Professional Documents
Culture Documents
Złoty środek - Paul Bloom
Złoty środek - Paul Bloom
Karta redakcyjna
Dedykacja
Motto
1. Cierpienie
2. Łagodny masochizm
3. Niepojęta przyjemność
4. Wysiłek
5. Sens
6. Poświęcenie
7. Słodka trucizna
Podziękowania
Przypisy
© Copyright by Copernicus Center Press, 2022
Tytuł oryginału
The Sweet Spot. The Pleasures of Suffering and the Search for Meaning
Skład
MELES-DESIGN
ISBN 978-83-7886-669-5
Wydanie I
Kraków 2022
Wydawca: C
opernicus Center Press Sp. z o.o.
pl. Szczepański 8, 31-011 Kraków
tel. (+48) 12 448 1 4 12, 500 839 467
e-mail: redakcja@ccpress.pl
www.ccpress.pl
*
Przeczytałem wystarczająco wiele podobnych książek, by
wiedzieć, co teraz powinno nastąpić. Powinienem upewnić
czytelników o tym, że świat znajduje się w kryzysie. Ludzie są
nieszczęśliwi, zdezorientowani, przygnębieni, pełni obaw,
apatyczni, na krawędzi samobójstwa. Żyjemy w najgorszych
możliwych czasach. Ale autor wspaniałomyślnie oferuje
rozwiązanie. Dlatego czytajcie czym prędzej, póki nie jest za
późno.
Takie podejście charakteryzuje wiele świetnych książek.
Csikszentmihalyi poświęca wiele ustępów Przepływu opisowi
tego, jak dobrobyt pozbawił nasze życie sensu – nieszczęśliwi są
zwłaszcza współcześni Amerykanie. „Ciężko jest znaleźć
naprawdę kogoś szczęśliwego”[5], czytamy. Emily Esfahani
Smith w książce Znajdź w życiu sens pisze, że od lat
sześćdziesiątych rośnie skokowo liczba cierpiących na depresję,
czemu towarzyszy coraz powszechniejsze stosowanie środków
antydepresyjnych; autorka podsumowuje: „Poczucie
beznadziejności i rozpaczy nie tylko się nasila, lecz osiąga już
rozmiary epidemii”[6]. Johann Hari w Jak odzyskać siebie
i utracone więzi powołuje się na te same dane, by następnie
stwierdzić, że postawił sobie za cel wyjaśnienie, dlaczego tak
wielu ludzi dotyka przygnębienie i lęk[7]. Natomiast David Brooks
już na pierwszych stronach swego bestselera The Second
Mountain oświadcza, że „społeczeństwo nasze zmówiło się, by
uśmiercić wszelką radość”, a dalej omawia „przerażający
przyrost liczby chorób psychicznych, samobójstw i patologicznej
nieufności”[8].
Jednocześnie jednak wielu innych twierdzi, że w porównaniu
z przeszłością żyjemy w czasach lepszych niż kiedykolwiek.
Najbardziej znanym reprezentantem tego stanowiska jest
Steven Pinker. W Nowym Oświeceniu Pinker starannie gromadzi
wszelkie dane przemawiające za tym, że świat staje się coraz
lepszy[9]. By podać tylko parę przykładów spośród setek
omówionych szczegółowo w książce: obserwujemy wydłużenie
oczekiwanej długości życia, upowszechnienie dostępu do
żywności, wzrost liczby ludzi wykształconych i godzin czasu
wolnego; a także spadki – śmiertelności noworodków, ubóstwa,
ofiar działań wojennych, przypadków rasizmu, seksizmu,
homofobii.
Tak naprawdę utyskiwania na dzisiejsze czasy oraz wiara
w postęp nie muszą się wykluczać. Jak Pinker podkreśla, „lepiej
niż dawniej” nie oznacza „doskonale”. Nie przeczy on, że wielu
ludzi wciąż ma okropne życie. Po prostu opisuje zaznaczającą
się tendencję, która w każdej chwili może się odwrócić. Za
rogiem być może czeka koniec świata – na przykład na skutek
zmian klimatycznych lub wojny atomowej.
Ale mimo wszystko, gdybyśmy mogli wybrać epokę, w której
przyszło by nam żyć, najbardziej racjonalnym wyborem są czasy
dzisiejsze – zwłaszcza jeśli zamieszkujemy w biednej części
świata, jesteśmy kobietą, gejem, transseksualistą lub należymy
do etnicznej mniejszości. Fakt, że każdego roku miliony ludzi
wydobywają się ze skrajnej biedy, powinien dodawać nam
otuchy. Zresztą gdybyśmy sami byli lepsi, wiele niedogodności
współczesnego życia, na które tak pomstujemy („Tyle nienawiści
się wylewa z Twittera!”, „Fotele w samolotach są
niewyobrażalnie ciasne!”), przestałoby być zauważalnych.
Świat poprawił się także dla tych, którym się względnie
powodzi. Przykład, który często przychodzi mi na myśl, nie jest
równie niezwykły jak wydłużenie oczekiwanego trwania życia lub
zmniejszenie liczby zabójstw. Przykładem tym jest internet.
Z urządzenia, na którym teraz piszę, mam dostęp praktycznie do
każdej książki, filmu lub programu telewizyjnego – często za
darmo. Za parę sekund mogę obejrzeć ulubioną komedią ze
Steve’em Martinem, powrócić do dawno nieczytanej powieści
Jane Smiley czy kołysać się w rytmie klasyki muzyki
rozrywkowej, czyli Alice’a Coopera. Sam umiem sięgnąć
pamięcią do czasów, gdy w podróży zagranicznej rozmowy
telefoniczne z rodziną były bardzo kosztowne, a możliwość
ujrzenia ich twarzy – zupełną science fiction. Moje dawne ja
byłoby zadziwione, gdyby się dowiedziało, że przed paroma
tygodni, siedząc w kawiarni w Nowej Zelandii, rozmawiałem
z moją rodziną z Ottawy i widziałem ich na ekranie telefonu. Jeśli
to na kimś nie robi wrażenia, oznacza to tylko, że szybko
przywykamy do udoskonaleń technicznych, uważając je za
rzeczy najzwyklejsze pod słońcem.
Można jednak zapytać, czy takie rozwiązania techniczne
naprawdę dają nam zadowolenie. Czyż nie powiedziano, że
szczęście bierze się z wnętrza? Szekspir pisał: „Nic nie jest złem
ani dobrem samo przez się, tylko nasza myśl to i owo czyni
takim”. Z pewnością można być nieszczęśliwym w świecie
pełnym dostatku, a radosnym nawet w najgorszych
okolicznościach.
O tym wszystkim będziemy obszernie mówić w tej książce. Ale
jeszcze ważniejszą prawdą – tak oczywistą, że nikt prawie o niej
nie wspomina – jest ta, że znacznie łatwiej osiągnąć dobre życie,
gdy cieszymy się fizycznym i psychicznym komfortem. Trudno
o radość i zadowolenie, kiedy nasze dzieci cierpią głód lub gdy
znaleźliśmy się na łożu śmierci z przyczyny nieleczonej choroby.
Byłoby czymś niezrozumiałym, jeśli poprawa warunków życia nie
miałaby żadnego wpływu na nasze poczucie szczęścia.
I rzeczywiście, Pinker zwraca uwagę na obecny w historii
przyrost poczucia szczęścia, przynajmniej w czasach
najnowszych[10]. W krajach, w których prowadzono badania,
najnowsze wyniki zwykle pokazują najwyższy poziom szczęścia.
Również większość żyjących obecnie ludzi opisuje siebie jako
osoby szczęśliwe. Według World Values Survey aż 86 procent
ankietowanych mówi o sobie, że są „raczej szczęśliwi” lub
„bardzo szczęśliwi”[11]. Kiedy jednak eksperci twierdzą, że
jesteśmy pogrążeni w nieszczęściu, mimowolnie ilustrują jedno
z najważniejszych ustaleń nauki o szczęściu – a mianowicie, że
mamy skłonność do pomniejszania szczęścia bliźnich, podczas
gdy sami siebie uważamy za wyjątki od reguły[12].
Dobry los nie wszystkim jednak przypada w równym stopniu.
Niektóre kraje są szczęśliwsze niż inne[13]. Wprawdzie można
mieć zastrzeżenia co do pomiarów szczęścia, a wkrótce
powiemy więcej o niejasności samego słowa „szczęście” – ma
ono różne znaczenie w różnych językach, co sprawia, że
porównania są trudne. Niemniej wydaje się, że dokładne
sformułowanie pytania nie ma tak wielkiego wpływu na
otrzymane wyniki. Podczas gdy w pewnych badaniach, jak
w wyżej wspomnianym, ankietowani są pytani o „poczucie
szczęścia”, inne wykorzystują odmienne metody, na przykład
badanych prosi się o ocenę jakości swego życia w skali od 0
(najgorsze możliwe) do 10 (najlepsze możliwe).
Niezależnie od stosowanej metodologii okazuje się, że
najszczęśliwszymi krajami są – jak można się spodziewać –
kraje nordyckie: Norwegia, Islandia, Finlandia, Dania i Szwecja,
a ponadto Szwajcaria, Holandia, Kanada, Nowa Zelandia
i Australia. Wszystkie te państwa cechuje wysoki dochód per
capita, ponadprzeciętne oczekiwane trwanie życia
i rozbudowany system opieki społecznej. Ich mieszkańcy cieszą
się wysokim poziomem wolności osobistej, wzajemnego
zaufania i hojności.
Takie porównania ujawniają interesujące prawdy
o najlepszych warunkach ludzkiego rozwoju. Jak zauważa
psycholog Edward Diener i jego współpracownicy, zarówno
liberałowie, jak i konserwatyści mają się czym pochwalić[14].
Z poczuciem szczęścia są skorelowane elementy polityki
liberalnej, takie jak progresyjne opodatkowanie i rozwinięte
państwo opiekuńcze. Podobnie jednak ma się sprawa
z czynnikami, na które kładą nacisk konserwatyści, jak na
przykład pewien poziom rywalizacji ekonomicznej (pod
względem szczęścia kraje komunistyczne wypadają słabo). Inne
badania wykazują, że ze szczęściem na poziomie jednostkowym
skorelowane są również tradycyjne wartości, takie jak religia,
małżeństwo i więzi rodzinne – choć, jak zobaczymy,
wychowywanie dzieci ma nieco bardziej skomplikowane
następstwa.
Badania dowodzą ponadto, że szczęście nie jest czymś
stałym. Mimo że na szczęście wywiera wpływ genetyka, możemy
jego poziom podnosić i obniżać, na przykład zmieniając miejsce
zamieszkania. Jak ci źle, pakuj manatki i jedź do Toronto lub
Sztokholmu! Chcesz zaznać więcej przykrości? Na pewno
znajdzie się niejeden kraj z samego dołu listy, który cię przyjmie
z otwartymi ramionami. Można by twierdzić, że to nie fakt
mieszkania w danym kraju oddziałuje na poczucie szczęścia;
być może Szwedzi zawdzięczają szczęście swoim szwedzkim
genom lub szwedzkiemu wychowaniu i byliby podobnie
szczęśliwi, gdyby przeprowadzili się do Angoli czy na Kubę,
dwóch najsmutniejszych miejsc na Ziemi. Tak jednak nie jest.
Kilka badań wykazało, że co prawda kraj pochodzenia ma
pewien wpływ, jednak imigranci i rdzenni mieszkańcy są na ogół
podobnie szczęśliwi[15]. A zatem społeczeństwo, w którym
żyjemy, istotnie określa nasze poczucie szczęścia.
*
Skoro jest tak dobrze, to co – poza ciekawością poznawczą –
może nas skłaniać do zastanawiania się nad najlepszymi
warunkami dobrego życia?
Miałby być może do tego prawo Amerykanin. Jeśli ktoś
zamierzałby wykazać, że powinniśmy mówić o kryzysie, Stany
Zjednoczone byłyby dobrym punktem wyjścia. Jak na tak
zamożny kraj, Stany Zjednoczone wypadają raczej słabo, choć
zajmują wysokie miejsce w rankingu (18. spośród 156 krajów
w najnowszym „Światowym Raporcie Szczęśliwości”).
Co więcej, wydaje się, że w kraju tym dzieje się coraz gorzej.
Choć pewne twierdzenia mogą budzić wątpliwości – nie jest na
przykład jasne, czy można mówić o epidemii samotności – coś
wyraźnie nie zdaje egzaminu[16]. Na całym świecie obserwujemy
wielki spadek liczby samobójstw[17] (o 38 procent od połowy lat
dziewięćdziesiątych), lecz w Stanach Zjednoczonych tendencja
jest przeciwna[18]: od roku 2000 liczba samobójstw wzrosła aż
o 30 procent. David Brooks określa sytuację jako „alarmującą”,
a ponadto zwraca uwagę na „samobójstwa na raty”[19] pod
postacią epidemii uzależnień od opioidów. Brooks wskazuje, że
przeciętna długość życia Amerykanina od kilku lat się skraca, co
jest zaskakujące w społeczeństwie dobrobytu – jego zdaniem
coś podobnego wydarzyło się w Stanach Zjednoczonych ostatni
raz w latach 1915–1918, gdy trwała I wojna światowa i szalała
epidemia hiszpanki, która kosztowała życie pół miliona
[1*]
Amerykanów .
Brooks i wielu innych źródło problemu widzi w „kryzysie
sensu”, związanym z upadkiem wiary religijnej, utratą poczucia
celu i zanikiem żywych, bliskich wspólnot. Johann Hari tak ów
kryzys opisuje: mamy „znajomych z Facebooka w miejsce
sąsiadów, gry wideo w miejsce sensownej pracy, aktualizacje
statusu zamiast statusu społecznego”[20].
Problemy takie istniały jednak na długo przed epoką mediów
społecznościowych. W książce Tribe Sebastian Junger opisuje
Amerykę z końca XVIII wieku[21], gdy o tę samą ziemię
rywalizowały dwie cywilizacje. W tamtym czasie „powstawały
fabryki w Chicago i rodziły się slumsy w Nowym Jorku, podczas
gdy tysiąc kilometrów dalej Indianie walczyli oszczepami
i tomahawkami”. W toku konfliktu porywano kolonistów, głównie
kobiety i dzieci. Co ciekawe, pomimo całego cierpienia oraz
rozłąki z rodziną i przyjaciółmi wielu uwięzionych znajdowało coś
pociągającego w nowym życiu. Wchodzili w związki małżeńskie
z porywającymi, wrastali w ich rodziny, a niekiedy nawet u ich
boku walczyli, nierzadko kryjąc się przed wyprawami
ratowniczymi. Znane były przypadki, że porwanych trzeba było
wiązać, by doprowadzić do skutku uzgodnioną wymianę jeńców,
a gdy ich odstawiano do pierwotnych domostw, często wymykali
się i szukali drogi powrotu do wspólnot rdzennych Amerykanów.
Nigdy natomiast nie miało miejsca zjawisko odwrotne. W liście
do przyjaciela z 1753 roku Benjamin Franklin nie mógł się temu
nadziwić: „Gdy bowiem indiańskie dziecko wychowane pośród
nas, nauczone języka i przywykłe do naszych obyczajów,
pojedzie odwiedzić swych krewnych i posmakuje ich sposobu
życia, nie ma już sposobu przekonania go do powrotu”.
Junger pyta więc, co takiego miały autochtoniczne plemiona,
czego brakło cywilizowanym Europejczykom. I odpowiada, że
uprowadzeni koloniści pierwszy raz mieli okazję doświadczyć
życia pełnego sensu, celu i wspólnoty.
*
Wiemy, że rozsądne osoby odczuwają zaniepokojenie brakiem
sensu w swoim życiu. Także mniej rozsądni przeżywają taki
niepokój. Terrorysta Theodore Kaczynski, który zamordował trzy
osoby i ranił znacznie więcej, w swoim
siedemdziesięciostronicowym Manifeście Unabombera wyróżnia
trzy rodzaje celów. Są cele, które można osiągnąć przy
minimalnym wysiłku; cele, które wymagają istotnego wysiłku;
i wreszcie cele, których nie można osiągnąć wcale. Kaczynski
ubolewa nad tym, że utraciliśmy cele drugiej kategorii. Peter
Thiel tak podsumowuje jego wywód[22]: „To, co możemy robić,
umie zrobić nawet dziecko; ale tego, czego nie umiemy zrobić,
nie umiałby zrobić nawet Einstein”. Według Kaczynskiego
rozwiązanie polegałoby na wysadzeniu w powietrze całej
cywilizacji technicznej i rozpoczęciu wszystkiego na nowo.
Jak się wydaje, Thiel uważa, że tego rodzaju pesymizm
charakteryzuje ruchy fundamentalistyczne, nieznajdujące
niczego pośredniego między tym, co łatwo poznać, i tym, czego
nigdy poznać nie zdołamy. Zauważa, że postawa taka czasami
znajduje wyraz nie w przemocy, lecz w apatii, i daje przykład
subkultury hipsterskiej: „Zdjęcia stylizowane na retro, sumiaste
wąsy i adaptery do winylowych płyt są nawiązaniem do czasów,
gdy ludzie jeszcze z optymizmem patrzyli w przyszłość. Skoro to,
co wartościowe, już zostało zrobione, można udawać alergię na
ambicję i zatrudnić się jako barista”.
Nie umiem rozstrzygnąć, czy świat współczesny bardziej cierpi
na brak sensu bądź celu niż dawniejsze czasy. Ale wiem, że
wielu ludziom czegoś w życiu brakuje i że sensowne działania –
które wymagają pokonywania bólu i przeszkód – mogą być
remedium na nasze utrapienia. Przytoczony poniżej tweet Grety
Thunberg, jednej z najbardziej rozpoznawalnych współczesnych
aktywistek, wyraża typową reakcję na odnalezienie w życiu
sensu:
*
Pragnę zakończyć ten wstęp wyznaniem osobistym. Zanim
zagłębiłem się w te zagadnienia, co nieco wiedziałem
o poglądach na szczęście, ale moje wrażenie nie było
pozytywne. Miałem skłonność do ich lekceważenia. Sądziłem, że
naukowe badania nad szczęściem są przeważnie
powierzchowne, prowadzą do bezpodstawnych twierdzeń
i opierają się na niskiej jakości filozofii. Krótko mówiąc, widziałem
w nich więcej naciągania niż nauki.
Po części wynikało to stąd, że jak większość stykałem się
z tymi poglądami za pośrednictwem mediów, takich jak wykłady
internetowe TED i poradniki książkowe. Te źródła wprowadzają
jednak systematyczne skrzywienie: kto staje na scenie i musi
utrzymać uwagę słuchaczy, kto pragnie sławy i pieniędzy, ten
będzie starał się dawać rozwiązania życiowych problemów bez
względu na ich naukową wartość. Nie chcę także przesadzać.
W każdej dziedzinie znajdą się popularne osobistości, których
zachowanie jest bez zarzutu. Ale spotyka się także oszustów,
a w dziedzinie szczęścia widać ich szczególnie wielu.
Wiele lat temu znalazłem się w gronie zaproszonych mówców
na ekskluzywnym spotkaniu bogaczy na Florydzie. W dniu
rozpoczęcia konferencji, po obiedzie, organizatorzy
zaprezentowali niezapowiedzianego mówcę. Mężczyzna ten nie
był ani pracownikiem naukowym, ani biznesmenem jak reszta;
była to sława – po usłyszeniu jego nazwiska zaczęliśmy bić
entuzjastycznie brawo. Człowiek ten jest obecnie jednym
z najbardziej znanych mówców motywacyjnych. Znałem go ze
słyszenia, dlatego ciekaw byłem, co ma do powiedzenia.
Tak jak zapowiadali organizatorzy, rzeczywiście było to
przeżycie, które może słuchacza odmienić. Ale nie w sensie, jaki
mieli na myśli. Ociekający potem mówca opowiadał
o przełomowych rzekomo odkryciach psychologii
eksperymentalnej – na ogół fałszywych i dawno
zdyskredytowanych. Powtarzał dowcipy wzięte z telewizyjnych
kabaretów, udając, że je wymyślił. A w tym, co mówił, było pełno
sprzeczności; w jednej chwili na przykład wygłaszał peany na
cześć nieskończonej miłości, by tuż potem wciągać słuchacz
w awangardowy performance, w którym mieli odwrócić się do
najbliżej siedzącej osoby i zawołać: „Twoje ciało należy do
mnie!”. Nie chciałem psuć zabawy, próbowałem więc wziąć
w tym udział, lecz, niestety, siedziałem obok pewnej pani
historyk, która usłyszawszy moje zawołanie, nie mogła
pohamować histerycznego śmiechu.
Wiele z tego, co mówi się o szczęściu i dobrym życiu, nie
zasługuje na wiarę, jednak dzisiaj uważam moje uprzednie
stanowisko za nazbyt surowe, a właściwie nawet błędne. Nie
mam już tego samego przekonania, że gdybym nie miał nic
lepszego do roboty, z łatwością odsłoniłbym fasadowość całej tej
dziedziny. Nauka o szczęściu, obejmująca zarówno domorosłych
„psychologów pozytywnych”, jak i uczonych, którzy nie chcą być
utożsamiani z pierwszą grupą, mimo wszystko ma pewne
wartościowe jądro. Rzeczywiście można spotkać rzetelnie
prowadzone badania empiryczne i porządne teorie. Sam
przyznaję, że wpływ wywarli na mnie następujący uczeni (wykaz
nie jest wyczerpujący): Mihaly Csikszentmihalyi, David DeSteno,
Edward Diener, Daniel Gilbert, Jonathan Haidt, Daniel
Kahneman, Sonja Lyubomirsky, a także założyciel nurtu
psychologii pozytywnej, Martin Seligman. Moja książka powstała
w cieniu znakomitych tomów Emily Esfahani Smith i Brocka
Bastiana, którzy rozwijali podobne tematy[26] – Smith pisze
[2*]
o sensie, Bastian o cierpieniu i bólu .
Złoty środek to jednak coś więcej niż wybór pomysłów
i dociekań innych badaczy. Zagadnienia przyjemności czerpanej
z bólu oraz doniosłości cierpienia w naszym życiu nie były dotąd
wystarczająco zgłębiane i w książce tej udaję się na rzadko
uczęszczane szlaki. Pewne koncepcje i argumenty są mocne
zakotwiczone w nauce; inne mają charakter bardziej
spekulatywny, ale dokładam starań, by zawsze było jasne, które
są które.
Poza tym, jak stwierdził amerykański pisarz Walker Percy,
„wyobraźnia nie opowiada rzeczy, o których nie wiemy, ale
rzeczy, o których wiemy, nic o tym nie wiedząc”. Niekiedy to
samo można powiedzieć o psychologii. Chciałbym czytelnikowi
opowiedzieć rzeczy, o których wie, nic o tym nie wiedząc.
1
Cierpienie
Mój młodszy syn uwielbia ból. Jako dziecko z ochotą wdawał się
w wymianę „plaskaczy” z kolegami lub proponował rywalizację
o to, kto zje więcej chrzanu. W ramach projektu szkolnego
wszedł na Mount Everest. Nie na prawdziwą górę – przecież
musiał uczęszczać na lekcje. Ponieważ Mount Everest ma 8848
metrów wysokości, każdego popołudnia Zach pojawiał się pod
ścianką wspinaczkową i godzinami wspinał się i schodził (jakieś
300 metrów dziennie, cztery do pięciu dni w tygodniu, w sumie
przez trzydzieści dni), odnotowując później na blogu, gdzie by
się znajdował i co by zobaczył, gdyby rzeczywiście codziennie
wyruszał z bazy w Nepalu, wspinał się i wracał. Ćwiczenie było
nieprzyjemne i wyczerpujące, czasami Zach żalił się gorzko, ale
jednocześnie to uwielbiał.
Zapewne czytelnik zna coś podobnego ze swojego życia. Być
może była to noc spędzona pod namiotem w miejsce miękkiego
łóżka i ciepłego prysznica. A może kolarstwo – sport, którego
zawodowcy z zachwytem mówią o „słodkim bólu”[1], o – według
słów pewnego kolarza – „tym uczuciu zmęczenia i bezdechu,
a po nim skrzywionego uśmiechu, gdy widzisz swój czas... tej
mentalnej przestrzeni, gdzie tłumisz rozpaczliwy ból mięśni przy
zbliżaniu się do stromego szczytu i niemożliwie długiego
podjazdu, gdy pozostaje jedynie modlitwa do niewzruszonych
bogów endorfiny”.
Nie jestem zapaleńcem sportowym, lecz kiedyś, bardzo
dawno temu, brałem udział w Maratonie Nowojorskim. Gdy o tym
postanowiłem, mój stan fizyczny pozostawiał wiele do życzenia,
dlatego potrzebny mi był ponad rok przygotowań, częściowo
podczas chłodnej zimy w Nowej Anglii. Dobrze pamiętam, jak to
jest biegać w porannym mroku, czuć zdrętwienie na twarzy,
kurować pęcherze na stopach i ból mięśni. Niezwykle jednak
cenię te wspomnienia.
Dalej mamy przyjemności masochistyczne, bierne. Nie ma
wielkiej tajemnicy w tym, dlaczego nam sprawia przyjemność
ekscytacja i strach, identyfikacja z czyimś zwycięstwem lub
pożądanie seksualne. Na czym jednak polega pociąg do rzeczy
obrzydliwych? Kilka lat temu przyłapałem mojego starszego syna
na tym, że przy odrabianiu zadania domowego z fizyki oglądał
na laptopie pseudoartystyczny francuski filmu o kanibalizmie pod
tytułem Mięso. Zobaczyłem tylko jedną scenę, ale to
wystarczyło, by mi zepsuć całe popołudnie. To są dla mnie
rzeczy zbyt mocne; gdybym miał mówić o pornografii
z przemocą i tym podobnych produkcjach, musiałbym się
odwoływać do zasłyszanych, cudzych opisów.
(Ten sam syn pokazał mi z wielką niefrasobliwością forum na
Reddicie, którego nazwa – Wince [grymas odrazy] – mówi sama
za siebie. Właśnie teraz znów na nie wszedłem i pierwszy post,
jaki zobaczyłem, zawierał zdjęcie z podpisem: „Zszywaczem
przez kość palca na wylot”. Zrobiło mi się niedobrze na samą
myśl i czym prędzej zamknąłem zakładkę przeglądarki).
Czytelnik być może gustuje w takich rzeczach – i od razu
odłożył książkę, by zajrzeć do Netflixa lub Reddita i sprawdzić,
o czym mówię – a być może, tak jak ja, ma wrażliwą naturę.
Niemniej u każdego da się zaobserwować pewne upodobanie do
negatywnych doświadczeń. Ja z przyjemnością oglądam seriale:
Rodzina Soprano, Breaking Bad i Gra o tron. Wszystkie
zawierają sceny przemocy – gwałtów, morderstw, katowania –
i pokazują różnego rodzaju cierpienia oraz nieszczęścia. Ale
przemawiają jakoś do mnie i sądzę, że coś podobnego, być
może tylko z melancholią w miejsce przemocy, działa na
czytelnika.
Jaki rodzaj cierpienia nam odpowiada i w jakim ono powinno
być natężeniu – to zależy już od osoby. Sam lubię pikantne curry
i jazdę górską kolejką. Sauna? Owszem – byle nie za gorąca.
Biegi długodystansowe? Tak. Sadomasochizm? Bez komentarza.
Chociaż występują między nami interesujące różnice, każdy
z nas ulega w jakimś stopniu powabowi cierpienia.
*
W tym miejscu chciałbym wyjaśnić pewną kwestię semantyczną.
Używam słów „przyjemność” i „ból” w ogólnie przyjęty sposób –
to znaczy w odniesieniu do doświadczeń, które nam każą
wykrzyknąć, odpowiednio, „Aaa!” lub „Aua!”. Będę rozważał
jednak także negatywne doświadczenia niepowodujące bólu
fizycznego, takie jak długa praca nad trudnym zadaniem,
rozpamiętywanie przykrych wydarzeń lub powstrzymywanie się
od przyjmowania pokarmów. Czasami będę je nazywał
„cierpieniem”. Odpowiada to słownikowej definicji: cierpienie jako
odczuwanie fizycznego lub psychicznego bólu (definicja nie
przesądza, że ból musi być silny).
Zdałem sobie jednak sprawę, że niektórym osobom się nie
podoba, a nawet gorszy je takie słownictwo. Kiedyś cierpieniem
nazwałem pewne nieszkodliwe doświadczenie (łagodne
wstrząsy elektryczne) i pewna starsza pani gniewnie mi
odpowiedziała, że podczas II wojny światowej jej rodzice
przechodzili okropne rzeczy i że to było cierpienie. Dla niej moje
szerokie użycie słowa „cierpienie” oznaczało pomniejszanie
tego, co przeżyli jej rodzice. Rozumiem to. Sam czuję coś
podobnego, gdy ktoś czekanie w długiej kolejce na lotnisku
opisuje jako „masakrę”. Jeśli określenie to ma być wyrazem
komicznej przesady, to wtedy jest OK, ale wypowiedziane serio,
ma prawo budzić zgorszenie – trywializuje poważną sprawę.
Byłoby świetnie, gdyby język dawał nam więcej możliwości,
tak by tego rodzaju rozróżnienia nie sprawiały trudności. Ale tak
nie jest, dlatego nadal będę używał słowa „cierpienie” na
oznaczenie continuum negatywnych przeżyć. Jak dotknięcie
językiem wrażliwego zęba wciąż powoduje pewien ból, tak
łagodne postacie cierpienia w dalszym ciągu są cierpieniem.
A jeżeli komuś taki sposób mówienia się nie podoba, może
w swoim umyśle szybko przekładać moje słowo na mniej
poręczne, lecz być może precyzyjniejsze wyrażenie: „przykre
przeżycie typu fizycznego lub psychicznego” – i będziemy się
rozumieć.
*
Zamierzam w tej książce rozważyć dwa rodzaje dobrowolnie
wybranego cierpienia. Pierwszy obejmuje pikantne dania,
parzące kąpiele, przerażające filmy, brutalny seks, intensywny
trening sportowy i tym podobne. Doświadczenia takie mogą
sprawiać przyjemność. Wzmacniają przyjemność przyszłych
doświadczeń, uwalniają od ciężaru świadomości, zaspokajają
ciekawość lub podnoszą społeczny status. Drugim rodzajem
cierpienia jest to, które przeżywamy, gdy wspinamy się w górach
lub wychowujemy dzieci. Takie działania wymagają wysiłku
i często są nieprzyjemne. Są jednak częścią dobrze przeżytego
życia.
