Professional Documents
Culture Documents
mistrz i Małgorzata
mistrz i Małgorzata
mistrz i Małgorzata
Mistrz i Małgorzata
(Tłumaczyli: Irena Lewandowska i Witold Dąbrowski)
2
Strona
...Więc kimże w końcu jesteś?
– Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro.
J. W. Goethe “Faust”
3
Strona
CZĘŚĆ PIERWSZA
Kiedy zachodziło właśnie gorące wiosenne słońce, na Patriarszych Prudach zjawiło się dwu
obywateli. Pierwszy z nich, mniej więcej czterdziestoletni, ubrany w szary letni garnitur, był
niziutki, ciemnowłosy, zażywny, łysawy, swój zupełnie przyzwoity kapelusz zgniótł wpół i niósł
w ręku; jego starannie wygoloną twarz zdobiły nadnaturalnie duże okulary w czarnej rogowej
oprawie. Drugi, rudawy, barczysty, kudłaty młody człowiek w zsuniętej na ciemię kraciastej
cyklistówce i kraciastej koszuli, szedł w wymiętych białych spodniach i czarnych płóciennych
pantoflach.
Ten pierwszy był to Michał Aleksandrowicz Berlioz we własnej osobie, redaktor miesięcznika
literackiego i prezes zarządu jednego z największych stowarzyszeń literackich Moskwy, w
skrócie Massolitu, towarzyszył mu zaś poeta Iwan Nikołajewicz Ponyriow, drukujący się pod
pseudonimem Bezdomny.
Kiedy pisarze znaleźli się w cieniu lip, które zaczynały się już zazieleniać, natychmiast ostro
ruszyli ku jaskrawo pomalowanej budce z napisem “Piwo i napoje chłodzące”.
Tu musimy odnotować pierwszą osobliwość tego straszliwego majowego wieczoru. Nie tylko
nikogo nie było koło budki, ale i w równoległej do Małej Bronnej alei nie widać było żywego
ducha. Choć wydawało się, że nie ma już czym oddychać, choć słońce rozprażywszy Moskwę
zapadało w gorącym suchym pyle gdzieś za Sadowoje Kolco – nikt nie przyszedł pod lipy,
nikogo nie było na ławkach, aleja była pusta.
– Butelkę mineralnej – poprosił Berlioz.
– Mineralnej nie ma – odpowiedziała kobieta z budki i z niejasnych powodów obraziła się.
– A piwo jest? – ochrypłym głosem zasięgnął informacji Bezdomny.
– Piwo przywiozą wieczorem – odpowiedziała kobieta.
4
kolejnego numeru pisma redaktor zamówił antyreligijny poemat. Iwan Bezdomny poemat ów
stworzył, i to nadzwyczaj szybko, ale, niestety, utwór jego ani trochę nie usatysfakcjonował
redaktora. Główną osobę poematu, to znaczy Jezusa, Bezdomny odmalował wprawdzie w nad
wyraz czarnej tonacji, niemniej jednak cały poemat należało zdaniem redaktora napisać od nowa.
I właśnie teraz redaktor wygłaszał wobec poety coś w rodzaju odczytu o Jezusie w tym jedynie
celu, aby unaocznić twórcy jego podstawowy błąd.
Trudno powiedzieć, co właściwie zgubiło Iwana – jego niezwykle plastyczny talent czy też
całkowita nieznajomość zagadnienia, ale cóż tu ukrywać, Jezus wyszedł mu żywy, Jezus ongiś
istniejący rzeczywiście, choć, co prawda, obdarzony wszelakimi najgorszymi cechami
charakteru.
Berlioz zaś chciał dowieść poecie, że istota rzeczy zasadza się nie na tym, jaki był Jezus,
dobry czy zły, ale na tym, że Jezus jako taki w ogóle nigdy nie istniał i wszystkie opowieści o
nim to po prostu zwyczajne mitologiczne wymysły, czyli bujda na resorach.
Dodajmy, że redaktor był człowiekiem oczytanym i z wielką znajomością rzeczy powoływał
się w swym przemówieniu na starożytnych historyków, na przykład na sławnego Filona z
Aleksandrii i na niezmiernie uczonego Józefa Flawiusza, którzy nigdzie ani słowem nie
wspomnieli o istnieniu Jezusa. Wykazując solidną erudycję, Michał Aleksandrowicz oznajmił
poecie między innymi również i to, że owo miejsce w księdze piętnastej, w rozdziale
czterdziestym czwartym słynnych “Roczników” Tacyta, gdzie wspomina się o straceniu
Chrystusa, jest po prostu późniejszą wstawką apokryfistów.
