajęcie z młodych lat, więc chętnie się do niego
zabieram. Pracuję na łonie natury, nikt mnie nie po
gania, nie przeszkadza. A tylko co przeszedł ożywczy
deszczyk, pogoda ciepła, powietrze czyste, można od
dychać pełną piersią.
Ale żeby to było w ojczyźnie, a nie na Sybirze! Nie
zapomnieliście chyba o malusieńkiej muszce, o „masz
karze”? To drobne licho potrafi obrzydzić życie, kąsa,
tnie i wsącza w ciało swój jad. Praca staje się piekłem.
Chyba przyjdzie zapłakać, ale ja na to ciut-ciut za stary.
A inwalidzi, którzy nie pracują, uśmiechają się
przyjaźnie. Ci mają ręce wolne, mogą się od muszek
opędzać, toteż ich tak nie atakują na wolnej przestrze
ni. Mogą zresztą uciec do baraku, bo ona nie lezie do
chałupy. Śmieją się ze mnie, bo nie rozumieją mego
nieszczęścia. Mówią, że jestem za bardzo nerwowy.
Teraz gotów bym raczej nosić belki w 07, czy też m ie
328
szać m urarską zaprawę. Dlaczego ja tam nie chciałem
pracować? Doprawdy zgłupiałem. Niedola, co minęła,
zdaje się mniejsza od obecnej.
Po kilku dniach po całym łagrze niesie się krzyk, od
którego aż uszy pękają:
- Ko-o-o-mi-sówka! Biegiem wszyscy do ambu-u-
la-to-rium!
Pytam inwalidów:
- Skąd ta nieoczekiwana komisówka?
- Nie wiadomo.
Coś bardzo ważnego nas spotka, bo lekarze skrupu
latnie osłuchują, opukują i przepytują. Inwalidzi m u
szą się spodziewać nowej biedy, bo nas tu przysłali za
karę.
Tak, tak. Myśmy się nigdy nie spodziewali zmiany
na lepsze. Wchodzę na komisówkę z wielkim strachem.
Jak zwykle siedzą dwie kobiety - lekarki. Ale gdy tylko
przestąpiłem próg, starsza spojrzała na mnie, m achnę
ła rękami i zawołała:
- Idźcie sobie, idźcie! Nie trzeba, nie trzeba...
Zdumiony ociągałem się z odejściem, wtedy ona
powtórzyła:
- Idźcie, nie m a potrzeby!
Nie wiedziałem, czy m am się cieszyć, czy smucić
i co to wszystko znaczy? Koledzy pytają:
- Co tak krótko? Co z tobą?
- Tak i tak - mówię - nic nie rozumiem.
- Aleś ty głupi, czego się smucisz? O na ciebie zwol
niła z pracy.
- Przecież mnie nie badała, nawet do stołu nie do
puściła.
329
- To nic nie znaczy. Idź spać!
- Jeśli tak, to dziękować Bogu.
I już po obiedzie nie wróciłem do moich milutkich
kartofli.
- Bądźcie zdrowe! - powiedziałem im. - I wy, za
wzięci brygadziści z 07, i wy, wszelkiego rodzaju m usz
ki na całym świecie. Jestem inwalidą uwolnionym od
pracy!
Ciężko jest ciągnąć sanki pod górę, ale gdy się już
tam znajdziesz, zapominasz o kłopotach i trudach, i le
cisz z góry jak błyskawica. Taki moment wynagradza
wszystko, byleby tylko się nie wywrócić. Oto i ja zna
lazłem się na samym szczycie inwalidzkiego szczęścia.
Po jakichś trzech, czterech dniach wciągnięto m nie na
listę niepracujących. Teraz i ja mogę spacerować po ła
grze, wolny w niewoli. Cieszę się i boję zarazem, bo nie
mogę uwierzyć w to, co było już zapisane i ogłoszone.
Jak to się stało? Czuję się jak człowiek, którego powia
domiono, że w czasie jego nieobecności spłonął mu
dom z całym dobytkiem. A gdy w rozpaczy poszedł na
pogorzelisko, przekonał się, że to spalił się dom sąsia
da, a jego ocalał i cały dobytek jest nienaruszony. Nie
może uwierzyć własnym oczom, nie wie, czy pożar mu
się śnił, czy teraz ogląda cud we śnie.
330
i niezgrabny. Japończycy bardzo go poważali, bo miał
jakieś wysokie odznaczenie wojenne oraz dużą wiedzę
i talent do dowodzenia ludźmi.
Inwalidami bez pracy nikt się teraz nie interesuje,
jakby nas na świecie nie było. Wszystko musieliśmy
zdobywać przebojem, aby nie zginąć z głodu. Japoń
czycy nie znali rosyjskiego, a Baba-san - „ździebełko”.
Nie wiemy, na co czekamy. Wreszcie dowiadujemy się,
że same władze nie mają pojęcia, co z nam i zrobić. Naj
śmieszniejsze było to, że my, „siedząc” już tyle czasu,
nie poznaliśmy jeszcze ducha komunizmu, w którym
nikt nie wie, co go czeka. Inaczej rozwaliłaby się partia
i dyktatura. A gdyby kogo za bardzo wzięła ciekawość,
żeby się dowiedzieć, szybko miałby do czynienia z Ko
deksem karnym, paragraf 58. punkt 6., który mówi
0 szpiegostwie. Bez tajemnicy i pełnej izolacji komuna
musiałaby zginąć.
Po jakimś czasie zjechała do nas nowa komisja i za
częła spisywać, kto chce wyjechać, do kogo i gdzie? Kto
może wziąć osobistą odpowiedzialność za inwalidę?
1 kto go przyjmie na utrzymanie? Ale ja nie miałem
żadnego krewnego na Białorusi. Wymarli albo pogi-
nęli w czasie wojny, lub w obozach niemieckich czy
sowieckich. Paczki przysyłały mi moje dobrodziejki,
przeważnie obce, stare kobiety, a ja nie wiedziałem,
czy one same na siebie mogą zarobić. Z wielkimi więc
wątpliwościami podałem parę adresów, aby nie zmar
nować nadarzającej się okazji. Na to, żeby porozumieć
się listownie, rozmówić czy wypytać kogo trzeba, nie
dostałem pozwolenia, zresztą nie było czasu, a do od
siedzenia w łagrach pozostało jeszcze 20 lat.
331
- Ratuj mnie, Boże, z dom u niewoli!
Prawda, że gdy pojadę na Białoruś, będę wolny
w kraju pozbawionym wolności, wyjdę z ciasnej klatki
do przestronniejszej, ale byle tylko wyjść spod straży,
to będzie już wielka łaska Boża.
Zapisałem się więc i czekam, co będzie. A nasz
wielki łagier wydaje się teraz taki ciasny, że nie mogę
znaleźć spokojnego kąta. Do tego głośnik radiowy ry
czy i zgrzyta na cały obóz. Idę do biblioteki. Książek
dużo, ślicznie oprawione, stoją równiutko, a czytać
nie ma co. Najwięcej tytułów jest o wojnie i kołcho
zach (temat narzucony). Te książki są strasznie nudne,
żaden materiał do nauki, rozrywki czy wypoczynku.
