Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 61

Rainer Maria Rilke

POEZJE WYBRANE

1
Księga godzin

Cóż są, o Panie, miasta możne?

Cóż są, o Panie, miasta możne?


W zatraty, w zguby swej godzinie
są jak ucieczka przed płomieniem
i nic im nie jest pocieszeniem,
i jako cień ich dzień pominie.

A tam jest śmierć. Nie tamta, co ukłony


już im w dzieciństwie dziwne zasyłała —
tamta śmierć mała, byle zrozumiała;
ale jak owoc cierpki i zielony
w nich śmierć osobna, własna, niedojrzała.
przeł. Adam Pomorski

Gdy umrę, co się z tobą stanie?

Gdy umrę, co się z tobą stanie?


Jestem ci dzbanem (gdy skruszeję?)
Jestem napojem (gdy skwaśnieję?)
Szatą twą, Panie, sztuką, Panie,
beze mnie czymże są twe dzieje?

Nie masz domostwa okrom mego,


w którym cię słowem ciepłym witam.
Ze stóp twych utrudzonych w biegu
spadam sandałów aksamitem.
przeł. Adam Pomorski

Wiem, że modlitwa moja cię nie dotknie

Wiem, że modlitwa moja cię nie dotknie,


choć jest bluźniercza: jakbym szukał w księdze starej,
żem z tobą spokrewniony — tysiąckrotnie.

Chcę ci z miłości mych złożyć ofiarę…

Czy ojca kocha się? Czy z chłodem w twarzy

2
nie rzuca się go, tak jak tyś się ważył
odejść od jego słabych, pustych rąk?
Czy się nie wkłada do zamierzchłych ksiąg,
po cichu, jego uwiędłego słowa,
pomiędzy karty odwykłe od rąk?
Czy jak od działu wód się nie odpływa
od jego serca, w ból i w radość żywą?

Czy ojciec nie jest dla nas tym, co było;


lata, w których się obcą myślą żyło,
gesty zużyte, ubiór już zetlały,
przekwitłe dłonie i włos wypłowiały?
I jeśli w czasie swym mógł ujść za bohatera,
dziś, gdy rośniemy, spada jak liść i zamiera.
przeł. Mieczysław Jastrun

Lubię te ciemne godziny

Lubię te ciemne godziny w mym bycie,


gdy zmysły toną w głębinie bezwolne;
jak w starych listach, widzę w nich ukryte
codzienne życie, już dawno minione
i jak legenda dalekie, prześnione.

I wtedy wiem już, że zyskałem przestrzeń


na drugie życie, co bez czasu płynie.

Niekiedy czuję się ogromnym drzewem,


rosłym, szumiącym, co ponad mogiłę
wyrasta snem, przez chłopca śnionym skrycie
(którego strzegą podziemne korzenie),
straconym w smutku, żałości i śpiewie.

przeł. Andrzej Lam

Panie: uboższy jestem niźli zwierzę

Panie: uboższy jestem niźli zwierzę,


które, acz ślepe, śmierci swej doczeka,
podczas gdy nam jest ciągle tak daleka.
O, daj nam tę, która nie zapomina,
jak się rozpina życie na szpalerze,
tam gdzie najpierwej wiosna się zaczyna.
Bo tu nam obco, ciężko się umiera

3
nie naszą śmiercią; gdy nas któraś zbiera,
zbiera nas, bo się sama z nas nie rodzi.
By nas otrząsnąć, wielki wiatr przychodzi.

Stoimy w twym ogrodzie rok po roku


jak drzewa słodkiej śmierci, nią ciężarni,
lecz czasu zbioru ze starości czarni
i jak niewiasta z twojego wyroku
zamknięci, próżni, bezowocni, marni.

przeł. Adam Pomorski

Każdemu daj śmierć jego własną

Każdemu daj śmierć jego własną, Panie.


Daj umieranie, co wynika z życia,
gdzie miał swą miłość, cel i biedowanie.

Myśmy łupina tylko i listowie.


A wielka śmierć, którą ma każdy w sobie,
to jest ów owoc, o który zabiega

wszelki byt.
przeł. Mieczysław Jastrun

Starzy są już królowie świata

Starzy są już królowie świata


i tron zostawią opuszczony.
Synowie mrą w chłopięcych latach,
córki oddają, bez obrony,
przemocy — chore już korony.

Plebs je rozkrusza na pieniądze,


Pan świata, władca dnia, godziny
w ogniu rozdyma je w maszyny,
co grożąc żywią jego żądzę;
ale już szczęście nie jest z nimi.

Już kruszec tęskni. Z głębi woła,


opuścić chce mennice, koła
maszyn, co nauczają nas

4
małego życia. Z fabryk, kas
powróci w swe podziemne żyły
w pokładach gór, co się odkryły,
by znów je zamknął ciężki głaz.
przeł. Mieczysław Jastrun

Ty wiekuisty, tyś mi się pokazał

Ty, wiekuisty, tyś mi się pokazał.


Kocham cię jak ulubionego syna,
co niegdyś dzieckiem opuścił mój dom,
albowiem los go powołał na tron,
przed którym każdy kraj jest jak dolina.
Zostałem sam jak starzec, który więcej
już nie rozumie dorosłego syna,
i z rzeczy tych, ku którym jego serce
młodzieńcze rwie się, pojmuje zbyt mało.
Często się o twe szczęście niepokoję,
że tylu obcym statkom zaufało,
i pragnę, abyś wrócił, dziecko moje,
w ciemne nasienie, które cię wydało.
I czasem wątpię, czyś jest rzeczywisty,
gubiąc się w czasie, nie widzę, nie słyszę.
A potem czytam u Ewangelisty,
który o twej wieczności wszędzie pisze.

Ja jestem Ojcem, lecz Syn więcej może,


jest wszystkim, czym był Ojciec, i jest tym,
kim nie był On, i dziś jest wielki w Nim,
On — powrót, On — dnia jutrzejszego zorze,
On łono jest i On jest morze…

przeł. Mieczysław Jastrun

Zgaś moje oczy

Zgaś moje oczy: będę widział ciebie,


zatrzaśnij uszy: będę ciebie słyszał,
odejmij nogi: też ciebie dosięgnę
i bez ust także będę cię zaklinał.
Wyłam mi ręce, a ja cię obejmę

5
mym sercem tak, jakby to były dłonie,
wstrzymaj mi serce, to mój mózg bić będzie,
a jeśli w mózgu pożar mi zażegniesz,
to wtedy cię na mojej krwi poniosę.

przeł. Andrzej Lam

Zagaś mi oczy

Zagaś mi oczy, Twój obraz nie zgaśnie,


uszy mi zasłoń, usłyszę Cię zawsze,
bez nóg za Tobą pójdę nad przepaście,
bez ust zaklinać będę imię najłaskawsze.

Dłonie mi odejm, i tak Cię obejmie


serce me niczym ramieniem stęsknionym,
wyrwij mi serce, myśl zostanie we mnie,
gdy i myśl zechcesz płomieniem wypalić,
wtedy uniosę Cię w krwi mojej fali.

przeł. Wanda Markowska

Zgaś moje oczy

Zgaś moje oczy: ja cię widzieć mogę,


zamknij mi uszy, a ja cię usłyszę,
nawet bez nóg znajdę do ciebie drogę,
i bez ust nawet zaklnę cię najciszej.
Ramiona odrąb mi, ja cię obejmę
sercem mym, które będzie mym ramieniem,
serce zatrzymaj, będzie tętnił mózg,
a jeśli w mózg mój rzucisz swe płomienie,
ja ciebie na krwi mojej będę niósł.

przeł. Mieczysław Jastrun

Bo, Panie, pośród wielkich miast

Bo, Panie, pośród wielkich miast


są zatracone i rozwiązłe;
największe jest jak krzyk w pożodze —
pociecha żadna nie pomoże,
upływa jego marny czas.

6
Tam ludzie żyją źle i ciężko,
w pomrocznych izbach, w trwodze ducha,
lękliwi bardziej niż jagnięta;
a twoja ziemia tchnie i czuwa,
lecz oni o tym już nie wiedzą.

Tam dzieci w piętrach okien rosną,


ten sam je zawsze kryje cień,
nie słyszą, jak kwiat wzywa wiosną
w pogodny, jasny, wietrzny dzień —
są dziećmi, ale smucą się.

Tam ku nieznanym losom panny rozkwitają


i tęsknią do spokoju lat dziecinnych;
lecz tego nie ma, do czego wzdychają,
i w drżeniu zamykają się przed wszystkim.
I przeżywają w pokojach odległych
niespełnionego macierzyństwa chwile
i długich nocy skargi beznadziejne,
bez siły i bez walki lata zimne.
A w mroku łoża śmiertelne czekają
i one tęsknią już do nich powoli;
i umierają długo, jak w niewoli,
i jakby każda się stała żebraczką.
przeł. Andrzej Lam

Strażnikiem uczyń mnie swych dali

Strażnikiem uczyń mnie swych dali,


nasłuchującym przy kamieniu,
pozwól, bym sięgnął wzrokiem śmiałym
ku samotności twoich mórz;
pozwól, bym biegi rzek przemierzył,
niepomny krzyku ani wrzawy,
ku dźwiękom nocy, w gwiezdny kurz.

Poślij mnie w twoje puste kraje,


przez które gonne wiatry wieją,
gdzie się klasztory ciche piętrzą,
a życie się spokojem staje.
Tam chcę wędrować z pielgrzymami,
by od ich głosów i postaci
mnie żaden nie oddzielał zwid,
i abym w ślad za ślepym starcem
szedł drogą, której nie zna nikt.
przeł. Andrzej Lam

7
Myślisz: pokora

Myślisz: pokora. Ludzkie twarze


w myślach o tobie pogrążone.
A tak poeci młodzi czasem
w alejach snują się wieczornych.

Tak stoją chłopi nad umarłym,


gdy śmierć im zatraciła dziecko —
A co się dzieje, jest tym samym:
coś potężnego obok przeszło.

Kto cię doświadczył pierwszy raz,


sąsiad i zegar mu przeszkadza,
idzie, schylony nad twym śladem,
jakby na barki ciężar brał.
Potem się do natury zbliży,
poczuje wiatr, niebieskie dale,
usłyszy szept twój sponad niwy,
ujrzy cię w śpiewie roju gwiazd,
i nie zapomni cię już nigdy,
bo to wszystko jest twój płaszcz.

Jesteś dlań nowy, bliski, dobry


i tak cudowny jak żegluga,
co on na statkach ją odbywa
niesiony falą rzek ogromnych.
Kraj jest szeroki, wietrzny, płaski,
wysokim niebom poświęcany
i starym lasom dookoła.
Pobliskie zasię małe sioła
jak dźwięki dzwonu przemijają
i tak jak wczoraj i jak dzisiaj
i wszystko także to, co widać.
Lecz w tej radosnej rzeki biegu
wciąż nowe miasta widać z brzegu,
co się zbliżają jak na skrzydłach,
aby żeglugę tę powitać.

A czasem też kieruje się ów statek


w miejsca ustronne, ni miasto, ni wieś,
które czekają na kogoś wytrwale —
na tego, kto ojczyzny wyzbył się…
Dla takich małe wozy stoją
(każdy trzy konie ma w zaprzęgu)
i bez wytchnienia potem gonią
drogą, co gubi się o zmierzchu…
przeł. Andrzej Lam

8
Raz tylko mówi do człowieka Bóg

Raz tylko mówi do człowieka Bóg:


zanim go stworzy. Potem w ciszy
w noc go prowadzi. Nim się począć mógł,
człowiek te jednak chmurne słowa słyszy:

Idź do wyjścia, zmysłom uległy,


po kres, gdzie twoje pragnienia biegły;
rąbek szaty mi daj.

Poza rzeczami ogniem wzbieraj


i cienie rzeczy rozpościeraj,
wieczne moje okrycie.

Piękno, okropność: co chce, niech się stanie.


Idź: nie jest końcem żadne doznanie.
Pamiętaj, trzymaj się mnie.
Stąd niedaleko, gdzie prowadzę,
jest kraj.
Nazywa się: życie.

Poznasz je
po jego powadze.

Rękę mi daj.
przeł. Adam Pomorski

Bóg mówi do każdego

Bóg mówi do każdego, nim go stworzy,


potem w milczeniu prowadzi go z nocy.
A słowa, zanim każdy pójdzie stąd,
te chmurne słowa, takie są:

Przez twoje zmysły wysyłany


idź na tęsknoty twojej kraniec;
szatę mi daj.

Poza rzeczami płoń jak pożary,


aby ich cienie, powyciągane,
to była moja osłona.

Wszystko niech z tobą się dzieje: piękno i groza.


Tylko iść trzeba: uczucie żadne nie jest ostatnie.
Bacz, byś się ode mnie nie odłączył.