Te dwa rodzaje dobrowolnego bólu i cierpienia – jeden dla
przyjemności, drugi dla sensu – różnią się od siebie pod wieloma
względami. Ludzie dążą do nieprzyjemności parzącej kąpieli,
praktyk sadomasochistycznych lub pikantnego curry; pragną
tego doznania – podejmowane czynności byłyby bez niej
niepełne. Druga postać cierpienia ma inny charakter. Podczas
przygotowań do maratonu nie dążymy do kontuzji lub
rozczarowania, lecz w zamian występuje tu możliwość porażki.
Kiedy rozpoczynamy grę, nie chcemy przegrać, ale jeśli wiemy
z góry, że wygramy, nie odczuwamy żadnej radości. Jest to
ogólna prawda życiowa.
Niemożliwość porażki jest jedną z wad fantazjowania.
Ekonomista behawioralny i psychiatra George Ainslie powiedział
kiedyś, że marzyciele cierpią na „niedostatek niedostatku”[2].
Możemy sobie wprawdzie wyobrazić, że znaleźliśmy się
w trudnym położeniu, łatwo jednak za pomocą wyobraźni
możemy się uwolnić. Wolność ta w znacznym stopniu odbiera
przyjemność fantazjowaniu.
Zresztą z tego samego powodu – gdyby to kogoś
zastanawiało – byłaby nudna wszechmoc. Gdyby nie było
kryptonitu, mało kogo emocjonowałyby przygody Supermana.
Autentyczna wszechmoc musiałaby nawet prowadzić do
skrajnego cierpienia. Jeden ze starych odcinków serialu Strefa
mroku[3] podejmuje ten temat: pewien gangster umiera i ku
swemu zdziwieniu budzi się w czymś, co wygląda na raj.
Czegokolwiek zapragnie – seks, pieniądze, władza –
natychmiast to dostaje. Ale w końcu pojawia się nuda, potem
frustracja i wreszcie gangster oświadcza swemu przewodnikowi,
że nie podoba mu się w niebie. „Przenieś mnie gdzieś indziej”,
mówi, na co przewodnik odpowiada, że wcale nie znajduje się
w niebie; już jest „gdzieś indziej”.
*
Wyrażenia takie jak: „w bólu także tkwi przyjemność” lub
„czerpanie rozkoszy z cierpienia” mają sens. Przykłady sauny
i pornografii zawierającej przemoc dowodzą, że ludzie
odczuwają pociąg do pewnych form bólu i cierpienia. „Boli tak
rozkosznie”, mówi filozof i autor tekstów piosenek John Cougar
Mellencamp i wielu z nim się zgadza. Po zastanowieniu jednak
ta myśl wydaje się dziwna, nawet paradoksalna.
Wydaje się przecież, że samo pojęcie bólu zawiera
negatywność. W swoim klasycznym eseju filozof David Lewis
rozważa przykład hipotetycznego szaleńca[4], który jest wrażliwy
na inny od naszego rodzaj bólu. Podczas gdy nasze odczucie
bólu każe nam pragnąć, by ustąpił, a niekiedy z naszych ust
wyrywa jęk lub krzyk, jego odczucie bólu popycha go do
dziwnych zachowań – na przykład do myślenia o matematyce
albo do zakładania nogi na nogę i pstrykania palcami. A zatem
szaleniec Lewisa nie ma powodu, by bólu unikać lub dążyć do
jego jak najszybszego ustąpienia, gdy już się pojawi.
Analiza Lewisa jest subtelna, lecz moja – i zapewne także
czytelnika – odpowiedź byłaby taka, że nie może być tu mowy
o prawdziwym bólu. Szaleniec może sobie uczucie to nazywać
bólem, w rzeczywistości jednak to tylko skutek choroby
psychicznej. Nie ma bólu, jeśli nie istnieje żadne powiązanie
z negatywnością, dlatego błędem jest użycie tutaj tego słowa.
Dlatego właśnie przyjemność czerpana z bólu stanowi
zagadkę. Rozważmy dwie definicje, które od razu znajdujemy,
gdy wpiszemy słowa do wyszukiwarki internetowej.
Ilekroć coś piłem, zaczynał mnie boleć ząb (później się okazało,
że wymaga leczenia kanałowego). Był to ból ostry, czasem
trudny do wytrzymania, nawet gdy wypijany płyn miał
temperaturę pokojową. Z czystej ciekawości postanowiłem, że
usiądę w pokoju, przeprowadzę trzydziestominutową medytację,
a następnie wezmę łyk wody, pamiętając, by bolący ząb dobrze
się w niej skąpał.
Wynik był spektakularny i dziwny. Poczułem tak silne rwanie,
że nie mogłem na niczym innym skupić uwagi, lecz uczucie to
nie było jednoznacznie nieprzyjemne; było to coś między
cierpkością i słodyczą. Czasami budziło coś na kształt podziwu
dla swojej mocy, a nawet być może swojego majestatu i piękna.
Najprościej wyrażę różnicę między tym rodzajem bólu a zwykłym
bólem zęba, gdy powiem, że mniej było w tym „aua!” niż
„ach!”[12].
*
Staramy się tutaj oswoić dążenie do bólu i cierpienia, usunąć
jego tajemniczość, co zajmie nam kilka dalszych rozdziałów.
Jeżeli wierzymy, że ludzie z natury pragną szczęścia,
dobrowolnie wybranego cierpienia nie możemy dłużej uważać za
oczywisty kontrprzykład.
Czy jednak rzeczywiście pragniemy szczęścia? Wielu tak
sądzi. Freud pisze, że jeśli chodzi o to, do czego dążą ludzie, to
„[...] trudno pomylić się, odpowiadając na to: dążą do szczęścia,
chcą je osiągnąć i utrzymać. Dążenie to ma dwie strony –
pozytywną i negatywną, jest to bowiem dążenie do uniknięcia
bólu i przykrości, a zarazem do intensywnego przeżywania
[4*]
przyjemności” . Blaise Pascal wyraża tę myśl jeszcze dobitniej:
„Wszyscy ludzie silą się być szczęśliwi; nie ma tu wyjątku”. A dla
podkreślenia, że twierdzi tak z całą powagą, dodaje: „Jest to
[5*]
pobudka wszystkich ludzi, nawet tego, który się wiesza” .
Powyższe cytaty występują we wspaniałej książce Daniela
Gilberta Na tropie szczęścia i zwięźle wyrażają pogląd własny
autora. Uważa on, że wszyscy ludzie dążą do szczęścia i że
takie postępowanie jest właściwe i rozumne. Gilbert ma
świadomość, że niektórzy filozofowie zgłaszają zastrzeżenia,
lecz sądzi, że wynikają one ze zbyt ciasnej definicji szczęścia.
Jego zdaniem wielu filozofów patrzy na pragnienie szczęścia
tak, jakby było czymś podobnym do potrzeby wypróżniania się:
„odczuwamy ją wszyscy, ale nie jest ona czymś, z czego
moglibyśmy być szczególnie dumni”[23]. Używając mniej
drastycznego języka: postrzegają szczęście jako zwierzęce
zadowolenie, rodzaj głupoty.
Gilbert twierdzi, że należy tę analizę odrzucić i dostrzec
w szczęściu uczucie, którego przyczyną mogą być rozmaitego
rodzaju doświadczenia – zarówno niskie, jak i szlachetne.
Ursula K. Le Guin przekonuje do czegoś podobnego
w opowiadaniu o mieście Omelas, gdzie ludzie prowadzą
szczęśliwe życie, choć okupione straszliwą ceną. Opisawszy
szczęście mieszkańców Omelas, autorka przestrzega przed zbyt
pochopnym wnioskiem, że są istotami prymitywnymi, nudnymi
lub mało inteligentnymi, i dodaje: „Niestety, nabraliśmy
brzydkiego nawyku – do czego nas zachęcili różni pedanci
i przemądrzalcy – zbywania szczęścia jako czegoś dość
głupkowatego. Tylko ból ma mieć rangę intelektualną, tylko zło
ma zasługiwać na uwagę”[24].
Wydaje mi się, że jest w tym wiele racji. Zarzut ten odsłania
jednak również braki stwierdzenia, że „ludzie dążą do
szczęścia”. Nie chodzi o to, że nie ma w nim prawdy, ale o to, że
jest zbyt ogólnikowe, by mogło być przydatne.
Nie jestem pierwszą osobą, która wysuwa podobne
zastrzeżenia. Wielu przedstawicieli psychologii pozytywnej woli
nie mówić o szczęściu, zastępując je terminami w rodzaju
„dobrostan”[25]. Jedną z tego przyczyn jest to, że badacze często
dokonują porównań między różnymi krajami, a słowa takie jak
„szczęście” lub „szczęśliwy” nie zawsze się dobrze tłumaczą[26].
Po angielsku możemy powiedzieć: „She is happy sitting here
reading” („Siedzi sobie, czyta i jest jej dobrze”), podczas gdy po
francusku czy niemiecku nie można w tym samym kontekście
posłużyć się odpowiednikami heureux i glücklich. A zatem
angielski wyraz jest bardziej uniwersalny niż jego zagraniczne
odpowiedniki. Łatwiej być „happy”, gdy mówi się po angielsku
(co nie oznacza oczywiście, że łatwiej być szczęśliwym).
Inną kwestią jest to, że jedni rozdzielają szczęście
i moralność, a drudzy nie. Gdy Freud mówi o „intensywnym
przeżywaniu przyjemności”, nie ma na myśli poprawy życia
innych ludzi, jednak to inni sądzą, że szczęścia nie można
odłączyć od oceny moralnej. Filozofka Philippa Foot podaje
przykład komendanta obozu koncentracyjnego
[27]
doświadczającego miłych stanów duchowych – według Foot
taki człowiek nie może być prawdziwie szczęśliwy, ponieważ nie
wiedzie dobrego życia. Jej zdaniem dobro jest warunkiem
koniecznym szczęścia.
Czytelnik być może nie podziela intuicji Foot – tak jest w moim
przypadku; mogę sobie łatwo wyobrazić Hitlera szczęśliwego –
istnieją jednak pewne eksperymenty wskazujące na to, że nasza
ocena, czy czyjeś życie jest dobre, wywiera wpływ na nasze
postrzeganie tej osoby jako szczęśliwej. Grupa filozofów
eksperymentalnych (byli wśród nich mój dawny student
Jonathan Phillips oraz mój współpracownik Joshua Knobe)
przeprowadziła serię badań, w których uczestnikom opowiadano
o dwóch osobach przeżywających takie same pozytywne stany
duchowe[28]. Okazało się, że badani przejawiają większą
skłonność do oceniania osoby jako szczęśliwej, gdy prowadzi
ona nienaganne pod względem moralnym życie, niż gdy jest
samolubna i nastawiona hedonistycznie. A zatem Foot nie myli
się całkowicie: szczęście – przynajmniej w pewnym rozumieniu
tego słowa – wiąże się z moralnością.
*
Ogólniejsze zastrzeżenie dotyczące twierdzenia, że ludzie dążą
do szczęścia, wynika z tego, że istnieją (co najmniej) dwa
znaczenia tego wyrazu. Pytanie o to, czy jesteśmy szczęśliwi,
może się odnosić do naszego obecnie przeżywanego stanu
(„Czuję się szczęśliwy, gdyż jem moje ulubione cukierki”) lub do
pewnego większego fragmentu naszego życia („Nie jestem
szczęśliwy, ponieważ niezbyt mi się przez ostatni rok układało”).
Kiedy twierdzimy, że ludzie dążą do szczęścia, mamy zapewne
na myśli – jak Freud w przytoczonym cytacie – że pragną
doznawać jak najwięcej przyjemności i jak najmniej bólu. Ale
możemy również – na wzór Gilberta i Le Guin – myśleć o czymś
bardziej abstrakcyjnym.
Psycholog Daniel Kahneman i jego współpracownicy
postanowili rozgraniczyć różne znaczenia szczęścia[29]. Weźmy
pod uwagę to, co nazwali „szczęściem przeżywanym”. Jest ono
doświadczeniem psychologicznej teraźniejszości, tego, jak
w obecnej chwili się czujemy. Gdyby chodziło tylko o to,
moglibyśmy zwyczajnie dodawać do siebie kolejne takie
momenty, otrzymując pewną wycenę wartości naszego życia.
Zilustrujmy to liczbowo: jeśli psychologiczna teraźniejszość trwa
trzy sekundy[30] – tak wynika z badań pamięci i świadomości –
życie siedemdziesięcioletnie miałoby sumaryczną wartość około
pół miliarda chwil (uwzględniamy jedynie chwile przeżywane na
jawie; zagadnienie szczęścia lub jego braku w czasie snu
pozostawiamy na kiedy indziej).
W tym miejscu napotykamy pewne praktyczne problemy.
Przypuśćmy, że chcemy obliczyć sumę przeżywanego szczęścia
z okresu jednego roku – około siedem milionów chwil. Byłoby to
siedem milionów bardzo nudnych chwil[31], gdybyśmy poświęcili
wszystkie odpowiadaniu na pytanie, czy jesteśmy szczęśliwi.
Lepiej zamiast tego dokonać ekstrapolacji losowo wybranej
próby z tego okresu. Zebranie danych mogłoby się odbywać za
pomocą aplikacji smartfonowej, która włączałaby się co pewien
czas i zadawała uczestnikowi badania pytanie, czy jest
szczęśliwy. Można by także – jak Kahneman i jego
współpracownicy – prosić badanych każdego ranka o ocenę
poprzedniego dnia, zadając pytania w rodzaju: „Czy
doświadczyłeś wczoraj któregoś z następujących uczuć?”,
a dalej pojawiałyby się uczucia, jak „stres”, „szczęście”, „radość”,
„zmartwienie” lub „smutek”. Procedura taka nie byłaby wolna od
zniekształceń i błędów pamięci, lecz można powiedzieć, że
z grubsza oddałaby istotę „chwilowego” szczęścia. Można by
oszacować wartość jednego roku, a nawet jednego życia,
dodając do siebie wyniki kolejnych pomiarów dziennych.
Tyle o „szczęściu przeżywanym”. Teraz rozważmy inny rodzaj
sądu, który dotyczy tego, co możemy nazwać zadowoleniem
całościowym. W tym przypadku ocena ma charakter bardziej
teoretyczny i obejmuje całość życia, a nie tylko biegnące chwile.
Jedną z metod jest tak zwana drabina Cantrila, na której się
zaznacza liczbę od 0 do 10, przy czym 0 oznacza „życie
najgorsze z możliwych”, a 10 – „życie najlepsze z możliwych”.
Czy istnieje związek między szczęściem przeżywanym
i zadowoleniem całościowym? Daniel Kahneman i Angus Deaton
przeprowadzili badanie wśród tysiąca mieszkańców Stanów
Zjednoczonych, gromadząc łącznie ponad 450 tysięcy ocen
zarówno doświadczeń codziennych, jak i całościowego
zadowolenia z życia[32]. Teoretycznie mogłoby być tak, że obie
miary by się zbiegały – ocena zadowolenia całościowego po
prostu byłaby uśrednionym szczęściem przeżywanym. Okazuje
się jednak, że jest inaczej.
Pomyślmy, jaki wpływ mają pieniądze. W przypadku szczęścia
przeżywanego im więcej posiadamy pieniędzy, tym jesteśmy
szczęśliwsi. Wydaje się to intuicyjne. Za pieniądze można
kupować pozytywne doświadczenia i na różne sposoby
uprzyjemniać sobie życie. Z kolei bieda powoduje, że wszystko
jest trudniejsze – jak piszą autorzy badania, „niski dochód
pogłębia emocjonalną dokuczliwość takich przeżyć jak rozwód,
choroba lub samotność”.
Tutaj jednak działa prawo malejących zysków. Dla tego, kto
zarabia 30 tysięcy dolarów rocznie, dodatkowe 5 tysięcy zmienia
wiele, ale dla zarabiającego 300 tysięcy już nie tak bardzo.
Całkiem zrozumiałe. Podobnie jest z wszystkim dobrymi
rzeczami. Całkowity brak przyjaciół jest wielkim nieszczęściem,
dlatego znacznie lepiej jest mieć jednego przyjaciela niż w ogóle,
a znowu lepiej mieć dwóch niż tylko jednego... Nie oczekujemy
jednak takiego samego skoku, gdy mamy przyjaciół dwudziestu
i przybywa nam kolejny.
Okazuje się, że pieniądze mają znaczenie dla szczęścia
przeżywanego tylko do poziomu dochodu rocznego około 75
tysięcy dolarów (badanie przeprowadzono w roku 2010, możemy
więc w 2021 roku podnieść tę kwotę do 89 tysięcy dolarów,
uwzględniając inflację). Widocznie doświadczenia codzienne
osoby żyjącej w dostatku i osoby bardzo zamożnej tak bardzo
się nie różnią, być może dlatego, że czynniki zwiększające
szczęście przeżywane, takie jak kontakty towarzyskie,
satysfakcjonująca praca i zdrowie, niekoniecznie przyrastają
wraz z majątkiem.
A jaki wpływ mają pieniądze na całościowe zadowolenie
z życia? Analogicznie jak w przypadku szczęścia przeżywanego
pieniądze mają pewien związek z zadowoleniem całościowym,
lecz ponownie działa prawo malejących zysków. Występuje
jednak pewna różnica: o ile po przekroczeniu danego progu
szczęście przeżywane już się nie zwiększa, wydaje się, że nie
istnieje podobne zjawisko dla zadowolenia całościowego.
Badania nie wykazały, by istniał próg, po przekroczeniu którego
większa suma posiadanych pieniędzy już nie prowadzi do
wzrostu zadowolenia całościowego. Jeśli chodzi o jakość całego
życia, im więcej pieniędzy, tym lepiej.
Muszę ten punkt podkreślić, istnieje bowiem popularny mit,
zgodnie z którym od pewnego punktu pieniądze już niczego nie
dodają do jakości życia, a nawet przeciwnie – unieszczęśliwiają.
To nieprawda. Przyjrzyjmy się wynikom ankiety z 2019 roku,
w której podzielono badanych na cztery kategorie[33]: o niskim
dochodzie (poniżej 35 tys. dolarów rocznie), o średnim
dochodzie (od 35 tys. do 100 tys.), o wysokim dochodzie (od
100 tys. do 500 tys.) i górny jeden procent (o dochodzie powyżej
500 tys. rocznie). W większości badań ostatnia kategoria jest
niedoreprezentowana; w omawianym badaniu liczyła 250
respondentów. Dla każdej grupy podaję proporcję tych, którzy
ocenili, że są „bardzo” lub „w pełni” zadowoleni z życia:
*
Gdy więc ktoś mówi, że ludzie pragną szczęścia, musimy
zapytać: jakiego szczęścia? Czy chcą żyć tak, by każda chwila
sprawiała jak największą przyjemność? Czy dążą do jak
największego zadowolenia całościowego?
W niedawnej rozmowie podczas podcastu Tylera Cowena
Kahneman podkreśla doniosłość zadowolenia całościowego:
*
Odłóżmy na razie szczęście z jego całą niejasnością
i wieloznacznością oraz zapomnijmy o zadowoleniu, które
obejmuje rzeczy dobre, takie jak cel i sens, lecz również te nieco
gorsze, jak pragnienie zaimponowania kolegom na zjeździe
dawnej klasy. Powrócimy do kwestii, czego naprawdę pragną
ludzie, i rozważymy odpowiedź, która ma tę zaletę, że
przynajmniej jest dość jasna.
Odpowiedzią jest przyjemność. Termin starożytnych Greków
na oznaczenie przyjemności to hēdonē, dlatego tych, którzy
twierdzą, że przyjemność zajmuje poczesne miejsce, nazywamy
hedonistami. Pogląd ten znalazł już wyraz w Eposie
o Gilgameszu: „Napełniaj żołądek, dniem i nocą obyś wciąż był
wesół, codziennie sprawiaj sobie święto, dnie i noce spędzaj na
grach i pląsach! [...] Tylko takie są sprawy człowieka!”[37]. Coś
podobnego śpiewa kanadyjski zespół rockowy Trooper:
„Jesteśmy tu, żeby się dobrze bawić / Nie mamy na to czasu za
wiele / Dlatego się bawmy / Niecodziennie świeci słońce”.
Hedoniści nie zaprzeczają, że życie jest pełne dobrowolnie
wybranego cierpienia – wstajemy o trzeciej nad ranem, by
nakarmić płaczące dziecko; biegniemy na poranny pociąg, by
zdążyć do pracy; poddajemy się bolesnym zabiegom lekarskim
i tak dalej. Jak w piosence Troopera – niecodziennie świeci
słońce. Ale dla hedonistów te nieprzyjemne czynności są ceną,
jaką trzeba zapłacić za pewne dalsze korzyści. Naszym
przeznaczeniem jest odgrywanie biblijnej opowieści o Adamie,
którego Bóg skazał na pracę w pocie czoła. Mozolna
i wycieńczająca praca otwiera drogę do pozycji społecznej
i majątku; nudne ćwiczenia i wymagająca dieta są przepustką do
robiącego wrażenie sześciopaku i aktywnej starości. By posłużyć
się sloganem libertarian – nie istnieje coś takiego jak darmowy
obiad. Okupujemy cierpieniem inne przyjemności.
Wielu psychologów podziela stanowisko hedonistów, niekiedy
otwarcie, a niekiedy skrycie. Wierzą, że ostatecznym naszym
celem jest przyjemność – dostrzegam to w ich niektórych
reakcjach na wyniki moich badań nad moralnością. Gdzie indziej
broniłem poglądu, że w znacznej mierze rodzimy się
z moralnością[38]. Już niemowlęta i małe dzieci okazują troskę
o bliźnich i pewne wyczulenie na sprawiedliwość. Ale ta
zaczątkowa moralność ma ograniczenia – jak można zresztą się
spodziewać po czymś, co rozwinęło się w toku doboru
naturalnego – jest egoistyczna i wąska, dlatego ten moralny
fundament potrzebuje odpowiedniego osobistego i społecznego
doświadczenia, by mogła powstać dojrzała moralność dorosłej
osoby.
Taką argumentację przedstawiłem. Ale część badaczy
twierdzi, że nie mam racji, ponieważ niemowlęta są
niezapisanymi tablicami moralnymi, obojętnymi na cierpienia
innych i nieodróżniającymi dobra od zła. Znane mi zarzuty
uważam za nieprzekonujące, lecz cieszę się, że toczy się
normalna dyskusja naukowa – być może eksperymenty, na
których się opieram, trudno powtórzyć bądź dają się lepiej
zrozumieć w inny sposób lub też być może nowe dane (czy
nowe interpretacje starych danych) będą w stanie podważyć
moje wnioski. Wszystko to mieści się w ramach badań
naukowych.
Ale dziwi mnie, gdy ktoś utrzymuje, że małe dzieci są
pozbawione moralnych pobudek. Że ich mieć nie mogą,
ponieważ nie ma ich nikt – albowiem coś takiego w ogóle nie
istnieje. Zgodnie z tym poglądem możemy wierzyć, że dbamy
o dobro i zło, pragniemy kary za zło i nagrody za dobro lub
domagamy się sprawiedliwości i zrozumienia, w rzeczywistości
jednak za tym wszystkim nie kryje się nic poza egoistycznym
interesem. Jak pisał biolog Michael Ghiselin, „podrapcie altruistę,
to zobaczycie, jak z hipokryty cieknie krew”[39].
Nie chcę szydzić z tego poglądu; wielu wybitnych ludzi go
wyznaje. Opowiadano, że gdy filozof Thomas Hobbes
przechadzał się raz z przyjacielem ulicami Londynu, zatrzymał
się, by dać jałmużnę żebrakowi. Gdy przyjaciel przypomniał mu,
że przecież jego zdaniem człowiek jest z natury egoistą, Hobbes
odparł, że to, co zrobił, było na wskroś egoistyczne – wspomógł
żebraka, by doznać przyjemności, a gdyby minął go obojętnie,
poczułby się podle.
Mamy też przekaz o Abrahamie Lincolnie[40], opublikowany
przez pewną gazetę z epoki:
*
Jak większość filozofów, uważam hedonizm psychologiczny za
nieprzekonujące stanowisko[41]. Owszem, często dążymy do
przyjemności, ale nie jest to nasza jedyna motywacja.
Każdy z nas miewa różne określone cele. Gdy piszę te słowa,
mam nadzieję, że drużyna baseballowa Toronto Blue Jays
będzie miała udany sezon (choć nie zapowiada się). Mam
nadzieję, że mój młodszy syn będzie miał interesującą
i bezpieczną (nade wszystko bezpieczną) podróż przez Nepal;
mam nadzieję, że mój starszy syn wypadnie dobrze na
czekającej go rozmowie kwalifikacyjnej. Chciałbym przyśpieszyć
pisanie tej książki, tak by manuskrypt pierwszej jej połowy był
gotowy za trzy miesiące. Chciałbym, by obecny prezydent
[6*]
USA nie został wybrany na drugą kadencję. Mam nadzieję, że
książka, którą publikuje mój przyjaciel, odniesie sukces – mój
przyjaciel na to zasługuje. Mam nadzieję, że pewna osoba,
o której dzisiaj czytałem w prasie, trafi w końcu do więzienia.
Wszystkie takie określone motywacje wywodzą się z bardziej
podstawowych dążeń, lecz żadna nie daje się sprowadzić do
pragnienia przyjemności.
„Samooszustwo!” – woła psychologiczny hedonista. Czy
bowiem nie uznam za coś pozytywnego, jeśli rzeczy te się
ziszczą, a za coś negatywnego – jeśli się nie spełnią i będę miał
odpowiednie do tego odczucia? Przyznaję, że do istoty
pragnienia należy, że kiedy się ono spełnia, doznajemy uczucia
przyjemności. Nie jest to jednak argument za hedonizmem,
ponieważ nie wynika stąd, by przyjemność była celem, a nie
ubocznym skutkiem działania. Gdybyśmy zapytali przyjaciela
o godzinę, a on zacząłby wyjaśniać, że wcale nam nie zależy na
poznaniu godziny, lecz pragniemy jedynie doświadczyć
przyjemnego pobudzenia, jakiego ta wiedza nam dostarczy –
powinniśmy rozejrzeć się za lepszym przyjacielem.
Rozważmy staranniej przykład z życia codziennego: miłość do
dzieci. Nie ma nic niezrozumiałego w tym, że pragniemy, aby
naszym dzieciom działo się jak najlepiej. Niepotrzebne nam do
tego namacalne korzyści, na przykład nie oczekujemy, że dzieci
będą się nami zajmować na starość. Rodzice umysłowo
upośledzonej dziewczynki będą spędzać każdego dnia wiele
trudnych godzin, by zapewnić jej życie pełne radości, godności
i względnej autonomii. Będą być może roztropnie wydawać
pieniądze, rezygnując z pewnych przyjemności, aby jak
najwięcej zaoszczędzić na odpowiednią opiekę dla niej, gdy ich
zabraknie (i nie będą tego mogli widzieć). Gdybyśmy zapytali,
dlaczego są gotowi do takich poświęceń, prawdopodobnie
odpowiedzą, że kochają córkę i pragną dla niej możliwie
najlepszego życia. To wystarczające wyjaśnienie takiego
postępowania. Nie trzeba być psychologiem ewolucyjnym, by
zrozumieć, że presja selekcyjna generuje u zwierząt skłonność
do pomagania swemu potomstwu w osiągnięciu jak
najwyższego poziomu rozwoju – a dla wyżej postawionych
stworzeń, takich jak człowiek, sposobem zapewnienia tego
rodzaju wsparcia jest miłość (chociaż motywacja ta wyłoniła się
na drodze ewolucyjnej w odniesieniu do biologicznych dzieci, ma
ogólne zastosowanie: przywołani rodzice mogliby przejawiać
takie same zachowania, gdyby córka była adoptowana).
W tym miejscu mógłby wkroczyć hedonista psychologiczny
i tak powiedzieć rodzicom: „Tym, co was naprawdę motywuje,
nie jest miłość do dziecka. Chcecie po prostu doznać
przyjemnego uczucia, jakiego dostarcza wam pomaganie jej,
względnie uniknąć poczucia winy związanego z jej
porzuceniem”. Dlaczego jednak mielibyśmy brać takie
stwierdzenie poważnie? Z pewnością nie oddaje rzeczywistego
doświadczenia rodziców. Ponadto błędnie przewiduje bieg
zdarzeń: hedonistyczny punkt widzenia oznacza, że gdyby
rodzice mogli doznać więcej przyjemności, a mniej cierpienia
przez porzucenie dziecka – gdyby na przykład mieli dostęp do
środka farmakologicznego, który wygaszałby miłość i usuwał
poczucie winy – nie wahaliby się ani chwili. Oczywiście są osoby,
które by na to poszły – w końcu istnieją tacy, co przekładają
narkotyki nad wszystko na świecie. Ale sądzę, że wobec takiego
wyboru większość rodziców by odmówiła.
Albo też wyobraźmy sobie żołnierza, który postanowił zginąć,
rzucając się na granat, by ocalić towarzyszy. Część podobnych
postanowień (by zginąć) można tłumaczyć w kategoriach
hedonistycznych – na przykład pragnieniem uniknięcia bólu.
Lecz nie w tym przypadku. Nieprawda również, że każdy, kto się
zdobywa na taki czyn, liczy na nagrodę w niebie – nie brakuje
w okopach ateistów.
Chcę jeszcze raz podkreślić, że nie zaprzeczam pewnej roli
motywacji hedonistycznej w naszym życiu codziennym i że nie
mam trudności z przyznaniem racji cynikom, iż czasami w tej
kwestii się łudzimy. Na przykład badania preferencji wyborczych
wskazują, że istnieje podejrzana zgodność poglądów
politycznych z interesem własnym[42]. Co Jane sądzi
o państwowym finansowaniu żłobków i przedszkoli lub
o opodatkowaniu bogatych? Okazuje się, że wiele powie nam to,
czy Jane ma dzieci i ile zarabia.
To jednak nie wszystko. Badania dowodzą, że zarówno dobór
naturalny, jak i kultura ukształtowały nas w taki sposób, byśmy
pragnęli dobra naszych społeczności oraz panowania
sprawiedliwości. Oznacza to, że rządzą nami motywacje
psychologiczne odmienne od motywacji hedonistycznych,
a niekiedy wręcz z nimi sprzeczne.