Znajduję kilka książek z opisami przyrody. Ze starej
literatury - Sołtykow, Dobrolubow i nic poważniej
szego. Ani jednej książki białoruskiej, ukraińskiej lub
polskiej.
Wszyscy kandydaci na wolność stali się bardzo
ostrożni, mówią po cichu, żeby się z czym nie wyga
dać. Stukaczy już się teraz nie spotyka, ale w Sowietach
trzeba umieć nie tylko mówić, ale jeszcze bardziej m il
czeć. Jednakże po śmierci Stalina życie w łagrach nieco
znormalniało. Nerwy się uspokoiły, a i dozorcy zaczęli
przemawiać do nas po ludzku. Więźniowie snuli plany,
jak się urządzą na wolności. Wiele bowiem zmieniło
się i tam w domu, i tu w łagrach. Dzieci więźniom po-
dorastały i poszły szukać własnego chleba. Innym ktoś
umarł, kogoś wywieźli na Sybir lub na dziewicze pola,
albo do łagrów. Jeszcze innych łagierników wyrzekły
się żony i wyszły powtórnie za mąż. Tych życie było
zatrute i nie cieszyli się z wolności. Podobne odczucia
332
mieli ci, których czekał kołchoz - nie było widać, żeby
ktoś chętnie się do niego wybierał.
Jednak ogromna nadzieja w Bogu, bo gdy zmarł ten
„wielki Niegodziwiec”, powoli szło ku lepszemu. A Sta
lin zmarł w najlepszym momencie. W łaśnie kończył
się dziesięcioletni term in dla więźniów aresztowanych
w latach 1945-1946. Gdyby Stalin żył, z pewnością do
staliby nowy wyrok lub zsyłkę (swobodne osiedlenie).
Dla mnie jego śmierć była autentycznym wybawie
niem; gdyby nie umarł, to ja nie dożyłbym wolności
- musiałbym dociągnąć swoje „25”, a te kończyły mi się
w 1974 roku, miałbym wtedy 84 lata.
OPIESZAŁA WOLNOŚĆ
Przed czasem kukułeczka kukała...
335
pijany. Badają m nie bez niego. I teraz też, choć się nie
boję, to jednak nie umiem dobrze przedstawić swoich
chorób. Ogarnął mnie jakiś dziwny paraliż rozumu
i woli. I wstydzę się, i lękam. Podobnie kiedyś potyka
łem się na egzaminach w szkole. Ale lekarka rozmawia
ze m ną spokojnie i wypytuje dokładnie, a sekretarka
wpisuje wszystko do protokołu.
* * *
336
10 i 11 - ciężkie oskarżenia, za które mógłbym być
rozstrzelany, gdyby wtedy nie zniesiono kary śmierci.
Sekretarz cytuje również wyrok moskiewskiej „Troj
ki” - OSO - zaocznego sądu. Ale teraz, mimo mojego
dużego wyroku zdaje mi się, że cały skład sędziowski
patrzy na m nie przychylnie.
Potem lekarz-ekspert czyta protokół Głównej Ko
misji ze szpitala nr 011, który przedstawiał stan mojego
zdrowia. Słucham w zdumieniu. Okazało się bowiem,
że doktor-krzykacz, co tak straszył, obdarzył mnie ty
loma przez siebie wykombinowanymi, nieznanymi mi
chorobami, że w tej sytuacji powinienem się radować
z takiego stanu zdrowia. Mam bowiem poważne wady
serca, dystrofię trzeciego stopnia i jakąś inną bez nu
meru, za słabe ciśnienie, anemię i coś jeszcze, czego
nie zrozumiałem. Sędziowie słuchają uważnie eksper
ta i przyglądają mi się zaciekawieni, prokurator siedzi
spokojnie, nie mieszając się wcale, a sekretarz pilnu
je tylko papierów. Publiczność - zdaje m i się - jest po
mojej stronie. Wyczuwam już, że zwyciężę. Przewodni
czący zadaje mi jeszcze kilka pytań, odnośnie czterech
punktów oskarżenia, ale prokurator nie zwraca na mnie
uwagi, mogę więc mówić swobodnie.
Sędziowie przez chwilę się naradzali, po czym prze
wodniczący zapytał prokuratora, czego się domaga.
Ten wstał i krzyknął na całą salę:
- Zwolnić!
Wtedy sąd wyszedł na naradę. Wszyscy oczekują
wyniku z ciekawością, a ja z nadzieją na miłosierdzie
Boże. Wkrótce wrócili i sekretarz odczytał taki oto wy
rok sądowy:
337
- Zwolnić z dalszej kary łagru.
Otrzymałem więc uroczyste ludowe rozgrzeszenie.
Przy czym sąd nie orzekł, że zwalnia m nie z powodu
złego stanu zdrowia, nie! - po prostu postanowił „zwol
nić”. Zupełnie, jakby nie było rezolucji z 1949 roku, a ja
byłbym skazany tylko administracyjnie. Wyglądało to
tak, jakby im było wstyd przyznać, że mnie aresztowali
i trzymali w więzieniu i łagrach bezprawnie. Wynika
stąd, że według sowieckich praw powinni mi zapłacić
za te wszystkie lata przymusowej pracy i za utracone
zdrowie. Odszkodowania się nie zrzekłem, i czekam na
nie aż dotąd.
CZEKAJ!
Moja dola - na końcu pola
339
Ale my mamy tylko post i możemy się modlić, kto ile
pragnie. Jesteśmy izolowani i strzeżeni według przepi
sów, przy pełnym aparacie władz, kancelarii oraz przez
zwykły zespół dozorców, konwojentów i psów. A nas
inwalidów, nie było więcej niż 70 osób. Na parkanie
świecą się lampy, na strażnicach dyżuruje czterech
konwojentów. Nie wiadomo po co, bo i jeden dozorca
zdołałby nas upilnować. Gdyby nam zagrożono, że cof
ną nam zwolnienie z łagru, nikt by się nie zbliżył nawet
do bramy. Zresztą nie ma tu żadnej pokusy. Łagier leży
w szczerym polu - wokół ani ludzi, ani lasu. Mróz aż
trzeszczy, wyją wichry, sypie śniegiem. Nie jesteśmy
już ani więźniami, ani łagiernikami, ale nawet gdyby
nas wyganiano, nie mamy gdzie iść, bo za bram ą grozi
nam zguba.
Na Syberii na ogół w zimie nie ma mocnych wi
chrów, ale na tej wysokości dniem i nocą wyje, świsz
czy i płacze przenikliwy wiatr. Marzniemy, ile wlezie.
Łagier nie jest przygotowany do zimy, a ta zapowiada
się w tym roku wczesna i ostra.