9
Bliski jest kraj,
który życiem nazywają.

Będziesz go rozpoznawał
w jego powadze.

Rękę mi daj.
przeł. Andrzej Lam

My, czeladnicy, uczniowie i mistrz

My, czeladnicy, uczniowie i mistrz,


wznosimy ciebie, niebosiężna nawo.
Czasem tu przybysz poważny się zjawia,
idzie przez naszą gromadkę jak światło
i z drżeniem pokazuje jakiś nowy chwyt.

Wspinamy się na chwiejne rusztowania,


u naszych dłoni zwisa ciężki młot,
aż jakaś nam godzina ucałuje czoła,
promieniejąca i wszystkowiedząca,
od ciebie idąc, jak od morza wiatr.

I wtedy nagle biją wszystkie młoty,


po górach niesie się za ciosem cios.
Nie ustajemy, aż nadejdzie noc:
Twój przyszły kontur majaczy z pomroki.
Tyś wielki, Boże.
przeł. Andrzej Lam

10
Księga obrazów

Słowa przed zaśnięciem

Chciałbym z kimś razem zaśpiewać,


przy kimś siedzieć i być.
Chciałbym kołysać cię, nucić,
być, gdy się budzisz, zasypiasz.
Chciałbym w domu jedynym być,
kto by wiedział: noc była zimna.
I chciałbym słuchać z uwagą
ciebie i świata, i lasu.
Zegary zwołują się biciem,
i widzi się czasu głąb.
A tam w dole obcy ktoś idzie,
i psa obcego lęk zdjął.
I będzie cisza. I wzrok moich oczu
cały na tobie spocznie;
i łagodnie cię weźmie i opuści cię trwożnie,
gdy coś poruszy się w mroku.
przeł. Andrzej Lam

Mówić przy zasypianiu

A niechże ja kogoś do snu utulę,


posiedzę przy kimś, pobędę.
A niech ja śpiewaniem ukołyszę cię czule,
z twym snem, z przebudzeniem się sprzędę.

Niech będę ten jeden jedyny w domu,


co noc poznał z mrozem kosmosu.
Niech wsłucham się w głąb, i nasłucham ogromu —
ciebie i lasu, i losu.

Biją zegary, nawołują się w dźwięku,


i czas prześwieca jak rzeka.
Pies obcy gdzieś naszczekuje po ciemku
w dole na obcego człowieka.

A potem cisza. I w ciszy potężnej


nie odrywam od ciebie wzroku —
zatrzymanej w nim miękko i niedosiężnej,
gdy rzecz jakaś przesuwa się w mroku.
przeł. Adam Pomorski

11
Cisza

Słyszysz, kochana, wznoszę ręce — słyszysz


szelesty…
Jakież mogłyby samotnych gesty
nie czuć, że je tłum rzeczy podsłuchuje w ciszy?
Słyszysz, zamykam oczy, lecz ten lekki
szmer dobiega także aż do Ciebie.
Słyszysz, kochana, podnoszę powieki…
… lecz czemu nie ma tu Ciebie.

Mojego ruchu odbicie najsłabsze


w jedwabnej ciszy znaczy się najtrwalej;
najmniejsze wzruszenie odciska się na zawsze
w napiętej zasłonie oddali.
Na mych oddechach wznoszą się i opadają
gwiazdy.
Do mych warg wonie do wodopoju
płyną w powiewie
i poznaję przeguby
dalekich aniołów.
Tylko tej, o której myślę: Ciebie
nie widzę.
przeł. Mieczysław Jastrun

Przypomnienie

A ty czekasz, ty czekasz na jedno,


co twe życie wzniesie nieskończenie,
na wielkie, niezwykłe zdarzenie,
na kamieni nagłe przebudzenie,
na głębie, co u nóg twych legną.

Zmierzchają na półkach twoich


rzędy ksiąg w brąz oprawnych, złoconych,
a ty myślisz o krajach zwiedzonych,
o obrazach, o strojach
kobiet znów utraconych.

I wiesz nagle: to już kiedyś było.


I podnosisz się. I staje w twych progach
jakiegoś roku, co minął,
Postać, Modlitwa, Trwoga.
przeł. Mieczysław Jastrun

12
Pont du Carrousel

Szaro na moście stoi ślepiec stary,


jak słup graniczny królestw bez imienia.
On może jądrem jest, środkiem istnienia,
wkoło którego krążą gwiazd zegary,
i konstelacji jasnych centrum cichem.
Bo wszystko przy nim pędzi, błyszczy szychem.

On jest ten święty, który się nie zmienia,


wstawiony w chaos wielu błędnych dróg,
on jest podziemnych pieczar ciemny próg,
stojący pośród płytkiego plemienia.
przeł. Witold Hulewicz

Patrzący

Widzę, w drzewach rośnie burza,


która z niebios zachmurzonych
sięga okien mych strwożonych:
z dala słyszę rzeczy głosy,
lecz nie pojmę ich bez druha,
nie pokocham ich bez siostry.

Burza idzie i przetwarza,


przez las idzie i przez czas,
wszystko traci ciężar lat:
pejzaż jak w psałterzu fraza,
wieczność, siła i powaga.

Jakże małe, z czym walczymy,


jak wielkie, co walczy z nami;
gdy zjednamy się z rzeczami,
wielka burza nas powali, —
bez imienia, bez granicy.

Małe jest, co pokonamy,


małymi czyni zwycięstwo.
Rzeczy wieczne i niezwykłe
łatwo nam się poddać nie chcą.
To jest Anioł, co się zjawił
mężom w Starym Testamencie:
gdy cięciwy wrogów w walce
drżą i brzęczą jak metale,
czuje je między palcami
jak melodie strun zaklęte.

13
Kogo Anioł ten zwycięży,
co tak często niecha walki,
idzie prosty, dumny, mężny,
tą hartowną dłonią wsparty,
co, kształtując, go dotknęła.
Już zwycięstwa go nie nęcą,
chce być zwyciężany teraz
siłą coraz potężniejszą.
przeł. Andrzej Lam

O dziewczętach

Dziewczęta, od was się uczą poeci


to wypowiedzieć, czym jesteście same;
od was się uczą dalekiej przestrzeni,
tak jak wieczory od gwiazd niedosiężnych
biorą naukę, czym się wieczność staje.

Niech się poecie żadna nie oddaje,


też gdy on wzrokiem o kobietę prosi;
bo tylko jak dziewczyna myśleć o was zdolny:
uczucie wszak w przegubach waszych dłoni
złamałoby się pod ciężkim brokatem.

Pozwólcie, niech sam będzie w swym ogrodzie,


gdzie co napotkał, do wieczności równał,
tak na codziennie przemierzanej drodze,
jak na ławeczce, w cieniu czekającej,
i w izbie, gdzie wisiała ulubiona lutnia.

Idźcie!… już zmierzcha. On więcej nie szuka


waszego głosu ni wdzięcznej postaci.
Droga go wzywa daleka i pusta,
i pod ciemnymi wiodąca bukami —
i niema izba, i milczące usta.
… A waszych głosów z daleka już słucha
(wśród ludzi, których zmęczony unika)
i cierpi jego wrażliwość nadczuła
na myśl, że wielu ogląda was z bliska.
przeł. Andrzej Lam

14
Jesienny dzień

Panie: już czas. Tak silne było lato.


Już na słoneczne rzuć swój cień zegary,
a na rozłogach porozpuszczaj wiatry.

Rozkaż dojrzewać ostatnim owocom;


niech jeszcze słońce przez dwa dni im sprzyja,
aby nabrzmiały, i napędź z ochotą
ostatnią słodycz do ciężkiego wina.

Kto nie ma domu, już go nie zbuduje.


Kto jest samotny, już nie będzie inny,
ten będzie czuwał, czytał, pisał długie listy
i po alejach, kiedy mgła się snuje,
w smutku wędrował wśród pędzących liści.
przeł. Andrzej Lam

Dzień jesienny

Panie: już czas. Tak długo lato trwało.


Rzuć na zegary słoneczne twój cień
i rozpuść wiatry na niwę dojrzałą.

Każ się napełnić ostatnim owocom;


niech je dwa jeszcze ciepłe dni opłyną,
znaglij je do spełnienia i wpędź z mocą
ostatnią słodycz w ciężkie wino.

Kto teraz nie ma domu, nigdy mieć nie będzie.


Kto teraz sam jest, długo pozostanie sam
i będzie czuwał, czytał, długie listy będzie
pisał i niespokojnie tu i tam
błądził w alejach, gdy wiatr liście pędzi.
przeł. Mieczysław Jastrun

Trwoga

W zmarniałym lesie słychać ptaka krzyk,


co dziwny się wydaje w tym zmarniałym lesie.
A przecież tkwi zamknięty ptaka krzyk

15
w tej jednej spośród wszystkich chwil,
jak niebo wielki w tym zmarniałym lesie.
I wszystko w tym wołaniu się zawiera:
Kraj cały się rozciąga w nim bezgłośnie,
potężny wiatr się tuli doń miłośnie,
a chwila, co na przyszłość się otwiera,
jest blada, cicha, jakby coś wiedziała,
jak gdyby śmierć każdego przeczuwała,
co z tego krzyku rośnie.
przeł. Andrzej Lam

Aszantowie
(Jardin d’Acclimatation)

Nie, żadnej wizji obcych krajów,


żadnych smagłych kobiet, które
śmiało szaty w tańcu zrzucają.

Żadnych dzikich i obcych melodii.


I żadnych pieśni, z krwi zrodzonych,
i żadnej krwi, co z głębi krzyczy.

Żadnych smagłych dziewcząt aksamitnie


w senności tropiku rozłożonych;
i żadnych oczu, co jak oręż błyszczą,

i ust w uśmiechu szerokich.


I tak cudownego zrozumienia
dla jasnych ludzi próżności.

I jak mnie trwożyło to patrzenie.

O jak wierniejsze są zwierzęta,


które u kraty powstają z nadzieją,
nowym rzeczom obce i niechętne,
których nie chcą i nie rozumieją;
cichy ogień je trawi pomału
i zapadają się w siebie jak w noc,
w nowej przygodzie nie biorą udziału
i są samotne ze swą wielką krwią.
przeł. Andrzej Lam

16
Konfirmanci
(Paryż, w maju 1903)

W welonach białych idą konfirmanci


głęboko w świeżą ogrodową zieleń.
Z dzieciństwem swoim się właśnie rozstali,
a co ich czeka, to już inne będzie.

O, niech nadchodzi! Czy to będzie pauza,


czekanie na następne wybicie godziny?
Już koniec święta, w domu będzie gwarniej
i smutniej długie popołudnie minie…

To było dorastanie do tej białej szaty


i potem pochód przez ulice strojny,
i potem kościół, niby jedwab chłodny,
i długie świece podobne do alej,
i wszystkie światła lśniły jak klejnoty,
widziane wzrokiem odświętnym i rzadkim.

I było cicho, kiedy rozbrzmiał śpiew:


Jak chmury się unosił pod sklepienie
i jasny był w spadaniu, niby deszcz,
łagodnie padający na te białe dzieci.
Ich biel się poruszyła jakby w wietrze,
w fałdach się stała nagle kolorowa,
jakby się kwiatów rój tam chował —
kwiaty i ptaki, gwiazdy i postaci
z jakichś pradawnych i dalekich baśni.

Na dworze dzień był niebieski, zielony,


a w jasnych miejscach z nalotem czerwieni.
Staw się oddalał w falowaniu drobnym,
a wiatr przynosił wieści o kwitnieniu
i śpiewał o ogrodach za miastem daleko.

I było, jakby rzeczy wieńce nakładały,


stanęły w świetle, w lekkim blasku słońca;
i czucie wszystkich domów znaczyło fasady,
i liczne się otwarły i błyszczały okna.
przeł. Andrzej Lam

17
Z dzieciństwa

W pokoju ciemność była istnym skarbem,


gdzie chłopiec siedział cicho jak w ukryciu.
A kiedy matka jak we śnie wchodziła,
drżały naczynia w zacisznej serwantce.
Czuła, że pokój obecność jej zdradza
i całowała chłopca: Ach, tu jesteś?…
A potem na fortepian patrzyli oboje,
bo grała czasem taką pieśń wieczorem,
którą się chłopiec miał przejąć prawdziwie.

Siedział spokojnie. Patrzył uporczywie


na rękę matki, zgiętą od pierścienia,
co jakby w gęstej śnieżystej zamieci
szła przez białe klawisze.
przeł. Andrzej Lam

Dzieciństwo

Tak płynie długi szkolny lęk i czas —


oczekiwanie, ciąg rzeczy ponurych.
O samotności, o czasie przesmutny…
A potem w dal: gwar ulic nieustanny,
na wszystkich placach tryskają fontanny,
w ogrodach tak wielki zdaje się świat —
I przez to wszystko iść z miną pogodną,
inaczej niż inni chodzili i chodzą —
O czasie cudowny, o czasie płynący,
o samotności.