A co należy sądzić o ludziach (poznałem ich kilku), którzy
utrzymują, że są hedonistami? Twierdzą, że gdy robią coś dla
innych lub angażują się w trudne, długoterminowe projekty, mają
na celu doznawanie przyjemnych uczuć. Nie mam na myśli
kogoś, kto się wyleguje na plaży, zajada deser lodowy z masą
krówkową lub w jakiś inny sposób unika bardziej wymagających
przedsięwzięć. Nie mam nawet na myśli osób, które doszły
w życiu do miejsca, w którym pragną już tylko spokoju –
przebywania z wnukami, rozwiązywania krzyżówek i czytania
przy kominku dobrych książek. Mam na myśli tych, którzy
utrzymują, że ich nie obchodzi nic innego niż przyjemność i że
zawsze tak było.
Być może po prostu błędnie samych siebie postrzegają. Jako
psycholog uznaję bez trudu, że niektórzy mogą mieć fałszywą
reprezentację tego, co dzieje się w ich głowie. Niewątpliwie
Freud miał rację, twierdząc, że można sobie wyobrażać, iż robi
się coś z pewnego powodu, podczas gdy naprawdę powód jest
inny.
Niekiedy obserwuję to zjawisko podczas seminariów
z psychologii moralnej, gdy analizuję ze studentami teorie
altruizmu, sprawiedliwości, lojalności, zemsty, tabu seksualnych
i żywieniowych i tak dalej. Stosunkowo często ktoś na pierwszym
spotkaniu oświadcza, że nie wierzy w dobro i zło. Czasami taki
student pojmuje moralność w wąskim sensie, utożsamiając ją
z fundamentalizmem religijnym; czasami chodzi być może
o intelektualną prowokację. Niemniej zgłaszam mój protest,
a jednym ze sposobów jest zadanie studentowi pytania, jakie ma
zdanie o zasadach, które zamierzam na seminariach
egzekwować przez resztę semestru. Zapowiadam, że będę
dawał czarnoskórym uczestnikom niższe oceny, nie będę
wpuszczał do sali osób transpłciowych i będę wypraszał
studentki na czas omawiania złożonych problemów.
Oczywiście grupa seminaryjna się orientuje, że to wszystko
dla żartu, lecz po sali i tak przebiega szmerek, a student
przyznaje na ogół, że moje pomysły istotnie są złe
i niedopuszczalne – nie tylko niepraktyczne, niekonwencjonalne
lub nieużyteczne, ale wprost złe. Widać na tym przykładzie, że
osoby rzekomo niezainteresowane moralnością bardzo szybko
sobie uświadamiają, iż umysł ich działa inaczej (prawdę mówiąc,
chyba nie ma ludzi bardziej zainteresowanych moralnością –
cokolwiek o tym sądzić – niż amerykańscy studenci).
Niemniej być może gdzieś uchowali się prawdziwi hedoniści.
W obrębie każdego zjawiska, dającego się opisać jako
kontinuum, znajdą się pewne skrajne przypadki. Ostatecznie
ludzie są różni pod względem popędu płciowego, a niektórzy
wcale wydają się nie mieć potrzeb seksualnych. Przeważnie
dowodzę istnienia naturalnych motywacji etycznych, choć
niekiedy słyszy się, że psychopaci są pozbawieni jakichkolwiek
uczuć moralnych (żaden jednak nie objawił się na moim
seminarium, co wydaje się zrozumiałe – jednostki takie nie
zaszłyby daleko, gdyby się afiszowały swoją psychopatyczną
naturą). Możliwe więc, że pewni ludzie naprawdę są obojętni
w stosunku do zainteresowań niedających się sprowadzić do
przyjemności. Większość z nas działa jednak inaczej.
*
Uważam, że istnieje wiele niezależnych od siebie dążeń, które
składają się na motywację przeciętnych ludzi. Niektóre są
hedonistyczne. Należą do nich: przyjemność seksualna,
zaspokojenie głodu i pragnienia, a także pewne rodzaje bólu
o względnie małej intensywności. Inne dążenia są moralne,
w szczególności dążenie do spełniania dobrych uczynków
i sprawiedliwego traktowania innych. Trzecia klasa motywacji
wiąże się z sensem i celem (w języku technicznym nazywamy
takie motywacje „eudajmonistycznymi”, lecz ten termin może
odstraszać, dlatego postaram się jak najmniej go używać). Do
klasy tej zaliczamy takie przedsięwzięcia, jak prowadzenie
wojen, wchodzenie na górskie szczyty i wychowywanie dzieci.
Wymienione motywacje nie są ze sobą niezgodne. Nasze
życie może obejmować zarówno przyjemność, jak i sens, a choć
czasami sens pociąga za sobą cierpienie, sensowne życie nie
musi być pozbawione powabów – istnieją działania niekiedy
przykre i wymagające, lecz jednocześnie sprawiające radość.
Czy te różne motywacje można jakoś zhierarchizować? Filozof
Robert Nozick wymyślił metaforę tak zwanej maszyny
przeżyć[43]. Gdy jesteśmy do tej maszyny podłączeni, generuje
ona dla nas złudzenie życia pełnego przyjemności, szczęścia
i zadowolenia. Gdybyśmy się obawiali, że pozostanie w nas
tęsknota do prawdziwego świata, maszyna ten problem
rozwiąże, wymazując wspomnienie, że kiedyś do niej zostaliśmy
podłączeni. Byłoby to połączenie Matrixa z orgazmatronem
z filmu Woody’ego Allena – ale znacznie od nich doskonalsze.
Nozick napisał, że nie dałby się podłączyć do takiego
urządzenia, i wydaje mi się, że wielu ludzi – w tym ja – wybrałoby
podobnie. Pragniemy naprawdę żyć i działać, a nie tylko
doświadczać działania. Zdaniem Nozicka „tylko dlatego, że
pragniemy wykonywać działania, zależy nam na doświadczeniu
ich wykonywania”. Bardziej ogólnie: „ktoś, kto tylko unosi się
w cieczy, jest niezróżnicowaną masą” – a któż chciałby przeżyć
życie jako niezróżnicowana masa?
Przyznaję jednak, że nie każdy w ten sposób reaguje.
Poniższy post z Twittera mnie rozbawił, ale niektórzy ludzie tak
rzeczywiście myślą:
*
Do tej pory nic prawie nie powiedziałem o tym, co rozumiem
przez „sens”. Oczywiście, powiem o nim więcej! Ten rozdział
wprowadzający chciałbym jednak zakończyć paroma
dodatkowymi argumentami za pluralizmem motywacyjnym, które
pozwolą przeprowadzić ścisłe rozróżnienie między życiem
pełnym przyjemności a życiem pełnym sensu.
Zacznijmy od pracy Roya Baumeistera i współpracowników,
którzy przeprowadzili serię ankiet z setkami respondentów[46].
Jeden z kwestionariuszy dotyczył szczęścia (mierzonego
w siedmiostopniowej skali) – badani mieli określić, w jakim
stopniu zgadzają się ze stwierdzeniami: „Uważam się za osobę
na ogół szczęśliwą”; „Ogólnie biorąc, czuję się osobą
szczęśliwą”; „W porównaniu do moich rówieśników uważam się
za osobę szczęśliwą”. Respondenci byli także pytani o sens:
„Uważam, że na ogół moje życie ma sens”; „W porównaniu do
moich rówieśników uważam, że moje życie ma sens”; „Ogólnie
biorąc, czuję, że moje życie ma sens” (wobec problemów ze
„szczęściem”, o których wcześniej mówiliśmy, nie są to
doskonałe pytania – wolałbym, aby dotyczyły „przyjemności” lub
czegoś innego równie dobrze określonego).
W kolejnych ankietach te same osoby pytano o różne aspekty
ich życia. Dzięki temu możemy się dowiedzieć, jakie życie
prowadzą ludzie uważający, że mają życie szczęśliwe, życie
sensowne bądź takie i takie lub ani takie, ani takie.
Okazuje się, że pewne właściwości życia mają związek
zarówno ze szczęściem, jak i sensem. Ktoś, kto przyznaje, że
w życiu się nudzi, nie będzie prawdopodobnie miał szczęśliwego
lub sensownego życia. Podobnie przyznanie się do braku więzi
społecznych – samotności – również będzie oznaczało zarówno
brak szczęścia, jak i sensu. Jednym z głównych wniosków
z badań Baumeistera i współpracowników jest ten, że występuje
korelacja między szczęściem i sensem: respondenci, którzy
czują się szczęśliwi, twierdzą, że ich życie jest sensowne – i na
odwrót. Można łączyć oba te aspekty.
Niemniej pewne osoby mają dużo pierwszego, a mało
drugiego, a ponadto niektóre właściwości wiążą się ze
szczęściem, ale nie z sensem, a inne – odwrotnie. Oto cztery
różnice:
*
Chciałbym zamknąć ten rozdział eksperymentem myślowym
w duchu buddyzmu zen. Siedziałem w kinie, czekając na
rozpoczęcie projekcji filmu Avengers: koniec gry, gdy pojawiła
się reklama pewnego banku, która jednak właściwie nie
wspominała o żadnej instytucji finansowej. Narrator czytał tekst,
podczas gdy na ekranie przewijały się atrakcyjne obrazy. Po
powrocie do domu sprawdziłem w internecie, skąd pochodzi
czytany tekst (brzmiał bardzo literacko i nie przypominał
typowych wytworów reklamiarzy). Okazało się, że jego autorem
jest Alan Watts, brytyjski filozof i popularyzator buddyzmu zen.
Watts najpierw prosi nas o wyobrażenie sobie, że możemy
mieć marzenia senne o czymkolwiek chcemy i które będą miały
doskonałą wyrazistość[51]. Dzięki tej zdolności możemy w ciągu
jednej nocy przeżyć sen obejmujący siedemdziesiąt pięć lat
prawdziwego życia. Do czego moglibyśmy użyć tej zdolności?
Oczywiście, mówi autor, chcielibyśmy spełnić każdą zachciankę,
doświadczyć każdego rodzaju przyjemności. Oddalibyśmy się
szałowi hedonizmu.
Ale przypuśćmy dalej, że to samo moglibyśmy powtórzyć
kolejnej nocy i następnej – tak bez końca. Watts twierdzi, że
szybko powiedzielibyśmy sobie:
*
Tyle mówi teoria kontrastu o dobrowolnym doświadczaniu bólu.
Trochę to wygląda jak w tym starym dowcipie o człowieku
walącym głową w ścianę: zapytany, po co to robi, odpowiada, że
to taka rozkosz, gdy przestaje.
Pamiętam, że jako dziecko odgarniałem śnieg w Quebecu,
a zapamiętałem szczególnie nie wysiłek lub zmęczenie (w końcu
byłem tylko dzieckiem), lecz piekące od mrozu nieosłonięte
części mojej twarzy i ukłucia okruchów lodu, które się dostawały
do moich butów i tam topiły. Gdy skończyłem odśnieżać, mama
zrobiła mi gorące kakao, wziąłem gorącą kąpiel i czułem się
rozkosznie jak nigdy. Kiedyś przyjaciółka opowiadała mi
o pieszej wycieczce, jaką odbyła w Wielkiej Brytanii; o tym, jak
przez długie godziny szukali drogi, że nie zabrali ze sobą dosyć
jedzenia i wody, a zaczęło się robić ciemno i pojawił się niepokój,
a także o tym, jak w końcu znaleźli leśną drogę, doszli do wsi,
gdzie odwiedzili pub, przed którym siedzieli potem w ciemności
z kuflami piwa i talerzami wypełnionymi rybą z frytkami, paląc
papierosy i się śmiejąc. Oczy mojej przyjaciółki rozświetliły się
radością, gdy opowiadała o zakończeniu przygody – było jasne,
że doświadczenie zapadło jej w pamięć dzięki cierpieniu, które je
poprzedziło.
Dobrowolne wystawienie się na ból po to, by wzmóc
późniejsze doznanie przyjemności, jest jednak tylko czasami
skuteczne. Konieczna jest równowaga. Rzeczywiście
doświadczamy ulgi, gdy po oparzeniu wkładamy dłoń pod
strumień zimnej wody, ale ulga ta nie jest tak przyjemna, by
unieważniła wstrząs wywołany złapaniem gołą dłonią palącego
uchwytu rondla. Ludzie nie walą przecież głową w mur po to, by
poczuć się świetnie, gdy przestaną. Nikt nie chodzi do dentysty
z tego powodu, że po wszystkim mamy przyjemne uczucie
oswobodzenia. Jako siedmiolatek cieszyłem się doznaniami po
skończeniu odśnieżania, lecz gdybym żądał, by rodzice posyłali
mnie w zaspy dla spodziewanych późniejszych nieziemskich
doznań, prawdopodobnie udaliby się ze mną do psychologa.
Okoliczności, w których czerpiemy przyjemność z bólu, nie
mogą być łatwo dostępne. Wydaje się to zrozumiałe. Jak
wiedzieli zarówno Bentham, jak i Darwin funkcją bólu jest
powstrzymywanie od robienia pewnych rzeczy. Odczuwamy ból
po dotknięciu gorącego przedmiotu, dlatego że gorąco uszkadza
ciało, co zmniejsza szansę na przeżycie i reprodukcję. Cały sens
takiego bólu polega na tym, abyśmy cofnęli rękę, zaklęli
szpetnie, czym prędzej pobiegli do zlewu w celu opłukania zimną
wodą sparzonych palców, a potem wzdragali się na samą myśl,
że mielibyśmy na przyszłość zrobić coś podobnego. Gdybyśmy
umieli ten proces unieważnić – gdyby nasz umysł potrafił na
mocy kontrastu zmieniać bolesne przeżycia w przyjemność,
wtedy ból nie spełniałby swej funkcji. Nasze życie byłoby
chwilowo przyjemne, ale długoterminowo stałoby się okropne.
Mówiąc inaczej, gdyby szkodzenie ciału było pozytywnym
doświadczeniem, dlatego że ustępowanie bólu sprawiałoby
rozkosz, zaczęlibyśmy umyślnie się okaleczać na różne sposoby
i nie dożylibyśmy nawet dorosłości.
To samo dotyczy cierpienia psychicznego. Rozważmy
upokorzenie, osamotnienie, żal, winę i tak dalej. Funkcją tych
uczuć jest zniechęcenie nas do podejmowania pewnych działań
przez uświadomienie konsekwencji („Jeżeli to powiem, będę
żałować, a więc lepiej się wstrzymam”) lub wymierzenie kary za
występek („To było okropne; nigdy tak więcej nie postąpię”).
Gdyby nasz umysł w ten sposób nie działał – gdybyśmy czerpali
perwersyjną przyjemność z bólu po śmieci ukochanej osoby,
rozkoszowali się osamotnieniem lub cieszyli z dojmującego
niepokoju wywołanego nadciągającą katastrofą – wtedy
mielibyśmy zaburzone motywacje i nasze życie szybko
rozsypałoby się w pył.
Tak więc jeśli łagodny masochizm ma być skuteczny, muszą
zostać spełnione pewne warunki. Ból powinien trwać względnie
krótko. Powinien szybko wygasać i ustępować przyjemnemu
kontrastowi. Powstałe szkody muszą się dać naprawić. Gdy te
warunki zostaną spełnione, kontrast może być wykorzystany do
stworzenia przyjemności. Tak oto otrzymaliśmy rozwiązanie
przynajmniej części zagadki łagodnego masochizmu:
wytłumaczyliśmy, co się dzieje, gdy ludzie biorą nieznośnie
gorące kąpiele i jedzą nieznośnie ostre potrawy.
Trik łagodnego masochizmu udaje się jeszcze lepiej przy
wykorzystaniu właściwości interpretacji naszych doświadczeń,
którą odkryli Daniel Kahneman i jego współpracownicy w toku
badań nad szczęściem[18], omawianych w poprzednim rozdziale.
Wyobraźmy sobie osobę słuchającą muzyki i pozostającą przez
długi czas w stanie pełnej błogości. Nagle coś się w nagraniu
psuje i przez ostatnie trzydzieści sekund słychać jedynie
nieprzyjemne zgrzyty. Meloman może uznać, że efekt końcowy
zepsuł całe wykonanie, choć prawdziwe subiektywne
doświadczenie niemal w całości było bez zarzutu. By wyrazić to
liczbowo, przypuśćmy, że całe doświadczenie trwało godzinę,
a każda chwila – z wyjątkiem końcówki – była doskonała
i otrzymałaby maksymalną liczbę 10 punktów. Ostatnie
trzydzieści sekund było poniżej krytyki – 0 punktów. W istocie
więc ponad 99 procent doświadczenia było znakomite, a po
uśrednieniu całe doświadczenie tylko nieznacznie straciło na
doskonałości. W odczuciu słuchającego brzmiało to inaczej.
Zapamiętał tylko wstrętne hałasy.
Gdyby okropne warkotanie pojawiło się najpierw, a następnie
przez 59 minut i 30 sekund płynęłaby rozkoszna muzyka,
problem byłby mniej poważny. Podobnie przyjęcie, które
przeważnie przebiegało bez zakłóceń, lecz zakończyło się
nieprzyjemnym incydentem, zostanie zapamiętane istotnie
gorzej niż przyjęcie z nieprzyjemnym incydentem na początku.
Widocznie gdy myślimy o wydarzeniach, nie oceniamy
sumarycznie doświadczenia, ale szczególną wagę przykładamy
do tego, jak się zakończyło.
W eksperymencie poświęconym temu zagadnieniu badani
wkładali ręce do lodowatej wody na dłuższy lub krótszy czas,
a potem mówili, któremu z dwóch doświadczeń chcą się poddać
za trzecim razem – to znaczy, które im sprawiło mniej bólu. Oto
doświadczenia do wyboru:
*
Czytelnikowi może przyjść do głowy zastrzeżenie.
Powiedziałem, że ból doświadczany w łagodnym masochizmie
jest tym samym nieprzyjemnym bólem, jaki dobrze znamy.
Narażamy się na niego w imię przyjemności, której się
spodziewamy, tak jak podejmujemy nieprzyjemną pracę, by
zarobić na coś, co nam sprawi radość. Jak powiada ekonomista
behawioralny George Ainslie: „Negatywność może być
inwestycją odświeżającą pozytywność”[20].
Być może jednak to nie odpowiada doświadczeniu czytelnika.
Być może ból w parze: „ból, potem przyjemność” nie jest dla
niego nieprzyjemny. Być może lubi piekące w język curry, ból
zanurzenia ręki w lodowatej wodzie, nostalgię Someone Like
You Adele. W takim przypadku negatywność nie byłaby ceną,
jaką płacimy, lecz wartością samą w sobie.
Jednym z wyjaśnień mogłaby być antycypacja. Być może
odczuwając obiektywnie nieprzyjemne parzenie sauny,
antycypujemy rozkosz pogrążenia się w chłodnej toni fińskiego
jeziora. Jednym z pozytywnych aspektów bólu poprzedzającego
przyjemność (czego nie doświadczymy w bólu następującym po
przyjemności) jest to, że w czasie jego doświadczania już
możemy się cieszyć myślą o przyszłej nagrodzie w postaci
czekającej nas przyjemności.
Albo też – by posłużyć się przykładem, o którym więcej
powiemy później – pomyślmy o konstrukcji typowego filmu
o zemście: John Wick. Film przedstawia najpierw spokojnie
sobie żyjącego bohatera (po śmierci żony John Wick dostaje
szczeniaka, pośmiertny prezent od ukochanej, o imieniu Daisy,
który ma mu pomóc poradzić sobie z żałobą[21]), potem wydarza
się coś złego, co wszystko zaburza (po przypadkowym zatargu
z rosyjskimi mafiozami, ci włamują się do domu Johna, katują go
do nieprzytomności i zabijają psa), w końcu zaś zmierzamy do
należnej złoczyńcom zapłaty (legendarny płatny morderca wraca
z emerytury – „upojony żądzą zemsty, John rozpęta starannie
zaplanowany, nieubłagany huragan zniszczenia”). Trudno
spokojnie oglądać scenę zabijania Daisy, ale skoro wiemy, jaki
rodzaj filmu oglądamy, to bolesne uczucie zostanie
zrównoważone emocją wynikającą ze świadomości, że
ohydnych rosyjskich mafiozów spotka zasłużona kara.
Nie sądzę jednak, że antycypacja wszystko wyjaśnia. Poza
inwestycją w przyszłą przyjemność istnieją także inne powody,
dla których można wybierać cierpienie. Zaliczam do nich:
wywiązanie się z moralnej powinności, poczucie, że cierpienie
służy szlachetnej sprawie, lub dumę ze sprawnego działania –
swoista satysfakcja wynikająca z panowania, skuteczności
i autonomii w obliczu przeciwności. Każdą z tych motywacji
zgłębimy w kolejnych rozdziałach.
*
Mówię o BDSM jako o normalnym wyrazie normalnych pragnień.
Czy jest to jednak słuszne?
Freud uważał niektóre nieseksualne formy masochizmu za
część normalnego życia, ale utrzymywał, że seksualny
masochizm stanowi już wyraz choroby psychicznej (perwersji –
jak to nazywał), i sądził, że ludzie uczestniczący w tych
praktykach są w istocie sadystami, tyle że ich sadyzm zwraca się
przeciwko nim samym. Późniejsi badacze z nurtu
psychoanalitycznego kojarzyli masochizm z przestępczością,
epilepsją, pederastią, nekrofilią (!), a nawet wampiryzmem (!!),
jeden z nich zaś opisywał środowisko osób praktykujących
masochizm jako „królestwo piekielne”[27].
Mogłaby pomóc lepsza znajomość praktyk masochistycznych,
ale dobrych badań jest niewiele, a dane są bardzo rozbieżne.
W pewnej telefonicznej ankiecie pytano, czy respondenci
uprawiali BDSM w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy[28]. Tylko
1,3 procent kobiet i 2,2 procent mężczyzn odpowiedziało
twierdząco. To bardzo niewiele. Gdy jednak pytanie dotyczy
fantazji seksualnych – jak w pewnym badaniu z 2015 roku – aż
65 procent kobiet i 53 procent mężczyzn odpowiada, że miewa
fantazje, w których są seksualnie dominowani, a 47 procent
kobiet i 60 procent mężczyzn – że miewa fantazje, w których
seksualnie dominują[29]. Zapewne musimy brać pod uwagę całe
spektrum preferencji – od fantazji tylko wyrażanych słownie
w czasie uprawiania seksu, przez łagodne pozorowane pętanie,
podduszanie (za przyzwoleniem), wymierzanie klapsów,
pociąganie za włosy – aż po wiązanie, bicie pejczem,
przypalanie i być może coś jeszcze innego.
Gdyby BDSM było istotnie odmianą choroby psychicznej,
powinny współwystępować również inne zaburzenia psychiczne,
ale tego nie stwierdzamy. Praktykujący w rzeczywistości
wykazują niższy niż przeciętny poziom depresji; na ogół są
ekstrawertyczni, postępują odpowiedzialnie, są zadowoleni
z życia i – co nie dziwi – otwarci na nowe doświadczenia[30].
Jedynymi negatywnymi cechami skorelowanymi z BDSM jest
podwyższony poziom narcyzmu i obniżony poziom ugodowości.
Najłagodniejszą formą BDSM jest ta, której nie doświadczamy,
ale jedynie wyobrażamy sobie. Pamiętamy powieść Pięćdziesiąt
twarzy Greya[31], opowiadającą o związku młodej, pięknej
i niewinnej studentki Anastazji Steele z równie młodym
i przystojnym ale dalekim od niewinności Christianem Greyem.
Grey inicjuje Anastazję w BDSM i – aby posłużyć się obrazowym
językiem, jaki występuje w powieści – „eksplorują razem
mroczną przeszłość Christiana, wydobywając na światło dzienne
głęboko skryte tajemnice i nieokiełznane fantazje erotyczne”.
Czytelnikom ta historia naprawdę się podobała: Pięćdziesiąt
twarzy Greya było bestsellerem lat 2010. A jaka książka znalazła
się na drugim miejscu w rankingu sprzedaży?... Kontynuacja
pierwszej powieści, zatytułowana Ciemniejsza strona Greya.
Jaka zajęła trzecie miejsce?... Ostatnia część trylogii: Nowe
oblicze Greya. Również adaptacje filmowe odniosły sukcesy.
W powieściach tych czytelnik ma się identyfikować
z Anastazją. Popularność książek, a także sukces filmów
sprawiłyby radość Freudowi, który twierdził, że masochizm jest
nieodłącznym elementem kondycji kobiety i jej najskrytszym
pragnieniem. Inni komentatorzy – jak Katie Roiphe – wyjaśniają
powodzenie tych produkcji odpowiedzią na większe możliwości
życiowe, jakimi cieszą się współczesne kobiety: „Dlaczego wolna
wola jest ciężarem szczególnie dla kobiet? Co może być
fascynującego w opisie wydarzeń w stronie biernej? Co
ciekawego można znaleźć w poddaniu się lub w odgrywaniu
poddania? Być może władza nie zawsze przynosi zaspokojenie,
nawet tym, którzy do niej przywykli; być może pragniemy
równości tylko niekiedy, w pewnych warunkach i w pewnych
dziedzinach; być może władza i wszystkie jej nakazy są na
dłuższą metę nudne?”[32].
Ciekawa opinia i zgodna zresztą z tym, co mówi Baumeister
o ucieczce do jaźni, jak jednak często w przypadku takich
komentarzy społecznych bywa, nie została oparta na żadnych
danych. Roiphe wiąże powodzenie Pięćdziesięciu twarzy Greya
z pewną epoką (cytat pochodzi z 2012 roku), ale nie przedstawia
dowodów na to, że książka byłaby mniej popularna, gdyby ją
wydano pięćdziesiąt czy sto lat wcześniej, kiedy kobiety miały
mniejszą swobodę.
Ponadto Roiphe odwołuje się w artykule do pragnień kobiet,
a tymczasem podobne fantazje mają także mężczyźni.
Zastanawiam się, jaka byłaby recepcja powieści takiej jak
Pięćdziesiąt twarzy Greya, lecz z zamienionymi płciami – młody,
niewinny i przystojny mężczyzna zostaje zauroczony starszą od
siebie bizneswoman o skłonnościach do dominacji seksualnej.
Być może domina zasiada w zarządzie Google’a! Czy książka
taka powtórzyłaby sukces Pięćdziesięciu twarzy Greya? Czy
mężczyźni także mają ukryte pragnienia, jeszcze niewyzyskane?
Gdy czytelnik podchwyci ten pomysł i napisze powieść, która mu
da miliony, proszę, aby pamiętał, że przeczytał o nim w tym
miejscu.
*
Bronię BDSM jako odzwierciedlenia normalnych pragnień. Nie
oznacza to, że każdy takim praktykom powinien hołdować lub że
jeśli ktoś im nie hołduje, to jest z nim coś nie w porządku –
ostatecznie jedzenie pikantnych potraw także jest normalne, ale
nie ma w ich unikaniu niczego złego. Nie każdy dobrowolnie
wybrany ból jest jednak zdrowy. Pewne zachowania szkodzą
i należy je odróżniać od BDSM, choć można dostrzegać pewne
podobieństwa.
Jednym z takich szkodliwych zachowań jest
samookaleczenie[33]. Oznacza ono rozmyślne uszkadzanie ciała
(czyli coś więcej niż zadawanie tymczasowego bólu), ale bez
samobójczego zamiaru. Na ogół zaczyna się to w wieku
nastoletnim: od 13 do 45 procent młodzieży przyznaje się do
przynajmniej jednego epizodu z samookaleczeniem (jak zwykle,
liczby zależą od konkretnej postaci pytania i od grupy
respondentów).
Samookaleczenie ma często postać ran ciętych wykonanych
narzędziem takim jak nóż lub żyletka, zazwyczaj na ramionach,
nogach bądź brzuchu. Spotyka się również drapanie i ścieranie
skóry, przypalanie i wprowadzanie przedmiotów takich jak
agrafki w i pod skórę. To są typowe, najczęstsze przejawy, lecz
występują też przypadki skrajne. W książce Bodies Under Siege
(Oblężone ciała) Armando Favazza opisuje obcinanie palców,
zgniatanie jąder i wyłupywanie oczu[34]; znajdują się tu również
rozdziały o tytułach: Głowa i jej części, Kończyny, Skóra,
Genitalia (książka jest bogato ilustrowana). Istnieje biblijna
przypowieść o opętanym przez ducha mężczyźnie, który
[8*]
„krzyczał, tłukł się kamieniami” ; Jezus go uzdrowił
egzorcyzmami[35].
Tak jak w BDSM, w samookaleczeniu występuje dobrowolnie
wybrany ból. Tutaj jednak ból zadaje sam cierpiący i nie ma to
charakteru seksualnego, lecz stanowi odpowiedź na poważne
problemy osobiste. Nie chodzi o wybór sprawiający
przyjemność. Ludzie, którzy się okaleczają, doznają takich uczuć
jak nienawiść do samego siebie, często w odpowiedzi na
traumatyczne wydarzenia. W jednym z badań stwierdzono, że
decyzja o samookaleczeniu zapada szybko, w ciągu sekund[36].
Zwykle osoba dokonująca samookaleczenia, nie jest pod
wpływem narkotyków lub alkoholu; jest w pełni świadoma.
Opisuję samookaleczenie w kategoriach bólu, albowiem
zwykle z cięciem, przypalaniem i innymi obrażeniami ciała
kojarzymy ból. Znamienne jednak, że osoby dokonujące
samookaleczenia doświadczają niewielkiego bólu podczas tego
aktu. Kilka badań laboratoryjnych wykazało, że osoby
dokonujące samookaleczenia cechuje niższa niż przeciętna
wrażliwość na ból – umieją dłużej znosić bolesne doznania.
Mają, być może z natury, wysoką tolerancję bólu i dlatego
zapewne pociąga je zadawanie sobie obrażeń. Być może jednak
względna odporność na ból pojawia się na skutek wielokrotnych
samookaleczeń; trudno więc orzec, co jest przyczyną, a co
skutkiem.
Dlaczego te osoby tak postępują? Można powiedzieć, że
dzięki temu czują się lepiej. Pewna kobieta tak to wyraziła: „Gdy
krew spływa do zlewu, to samo się dzieje ze złością i udręką”[37].