Męczy mnie myśl i dziwi, że moi koledzy zapisywali
się na wyjazd za granicę, a tylko ja jeden wybieram się
na Białoruś. Dlaczego więc przyłączono mnie do grupy
zagranicznej? Ludzie snują się jak cienie, wiadomości
ani listów nie mamy znikąd. Każdy szuka miejsca, aby
się ogrzać, a tu ze wszystkich kątów zieje pustka, ziąb
i nuda... Żeby przynajmniej móc się z kimś pokłócić,
ale i ta przyjemność jest niedostępna, bo nikt nie ma
ochoty na swary.
Aż wreszcie, dzięki Bogu, „etap”.
340
Przywożą nas znów do Tajszetu, n r 025, do tego sa
mego łagra, w którym w 1949 roku rozpoczęliśmy
naszą Kalwarię. Trudno go poznać. Zm ienił się dia
metralnie. Dawne baraki, zrobione z chlewów i staj
ni, zastąpiono nowymi, „eleganckimi” budynkami.
Są podobne do koszar, zbudowane planowo, wysokie
i przestronne.
Nasze nary nie mają przegród, toteż śpimy poko
tem jeden obok drugiego, bez sienników i pościeli.
Znaleźli się tu inwalidzi zebrani z różnych łagrów AN-
GAR-łagu. Na szczęście opału nie brak, nie marzniemy
więc ponad miarę. Ciągną mnie do siebie różni niezna
jomi, tak, że nie mogłem się połapać, kto z nich lepszy,
aż wylądowałem na górnych narach w grupie żywych
i obrotnych ludzi, którzy mówią bardzo dużo i szybko.
Okazuje się, że to Polacy. Słucham ich z ciekawością;
mają dużo wiadomości z łagrów sowieckich, z Polski
i z całego świata. Mam tu okazję do porównania m en
talności polskiej z innymi, i widzę, jak bardzo Polacy
różnią się od nas. Wydaje mi się, że białoruska m ental
ność bardziej zbliżona jest do słowackiej, a nawet chor
wackiej niż do polskiej. Moi nowi towarzysze zasypują
mnie pytaniami, jednocześnie nie dając dojść do gło
su, bo gdy odpowiadam, zaraz mi przerywają i mówią
sami. Mają oryginalne i śmiałe myśli i wypowiedzi,
ale nie dopowiadają ich do końca. Jedni drugich prze
krzykują, zapominają, o czym mówili, tak, że tworzy
się chaos i hałas. Rozpraszają moją nudę i z łatwością
stają się mymi przyjaciółmi, ale ja, nie mając żadnego
planu, opuszczam ich, chętnie przystając na pogwarki
z innymi.
341
W Tajszecie dowiaduję się, że władze sowieckie
mają zamiar wysłać mnie do Polski, a nie na Białoruś.
Dlaczego do Polski? Formalnie jestem obywatelem
polskim, bo mam polski paszport, ale faktycznie uro
dziłem się na Wileńszczyźnie, na terytorium obecnej
sowieckiej Białorusi. Z rozmów okazuje się, że jest
w obozie wielu Ukraińców i Żydów, którzy też wyjeż
dżają do Polski. Zastanawiam się, czy mam protesto
wać, bo nie to jest ważne, gdzie znajdę lepsze w arun
ki życia, lecz to, czego wymaga większa chwała Boża.
Koledzy informują mnie, że na Białorusi jest nie tylko
ostre prześladowanie wiary, ale że nawet nie dopusz
czają księży do posług sakramentalnych.
W obozie 025 zebrała się masa ludzi. Choć łagier
jest wielki, to jednak ciasnota jeszcze większa. Narodo
wościowo obóz przedstawia wielką pstrokaciznę - od
Japończyków i Koreańczyków do Niemców i Jugosło
wian. Nikt tu nie szuka kłótni, lecz nie dochodzi też
do przyjaźni, tak jedni drugim dojedli. Każdy pragnie
tylko jednego, aby jak najszybciej się rozjechać. Choć
sądownie przyznano nam wolność od dawna, to wciąż
na nowo odbywają się spisy, ankiety, dokumentacje
itd. A jednak Tajszet wisi nam nad głową... Trzech lu
dzi z naszego baraku, jakby zmówiwszy się, w jednym
czasie wyrwało się na wolność bez pozwolenia i doku
mentów - Japończyk, Polak i Żyd - po prostu wzięli
i umarli! Reszta, choć wymęczona i zniechęcona, nadal
wlecze swoją niedolę.
Potem dowiaduję się, że po uzyskaniu wolności
niektórych białoruskich księży nigdzie nie chcą za
meldować, a nie meldowanych przepędzają z miejsca
342
na miejsce, niczym bezdomnych. Postanawiam więc
chwycić się najbliższego brzegu, choć pewnie nie bę
dzie on na Białorusi.
Nareszcie do naszego łagra zagląda słońce wolno
ści. Pierwszych wywołują Japończyków. Nie na darm o
mają oni na swojej fladze czerwone słońce w białym
polu. Znikają po cichu, zabierani małymi grupami. Po
tem idą Koreańczycy. Było ich około trzydziestu, sa
mych młodych, energicznych ludzi. Na pożegnanie wy
prawili dla swoich szumną kolację z przemówieniami,
pieśniami i serdeczną rozmową. Obserwujemy między
nim i nadspodziewaną przyjaźń i serdeczność. Na swój
bal przynieśli tylko łagierną, m izerną kolację oraz parę
baniek marmolady, za to mowy były gorące. Ich skośne
oczy błyszczały, a ręce żywo gestykulowały i co i raz
wybuchał dźwięczny dziecięcy, radosny śmiech, taki,
jakim potrafią się śmiać tylko wschodnie narody. Jeden
przemawia, a wszyscy słuchają uważnie, potakują, ki
wają głowami, albo przeciwnie - sprzeczają się, aż cali
trzęsą się z emocji. Ale w końcu wszystko znika w ka
skadach rozkosznego, gromkiego śmiechu. Było nam
białym wstyd, że nie umiemy tak się wspólnie cieszyć,
serdecznie i po bratersku żyć, i tak kulturalnie żegnać,
jak ci Azjaci.
Na koniec w Tajszecie pozostała tylko stara Euro
pa, która umiała odbierać wolność, i choć o tę wolność
walczyła w czasie dwóch światowych wojen, to jednak
wolności dawać nie chciała.
Jak czasem stary zegar długo brzęczy, skrzypi, stęka,
zanim wybije dwunastą, tak i nasz wreszcie wybił:
- „Etap, etap!”
343
Wychodzi wielki „etap”: Rumuni, Niemcy, Słowacy,
Węgrzy, Bułgarzy, Polacy, Żydzi. Dołączono do nich
kilku Ukraińców i jednego Białorusina. Na miejscu
pozostają tylko Jugosłowianie.