Poeta, dla którego wszystko, o czym go informował redaktor, było nowością, wlepił w
Michała Aleksandrowicza swe roztropne zielone oczy i słuchał uważnie, z rzadka tylko czkając i
szeptem przeklinając morelowy napój.
– Nie ma takiej wschodniej religii – mówił Berlioz – w której dziewica nie zrodziłaby boga.
Chrześcijanie nie wymyślili niczego nowego, stwarzając swojego Jezusa, który w rzeczywistości
nigdy nie istniał. I właśnie na to należy położyć nacisk.
Wysoki tenor Berlioza rozlegał się w pustej alei i im dalej Michał Aleksandrowicz zapuszczał
się w gąszcz, w który bez ryzyka skręcenia karku zapuścić się może tylko człowiek niezmiernie
wykształcony – tym więcej ciekawych i pożytecznych wiadomości zdobywał poeta. Dowiedział
się na przykład o łaskawym bogu egipskim Ozyrysie, synu Nieba i Ziemi, o sumeryjskim bogu
Tammuzie, o Marduku i nawet o mniej znanym groźnym bogu Huitzilopochtii, którego niegdyś
6
Strona
wielce poważali meksykańscy Aztekowie. I akurat wtedy, kiedy Berlioz opowiadał poecie o tym,
jak Aztekowie lepili z ciasta figurki Huitzilopochtii, w alei ukazał się pierwszy człowiek.
Potem, kiedy prawdę mówiąc było już za późno, najróżniejsze instytucje opracowały rysopisy
owego człowieka. Porównanie tych rysopisów musi zadziwić każdego. I tak, na przykład,
pierwszy z nich stwierdza, że człowiek ów był niskiego wzrostu, miał złote zęby i utykał na
prawą nogę. Drugi zaś mówi, że człowiek ten był wręcz olbrzymem, koronki na jego zębach były
z platyny, a utykał na lewą nogę. Trzeci oznajmia lakonicznie, że wymieniony osobnik nie miał
żadnych znaków szczególnych. Musimy, niestety, przyznać, że wszystkie te rysopisy są do
niczego.
Przede wszystkim opisywany nie utykał na żadną nogę, nie był ani mały, ani olbrzymi, tylko
po prostu wysoki. Co zaś dotyczy zębów, to z lewej strony były koronki platynowe, a z prawej
złote. Miał na sobie drogi szary garnitur i dobrane pod kolor zagraniczne pantofle. Szary beret
dziarsko załamał nad uchem, pod pachą niósł laskę z czarną rączka w kształcie głowy pudla. Lat
na oko miał ponad czterdzieści. Usta jak gdyby krzywe. Gładko wygolony. Brunet. Prawe oko
czarne, lewe nie wiedzieć czemu zielone. Brwi czarne, ale jedna umieszczona wyżej niż druga.
Słowem – cudzoziemiec.
Przechodząc obok ławki, na której znajdowali się redaktor i poeta, cudzoziemiec spojrzał na
nich, przystanął i nagle usiadł na sąsiedniej ławce, o dwa kroki od naszych przyjaciół.
“Niemiec...” – pomyślał Berlioz. “Anglik...” – pomyślał Bezdomny. – “Taki upał, a ten siedzi
w rękawiczkach!”
A cudzoziemiec objął spojrzeniem wysokie domy, z czterech stron okalające staw, przy czym
stało się oczywiste, że miejsce to widzi po raz pierwszy i że wzbudziło ono jego zainteresowanie.
Zatrzymał wzrok na górnych piętrach, w których oślepiająco połyskiwało w szybach okien
potrzaskane i dla Berlioza na zawsze zachodzące słońce, potem przeniósł spojrzenie na dół, gdzie
ciemniał w szybach nadciągający wieczór, do czegoś tam uśmiechnął się z politowaniem,
zmrużył oczy, wsparł brodę na dłoniach, a dłonie na rączce laski.