I na to wszystko się patrzeć uważnie:


panowie, panie; panowie i panie
i dzieci, tak inne i tak kolorowe;
i tutaj dom stoi, tam piesek na drodze
i ufność bezkresna i trwoga tajemna —
O smutku bez sensu, o śnie, o grozo,
o głębi bezdenna.

I tak się bawić: piłka, obręcz, pierścień,


w jasnym ogrodzie, co powoli blednie,
i jak się zdarzy, potrącać dorosłych
w ślepym i dzikim pośpiechu gonitwy,
wieczorem cicho, drobnymi, równymi
krokami iść do domu w zamyśleniu:
O pojmowanie coraz ulotniejsze,

18
o lęku, o brzemię.

I godzinami gdzieś nad wielkim stawem


z małym żaglowym stateczkiem uklęknąć;
zapomnieć o tym, że też inne żagle,
piękniejsze może, po tej fali przemkną,
i myśleć o twarzyczce małej i blednącej,
co z tego stawu wychynęła, tonąc:
O ty dzieciństwo, porównania zwodne.
O dokąd, dokąd?
przeł. Andrzej Lam

Muzyka

Czemu grasz, chłopcze? Przez ogrody szły


jak gdyby kroki, szepczące rozkazy.
Czemu grasz, chłopcze? Patrz, już twoja dusza
się zaplątała w syryngi piszczałki.

Czemu ją wabisz? Dźwięk jest jak więzienie,


w którym ją smutek nieodparcie zmoże;
życie twoje jest silne, lecz pieśni silniejsze,
ku twej tęsknocie rzewnie wychylone. —

Daj jej milczenie, by dusza spokojnie


powrócić mogła w zmienne fale życia
i aby rosła, mądrze i radośnie,
nim ją zniewoli twa czuła muzyka.

Patrz, jak już słabiej uderza skrzydłami:


tak, marzycielu, lot jej zmarnotrawisz,
że wątłe pióra, zszargane pieśniami,
nie dźwigną duszy nad mymi murami,
gdy ją przywołam, by przyjaciół bawić.
przeł. Andrzej Lam

Samotność

Samotność jest jak deszcz. Z morza w przestworze


wznosi się ku wieczorom nad równin bezdroże,
płynie ku niebu i o każdej porze
niebo ją w sobie odwiecznie posiada,
dopiero później stąd na miasto spada.

Pada w godzinach dwuznacznych nad ranem,

19
gdy wchodzi w świt ulica za ulicą,
gdy ciała, co nic nie znalazły w sobie,
stronią odległe i rozczarowane;
i kiedy ludzie, co się nienawidzą,
muszą ze sobą spać we wspólnym łożu:

wtedy samotność płynie z rzekami ku morzu…


przeł. Mieczysław Jastrun

Samotność

Samotność jest jak deszcz.


Wstaje z morza wieczorem;
z krainy dalekiej, nieznajomej,
do nieba idzie potem rada.
I dopiero z nieba na miasto spada.

Pada najchętniej w przejściowej godzinie,


gdy wszystkie patrzą w świt ulice
i kiedy ciała, pustką przerażone,
widzą przed sobą już tylko rozłąkę;
i kiedy ludzie, co się nienawidzą,
muszą spać razem w jednym łóżku zgodnie:

potem z rzekami odchodzi samotnie…


przeł. Andrzej Lam

Samotność

Samotność jest jak deszcz.


Z błękitu mórz unosi się ku zmierzchom;
sponad bezkresu równin porą przeszłą
ku niebu zdąża, co nią zawsze włada.
Dopiero z niebios na miasto opada.

Opada deszczem w tej dwuznacznej dobie,


gdy blaskiem świtu krąg ulic się mieni,
gdy ciał tych dwoje, nic nie odnalazłszy w sobie,
rozczarowania w radość nie przemieni,
gdy ludzie z sobą jedynie złączeni
we wspólnym łożu nienawiści tchnieniem —

wtedy samotność płynie rzek strumieniem…


przeł. Dariusz Guzik

20
Przeczucie

Jestem niczym chorągiew oddana przestrzeniom.


Czuję wiatr potężniejący, i sprostać muszę jego tchnieniom,
gdy rzeczy w dole milczenia pochłania nisza:
drzwi zamykają się miękko, a kominy wypełnia cisza;
okna nie drżą jeszcze i wszystko spowija kurz.

Wtedy przeczuwam już burze rozbudzone wśród mórz.


Rozkładam me ręce, zamykam się w sobie,
odrzucam sam siebie i pozostaję w słowie
sam pośród burz.
przeł. Dariusz Guzik

21
Nowe wiersze

Doświadczenie śmierci

O tych odejściach, których nasz los nie obchodzi,


nie wiemy nic. Nie ma powodu, byśmy
okazywali miłość, nienawiść lub podziw
śmierci, którą odkształca w sposób tak wymyślny

tragicznej skargi maska i żałoba.


Świat jeszcze pełen jest ról, które gramy.
Dopóki nam zależy, czy się podobamy,
gra także śmierć, chociaż się nie podoba.

Lecz gdyś odchodził, zabłysło na scenie


pasmo rzeczywistości przez tę szparę,
gdzieś zniknął: zieleń prawdziwej zieleni,
prawdziwy promień, las, któremu dałeś wiarę.

Lecz gramy dalej. Ciężko, gorzko wyuczone


recytując, z gestami, z minami niekiedy;
lecz życie twoje od nas oddalone
i usunięte z tej naszej komedii

może nas najść jak wiedza o doznanej


rzeczywistości, spadając wśród blasku,
tak, że możemy na chwilę porwani
istnienie grać nie myśląc o oklasku.
przeł. Mieczysław Jastrun

Quai du Rosaire
Brugia

Uliczki krok za krokiem z niedaleka


ciągną (jak ozdrowieńcy, co niewprawni
myślą z wysiłkiem: cóż tu było dawniej?),
a która placu dojdzie, długo czeka

tej, co pod wieczór jednym przemknie skokiem


nad lustrem wody czystym i głębokim,
gdzie, nim kontury rzeczy zmierzch pomiesza,
świat zwierciadlanych odbić się rozwiesza,

22
jak nigdy owe rzeczy rzeczywisty.

Minione miasto. Widzisz w tafli czystej


(prawem kaduka), głową w dół niestety,
jak dziarsko uwyraźnia swe odbicie,
jakby rzadkością tam nie było życie;
wielkie i ważkie wiszą tam ogrody,
z nagłym rozbłyskiem okien na dnie wody
w tańcu zwijają się estaminety.

A co na górze? — — Niczym nie zmącona


cisza, co z wolna, sennie karmi siebie,
z kiści co słodsze oskubując grona
muzyki dzwonów, która wisi w niebie.
przeł. Adam Pomorski

Quai du Rosaire
Brugia

Uliczki tutaj bieg powolny mają


(jak czasem także ozdrowieńcy idą
rozpamiętując: co tu dawniej było?)
a które w plac uchodzą, te czekają

długo na inną, która jednym skokiem


przekracza wodę klarowną wieczorem,
gdzie, im się bardziej rzeczy zacierają,
tym się ów zwierciadlanych świat obrazów
wciąż realniejszy staje, jak te rzeczy nigdy.

To miasto nie minęło? Patrz więc, jak


(wedle zasady jakiejś niepojętej)
staje się w odwróceniu owym wyraziste,
jakby tam życie się jawiło tak;
tam ogrody wiszą wielkie i znaczące,
tam wiruje nagle za rozświetlonymi
oknami taniec w małej kawiarence.

A w górze co zostało? — — Cisza tylko, myślę,


co smakuje powoli, godnie i statecznie
grono za gronem z przewybornej kiści
kuranta, który wisi na wysokim niebie.
przeł. Andrzej Lam

23
Quai du Rosaire
Brugia

Ulice krokiem powolnym ruszają


(jak czasem idą rekonwalescenci,
„Co dawniej było tutaj?” szukając w pamięci).
A te, które wychodzą na place, czekają

na inną, która śmiałym krokiem przeszła


przez wodę jasną, gdy się wokół zmierzcha,
im bardziej zaczynają rzeczy w niej łagodnieć,
świat zawieszony zwierciadlanych odbić
będzie, jak nigdy te rzeczy, realny.

Czy miasto nie przestało istnieć? Spójrz, widzialniej


(według niepojętego prawa)
to miasto wyraźnieje w odwróceniach,
jakby tam w dole nie brakło istnienia;
ogrody wiszą tam nie bez znaczenia,
tam za pełnymi nagłego olśnienia
oknami: taniec w estaminets.

A w górze co? — — Tam cisza, tylko ona


smakuje z wolna, niczym nie znaglona dzisiaj,
jagodę po jagodzie ze słodkiego grona
muzyki dzwonów, co pod niebem wisi.
przeł. Mieczysław Jastrun

Bóg w średniowieczu

I zaoszczędzili go w skupieniu,
i pragnęli, aby był i dawał miary,
aż mu uwiesili jak ciężary
(by przeszkodzić jego wniebowstąpieniu)

swoich katedr olbrzymich masę,


moc i brzemię. By wskazując krążył
nad cyframi, nad bezmiernym czasem
i nad nimi jak zegar ciążył,

24
znaki dając im w pracach i trudzie.
Lecz on ruszył nagle. I ludzie
w mieście pełnym trwożliwego gwaru

przyzwolili, przerażeni jego tonem,


by szedł dalej z werkiem wywieszonym,
i uciekli przed tarczą zegaru.
przeł. Mieczysław Jastrun

Błękitna hortensja

Jak w tyglu farb ostatnia zieleń się zataja,


tak jest to płaskie, suche, omszałe listowie
za baldachami pąków, które nie na sobie
noszą błękit, lecz go odzwierciedlają z dala.

Odzwierciedlają tylko łzawy i zatarty,


jakby znów go utracić chciały w świetle nowym,
i jak w starym niebieskim papierze listowym
żółtość, fiolet i szarość kłądą się na karty;

wyprany jak fartuszka dziecinnego bladość,


nie noszony, z którym nic więcej się nie dzieje,
jak czuje się małego życia krótkotrwałość.

Lecz nagle płatki nowym błękitem się mienią


w jednym z baldaszków, widać już, jak przed zielenią
wzruszająca niebieskość wesoło jaśnieje.
przeł. Mieczysław Jastrun

Karuzela

Jardin du Luxembourg

Przykryta dachem w swoim cieniu krąży


przez małą chwilę gromada radosna
rumaków kolorowych, wszystkich z kraju,
co długo zwleka, nim upadku dozna.
Inne do wozów zaprzężone są,
lecz wszystkie dość wesołe mają miny,
zły lew czerwony kroczy razem z nimi,
a zaraz potem stąpa biały słoń.

Jest nawet jeleń, zupełnie jak w lesie,

25
tyle że dźwiga siodło, a na górze
niebieskie dziewczę przytroczone jedzie.

Na lwie zaś biały chłopiec mocno ściska


w szalonym pędzie rozpaloną dłoń,
lew pokazuje język i zębiska.

A zaraz potem stąpa biały słoń.

Na szybkich koniach mkną jedna za drugą


dziewczyny jasne, tym końskim wyskokom
poddane całkiem; gdy już są wysoko,
patrzą gdzieś w górę przez chwilę niedługą —

A zaraz potem stąpa biały słoń.

Tak to się toczy i kręci uparcie,


biegnie i spieszy bez żadnego celu.
Czerwień i zieleń, i szarość w tym biegu,
i mały profil ginie, nim się zacznie. —
Radosny śmiech rozlega się niekiedy,
rozbłyska nagle i od razu gaśnie
w nieustającej tej gonitwie ślepej…
przeł. Andrzej Lam

Ogród oliwny

Szedł coraz wyżej pod szarym listowiem


szary, wchłaniany przez oliwny gaj
i czoło swoje pełne kurzu kładł
w gorące, obsypane kurzem dłonie.

Po wszystkim to. A to już koniec był.


I teraz iść mam, teraz, kiedy ślepnę,
i czemu pragniesz, abym rzekł, że jesteś,
skoro już znaleźć ciebie trudno mi.

Znaleźć cię nie mogę. Nie we mnie, nie.


I nie u innego. Nie w tym kamieniu.
Znaleźć cię nie mogę. Jestem teraz sam.

Sam jestem teraz z ludzką nędzą całą;


uśmierzyć ją przez ciebie próbowałem,
a ciebie nie ma. O nieznany wstydzie…

Potem mówili: Anioł przyszedł tam. —

26
Dlaczego Anioł? Ach, to przyszła noc
i kartkowała cicho w drzewach liście.
Uczniowie tylko się ruszyli we śnie.
Dlaczego Anioł? Ach, to przyszła noc.