Żegnam Tajszet bez najmniejszego żalu, bo to naj
nudniejszy łagier na całym Sybirze. Zbudowany m ię
dzy błotami, ogrodzony wysokimi słupami, tworzy
w ten sposób wielką klatkę dla „ludzkich zwierząt”,
którymi byli najlepsi w Sowietach ludzie. Władze mało
zajmowały się tego rodzaju więźniami, bo nie pędzono
ich do roboty, a więc tacy tylko obciążali kancelarię.
Dozorcy i konwojenci jednak starannie ich pilnowali
i dokładnie przeliczali. Plus był taki, że zabrali od nas
kryminalnych i „błatnych”. Menu obozowe wiecznie to
samo. Najważniejsze, że po śmierci Stalina nie brako
wało już chleba. Ale ustawiczna owsianka, lub kasza
jęczmienna tak już nam obrzydła, że nie możemy pa
trzeć w miski. Trzeba się zmuszać do jedzenia, aby tuż
przed odzyskaniem wolności nie umrzeć z głodu.
Do wszystkich naszych utrapień dochodzi jeszcze
jedno. Spotykamy w Tajszecie znajomego z 07, naczel
nika „kultury” - Tancurę. Już tam, jako główny „wy
chowawca” łagru, w 1953 roku ośmieszył się raz na za
wsze, kiedy zagroził ostro inwalidom:
- U kogo znajdziemy książki do nabożeństwa,
obrazki religijne albo coś w tym rodzaju, niech potem
nie narzeka na swój los.
Tancura zaostrzył wtedy kurs antyreligijny, aby
zniszczyć wszelkie przejawy wiary. Wybrał najgorszy
moment, bo po śmierci Stalina osłabło prześladowa
nie religii. Tancura dostał awans na wyższe stanowisko
344
i spotkaliśmy go w Tajszecie. Tutaj największą jego za
sługą było to, że milczał. Przechodzi przez łagier, bar
dzo się spiesząc, nie patrzy na nikogo, jakby co ukradł.
Odkąd pamiętam, zawsze go widzę nadętego. W życiu
nie widziałem bardziej nudnego ateusza.
Jak niewierzący i bezbożnicy mogą się cieszyć i żyć
beztrosko, gdy sobie uroili, że mkną w m rok i nicość?
Ciało stanie się mierzwą, a dusza się rozwieje, jak mgła
nad topielą lub fabryczny dym. Jak może do tego stop
nia zawładnąć rozumnym człowiekiem niedowiarstwo,
żeby się chwalił publicznie, że po śmierci będzie śmie
ciem, a dusza kompletnym zerem? I te wypociny nazy
wają nauką. Twierdzą bowiem, że natura ma swe siły.
Są prawa przyrody. Natura ma swój cel. Ona zrodziła
i rozwija życie na ziemi.
Pomyślcie jednak, wy, ludzie obdarzeni rozumem!
Natura sama nieożywiona i nierozumna, skąd może
mieć „siły” albo „prawa”, czy „cel”? I jak mogła stwo
rzyć życie, kiedy sama od wieków jest martwa? Nauka
ma obowiązek badać i zastanawiać się nad prawami
przyrody, ale zagadnienie początku istnienia i celu ży
cia trzeba pozostawić religii, bo inaczej dochodzi się
do absurdu. Tylko religia może nam dać odpowiedź
na wszystkie pytania dotyczące naszego istnienia, bo
ukazuje nam Stwórcę nieba i ziemi, który jest mądry
i wszechmocny. Jedyną więc rozum ną rzeczą jest pra
cować dla Boga, zbawienia duszy i dobra ludzkości.
Ale żyć i trudzić się jak ateiści dla szczęścia człowie
ka, który jutro stanie się gnojem i wiecznym zerem, to
straszny absurd. Lepiej już szybciej umrzeć. Materia-
listyczna filozofia, jak możemy to oglądać na własne
345
oczy w Chinach, w praktyce prowadzi do głodu i roz
paczy.
Nikt nam nie mówił, że jedziemy na wolność. Jed
nak sami domyślamy się tego, widząc, że skierowali nas
na zachód, na Wielką Transsyberyjską Magistralę, że
gonimy słońce i że przybywa dnia. A więc - do Europy!
I rośnie nasza nadzieja w miarę, jak oddalamy się od
nieszczęsnego Tajszetu, który wypił tyle naszych łez.
- Daj Boże, w dobry czas!
NA Z A C H Ó D
N ie z g in ą ł ten, co z ło ż y ł los w ręce B o g a
347
dzamy cztery do pięciu dni. Tu także śpimy na gołych
deskach w ubraniu, przy czym bardziej się męczymy
niż wypoczywamy. Wypełniano też dokładnie wszyst
kie punkty programu, a więc: liczenie, rewizja, łaźnia,
rozmieszczanie i posiłek. Rewizje są bardzo dokładne.
W Omsku zabrano mi igłę, bo przydała się rewidu
jącemu. Przy następnej rewizji straciłem stare pióro,
a w Świerdłowsku kontroler wygrzebał kawałek sta
rej żyletki, zasłużyłem więc na karę. Jednak dobry ten
człowiek nie ukarał mnie, tylko wyrównał krzywdę
wyrządzoną przepisom tak kwiecistym przemówie
niem i tak ślicznie m nie zawstydził, że miałem twarz
w płomieniach... nie za siebie - za niego, że taki tępak.
Tak mocno nasiąkli bowiem przekonaniem, że wię
zień, choć już wolny, powinien jechać jak niewolnik, że
nikt im tego nie wyperswaduje.
W Omsku podzielono transport na dwie grupy.
Rumuni i Bułgarzy jadą na Czelabińsk, a resztę skie
rowano trasą przez Ural do Moskwy na Świerdłowsk.
W naszym przedziale jest wyjątkowo przestronne,
żadnej ciasnoty. Dziwnie teraz ułożyło się sąsiedztwo
- Niemiec leżał obok Żyda, Polak przy Ukraińcu, Sło
wak razem z Węgrem. Chcąc nie chcąc, tworzy się ści
sła „przyjaźń między narodami”.
Tylko jeden Słowak, Kliment X. psuje tę piękną
harmonię. Jest to nieznośne stworzenie. Powierzchow
ność ma sympatyczną: młody, gładki jak malowana
lalka, nie może usiedzieć na jednym miejscu, do tego
straszliwa papla. Ale kaleka moralna, choć podaje się
za praktykującego katolika. Jak mógł pogodzić wia
rę i modlitwę z rozpustą i parszywym językiem - nie
348
mogę zrozumieć? Całymi dniami bajdurzy o swoich
przygodach, opowiadając ze wszystkimi detalami, pe
łen cynizmu i zwierzęcego zadowolenia. Nie zważa na
to, że wielu wcale nie chce go słuchać i m a wstręt dla
jego przechwałek. I gdy zdawało się, że już skończył, on
sprytnie zaczepia innych, po cichu rozpoczyna swoje
opowieści - aż się zapala na nowo, rży jak koń i tak bez
końca. Wymyślają mu, ale on się niczego nie wstydzi.