Chodzi o przekierowanie uwagi, ucieczkę od jaźni – tak samo jak
w BDSM. Jedną ze stosowanych metod terapii jest
zastępowanie zachowania szkodliwego mniej groźnymi
zamiennikami, na przykład przykładaniem lodu lub biczowaniem
nadgarstków gumową taśmą.
Ale jest coś jeszcze. Pobudką do samookaleczenia często
bywa chęć wymierzenia sobie kary. Czasami osoby karcą się za
popełnione wykroczenia. Wycinają na skórze napisy „palant” lub
„hańba”. Na pytanie, po co to robią, często mówią o pragnieniu
ukarania siebie. Powinniśmy im wierzyć.
W dzisiejszych czasach na ogół nie akceptujemy wymierzania
sobie kary. Gdybym kogoś skrzywdził, ale nie miał możliwości
zadośćuczynienia, nie poprosiłbym przyjaciela o zbicie mnie po
twarzy. Dawniej, w czasach bardziej moralistycznych, było
inaczej. Historyk Keith Hopkins przytacza historię opowiedzianą
przez Galena, lekarza żyjącego w II wieku, o tym, jak
w przystępie gniewu jego przyjaciel nieomal zabił mieczem
jednego ze swoich służących z powodu drobnego przewinienia.
O ile prawo rzymskie zezwalało na karanie niewolników, to zbyt
surowe kary były nielegalne, a zabicie niewolnika uznawano za
morderstwo. Dzięki biegłości medycznej Galena udało się
uratować życie niewolnika, lecz potem „[...] przyjaciela Galena
dręczyły wyrzuty sumienia. Dlatego zabrał raz Galena do
swojego domu, wręczył mu bicz, obnażył się, ukląkł i poprosił go
o wymierzenie chłosty. Im bardziej wzbraniał się Galen, tym
usilniejsze były nalegania”[38]. Ostatecznie Galen zgodził się na
wychłostanie przyjaciela pod warunkiem, że wysłucha on jego
wykładu o korzyściach z panowania nad sobą i o sposobach
kierowania niewolnikami za pomocą środków innych niż
przemoc.
Wiele lat temu piłem w Egipcie herbatę z młodym handlarzem.
Zapłaciłem stanowczo za wiele za jakiś bibelot i wywiązała się
rozmowa, podczas której zapytałem, jaką najwyższą kwotę
kiedykolwiek otrzymał od turysty. Opowiedział mi wówczas
o starszej kobiecie z Europy, która zaszła kiedyś do jego sklepu,
nie orientując się zupełnie, ile mogą kosztować sprzedawane
towary. Namówił ją do zakupu dywanu za cenę przewyższającą
dziesięciokrotnie tę, na którą przystałby rozsądny człowiek.
Potem z tego powodu było mu tak przykro, że nazajutrz
przyjmował tylko wodę i chleb.
Wymierzanie sobie kary można badać w laboratorium[39].
W pewnym eksperymencie uczestnicy opisywali sytuacje, gdy
postąpili nieetycznie, dyskryminując kogoś. Następnie mieli
wziąć udział w doświadczeniu, którego częścią było zanurzanie
ręki w wiadrze z lodem na tak długo, jak długo byli w stanie
wytrzymać (psychologowie uwielbiają tę próbę – jest bolesna,
lecz nieszkodliwa). Okazało się, że uczestnicy, którzy wcześniej
przyznali się do dyskryminowania innych osób, dłużej wytrzymali
z ręką w lodzie niż grupa kontrolna, u której nie wzbudzono
poczucia winy, a także ukończyły próbę z lepszym
samopoczuciem. W podobnym badaniu uczestnicy opisywali
dawne zdarzenie, z którego powodu czuli „wielką winę”, a potem
regulowali urządzenie do generowania elektrowstrząsów,
zwiększając lub zmniejszając siłę zadawanego samemu sobie
wstrząsu[40]. I znów grupa „winnych” zadawała sobie silniejsze
wstrząsy niż grupa kontrolna; kto otrzymywał silniejszy wstrząs,
ten bardziej pomniejszał poczucie winy.
*
Innym powodem dążenia do odczuwania bólu jest sygnalizacja.
Dlaczego handlarz egipski opowiedział mi historię o chlebie
i wodzie? Czy mnie okłamywał, by zrobić wrażenie i sprzedać
coś jeszcze? (Niewykluczone, że wierząc mu, okazałem się
podwójnym jeleniem.) Ale być może nie kłamał i rzeczywiście
postąpił tak, jak mówił, tylko że celem tego poświęcenia –
uświadomionym lub nie – był pokazanie innym, jakim jest
dobrym człowiekiem.
Czerpiąc z badań nad zwierzętami i psychologii ewolucyjnej,
niektórzy badacze twierdzą, że wiele naszych reakcji, upodobań
i zachowań da się wyjaśnić jako środki sygnalizowania innym
naszych pozytywnych stron[41]. Przyjemność cierpienia byłaby
na wskroś społeczną przyjemnością.
O jakich naszych stronach sygnalizujemy innym? Może
chodzić o wiele rzeczy. Na przykład hart. Zdolność wytrzymania
bólu i odwaga w jego zadawaniu sobie sygnalizują naszą
fizyczną i psychiczną tężyznę. Tak przynajmniej powinno być –
w szczególnie trudnym etapie fizjoterapii w związku z moją
kontuzjowaną nogą powiedziałem do fizjoterapeutki: „Sądzę, że
w tym miejscu wielu pacjentów musi prosić o przerwę, gdyż nie
wytrzymują już bólu”. Kobieta się zaśmiała i odparła: „A właśnie
że nie, lecz wielu mężczyzn mi to mówi”. Dobrowolnie wybrane
cierpienie nie musi być straszne. Po wysłuchaniu podcastu
z moim udziałem o cierpieniu napisał do mnie student
Uniwersytetu Illinois Fernando Sánchez Hernández, informując,
że w nocnych klubach Meksyku popularna jest zabawa o nazwie
toques[42], polegająca na dotykaniu metalowej rury pod
napięciem elektrycznym. Tak również można dobrze się bawić
i rywalizować przyjacielsko z rodziną i przyjaciółmi.
Samookaleczenie to inny obszar, na którym sygnalizowanie
może odgrywać ważną rolę. Poza innymi funkcjami
samookaleczenie ma być może także tę, że jest wołaniem
o pomoc, informowaniem o zagrożeniu[43]. Nie bez powodu
popularna książka o samookaleczeniu nosi tytuł
Jaskrawoczerwony krzyk (A Bright Red Scream).
Pewną wersję tej teorii rozwinęli Ed Hagen i jego
współpracownicy, badający samookaleczenie jako tak zwany
kosztowny sygnał[44]. Niekiedy stworzenia sygnalizują innym
pewne rzeczy o sobie – na przykład to, jak są silne, inteligentne
lub groźne. Kłopot z sygnałami jest jednak taki, że każdy może je
wysłać, odbiorcy nie mają więc sposobu na odróżnienie
sygnałów prawdziwych od fałszywych. Rozwiązaniem są
kosztowne sygnały, które są w stanie wysłać jedynie organizmy
dysponujące wystarczającymi zasobami lub dostatecznie silną
motywacją.
Przypuśćmy, iż z jakichś powodów chcemy, by inni dowiedzieli
się, że jesteśmy bogaci. Moglibyśmy po prostu powiedzieć:
„Cześć, jestem milionerem”, ale to wiąże się z dwoma
problemami. Po pierwsze, możemy chcieć, by inni dowiedzieli
się, że jesteśmy bogaci, ale nie by wiedzieli, że chcemy, by się
o tym dowiedzieli. Po drugie, także osoby, które nie są bogate,
mogą powiedzieć innym, że są bogate, a więc nasze słowa
mogą zostać przyjęte ze zwątpieniem. Potrzebny byłby zatem
sposób sygnalizacji bogactwa wyglądający na przypadkowy
(wskazujący na bogactwo bez zdradzania, że chcemy, by inni się
o nim dowiedzieli), ale możliwy do zastosowania tylko przez
kogoś, kto rzeczywiście jest bogaty.
Standardowe rozwiązanie polega na noszeniu na ciele
drogiego przedmiotu, na przykład zegarka firmy Rolex. I sprawa
załatwiona. Po pierwsze, zawsze możemy wyprzeć się
w przekonujący sposób: nie musi być oczywiste, że nosimy drogi
zegarek, by sygnalizować bogactwo, być może po prostu lubimy
rolexy. Po drugie – i jest to szczególnie ważne – drogi zegarek
może nosić bogaty człowiek, ale nie człowiek biedny.
W przypadku niektórych dóbr luksusowych ich wygórowana
cena stanowi cały ich sens[45]; gdyby cenę rolexa zbytnio
obniżono, firma splajtowałaby.
Dlaczego uczniowie elitarnych szkół uczą się łaciny, greki,
a nawet sanskrytu? Niektórzy mogą utrzymywać, że znajomość
tych języków ma doniosłe znaczenie, lecz teoretyk sygnalizacji
powie, że właśnie chodzi o brak doniosłości tej wiedzy. Gdy
nasze dzieci spędzają cenny czas ucząc się materiału
o niepewnej użyteczności, świat wie, że nie mamy trosk
materialnych; biedne dzieci muszą się uczyć użytecznych
przedmiotów, gdyż ich rodziców nie stać na fanaberie. Dlaczego
tak wiele bractw, jednostek wojskowych i gangów posiada
rytuały inicjacji nowych członków? Dlatego że odbycie rytuału
inicjacji stanowi kosztowny sygnał zainteresowania
przynależnością do grupy. Gdyby przynależność do grupy
wymagała tylko zgłoszenia się i drobnej opłaty wpisowej, wstęp
byłby otwarty dla każdego; nie byłoby odrzucania
niezmotywowanych i obiboków. Poddanie się upokarzającemu,
bolesnemu lub oszpecającemu rytuałowi stanowi świetny
kosztowny sygnał, ponieważ tylko prawdziwi zapaleńcy się na to
zdecydują. Podobnie ma się rzecz z obrzędami religijnymi: ile
oddania ze strony mężczyzny wykazuje fakt, że postanawia
obrzezać siebie lub swego syna – szczególnie w czasach sprzed
wynalezienia znieczulenia? Bardzo wiele.
Wyobraźmy sobie, że musimy przekonać innych, że bardzo
potrzebujemy pomocy, wsparcia lub miłości. Jeśli osoby
z naszego otoczenia nas kochają, możemy po prostu poprosić.
Możemy również się rozpłakać, co jest powszechnie czytelnym
wezwaniem pomocy. Czasami możemy po prostu pokazać
posępną i zafrasowaną minę, a rodzice lub partner szybko się
zainteresują i spytają, czy nie potrzebujemy ich pomocy.
A jeżeli nie mamy tyle szczęścia? Jeżeli nasze otoczenie jest
obojętne, powściągliwe w okazywaniu uczuć lub podejrzewa, że
chcemy je wykorzystać? Być może w naszej grupie przejawia się
sprzeczność interesów? (Hagen i jego współpracownicy podają
przykład córki, która pragnie, by matka obroniła ją przed
okrutnym ojczymem, ale matka staje po stronie męża). W takiej
sytuacji sama prośba lub sugestia nie wystarczą. Potrzebny jest
kosztowny sygnał.
Być może samookaleczenie jest takim sygnałem. Na
dokonanie czegoś takiego zdobędzie się tylko zdeterminowana
osoba. Czyn ten zwraca uwagę w podobny sposób jak
zapowiedź popełnienia samobójstwa. Zapowiedzi jednak mogą
być udawane i z czasem tracą moc, podczas gdy
samookaleczenie pociąga za sobą niebudzący wątpliwości
koszt, a więc stanowi wiarygodny sygnał.
Teoria ta wydaje się interesująca, lecz osobiście pozostaję
sceptyczny. Na przykład wynikałoby z niej, że samookaleczenie
może być stosowane tylko w określonych sytuacjach. Jeżeli
nastolatki rozumieją się z dorosłymi w swym otoczeniu, nie
powinny dokonywać samookaleczenia, a jeżeli się nie rozumieją,
to również nie powinny tego robić – nie wysyła się bowiem
sygnałów, gdy nie ma odbiorcy. Wynika stąd, że
samookaleczenie najczęściej występowałoby w przypadkach
pośrednich – rodzice nie są tak kochający, aby pomóc, gdy
dziecko się do nich zwraca, ale i nie są wystarczająco kochający,
aby pomóc, skoro się przekonają, że dziecko potrzebuje pilnej
pomocy. O ile wiem, nie prowadzono żadnych badań
dotyczących tych zależności.
Ponadto samookaleczenie zwykle dotyczy ukrytych części
ciała. Gdyby chodziło o sygnalizację, dlaczego nie pociąć twarzy,
szyi lub dłoni? Hagen i jego współpracownicy znają ten zarzut
i mają kilka wyjaśnień. Jednym jest to, że kosztowny sygnał to
mechanizm powstały na drodze ewolucji, a nie świadoma
strategia, dlatego ludzie mogą mieć pociąg do samookaleczenia,
który jednak starają się ukryć (ostatecznie również płacz
rozwinął się jako wołanie o pomoc, a przecież często ukrywamy
łzy). Inna możliwość jest taka, że tego rodzaju sygnał nie ma być
postrzegany jako sygnał – osoba dokonująca samookaleczenia
nie chce, by została odebrana jako fałszywa i manipulująca.
Dlatego obrażenia powinny być odkryte, ale nie pokazane. Coś
takiego widzimy w bardziej typowych wołaniach o pomoc
w związkach. Gdy pragnę zwrócić uwagę partnera, mogę nie
chcieć pokazywać, że do tego dążę, dlatego się dąsam, czekając
na pytanie: „Czy coś się stało, kochanie?” (Poprawna
odpowiedź: „Nie, nic”).
Podsumowując: kosztowny sygnał nie stanowi pełnego
wyjaśnienia samookaleczenia, lecz może uzupełniać inne
czynniki opisane wyżej – regulację nastroju (ucieczkę od jaźni)
i wymierzanie sobie samemu kary.
*
Możemy się dowiedzieć więcej o rozkoszach bólu, rozważając
to, czego się nie da przekształcić w przyjemność. Jest dość
oczywiste, że ludzie unikają nieznośnego bólu i trwałych szkód
na ciele. Psychicznie zdrowi ludzie nie mierzą do siebie
z pistoletu do gwoździ i nie podpalają części swojego ciała.
Niewielu pośród nas prawdziwych masochistów, gotujących
według przepisów z Książki kucharskiej masochisty
(z satyrycznego czasopisma „McSweeney’s”):
*
Nuda czasami może być pociągająca – powiedziałem, że rzadko
do niej dążymy, ale to nie znaczy, że nigdy. Weźmy na przykład
sztukę. Elpidorou utrzymuje, że wiele dzieł sztuki tchnie nudą:
„Fragmenty cetologiczne Moby Dicka są nudne. Vexations Erika
Satiego jako całość są nudne. Pierścień Nibelunga Wagnera
także jest nudny. Podobnie Empire Warhola, The Disintegration
Loops Williama Basinskiego, znaczna część slow cinema
i drugie części wielu symfonii”[55]. Elpidorou zauważa, że Susan
Sontag w swym dzienniku wyraża podobne odczucie,
przytaczając własną listę: „Jasper Jones jest nudny. Beckett jest
nudny. Robbe-Grillet jest nudny nie do opisania. itd., itd.”[56].
Niemniej niektórzy te utwory lubią. Być może nie postrzegają ich
wcale jako nudnych. A może uznają, że nawet najwięksi artyści
mają słabsze chwile, a wystarczająco wiele jest wartościowego,
powiedzmy, w Moby Dicku, by rekompensować gorsze ustępy
poświęcone anatomii waleni. Ale dla niektórych nuda może
stanowić jeden z czynników pociągających. Przegryzanie się
przez trudne teksty to nie lada wysiłek, a sukces może podnieść
nasz status. Baw się dobrze nad Stephenem Kingiem czy
Deanem Koontzem, ja posiedzę nad Kierkegaardem
i Knausgårdem! Nie będę pierwszym, który twierdzi, że
znajdowanie przyjemności w trudnej i nudnej literaturze bywa
jeszcze jednym rodzajem sygnalizacji.
Ponadto motywacje ludzkie bywają różne. Czasami po prostu
chodzi o przekorę. Gdy jakiś filozof lub krytyk podaje swoją
definicję sztuki, natychmiast zjawia się przekorny artysta, który
stworzy coś, co do tej definicji nie pasuje. W podobny sposób
przewrotni ludzie wynajdują powody do wychwalania nudy.
Przykład (fikcyjny) znajdujemy w powieści Josepha Hellera
Paragraf 22, gdzie czytamy, że „Dunbar przepadał za
strzelaniem do rzutków, ponieważ zajęcie to było mu wyjątkowo
nienawistne i czas okropnie mu się dłużył”[57]. Dunbar oddaje się
nudzie i cierpieniu, gdyż wierzy, że w ten sposób wydłuży sobie
życie, rozciągnie w czasie subiektywne doznanie życia.
Przyjemne i zajmujące doświadczenia mijają szybko,
przybliżając nas do śmierci. Przyjaciel Dunbara podważą to
rozumowanie:
*
Nasza wyobraźnia działa bez przerwy. Gdy podsumujemy
godziny ludzkiego życia, okaże się, że najprzyjemniejsze nie są
chwile spędzone z przyjaciółmi i rodziną, oddane grom, sportom
i seksowi – choć te rzeczy sprawiają ludziom radość, tak
przynajmniej wynika z wypełnianych kwestionariuszy. Nie chodzi
o nic, co byśmy robili lub czego byśmy doświadczali
w rzeczywistym świecie. Najwięcej przyjemności sprawiają nam
doświadczenia, które nie istnieją, na przykład czytanie książek,
oglądanie filmów, granie w gry wideo i fantazjowanie. Są to
przyjemności wyobraźni. Spędzamy w ten sposób większość
naszego czasu[8].
Do jakich zadań wyewoluowała dana cecha i jakim zadaniom
służy to dwie różne rzeczy. Możemy wykorzystywać daną
zdolność do niezamierzonych celów. Co do wyobraźni, to
postępujemy jak nastolatek, który otrzymał w prezencie
nowoczesny komputer i po szkole, jak należy, używa go do nauki
matematyki, ale potem... każdą minutę spędza na oglądaniu
pornografii, grze w Call of Duty i czatowaniu w mediach
społecznościowych ze znajomymi.
Gdyby więc to od naszych genów zależało, kazałyby nam
zaprzestać fantazjowania i skupić się na czynnościach
pomagających w reprodukcji – jedzeniu i piciu, seksie,
związkach, wznoszeniu dachu nad głową, wychowywaniu i tak
dalej. Nasze geny jednak powinny się już były przyzwyczaić do
takiego buntu. To w końcu elementarna ewolucyjna prawda, że
właściwości mogą ewoluować do jednego celu, a być wyzyskane
do innego. Nosy podtrzymują okulary, paznokcie malujemy dla
wywarcia wrażenia na kochanku, a kciuki błyskawicznie piszą
esemesy, lecz wszystkie te części ciała wyewoluowały do innych
zadań.
Ta kooptacja dotyczy również zdolności psychicznych.
Racjonalne myślenie wyewoluowało do tego, byśmy stawiali
czoła skomplikowanemu i pełnego rywalizacji światu
społecznemu i fizycznemu, ale obecnie wykorzystujemy je do
budowy teorii pochodzenia wszechświata, do zarządzania
fikcyjnymi drużynami piłkarskimi i miliarda innych z punktu
widzenia reprodukcji nieistotnych zadań. Inteligencja (i pociąg do
autodestrukcji) służy do wyszukiwania tak zwanych bodźców
ponadnormalnych, znacznie potężniejszych od tych, dla których
wyewoluował nasz umysł. Dlatego pochłaniamy cukierki i słodkie
napoje, czerpiąc przyjemność z hiperstymulacji ludzkiego
apetytu na cukier, który był na początku zrozumiałą adaptacją
w świecie nieustannego zagrożenia śmiercią głodową – kiedy
słodkie owoce mogły nam ocalić życie – ale który teraz stał się
naszym zabójcą.
Lub weźmy przykład seksu. Nasze umysły reagują na pewne
doświadczenia seksualne zainteresowaniem, ponieważ jest to
istotny pierwszy krok do stosunku seksualnego, będącego
z ewolucyjnego punktu widzenia zachowaniem pożądanym.
Możemy być jednak manipulowani (niekiedy za przyzwoleniem)
przez doświadczenia niegenerowane przez rzeczywistość. Nie
tylko ludzie są podatni na takie oszustwo. Samce makaków
królewskich gotowe są „płacić” (w tym przypadku walutą jest sok
owocowy) za możliwość patrzenia ma fotografie zadu samicy[9].
W latach pięćdziesiątych naukowcy interesowali się
zachowaniami seksualnymi indorów i stwierdzili, że indory
próbują kopulować z modelami indyczek, nawet z modelami
pozbawionymi ogona, nóg czy skrzydeł; potrafią dochodzić do
pełnego podniecenia na widok samej głowy indyczki
przyczepionej do kija[10].
Ludzie zachowują się podobnie, zafascynowani układami
pikseli na dwuwymiarowych ekranach. W przeciwieństwie jednak
do indora zdajemy sobie sprawę z różnicy między substytutem
i rzeczywistością, przedstawieniem i rzeczywistością. Inaczej niż
indor umiemy także tworzyć własne przedstawienia dla naszej
i innych przyjemności. Zapewne dawno, dawno temu jakiś nasz
bardziej kreatywny i obleśny ewolucyjny przodek poczuł
podniecenie przy rysowaniu od niechcenia na piasku, malowaniu
na ścianie groty lub kształtowaniu rzeźby – i tak narodziła się
pornografia.
Kooptacja wytworzonych w toku ewolucji rozwiązań może
prowadzić do zgubnych skutków. Zdolność produkcji artykułów
spożywczych o wysokiej zawartości tłuszczów, cukru i soli nie
służy, ogólnie biorąc, zdrowiu dzisiejszych ludzi. Niektórzy
wyraźnie czerpią więcej przyjemności z grania w gry wideo
i oglądania filmów w internecie niż z wchodzenia w interakcje
z żywymi ludźmi. Niektórym pornografia zastąpiła znacznie
bardziej użyteczny z punktu widzenia reprodukcyjnego (choć
i znacznie bardziej skomplikowany) akt seksualny. Wszystkie te
zachowania mogą się odbijać na innych sferach życia.
*
Dotąd mówiliśmy o wykorzystaniu wyobraźni jako substytutu
przyjemności świata rzeczywistego – byłaby to rzeczywistość
w wersji lite[12]. Jednakże pewne przyjemności wyobraźni wydają
się całkowitym przeciwieństwem takiej interpretacji. Gdy
możemy w wyobraźni doświadczyć najzupełniej dowolnych
światów, często przywołujemy i wyszukujemy światy okropne,
pełne wszelkiego rodzaju cierpienia. U Miltona mówi Szatan:
*
Rozkosz, z jaką wyobrażamy sobie negatywne doświadczenia,
od dawna fascynowała filozofów. David Hume nadaje
zagadnieniu klasyczną ramę[22] (jest to także tytuł obecnego
rozdziału):
*
Hume co do dwóch rzeczy jednak się pomylił. Pierwsza jest
subtelna i ma związek ze zwrotem „by dać upust smutkowi”.
Podkreślanie wyrażania smutku jest odmianą teorii katharsis
Arystotelesa, którą następnie rozwinął Freuda; według niej
istnieje proces oczyszczania – kiedy doświadczamy lęku,
niepokoju i smutku, uwalniamy te uczucia, a ich miejsce zajmuje
spokój i poczucie oczyszczenia. Często wykorzystuje się tę
teorię do wyjaśniania, dlaczego lubimy historie wywołujące
niemiłe uczucia: po prostu na końcu otrzymujemy nagrodę, taki
rodzaj poznawczej lewatywy.
Ten pogląd nie jest absurdalny. Niektórzy rzeczywiście
twierdzą, że czują się lepiej, gdy się mogą wypłakać. Ogólnie
jednak jest fałszem, że doznania negatywne działają
oczyszczająco. Wielu widzów wychodzi z kina po zakończeniu
świetnego horroru i być może przez pewien czas nie gasi świateł
na noc. W niedawnym sondażu[27] przeprowadzonym wśród
miłośników horrorów większość respondentów powiedziała, że
po zakończeniu projekcji odczuwa silniejszy lęk; jedynie jeden
na dwudziestu stwierdził, że odczuwa słabszy lęk. Z wszystkich
martwych teorii psychologicznych teoria katharsis wydaje się
martwa najbardziej.
Największym problemem jest jednak rama, jaką Hume nadaje
zagadnieniu. Według niego zagadnienie odnosi się pewnego
rodzaju zmyśleń. Dlatego zresztą mówimy o „paradoksie
tragedii”.
Ta teoria także jest bardzo znana i ma długą, czcigodną
tradycję. O innej dziedzinie sztuki Arystoteles pisał: „Są przecież
takie rzeczy, jak np. wygląd najbardziej nieprzyjemnych zwierząt
czy trupów, na które patrzymy z uczuciem przykrości,
z przyjemnością natomiast oglądamy ich szczególnie wiernie
wykonane podobizny”[28]. Zauważmy – podobizny, a nie rzeczy.
W Żywotach poetów Samuel Johnson mówi: „Przyjemność
poezji wynika ze świadomości, że mamy do czynienia ze
zmyśleniem; gdybyśmy sądzili, że chodzi o prawdziwe zabójstwa
i zdrady, przestałyby nas zadowalać”[29]. Ponownie –
zmyśleniem, a nie rzeczywistością.
Uważam, że pogląd ten jest błędny. Tragedie Szekspira
przedstawiają takie same zdarzenia, jakie zajmują nas
w prawdziwym życiu – perypetie seksu, statusu, rodu
i krzywoprzysięstwa. Pamiętam, z jaką namiętnością sam
śledziłem proces O.J. Simpsona, i niewątpliwie to, że toczył się
naprawdę, w niczym nie umniejszało moich emocji ani wymowy
dokumentów oraz filmów fabularnych, które potem na nim
oparto. Podobnie śmierć księżnej Diany oddziałała tak mocno na
ludzi dlatego, że było to prawdziwe zdarzeniem. Gdy na jaw
wychodzi, że czyjeś wspomnienia są fikcyjne, sprzedaż książki
spada, a nie rośnie. Tragiczna historia nic nie traci, gdy się
dowiadujemy, że naprawdę się wydarzyła.
Zastanówmy się nad twierdzeniem Arystotelesa o różnicy
między wstrętną rzeczywistością – na którą jego zdaniem
„z przykrością patrzymy” – i przyjemnym naśladownictwem.
Arystoteles zmieniłby zapewne zdanie, gdyby nie tak dawno
towarzyszył mi i moim synom w drodze do kina. Na
międzystanowej autostradzie 95 wydarzył się tragiczny wypadek
i zaczął się tworzyć zator, ponieważ kierowcy zwalniali, aby
przyjrzeć się miejscu zdarzenia. Oburzeni zachowaniem
kierowców, czekaliśmy, a gdy dojechaliśmy w końcu do rozbitych
samochodów, tak samo zwolniliśmy, aby zobaczyć – Patrzcie,
rozbite szyby. A tam, to chyba krew? Pewnego razu w czasie
jazdy samochodem do pracy spostrzegłem na rogu ulicy
staroświecki automat do sprzedaży gazet i dojrzałem nagłówek:
„PRZERAŻAJĄCE OKOLICZNOŚCI” i powiedziałem sobie, że
muszę odnaleźć ten artykuł w internecie, bo rzeczywiście – czy
są lepsze okoliczności? Weźmy Platońskie Państwo, w którym
Sokrates przytacza historię Leontiosa, widzącego stertę trupów
w pobliżu domu kata. Chce im się przyjrzeć, ale się
powstrzymuje, walczy ze sobą, w końcu jednak podbiega do
martwych ciał i wykrzykuje: „No, macie teraz, wy moje oczy
przeklęte, napaście się tym pięknym widokiem”[30].
*
Hume nie ma więc racji, zakładając, że pragnienie negatywnych
doznań wstępuje tylko wtedy, gdy odnoszą się one do
doświadczeń nierzeczywistych. Niemniej wyobraźnia jest
wyjątkowo dobrym miejscem doświadczania negatywności. A to
dlatego, że jest względnie bezpieczna.
Można przecież (z powodów, których do tej pory nie
wyjaśniłem) znajdować przyjemność w świadomości, że zabójca
chodzi z siekierą po ulicach miasteczka, nie chcemy jednak –
z oczywistych powodów – by było to nasze miasteczko. Jak
napisał Edmund Burke, „groza jest namiętnością, która zawsze
wytwarza uczucie zadowolenia, jeśli nie jest zbyt natarczywa”[31].
W podobny sposób, jeśli podsłuchujemy prawdziwą rozmowę,
narażamy się na odkrycie i nieprzyjemności; podglądanie osób
uprawiających seks jest jeszcze bardziej niebezpieczne;
a prawdziwy seks może skończyć się ciążą, chorobą lub
szkodami fizycznymi i emocjonalnymi. Zmyślenie – na równi
z niewyobrażeniowymi źródłami takimi jak historia, aktualności,
dokument itp. – pozwala nam wyszumieć się we względnie
bezpieczny sposób. Nikt jeszcze nie zamarzł na śmierć,
oglądając film Everest.
Wyobraźnia jest bezpieczna także w innym sensie: pozwala
na kontrolowanie przykrych doznań. Jest tak szczególnie od
blisko dziesięciu lat, odkąd technika daje nam praktycznie
nieograniczony wybór. Moja przyjaciółka poprosiła niedawno
swoich licznych znajomych w mediach społecznościowych
o polecenie programu telewizyjnego, który mógłby jej pomóc
w zasypianiu; napisała: „Lubię telewizję z kobiecym przekazem,
nie uznaję przemocy i drastycznych scen, ale mogą to być nawet
rzeczy głupawe”. Stać nas na wybrzydzanie.
Niektórzy doprowadzają kontrolę do przesady. Moja dawna
studentka Jennifer Barnes bada między innymi powieści
romantyczne; uświadomiła mi, że istnieją serie wydawnicze
zaspokajające bardzo konkretne upodobania[32]. Opierają się
one na ściśle określonych konwencjach fabularnych. Na
przykład częsty jest temat opiekunki do dziecka i milionera.