Ta noc, co przyszła, nie była niezwykła;


przemija innych sto tak biegle.
Psy się uśpiły i leżą kamienie.
Ach, taka smutna, taka pospolita,
co czeka, kiedy znowu wstanie zorza.

Bo aniołowie do takich nie przyjdą


i nie dla takich są ogromne noce.
Tych samozatraconych rzuca wszystko,
na obojętny los wydają ich ojcowie
i odłączeni są od matczynego łona.
przeł. Andrzej Lam

Młody Apollo

Jak przez bezlistne wciąż jeszcze konary


przeziera ranek w niespodziany czas
zbudzonej wiosny: tak nic w jego twarzy
nie ma, co wadzić by mogło, by blask

poezji trafił nas niemal śmiertelnie;


bo wzroku jeszcze mu nie śćmiły łzy,
na laur zbyt chłodne są wciąż jego skronie
i jest zbyt wcześnie, aby z jego brwi

wysokopienny wyrósł ogród róż,


z którego płatki, osobne, rozwiane,
na drżenie spadną poruszonych ust,

co jeszcze ciche, bezmowne, błyszczące


i tylko swym uśmiechem coś pijące,
jak gdyby śpiewu płynęły w nie fale.
przeł. Andrzej Lam

27
Pantera
Jardin des Plantes, Paryż

Jej wzrok znużony gonitwą wytrwałą


nie widzi nic, miganie tylko krat.
Jak gdyby przed nią tysiąc sztab istniało,
a za tysiącem sztab się kończył świat.

Jej miękki chód, wędrówka monotonna,


co wciąż zatacza najciaśniejszy krąg,
jest jak skupiony taniec wokół środka,
gdzie drzemie wola, by się wyrwać stąd.

I tylko czasem powieka odsłania


źrenice cicho. Obraz tędy wchodzi,
przebiega struną napiętego ciała
i ginie w sercu, nim się zrodził.
przeł. Andrzej Lam

Pantera
W Jardin des Plantes, Paryż

Spojrzenia jej znużyła mijająca krata,


że już nie zatrzymują nic, mdlejące.
Czuje, jak gdyby było sztab tysiące,
a za sztabami już nie było świata.

Jej kroki giętkie jakby się łasiły


kręcąc się ciągle w tym najmniejszym kole,
tworzą jak gdyby taniec siły
wokół środka, co więzi ogłuszoną wolę.

I tylko czasem uniesie się wyżej


zasłona źrenic. — I obraz się wdziera,
idzie przez członków naprężoną ciszę —
i głębi serca się zaciera.
przeł. Mieczysław Jastrun

28
Poeta

Umykasz mi wciąż, godzino pusta,


raniąc me serce skrzydłami.
Sam: cóż uczynią moje usta
z mymi nocami i dniami?

Nie mam ukochanej ni schronienia w niebie,


sam, pod błękitu wstęgą.
Rzeczy wszelkie, którym ofiaruję siebie,
trwonią mnie swą potęgą.
przeł. Dariusz Guzik

Pieśń miłosna

Jakże podtrzymać moją duszę mam, by twej


nie musnąć bodaj? Jak ją wznieść
ku rzeczom wszelkim, ponad twym istnieniem?
Ach, jakże pragnę ją ukoić
pośród tych rzeczy zatraconych, w ciemność wpleść
w jakowymś miejscu obcym, błogim, które mej
już nie poruszą duszy twoim drżeniem.
Aliści wszystko, co nas wzrusza, mnie i ciebie,
jak smyczek skrzypiec splata nas pragnieniem,
co ze strun dwojga jeden tworzy dźwięk i jedną treść.
Jakiż instrument władcą naszych skroni?
I jakiż skrzypek dzierży nas w swej dłoni?
O słodka pieśń.
przeł. Dariusz Guzik

29
Nowych wierszy część wtóra

Wnętrze róż

Gdzie jest do tego wnętrza


zewnątrz? Na jaką ranę
kładzie się takie płótno lniane?
Jakie w głębi odbijają się powietrza
w śródziemnym morzu
tych otwartych róż,
tych róż beztroskich, spójrz:
jak w luźnym luźne
leżą tak, jakby już nie
mogła ich rozsypać drżąca ręka.
Ledwo mogą się same
utrzymać; wiele z nich dało
się przepełnić, aż pełnię wylało
poza wnętrza ramę
na dni, które się równocześnie
coraz pełniej zamykają w wnętrzu swoim,
aż się w końcu stanie pokojem
całe lato, pokojem we śnie.
przeł. Mieczysław Jastrun

Późna jesień w Wenecji

Miasto nieruchomieje jak przynęta,


co wynurzone dni wywabia z wody.
Pałaców kruche szkło nieomal pęka
w twoim spojrzeniu. Odbiciem pogody

głową w dół zwisa jak stos marionetek


lato z ogrodów, w omdleniu, w niemocy,
lecz z dna, nad lasów zamierzchłych szkieletem
jeszcze się wzbija wola: jakby w nocy

Generał Morza chciał galery w dole


podwoić w swoim czujnym arsenale,
aby powietrze świtu skąpać w smole

całą swą flotą, rozwijając żagle


tłoczy się dniejąc barwami flag nagle
na wielkim wietrze i w fatalnej chwale.
przeł. Mieczysław Jastrun

30
Starożytny tors Apollina

Nie znaliśmy tej jego niesłychanej głowy


i oczu, co w niej dojrzewały. Ale
ten tors jaśnieje jak kandelabr w chwale,
a w nim wzrok jego, tylko uwięziony,

żyje i świeci. Nie mógłby inaczej


łuk piersi cię oślepić, w cichym zwrocie
lędźwi nie mógby otrzeć się przelotnie
uśmiech o środek, który płodność znaczy.

Inaczej stałby niekształtny, skrócony,


ten kamień z odtrąconymi ramiony
i nie lśniłby jak skóra drapieżnika;

i nie wyrywał się ze swych krawędzi


jak gwiazda: każda kamienia drobina
cię widzi. Musisz swe życie odmienić.
przeł. Andrzej Lam

Śpiew morza
Capri. Piccola Marina

Pradawne tchnienie morza,


morski wietrze śródnocy:
dla nikogo twa zorza;
kto zbudzon ze snu mocy,
spojrzeć musi w przestworza
przemógłszy ciebie:
pradawne tchnienie morza
powiewie
jakby dla skał prastarych,
przestrzeń bezbrzeżną
rwąc ku sobie z oddali…

O jakże spragnione ciebie


drzewo figowe, pędząc
po księżycowym niebie.
przeł. Dariusz Guzik

31
Życie Marii

Przed męką

O jeśliś tego chciał, nie powinieneś


z niewieściego ciała przyjść na świat:
wśród gór by trzeba szukać zbawicieli,
tam gdzie się kruszec odkuwa od skał.

Czy cię nie boli też, że miłą swą dolinę


pustoszysz tak? O wejrzyj na mą słabość;
mam tylko mleka, tylko łez strumienie,
a w tobie była niepojęta całość.

Z takim mi byłeś spadkiem obiecany.


Dlaczegoś mi się dziki nie narodził?
Jeśli chcesz, by cię zęby tygrysa szarpały,
po cóż mnie w domu chowano wdrożonym,

by tkać dla ciebie suknie miękkie, czyste,


tak by cię nawet najdrobniejszy wzgórek
nie drażnił szwu: — to było moje życie,
a teraz nagle odwracasz naturę.
przeł. Andrzej Lam

32
Elegie duinejskie

Elegia pierwsza

Któż gdybym krzyczał, usłyszałby mnie z anielskich


zastępów? i nawet gdyby wziął to sobie nagle
któryś do serca: i tak bym się zatracił przed jego
bytem silniejszym. Bo nie czym innym jest piękno,
jak przerażenia początkiem, który jeszcze znosimy,
i podziwiamy je tak, gdyż nami po cichu pogardza,
aby nas zniszczyć. Każdy anioł jest straszny.
Wstrzymuję się więc i tłumię wabiący zew
ciemnego szlochu. Ach, kogóż właściwie
jeszcze potrzebujemy? Aniołów nie, ludzi nie,
a zmyślne zwierzęta miarkują już dobrze,
że nie można za bardzo liczyć na nas w domu,
w tym uładzonym świecie. Zostaje nam może
jakieś drzewo na zboczu, byśmy na nie co dzień
patrzyli od nowa; zostaje wczorajsza ulica
i kapryśna wierność przyzwyczajeniu,
które nas polubiło, zostało, i nie odeszło.
O, i noc, ta noc, kiedy wiatr kosmicznej przestrzeni
wyjada nam twarz –, komuż nie dana, wyśniona,
lekko rozczarowująca, która na serce samotne
czeka wytrwale. Czy dla kochających łaskawsza?
Ach, ci tylko kryją przed sobą wzajemnie swój los.
Więc jeszcze tego nie wiesz? Odrzuć próżnię z ramion
w przestrzeń, którą oddychamy; być może ptaki
tkliwszym lotem czują rozszerzone powietrze.

Tak, wiosny cię potrzebowały. Zawierzały ci się


niektóre gwiazdy, byś je rozpoznał. Podnosiła
się ku tobie fala w czymś, co minęło, albo
gdy przechodziłeś obok otwartego okna,
oddawały się skrzypce. To wszystko było zadaniem.
Ale czy mu sprostałeś? Czy nie byłeś zawsze
w czekaniu roztargniony, jakby to wszystko
ci zwiastowało kochankę? (I gdzie ją skryjesz,
skoro nawet wielkie nieznane myśli przy tobie
wychodzą i wchodzą, częściej zostając w nocy.)
Lecz gdy ci tęskno, śpiewaj tych, co kochają; bo jeszcze
nie jest dość nieśmiertelne ich rozsławiane uczucie.
Tych, zazdrościsz im niemal, opuszczonych, którzy
czulszymi ci się zdali niż ci uciszeni. Zaczynaj
ciągle od nowa ich nigdy nieosiągalną pochwałę;
pomyśl: przetrwa bohater, nawet zagłada mu była

33
tylko pretekstem, by istnieć: ostatnim narodzeniem.
Lecz kochających przyjmuje wyczerpana natura
do siebie znów, jakby sił nie starczyło, by po raz drugi
tego dokonać. Czyś więc Gasparę Stampę
wspominał dostatecznie, aby jakaś dziewczyna,
którą porzucił kochanek, przez przykład jaskrawy
tej kochającej poczuła: gdybym ja była jak ona?
Czy nie powinny się dla nas stać te dawne cierpienia
bardziej owocne? Czy nie czas już, byśmy kochając,
wolni od tego, co kochamy, w drżeniu wytrwali:
jak strzała trwa na cięciwie, by w skupionym odskoku
być czymś więcej niż sobą: bo stać to być nigdzie.

Głosy, głosy. Słuchaj, moje serce, jak tylko


święci słuchali: aby zew potężny
poderwał ich z ziemi; lecz oni klęczeli,
nierzeczywiści, dalecy, niezważający na nic:
Tak byli słuchający. Nie, abyś Boga przetrzymał
głos, bynajmniej. Lecz usłysz to wianie,
tę nieprzerwaną wieść, która z ciszy się rodzi.
Szemrze teraz od tamtych młodo zmarłych ku tobie.
Gdziekolwiek wchodziłeś, czy nie mówił w kościołach
w Rzymie lub Neapolu cicho do ciebie ich los?
Albo napis jakiś narzucał ci się wzniośle,
jak niedawno tablica w Santa Maria Formosa.
Czego ode mnie chcą? winienem nieprawości
cień od siebie oddalić, który ich duchów
czystemu poruszeniu po trosze przeszkadza.

Prawda, to osobliwe, nie mieszkać więcej na ziemi,


ledwie poznanych zwyczajów więcej nie przestrzegać,
różom i innym rzeczom coś nam obiecującym
nie przydawać znaczenia ludzkiej przyszłości;
tym, czym się było w nieskończenie lękliwych dłoniach,
nie być już więcej i nawet własne imię
porzucić niczym połamaną zabawkę.
Osobliwe, życzeń nie ponawiać w życzeniu. Osobliwe,
ujrzeć wszystko, co było związane, jak luźno
trzepoce w przestrzeni. A bycie umarłym jest żmudne,
pełne prób nadrabiania, aby stopniowo choć trochę
zażyć wieczności. — Żywi popełniają natomiast
wszyscy ten błąd, że rozróżniają za mocno.
Anioły (jak słychać) nie wiedziałyby często, czy pośród
żywych chodzą czy pośród umarłych. Prąd wieczny
przez obie krainy porywa wszystkie pokolenia
zawsze ze sobą i w obu je równie zagłusza.