Chyba sam czort by nie potrafił lepiej zwodzić ludzi jak
ten bezwstydny fagas.
Próbuję przemówić m u do sumienia, wtedy słucha
uważnie i wydaje się, że bierze do serca każde słowo.
Wkrótce jednak słyszę, jak moje napom nienia prze
rabia na sprośne kawały. I nie mogę powiedzieć, żeby
chciał m nie drażnić czy robić na złość. Nie! Kliment
miał zdrowy rozsądek i był na swój sposób uczciwy, ale
tak się zżył ze swoją rozpustą, że pił ją jak wodę i oddy
chał nią jak powietrzem.
Trzeba aż takiego wstydu, żeby z sympatycznego
i od wieków katolickiego narodu słowackiego wyszło
to wstrętne pokractwo. Nie widziałem podobnego
nawet pomiędzy chuliganerią. I po co Bóg utrzym u
je podobne zielsko? Bóg widać dopuszcza pokusy, bo
one doświadczają i hartują naszą cnotę. Pokusa jest jak
gimnastyka czy sport, wzmacnia naszą wolę i przez to
zdobywamy zasługi w niebie. Jednak nieszczęsny czło-
wiek-zwierzę sam się pakuje do piekła.
Na nieszczęście pokusy wiodą człowieka do grze
chu. Wtedy trzeba pokutować, uniżać się przed Bogiem
i modlić gorliwie. Grzech i pokuta ćwiczą nas i dają
praktykę życiową. Uczą, żeby człowiek za bardzo nie
349
ufał sobie, ale wierzył, i opierał się na Bogu. Pan Bóg
w odwiecznej swej mądrości nie na darm o dopuszcza
pokusy, a nawet i grzechy, podobnie jak rodzice pozwa
lają, aby dziecko upadło i zbiło sobie kolano, a w ten
sposób nauczyło się mocno stać i szybko biegać. Tak
i ten szałaput Słowak, co chętnie, a na własną zgubę,
zastępował setkę czartów, miał w Bożym planie swoje
nieszczęsne miejsce jak Judasz. Trzeba się modlić za
gorszycieli, ale i wystrzegać się ich jak zarazy.
350
W ten sposób jedziemy w Moskwie na „wolność”
- do więzienia na Krasnej Preśni. Przechodnie przy
glądają się nam z wielkim zdziwieniem. Myślą pewnie,
że jesteśmy zbrodniarzami większego kalibru. Po dłu
giej i ciężkiej podróży ledwie powłóczymy nogami, za
to konwojenci - to młodzi, zdrowi i po zęby uzbrojeni
ludzie.
Spodziewaliśmy się, że „Matuszka-Maskwa” pokaże
się nam, obcokrajowcom, w całej krasie, ale zamknię
ci w moskiewski woron - który podobnie jak na Sy
birze był z blachy, bez okien, z m aleńkim „judaszem”
w drzwiach, zasłoniętym plecami konwojenta - nie
możemy widzieć ani sami siebie, ani przyjaciel przy
jaciela.
Możemy natomiast szybko porównać więzienie
moskiewskie z sybirskim i stwierdzić, że w niczym
tam tem u nie ustępuje. Co innego więzienie na Łubian
ce. Bo tam - jak poinformował mnie znajomy ksiądz
- jest część pokazowa. Tam lokaje podają cztery razy
dziennie jedzenie. Roznoszą je w rękawiczkach. Takie
więzienie, podobnie jak i pokazowe kołchozy i fabryki,
są zbudowane po to, aby mogli je oglądać goście z za
granicy. Po zwiedzeniu bezkrytyczni turyści porów
nują je do amerykańskich. A na Krasnej Preśni wielki
urodzaj ludzki. Wkoło słychać różnojęzyczny hałas jak
przy wieży Babel. Ściśnięty w wielkiej sali tłum przyjął
nas bardzo życzliwie, nawet i „błatni”, którzy gnietli się
w swym kącie i zagłuszali politycznych. „Błatni” wdra
żają nas w moskiewski porządek: „Niczego się nie bój
cie, niczego nie wstydźcie, wszystkiego się domagajcie,
choćby na siłę”. Potrafią oni sprytnie przymocowywać
351
do patyczków żyletki i golić jeden drugiego. Nas, sybi
raków, dziwi bardzo ta nowość, bo na Sybirze za żylet
kę groził ciężki karcer, a tu moskiewski dozór patrzył
na to przez palce.
My też golimy szczecinę i nadstawiamy uszu na m o
skiewskie nowinki. Na ogół tutejsi „błatni” są bardziej
podobni do ludzi. Nie słychać takich plugawych słów
i bluźnierstw jak na Syberii. Przy tym nikogo z nas nie
okradziono, co tam byłoby wielkim dziwem, gdyby
udało się zachować coś, co było do „skrojenia”. Muszę
więc na koniec przyznać, że moskiewscy „błatni” tw o
rzą najbardziej kulturalną grupę chuliganów w całym
Sowieckim Związku.
W Moskwie spotykamy się z nowymi, młodymi
więźniami, z których z czasem wyrośnie charaktery
styczna kategoria lub banda sowieckiego chuligaństwa.
Nie boją się oni więzienia, uważają je nawet za swój
dom. Sprzyjającą okolicznością jest dla nich to, że po
śmierci Stalina władze złagodziły warunki i zmniej
szyły wyroki. Złodziejaszkowie owi chętnie przyjmują
dwa do trzech lat kary więzienia i uważają ją za śmiesz
nie krótką. Wychodzą na wolność na paromiesięczny
odpoczynek, wiedząc z góry, że wrócą do więzienia
jak do ojcowskiej chaty. Pomiędzy młodymi chuliga
nami a starą milicją sowiecką trwa nieustanne współ
zawodnictwo. Ci pierwsi dochodzą do wyżyn sprytu
i zręczności, o jakich nie śniło się ani amerykańskim
gangsterom, ani policji. Sposoby kradzieży doszły do
takiej perfekcji, że milicja sowiecka jest wobec nich
bezradna.
NA POŁUDNIE... POĆMA NR I
N au cz się ty lko sk a k a ć , b o p r a c y b ie d a c ię n au czy
353
jak zwykłych więźniów, a straż idzie z przodu i z tyłu.
Ale kłopot jest z bagażem. Już mamy wychodzić, gdy
nas zatrzymują:
- Poczekajcie! Przyjedzie ciężarówka.
Czekamy, oglądamy się. Jakoś długo jej nie ma.
- Pójdziemy!
Zarzucamy na plecy worki i węzełki, a kuferld nie
siemy w rękach, jak kto może, i wleczemy się. Deszcz
pada, dobre i to, że niewielki.
- Stać! Przynieście tu rzeczy. Złóżcie je na stacji,
w kącie. Ciężarówka przywiezie je potem.