– A ty – mówił Berlioz do poety – bardzo dobrze i odpowiednio satyrycznie pokazałeś, na
przykład, narodziny Jezusa, syna bożego, ale dowcip polega na tym, że jeszcze przed Jezusem
narodziło się całe mnóstwo synów bożych, jak powiedzmy fenicki Adonis, frygijski Attis, perski
Mitra. A tymczasem, krótko mówiąc, żaden z nich się w ogóle nie narodził, żaden z nich nie
istniał, nie istniał także i Jezus. Musisz koniecznie zamiast narodzin Jezusa czy też, powiedzmy,
7
Strona
hołdu trzech króli, opisać nonsensowne wieści rozpowszechniane o tym hołdzie. Bo z twego
poematu wynika, że Jezus narodził się naprawdę!
W tym momencie Bezdomny spróbował opanować nękającą go czkawkę i wstrzymał oddech,
na skutek czego czknął jeszcze boleściwiej i głośniej i w tejże chwili Berlioz przerwał swój
wykład, ponieważ cudzoziemiec wstał nagle i zbliżył się do pisarzy. Ci spojrzeli nań ze
zdumieniem.
– Proszę mi wybaczyć – zaczął nieznajomy. Mówił z cudzoziemskim akcentem, ale słów nie
kaleczył – że nie będąc znajomym panów ośmielam się... ale przedmiot naukowej dyskusji
panów jest tak interesujący, iż...
Tu nieznajomy uprzejmie zdjął beret i pisarzom nie pozostawało nic innego, jak wstać i
ukłonić się.
“Nie, to raczej Francuz...” – pomyślał Berlioz.
“Polak...” – pomyślał Bezdomny.
Należy od razu stwierdzić, że na poecie cudzoziemiec od pierwszego słowa zrobił
odpychające wrażenie, natomiast Berliozowi raczej się spodobał, a może nie tyle się spodobał,
ile, jak by tu się wyrazić... zainteresował go czy co...
– Panowie pozwolą, że się przysiada? – uprzejmie zapytał cudzoziemiec i przyjaciele jakoś
mimo woli się rozsunęli, cudzoziemiec zwinnie wcisnął się pomiędzy nich i natychmiast włączył
się do rozmowy. – Jeśli dobrze usłyszałem, to był pan łaskaw stwierdzić, że Jezus w ogóle nie
istniał? – zapytał kierując na Berlioza swoje lewe zielone oko.
– Tak jest, nie przesłyszał się pan – grzecznie odpowiedział Berlioz. – To właśnie
powiedziałem.
– Ach, jakie to ciekawe! – wykrzyknął cudzoziemiec.
“Czego on tu szuka?” – pomyślał Bezdomny i zasępił się.
– A pan zgodził się z kolegą? – zainteresował się nieznajomy i odwrócił się w prawo, do
Bezdomnego.
– Na sto procent! – potwierdził poeta, który lubił wyrażać się zawile i metaforycznie.
– Zdumiewające! – zawołał nieproszony dyskutant, nie wiedzieć czemu rozejrzał się dookoła
jak złodziej, ściszył swój niski głos i powiedział: – Proszę mi wybaczyć moje natręctwo, ale, jeśli
dobrze zrozumiałem, panowie na dobitkę nie wierzycie w Boga? – w jego oczach pojawiło się
przerażenie; dodał: – Przysięgam, że nikomu nie powiem!
8
Strona
może ponadto ręczyć za to, co się z nim samym stanie następnego dnia?
Strona
Bo istotnie – tu nieznajomy zwrócił się do Berlioza – proszę sobie wyobrazić, że zaczyna pan
rządzić, sobą i innymi, że tak powiem – dopiero zaczyna się pan rozsmakowywać i nagle okazuje
się, że ma pan... kche... kche... sarkomę płuc... – I cudzoziemiec uśmiechnął się słodko, jak
gdyby myśl o sarkomie płuc sprawiła mu przyjemność. – Tak, sarkoma – po kociemu mrużąc
oczy powtórzył dźwięczne słowo – i pańskie rządy się skończyły! Interesuje pana już tylko los
własny, niczyj więcej! Krewni zaczynają pana okłamywać. Pan czuje, że coś jest nie w porządku,
pędzi pan do uczonych lekarzy, potem do szarlatanów, a w końcu, być może, idzie pan nawet do
wróżki. Zarówno to pierwsze, jak to drugie i to trzecie nie ma żadnego sensu, sam pan to
rozumie. I cała historia kończy się tragicznie – ten, który jeszcze niedawno sądził, że o czymś
tam decyduje, spoczywa sobie w drewnianej skrzynce, a otoczenie, zdając sobie sprawę, że z
leżącego żadnego pożytku mieć już nie będzie, spala go w specjalnym piecu.