Łatwo się domyślić, jak wygląda przebieg wydarzeń; wypadki
wyznaczone są przez sztywne reguły i czytelnik może
konsumować jeden tom po drugim, a fabuła będzie praktycznie
taka sama. Sequele filmowe powtarzające oryginalną fabułę
jedynie z kosmetycznymi zmianami – przypomnijmy Szklaną
pułapkę 2 lub Speed 2: Wyścig z czasem – odpowiadają na
podobne zapotrzebowanie.
Jeśli zależy nam na braku niespodzianek, najlepsza będzie
wielokrotna lektura tej samej książki. Co prawda Heraklit uważał,
że nie można wstąpić dwa razy do tej samej rzeki, ale może nam
się udać, jeśli rzeka będzie fikcyjna. Bezpieczną przyjemność
wielokrotnego obcowania z tą samą historią szczególnie lubią
małe dzieci.
Aby negatywne fabuły – zmyślone czy prawdziwe – dawały
nam przyjemność, musi istnieć pewien dystans, ani nie za mały,
ani nie za duży. Powinniśmy wystarczająco głęboko się
zanurzyć, by zacząć się przejmować, martwić, obawiać; musi
obchodzić nas los Anny Kareniny, Małej Dorrit, Neda Starka
i domowego skrzata Zgredka, ale szczególnie w przypadku
historii, w których wydarza się coś złego, musimy rozumieć, że
postacie nie są rzeczywiste, tak by współczucie, troska i smutek
nie wzięły góry nad przyjemnością. Obowiązuje zasada
równowagi; można powiedzieć, że staramy się znaleźć złoty
środek.
Dzieci trudniej uzyskują odpowiedni dystans, dlatego gorzej
niż dorośli znoszą horrory. Ilustruje to eksperyment, w którym
psychologowie prosili dzieci w wieku od czterech do sześciu lat,
aby wyobraziły sobie, że w pudełku siedzi potwór[33]. Dzieci
odmawiały potem włożenia dłoni do pudełka. Nie chodzi o to, że
zapomniały, co im powiedziano – wiedziały, że proszono je tylko
o pomyślenie o potworze – ale nie umiały oddzielić wyobrażenia
od rzeczywistości. Nie potrzebne są jednak badania naukowe,
by wiedzieć, że horrory mogą wywoływać u dzieci koszmary
senne.
Jestem zresztą przekonany, że ten sam eksperyment
u dorosłych dałby podobny wynik. Gdybyśmy pokazali dorosłym
osobom dwa pudełka, jedno z „potworem” („Wyobraź sobie, że
znajdujący się w tym pudełku potwór uwielbia palce i w mgnieniu
oka je odgryza”), a drugie zwyczajne („Sprawdź, że pudełko jest
puste w środku”), a potem poprosili je o włożenie ręki do
każdego pudełka, prawdopodobnie choć na ułamek sekundy
zawahałyby się przed włożeniem ręki do pudełka z „potworem”.
Sądzę tak między innymi z powodu ustaleń Paula Rozina,
według których ludzie często wzbraniają się przed zjedzeniem
zupy z fabrycznie nowego nocnika, przed zjedzeniem krówki
w kształcie kału lub przed przyłożeniem do swojej skroni
nienaładowanego pistoletu i pociągnięciem za spust[34]. Jak
zauważa Tamar Gendler, myślenie ludzkie biegnie
dwutorowo[35]. Wiemy, że nocnik jest czysty, krówka to krówka,
a pistolet jest nienaładowany, a jednak zacieramy granicę
między wyobraźnią i rzeczywistością; umysł podnosi alarm:
„Uwaga, niebezpieczeństwo! Miej się na baczności!”.
*
Mówiliśmy obszernie o tym, jaką właściwą ramę powinniśmy
nadać zagadnieniu Hume’a, ale nie odpowiedzieliśmy jeszcze na
pytanie, dlaczego w ogóle lubimy takie nieprzyjemne
doświadczenia. Co jest pociągającego w nierzeczywistym
cierpieniu?
Zacznijmy od przypomnienia jednej z teorii łagodnego
masochizmu z poprzedniego rozdziału. Głosi ona, że czerpiemy
przyjemność z kontrastu, dążąc do sytuacji, w której uwolnienie
od nieprzyjemności już jest źródłem przyjemności. Pomyślmy
o powolnym zanurzaniu się w parzącej kąpieli i stopniowym
dostosowywaniu się do wysokiej temperatury, co dostarcza
kojącego kontrastu dla początkowego bólu. Lub o gaszeniu
ostrego curry zimnym piwem. Lub też o bólu intensywnego
treningu fizycznego i o tym, jak dobrze się czujemy, gdy on się
kończy.
Wiele fabuł składa się z tych samych elementów – początkowy
ból i przeciwności wiodą do ostatecznego triumfu. Mówiłem
wcześniej o narracjach zemsty, w których najpierw jest
zmierzanie się z niesprawiedliwością, a później doświadczenie
zadowolenia spełnionej zemsty. Ilustracją może być tagline do
filmu Życzenie śmierci – „Przyszli po jego rodzinę. Teraz on idzie
po nich”. Pierwsze zdanie ma treść negatywną, a drugie
pozytywną. Zło, po którym następuje dobro, to zwyczajowy
schemat bajek i opowiadań dla dzieci.
Jest to często spotykana struktura. David Robinson dokonał
analizy bazy 112 tysięcy fabuł zaczerpniętych z Wikipedii,
książek, filmów, gier wideo, programów telewizyjnych itd.[36]
Wykorzystał różne metody, w tym tak zwaną analizę
sentymentu, w której ocenia się stopień pozytywności lub
negatywności fragmentów tekstu. Okazuje się, że na ogół
schemat fabuły zawiera optymistyczny początek, który
stopniowo przechodzi w negatywność, a wreszcie – tuż przed
zakończeniem – nagle powraca pozytywność. Jak pisze
Robinson: „Gdybyśmy mieli podsumować typową historię,
wyglądałaby ona mniej więcej tak: sytuacja coraz bardziej się
pogarsza, lecz za pięć dwunasta znów się poprawia”.
Czy dla tej teorii jest to jakiś problem, że czerpiemy
przyjemność z negatywnych partii narracji? Wiemy z opisanych
powyżej badań (i doświadczenia codziennego), że pociągają nas
w historiach łzy i strach, a nie są one tylko czymś, przez co
musimy przebrnąć, by na końcu doznać przyjemności.
Niekoniecznie. Jak już mówiliśmy w ogólnym kontekście
łagodnego masochizmu, istnieją także przyjemności antycypacji.
Wiemy, że mamy do czynienia z narracją, i wiemy, na czym
polegają narracje, dlatego początkowe przykrości mogą być
przemieszane z przyjemnościami antycypacji. Już na etapie
„przyszli po jego rodzinę” wiemy, że wkrótce rozpocznie się etap
„teraz on idzie po nich”, a to zmienia nasze doświadczenie. Pod
tym ważnym względem fikcja się różni do życia. O ile nie
wierzymy w dobrego, miłosiernego Boga, życie nie będzie miało
scenarzysty ani reżysera. A więc gdy spadają na nas
nieszczęścia, nie możemy mieć pewności, że wszystko się
ostatecznie ułoży.
Ale osobiście jestem sceptyczny co do wyjaśnienia „najpierw
zło, potem dobro”. Przede wszystkim nie wszystkie narracje
cechuje taka struktura. Istnieje wiele typów fabuł i okazuje się, że
także na inne sposoby można próbować równoważyć dobro ze
złem w interesującej narracji. Jedna z analiz, obejmująca tysiące
narracji i dotycząca ich zawartości emocjonalnej, wykazała, że
fabuły można podzielić na sześć kategorii, przy czym nie
wszystkie kończą się szczęśliwie[37]:
*
Druga teoria tłumacząca, dlaczego negatywne narracje
sprawiają nam przyjemność, dotyczy zabawy.
Gdy pozostawiamy dzieci same, zaczynają się bawić. Udają,
że są samolotami, urządzają podwieczorki, bawią się w wojnę
lub po prostu przepychają się, gonią i próbują wzajemnie
powalić. Także inne stworzenia, jak psy lub koty, bawią się,
niekiedy bardzo energicznie, niekiedy nawet innymi
nieszczęsnymi żywymi istotami. Oraz bawią się ludzie dorośli
(choć zwykle tak tego nie nazywamy) – w salach sportowych, na
stadionach i na arenach.
Najpopularniejsza teoria głosi, że zabawa stanowi
odzwierciedlenie motywacji ewolucyjnej do podnoszenia
sprawności[41]. Dobrym przykładem jest walka. Sprawność
w walce przydaje się, a najlepszym sposobem osiągania
doskonałości w walce jest nabywanie doświadczenia.
Prawdziwa walka grozi jednak niebezpieczeństwami – można
stracić życie, zostać poważnie rannym, zabić lub ranić kogoś
innego. Ewolucja znalazła pomysłowe rozwiązanie dla tego
problemu: możemy się bawić w walkę. Możemy sobie dobrać
kogoś, kogo lubimy i komu ufamy, i ćwiczyć razem elementy
walki, dochodząc do coraz wyższej sprawności – przestrzegając
pewnych ograniczeń, które pozwalają zminimalizować ryzyko
wyrządzenia sobie nawzajem krzywdy. Ludzie ustalają reguły
obowiązujące w zabawie – nie wolno gryźć, uderzać poniżej
pasa, kopać, gdy przeciwnik leży i klepie dłonią matę
z okrzykiem „poddaję!” – oraz używają specjalnego sprzętu,
takiego jak rękawice, kaski i ochraniacze na zęby.
Im częściej się coś robi, tym robi się to lepiej, dlatego chętnie
się stawiamy – w bezpieczny sposób – w fizycznie, towarzysko
i emocjonalnie trudnych sytuacjach. Gdy ktoś chce dobrze
pilotować samolot, może ćwiczyć na prawdziwej maszynie, lecz
bezpieczniej i mądrzej będzie wyrobić setki godzin na
symulatorze lotu. Takim swoistym symulatorem lotu może być
nasza wyobraźnia – ale symulatora lotu nie zawsze nastawiamy
na warunki optymalne. Często go wykorzystujemy do nauki
reagowania w trudnych sytuacjach.
Jak zabawa fizyczna w walkę wymaga symulowania sytuacji,
które są niebezpieczne, gdy wydarzają się naprawdę, tak
zabawa dziejąca się w wyobraźni często wprowadza nas
w sytuacje zawierające elementy, które byłyby nieprzyjemne,
a nawet straszne, gdybyśmy ich naprawdę doświadczali.
Świetnie to wyraża Stephen King: „Wymyślamy nowe strachy po
to, by pomogły nam rozprawić się z prawdziwymi zagrożeniami”.
Dzięki tym strachom „niezłomny umysł często potrafi poradzić
sobie ze straszliwymi problemami”[42]. A więc pociąga nas groza
i tragedia, gdyż stanowią twórcze przedstawienie najgorszych
rzeczy, jakie mogą nas spotkać, takie jak napaść, zdrada lub
śmierć ukochanych osób.
Krytykę tego poglądu przedstawił Jerry Fodor; otóż cytuje
wypowiedź Stevena Pinkera o pozytywnej wartości adaptacyjnej
rozpatrywania światów zmyślonych: „Fikcyjne narracje
dostarczają mentalnego katalogu fatalnych problemów, przed
którymi możemy kiedyś stanąć, i rezultatów strategii, które
w takich sytuacjach moglibyśmy zastosować. Jakimi dysponuję
opcjami, gdybym podejrzewał wuja o zabicie mojego ojca,
objęcie jego stanowiska i wzięcie za żonę mojej matki?”.
I odpowiada:
Dobre pytanie. Mam jeszcze jedno: A co, gdyby się okazało, że
pierścień zdobyty dzięki uprowadzeniu karła i użyty właśnie
przeze mnie do spłacenia gigantów, którzy postawili dla mnie
nowy zamek, może zapewnić mi nieśmiertelność i rządy nad
światem? Trzeba to przemyśleć zawczasu, gdyż takie rzeczy
każdemu mogą się zdarzyć; jak wiadomo – przezorny zawsze
ubezpieczony[43].
*
Trzecie i ostatnie wyjaśnienie, dlaczego odczuwamy pociąg do
negatywnych narracji, jakie chcemy rozważyć, wiąże się
z moralnością. Dobro i zło fascynują nas, a odpowiednie narracje
poruszają naszą moralną naturę.
Moralna narracja wymaga, by zaszło coś nieprzyjemnego. By
dobro mogło zwyciężyć, muszą się wydarzyć złe rzeczy.
W niektórych narracjach może to być po prostu niezawinione
cierpienie – powiedzmy: dziecko wpadło do studni i zostało
ocalone przez strażaków. W innych narracjach cierpienie ma
sprawcę – wąsaty degenerat przywiązuje do torów kolejowych
młodą dziewczynę, lecz w ostatniej chwili zjawia się na ratunek
bohater. W obu przypadkach zauważamy to, o czym wcześniej
mówiliśmy: przyjemność doznawaną, gdy pokonywane są
przeszkody. Istnienie sprawcy cierpienia dodaje jednak element
szczególny – pojawia się pragnienie odpłaty.
Gdy zastanawiamy się nad tym, co może podobać się
w zemście, mamy skłonność, by skupiać się na mało ambitnej
rozrywce w rodzaju słabszych produkcji Clinta Eastwooda. To
prawda, że narracje o zemście – ogólnie o konflikcie dobra i zła –
przybierają często skrajną i przesadną postać. Przykładem są
komiksy. David Pizarro i Roy Baumeister twierdzą, że występuje
analogia między komiksami o superbohaterach i pewnym innym
rodzajem nierealistycznej symulacji: „Pod tym względem
podobne do przesadnej, karykaturalnej seksualności spotykanej
w pornografii, komiksy o superbohaterach opierają się na
przesadnej, karykaturalnej moralności, zaspokajającej naszą
naturalną skłonność do moralizowania”[51].
Istnieją jednak również bardziej wyrafinowane moralne
opowieści. Przekazują głębsze prawdy o moralności, na przykład
tę, że nikt nie uważa siebie za łotra. Inne narracje pokazują, że
dobro i zło mogą współwystępować w tej samej osobie, że dobre
zamiary mogą pociągać za sobą złe skutki, że zemsta nie
zawsze jest słodka i tak dalej. By użyć innego przykładu: filmy
braci Coenów często pokazują, że przemocy, nawet tej w służbie
moralnej sprawy, nie można okiełznać – w filmach takich jak
Śmiertelnie proste, Fargo lub To nie jest kraj dla starych ludzi
obserwujemy, jak misternie opracowane plany biorą w łeb
w przerażający (i niekiedy komiczny) sposób.
Równocześnie jednak nawet najbardziej wymagające utwory
zawierają prymitywną żądzę odwetu. Lubimy patrzeć na to, jak
ludzie źli dostają to, na co zasłużyli. Zapewne nikt nie potrzebuje,
by do tego przekonała go neurobiologia, lecz dla pełności
wywodu zauważę, iż regiony mózgu związane z rozkoszą
i nagrodą aktywują się, kiedy widzimy, że jednostki są
sprawiedliwie traktowane, ale również wtedy, gdy podłych ludzi
spotyka kara, nawet jeśli nie wyrządzili krzywdy nam czy naszym
bliskim[52].
Przyjemność ta jest zakorzeniona w oczywistej logice
ewolucyjnej[53]: gdybyśmy nie mieli skłonności do karania
i wykluczania złych ludzi, bycie łyżką dziegciu w beczce miodu
nie byłoby związane z żadnymi kosztami i społeczeństwo oparte
na współpracy nie mogłoby powstać. Ta sama logika stosuje się
z jeszcze większą siłą do pragnienia odwetu i zemsty – jeśli nie
wybijemy niektórym ludziom z głowy żerowania na nas i naszych
bliskich, staniemy się łupem psychopatów i osobników
pozbawionych skrupułów.
Trudno więc dziwić się, że zemsta jest stałym motywem
narracji – od klasycznych dzieł jak Hamlet i Iliada, przez filmy
klasy B w rodzaju Oko za oko, Życzenia śmieci i Bez litości, po
seriale jak Zemsta. Mam na półce dwie książki, które opowiadają
o tym nurcie literatury: jedna nosi tytuł Tragedia zemsty, druga –
Zasłużona kara.
Skupiam się na przyjemności potępiania, lecz na drugim
planie istnieje jeszcze przyjemność wyświadczania dobra.
Bohater może budzić pochwały, radość, a nawet podziw, jak
również wywoływać przyjemność związaną z wyobrażeniem, że
jesteśmy na jego miejscu. Znamienne jednak, że przyjemność ta
wydaje się mniejsza od przyjemności płynącej z tego, że
wymierzona została zasłużona kara, być może dlatego, że nie
mamy takiej samej potrzeby roztrząsania, chwalenia
i podziwiania dobroci jak skupiania się na złu. Jak zwykle
w psychologii negatywność bierze górę nad pozytywnością[54].
Dlatego też konflikt dobra i zła daje więcej zadowolenia niż
narracje, w których jest tylko dobro, a nie ma zła. Nie wierzę, że
filmy o Batmanie byłyby tak samo popularne, gdyby zamiast
walczyć z przestępcami miliarder Bruce Wayne poświęcił zasoby
na budowę wygodniejszych mieszkań i lepszej infrastruktury
w Gotham City. Nie można powiedzieć złego słowa
o bohaterach, ale potrzebni są łotrzy.
Jak poprzednio: przyjemności fikcyjnej narracji, w tym
przypadku pragnienia zwycięstwa sprawiedliwości – okazują się
także przyjemnościami rzeczywistości. Gdy piszę te słowa,
właśnie opublikowano nagranie wideo przedstawiające
nowojorskiego prawnika Aarona Schlossberga. Schlossberg
został nagrany, gdy wypowiadał rasistowskie uwagi pod
adresem hiszpańskojęzycznych pracowników delikatesów na
Manhattanie, domagając się, by mówili po angielsku,
i odgrażając, że zawezwie policję i doprowadzi do ich deportacji.
Powstało wielkie oburzenie. Tłumy dziennikarzy podążały po
ulicach za Schlossbergiem, wykrzykując pytania, tradycyjna
meksykańska orkiestra zainstalowała się przed jego drzwiami,
Schlossbergowi wymówiono biuro. Złożone przeprosiny zostały
wykpione.
Wiem, że wiele osób broniących takich reakcji uważa, że
upokorzenie jest niezbędne, by skutecznie zapobiegać
ohydnemu codziennemu rasizmowi, dlatego, choć być może bez
entuzjazmu, w nie się angażujemy. Gdy jednak spojrzymy na
tweety, posty na Facebooku i oblicza osób protestujących
przeciw Schlossbergowi na ulicach Nowego Jorku – z których
wielu ma się za ludzi postępowych i normalnie gardzi odruchem
zemsty – dostrzegamy radochę z czyjegoś upadku. Sprawia tym
ludziom przyjemność oglądanie, jak Schlossberg otrzymuje to,
na co sobie zasłużył.
Przypomina to reakcję na uderzenie w twarz Richarda
Spencera, znanego białego suprematysty i założyciela ruchu
alternatywnej prawicy w Stanach Zjednoczonych, podczas
wywiadu w Waszyngtonie. Dla wielu incydent ten był czymś
wspaniałym; widziałem, że w niektórych tweetach ludzie
podkładali muzykę do klipu z atakiem na Spencera.
Czytelnik może wyczuwa w moich słowach ton dezaprobaty
i rzeczywiście jestem przeciwny publicznemu piętnowaniu
i atakom fizycznym nawet w stosunku do najgorszych
osobników. Jedną z przyczyn tej powściągliwości jest to, że,
pomijając już nawet ogólniejsze wątpliwości moralne, często
osoby piętnujące i atakujące wybierają nie tę osobę, co trzeba,
lub mylą podstawowe fakty. (Wiele przykładów można znaleźć
w książce Jona Ronsona Kiedy spotkało cię publiczne
napiętnowanie[55]). A nawet gdy w jednym mają rację, to w czym
innym błądzą; jak dowodziłem wspólnie z ówczesnym studentem
Uniwersytety Yale Matthew Jordanem, reakcje grup na
wykroczenia jednostek, zwłaszcza w mediach
[56]
społecznościowych, nierzadko są nieproporcjonalne . Często
fajnie jest wyszydzić kogoś w internecie i wydaje się to niczym
wielkim, lecz gdy pomnożymy tę małą rzecz przez tysiące,
skutek może być przerażający.
Nie będę jednak prawić morałów; chciałem tylko przypomnieć,
jak wiele radości sprawia nam w rzeczywistym świecie, gdy ktoś
ponosi zasłużoną karę. Mój przyjaciel, który jest psychologiem
ewolucyjnym, często pyta napotkane osoby o to, czy życzyły
kiedyś śmierci komuś, kogo znają osobiście. Zacząłem także
zadawać to pytanie i otrzymuję wiele odpowiedzi
potwierdzających, a jeszcze więcej wtedy, gdy pytam
o wyrządzanie cierpienia komuś znanemu. Pytani często
przyznają, że pragną, by inne osoby cierpiały i by wiedział za co;
pragną, by sprawiedliwości stało się zadość. W filmie
Narzeczona dla księcia Inigo Montoya nie chce poprzestać na
zabiciu mordercy swego ojca; chce ponadto wygłosić słowa:
„Nazywam się Inigo Montoya. Zabiłeś mi ojca. Teraz umrzesz”.
Ludzie różnią się co do zasięgu swego popędu zemsty, tego,
jakie działania ich zadowolą zarówno w fikcyjnych narracjach,
jak i w rzeczywistym świecie. Niektórzy długo noszą w sobie
pragnienie odegrania się na tych, którzy skrzywdzili ich lub ich
bliskich, często za przewiny przez innych uważane za
stosunkowo nieistotne. Inni bywają mniej żądni krwi, lecz wciąż
odczuwają podobne pokusy. Przyjaciółka zwierzyła mi się, że
nigdy w życiu nie życzyła komuś śmierci czy cierpienia, ale
przyznała nieco później, że niekiedy wyobraża sobie
z przyjemnością, jak nielubiane osoby cierpią na jakąś
nieprzyjemną przypadłość – na przykład nietrzymanie moczu.
Trzecie zatem wyjaśnienie przyjemności płynącej
z negatywnych narracji polega na tym, że lubimy czynienie
dobra, a w szczególności lubimy wymierzanie zasłużonej kary,
dlatego cierpienie wyrządzane przez łotra można przedstawiać
jako zło konieczne. Nie byłoby bez tego odpłaty sprawiającej
przyjemność.
Lecz negatywne narracje pociągają z jeszcze jednego
powodu. Zło fascynuje. Wiemy, że najciekawszą postacią w Raju
utraconym Miltona jest Szatan – często słyszymy, że dostały mu
się najlepsze kwestie. Czy ktoś wątpi, że Joker ma silniejszą
osobowość od Batmana, a Hannibal Lecter ma więcej charyzmy
od Clarice Starling? Nawet nasi dzisiejsi bohaterowie nie mają
w sobie wiele z bohaterów – na ogół są to przestępcy,
szubrawcy, ludzie o mrocznej przeszłości.
To, że takie postaci są atrakcyjne, można wyjaśniać na wiele
sposobów, ale wydaje mi się, że istotnym czynnikiem jest
tkwiące w wielu z nas pragnienie kontroli i dominacji, budzenia
strachu i osiągania tego, co się zamierzyło. Być może sprawia
nam przyjemność odgrywanie w wyobraźni tych fantazji. Któż
czasami nie zazdrości psychopacie, który nie wie, co to wyrzuty
sumienia, wstyd i żal? Niektóre gatunki sztuki folgują temu
uczuciu, ukazując złoczyńcę jako osobę godną podziwu,
ujmującą i czarującą. Niezależnie nawet i od tego zło ma moc
przyciągania i jest to kolejny powód, dlaczego lubimy narracje,
w których wydarzają się okropne rzeczy, a dobrzy ludzie cierpią.
4
Wysiłek
*
Krótka dygresja. Zdaję sobie sprawę, że powyższe uwagi mogą
być oczywiste. W książce tej mówię wiele o sprawach dziwnych
i zaskakujących, ale rzeczy znane również zasługują na
wyjaśnienie. Fizycy muszą wyjaśniać nie tylko czarne dziury
i anomalie kwantowe, ale także spadanie jabłek i przejście wody
w lód, czyli zjawiska, które dobrze znamy. Podobnie jest
z psychologami; w 1890 roku William James zanotował na ten
temat interesujące uwagi:
*
Dotychczasowe przykłady wysiłku miały charakter fizyczny:
przenoszenie rzeczy, chodzenie, jeżdżenie po mieście. Ale
również czynności umysłowe mogą być trudne i na ogół nie
rozróżniamy wysiłku cielesnego i umysłowego.
Oto próbka wysiłku umysłowego. Proszę o zapamiętanie
liczby 7. A teraz proszę o zapamiętanie mojego dawnego
[12*]
numeru telefonu: 555-688-9058 . Po czym proszę, by być
gotowym do jego przypomnienia sobie w ciągu najbliższych
pięciu minut. Zadanie jest trudne i być może nieco irytujące – jest
to psychologiczny odpowiednik trzymania nad głową małego
ciężarka. Inny przykład: wybór jednego z piętnastu smaków
lodów jest trudniejszy od wyboru jednego z trzech. Istnieje cała
literatura naukowa poświęcona „paradoksowi wyboru”, która
koncentruje się na stresie wywoływanym przez trudne decyzje[9].
Pewien przeprowadzony ponad sto lat temu eksperyment
psychologiczny dotyczył ekstremalnego wysiłku umysłowego[10].
W ramach rozprawy doktorskiej zatytułowanej Zmęczenie
umysłowe (napisanej pod kierunkiem nie kogo innego jak
Edwarda Thorndike’a) Tsuruko Arai przeprowadziła na samej
sobie serię wyczerpujących eksperymentów z mnożeniem
mentalnym par liczb czterocyfrowych – rozwiązywała takie
zadania przez cztery dni, dwanaście godzin na dobę. Arai
stwierdziła, że z upływem czasu praca stawała się coraz
trudniejsza, i doszła do wniosku, że „mozolny, przykry
i nieprzerwany wysiłek powoduje obniżenie wydajności używanej
zdolności”. A zatem wysiłek psychiczny podlega tej samej
prawidłowości, co wysiłek fizyczny.
Wiele dekad później inny zespół badaczy powtórzył
eksperyment Arai z tą pomysłową modyfikacją metodologiczną,
że do nieprzyjemnych obliczeń zatrudniono studentów[11]. Troje
studentów poddało się piekielnej procedurze. Z upływem dni
badani radzili sobie coraz gorzej, choć spadek sprawności nie
był tak gwałtowny, jak w eksperymencie Arai. Było widoczne, że
studenci nie cierpią tego zadania, skarżąc się na wyczerpanie,
niezdolność do skupienia i znużenie. Jedna uczestniczka
powiedziała – posługując się słowami, które przypadłyby do
gustu Thorndike’owi – że „nie powtórzyłaby tych czterech dni,
choćby jej proponowano dziesięć tysięcy dolarów”.
Zdolność podtrzymania wysiłku umysłowego wiąże się ściśle
z panowaniem nad sobą i siłą woli – umiejętnością hamowania
innych, bardziej kuszących reakcji. Tak naprawdę każde zadanie
wymagające wysiłku umysłowego, podobnie jak każde
wymagające wysiłku fizycznego, polega na wykazaniu się siłą
woli, gdyż każde zadanie oznacza konieczność okiełznania
pragnienia nierobienia niczego, zwalczenia inercji.
Siła woli ma wielkie znaczenie w życiu codziennym. Gdybym
wiedział, jak podnieść inteligencję u ludzi, nie zwlekałbym ani
chwili, gdyż jest ona skorelowana z różnymi dobrymi rzeczami,
jak planowanie i życzliwość[12]. Gdybym jednak miał magiczną
różdżkę, która sprawiłaby, że ludzie będą panowali nad sobą,
mój zachwyt byłby jeszcze większy. Brak panowania nad sobą
(co nazywamy również niekontrolowaniem impulsów) prowadzi
do uzależnień, przestępstw, konfliktów w związkach i wielu
innych problemów[13].
Poza tym panowanie nad sobą czyni po prostu życie lepszym.
Któż nie pragnąłby mieć więcej siły woli do walki z sięganiem po
niezdrowe jedzenie i innymi pokusami? Czy nie byłoby świetnie,
gdybyśmy nie dawali się wyprowadzać z równowagi i nie
marnowali czasu w mediach społecznościowych? Jakże
wspaniale byłoby, móc dowolnie długo pracować nad zadaniami
bez ulegania rozproszeniu pocztą elektroniczną, lodówką czy
sofą?
Niektórzy chcą znaleźć sposób na słabość woli. Weźmy
pierwszy z brzegu przykład pisania książki. Mój harmonogram
pisania tejże zakłada jedną godzinę dziennie, zaraz po wstaniu
z łóżka. Piszę wcześnie, tak by jeszcze się nie pojawiły
rozpraszające detale i obowiązki. Poza tym jestem najbardziej
wydajny wcześnie rano: robię o wiele więcej przez godzinę
o ósmej rano niż o drugiej po południu (badania nad wydajnością
ludzkiego wysiłku pokazują, że jest to schemat typowy: wielu
najwydajniej pracuje w godzinach porannych, nieco mniejsza
liczba – wieczorem, a najmniejsza – po południu[14]). Czasami
mogę pracować dłużej, ale w pewne poranki nie jestem w stanie
skupić się nawet na tę jedną godzinę i wtedy stosuję różne
strategie przeplatania pracy nie-pracą, wykorzystując niekiedy
zmodyfikowaną technikę Pomodoro, co polega na tym, że przez
kilka minut pracuję nad jedną rzeczą, przez kilka następnych nad
inną; trochę książki, trochę poczty elektronicznej, trochę Twittera,
trochę przygotowywania wykładów, włączam moją godzinę
pisania książki w trzy lub cztery godziny różnych zajęć. (Wiem,
że metoda ta nie będzie odpowiadała wszystkim. Każdy ma
swoją wyjątkową moc; moja polega na tym, że pracuję
w ośmiominutowych zrywach).
Nie zawsze zdawałem sobie sprawę z tego, że pracuję nad
trudnymi zadaniami najwydajniej wcześnie rano i że dla mnie
jest to najlepsza pora na to, co Cal Newport nazywa „pracą
głęboką”[15]. Cieszę się, że w końcu to sobie uświadomiłem.