Ostatecznie nie potrzebują nas więcej, ci wcześnie odeszli,


odwyka się lekko od tego, co ziemskie, jak się z piersi
matczynej łagodnie wyrasta. Lecz my, co tak wielkich

34
potrzebujemy tajemnic, którym z żałoby tak często
szczęśliwy postęp wynika — możemy być bez nich?
Czy jest daremna legenda, że w skardze nad Linosem
śmiały zaczątek muzyki przeniknął drętwe skostnienie;
że dopiero w strwożonej przestrzeni, z której nagle
boski niemal młodzieniec odszedł na zawsze, ta próżnia
drgnęła i dziś nas porywa, pociechę niesie i pomoc.
przeł. Andrzej Lam

Elegia piąta
Przypisana pani Hercie Koenig

Kim jednak są oni, wędrowni, ci jakby trochę bardziej


przelotni niż my, których uparcie od świtu
nagli jakaś komu, komu na uciechę,
nigdy nienasycona wola. Lecz ona ich nagli,
łamie ich, skręca i uskrzydla,
podrzuca i chwyta na powrót; jakby z oliwionego,
gładszego powietrza spadają
na cienki, od ich ciągłych
wyskoków przetarty dywan, ten zagubiony
dywan we wszechświecie.
Nałożony jak bruk, jakby przedmiejskie
niebo zrobiło tam krzywdę ziemi. I obok,
wyprostowany, widoczny: przedstawienia
wielki inicjał…, i już ich, nasilniejszych
mężczyzn, zwija w rulon od nowa, do śmiechu, ten wciąż
powtarzany chwyt, jak August Mocny przy stole
cynowy talerz.

Ach i wokół tego


środka, róża patrzenia:
kwitnie i opada. Wokół tego
drągala, słupka, przez własny
kwitnący pyłek dotkniętego, na niby-owoc
niechęci zapłodnionego, tej jego
nieświadomej, błyszczącej cieniutką
powierzchnią niby-uśmiechającej się niechęci.

Tu: zwiędły, pomarszczony siłacz,


stary, który jeszcze tylko gra na bębnie,
zbiegnięty w swojej obszernej skórze, jakby wcześniej
miała dwóch chłopów pomieścić, a jeden
leżał już na cmentarzu, ten zaś przeżył tamtego,
głuchy i czasem trochę
błędny, w tej owdowiałej skórze.

35
Za to ten młody, mężczyzna, jakby był synem karku
i zakonnicy: ściśle i jędrnie nabity
muskułami i prostactwem.

O wy,
co was cierpienie, które jeszcze małe było,
otrzymało wpierw jako zabawkę, w jednym z jego
długich ozdrowień….

Ty, który z uderzeniem,


znanym tylko owocom, niedojrzałym,
co dzień sto razy spadasz z drzewa wspólnie
wdrożonego ruchu (który, szybszy niż woda, w kilka
minut osiągasz wiosnę, lato i jesień) —
spadasz i plaskasz w grób:
czasem, w półpauzie, majaczy ci się kochane
oblicze przybierające rysy twojej rzadko
tak czułej matki; lecz zatraca się płasko
na twym ciele, które je rozrzedza, tę płochliwą,
ledwie rysującą się twarz… I znowu
mężczyzna klaszcze w dłonie do skoku, a zanim
ból ci się wzmoże w okolicy nieustannie
galopującego serca, palenie w stopach
mu się objawi, jego przyczynie, z niewielu najpierw
uwięzłymi ci w oczach cielesnymi łzami.
A jednak, na oślep,
uśmiech…..

Aniele! o weź, zerwij, drobnokwiatowe zioło lecznicze.


Zrób wazon, przechowaj je. I wstaw tam jeszcze
radości nam niedostępne; w przyjaznej urnie
sław je kwietnym i lotnym napisem: Subrisio Saltat.
Ty potem, śliczna,
ty, przez największe radości
milcząco pominięta. Są może
twoje frędzelki dla ciebie szczęśliwe —
albo ten nad młodymi
prężnymi piersiami zielony metaliczny jedwab
czuje się dopieszczony i nic mu więcej nie trzeba.
Ty,
coraz to inaczej na chwiejne szale równowagi
kładziony sprzedażny owoc obojętności,
jawny między ramionami.

Gdzie, o gdzie jest miejsce — noszę je w sercu —


gdzie jeszcze długo nie mogli, jeszcze od siebie
odpadali, jak skaczące na siebie, niewłaściwie
skojarzone zwierzęta; —
gdzie ciężarki jeszcze ważą;
gdzie jeszcze na swoich daremnie

36
wirujących prętach talerze
się zataczają…..

I nagle w tym żmudnym Nigdzie, nagle


to niewysłowione miejsce, gdzie czyste Zamało
niepojęcie się przemienia —, przeskakuje
w owo puste Zadużo.
Gdzie wielocyfrowy rachunek
wyrównuje się bezliczbowo.

Place, o plac w Paryżu, nieskończona widownia,


gdzie modystka, Madame Lamort,
ruchliwe drogi ziemi, niekończące się wstążki
owija i wiąże i z nich wciąż nowe
pętelki wymyśla, pliski, kwiaty, kokardy, sztuczne owoce —, wszystkie
jaskrawo pofarbowane, — na tanie
zimowe kapelusze Losu.
…………………………

Aniele! Niechby był plac, o którym nie wiemy, a tam,


na niewysłowionym dywanie, ukazywali kochankowie to,
czego tu nigdy się nie nauczą, swoje śmiałe
strzeliste figury wzlotu serca,
swoje wieże rozkoszy, swoje
od dawna, z dala od ziemi, tylko ku sobie
skłaniające się drabiny, drżące, — i to umieli,
wobec widzów dokoła, niezliczonych milczących umarłych:
Czy ci rzuciliby wtedy swoje ostatnie, zawsze skąpione,
zawsze skrywane, których nie znamy, wiecznie
ważne monety szczęścia przed nareszcie
prawdziwie uśmiechającą się parę na uciszonym
dywanie?
przeł. Andrzej Lam

Elegia siódma

Już nie wabienie, nie, głosie wzbudzony, niech będzie


twojego krzyku naturą; choć krzyczysz czysto jak ptak,
gdy unosi go pora, wstępująca, niepomna,
że on jest istotą stroskaną, nie tylko samotnym sercem,
które ciska w pogodne znajome niebiosa. Jak on
chciałbyś pewnie, nie mniej —, by niewidoczna jeszcze,
słyszała cię przyjaciółka, cicha, w której odpowiedź
budzi się z wolna i od słuchania rozgrzewa, —
twym ośmielonym uczuciem rozżarzona Czująca.

O, i niech pojmie to wiosna —, tu nie ma wprost miejsca,

37
które by nie dźwięczało tonem zwiastowania. Najpierw
pytającą nutką, którą osnuwa narastającą ciszą,
rozległym milczeniem czysty pogodny dzień.
Potem w górę, stopniami wołania w górę, do wymarzonej
świątyni przyszłości —; potem trelem, fontanną,
co do rwącego wytrysku już dopowiada spadanie
w obiecującej grze…. A przed sobą — latem.

Nie tylko wszystkie poranki lata —, nie tylko


jak w dzień przechodzą i promienieją przed świtem.
Nie tylko dni, tak czułe wśród kwiatów, a górą,
wśród rozrośniętych drzew, mocarne i potężne.
Nie tylko skupienie tych rozbudzonych sił,
nie tylko drogi, nie tylko łąki wieczorem,
nie tylko, po późnej burzy, oddech czystego powietrza,
nie tylko sen nadchodzący i wieczorne przeczucie…
lecz noce! Lecz podniebne, wysokie, letnie
noce, lecz gwiazdy, gwiazdy przychylne ziemi.
O, być umarłym kiedyś i znać je nieskończenie,
te wszystkie gwiazdy: bo jak, jak, jak o nich zapomnieć!

Patrz, tak wzywałem kochankę. Lecz nie tylko, by ona


przyszła… By wyszły też z grobów skruszonych
dziewczyny i przystanęły… Bo jakie mógłbym granice
zakreślić temu wołaniu? Ci pogrążeni szukają
wciąż jeszcze ziemi. — O wy dzieci, tu kiedyś
rzecz pochwycona niech znaczy dla wielu.
Nie wierzcie, że los to coś więcej niż gąszcz dzieciństwa;
jakże często prześcigałyście ukochanego, zdyszane,
zdyszane po biegu szczęśliwym, donikąd, w wolną przestrzeń.

Bycie tu jest wspaniałe. Wiedziałyście to, dziewczęta,


wy też, niby wyzute, pogrążone —, wy, z najohydniejszych
ulic miasta, ropiejące, albo na zmarnowanie
wydane. Bo dla każdej była godzina, może nawet
niecała godzina, miarami czasu ledwie
mierzalna między dwiema chwilami —, gdy swoje istnienie
przecież miała. Wszystko. Tętnice pełne istnienia.
Lecz łatwo zapominamy, czego sąsiad z uśmiechem
nam nie potwierdzi lub nie pozazdrości. Widocznie
to chcemy okazać, podczas gdy i najjawniejsze szczęście
da się nam poznać dopiero, gdy przemienimy je w sobie.

Nigdzie, kochana, nie będzie świata, jak tylko wewnątrz.


Nasze życie upływa w przemianie. I coraz znikliwsze
jest to, co zewnętrzne. Gdzie kiedyś był dom niewzruszony,
przeziera twór pomyślany, w poprzek, do zmyślenia
w pełni już należący, jakby cały stał w głowie.
Przestronne spichlerze siły tworzy sobie duch czasu,
bezkształtny, jak prężny pęd, co go z wszystkiego bierze.

38
Świątyń nie zna już więcej. To, co trwonione, z serca,
przezornie chowamy skryciej. Tak, gdzie przetrwała choć jedna,
jedna rzecz wymodlona kiedyś, wyklęczana —
trwa taka, jaka jest, stając się już niewidzialną.
Wielu jej więcej nie widzi, lecz bez tej przewagi,
że ją budują wewnętrznie, kolumny, posągi, większe!

Głuche obroty świata znają wydziedziczonych,


którzy ni tego co było, ni tego co bliskie nie mają.
Bo też co bliskie bywa dla ludzi dalekie. Lecz nas
to nie powinno trwożyć; niech wzmacnia nas w ocalaniu
postaci jeszcze rozpoznawalnej. — To stało wśród ludzi,
w środku losu stało, niszczącego, w środku
Niewiedzy-Dokąd, jakby istniejąc, i naginało
gwiazdy ku sobie z oswojonego nieba. Aniele,
tobie jeszcze ukażę to, tam! w twoim patrzeniu
niech stanie ocalone, nareszcie wyprostowane.
Kolumny, pylony, Sfinks, dźwiganie mozolne,
z szarości ginącego miasta lub obcego, katedry.

Czy to nie cud? Dziw się, aniele, my to jesteśmy,


my, o wielki, opowiedz, żeśmy podołali,
bo mnie oddechu nie starczy, by sławić. Naprawdę
nie zaniedbaliśmy wnętrz, tych nam bliskich, tych
naszych wnętrz. (Jakież muszą być wielkie szalenie,
że tysiąclecia naszego czucia ich nie przepełniły.)
Wszak wieża była wielka, czyż nie? Aniele, była taka, —
wielka, też koło ciebie? Chartres było wielkie —, a muzyka
sięgała jeszcze wyżej i nas przerosła. Lecz nawet
kochająca dziewczyna —, samotna w okienku nocą….
czy nie sięgnęła ci kolan —?
Nie sądź, że to wabienie.
Aniele, lecz nawet gdybym cię wabił! Nie przyjdziesz. Bo moje
wołanie jest pełne dążenia; przeciw tak silnemu
prądowi iść nie możesz. Jak wyciągnięte ramię
jest moje wołanie. I jego do chwytu
w górze otwarta dłoń zostanie przed tobą
otwarta, ku obronie i ku przestrodze,
Nieobjęty, wysoko.
przeł. Andrzej Lam

Elegia ósma
Przypisana Rudolfowi Kassnerowi

Wszystkimi oczami patrzą stworzenia


w otwarty przestwór. Tylko nasze oczy
są odwrócone, ustawione szczelnie

39
jak sidła wokół swobodnego ujścia.
Co jest na zewnątrz, to wiemy jedynie
z oblicza zwierząt. Bo już małe dziecko
zmuszamy, aby odwróconym wzrokiem
widziało formy, nie otwarty przestwór,
tak głęboki u zwierząt. Wolny od śmierci.
My ją widzimy wciąż; zaś wolne zwierzę
ma własną zagładę zawsze za sobą,
a przed sobą Boga, i kiedy idzie,
to ku wieczności, tak jak źródła biegną.
Nie mamy nigdy, nawet na dzień jeden
czystej przestrzeni przed sobą, gdzie kwiaty
kwitną nieskończenie. To zawsze świat,
a nigdy Nigdzie bez Nie: nic czystego,
niestrzeżonego, co się wdycha i
wie nieskończenie, nie pragnąc. Jak dziecko
w tym się czasem zatraca, nim się nagle
ocknie. Lub ktoś umiera i to jest.
Bo blisko śmierci się śmierci nie widzi,
patrzy na zewnątrz, może okiem zwierzęcia.
Kochankowie, gdy ten drugi im wzroku
nie zmąci, są tego bliscy, zdumieni…
Jakby z przeoczenia objawia im się
przestrzeń za drugim… Lecz dalej za niego
żadne nie przejdzie, i każde ma znów swój świat.
Wciąż ku stworzeniu zwróceni, widzimy
na nim tylko odbicie wolnej przestrzeni,
przyćmione przez nas. Albo że zwierzę,
nieme, przenika nas wzrokiem na wskroś.
To się zwie losem: być wciąż wobec czegoś,
i nigdy nic innego niż to wobec.