Dobrze. Posłusznie składamy rzeczy w jedno miej
sce, a sami idziemy. Przeskakujemy zręcznie kałuże,
żwawo i spiesznie dążymy do łagra, bo wieczór nadcho
dzi, a my wygłodniali i przemoczeni. Dochodzimy na
miejsce i już mamy zamiar odpocząć, gdy tymczasem:
- Do szeregu! Wracamy po rzeczy, bo ciężarówka
nie przyjedzie.
Zupełnie nie chce się iść, ale pada komenda. Teraz
już jedni obchodzą kałuże, a inni nie. Jesteśmy strasz
nie zmordowani, gdy z workami, kuferkami, koszykami
wędrujemy bez żadnego porządku przez kałuże i błoto.
Jest już ciemno i ciągnie ziąbem, a potem gorąco i niesa
mowicie ciężko. Spełniła się wtedy groźba: „Biada wam,
bogaczom”. Bo niektórzy ciągnęli z Sybiru wiele śmie
cia, a pozostawili tam swoje siły. Tym razem ja mogę się
bardzo cieszyć, że jestem dostatecznie biedny.
354
gody, ale i niemało ucisku. W Poćmie już nas nie ga
niają, odzywają się jak do ludzi, i nieraz zwracają się
przez „wy”, zamiast sybirskiego „ty”. Nie krzyczą na
nas: „Ej, ty chamie” itd. Chleba wystarcza, ale jest taki
sam jak na Sybirze - czarny, nieprzyjemny w smaku
i niezdrowy. Porcję szarego, sitkowego, wydają tylko na
receptę lekarską. Choć jedzenie lepsze niż wcześniej,
to jednak daleko mu do normalnego. Inwalidzi narze
kają i chorują nie z braku pokarmów, ale z powodu ich
jednostajności - wiecznie krupy, brak zieleniny, cukru,
tłuszczów i mlecznych produktów. Kto nie chce wsta
wać i iść do jadalni, nikt go nie pędzi. Tyle, że kuchnia
nie wydaje posiłków spóźnionym. I jakoś dziwnie nikt
nie przesypia pory jedzenia.
Na salach pełno ćmiących papierosy, i w dzień,
i w nocy. Na dziesięciu palaczy przypada jeden niepalą
cy, a i ten żałuje, że się nie wciągnął za m łodu do palenia,
bo dym nie pozwala wytrzymać w baraku nawet jednej
godziny, a trzeba wysiedzieć 24. Chcemy uciec na dwór,
ale m arna wiosenna pogoda i liche ubranie zmuszają
do powrotu. I dodatkowa przyjemność - głośnik ra
diowy, włączony od szóstej rano do dwunastej w nocy.
Bez przerwy grzmi muzyka, śpiew, gimnastyka, a naj
więcej lekcji i propagandy, których nikt nie słucha. Ale
„sala” nie dawała wyłączyć głośnika, bo wszyscy płaci
li za niego po rublu miesięcznie. Moje nerwy już nie
wytrzymują zgrzytania i ryku radiowego w połączeniu
z hałasem na sali, a na dwór uciec nie można, bo znów
zima. Za to są gazety. Zdarzają się nawet polskie. Chwy
tam, czytam i... oddaję innemu, bo i Warszawa w ślad
za Moskwą naszpikowana propagandą.
355
Dlaczego tylko Niemcy dostają bogate paczki
z Czerwonego Krzyża? Reszta inwalidów przygląda im
się z zazdrością. A oni otrzymywali konserwy, cukier,
miód (!), marmoladę i inne produkty. Możemy od nich
swobodnie kupować. Ktoś mi podpowiedział:
- Słyszałeś? Niemcy miód sprzedają.
Od tak dawna nie jedliśmy miodu! Biegniemy. Spe
cjalnie, żeby lepiej im trafić do serca, pytamy po nie
miecku. Stale słyszymy tę samą odpowiedź:
- Mieliśmy, ale już nie mamy. Sprzedany.
Aż w jednym miejscu był. Miód naturalny, słodki,
tylko cena „słona”. Odważyłem się jakoś i kupiłem. Ale
miód szybko się rozszedł, a potem życie jeszcze bar
dziej zgorzkniało.
356
samego naczelnika, gdy przechodził obok, elegancko
ubrany w wojskowy mundur.
- Przepraszam, czy będzie kiedy w kramie cukier?
Już tyle czasu czekamy.
- Ja nie m am cukru dla dzieci, a wy tu jeszcze...
Wlazłem mu na odcisk, ale nawet przez myśl mi nie
przeszło, żeby pod Moskwą i to takiemu naczelnikowi
mogło się coś podobnego przytrafić.
357
razu nie napisałem, bo dowiedziałem się, że i w tych
krajach wolność ograniczona i krucho tam ze swobo
dą. Po co więc narażać przyjaciół na przykrości?
358
Popłynęły rzewne kolędy... W przedziwny sposób
łączą się w nich radość ze smutkiem, ziemia z niebem,
W szechmocny Bóg jako Dzieciątko, prom ienna gwiaz
da wśród ciemności nocy, anielskie pieśni z okrucień
stwem Heroda, pokłony mędrców i drogocenne dary
z ubogą stajenką... Wszystko to wywołuje świąteczny
nastrój, a czasem i łzy w oczach. Pieśni ukraińskie nie
mają konkurencji. Piękne głosy, zaprawione w śpiewie
zarówno w kościele, jak i w domu, w polu czy na we
seliskach, i to tak solowe, jak w zespołach. Ich śpiew
pociąga i zachwyca, porusza i uspokaja.
I ZNÓW MOSKWA
W y bierasz s ię w drogę, p o le c a j się B og u
360
pola. To wstrętna zima mrozem i wiatrami tak się za
bawiała, niszcząc na ziemi życie. Jednak wróg to bar
dzo ostrożny, choć rozjuszony - zima tylko przydusza,
ale nie zabija życia, zachowuje i otula lodem i śniegiem
biedną ziemię, mrozem oczyszcza powietrze, a gdy na
staje wiosna, zapłakawszy, pełna pokory ustępuje, bo
nadszedł czas...
Do Moskwy dowozi nas zwykły konwój wojskowy.
Tak do niego przywykliśmy jak konie do swych panów.
I nagle czujemy się strasznie osamotnieni, gdy kon
wój zostawia nas i nikomu nie przekazuje. Oglądamy
się jak ograbiony człowiek, którego bandyci rozebra
li i zostawili gołego na ulicy. Ale nagle zjawia się jakiś
cywil i, bez zbędnych słów, energicznie obejmuje nad
nami komendę, a my przyzwyczajeni do jarzma, bez
protestów poddajemy się jego rozkazom. Nikt go nam
nie przedstawił i on się nie wylegitymował żadnymi do
kumentami, ale gdy chwycił w ręce cugle i bat, idziemy
posłuszni jak koń bruzdą przy orce. W wolnym świecie
tak jak on mógł się zachować tylko żulik, ale w Związku
Sowieckim wiemy, że to urzędowa osoba. Jest to czło
wiek taktowny, choć stanowczy. Oprócz niego krążyły
wokół nas w pewnej odległości jeszcze jakieś anonim o
we postacie. Spojrzeć na takiego, udaje, że nie widzi.