Niemniej irytują mnie moje ograniczenia. Czasami mam cały
dzień wolny i gdybym umiał pracować bez przerwy cały dzień lub
choćby przez część dnia, ukończyłbym pisanie książki przed
terminem. Mój wydawca byłby zachwycony. Ale cóż, kiedy nie
umiem.
To jednak nie całkiem prawda; nie można powiedzieć, że
dosłownie nie umiem. Przypomina to raczej fizyczne
wyczerpanie. Gdy powiem komuś, że jestem zbyt zmęczony, by
zrobić krok, a ta osoba obieca mi solennie milion dolarów za
przejście jednej mili (lub wyceluje we mnie pistolet i oświadczy,
że mnie zastrzeli, gdy odmówię), to przejdę jeszcze tę milę.
Bliższe prawdy byłoby powiedzenie, że dalsza praca byłaby za
trudna – oznaczałaby zbyt wiele wysiłku i nieprzyjemności.
*
Mówiliśmy o tym, że wysiłek jest trudny i nieprzyjemny. Ale
przedmiotem tej książki są pociągające aspekty cierpienia
i teraz, uzbrojeni w nową wiedzę, możemy zająć się
„paradoksem wysiłku”, jak to zjawisko nazwali Michael Inzlicht
i jego współpracownicy[21].
Punktem wyjścia jest omawiane już przez nas ustalenie: dane
empiryczne dowodzą działania prawa najmniejszego wysiłku,
zgodnie z którym ludzie i zwierzęta nie lubią pracować,
podejmować zbędnego wysiłku ani okazywać siły woli. Ale
autorzy ci zauważają, że niekiedy prawdą jest coś przeciwnego.
Czasami wolimy robić coś niż nic, nawet jeśli to zajęcie wiąże się
z wysiłkiem, nie przynosząc namacalnych korzyści. Źródłem
przyjemności może być sam wysiłek.
Nie od dzisiaj wiadomo, że wysiłek bywa cudowną przyprawą,
która sprawia, że dania lepiej smakują. Jedno z klasycznych
odkryć psychologii głosi, że im więcej wysiłku w coś wkładamy,
tym bardziej to potem cenimy. Jest to uzasadnienie rady, której
udzielił Benjamin Franklin wszystkim pragnącym zamienić
rywala w przyjaciela: poproś, by ci wyświadczył jakąś przysługę;
gdy coś dla ciebie zrobi, będzie musiał cię polubić.
Lub przypomnijmy sobie, jak to Tomek Sawyer z powieści
Marka Twaina bielił ciotce płot[22]. Kiedy przyszli koledzy Tomka,
ten udawał, że machanie pędzlem sprawia mu niewysłowioną
przyjemność i niebawem koledzy byli gotowi płacić za przywilej
zastąpienia go w tej pracy – i nawet mieli z tego pewną
przyjemność. Twain pisze, że Tomek Sawyer „sam o tym nie
wiedząc, odkrył wielkie prawo ludzkich działań, a mianowicie: –
jeśli chcemy obudzić w dorosłym lub dziecku pragnienie jakiejś
rzeczy, musimy ją przedstawić jako bardzo trudną do
[13*]
osiągnięcia” .
Wysiłek sprawia, że owoce naszej pracy wydają się słodsze.
Gdy w latach pięćdziesiątych pojawiły się w sprzedaży ciasta
błyskawiczne w proszku, gospodynie domowe początkowo je
odrzuciły, ponieważ wydawały się zbyt łatwe w przygotowaniu;
producenci zmodyfikowali przepis tak, by trzeba było samemu
dodać jaja, i wtedy wynalazek się przyjął[23]. Kiedy piszę tę
książkę, zdobył popularność pewien sposób dostarczania
posiłków: w przywożonej przez kuriera paczce znajduje się
zestaw niewielu składników z prostą instrukcją, a odbiorca sam
sobie przygotowuje obiad. Być może to zdrowsze i mniej
kosztowne niż zamawianie gotowych dań, sądzę jednak, że
skoro wielu klientów to osoby wystarczająco zamożne, by mogły
zamówić gotowe jedzenie, chodzi naprawdę o satysfakcję
z samodzielnego gotowania posiłku. Na tej samej zasadzie, jako
mieszkaniec stanu Connecticut, miałem liczne okazje zrywać dla
siebie jabłka, brzoskwinie i inne owoce i mogę świadczyć, że
samodzielnie zrywane owoce smakują lepiej – nie tylko dlatego,
że są świeże.
Wszystko to nadal są pojedyncze przypadki, lecz Mike Norton,
Daniel Mochon i Dan Ariely wykonali serię badań, w których
uczestników proszono o zrobienie praktycznych rzeczy –
złożenie origami, zbudowanie zamku z klocków LEGO i tak dalej.
Okazało się, że ludzie gotowi są płacić więcej (do pięciu razy
więcej) za to, co zrobili sami, niż za rzeczy zrobione przez kogo
innego. Reguła ta obowiązuje nawet wtedy, gdy jest tylko jeden
sposób wykonania zadania, a zatem nie ma miejsca na
twórczość czy wkład osobisty, a także wtedy, gdy praca jest
nieprzyjemna. Badacze nazwali to zjawisko „efektem Ikei”[24].
Popularne wyjaśnienie związku między wysiłkiem i wartością
opiera się na założeniu, że umysły ludzi są „maszynami do
nadawania sensu” – staramy się znajdować racje dla naszych
działań[25]. Skoro zgodziłem się biec przez dziedziniec
uniwersytecki do siedziby bractwa studenckiego na golasa,
bractwo to musi być nie lada jakie. Skoro chciało mi się złożyć te
głupie origami, to ani chybi muszą być wyjątkowe.
Niemniej teoria nadawania sensu – znana również pod nazwą
teorii dysonansu poznawczego – nie może być zupełnie
poprawna. Wątpliwości może budzić to, że zgodnie z nią tylko
własny wysiłek ma dodawać smaku działaniom. Ale przecież to
samo zjawisko dotyczy cudzego wysiłku. W pewnych badaniach
pokazywano uczestnikom wiersz, obraz i elementy zbroi,
wyjaśniając, że ich zrobienie zajęło różne okresy czasu. Zgodnie
z przewidywaniami przedmioty te oceniano jako ładniejsze
i lepsze. Wynik ten stoi w sprzeczności z teorią nadawania
sensu.
Zwierzęta przejawiają podobne zachowania. Na przykład
szczury dłużej naciskają dźwignię, by otrzymać pokarm,
w którego zdobycie włożyły więcej wysiłku, niż by otrzymać
pokarm łatwo dostępny, co dowodzi, że cenią wyżej pokarm
trudniejszy do zdobycia[26]. Podobne wyniki otrzymano
w badaniach innych zwierząt, w tym – zupełnie niedawno –
mrówek![27] Chętnie wierzę w nadzwyczajną inteligencję
mrówek, nie jestem jednak przekonany, że przechodzą jakiś
skomplikowany proces psychologiczny, pozwalający im na
poprawienie sobie samopoczucia odnośnie do przeszłych
wyborów.
Na kanwie badań nad zwierzętami Inzlicht i jego
współpracownicy przypuszczają, że wysiłek staje się przyjemny
dzięki prostemu kojarzeniu. Powiedzmy, że zawsze gdy nasz
pies zrobi coś, co chcemy nagrodzić, wyjmujemy smakołyk
i podajemy mu, wcześniej mówiąc: „Dobry pies!”. Zanim nie
zaczniemy powtarzać tego procesu, pies będzie po prostu zjadał
przysmak – przyjemność jeszcze nie została wyuczona –
i „Dobry pies!” nie będzie wówczas znaczyć nic. Jak wie jednak
każdy trener psów lub student wstępu do psychologii, zdanie to
zaczyna być kojarzone ze smakołykiem i wkrótce pies będzie
drżał z rozkoszy na samo brzmienie tych słów.
Rozważmy teraz nasze własne życie. Świat tak już jest
urządzony, że doświadczenia dające zadowolenie często
wymagają wysiłku. Na mocy takiej samej logiki kojarzenia, jaką
widzieliśmy w działaniu u psa, wysiłek (który z początku może
być negatywnie oceniany) zostaje połączony z nagrodą,
a następnie sam w sobie dostarcza zadowolenia. Jeśli cierpimy
w imię czegoś, co daje rozkosz, wkrótce samo cierpienie zacznie
nam sprawiać radość.
Ale przynajmniej u ludzi na tym sprawa się nie kończy. Jeremy
Bentham zwracał uwagę na przyjemność, jaką daje opanowanie
pewnych umiejętności, i na podstawie obserwacji małych dzieci
wydaje się, że od tego zaczyna każdy z nas. Pewne rodzaje
wysiłku sprawiają przyjemność same w sobie. Posunąłbym się
do spekulacji – choć przyznaję, nie mam empirycznych
dowodów – że niektóre rodzaje wysiłku nas pobudzają z natury;
tak już jesteśmy skonstruowani, że właściwe natężenie wysiłku,
niezależnie nawet od wyniku, sprawia nam głęboką satysfakcję.
*
Przyjrzyjmy się dokładniej wysiłkom, jakie dają ludziom
przyjemność. Zacznijmy od przykładu prozaicznego. Osobiście
przepadam za krzyżówkami z „New York Times’a”. Jest to
rozrywka sama w sobie przyjemna. Nikt mi nie płaci za ich
rozwiązywanie, a i nie jestem w tym na tyle dobry, bym komuś
imponował. Niemniej dostarcza mi to wiele radości.
Ukończenie krzyżówki sprawia przyjemność, ale nie to jest
decydujące. Umiem bez trudu rozwiązać krzyżówkę
poniedziałkową, ale tej nie tykam – jest zbyt łatwa. Przyjemność
sprawiają mi krzyżówki z następnych dni, gdy zwiększa się
stopniowo poziom trudności, często przekraczając moje
możliwości. Końcowy sukces nie sprawia takiej satysfakcji i nie
jest tak konieczny, jak wielu sądzi. Pamiętajmy, że Rocky
ostatecznie przegrał.
Istotą przyjemności jest w tym przypadku wysiłek. Pomyślmy
o robieniu kul z papieru i celowaniu nimi do kosza na śmieci. Lub
o jedzeniu we dwójkę czekoladowych cukierków w taki sposób,
że jedna osoba rzuca cukierek, a druga próbuje go złapać
w locie ustami. Takie działania nie mają wartości same w sobie;
wymyślamy je po to, by prozaiczne czynności – jak wyrzucanie
śmieci i zjadanie słodyczy – stały się pociągająco trudne.
Dlaczego pewne działania są wyjątkami od prawa
najmniejszego wysiłku? Mówiliśmy poprzednio o wyjaśnieniu
wysiłku w kategoriach kosztu alternatywnego; zaczynamy
odczuwać znudzenie i zmęczenie, gdy coś lepszego pojawia się
do zrobienia; dlatego wysiłek na ogół jest czymś, czego unikamy.
Możemy zatem następująco przeformułować powyższe pytanie:
co sprawia, że pewne rodzaje wysiłku stają się lepsze od innych
możliwych działań? Czym się różni przenoszenie mebli od
rozwiązywania krzyżówek?
Odpowiedź mogłaby być taka, że wysiłek zaczyna być
przyjemny, gdy postrzegany jest jako zabawa lub gra („Tego, co
robię, nie uważam za pracę”, mówią często w wywiadach osoby,
które osiągnęły w jakiejś dziedzinie sukces). Istnieje cały ruch
„grywalizacji”, w którym przedstawia się czynności, które nie są
grami, jako gry.
Ale to nam nie daje odpowiedzi; po prostu przeformułowaliśmy
pytanie. Zamiast pytać, jakie rodzaje wysiłku sprawiają
przyjemność, pytamy, jakie rodzaje wysiłku dają się zaliczyć do
gier. Niemniej przeformułowanie takie jest użyteczne, ponieważ
wiele myślano nad określeniem, co składa się na dobrą grę[28].
Często wymieniane są następujące cechy gier:
1. Osiągalny główny cel. Być może przyjemność sprawia
wykonywanie czynności, jak to nazywają filozofowie,
atelicznych, to jest takich, których nigdy nie można zakończyć,
ponieważ nie mają kresu („telos” oznacza koniec, cel;
„ateliczny” – to niemający końca, celu)[29]. Pomyślmy
o spacerowaniu bez celu czy po prostu o spędzaniu czasu
wśród przyjaciół. Ogólnie biorąc, trudno jednak długo
podtrzymywać wysiłek przy wykonywaniu atelicznych zadań,
szczególnie gdy są one trudne lub nieprzyjemne. Syzyf
z mitologii greckiej wtaczał na szczyt góry głaz, ale ten
zawsze pod koniec wymykał mu się z rąk i staczał, więc Syzyf
wtaczał go od początku – tak w nieskończoność. Łatwo
zrozumieć, dlaczego taki los jest nie do pozazdroszczenia –
w działaniu tym nie ma celu; Syzyf nigdy nie ukończy swojej
pracy.
Posiadanie celu wydaje się warunkiem koniecznym, nie jest
jednak warunkiem wystarczającym. Wiele trudnych prac i zadań,
których nie podejmujemy dla zabawy, jak sprzątanie łazienki, ma
namacalny cel. Ale istnienie celu zwiększa przyjemność.
Sprzątanie łazienki przez trzydzieści minut bywa nieprzyjemne,
ale czy nie byłoby jeszcze bardziej nieprzyjemne, gdyby to była
„syzyfowa” łazienka, która zawsze pozostawałaby brudna,
choćbyśmy nie wiadomo jak długo ją czyścili?
2. Cele pośrednie, probierze postępu. Przyjemność
rozwiązywania krzyżówek polega po części na poczuciu, że
zmierzamy krok po kroku do pełnego rozwiązania, osiągając
kolejne małe cele – w grywalizacji w znacznej mierze chodzi
o coś takiego. Używa się punktów, monet, odznak czy pasków
postępu do pokazywania, ile nam zostało do końca; w ten
sposób podaje się wzmocnienie w małych dawkach. Gdy idę
biegać, zabieram zegarek z GPS-em, który bieganie zamienia
w rodzaj gry. Mogę porównywać tempo i osiągi z poprzednimi
dniami, kontrolując postępy, i co więcej – mogę sobie
wytyczać pośrednie cele danego biegu: przez minutę
podkręcam tempo do poziomu X, a potem nagradzam się
obniżeniem tempa do poziomu Y przez następną minutę;
dzięki temu czas biegnie szybciej, a doświadczenie staje się
przyjemniejsze.
To już zaczyna wyglądać na przyjemną czynność, lecz trochę
jeszcze brakuje. Przenoszenie mebli ma w sobie mnóstwo
pośrednich celów – setka rzeczy, które trzeba przenieść do
ciężarówki, to setka takich pośrednich celów – ale wciąż jeszcze
nie sprawia przyjemności.
*
Według Csikszentmihalyiego istotnym źródłem przepływu bywa
praca zawodowa. O ile jednak mogło być tak w czasach, gdy
pisał swoją książkę – z górą trzydzieści lat temu – dzisiaj być
może jest już inaczej. W sondażu przeprowadzonym przez
Instytut Gallupa 200 tysięcy osób ze 142 krajów zapytano o ich
pracę[32]. Miały zakwalifikować się do jednej z trzech kategorii:
1. Zaangażowany pracownik: „Zaangażowani pracownicy są
oddani pracy i czują silny związek z firmą. Wykazują
inicjatywę i wnoszą wkład w rozwój firmy”.
*
Gdyby inteligentni kosmici obserwowali nasz gatunek, wiele by
rozumieli z tego, co robimy. Stosunki płciowe, jedzenie, picie,
odpoczynek, opieka nad dziećmi, nawiązywanie przyjaźni –
wszystko to są rzeczy, których można się spodziewać po
stworzeniu powstałym przez dobór naturalny. Ale nie wiedzieliby,
co począć z licznymi zachowaniami, o których mówimy w tej
książce, jak BDSM, horrory bądź maratony. Zapewne zapytaliby:
co popycha ludzi do tak niebezpiecznych, trudnych i widocznie
niczemu niesłużących zachowań jak wspinaczka na Mount
Everest?
Zresztą sami ludzie tego nie wiedzą. Klasyczne dictum
George’a Mallory’ego głosi, że wchodzi się na Mount Everest,
„dlatego, że on jest”. Ta uwaga nas bawi, dlatego że jest
chybiona. Ostatecznie wiele innych rzeczy także „jest”. Zdanie to
znajduje się na początku tytułu świetnego artykułu napisanego
przed dwudziestu laty przez ekonomistę
[1]
George’a Loewensteina . Tytuł ten brzmi: Dlatego, że on jest:
wspinaczka wysokogórska a... ekonomiczna teorii użyteczności.
„Użyteczność” jest terminem technicznym oznaczającym
zadowolenie przynoszone przez towar lub usługę. Loewenstein
zauważa, że jeszcze w XVIII wieku, czyli w epoce Jeremy’ego
Benthama, badacze interesowali się tym, co przynosi ludziom
zadowolenie. Im większe postępy czyniła jednak ekonomia, tym
bardziej malało zainteresowanie tym psychologicznym
zagadnieniem, tak że obecnie twierdzenia o znaczeniu
użyteczności w zachowaniach ekonomicznych ludzi zawierają –
by posłużyć się słowami samego Loewensteina – „niewiele
więcej psychologicznej mądrości, niż tkwi w spostrzeżeniu, że
ludzie mają skłonność do wybierania tego, co lubią”[2]. Celem
tego artykułu było obudzenie na nowo wśród ekonomistów
zainteresowania użytecznością, a wspinaczka wysokogórska
była dogodnym przykładem.
Co o użyteczności wspinaczki wysokogórskiej miałby do
powiedzenia Bentham, gdyby żył dzisiaj? Choć często
przedstawiany jest jako wulgarny hedonista, w istocie jego
poglądy były bardzo zniuansowane[3]. Rozprawiał
o przyjemności zmysłowej, lecz zastrzegał, że jest to tylko jeden
spośród wielu aspektów użyteczności – ponadto rozważał
bardziej abstrakcyjne formy zadowolenia, w tym rozkosze, jakich
przyczyniają: mistrzostwo, osiągnięcia, dobre imię, potęga,
pobożność, dobroczynność, a także złośliwość.
Użyteczność wspinaczki wysokogórskiej bynajmniej nie jest
oczywista. Loewenstein przytacza różne wypowiedzi
o wyprawach (do których także zalicza ekspedycje polarne)
i w podsumowaniu stwierdza, że to „jedno pasmo nieznośnych
cierpień”[4]. Dzienniki i pamiętniki uczestników wypraw pełne są
opowieści o „nieustępliwym zimnie (często powodującym
odmrożenia, utratę kończyn, a nawet śmierć), wyczerpaniu,
ślepocie śnieżnej, chorobie wysokościowej, bezsenności,
trudnych warunkach bytowania, głodzie, lęku”. Stałym
towarzyszem jest głód. A wreszcie i nuda: „Podczas wejścia
najwięcej czasu zajmują ogłupiające, jednostajne czynności – na
przykład wielogodzinne czekanie na dobrą pogodę w zatęchłym
namiociku, do którego musi się zmieścić kilku wspinaczy”. Są
trwoga i niepokój, co zrozumiałe wobec tego, jak wiele wypraw
kończy się śmiercią lub okaleczeniem.
Pisząc swój artykuł, Loewenstein opierał się na relacjach
wspinaczy, ale istnieje również wiele znakomitych dokumentów
i filmów fabularnych opowiadających o wyprawach – jak Śmierć
na Evereście, Everest, Północna ściana, Czekając na Joe –
które potwierdzają jego zdanie. Nawet gdybyśmy przestali
oglądać, gdy wszystko zaczyna iść źle i ludzie umierają lub tracą
palce i nosy, czujemy, że nikt nie przebywa tam „dla zabawy”
w normalnym znaczeniu tego słowa. Wspinaczka wysokogórska
jest ponurą namiętnością.
A co z przyjemnościami międzyludzkiej więzi, poczucia
wspólnoty, przyjaźni i miłości? Rzeczywiście, niektóre trudne
przedsięwzięcia rodzą w uczestnikach żywą solidarność,
dostarczając poczucia więzi, którego nie można być może
zdobyć inaczej jak w zmaganiu i cierpieniu. Cokolwiek mówimy
o potwornościach wojny, więzi międzyludzkie, jakie powstają
podczas walki, są częstym pozytywnym wątkiem – braterstwo
broni i temu podobne. Wydaje się jednak, że więzi takie nie
przejawiają się we wspinaczce wyczynowej. Być może z tego
powodu, że utrudnione oddychanie przeszkadza w mówieniu,
lub z powodu stałego obciążenia fizycznego, opisując swe
doświadczenia, wspinacze mówią wiele o samotności
i wyobcowaniu. Słyszy się opowieści o długich dniach
spędzonych w głuchym milczeniu, o niedających się załagodzić
sporach, o nagłych rozstaniach.
Jeśli staramy się uchwycić użyteczność wspinaczki
wysokogórskiej, bardziej obiecującym kandydatem może się
okazać to, co Bentham nazwał przyjemnością dobrego imienia.
Przed laty kibicowałem mojemu synowi, gdy brał udział
w zawodach wspinaczki skałkowej w Connecticut. W pewnym
momencie wokół młodej kobiety, która właśnie weszła na salę,
uformował się tłum. Okazało się, że niedawno zdobyła Mount
Everest i każdy chciał usłyszeć jej relację. Wyobrażam sobie, co
by się działo, gdyby należała do pierwszych zdobywców tego
szczytu. Jedną z korzyści pewnych zajęć jest podziw i szacunek
okazywane przez otoczenie. Oczywiście zależy to od stopnia
trudności, niebezpieczeństwa i wymaganych umiejętności.
Gdyby wejście na Mount Everest było łatwe i przyjemne, nie
robiłoby wrażenia.
Ludzie niechętnie przyznają się do tego, że prestiż jest ich
motywacją. Loewenstein zauważa, że gdy himalaiści mówią
o swoich planach zdobycia kolejnego szczytu, rzadko
wspominają o pragnieniu sławy. Podobnie wyprawy do Arktyki
często przedstawiane są jako przede wszystkim przedsięwzięcia
naukowe lub humanitarne, ale Loewenstein widzi w tym
cynicznie (moim zdaniem słusznie) próbę przykrycia innych,
mniej altruistycznych celów.
Nie są wolni od czegoś podobnego naukowcy. Każdy, kto
zdobywa jakąś ważniejszą nagrodę w swojej dyscyplinie, mówi,
jaki czuje się szczęśliwy, że będzie mógł prowadzić dalej
badania i wspomagać wysiłki swoich wybitnych
współpracowników i studentów. Niemniej motywacje rzadko są
czyste. W razie wątpliwości warto sobie uświadomić, że
podobnie jak w himalaizmie, w nauce toczą się zażarte spory
o pierwszeństwo – o to, kto zrobił to czy tamto przed innymi.
*
Inną motywacją do przedsięwzięć takich jak chodzenie po
górach jest pragnienie poznania granic swoich możliwości[5].
Loewenstein twierdzi, że tak jak w przypadku prestiżu, ta
motywacja wyjaśnia, dlaczego himalaiści dobrowolnie
wystawiają się na takie cierpienia: „Wspinaczka wysokogórska
pokazuje charakter ludzki, ponieważ nie jest łatwa. Ważnym
elementem celu wypraw jest sprawdzenie siebie, a ból
i niewygoda stwarzają okazję dla takiego sprawdzenia”.
Ludzie istotnie pragną poznać siebie. Wie o tym każdy, kto
choć raz w życiu rozwiązywał test na inteligencję, starał się
dowiedzieć, którym z szesnastu typów osobowości jest w teście
Myers-Briggs, lub sprawdzał, do którego z superbohaterów
pasuje. Pewna pisarka, którą szanuję i podziwiam, oznajmiła na
Twitterze, że wzięła udział w internetowej quizie mającym
określić prawdziwy wiek uczestników na podstawie ich
ulubionych składników kanapki Subwaya.
„Poznaj samego siebie” to mądra maksyma. Jeśli jesteśmy,
powiedzmy, tchórzami, dobrze o tym wiedzieć, aby unikać
wyzwań, w których odwaga jest na wagę złota. Jeśli niewyspanie
lub głód powodują, że jesteśmy drażliwi, wiedzę tę możemy
z korzyścią zastosować. Wielu rzeczy o sobie nie dowiedziemy
się jednak, siedząc na kanapie. Życie codzienne dostarcza
niewiele sposobności do sprawdzenia zdolności do odwagi
w obliczu śmiertelnego zagrożenia lub umiejętności znoszenia
skrajnych wyzwań fizycznych. Jeśli chcemy się tego o sobie
dowiedzieć – pragniemy się sprawdzić – przedsięwzięcia takie
jak wspinanie się w wysokich górach wydają się dobrym
rozwiązaniem.
Nie zawsze jest to jednak proste. Gdy chcemy się dowiedzieć,
czy jesteśmy silni, możemy podnosić ciężary. Lecz przypuśćmy,
że chcemy się dowiedzieć, czy jesteśmy altruistami. Czy
powinniśmy się zgłosić na wolontariusza w ośrodku dla
bezdomnych, by sprawdzić, jak długo tam wytrzymamy? Nie za
bardzo – gdybyśmy zrobili to w celu oszacowania swojej dobroci,
praca w schronisku będzie odzwierciedlać naszą potrzebę
poznania siebie, a nie troskę o innych. Paradoks ten
w interesujący został sposób wykorzystany w serialu Dobre
miejsce, którego bohaterowie muszą spełniać dobre uczynki,
aby nie trafić do piekła, ale jednocześnie mają świadomość, że
dobre uczynki ich zbawią, co sprawia, że motywacja nie jest
czysta, a zatem nie ma mowy o uczynkach prawdziwie dobrych.
Zagadnienie dochodzi do głosu nie tylko w dobrych
uczynkach. Wszczynanie awantur z pierwszym silnym gościem,
który się nawinie, może wydawać się dobrym sposobem na
przekonanie, czy jesteśmy twardzielami, ale jeżeli taki jest nasz
cel, to oznacza, że wcale nie jesteśmy twardzielami, a jedynie
ludźmi beznadziejnie niepewnymi siebie. Podobnie wyprawa
w wysokie góry w celu sprawdzenia siebie może być wyrazem
wewnętrznego wątpienia, a nie odwagi i głodu przygody[6].
Ponadto wyprawa na Mount Everest jest kosztowna, zabiera
cenny czas, wiąże się z ryzykiem i trudami. Czy naprawdę tyle
gotowi jesteśmy zainwestować w możliwość dowiedzenia się
o sobie czegoś, co ma nikłe przełożenie na życie?
Istnieje wyjaśnienie pokrewne, które ma związek
z pragnieniem otrzymania potwierdzenia, wywarcia wrażenia na
sobie samym. Możemy to nazywać autosygnalizacją. Lecz
również w tym przypadku wydaje się, że wielki nakład pracy
przynosi skromną korzyść. Zresztą cały pomysł wydaje się
sprzeczny wewnętrznie. Przypuśćmy, że mamy pewność
powodzenia w górach. Wspaniale – a więc nie trzeba wchodzić
na szczyt dla autosygnalizacji, skoro już wiemy. Na odwrót:
przypuśćmy, że takiej pewności nie mamy – tym razem jest to
kiepska autosygnalizacja, skoro mamy się wdawać
w przedsięwzięcie, które być może pogorszy, a nie poprawi
nasze zdanie o samych sobie.
Wreszcie wyobraźmy sobie, że ktoś już prawie był na
szczycie, lecz na ostatnim etapie musiał zawrócić. Czy ta osoba
będzie w pełni zadowolona, skoro włożony wysiłek
wystarczająco dowiódł jej odwagi, hart ducha i innych
przymiotów? Zapewne nie; będzie raczej zawiedziona.
Osiągniecie celu ma więc znacznie zasadnicze.
*
Pragnienie osiągnięcia celu, pełnego zwycięstwa, odhaczenia
szczytu stanowi kolejne wyjaśnienie, które omawia Loewenstein.
Himalaiści opowiadają, że pragnienie dokończenia wejścia może
się stać obezwładniające. Na początku, ze względów
bezpieczeństwa, zwykle ustalają porę rozpoczęcia schodzenia,
niezależnie od tego, jak wysoko by doszli. Jest to sposób
zablokowania decyzji, lecz okazuje się, że w miarę jak szczyt się
przybliża i wydaje się być na wyciągnięcie ręki– po takim wysiłku
i tylu cierpieniach – wielu wspinaczy nie umie trzymać się
pierwotnego harmonogramu. Loewenstein zauważa, że odmowa
zawrócenia z drogi była przyczyną wielu śmierci, w tym głośnych
siedmiu na Mount Evereście w 1996 roku.
Koncentracja na celach nie zaprzecza doniosłości prestiżu
i sygnalizacji. Duma z dokonań i przepływ, o których mówiliśmy
w poprzednim rozdziale, odgrywają ważną rolę. Zasadnicze
jednak ustalenie, do którego doszliśmy, jest takie: ludzie
wchodzą na Mount Everest, by urzeczywistnić wytyczony przez
siebie cel.
Ale gdybyśmy na tym poprzestali, nie wyszlibyśmy daleko
poza odpowiedź „dlatego, że on jest”. Dlaczego ten cel jest
dobry? Można powiedzieć: „ponieważ jest sensowny”, ale to
byłoby uchyleniem się od odpowiedzi. Co powoduje, że pewien
cel uznajemy za sensowny? Dlaczego wspinaczka na Mount
Everest jest sensowna, ale, powiedzmy, wchodzenie po
schodach do mojego gabinetu już nie? (Nie chodzi tylko
o poziom trudności – wchodzenie i schodzenie tysiąc razy po
schodach byłoby trudne, lecz wydaje się czymś bardziej
absurdalnym niż sensownym). Co to w ogóle jest sens?
*
Aby zbliżyć się do odpowiedzi, pomyślmy o innych zajęciach,
którym przypisuje się sensowność. Jeśli ktoś nie chce się
wspinać na Mount Everest, być może woli iść na wojnę. Wielu
ludzi – szczególnie młodych mężczyzn – nie wzdragałoby się.