Gdyby świadomość naszej równą miało


pewne siebie zwierzę, które z przeciwka
ku nam idzie — zawróciłoby nas
w swoją stronę. Lecz jego byt jest dlań
nieskończony, niepojęty, nieczuły
na własny stan, czysty, jak jego wzrok.
Gdzie my widzimy przyszłość, ono widzi
siebie we wszystkim, pogodzone z sobą.

A przecież jest w czujnie ciepłym zwierzęciu


powaga i ciężar wielkiego smutku.
Bo także je dopada to, co nas
tak często obezwładnia — przypomnienie,
jakby już raz to, do czego się dąży,
się stało: bliżej, wierniej, nieskończenie
subtelniej. Tu jest wszystko oddaleniem,
tam było oddechem. Po pierwszej ojczyźnie
druga się zdaje dwuznaczna i chwiejna.

40
O, wielkie szczęście małego stworzenia,
co wciąż zostaje w macierzystym łonie;
szczęście komara, co wciąż w środku skacze,
też na swych godach: bo łono jest wszystkim.
I spójrz na połowiczną pewność ptaka,
który coś wiedząc o swym pochodzeniu
czuje, jak gdyby był duszą Etrusków,
zmarłego, którego wchłonęła przestrzeń,
ale z figurą leżącą na wieku.
I jak skołowane jest to, co lata,
a bierze się z łona. Jakby samo sobą
strwożone, pruje powietrze, jak rysa
znaczy filiżankę. Tak biegnie ślad
nietoperza przez porcelanę zmierzchu.

A my cóż: widzowie, zawsze i wszędzie


ku wszystkiemu zwróceni, nigdy na zewnątrz!
Za dużo. Porządkujemy. I się rozpada.
Porządkujemy znów i rozpadamy się sami.

I któż nas tak odwrócił, że cokolwiek


czynimy, zawsze jesteśmy w pozycji
tego, kto odchodzi? Jak na ostatnim
wzgórzu, które znów mu całą dolinę
ukaże, odwraca się, staje, zwleka —
tak my żyjemy, ciągle się żegnając.
przeł. Andrzej Lam

Elegia dziesiąta

Żebym też kiedyś, u kresu gorzkiego przejrzenia,


radość i sławę wyśpiewał przyzwalającym aniołom.
Żeby ze zbitych do cna młotków mojego serca
żaden nie zawiódł na luźnych, niepewnych albo
porwanych strunach. Żeby moje płynące oblicze
mnie rozświetliło; żeby płacz niepozorny
rozkwitnął. O, jak będziecie wtedy, noce, mi bliskie,
strapione. Że was na klęczkach, niepocieszone siostry,
nie brałem w siebie, w wasz rozpuszczony
włos nie kryłem się ufnie. My, trwoniciele cierpienia.
Jakże my je z góry odrzucamy, w posępne trwanie,
bo nie skończą się może. Ale to one są przecież
naszym zimozielonym listowiem, ciemnym barwinkiem,
jedną z pór sekretnego roku — nie tylko
porą — są miejscem, gniazdem, siedliskiem, mieszkaniem.

Lecz, biada, jak obce są uliczki Miasta Boleści,

41
gdzie w fałszywej, z nadmiaru dźwięku powstałej
ciszy, butnie, z matrycy pustki odlew
się pyszni: wrzask pozłocony, kruszący się pomnik.
O, jak chętnie rozdeptałby im anioł ten rynek pociech,
odgraniczony kościołem, jego kupną gotowizną:
czystym, zamkniętym i smutnym jak poczta w niedzielę.
Ale na zewnątrz kotłują się zawsze jarmarczne atrakcje.
Huśtawki wolności! Poławiacze, kuglarze zapału!
I szczęścia wystrojonego figurki w strzelnicy,
ruchome skaczące cele, dźwięk dające blaszany,
gdy strzelec fortunny trafi. Od trafu do przypadku
toczy się dalej; bo kramy z wszelakim cudactwem
wabią, bębnią i beczą. Dla dorosłych natomiast
jest widok osobny, jak pieniądz się mnoży, anatomicznie,
nie tylko do śmiechu: organ płciowy pieniądza,
wszystko, całość i przebieg — to uczy i czyni
płodnym………
…. Och, ale zaraz za tym, nieco dalej,
za płotem oklejonym plakatami „Todlos”,
tego gorzkiego piwa, co zda się słodkie pijącym,
gdy przeżuwają do niego ciągle nowe rozrywki…,
zaraz z tyłu parkanu, za nim jest rzeczywiście.
Dzieci się bawią i kochankowie trzymają się z boku,
poważnie, na lichej trawie, i psy korzystają z natury.
Coś dalej ciągnie młodzieńca; być może kocha młodą
Skargę….. Za nią idzie na łąki. A ona mówi:
— Daleko. Mieszkamy tam, za miastem….. Gdzie? I młodzieniec
idzie za nią. Jej postać go wzrusza. Ramiona i szyja —
może to ród znamienity? Lecz ją zostawia, odchodzi,
odwraca się, skinął… Cóż to? Ona jest Skargą.

Tylko młodzi umarli, we wczesnym okresie


bezczasowej obojętności, odzwyczajania,
idą za nią z miłością. Na dziewczęta
czeka i zaprzyjaźnia się z nimi. Pokazuje im cicho,
co ma na sobie. Perły cierpienia i delikatne
welony cierpliwości. — Z chłopcami idzie
w milczeniu.

Lecz tam, gdzie mieszkają, w dolinie, jedna ze starszych Skarg


zwraca się żywo ku chłopcu, kiedy ten pyta: — Byliśmy,
mówi, Wielkim Rodem, kiedyś, my Skargi. Przodkowie
pracowali w kopalniach tam, w tych górach; u ludzi
znajdziesz niekiedy kawałek szlifowanego pra-bólu
lub, ze starego wulkanu, gniew skamieniały w szlakę.
Tak, to pochodzi stamtąd. Byliśmy kiedyś bogaci. —

I prowadzi go lekko przez Skarg krajobraz rozległy,


pokazuje słupy świątyni albo zwaliska
zamków, z których niegdyś książęta Skargowie

42
krajem mądrze rządzili. Pokazuje wysokie
drzewa łez i pola kwitnącej melancholii
(żyjący znają ją tylko jako roślinę liściastą);
pokazuje zwierzęta smutku na łące — a czasem
skoczy ptak i przetnie im w płaskim locie widzenie
hieroglifem swojego samotniczego krzyku. —
Zaś wieczorem na groby przodków go wiedzie
ze Skargów rodu, dawnych sybilli i wieszczków.
A kiedy noc się zbliża, wędrują ciszej, i wkrótce
księżyc się wznosi, ten nad wszystkim
czuwający grobowiec. Podobny do tego nad Nilem,
wzniosły Sfinks —: utajnionej komnaty
oblicze.
I zdumiewają się głowie królewskiej, która na zawsze,
milcząca, twarz ludzką
złożyła na wadze gwiazd.

Tego już wzrok nie ogarnia, we wczesnej śmierci


mętniejący. Lecz jej spojrzenie,
spoza krawędzi pszentu, wypłasza sowę. A ona,
muskając w wolnym przelocie policzek,
tę najdojrzalszą okrągłość,
wrysowuje miękko w nowy
słuch umarłego, nad podwójnie
otwartą kartą, nieopisany obrys.

A wyżej, gwiazdy. Nowe. Gwiazdy Krainy Boleści.


Wolno nazywa je Skarga: — Tu,
patrz, to Jeździec, to Laska, a ten większy gwiazdozbiór
zowią: Wieniec Owoców. I dalej, bliżej bieguna:
Kołyska; Droga; Płonąca Księga; Lalka; Okno.
Na niebie zaś południowym, czyste jak we wnętrzu
błogosławionej dłoni, jasno świecące M,
które oznacza Matki…… —

Lecz Zmarły musi odejść; w milczeniu prowadzi go starsza


Skarga do wąwozu w dolinie,
gdzie w blasku księżyca coś lśni:
Źródło Radości. Z nabożną czcią
nazywa je, mówi: — U ludzi
jest ono doniosłą rzeką. —

Stoją u podnóża gór.


Obejmuje go, płacząc.

Samotnie się wspina, ku górom pra-bólu.


I nawet jego kroki nie dźwięczą z głuchego losu.

*
Lecz gdyby mieli ci nieskończenie umarli wzbudzić

43
w nas podobieństwo, patrz, wskazaliby może kotki
bezlistnej leszczyny, zwisające, albo
deszcz, co na mroczną ziemię pada wczesną wiosną. —
My zaś, którzy o szczęściu rosnącym
myślimy, poczulibyśmy wzruszenie,
które nas do żywego dojmuje,
kiedy szczęście pada.
przeł. Andrzej Lam

Sonety do Orfeusza

Z części pierwszej

I
Wyrosło drzewo. O czystość wzrastania!
O, Orfeusz śpiewa! Wysokie drzewo w uchu!
Umilkło wszystko. Lecz i w przemilczeniu
początek nowy szedł, skinienie i przemiana.

Zwierzęta z ciszy wybiegły, z jasności


rozluźnionego lasu, z legowisk i gniazd;
i wraz się okazało, że nie z przebiegłości
ani nie z lęku były w sobie ciche tak,

lecz ze słuchania. Ryk i krzyk i wrzawa


wydały im się w sercach małe. I gdzie dotąd
chatynka ledwie ku słyszeniu stała,

kryjówka najciemniejszych ich pożądań


z chwiejnymi węgarkami u wylotu, —
świątynię tam stworzyłeś dla ich słuchu.
przeł. Andrzej Lam

II
To było niemal jak dziewczyna, która wyszła
z osobliwego szczęścia, ze śpiewu i liry,
i zajaśniała ze swych wiosennych welonów
i łoże sobie w moim uchu uczyniła.

I spała we mnie. Jej snem było wszystko.


Drzewa, com kiedyś je podziwiał, owa
dal namacalna, przeczuwana łąka
i to zdumienie, które mnie zdziwiło.

44
Śniła o świecie. Śpiewający boże,
jak tego dokonałeś, że nie chciała wcale
wpierw zaznać jawy? Wstała i usnęła.

Gdzie jest jej śmierć? O, czyżbyś chciał ten motyw


wynaleźć jeszcze, nim się pieśń twa stłumi? —
I dokąd znika ze mnie?… Ta dziewczyna niemal….
przeł. Andrzej Lam

III
Tak, Bóg to zdołał. Jak ma jednak, powiedz,
przejść za nim człowiek przez tę wąską lirę?
On zmysł ma rozdwojony. A na skrzyżowaniu
dwóch serca dróg świątyni nie ma z Apollinem.

Śpiew, co go uczysz, nie jest pożądaniem


ni krzykiem, aby rzecz się dokonała;
śpiew jest istnieniem. I Bogu jest łatwiej.
Lecz kiedy my jesteśmy? I kiedy on zwraca

w nasz byt i ziemię i gwiazdy niebieskie?


To nie jest to, młodzieńcze, że kochałeś,
nawet gdy głos ci usta otworzył do śpiewu, —

naucz się zapominać. To przemija wszak.


A śpiewać w prawdzie to jest inne tchnienie.
Tchnienie o nicość. Wianie w Bogu. Wiatr.
przeł. Andrzej Lam

IV
O czuli, wchodźcie niekiedy śmielej
w oddech, co waszych ust nie spragniony,
niech się na waszych policzkach rozdzieli,
drży poza wami, znów połączony.

O wy zbawieni, o pełni chwały,


jakbyście byli serca zarodem.
Łuki dla grotów i cele strzały,
przez łzy świecicie uśmiechem młodym.

Niech was ciężary żadne nie trwożą,


znów je oddajcie ziemskiej planecie;
ciężkie są góry, ciężkie są morza.

45
Nawet w dzieciństwie zasiane w ziemię
drzewa zbyt ciążą: nie udźwigniecie.
Ale powietrza… ale przestrzenie…
przeł. Mieczysław Jastrun

V
Pomników nie stawiajcie. Tylko róże
każdego roku niech mu rozkwitają.
Bo tym Orfeusz jest. I trwaniem i przemianą
raz w to, raz w to. Więc się nie troszczmy dłużej

o inne imię. Bo już raz na zawsze


Orfeusz jest, gdy śpiewa. Zjawia się i znika.
Czy to nie dosyć, gdy koronę róży
o parę dni przeżyje, kiedy ta usycha?