361
tego i Moskwa może wydawać się dziwem. To miasto
zamyka w sobie całą Rosję. Gdy się wjeżdża do Mos
kwy najpierw widać wioskę, dalej typowe miasteczko,
potem kolejno robi wrażenie gródka, grodu i wreszcie
stolicy. Są domki z ogródkami, na które miło jest popa
trzeć, ale przedmieścia i dzielnice bezpośrednio sąsia
dujące z centrum nie są zbyt reprezentacyjne. Moskwa
- miasto olbrzymie i ruch wielki, bogactwo na pokaz.
Prawdę mówiąc, obecne miasto przestało być dawną
majestatyczną Moskwą, zatraciło swój charakter, zmie
niło wygląd. To już nie ów starodawny gród carów,
bojarów, gród cerkwi, ale typowe wielkie, nowoczesne
mieścisko. Czasem wystrzeli z daleka fabryczny komin,
czasem wypłynie nowomodny cukierkowaty dom pro
pagandowy, a reszta to stare, połatane, albo też nowe
i tandetne lub wycackane budynki. Czasem trafi się coś
ciekawego i pięknego, ale zwykle - monotonia. Czyż to
jest Moskwa?
A gdzie ta Moskwa znana całemu światu, mają
ca „40 x 40”' cerkwi, budowanych w ciągu ośmiuset
lat? Większość z nich to były piękne, stylowe, ślicznie
ozdobione, olbrzymie i nieskończenie bogate budow
le sakralne. Nie ma ich! A gdy ich nie ma, to nie ma
i Moskwy! Jest wielkie przemysłowe miasto, centrum
komunizmu, ale wszystko razem, gdy się tem u z bliska
przyjrzeć - tandeta. Niektóre cerkwie zamieniono na
składy lub mieszkania, inne stoją opuszczone, niszcze
jąc, bez okien, obdarte.
362
Kreml. Tylko tu Moskwa została sobą. Piękny, stary,
stylowy zakątek. Jednak ciasno mu pomiędzy nowo
czesnymi budowlami. I obecnemu rządowi tu za ciasno
- zburzyłby dawno i bez żalu wszystko co stare, tylko
odwagi mu brak. Odnawiano kremlowską cerkiewkę,
która cała ginęła w rusztowaniach. Tak gęsto była nimi
obstawiona, że żadna z kopuł nie mogła się przebić do
nieba. To symbol. W ten sposób „obrusztowana” jest
cała cerkiew prawosławna w Związku Sowieckim pod
opieką bezbożnego rządu.
Nie wypuszczono nas ani na chwilę z autobusu
i tylko przez okna mogliśmy oglądać historyczną Mos
kwę. Przejeżdżając koło mauzoleum Lenina, autobus
zwalnia, możemy więc spokojnie m u się przyjrzeć
i porównać z otoczeniem. Ani rozmiarami, ani stylem
nie pasuje do kremlowskich pałaców, jakby ktoś na po
śmiewisko przed frontonem klasycznego historyczne
go pałacu postawił kiosk z piwem. Nasi inwalidzi od
razu nazwali tę przybudówkę „owoszcze-chraniliszcze”,
czyli skład warzyw. Ciekawe jaką ideę mieli architekci,
którzy projektowali to „cudactwo”? Czy chcieli może
zelżyć Kreml, czy wyśmiać nieboszczyków, bo udało
im się i jedno, i drugie.
Nie widzieliśmy sztucznego moskiewskiego morza
ani cudów podziemnej kolei, ani, co gorsze, muzeów.
Zdawałoby się, że choćby dla propagandy powinni je
pokazać. Cerkwi - oprócz tych opuszczonych i krem-
lowskiej - więcej nie było. Dojrzeliśmy natomiast na
horyzoncie nowy uniwersytet na Wróblowych Górach.
Zdaje się, że jest on podobny do warszawskiego „Pa
łacu Kultury”, tylko że wyżej położony i większy. Jeśli
363
tak, to nie żał, że nie widzieliśmy go z bliska, bo Pola
cy swój pałac wyśmiali jako zabawkę bez gustu i zbyt
kosztowną. Nie dane nam było też zobaczyć pokazo
wego więzienia. Ale niech tam! Nie żałujemy, bośmy
ich dosyć mieli na Sybirze. Co prawda, nie pokazo
wych...
Za to ulokowano nas w pierwszorzędnym, zagra
nicznym pociągu. W każdym przedziale tylko po
cztery osoby. Siedzimy wśród luster, w pełnym kom
forcie. Każdy ma miejsce do spania, choć twarde i bez
pościeli. Do takich luksusów zupełnie nie pasujemy.
Otrzymane na drogę, nasze nowe ubrania (ale wiado
mo - sowieckie, krój i materiał więzienny, ordynarny),
podczas podróży, przy częstych przesiadkach, pobycie
w więzieniach, zaszmelcowały się, toteż wyglądamy
w nich, jak klasyczni, sowieccy chuligani. Ten jasny,
czysty, błyszczący wagon, po sybirskich pociągach
i woranach, dziwi nas i po prostu onieśmiela, aż oba
wiamy się przysiąść na ławkach.
Wkrótce po ruszeniu ze stacji, przewodnik wzywa
nas na obiad do wagonu restauracyjnego. Formalnie
już nie jesteśmy więźniami, więc kierownik zajmuje się
nami jako zagranicznymi turystami. Obiad dają nam
bezpłatnie, i mimo że nie skąpy, czujemy się po nim
dobrze głodni. Po raz pierwszy od roku 1948 mam
w ręku normalny nóż i widelec. Przed obiadem kie
rownik zabronił nam stanowczo zamawiać do posiłku
alkohol, ale prywatnie pozwolił „na jednego”, natural
nie na własny rachunek.
Do całkowitej swobody brakowało nam chyba tylko
muzyki... A i ta się znalazła! Po powrocie do przedzia
364
łów słyszymy grzmiące radio. Teraz stare dziady cieszą
się jak małe dzieci. Krzywi się na to tylko jeden, a tym
odmieńcem... jestem ja. Dokąd rzępoliła muzyka, to
jeszcze pół biedy, ale gdy rozpoczęto nadawać jakąś
lekcję, której nikt nie słuchał, podkradłem się do głoś
nika i wyłączyłem go. Ach! Jak się na mnie skrzywił
„wolny lud”.
„Przecierpiałem tyle - myślę - przetrzymam i ten
ostatni dzień.”
Szybko wjeżdżamy na Białoruś. Czy będę mógł
zobaczyć Mińsk? Mamy tam przyjechać późną nocą.
Męczy m nie niepewność, czy uda nam się przekroczyć
granicę sowiecką? A bo to mało nasłuchaliśmy się o niej
w łagrach nieszczęśliwych historii? Zdarzało się prze
cież, że wracali więźniów z powrotem, przeprowadzali
rewizje do naga, zabierali każdy papierek, każdy adres.