Oczywiście, istnieją negatywne aspekty takiej decyzji –
poświęcenie, rozstanie z najbliższymi, możliwość okaleczenia
lub śmierci. Wojna jednak ma niewątpliwy urok.
Mamy różne skojarzenia związane z wojną. Kiedyś
odwiedziłem pewien uniwersytet dla wygłoszenia wykładu i na
lotnisku odebrała mnie pewna profesor z wydziału filozoficznego.
W rozmowie poruszyliśmy temat moralności wojny. Kobieta ta
miała syna i tłumaczyła, jaka byłaby oburzona, gdyby dostał
powołanie do wojska i musiał brać udział w zabijaniu. Ja
mówiłem o moich synach i zrobiłem (jak mi się zdawało) banalną
uwagę, że cokolwiek sądzimy o wojnie, nie wyobrażam sobie nic
gorszego niż śmierć moich synów. Na to profesor odpowiedziała,
że nie wie sama, co dla niej byłoby gorsze: to, że jej syn kogoś
zabije, czy że sam zostanie zabity.
Uwaga ta mną wstrząsnęła. Dla mnie to, że mój syn miałby
zginąć, byłoby czymś najgorszym na świecie, podczas gdy nie
wiem nawet, jak bym zareagował na to, że mój syn kogoś zabił.
Zależałoby to od sytuacji, w której to się stało, czy czyn ten
wynikał z odwagi, lekkomyślności czy może okrucieństwa; być
może przyczynił się do likwidacji grupy terrorystycznej lub,
przeciwnie, wykonał rozkaz uśmiercenia dzieci. Tak naprawdę –
i to powiedziałem owej matce – trudno mi sobie wyobrazić
scenariusz, w którym to, że mój syn był przyczyną czyjejś
śmierci, byłoby gorsze od śmierci jego samego. Pani filozof
powiedziała, że głęboko się nie zgadza. Obawiała się, że zabicie
innej osoby mogłoby jakoś strasznie zmienić jej syna. Dla niej
byłoby to coś gorszego niż jego śmierć.
Sądzę, że słusznie zwróciła uwagę na przeobrażającą moc
takiego doświadczenia[7]. Dla wielu ludzi jednak ta moc stanowi
o atrakcyjności wojny. Przeczytajmy kontrowersyjny tweet
znanej pisarki i aktywnej użytkowniczki mediów
społecznościowych, Joyce Carol Oates.
*
Być może jednak powyższe dwa przykłady nie przekonują
czytelnika. Być może nie ma ochoty wspinać się na szczyty ani
walczyć na wojnie. Rozważny więc przykład wychowywania
dzieci.
Niewiele wyborów w życiu jest równie doniosłych,
a psychologowie razem z przedstawicielami innych nauk
społecznych starają się zrozumieć, czy jest to dobry wybór.
Przeprowadzone badania wskazują, że z hedonistycznego
punktu widzenia tak nie jest – wychowywanie dziecka to błąd.
Zgodnie z wynikami badań codzienne doświadczenie
rodzicielskie nie daje okazji do wielu przyjemności, szczególnie
gdy dzieci są jeszcze małe. Daniel Kahneman i jego
współpracownicy prosili około dziewięciuset pracujących kobiet
o raportowanie na koniec każdego dnia, co dokładnie w ten
dzień robiły i co czuły po zrobieniu każdej z tych rzeczy[14].
Okazuje się, że zajmowanie się dziećmi sprawiało im we
wspomnieniu mniej przyjemności niż zajęcia takie jak oglądanie
telewizji, chodzenie po sklepach czy gotowanie. Z innych
badań[15] wynika, że gdy rodzi się dziecko, rodzice doświadczają
długo się utrzymującego obniżenia poczucia szczęścia
i zmniejszenia zadowolenia z pożycia małżeńskiego,
powracającego ponownie dopiero po opuszczeniu przez dzieci
domu rodzinnego[16]. Jak mówi Dan Gilbert: „Syndrom
opuszczonego gniazda ma jeden tylko objaw i jest nim trochę
więcej uśmiechu”[17].
Nic dziwnego, skoro wychowywanie dzieci, zwłaszcza małych,
wiąże się z kłopotami finansowymi, niedostatkiem snu i stresem.
Matki skarżą się ponadto na fizyczne wymagania ciąży
i karmienia. Pogodny i pełen miłości związek dzieci mogą
przekształcić w grę o sumie zerowej o to, kto będzie miał prawo
do snu, wypoczynku lub pracy. Jennifer Senior zauważa, że
dzieci są najczęstszym powodem nieporozumień w parach –
„częstszym niż pieniądze, praca, teściowie, przyzwyczajenia,
komunikacja, spędzanie wolnego czasu, przyjaciele czy
współżycie płciowe”[18]. Kto tego nie rozumie, może spędzić
dzień z obrażonym dwulatkiem (lub naburmuszonym
piętnastolatkiem) i się przekonać.
Jak bywa często w psychologii, wstępne badania dają
przejrzysty i jednoznaczny obraz – na przykład: „Wychowywanie
dzieci odbiera poczucie szczęścia” – lecz potem pojawiają się
inne badania, mówiące, że sprawa jest bardziej złożona. Przede
wszystkim negatywny wpływ na poczucie szczęścia jest większy
u jednych osób niż u innych[19]. Niektóre badania dowodzą, że
w rzeczywistości starsi ojcowie doświadczają nawet przyrostu
poczucia szczęścia, podczas gdy największy spadek poczucia
szczęścia dotyczy rodziców młodych i rodziców samotnie
wychowujących, niezależnie od płci. Ponadto większość danych
pochodzi ze Stanów Zjednoczonych. Niedawny artykuł naukowy
przytacza dane odnoszące się do poczucia szczęścia rodziców
i osób bezdzietnych w dwudziestu dwóch krajach. Okazuje się,
że to, czy wychowywanie dzieci daje nam poczucie szczęścia,
czy przeciwnie, zależy od wsparcia przeznaczonego dla
rodziców, na przykład płatnego urlopu rodzicielskiego[20]. I tak
w Norwegii i na Węgrzech rodzice są szczęśliwsi niż pary
bezdzietne, podczas gdy w Australii i Wielkiej Brytanii jest
przeciwnie. W którym kraju notuje się największy spadek
poczucia szczęścia po narodzinach dzieci? W Stanach
Zjednoczonych.
Wychowywanie dzieci powoduje, że niektórzy są szczęśliwsi,
inni bardziej nieszczęśliwi, a jeszcze inni są gdzieś pośrodku –
między innymi zależy to od wieku rodziców, od tego, czy chodzi
o matkę czy ojca, i od miejsca zamieszkania. W tym wszystkim
kryje się jednak pewna głęboka zagadka. Istnieją osoby, które
miałyby szczęśliwsze życie i pożycie małżeńskie, gdyby nie
zostawały rodzicami. A mimo to one same opisują rodzicielstwo
jako fundamentalną wartość w swoim życiu, najlepsze, co mogło
im się przydarzyć. Dlaczego żal z powodu narodzin dzieci nie
jest powszechniejszy?
Być może przyczyną są zniekształcenia pamięci. Przy
ocenianiu minionych doświadczeń na ogół pamiętamy rzeczy
dobre, a zapominamy o 99 procentach udręki, którą są one
przetykane. Mamy wybiórczą pamięć[21]. Jennifer Senior tę myśl
wyraża następująco: „Nasza jaźń doświadczająca powiadamia
badaczy, że wolimy zmywać naczynia – czy też ucinać sobie
drzemkę, iść na zakupy, odpowiadać na maile – niż spędzać
czas z naszymi dziećmi... Ale nasza jaźń wspominająca
powiadamia badaczy, że nikt – i nic – nie daje nam tak wiele
radości jak nasze dzieci. Być może nie żyjemy tym szczęściem
na co dzień, ale myślimy o nim, przywołujemy w pamięci i ono
zabarwia naszą opowieść o życiu”.
Brzmi to przekonująco i nie mam zamiaru oponować.
Chciałbym jednak wspomnieć o dwóch innych możliwych
wyjaśnienia, dlaczego zwykle ludzie nie żałują bycia rodzicami,
a żadne z nich nie ma nic wspólnego z jakimś prostym
rozumieniem szczęścia.
Wyjaśnienie pierwsze dotyczy przywiązania. Większość
rodziców kocha swoje dzieci i uważałaby za coś strasznego,
gdyby miała sobie i innym powiedzieć, że świat byłby lepszy,
gdyby ktoś, kogo kochają, wcale nie istniał. Co więcej, nie jest
tak, że czują się przymuszeni do mówienia, jak cieszą się
z istnienia dzieci – naprawdę są szczęśliwi, że je mają. Dlatego
je kochają.
To może prowadzić do interesującej sytuacji, w której
pragniemy stanu mogącego nas uczynić mniej szczęśliwymi, niż
bylibyśmy w innym przypadku. W książce W połowie życia
Kieran Setiya dokładnie omawia ten temat[22]. Modyfikując nieco
przykład pochodzący od Dereka Parfita, prosi nas, abyśmy sobie
wyobrazili hipotetyczną sytuację: w pewnym znanym nam
okresie dochodzi do poczęcia naszego dziecka, lecz rodzi się
ono obciążone poważnym, ale nie śmiertelnym schorzeniem, na
przykład chronicznym bólem stawów; jeśli ten okres
przeczekamy, nasze dziecko, poczęte później, nie będzie
cierpiało na tę dolegliwość. Z jakiegoś powodu jednak
postanawiamy nie czekać. Dziecko dorasta, my je kochamy
i mimo że cierpi, jest zadowolone z tego, że się urodziło. Czy
powinniśmy żałować naszej decyzji?
Pytanie to nie jest łatwe. Oczywiście lepiej, by dziecko tej
przypadłości nie miało. Gdybyśmy jednak poczekali, na świat
przyszłoby inne dziecko i malucha (później nastolatka, a jeszcze
później osoby dorosłej), którego kochamy, by nie było. Owszem,
być może był to błąd, ale błąd, którego nie żałujemy.
Przywiązanie do konkretnej osoby może być ważniejsze niż
ogólna obniżona jakość życia, a zatem miłość, którą zwykle
obdarzamy nasze dzieci, powoduje, że nasz wybór ma wartość
niezależną od wszelkiego wpływu na nasze poczucie szczęścia.
Drugim, być może związanym z pierwszym czynnikiem jest to,
że rodzice i psychologowie często nie mówią tym samym
językiem. Gdy stwierdzam, że wychowanie synów jest najlepszą
rzeczą, jaką w życiu zrobiłem, nie chcę powiedzieć, że synowie
dostarczyli mi przyjemności w jakimś prostym znaczeniu ani że
korzystnie wpłynęli na moje małżeństwo. Mam na myśli coś
głębszego, co się wiąże z życiowym zadowoleniem, celem
i sensem.
Nie tylko ja tak sądzę. Na pytanie: „Jak często się
zastanawiasz nad celem i sensem życia?” lub: „Jak ważne
i sensowne z perspektywy całego życia jest to, co teraz robisz?”,
rodzice – zarówno matki, jak i ojcowie – odpowiadają częściej,
że ich życie ma więcej sensu niż osób bezdzietnych[23]. Badanie
Baumeistera i jego współpracowników o sensie i szczęściu[24],
które omawialiśmy szeroko wcześniej, pokazuje, że im więcej
czasu badani poświęcali opiece nad dziećmi, tym więcej sensu
przypisywali swojemu życiu – mimo że nie twierdzili, że życie ich
jest szczęśliwsze.
Podobnie więc jak wspinaczka wysokogórska i udział
w wojnie, wychowywanie dzieci w nieokreślony sposób wiąże się
z przyjemnością, lecz za to na pewno ma zdolność umacniania
poczucia celu i sensu. Pisarka Zadie Smith wyraża to lepiej niż ja
umiałbym to zrobić, opisując wychowywanie dziecka jako
„dziwną mieszaninę trwogi, bólu i rozkoszy”[25].
Jak każdy, kto poświęcił tym zagadnieniom poważny namysł,
Smith przestrzega przed groźnymi aspektami przywiązania: „Czy
nie jest wystarczająco złe to, że ukochana osoba, z którą
dzieliliśmy szczere radości, kiedyś będzie musiała odejść?
Dlaczego do tego koszmaru dodawać jeszcze dziecko, którego
strata oznaczałaby zupełne unicestwienie?”. Skoro jednak utrata
dziecka miałaby być zupełnym unicestwieniem, to posiadanie
zdrowego, szczęśliwego dziecka byłoby przeciwieństwem
unicestwienia, a zatem czymś wspaniałym.
*
Mając przykłady sensownych zajęć, możemy teraz spytać, co je
ze sobą łączy i jak te wspólne cechy mają się do cierpienia.
Zanim jednak do tego przejdziemy, musimy dokonać ważnego
rozróżnienia.
Albert Camus pisał w Micie Syzyfa, że istnieje tylko jeden
istotny problem filozoficzny, a mianowicie – czy powinniśmy
popełnić samobójstwo[26]. Jest to dla Camusa problem
filozoficzny, gdyż dotyczy tego, czy życie warte jest przeżycia,
a stąd przechodzimy już bezpośrednio do zagadnienia sensu
życia. W ten sposób sens życia staje się najbardziej palącym
z zagadnień.
Camus nie twierdzi jednak – lub przynajmniej nie powinien –
że ludzie nie mogą żyć, jeśli nie posiadają gotowej odpowiedzi
na pytanie o sens życia. Mam w rodzinie starsze osoby, które
żyły i żyją pełnią życia, lecz gdyby je zapytać o sens życia,
żachnęłyby się tylko i zaczęły przewracać oczami. Można
prowadzić wspaniałe życie i nigdy o tym nie myśleć.
Nie wszyscy co do tego ze mną się zgadzają. Zdaniem
niektórych filozofów sensowne życie koniecznie wymaga
zadawania pytania o sens życia. Casey Woodling pisze: „Ten
sens czy też znaczenie odkrywamy, gdy nasze życie oceniamy
i nad nim rozmyślamy; gdy odsuwamy się od codziennych
zdarzeń i patrzymy w inny sposób na nasze życie. Jeśli ktoś tego
nie robi, jego życie nie może mieć sensu lub znaczenia...
Odpowiada to temu, co Sokrates zawarł w słynnym powiedzeniu:
bezmyślnym życiem człowiekowi żyć nie warto. Pokuszę się
o trawestację: bezmyślne życie nie ma sensu”[27].
Osobiście nie mam nic przeciw introspekcji, ale wypowiedź
powyższa idzie za daleko. Wyobraźmy sobie dwie osoby, Jane
i Moirę. Jane angażuje się w trudne i doniosłe projekty. Ma dużą
rodzinę i licznych przyjaciół; dzięki jej wysiłkom świat staje się
lepszy. Lecz Jane nigdy nie rozmyśla o swoim życiu. Być może
brakuje jej na to czasu. Natomiast Moira żyje z majątku
pozostawionym przez rodziców; spędza dnie na piciu, paleniu
marihuany i surfowaniu w internecie, ale między jednym
a drugim filmem na YouTubie lub jednym a drugim hejterskim
tweetem długie godziny poświęca rozmyślaniom o życiu, jego
celu i wartości.
Zgodnie z Woodlingiem należałoby powiedzieć, że życie Jane,
pełne przedsięwzięć, które większość z nas uznałaby za ważne
i sensowne, zawiera mniej sensu niż życie Moiry. Moim zdaniem
to nie brzmi przekonująco. Sensowne życie musi, przynajmniej
w pewnym zakresie, mieć związek z tym, co robimy i jak
wpływamy na innych ludzi.
W przeciwieństwie do części uczonych nie uważam więc, że
powinniśmy się martwić o to, ile czasu ludzie spędzają na
rozmyślaniu o sensie życia. Emily Esfahani Smith przywołuje
wyniki badań amerykańskich studentów, według których w końcu
lat sześćdziesiątych 86 procent respondentów twierdziło, że
„wypracowanie filozofii życiowej” jest „istotne” lub „bardzo
istotne”, podczas gdy na początku XXI wieku ten odsetek spadł
do 40 procent[28]. Badaczka jest rozczarowana tymi danymi
i widzi w nich zły znak. Moje zdanie jest inne. Być może obecni
studenci mniej interesują się sensownym życiem i mniej im na
nim zależy. Ale dane te mogą także oznaczać, że współczesna
młodzież jest mniej pretensjonalna. Być może młodzi ludzie
wkładają więcej energii w życie, a mniej w zastanawianie się nad
nim. Mam wielu przyjaciół filozofów i wiem, że niektórzy z nich
rozmyślają nieustannie o głębokich zagadnieniach sensu i celu,
ale choć uwielbiam filozofów, muszę uczciwie powiedzieć, że nie
wydają się ludźmi lepszymi od znanych mi przedstawicieli innych
zawodów, i nie wiem, co miałoby znaczyć, że życie filozofów ma
więcej sensu niż życie reszty śmiertelników.
Ogólna zasada byłaby taka, że można mieć sensowne życie,
nie uświadamiając sobie, że do tego dążymy, ani nie
rozmyślając o sensie. By posłużyć się pewną analogią,
przypuśćmy, że piszę książkę, która ma być pochwałą ćwiczeń
fizycznych. Przyjemne może być spędzanie wolnego czasu
w internecie bądź zajadanie przekąsek, ale bieganie, jazda
rowerem czy podnoszenie ciężarów, choć trudne, prowadzi do
wielu długoterminowych korzyści, zarówno fizycznych, jak
i psychicznych (istotnie tak uważam). Ponadto w książce
przytaczałbym wyniki badań, wskazujące, że osoby uprawiające
ćwiczenia są na ogół zdrowsze. Ćwiczenia fizyczne wywierają
na nas zbawienny wpływ.
Nie wynika stąd jednak, że osoby uprawiające ćwiczenia
muszą mieć wyraźną teorię ćwiczeń fizycznych. Być może nie
wiedzą, że mają one zbawienny wpływ, być może nie myślą
o swoich ulubionych zajęciach jako o ćwiczeniach, a być może
po prostu wcale nad takimi rzeczami się nie zastanawiają. Na
pewno dotyczy to małych dzieci, które są zwykle ruchliwe
i wszędobylskie, ale nie zastanawiają się na znaczeniem swoich
działań.
Podobnie ma się rzecz z sensem. Niektórzy ludzie angażują
się w sensowne zajęcia i twierdzą, że to czyni ich życie lepszym.
Aby jednak tak się działo, ludzie nie muszą myśleć o sensie. Na
przykład himalaiści mogą wyznawać zupełnie błędne teorię
o tym, co im daje wspinaczka, tak samo jak osoba uprawiająca
ćwiczenia może mieć zupełnie chybioną teorię dotyczącą zalet
sporu.
*
Mamy wszyscy poczucie, że niektóre zajęcia mają sens, a inne
nie. Omawiając w książce wyniki badań psychologicznych,
widzieliśmy, że ludzie umieją oceniać działania i doświadczenia
na podstawie ich sensu i że wyczuwają, ile sensu ma ich własne
życie. Wielu zgodzi się, że pomoc ubogim dodaje sens naszemu
życiu, lecz, powiedzmy, nieprzerwane oglądanie seriali lub nałóg
palenia marihuany ani trochę. Możemy także mówić rozsądnie
o sensownych doświadczeniach – na przykład o wydaniu na
świat dziecka, którym przeciwstawiamy doświadczenia mniej
sensowne – jak odkrycie, że na dnie pudełka jest jeszcze jedno
ciastko, choć nam się wydawało, że już wszystkie ciastka
wyjedliśmy.
Zdolność dokonywania takich rozróżnień nasuwa nam pewną
strategię. Jako analogię rozważmy badania świadomości,
dziedzinę skomplikowaną, w której jednoznaczne ustalenia są
trudne. Naukowcy mogą szukać jakiegoś podejścia do
świadomości, pytając o różnicę między sytuacjami, kiedy
jesteśmy świadomi, jak na przykład czytelnik w tej chwili,
a sytuacjami, gdy nie jesteśmy świadomi, gdyż, powiedzmy,
znajdujemy się w stanie śpiączki. Lub między przeżyciami,
których jesteśmy świadomi, na przykład czytaniem tej książki,
a takimi, których nie jesteśmy świadomi, powiedzmy – czuciem
stóp w bucie lub na dywanie (teraz przeżycie to jest świadome,
lecz zapewne nie było takie przed dwiema sekundami).
Ta sama strategia ma szansę zadziałać, jeśli pragniemy
uchwycić codzienne intuicje odnoszące się do sensu. Możemy
pytać: co odróżnia działania lub doświadczenia bądź przeżycia
sensowne od tych pozbawionych sensu? Wielu ludzi tak
postępuje.
Emily Esfahani Smith opowiada[32] o tym, jak to w 1932 roku
historyk i filozof Will Durant wydał książkę pod tytułem O sensie
życia. Zgromadził w niej odpowiedzi otrzymane od rozmaitych
luminarzy tamtej epoki, od Mahatmy Gandhi, przez Mary
Woolley, do H.L. Menckena. Mniej więcej przed pięćdziesięciu
laty magazyn „Life” zrobił to samo, zwracając się do z górą setki
wpływowych postaci – takich jak Dalajlama, Rosa Parks, Dr.
Ruth, John Updike, Betty Friedan i Richard Nixon – z prośbą
o odpowiedź na to samo pytanie. Jak zaznaczyłem, powinniśmy
ostrożnie podchodzić do tak sformułowanego pytania (o „sens
życia”), ale większość odpowiedzi dotyczyła w istocie sensu
działań, co jest już bliższe tego, co nas interesuje.
Smith omawia odpowiedzi i tak podsumowuje:
*
W książce omawiałem i broniłem dobrowolnie wybranego
cierpienia i będę to robił dalej. Co jednak z cierpieniem, którego
się nie wybrało? Co z rzeczami, które nas spotykają wbrew
naszej woli? Co z długim czekaniem w kolejce w urzędzie,
przytrzaśnięciem w drzwiach palca, ostrym bólem pleców,
zniszczeniem domu przez tsunami, śmiercią dziecka, torturami,
latami w obozie koncentracyjnym? Tym razem nie chodzi
o cierpienie chciane; nie chodzi także o cierpienie będące
ubocznym skutkiem dobrowolnie wybranego sensownego
działania lub odzwierciedlające oddanie pewnej doniosłej
społecznie sprawie czy moralne postanowienie; nie chodzi
wreszcie o cierpienie, które można zatrzymać w dowolnej chwili.
Chodzi o cierpienie, które nas dotyka niezależnie od tego, czy go
chcemy, czy nie.
Weźmy przykład Jamesa Costella[9]. W kwietniu 2013 roku stał
niedaleko linii mety, by kibicować przyjacielowi biegnącemu
w Maratonie Bostońskim, i wtedy wybuchła bomba. Dziesiątki
odłamków utkwiły w ciele Costella, a jego ramiona i nogi doznały
poważnych oparzeń. Przez długie miesiące przechodził operacje
i mozolną rehabilitację. Gdybyśmy w tym miejscu skończyli,
dalibyśmy ilustrację oczywistości – nieszczęścia się zdarzają
i musimy się po nich pozbierać.
Lecz ta historia miała nagły zwrot, gdy podczas pobytu
w szpitalu Costello zakochał się w pielęgniarce Kriście
D’Agostino. Gdy się zaręczyli, opublikował na Facebooku
fotografię pierścionka zaręczynowego z następującym
wyznaniem: „Teraz rozumiem, dlaczego musiałem się znaleźć
w tamtym miejscu o tamtej porze. Było to konieczne, abym
spotkał najlepszą przyjaciółkę, miłość mojego życia”.
Taka reakcja na cierpienie, którego się nie wybrało, nie jest
wyjątkowa. Jak mówią niektórzy, nic nie dzieje się bez
przyczyny. To bardzo często powtarzane powiedzenie,
wystarczy poszukać w internecie. Być może czytelnik sam go
użył raz lub dwa w swoim życiu.
Być może dobrze tak myśleć. Daniel Gilbert mówi
o „psychicznym układzie odpornościowym”[10], który nam
pozwala otrząsnąć się z negatywnych doznań poprzez nadanie
im sensu. Przytacza historię Katie Beers, która w wieku
dziewięciu lat została uprowadzona i przez dwa tygodnie była
gwałcona i torturowana w piwnicy domu przyjaciela rodziny. Jak
to zdarzenie opisywała po dwudziestu latach? „Najlepsze, co
spotkało mnie w życiu”. Lub przeczytajmy, jak Morees Bickham
opisywał trzydzieści siedem lat spędzonych w więzieniu
w Louisianie za zbrodnię, której nie popełnił: „Nie żałowałem ani
przez chwilę. Było to cudowne doświadczenie”. Lub
przypomnijmy sobie z poprzedniego rozdziału sprawozdanie
George’a Loewensteina o alpiniście, który stracił kilka palców
i części stóp, a mimo to powiedział o tym zdarzeniu: „Otworzyło
przede mną drzwi do nowego, wspaniałego życia”. Lub wreszcie
przypomnijmy słowa innego alpinisty: „Przehandlowałem dłonie
za moją rodzinę i nie wyszedłem na tym interesie źle”.
Gdy zacznie się szukać takich wypowiedzi, zaczyna się
spotykać je wszędzie. Moja przyjaciółka, profesor Laurie Santos,
prowadzi znakomity podcast o szczęściu; w jednym z odcinków
rozmawiała z młodym mężczyzną o nazwisku J.R. Martinez,
który podczas służby w Iraku został zakleszczony w palącym się
jeepie wysadzonym na przydrożnej minie. Długo przebywał
w szpitalu i na zawsze pozostał osobą niepełnosprawną. Gdy
opowiada tę historię z wszystkimi okropnymi szczegółami (na
przykład jak po raz pierwszy zobaczył w lustrze swoją pokrytą
bliznami twarz), wiemy, że pytanie to paść musi:
*
Wysiłek włożony przez religię w wyjaśnienie niewybieranego
cierpienia daje często o sobie znać. Pragniemy o tym słuchać,
dodatkowo na tę treści nakładają się systemy psychiczne
doszukujące się sensu w najbardziej nawet tragicznych
wydarzeniach. Takie wyjaśnienia trudno jednak uznać.
Psychiczny układ odpornościowy ma ograniczenia. Wielu
właściwości sprawiających, że poszukujemy cierpienia –
mówiliśmy o nich w tej książce – nie napotykamy, gdy go
doznajemy wbrew naszej woli.
Jedną z przyjemności cierpienia, które wybieramy, jest to, że
możemy się nim bawić. Nie istnieje jednak coś takiego jak
niewybrana lub niechciana zabawa; zabawa wymuszona
przestaje być zabawą. Zagadnienie to ilustruje anegdota
przytoczona w pewnym piśmie poświęconym psychiatrii[19].
Pewna kobieta lubiła doznania bólu w czasie sesji
sadomasochistycznych ze swoim partnerem, lecz bała się
chodzić do dentysty. Partner próbował przekonać ją do
spojrzenia na wizytę u dentysty jak na jeszcze jedną
masochistyczną przygodę erotyczną, ona jednak stanowczo
odmawiała – rozstrzygające było dla niej to, że do dentysty
musiała iść i nie był to jej wolny wybór. Nie umiała wymyślić
żadnej historii, która przekształciłaby to doświadczenie po fakcie
w dobrowolnie wybrane cierpienie.
Lub rozważmy przyjemność płynącą z opanowania jakiejś
umiejętności. Spotykamy taką przyjemność w dobrowolnie
wybranym cierpieniu. C.S. Lewis podejmuje tę kwestię w książce
Problem cierpienia w odniesieniu do postu, choć dezaprobująco:
„Każdy wie, że post jest innym doświadczeniem niż niejedzenie
obiadu przez przypadek albo z powodu ubóstwa. Głodowanie
umacnia wolę przeciwko apetytowi, nagrodą za ten trud jest
władza nad sobą samym, a niebezpieczeństwem popadnięcie
w dumę”[20]. Jeśli nie postanowimy, że chcemy być głodni, nie
może być mowy o panowaniu nad sobą.
Jest ponadto moralność. Religie utrzymują, że cierpienie ma
dodatnią wartość moralną. Być może to prawda w odniesieniu do
cierpienia, które się wybrało. Zwykle nie otrzymujemy jednak
pochwał za czyny, które dobrowolne nie są. Jeżeli oddam
biednym większą część moich pieniędzy, mogę czerpać
zadowolenie z tego postępku. Ale jeśli biedni wezmą sobie moje
pieniądze wbrew mojej woli, trudno wymyślić interpretację
takiego zdarzenia, w której odgrywałbym rolę bohatera.
Niemniej można ujawnić dobroć przez sposób reakcji na
niewybrane cierpienie. Będzie to zapewne moralne okazanie
stoicyzmu i odwagi w obliczu cierpienia, powściągliwość
w skargach, nieprzerzucanie ciężarów na cudze ramiona.
W innych sytuacjach cierpienie może dawać świadectwo
moralnej wrażliwości. W anonimowym brytyjskim pamflecie
z 1755 roku Człowiek: plan uszlachetnienia rodzaju ludzkiego
zamieszczono kilka pomysłów na moralną poprawę ludzkości,
a pomiędzy nimi „moralny płacz”: „Fizyczny płacz, gdy nie
istnieją odpowiadające mu wyobrażenia w umyśle ani
autentyczne poruszenia serca, zależy od cielesnych
mechanizmów; natomiast moralny płacz wyrasta z rzeczywistych
przedstawień umysłu i żywych poruszeń serca, które przynoszą
rodzajowi ludzkiemu zaszczyt; tymczasem płacz fałszywy
zawsze go poniża”[21].
Łzy są niekiedy właściwą reakcją. Mam bliski kontakt
z pewnym mężczyzną, który pogrążył się w wielomiesięcznej
depresji po tym, jak jego żona zmarła na raka. Z czasem parę
osób próbowało namówić go, by zwrócił się do terapeuty –
kogoś, kto przepisałby mu lekarstwa antydepresyjne. Odmówił,
co dla osób, które go znają, nie było zaskoczeniem. Nie
wykluczał tego w przyszłości, lecz obecnie uważał, że smutek
ten jest czymś właściwym, gdyż wyrażał należny szacunek,
a zwalczanie go byłoby błędem. Nie jestem pewny, czy moja
postawa byłaby taka sama, ale raczej nie chciałbym się bawić,
gdy ktoś bliski mi właśnie umarł. Nie chodzi o to, że inni mogliby
to uznać za niestosowne, lecz o moralną groteskowość takiego
zachowania.