A bywa i gorzej – człowiek dopiero co wybierał się do Kisłowodska – tu cudzoziemiec
zmrużonymi oczyma popatrzył na Berlioza – zdawałoby się głupstwo, ale nawet tego nie może
dokonać, bo nagle, nie wiedzieć czemu, poślizgnie się i wpadnie pod tramwaj! Czy naprawdę
uważa pan, że ten człowiek sam tak sobą pokierował? Czy nie słuszniej byłoby uznać, że
pokierował nim ktoś zupełnie inny? – tu nieznajomy zaśmiał się dziwnie.
Berlioz z wielką uwagą słuchał nieprzyjemnego opowiadania o sarkomie i tramwaju i zaczęły
go dręczyć jakieś trwożne myśli. “Nie, to nie cudzoziemiec... to nie cudzoziemiec... – myślał – to
jakiś przedziwny facet... ale kim on w takim razie jest?”
– Ma pan, jak widzę, ochotę zapalić? – nieznajomy zwrócił się niespodziewanie do
Bezdomnego. – Jakie pan pali?
– A co, ma pan do wyboru? – ponuro zapytał poeta, któremu skończyły się papierosy.
– Jakie pan pali? – powtórzył nieznajomy.
– “Naszą markę” – z nienawiścią odpowiedział Bezdomny.
Nieznajomy niezwłocznie wyciągnął z kieszeni papierośnicę i podał ją Bezdomnemu:
– “Nasza marka”...
I redaktorem, i poetą wstrząsnął nie tyle fakt, że w papierośnicy znalazła się właśnie “Nasza
marka”, ile sama papierośnica. Była olbrzymia, z dukatowego złota, a kiedy się otworzyła, na jej
wieczku zaiskrzył błękitnymi i białymi ogniami trójkąt z brylantów.
Każdy z literatów pomyślał co innego: Berlioz – “nie, to jednak cudzoziemiec!”, a Bezdomny:
11
“O, cholera!”...
Strona
– A to dlaczego?
– Dlatego – odpowiedział cudzoziemiec i zmrużonymi oczyma zapatrzył się w niebo, po
którym w przeczuciu wieczornego chłodu bezgłośnie śmigały czarne ptaki – że Annuszka już
kupiła olej słonecznikowy, i nie dość, że kupiła, ale już go nawet rozlała. Tak więc zebranie się
nie odbędzie.
Pod lipami zapanowało zrozumiałe milczenie.
– Przepraszam – odezwał się Berlioz po chwili, spoglądając na cudzoziemca, który
najwyraźniej gadał od rzeczy – co ma do tego olej słonecznikowy... i jakaś Annuszka?
– Olej słonecznikowy tyle ma do tego... – nagle odezwał się Bezdomny, który najwyraźniej
postanowił wypowiedzieć nieproszonemu cudzoziemcowi wojnę. – Czy nie byliście kiedyś,
obywatelu, na leczeniu w szpitalu dla umysłowo chorych?
– Iwan! – cichutko zawołał Berlioz. Ale cudzoziemiec, ani trochę nie urażony, roześmiał się
wesolutko.
– Byłem, byłem i to nie raz! – wykrzyknął ze śmiechem, ale wpatrzone w poetę oko nie
śmiało się. – Gdzież to ja nie bywałem! Szkoda tylko, że nie zdążyłem zapytać profesora, co to
takiego schizofrenia. Więc niech już go pan sam o to zapyta, Iwanie Nikołajewiczu.
– Skąd pan wie, jak ja się nazywam?
– No, wie pan, któż by pana nie znał – nieznajomy wyciągnął z kieszeni wczorajszy numer
“Litieraturnej Gaziety” i Bezdomny zobaczył na pierwszej od razu kolumnie swoją podobiznę, a
pod nią własne wiersze. Ale ten dowód sławy i popularności, który jeszcze wczoraj tak go
cieszył, tym razem jakoś ani trochę nie uradował poety.
– Przepraszam – powiedział, a twarz mu spochmurniała. – Czy mógłby pan chwilę poczekać?
Chciałem powiedzieć koledze kilka słów.