Zdenerwowany tymi myślami, przemęczony podró
żą i wszystkimi przeżyciami nie mogłem zasnąć. Nie
wiedząc, co ze sobą zrobić, kręciłem się niespokojnie.
W końcu wymyśliłem: „Położę się, ale nie będę spać.
Gdybym nawet się zdrzemnął, to w Mińsku i tak się
obudzę. A może zobaczę tam kogo znajomego?”
Dobrze. Leżę i wiem, że nie śpię, bo tak chudemu
człowiekowi jak ja, bez pościeli twardo. Czuję wszyst
kie kości, boki bolą. Kręcę się jak piskorz na patelni,
pom rukuję sam nie wiem co, stękam, jakbym się zabie
rał do konania i... przebudziłem się. Ledwie przytomny
rozglądam się wkoło i patrzę w okno. Szarzeje już i robi
się brzask.
„Dobry Boże! A gdzież mój Mińsk? Fiu, fiu! Prze
spałem go.” A więc ugrzązłem w ten sen jak pijany
365
podróżnik w przygodne błoto. Ale pocieszam się, że
widzę jeszcze białoruską ziemię. Pociąg płynie m ięk
ko, łagodnie, kiwa się w takt, jakby odmawiał pacie
rze. Wypada mi dołączyć do niego: „Mój Boże, wierzę
w Ciebie. Całą nadzieję w Tobie pokładam. Za wszyst
ko Cię wychwalam...”.
Patrzę i cieszę oczy swoją krainą, co budzi się z dłu
giego zimowego snu. A i u m nie wstaje nowy dzień
- jeszcze w niewoli, ale szybko ma się w wolność za
mienić. Gdy znajdę na Zachodzie wolność dla siebie,
pozostawię w niewoli ojczyznę na Wschodzie. „Kie
dyż, o Boże, będziemy mogli połączyć naszą osobistą
wolność z pełną swobodą zniewolonego narodu?”
- Bo trzeba wolności, ziemi człowiekowi!2 - mówię
głośno sam do siebie.
366
parę i znów gna, gna... Nagle zagwiżdże aż echo odpo
wiada w Białowieży, i wystraszy tam przerażonego wil
ka, zatrwoży samego niedźwiedzia, i zadziwi starego,
brodatego żubra. Podnosi się żubr, przeciąga, ziewnął
leniwie i myśli: „Ciężko żyć żubrowi, kiedy żelazne ko
nie wdzierają się w naszą wolną, żywą puszczę. Trzeba
się bronić”.
Podszedł żubr do potężnego dębu, aby naostrzyć
rogi. Z tym starodawnym dębem przyjaźni się od m a
łego i często opowiada mu o swej niedoli, a teraz zary-
czał, aż zadrżała puszcza. Ryk jego echo doniosło do
naszego pociągu, a zdziwieni pasażerowie pytali:
- Jak to może być? Niebo bez chmur, a grzmi?
Ja też rozglądam się, bo nie wiem, czy to wszystko
m i się zdawało, czy śniło?
Dojechaliśmy do Brześcia. Przystanek. Czekamy
wiele długich godzin. Kierownik nadal okazuje nam
życzliwość, jednocześnie pilnując starannie. Może boi
się, żebyśmy nie zostali w Sojuzie? Myślę, że gdyby na
wet ktoś zwariował, to i tak by nie został. Wypuszcza
nas po dwóch do miasta, przypominając:
- Nie odchodźcie za daleko i nie marudźcie.
- Dobrze, dobrze.
Chodzimy, wypatrujemy oczy. Miasto tandetne,
niczym nas nie zadziwia. Nerwy napięte do granic,
a w duszy zamęt - nie możemy się uspokoić, więc
szybko wracamy do grupy. Do Polski jedzie nas czter
dzieści osób. Polacy, Ukraińcy, Żydzi i ja jeden „tu
tejszy”. Rozmawiamy ze sobą mało. Nie łączy nas już
nic, oprócz osoby kierownika. Podczas bezcelowego
błąkania się po stacji poczułem na sobie czyjś natrętny
367
wzrok, który mnie świdruje. Zacząłem więc ukradkiem
rozglądać się na boki. Ludzi było niemało, a wszystko
przygodni. Wyczaiłem „go” w samym kącie. Siedział za
załomem ściany i śledził nas przenikliwym wzrokiem.
Nasze spojrzenia spotkały się na m oment i zrozumieli
śmy się natychmiast. Po mnie przeszły ciarki, a on udał
obojętność. „Och, szelmo, przejrzałem cię!” - omal nie
krzyknąłem.
Na stacji był czynny wielki kiosk. Książki, broszury,
gazety. Obejrzałem wszystkie. Same rosyjskie. Zapyta
łem:
- Czy są książki białoruskie?
- Białoruskie? Nie, nie ma.
- Dlaczego nie ma?
- Dlatego, że nie ma.
Zdziwiłem się bardzo, a oni nie mogli pojąć, że ja
się dziwię. Prowadzenie dalej rozmowy na ten temat
mogło być dla nich kłopotliwe, a dla mnie niebezpiecz
ne. Choć w syberyjskich łagrach i więzieniach sprawy
narodowościowe nie występowały zbyt jaskrawo, to
jednak i tam przeważał stary, carski reżim. Rosjan było
mniej niż innych narodowości, mimo to w czytelniach
i bibliotekach dostawaliśmy wszystko wyłącznie po ro
syjsku. Ani ukraińskich, ani białoruskich książek czy
gazet nigdy nie dostarczano, choć Ukraińców było dwa
razy tyle co Rosjan.
** *
368
- Kto, gdzie był? Dokąd chce jechać? Do kogo?
Każdemu wydaje blankiet na bezpłatny bilet do stacji
docelowej i daje na rękę po sto złotych w papierkach.
Teraz idziemy do polskiej kasy biletowej, dostajemy
bilety i szukamy miejsca w pociągu jak wolni obywa
tele. Nasza brygada, która od Poćmy trzym ała się ra
zem, rozprasza się i nikt już nami nie dyryguje, a nasz
moskiewski opiekun niepostrzeżenie znikł, nie pożeg
nawszy się z nami. Ale i my się nie pożegnaliśmy mię
dzy sobą. Po prostu nikomu to do głowy nie przyszło.
Czuję się teraz jak człowiek, który po wielkiej i niebez
piecznej podróży zszedł z okrętu na ląd. Zdawało mi
się, że wszystko wokół jeszcze się kołysze, a pod noga
mi chwieje się ziemia.
369
Pawła od Krzyża, odprawiłem Mszę świętą, dziękując
Bogu za uwolnienie od krzyża i kalwarii Sybiru. Potem
otrzymałem od władz polskich paszport zagraniczny,
i po wielu kłopotach wyjechałem do Rzymu 23 listo
pada 1959 roku.