Omawiając zagadnienie wychowywania dzieci i wiążących się
z tym niebezpieczeństw, Zadie Smith odwołuje się do Juliana
Barnesa, który opowiedział jej o otrzymanym kiedyś liście
kondolencyjnym z następującym zdaniem: „Tyle cierpienia, ile
wartości”[22]. Ból bywa stosownym probierzem wartości.
*
Pewne wyobrażenia o związku między cierpieniem i dobrem nie
są racjonalne. Daniel Pallotta w 1994 roku założył organizację
Pallotta TeamWorks, która miała się zajmować zbieraniem
funduszy na takie cele jak badania naukowe nad AIDS i rakiem
piersi[23]. Pomysł okazał się świetny, przynosząc w ciągu
dziewięciu lat ponad 300 mln dolarów. Ale organizacja nie
działała na zasadach w pełni charytatywnych; Pallotta brał do
swojej kieszeni około 400 tysięcy dolarów rocznie ze zbiórek.
Gdy rozeszła się o tym wiadomość, ludzie byli oburzeni.
Wywierano naciski na inne podmioty, by zerwały współpracę
z Pallotta TeamWorks, co ostatecznie doprowadziło do
zakończenia działalności organizacji.
To zdarzenie zafascynowało moich kolegów,
George’a Newmana i Dayliana Caina, dlatego postanowili
zbadać zagadnienie „skażonego altruizmu” – wykorzystywania
aktów altruistycznych do osobistego wzbogacenia się, nawet
jeśli ktoś rzeczywiście otrzymuje pomoc[24]. W jednym
z przeprowadzonych przez nich badań uczestnicy dowiadywali
się o mężczyźnie, który dla zdobycia względów kobiety przez
parę godzin tygodniowo udziela się jako wolontariusz w jej
miejscu pracy. Niektórym badanym powiedziano, że tym
miejscem jest punkt pomocy dla bezdomnych; podkreślono
także, że choć mężczyzna ma swój osobisty cel, jego praca
rzeczywiście jest użyteczna. Innym badanym powiedziano, że
chodzi o kawiarnię. Uczestnicy badania oceniali, że mężczyzna
jest osobą mniej moralną, gdy pomaga w punkcie pomocy dla
bezdomnych. W nawiązaniu do przypadku Pallotty badani
oceniali surowiej również osoby prowadzące dla zysku fundacje
charytatywne niż osoby zarządzające dla zysku korporacjami.
Pragniemy dobra nieskażonego przyjemnością, lecz nie
oznacza to dokładnie tego, gdyż kojarzymy dobro
z cierpieniem – choć istnieją świadectwa na poparcie także tego
silniejszego twierdzenia. Przypomnijmy sobie kampanię
w mediach społecznościowych sprzed kilku lat o nazwie Ice
Bucket Challenge, w której internauci byli zachęcani do
wylewania sobie na głowę wiadra zimnej wody w celu wyrażenia
poparcia dla badań nad stwardnieniem zanikowym bocznym.
Badania psychologiczne dowodzą, że na ogół ludzie składają
większe datki na rzecz fundacji charytatywnej, gdy znoszą
w imię danej sprawy ból lub cierpienie – jest to tak zwany „efekt
męczennika”. Celowe zadawane sobie cierpienia, które
spotykamy w religii – w postaci postu, ofiary lub nawet
samookaleczenia – być może stanowi odzwierciedlenie
ogólniejszego pojęcia cnoty. Skoro nie boli, nie może chodzić
o dobro, a zatem czyniąc dobro, jesteśmy gotowi – gorąco nawet
pragniemy – doświadczać bólu. Właśnie dlatego pomysłowe
organizacje charytatywne sponsorują raczej walkathony
i maratony niż grupowe masaże i imprezy plażowe.
Uzupełnijmy: samo cierpienie nie wystarcza, ono musi mieć
sens. Christopner Olivola i Eldar Shafir dostarczają
odpowiedniego przykładu: przypuśćmy, że nasza przyjaciółka
jest chora i nie może posprzątać sama mieszkania[25]. W czasie
naszych odwiedzin, kiedy ona odpoczywa w innym pokoju,
postanawiamy jej zrobić niespodziankę, zmywając naczynia
piętrzące się w zlewie. Poświęcamy godzinę na skrobanie,
mycie, płukanie i suszenie. Gdy odkładamy ostatni talerz, akurat
do kuchni wchodzi przyjaciółka i widzi lśniący zlew. Wydaje się,
że to jest przyjemna chwila. Wyświadczyliśmy przysługę
przyjaciółce! Nawet gdybyśmy od razu wyszli i przyjaciółka nigdy
się nie dowiedziała, kto to zrobił, nadal moglibyśmy odczuwać
zadowolenie.
Wyobraźmy sobie jednak, że w tej chwili przyjaciółka nam
pokazuje, że w kuchni stoi zupełnie nowa zmywarka do naczyń,
która – gdybyśmy ją zauważyli – pozwoliłaby nam łatwo się
uporać z naczyniami i uzyskać ten sam wynik mniejszym
wysiłkiem i w krótszym czasie. W takim przypadku – sądzą
Olivola i Shafir – nasze zadowolenie byłoby mniejsze.
Znaleźli oni potwierdzenie eksperymentalne tego wniosku.
Kiedy pytamy jedną grupę osób, czy weźmie udział
w wydarzeniu charytatywnym, którego częścią będzie bieg na 5
kilometrów (coś trudnego), i drugą grupę osób – czy weźmie
udział w wydarzeniu charytatywnym z piknikiem (coś
przyjemnego), członkowie pierwszej grupy częściej
odpowiadają, że tak. Mamy efekt męczennika. Gdy jednak
uczestnicy badania są proszeni o rozważenie obu opcji
jednocześnie – czy wybierają bieg na 5 kilometrów, czy piknik –
na ogół wybierają piknik. Prawdopodobnie rozumują, że skoro
piknik przyczyni tyle samo dobra, nie ma sensu się narażać na
niedogodności biegu na 5 kilometrów. Zdaniem badaczy to
oznacza, że nie mamy po prostu „pociągu do dobroczynności
sprawiającej ból”, ale że uznajemy cierpienie za cenne, jeśli jest
niezbędnym warunkiem pożądanego wyniku.
*
Zastanawialiśmy się, czy niewybrane cierpienie przynosi jakieś
korzyści, czy umacnia więź z Bogiem, udziela cennych lekcji,
sprzyja rozwojowi duchowemu i jest moralnie dobre.
Zapomnijmy jednak o tym, co uważają ludzie, i zapytajmy, jaka
jest prawda. Czy cierpienie, którego się nie wybrało,
rzeczywiście przynosi korzyści? Czy sprawia, że stajemy się
silniejsi, życzliwsi i lepsi?
Wielu ludzi sądzi, że istotnie tak jest. Przytaczam poniżej
fragment często cytowanej mowy Prezesa Sądu Najwyższego
USA Johna Robertsa, wygłoszonej na zakończenie roku
akademickiego 2007[26]:
Był sobie raz stary chłop, który uprawiał swoje pole od wielu lat.
Pewnego dnia uciekł mu koń. Dowiedziawszy się o tym, przybyli
jego sąsiedzi.
– Cóż za nieszczęście! – powiedzieli ze współczuciem.
– Ano prawda – odrzekł chłop.
Nazajutrz koń powrócił, przyprowadzając trzy dzikie konie.
– Wspaniale! – wykrzyknęli sąsiedzi.
– Ano prawda – odrzekł chłop.
Następnego dnia jego syn spróbował się przejechać jednym
z nieoswojonych koni, lecz spadł, łamiąc nogę. Sąsiedzi przyszli
znowu, by tym razem współczuć z powodu tego nieszczęścia.
– Ano prawda – odrzekł chłop.
Dzień później pojawili się w wiosce urzędnicy werbujący
młodych mężczyzn do wojska. Widząc złamaną nogę syna,
poszli dalej do innych domów. Sąsiedzi powinszowali chłopu
tego, jak wszystko się dobrze ułożyło.
– Ano prawda – odrzekł chłop.
*
Niektórzy badacze interesują się tak zwanym wzrostem
potraumatycznym[39]. Jest to idea, że okropne wydarzenia mogę
prowadzić do pozytywnych zmian ogólnych. Jest to coś innego
niż poprawa stanu psychicznego, o której mówiliśmy przed
chwilą i w której chodziło o pokonywanie depresji i zaburzeń
lękowych. Jest to także coś innego niż odporność na
przeciwności losu, która oznacza zdolność przetrwania
rozmaitych urazów. Wzrost potraumatyczny oznacza
doskonalenie. Jak to wyraża Richard Tedeschi, jeden z autorów
teorii: „Ludzie dochodzą do nowego zrozumienia samych siebie,
świata, w którym żyją, stosunków z innymi ludźmi, przyszłości,
jaka ich czeka, i najlepszego dla siebie sposobu życia”[40].
Powszechnie wykorzystywana skala uwzględnia doskonalenie
w pięciu obszarach[41]:
1. Radość życia.
2. Stosunki z innymi.
3. Nowe szanse życiowe.
4. Siła osobowości.
5. Duchowa zmiana.
*
Mówiliśmy o prawdzie i dobru, a co z przyjemnością i sensem?
Gdzie mieszczą się te właściwości w obrazie naszej natury
powstałej w wyniku biologicznej ewolucji?
Wydaje mi się, że możemy opowiedzieć analogiczną historię.
Nasze nastroje i uczucia, smutki i radości także są tworami
mózgu powstałego w procesie doboru naturalnego. Doznajemy
ulgi, gdy sprawy układają się lepiej, boimy się, gdy znajdujemy
się w obliczu zagrożenia, przepełnia nas żal, gdy umiera bliska
osoba. Uczucia takie są adaptacjami zwiększającymi szansę na
przetrwanie i reprodukcję. Za to wszystko powinniśmy
dziękować (albo wręcz przeciwnie) Darwinowi.
Wyjaśnienia szczegółowe tego, jak uczucia służą celom
adaptacyjnym, znajdziemy w niezliczonych analizach psychologii
ewolucyjnej, których większość koncentruje się na
krótkofalowych przyjemnościach związanych z najważniejszymi
z punktu widzenia reprodukcji celami, takimi jak odżywianie,
status społeczny i prokreacja. Lecz na długofalowe stany – jak
szczęście – można patrzeć w taki sam sposób. Jak pisze Steven
Pinker[4]:
*
Czy jest coś niewłaściwego w graniu na nosie doborowi
naturalnemu? Czy powinniśmy pragnąć tego, czego chce
ewolucja? Czy powinniśmy czuć tak, jak życzy sobie ewolucja?
Nie. Ten pogląd jest błędny. Nie istnieje logiczny związek
między „tak jest” i „tak być powinno”. Zresztą tego rodzaju
wnioskowanie prowadzi do absurdów. Trzeba by na przykład
uznać, że mężczyzna, którego całe zajęcie to oddawanie
nasienia do banku spermy, ma życie nieskończenie lepsze niż,
powiedzmy, bezdzietny Dalajlama. Albo że kobieta, która ma
liczne potomstwo, ale się nad nim znęca (ono jednak przeżywa
i ma swoje własne dzieci), prowadzi lepsze życie, niż gdyby
miała dzieci adoptowane i darzyła je miłością i szacunkiem.
Przyznam, że trudno mi sobie wyobrazić bardziej niemądre
stanowisko.
Niektóre próby „zhakowania” umysłu są głupie i niemoralne.
Czerpiemy przyjemność z kontaktów społecznych, działalności
wytwórczej, związków i tak dalej, ale można szukać także dróg
na skróty w postaci narkotyków i alkoholu. Być może kiedyś
w przyszłości ludzie będą wieść niezwykle przyjemne życie
w wiecznym stanie odurzenia bez negatywnych skutków, jakie
pozostawiają narkotyki takie jak heroina. Byłby to jednak cel
niewłaściwy i takie życie byłoby zmarnowane. Podobnie – gdyby
istniała „pigułka psychopatii”, prawdopodobnie niektórzy ludzie
by ją przyjmowali, uradowani, że mogą uwolnić się od sumienia,
nie zważając na całe cierpienie, które wyrządziliby swoim
postępowaniem. Wielu z ochotą sięgnęłoby po pigułkę
usuwającą lęk i smutek, nawet gdyby na dłuższą metę
prowadziło to do zubożenia życia.
Inne podejścia są bardziej obiecujące. Przytoczyłem wyżej
cytat z książki Roberta Wrighta o tym, że ewolucja zaszczepiła
w nas przesadne reakcje na to, co myślą o nas obcy ludzie.
Autor ten twierdzi, że buddyjska praktyka medytacji może temu
problemowi zaradzić. W ogóle uważa on buddyzm za
buntowniczą reakcję na priorytety zaprogramowane przez dobór
naturalny. Z winy ewolucji władzę mają nad nami przywiązania
i namiętności; musimy się martwić, przejmować i wybiegać
myślą w przyszłość. Nasze postrzeganie świata zabarwiają
i mącą pragnienia. Lekarstwem byłaby medytacja. Być może ona
pozwoli nam docenić świat, uwolnić się od jaźni i zerwać
chorobliwe przywiązania.
Podejście to obecnie spotyka się z wielkim uznaniem,
zarówno w świecie akademickim, jak i w kulturze popularnej,
i zgadzam się, że zasługuje na dokładniejsze zbadanie, co
również oznacza dalsze badania empiryczne nad skutkami
medytacji. Ponieważ jednak wydaje się, że podejście to nie ma
przeciwników, pozwolę sobie na krytyczną uwagę.
Mój niepokój dotyczy związków z rodziną i przyjaciółmi.
Buddyjskie ideały obojętności i nieprzywiązywania wydają się
pociągające moralnie. Poprzednia moja książka nosiła tytuł
Przeciwko empatii i dowodziłem w niej, że uczucia takie jak
empatia zanadto zależą od ciasnych uprzedzeń, aby były
dobrymi przewodnikami moralnymi; podejmując ważne decyzje,
powinniśmy stosować bardziej zdystansowane podejście, które
nazwałem „racjonalnym współczuciem”[6]. W mojej argumentacji
obficie czerpałem z idei buddyjskich; pod tym względem moja
książka nie kłóciła się z filozofią buddyjską.
W tamtej książce próbowałem jednak również odeprzeć
zarzuty w stosunku do mojego stanowiska, a jeden z nich
dotyczył więzi międzyludzkich. Racjonalne współczucie wydaje
się nie do pogodzenia z pojęciem kochających rodziców,
przyjaciela lub romantycznego kochanka. Nie powinno się dążyć
do dystansu i obiektywizmu względem tych, którzy są nam
bliscy. Na przykład dobry ojciec przedkłada swoje dzieci nad
inne; na swoich dzieciach bardziej mu zależy i to je bardziej
kocha. O ile buddyzm zaprzecza wyjątkowości bliskich więzi,
o tyle można rzec, że umyka mu coś ważnego. Nie mam
oczywiście wątpliwości, że buddyści i niebuddyjscy praktycy
buddyzmu mogą być troskliwymi rodzicami, przyjaciółmi
i kochankami. Ale w tym przypadku nie urzeczywistniają w pełni
zasad doktryny.
*
A może warto jednak zostać hedonistą? Jedno doświadczenie –
odczucie chwili bieżącej – trwa od dwóch do trzech sekund,
mniej więcej tyle, ile Paulowi McCartneyowi zajmuje zaśpiewanie
słów „Hey Jude”[16]. To, co było wcześniej, jest już pamięcią; to,
co nastąpi, jest antycypacją. Cóż więc powiemy na życie
poświęcone wyłącznie udoskonaleniu tego uciekającego okna
dwóch do trzech sekund? Mówiąc językiem, który
wprowadziliśmy wcześniej, byłoby to życie całkowicie
skoncentrowane na szczęściu przeżywanym. W pierwszym
rozdziale tej książki argumentowałem, że nie jesteśmy
hedonistami z natury i że mamy wiele celów, do których dążymy.
Ale być może powinniśmy być hedonistami. Być może nasze
życie zmieniłoby się na lepsze, gdybyśmy więcej myśleli
o przyjemnościach.
Uważam, że to również byłby błąd i jeszcze jeden sposób na
osiągnięcie skutku odwrotnego od zamierzonego. Pogląd ten ma
jednak swoich bystrych obrońców[17]. Moja ulubiona
argumentacja pochodzi od Dana Gilberta, który wychodzi od
następującego przykładu:
*
W tej książce mówiłem wiele o tym, że dobrowolne cierpienie
może dostarczać przyjemności i że jest istotnym składnikiem
sensownych działań i życia. Często jest to po prostu właściwa
droga. Powtórzę jeszcze raz za Zadie Smith: „Tyle cierpienia, ile
wartości”. Niekiedy ból stanowi właściwą miarę wartości.
A zatem cierpienie może być dobre. Ale nie zawsze. Czasami
przypisujemy mu zbyt wielką wartość; czasami folgujemy mu za
bardzo.
By powrócić do pewnego przykładu – mówiliśmy w jednym
z poprzednich rozdziałów o tym, że niektórzy dostrzegają logikę
w cierpieniu; że ich zdaniem „nic nie dzieje się bez przyczyny”.
W tych kategoriach myślą nawet małe dzieci, a takie myślenie
rozwija się i umacnia przez resztę życia, szczególnie na łonie
religii. Wiara nie jest czymś złym. Nadawanie celu i sensu
niewybieranemu cierpieniu może przynosić ulgę. Może dodawać
pewności i uspokajać.
Ale istnieje również aspekt negatywny. Wiara skłania do
szukania winnych. Stwierdzenie „nic nie dzieje się bez
przyczyny” oznacza, że ludzie dostają to, na co sami zasłużyli –
wyrządzone zło do nich powraca. Pogląd ten może prowadzić do
mechanicznego potępiania tych (do których czasami sami się
zaliczamy), których spotkało losowe nieszczęście, którzy zapadli
na ciężką chorobę lub stali się obiektem prześladowań. Może
również prowadzić do apatii i indyferencji. Skoro nic się nie
dzieje przypadkiem i wszystko ostatecznie służy wyższemu
celowi, po co się wysilać na poprawę świata? Skoro opresja
i dyskryminacja zostały wpisane w nadrzędny plan – wszak
powiedziano: „Błogosławieni cisi; albowiem oni odziedziczą
ziemię” – czemu mielibyśmy się przejmować?
Poza tym twierdzenie, że nic nie dzieje się bez przyczyny, jest
po prostu błędne, a nie powinniśmy wierzyć w fałszywe
przesłanki. Nie pójdziemy być może tak daleko jak Richard
Dawkins, który twierdzi, że wszechświat objawia „dokładnie takie
właściwości, jakich należałoby oczekiwać, gdyby nie było
żadnego planu, celu, dobra ani zła, tylko ślepa, bezwzględna
obojętność”[21]. Ale nawet głęboko religijne osoby zgodzą się, że
przynajmniej tu na ziemi nie wszyscy otrzymują to, na co
zasłużyli. Jeśli istnieje gdzieś Boska sprawiedliwość lub karma,
to nie znajdziemy jej w naszym świecie. Przeciwnie, sprawy
ludzkiego życia biegną według zasad sprawiedliwości tylko
wtedy, gdy jednostki i społeczności dokładają starań w tym celu.
Mamy naturalną skłonność, by myśleć inaczej, lecz powinniśmy
się jej opierać.
W rozdziale poprzednim podnieśliśmy zastrzeżenie
odnoszące się do tego, że wielu ludzi kojarzy cierpienie
z dobrem. Czyny oceniamy nie na podstawie następstw
i zamierzeń, ale tego, ile cierpień musiał znieść dany człowiek.
To prowadzi do lekceważenia dobrych uczynków, które nie
pociągają za sobą cierpienia, a przeceniania tych, które
pociągają. Przecież to niedorzeczność! Niekiedy altruistyczne
postępowanie, które czyni świat lepszym, daje szczęście
samemu altruiście, ba, czasami nawet przynosi pieniądze. Skoro
nas oburza to, że ktoś zarabia, pracując nad poprawą życia
innych – oburza bardziej niż to, że ktoś inny nie robi nic – to
działań ulepszających świat będzie mniej.
Wreszcie dobrowolne cierpienie może się stać celem samym
w sobie, przesłaniając inne dobra. W Bólu Elaine Scarry
charakteryzuje artystów jako „grupę cierpiącą w najbardziej
autentyczny sposób”, lecz nie wygłasza tego jako komplementu;
autorka obawia się, że ich doświadczenia i sztuka „mogą
nieświadomie zawłaszczyć troskę należną tym, którym
potrzebna jest pomoc”[22]. Przyjemniej współczuć cierpieniom
fikcyjnych postaci – jak Anna Karenina – lub sław nieznanych
nam osobiście – jak księżna Diana – niż przyjść z pomocą
jednostkom z krwi i kości żyjącym obok nas, które bywają mniej
interesujące, za to potrzebują uwagi, wysiłku i zasobów, a na
dodatek często nie doceniają tego, co dla nich zrobiliśmy.
W interesującym artykule zatytułowanym Banalność empatii
Namwali Serpell prezentuje podobną argumentację i cytuje
słowa Jeana-Jacques’a Rousseau[23]:
Oddając nasze łzy zmyśleniom, zaspokajamy wszelkie prawa
ludzkości, nie musząc z siebie dawać nic więcej; ludzie
nieszczęśliwi spotykani osobiście wymagaliby zaś naszej uwagi,
pocieszenia, wsparcia i wysiłku, co zbliżyłoby nas do ich cierpień
i przynajmniej wymagało poświęceń z naszej gnuśności.
*
Jeśli zatem wybieramy cierpienie, nie musi to być czymś
jednoznacznie dobrym. Są z tym związane niebezpieczeństwa,
zarówno praktyczne, jak i moralne.
Niemniej dobrowolne cierpienie – doznawanie we właściwy
sposób, we właściwym czasie i we właściwych dozach –
przydaje naszemu życiu wartości. Rozpocząłem tę książkę od
obrony pluralizmu motywacyjnego. Pragniemy w życiu wielu
rzeczy, a cierpienie potrafi wiele z nich uwydatnić. Dobrowolne
cierpienie może prowadzić do wielkiej przyjemności; stanowi
ponadto istotny składnik doświadczeń, które uznajemy za
sensowne. Łączy nas z innymi, stanowiąc źródło wspólnoty
i miłości. Odzwierciedla głębokie intuicje umysłu i skryte
poruszenia serca.
Dociekania nad cierpieniem skłoniły nas do namysłu nad
ludzką kondycją. Pragnienie cierpienia przekazuje nam coś
ważnego o tym, kim jesteśmy. Dowodzi w każdym razie, że
uproszczone teorie ludzkich potrzeb są błędne. Jesteśmy
istotami złożonymi, o różnorodnych motywacjach
i zaspokajanych w nieprzewidywalny sposób pożądaniach.
Przekonująco ukazuje to zagadnienie Aldous Huxley. Jego
powieść Nowy wspaniały świat z 1932 roku przedstawia obraz
społeczeństwa opartego na ideach stabilności, kontroli
i szczęścia zapewnianego przez narkotyki – społeczeństwa,
które poświęciło wszystko dla maksymalizacji przyjemności
i szczęścia właśnie. Pod koniec powieści ma miejsce rozmowa
między Mustafą Mondem, reprezentantem rządzącej elity,
i Johnem, który zbuntował się przeciwko systemowi. Mond jest
wielkim orędownikiem przyjemności. Opowiada o najnowszych
badaniach nad neurologicznymi zabiegami maksymalizującymi
przyjemne doznania i o tym, że wszystko jest poręczne i dobrze
urządzone. Na końcu mówi: „Wolimy, żeby wszystko szło nam
wygodnie”.
Na to John odpowiada: „Ja nie chcę wygody. Ja chcę boga,
poezji, prawdziwego niebezpieczeństwa, wolności, cnoty. Chcę
grzechu”[26].
Doskonałe streszczenie natury ludzkiej.
Podziękowania
[8] David Brooks, The Second Mountain: The Quest for a Moral
Life, Random House, 2019, s. xxii.
[11] Ibidem.
[12] Ibidem.
[14] Ibidem.
[16] Ibidem.
[17] Why Suicide Is Falling Around the World, and How to Bring It
Down More, „The Economist”, 24 listopada 2018,
https://www.economist.com/leaders/2018/11/24/why-suicide-is-
falling-around-the-world-and-how-o-bring-it-down-more.
[18] Pinker, Enlightenment Now.
[20] Hari, Lost Connections, s. 88; wyd. pol. Jak odzyskać siebie
i utracone więzi, s. 134.
1. Cierpienie
[8] Nikola Grahek, Feeling Pain and Being in Pain, MIT Press,
2011, s. 45.
[15] Julian Hanich et al., Why We Like to Watch Sad Films: The
Pleasure of Being Moved in Aesthetic Experiences, „Psychology
of Aesthetics, Creativity, and the Arts” 2014, vol. 8, s. 130–143.
[24] Ursula K. Le Guin, The Ones Who Walk Away from Omelas,
„New Dimensions” 1973, vol. 3, https://libcom.org/files/ursula-k-
le-guin-the-ones-who-walk-away-from-omelas.pdf.
[29] Daniel Kahneman, Jason Riis, Living, and Thinking About It:
Two Perspectives on Life, w: The Science of Well-Being, eds.
Felicia Huppert, Nick Baylis, Barry Keverne, Oxford University
Press, 2005, s. 285–304; Daniel Kahneman, Angus Deaton, High
Income Improves Evaluation of Life but Not Emotional Well-
Being, „Proceedings of the National Academy of Sciences” 2010,
no. 107, s. 16489–16493.
[38] Paul Bloom, Just Babies: The Origins of Good and Evil,
Crown, 2013; wyd. pol. To tylko dzieci. Narodziny dobra i zła,
tłum. E. Wojtych, Smak Słowa, 2015.
2. Łagodny masochizm
[1] P&G Thank You, Mom | Pick Them Back Up | Sochi 2014
Olympic Winter Games, YouTube, 7 stycznia 2014,
https://www.youtube.com/watch?v=6Ult4t-1NoQ.
[2] James Elkins, Pictures and Tears: A History of People Who
Have Cried in Front of Paintings, Routledge, 2005.
[23] Pat Califia, Gay Men, Lesbians, and Sex: Doing It Together,
„Advocate” 1983, vol. 7, s. 24–27.
[25] Elaine Scarry, The Body in Pain: The Making and Unmaking
of the World, Oxford University Press, 1985; wyd. pol. Ból.
Konstruowanie i dekonstruowanie świata w obliczu cierpienia,
tłum. J. Bednarek, Wydawnictwo Naukowe PWN, 2021.
3. Niepojęta przyjemność
[2] Steven Pinker, The Language Instinct: How the Mind Creates
Language, William Morrow, 1994.
[25] Ibidem.
[26] Julian Hanich et al., Why We Like to Watch Sad Films: The
Pleasure of Being Moved in Aesthetic Experiences, „Psychology
of Aesthetics, Creativity, and the Arts” 2014, vol. 8, s. 130.
[27] Clasen, Christiansen, Johnson, Horror, Personality, and
Threat Simulation.
[30] Plato, Republic, Book IV, Section 440a; wyd. pol. Platon,
Państwo, tłum. W. Witwicki, Onepress, 2018, ks. IV, 440a.
[38] Patrick Colm Hogan, The Mind and Its Stories: Narrative
Universals and Human Emotion, Cambridge University Press,
2003.
[47] Steven Pinker, How the Mind Works, Penguin UK, 2003,
s. 455; wyd. pol. Jak działa umysł, tłum. M. Koraszewska,
Książka i Wiedza, 2002, s. 493.
4. Wysiłek
[2] Paul Bloom, Just Babies: The Origins of Good and Evil,
Crown, 2013; wyd. pol. To tylko dzieci. Narodziny dobra i zła,
tłum. E. Wojtych, Smak Słowa, 2015.
[24] Ibidem.
5. Sens
[12] Jeff Grubb, Call of Duty: Modern Warfare Sales Up Big over
Black Ops 4, „VentureBeat”, 20 lutego 2020,
https://venturebeat.com/2020/02/06/activision-blizzard-call-of-
duty/.
[18] Jennifer Senior, All Joy and No Fun: The Paradox of Modern
Parenthood, HarperCollins, 2014, s. 49.
[38] Viktor E. Frankl, Man’s Search for Meaning, s. 104; wyd. pol.
Człowiek w poszukiwaniu sensu, tłum. A. Wolnicka, Czarna
Owca, 2019, s. 131.
6. Poświęcenie
[12] Konika Banerjee, Paul Bloom, Why Did This Happen to Me?
Religious Believers’ and Non-Believers’ Teleological Reasoning
About Life Events, „Cognition” 2014, vol. 133, s. 277–303; idem,
„Everything Happens for a Reason”: Children’s Beliefs About
Purpose in Life Events, „Child Development” 2015, vol. 86,
s. 503–518.
[15] Papież Jan Paweł II, homilia z 1984 roku, cyt. za: Ariel
Glucklich, Sacred Pain: Hurting the Body for the Sake of the
Soul, Oxford University Press, 2001, s. 18.
[18] William Henry Atkinson, cyt. za: Ariel Glucklich, Sacred Pain,
184.
[24] Ibidem.
[41] Zob. np. Kanako Taku et al., The Factor Structure of the
Posttraumatic Growth Inventory: A Comparison of Five Models
Using Confirmatory Factor Analysis, „Journal of Traumatic
Stress” 2008, no. 21, s. 158–164.
7. Słodka trucizna
[3] Paul Bloom, Did God Make These Babies Moral?, „New
Republic”, 13 stycznia 2014,
https://newrepublic.com/article/116200/moral-design-latest-form-
intelligent-design-its-wrong.
[4] Steven Pinker, How the Mind Works, Penguin UK, 2003,
s. 389; wyd. pol. Jak działa umysł, tłum. M. Koraszewska,
Książka i Wiedza, 2002.
[22] Elaine Scarry, The Body in Pain: The Making and Unmaking
of the World, Oxford University Press, 1987, s. 11; wyd. pol. Ból.
Konstruowanie i dekonstruowanie świata w obliczu cierpienia,
tłum. J. Bednarek, Wydawnictwo Naukowe PWN, 2021, s. 21.
[26] Aldous Huxley, Brave New World, 1932; Harper, 2017, s. 240;
wyd. pol. Nowy wspaniały świat, tłum. B. Baran, Muza, 2010.
.