O jak on znikać musi, byście to pojęli!


Bo sam jest zatrwożony, że tak znika.
Gdy jego słowo wznosi byt tutejszy,

on jest już tam, gdzie wy go nie spotkacie.


Już krata liry dłoni mu nie więzi.
I pilnie nasłuchuje, gdy granicę mija.
przeł. Andrzej Lam

IX
Tylko kto lirę wzniósł
też pośród cieni,
ten nieskończony hołd
godnie wypełni.

Kto z umarłymi mak


jadał z ich grzędy,
tego najlżejszy ton
nie zdradzi nigdy.

Choćby widmo w jeziorze


się rozpłynęło:
Obrazu strzeż.

Bo w oboim żywiole
głosy dopiero
idą przez wiek.
przeł. Andrzej Lam

46
X
Was, obecne zawsze w mej pamięci,
witam, starożytne sarkofagi,
które z rzymskich czasów wody
opływają jak wędrowne pieśni.

Też te otwarte, niczym oko


pasterza, który się zbudził wesoły,
— pełne ciszy i pszczelego soku —
skąd właśnie frunął motyl zachwycony;

wszystkie wyzbyte próżnego zwątpienia


witam, na nowo otwierane usta,
które poznały, co milczenie znaczy.

Wiemy to, przyjaciele, czy nie wiemy może?


Jedno i drugie godzina niespieszna
Na ludzkiej rzeźbi twarzy.
przeł. Andrzej Lam

XIV
Pielęgnujemy kwiaty, grona i owoce.
Nie tylko mową lata mówią coś wytrwale.
Z ciemności wstaje objawienie barwne
i blask zazdrości błyśnie na nim może

umarłych, którzy ziemi dają siłę.


O ich udziale cóż naprawdę wiemy?
To ich odwieczny zwyczaj, aby glinę
swą wolną kością przenikać do głębi.

Pytanie tylko: czy są temu chętni?


Czy owoc grozi, niewolników dzieło,
ich dumnym panom zaciśniętą pięścią?

Czy są panami ci, co śpiący u korzeni


ze swych nadmiarów niosą w podarunku
coś z niemej siły i coś z pocałunku?
przeł. Andrzej Lam

XV
Czekajcie…, to smakuje… I zaraz ucieka.
… Muzyki mało; tupot i brzęczenie —;
Dziewczęta, ciepłe, o dziewczęta nieme,
zatańczcie smak owocu, co długo dojrzewa!

47
Zatańczcie pomarańczę. Któż zapomnieć mógłby,
jak tonąc w sobie, broni się zarazem
przed swą słodyczą. Wyście ją posiadły.
Ona się ku wam zwróciła z oddaniem.

Zatańczcie pomarańczę. Krajobraz odrzućcie


cieplejszy, aby zalśnił ten dojrzały
w ojczystej aurze! Rozżarzył w swym wnętrzu

zapachy wśród zapachów. I skojarzcie wprawnie


czystą łupinę, broniącą dostępu,
z tym sokiem, który szczęśliwą poczuje!
przeł. Andrzej Lam

XVII
Wczesny przodek najniżej
tych, co się pięli,
korzeń, źródło ukryte
bijące w ziemi.

Hełm w boju, rogu zew,


nad starcem kłótnie,
nagły braterski gniew,
dziewy jak lutnie…

Konar na konar ciśnie,


nigdzie nie wolny….
Jeden! O, pnij się… pnij się…

Lecz się łamią co chwilę.


Dopiero ten najwyższy
zgina się w lirę.
przeł. Andrzej Lam

XXI
I znów nastała wiosna. Ziemia
jest niby dziecko, które wiersze czyta;
dużo, o dużo… A za utrudzenia
długiej nauki nagrodę otrzyma.

Preceptor był surowy. A nas biel wabiła


na brodzie tego starca dostojnego.
Teraz o zieleń, o niebieskość pytać
możemy śmiało: ona wie, dlaczego!

48
Masz wolne, ziemio szczęśliwa, więc baw się
beztrosko z dziećmi. My chcemy cię schwytać,
wesoła ziemio. Najweselsze złapie.

O, czego mistrz ją uczył w długich chwilach


i co jest drukowane w splątanych korzeniach,
i w pniach olbrzymich: wyśpiewa, wyśpiewa!
przeł. Andrzej Lam

XXII
Ciągle gdzieś gnamy.
Lecz czasu krok
to postęp mały
w tym, co trwa wciąż.

Wszystko, co spieszy,
rychło przeminie;
a nas uświęci
trwałość jedynie.

Niech nie porywa


was śmiały lot
ni szybki start.

Wszystko spoczywa:
światło i mrok,
księga i kwiat.
przeł. Andrzej Lam

XXIV
Mamy-ż starą tę naszą przyjaźń, tych wielkich
nigdy niewerbujących bogów, że ich hartowna
stal, którą wytwarzamy, nie zna, odrzucić
lub niespodzianie na innej szukać ich mapie?

Potężni ci przyjaciele, którzy od nas umarłych


przyjmują, nigdzie na naszych nie wożą się kołach.
Nasze uczty odbywamy daleko —, nasze łaźnie
ukryliśmy, a ich zbyt dla nas wolnych posłańców

prześcigamy od dawna. Samotni, skazani na siebie,


obcy sobie, nieznający się wzajem,
nie prowadzimy już ścieżek jak piękne meandry,

49
lecz w linii prostej. Jeszcze tylko w kotłach parowych
wrą dawne ognie, wznoszą się młoty, coraz to
większe. My zaś wciąż z sił opadamy, pływacy.
przeł. Andrzej Lam

XXVII
Naprawdę jest czas, ten wszystko niszczący?
Kiedyż, na górze spokojnej, zamek rozkruszy?
Serce, do bogów całkiem należące,
Kiedyż nam demiurg stłumi?

Czyśmy naprawdę tak trwożliwie wiotcy,


jakimi los nas w istocie chce czynić?
Dzieciństwo, tak głębokie i obiecujące
w korzeniach, jestże — potem — ciche?

Ach, widmo przemijania,


tego, kto się nie wzbrania,
przenika jak dym.

Jako ci, którzy jesteśmy, czyniący,


uchodzimy wszak dla tu zostających
mocy za boski czyn.
przeł. Andrzej Lam

Z części drugiej

I
Oddechu, poemacie niewidzialny!
Wciąż wokół własnego
bytu wymieniana przestrzeń świata. Przeciwwaga,
w której objawiam się rytmem.

Jedyna fala, której


rosnącym morzem jestem;
ty najskromniejsze ze wszystkich możliwych mórz, —
pozyskana przestrzeń.

50
Ileż tych miejsc przestrzeni już było
we mnie wcześniej. Niektóre wiatry
jak syny są mi znów.

Poznajesz mnie, eterze, pełen miejsc mych dawnych?


Ty, gładka kiedyś koro,
Okrągłość i kartka mych słów.
przeł. Andrzej Lam

III
Lustra: nikt jeszcze nie zdołał opisać,
czym wy jesteście w ukrytej istocie.
Wy, jak dziurami rozlicznymi sita
międzyprzestrzenie czasu zapełnione.

Wy, sali jeszcze pustej trwoniciele –,


gdy świt się budzi, jak lasy w oddali...
I świecznik jak szesnastorogi jeleń
idzie ostępem waszym niezbadanym.

Czasem jesteście malowideł pełne.


Niektóre jakby weszły kiedyś w was –,
inne lękliwie słałyście na stronę.

Lecz najpiękniejsza w was zostanie –, aż


świetlisty Narcyz wtargnie bezszelestnie
w jej lica, które trwają tam uśpione.
przeł. Andrzej Lam

IV
O, to jest zwierzę, które nie istnieje.
Nic o nim nie wiedzieli, lecz przezornie
kochali jego wędrowanie, ruchy, szyję,
a także jego oczu światło uciszone.

Wszak go nie było. Lecz że je kochali,


zwierzęciem było czystym. I dali mu przestrzeń.
A w tej przestrzeni, jasnej i oszczędnej,
podniosło lekko głowę. Nie musiało wcale

być. Więc go ziarnem żadnym nie karmili,


lecz tylko możliwością, że być może.
Ta zaś natchnęła zwierzę taką siłą,

51
że wypuściło z siebie róg na czole.
Z tym rogiem przyszło białe do dziewicy —
i było w srebrym lustrze i w niej było.
przeł. Andrzej Lam

VI
O różo, tronująca, która starożytnym
byłaś kielichem z najprostszą krawędzią,
a dla nas jesteś panią najhojniejszą,
niewyczerpaną w ubiorze rozlicznym,

w swoim bogactwie jak suknia za suknią


na ciele, które jest samym jaśnieniem;
lecz każdy płatek jest też zaprzeczeniem,
wszelkiego stroju odmową cichutką.

Od wieków wzywa nas twój zapach silny


najpiękniejszymi słodkimi imiony;
wreszcie jak chwała w powietrzu się snuje.

Lecz nie umiemy go nazwać, myślimy…


I wnet wspomnienie się doń chyli czule,
u niezatartych godzin uproszone.
przeł. Andrzej Lam

XII
Pragnij przemiany. O zachwyć się śmiało płomieniem,
w którym umyka ci rzecz rozbłysła w metamorfozie;
ów duch projektujący, kształtujący co ziemskie,
lubi w ruchu figury punkt, który zmienia ją w zwrocie.

Co się w trwaniu zamyka, to kostnieniu podlega;


czy pod strażą szarzyzny pewniejsze być się sądzi?
Uważaj, to co twardsze z dala co twarde ostrzega.
Biada —; młot nieobecny się wznosi!

Kto się jak źródło rozlewa, tego poznanie poznaje;


wiedzie go w zachwyceniu przez stworzenia pogody,
które się często zamyka w początku, zaczyna się w kresie.

Każda przestrzeń szczęśliwa jest dzieckiem lub wnukiem rozłąki.


Idą przez nią zdumieni. A przemieniona Dafne
pragnie, odkąd jest laurem, byś ty przemieniał się w wietrze.
przeł. Andrzej Lam

52
XIV
Patrz na kwiaty, wierne temu co ziemskie,
którym użyczamy losu z losu krawędzi, —
ale kto wie! Gdy płaczą nad swym więdnieniem,
tak, być ich żalem i do nas należy.

Wszystko chce lotu. A my z ciężarem chodzimy,


kładziemy go na wszystko, lubimy to brzemię;
jakimż jesteśmy rzeczom mistrzem dolegliwym,
bo dla nich wieczne dzieciństwo jest szczęściem.

Gdyby ktoś wziął je w sen wewnętrzny i zasnął


głęboko pośród rzeczy —: jak by przeszedł stąd,
już inny, w nowy dzień, z głębiny zaznanej.

Lecz może niech zostanie; niech kwitną i sławią


jego, nawróconego, równego im samym,
cichym braciszkom w wietrze letnich łąk.
przeł. Andrzej Lam

XXV
Lecz ciebie chcę teraz, ciebie, którą znałem
jak kwiat niewiadomego mi imienia
raz jeszcze przypomnieć, i w kształcie zmartwychpowstałym
ukazać im, uczestniczkę krzyku nie do zwalczenia.

Tancerka wpierw, która nagle swoje ciało trwożne


zatrzymała, jakby wlano spiż w jej istnienie dziewczęce,
smutna i zasłuchana — kiedy z woli przemożnej
wtargnęła muzyka w jej przemienione serce.

Już bliska była choroba. Już owładnięta jej cieniem


krew napierała mroczna, lecz podejrzliwie i z drżeniem
ku naturalnej wiośnie parła popędem samym,

wciąż hamowana ciemnością, upadkiem, dławionym porywem,


świeciła ziemskim blaskiem. Aż biciem serca straszliwym
weszła w otwartą bez nadziei bramę.
przeł. Mieczysław Jastrun

XIX
Gdzieś mieszka złoto w banku dobrze strzeżonym
i z tysiącami się spoufala. Lecz tamten
ślepiec, ten żebrak, jest nawet dla dziesiątki miedzianej
jak zatracone miejsce, pod szafą kąt zakurzony.

53
W tych sklepach wzdłuż ulicy złoto się czuje jak w domu:
przebiera się w jedwab, goździki, futro — i żąda.
On zaś, milczący, stoi w przerwie oddechu
wszystkim tym dyszącego na jawie i we śnie pieniądza.

O, jak ma zamknąć się w nocy ta ręka zawsze otwarta.


Jutro znów los ją odnajdzie jak zawsze, i co dzień
będzie się wyciągała: jasna, krucha i biedna.

Żeby czasem choć jeden spojrzał na nią przechodzień,


pojął i sławił zdumiony. Śpiewak ją tylko wyśpiewa.
Boskości tylko słyszalna.
przeł. Andrzej Lam

XXI
Śpiewaj ogrody, serce, których nie znasz wcale;
jak w szkło wtopione ogrody, niedotykane.
Wody i róże z Isfahanu lub Szirazu,
śpiewaj je śmiało, sław je, nieporównane.

Okaż, serce, że nigdy ich braku nie czujesz.


Że wiedzą o tobie, dojrzewające ich figi.
Że wśród gałęzi kwitnących, w liści szumie,
w niemal widzialnym tchnieniu obcujesz z nimi.

Porzuć ten błąd, że ciągle ci czegoś brakuje,


by wreszcie postanowić — tak, to właśnie: być!
Nitko jedwabna, oto już weszłaś w tkaninę.

Z jakimkolwiek obrazem połączysz się tkliwie


(nawet jeśli ci chwile udręki gotuje)
pomyśl: w nim cały dywan wystawny się skrył.
przeł. Andrzej Lam

XXIX
Cichy przyjacielu wielu dali, poczuj,
jak twoje tchnienie ich przestrzeń pomnaża.
W mrocznym łożysku twego belkowania
rozdzwoń się śmiało. Co się żywi tobą,

stanie się mocne przez to pożywienie.


W ciągłej przemianie pozyskasz swą siłę.
Co jest bolesnym twoim doświadczeniem?
Jeśli ci napój gorzki, stań się winem.

54
Bądź tej nocy z twórczego nadmiaru
cudowną różdżką w twych zmysłów godzinie,
sensem w osobliwym ich spotkaniu.

A kiedy cię zapomni to, co ziemskie,


do cichej ziemi powiedz: Płynę.
Do bystrej wody powiedz: Jestem.
przeł. Andrzej Lam

55
Wiersze rozproszone

Zimowe stance

Teraz musimy mroźnych dni zwlekanie


przetrwać w oporu zimującej korze,
broniąc się ciągle, nieczuli na wianie
głębokich wiatrów, otwartych w przestworze.
Mocna jest noc, odległe jej stąpanie,
cicha namowa tlącej lampy; może
dasz się pocieszyć: mróz, grudy, zdrętwienie
zwiastują już jutrzejsze miękkie tchnienie.

Czyliś wyczerpał już całkiem róż wonie


zeszłego lata? Odczuj, rozważ w sobie:
porannych godzin świeżość lekko wionie,
krok w pajęczyną zasnutym parowie?
Zapadnij w siebie, porusz, odnów w sobie
radość: w twym wnętrzu zgubił się jej promień.
I gdy dostrzeżesz brak jakiegoś wątku,
ciesz się, że możesz zacząć od początku.

Może gołębi lot i blask nad ranem


i ptaków świr na wpół jak podejrzenie,
spojrzenia kwiatów (zwykle nie widziane),
pachnący domysł przed nocy zbliżeniem.
Boskość natury; nie będąc zrównanym
przez Boga z nią, co pocznie z jej stworzeniem?
Bo kto by ją wraz z jej uciskiem wchłonął,
ten, syty, oddałby się jego dłoniom.

Utaiłby się jak nadmiar i mnogość


nie wierząc w żadnej nowości przyjęcie,
utaiłby się jak nadmiar i mnogość,
nie czując straty, nie wierząc w zniknięcie,
utaiłby się, jak nadmiar i mnogość
z pragnieniem przewyższonym nad pojęcie
i tylko jeszcze odczułby zdziwienie,
że mógł znieść tak ogromne, zmienne nasycenie.
przeł. Mieczysław Jastrun

56
Narodziny uśmiechu

Boga zjednała ta, co jedyna na ziemi


Źródło w obliczu swym niosła jak aniołowie.
Śpiewaj mi, sławna Muzo, gest ów najpierwszy,
Co do nas jeszcze należy, rzadki ów uśmiech.
przeł. Andrzej Lam

Głowa Amenopisa IV w Berlinie

Jak łąki, w kwiatach, górskie zbocze


przez lekką, świeżą roślinności szatę
czującym czynią porę wczesnej wiosny,
ożywczy powiew w cierpliwym skupieniu
nad stromą, niebezpieczną pochyłością:
tak twarz spoczywa, łagodnie rozkwitła
na owej czaszki płaszczyźnie frontowej,
co, jak winnica lekko nachylona,
zwraca się w kosmos, na spotkanie światła.
przeł. Andrzej Lam

Do anioła

Ty jesteś silny, cichy, postawiony z boku


świecznik: a górą noc się pełna staje.
My siebie samych trwonimy bezradnie
W zwlekaniu ciągłym u twego cokołu.

Nasza jest niewiedza, co się stanie potem,


jak znaleźć wyjście z obłędnego kręgu,
ty się objawiasz nam na stromym brzegu
i go rozświetlasz jak góry wysokie.

Twoje radości są nad naszym krajem,


ale nie dla nas ich zbawienny deszcz;
jak czysta równonoc wiosenna stajesz,
by granicę znaczyć między dniem i dniem.

Kto mógłby w ciebie przeniknąć bez szkody


z tej mieszaniny, co nas skrycie dręczy?
Ty masz wspaniałość nad wszystkie wielkości,
my zaś wprawiamy się w tym, co najmniejsze.

Kiedy płaczemy, wzruszamy jedynie,


kiedy patrzymy, to ledwie czuwamy;

57
kogo nasz uśmiech uwiedzie w głębinę?
jeśli samego siebie, któż podąży za nim?

Kimkolwiek jest. Aniele, ja się skarżę, skarżę?


Lecz jaką skargą ma wybrzmieć mój głos?
Ach, krzyczę, krzyczę, biję dwoma drewienkami,
lecz uwierzyć nie mogę, że mnie słyszy ktoś.

Choć krzyczę, nie jest głośniej koło ciebie,


skoro ty nie czujesz, kim ja jestem.
Oświeć mnie, oświeć! Uczyń widoczniejszym
tam pośród gwiazd. Bo tutaj ginę nędznie.
przeł. Andrzej Lam

Początek miłości

O uśmiech, pierwszy uśmiech, nasz uśmiech.


Jakże to się jednało: chłonąć zapach lip,
słuchać ciszy parku —, nagle spojrzeć
na siebie i dziwić się, że uśmiech…

A w tym uśmiechu było wspomnienie


zająca, który właśnie obok
kicał po trawie; to było dzieciństwo
uśmiechu. Poważniej już było mu nadać
ruch łabędzia, ujrzanego potem,
jak dzielił na dwie części staw
w ciszy wieczoru. — A kontur drzewa
na czystym, wolnym, już niemal
nocnym niebie nakreślił temu uśmiechowi
kontur na rozjaśnionej
przyszłością twarzy.
przeł. Andrzej Lam

Pieśn Abelone

Ty, której nie mówię, że płacząc leżę nocą


wśród milczenia,
której istnienie mnie upaja kołysząco
do zmęczenia.
Ty, która mi nie mówisz czuwając
dla mnie:
jak my tę całą wspaniałość
moglibyśmy znieść

58
nie uśmierzając?

Spojrzyj na kochających,
ledwie wyznali z warg drżących,
jak szybko kłamią.

Samotnym mnie czynisz. Ciebie jedną mogę zamienić.


Przez chwilę jesteś to ty, a potem znowu szumienie
albo woń, co owiewa mnie rosnąc.
Ach, tamte wszystkie straciłem w ramionach,
tylko ty wciąż na nowo narodzona:
żem nigdy cię nie zatrzymał, trzymam cię mocno.
przeł. Mieczysław Jastrun

Do Anioła

Silny, cichy, na krawędzi postawiony,


ty, świeczniku: noc w górnej połowie.
Roztrwaniamy się w niewyjaśnionej
niepewności na twej podbudowie.

Udział nasz: nie znać wyjścia z ciemności


zwodzącego nam dusze okręgu,
zjawiasz się wśród naszych przeciwności
i oświecasz je jak gór potęgę.

Nas przewyższa blask twojego trwania,


i zaledwie upadek nam pojąć;
jak noc czysta wiosennego porównania
dzielisz dzień od dnia pośrodku stojąc.

Któż by miał kiedykolwiek śmiałość


zmieszać z tobą nasz byt pełen cieni,
ty masz wszystkich wielkości wspaniałość,
kiedy my w małostkach zaprawieni.

Gdy płaczemy, ledwie wzruszający,


gdy patrzymy, wzrok ledwie czuwaniem,
uśmiech nasz zbyt słabo uwodzący,
a gdy wabi, to kto pójdzie za nim?

Ktoś. Aniele, czy się skarżę na pewno?


Lecz czym byłaby ta skarga głucha?
Ach, ja krzyczę, biję drewnem o drewno
i nie myślę, że ktoś mnie wysłucha.

Hałas mój dla ciebie nie mniej mroczny,

59
jeśliś nie czuł mnie, bo jestem żywym.
Świeć mi, świeć mi, uczyń mnie widocznym
dla gwiazd. Bowiem tam — niknąc odpływam.
przeł. Mieczysław Jastrun

Tak mocujący się z potęgą nocy

Tak mocujący się z potęgą nocy


swymi głosami podsycają śmiech,
który się z trudem spala. Ach, oporny,
nieustępliwy świat. Oddycha jednak
przestrzenią, w której gwiazdy biegną. Patrz,
nieprzymuszona mogła, na dalekość
wydana obcą, nadmiarowi dali
ulec, daleka, obojętna nam.
Zechciała jednak sięgnąć naszej twarzy
jakby spojrzeniem zakochanych; ku nam
podnosi się i bodaj trwoni na nas
własne istnienie. Myśmy go nie warci.
Przejmuje bodaj część anielskiej mocy,
że się poddając nam gwiaździste niebo
rozwiesza nas w pochmurnym wnętrzu losu.
Na próżno. Któż dostrzeże? Gdzieżby miał
ktokolwiek śmiałość o przestworza nocy
opierać czoło jak o własne okno?
I któż się jej nie wyparł? Do rdzennego
pierwiastka któż fałszywej nie domieszał
lichej materii podrabianych nocy,
tym ukontentowany dokonaniem?
Z bogami zaś bierzemy oto rozbrat,
bo ci nie nęcą nas. Mają istnienie
i nic ponadto. Obfitość istnienia,
bez woni, znaku. Nic nie jest tak nieme
jak usta boga. Piękny niby łabędź
po swej wieczności bezdennej płaszczyźnie
bóg sunie, nurza się, strzeże swej bieli.

Wszystko uwodzi. Nawet mały ptak


spomiędzy czystych napastuje liści,
kwiat, że przestrzeni nie ma, ciągnie ku nam;
czegóż to nie chce wiatr? I tylko bóg
przepuszcza jak kolumna rozdzielając
na dwoje to, które podźwignął w górę,
lekkie sklepienie swej obojętności.
przeł. Adam Pomorski

60
Tak wytężeni przeciw silnej nocy

Tak wytężeni przeciw silnej nocy


rzucają swoje głosy na pośmiewisko,
co pali jak ogień. O zbuntowany świat,
pełen odmowy. Lecz oddycha przestrzenią,
w której chodzą gwiazdy. Patrz, to
się stać nie musiało, mogło, ku dali
obcej zwrócone, w tym bezkresie
się wydarzyć, daleko od nas.
A teraz spoczywa i sięga naszej twarzy
jak wzrok kochanki; otwiera się ku
nam na spotkanie i być może prószy
na nas swój byt. A myśmy tego niegodni.
Może odbiera aniołom trochę mocy,
by podało się ku nam gwiaździste niebo
i zawiesiło nas wśród mglistego losu.
Daremnie. Bo któż to dostrzeże? I gdzie będzie
czekający: kto jeszcze ku obszarom nocy
skłoni czoło jak ku własnemu oknu?
Kto nie zaparł się tego? Kto nie przydał
temu przyrodzonemu żywiołowi
sfałszowanych, marnych, wtórnych nocy
i się tym nie rozkoszował?
Pozwalamy stać bogom, gdzie fermentują śmieci,
gdyż bogowie nie wabią. Oni mają byt,
nic poza bytem, bezkres bytu,
ale bez węchu, gestu. Nic nie jest tak nieme
jak usta Boga. Pięknie jak łabędź
na bezdennej powierzchni swojej wieczności:
tak sunie Bóg i się nurza, strzeże swej bieli.

Wszystko uwodzi. Nawet mały ptak nas


przynagla ze swego dziewiczego listowia,
kwiat szuka przestrzeni i ku nam dąży;
a czegóż to nie chce wiatr? Tylko Bóg,
jak kolumna, pozwala mijać, dzieląc
tam wysoko, gdzie dźwiga, na obie strony
lekkie sklepienie swojej równowagi.
przeł. Andrzej Lam

61

You might also like