– O, z przyjemnością! – zawołał nieznajomy. – Tu jest tak miło pod tymi lipami, a mnie się
nigdzie nie śpieszy.
– Słuchaj, Misza – szeptał poeta, odciągając Berlioza na bok – to nie żaden turysta, tylko
szpieg. To rosyjski emigrant, któremu udało się do nas przedostać. Wylegitymuj go natychmiast,
bo zwieje.
– Tak myślisz? – szepnął z niepokojem Berlioz i pomyślał: “Przecież on ma rację...”
– Możesz mi wierzyć – zachrypiał mu do ucha poeta. – Udaje głupiego, żeby wypytać o to i
13
owo. Słyszałeś, jak on gada po rosyjsku – poeta mówił i zarazem zezował pilnując, żeby
Strona
I znów poeta i redaktor ogromnie się zdziwili, profesor zaś pokiwał palcem, przywołując ich
bliżej, a kiedy obaj nachylili się do niego, wyszeptał:
– Nie zapominajcie, że Jezus istniał naprawdę.
– Widzi pan, profesorze – powiedział Berlioz z wymuszonym uśmiechem – szanujemy,
oczywiście, pańską ogromną wiedzę, ale na tę sprawę mamy zupełnie odmienny pogląd.
– A tu nie trzeba mieć żadnych poglądów – odparł dziwny profesor. – Jezus po prostu istniał i
tyle.
– Ale potrzebne są jakieś na to świadectwa... – zaczął Berlioz.
– Nie trzeba żadnych świadectw – odpowiedział konsultant i jął mówić niezbyt głośno, przy
czym jego cudzoziemski akcent nie wiadomo dlaczego znikł: – Wszystko jest bardzo proste – w
białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika, posuwistym krokiem kawalerzysty, wczesnym
rankiem czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan...
15
Strona
2. Poncjusz Piłat
– Wprowadźcie oskarżonego.
Strona
Procurator nagle zapragnął wstać, podstawić skroń pod strugę wody i pozostać już w tej
pozycji. Wiedział jednak, że i to nie przyniesie mu ulgi.
Szczurza Śmierć spod kolumnady wyprowadził aresztowanego do ogrodu, wziął bicz z rąk
legionisty, który stał u stóp brązowego posągu, zamachnął się od niechcenia i uderzył
aresztowanego po ramionach. Ruch centuriona był lekki i niedbały, ale związany człowiek
natychmiast zwalił się na ziemię, jakby mu ktoś podciął nogi, zachłysnął się powietrzem, krew
uciekła mu z twarzy, a jego oczy stały się puste.
Marek lewą ręką lekko poderwał leżącego w powietrze, jakby to był pusty worek, postawił go
na nogi, powiedział przez nos, kalecząc aramejskie słowa:
– Do procuratora rzymskiego zwracać się: hegemon. Innych słów nie mówić. Stać spokojnie.
Zrozumiałeś czy uderzyć?
Aresztowany zachwiał się, ale przemógł słabość, krew znów krążyła, odetchnął głęboko i
ochryple powiedział:
– Zrozumiałem cię. Nie bij mnie.
Po chwili znowu stał przed procuratorem.
Rozległ się matowy, zbolały głos:
– Imię?
– Moje? – pośpiesznie zapytał aresztowany, całym swoim jestestwem wyrażając gotowość do
szybkich i rzeczowych odpowiedzi, postanowienie, że nie da więcej powodu do gniewu.
Procurator powiedział cicho:
– Moje znam. Nie udawaj głupszego, niż jesteś. Twoje.
– Jeszua – spiesznie odpowiedział aresztowany.
– Masz przezwisko?
– Ha–Nocri.
– Skąd jesteś?
– Z miasta Gamala – odpowiedział aresztant, zarazem wskazując głową, że gdzieś tam
daleko, na prawo od niego, na północy, jest miasto Gamala.
– Z jakiej krwi?
– Dokładnie tego nie wiem – z ożywieniem odpowiedział aresztowany. – Nie pamiętam
moich rodziców. Powiadają, że ojciec był Syryjczykiem...
18
– Nigdzie nie mam domu – nieśmiało odpowiedział aresztant. – Wędruję od miasta do miasta.
– Można to nazwać krócej, jednym słowem. Włóczęgostwo – powiedział procurator i zapytał:
– Masz rodzinę?
– Nie mam nikogo. Sam jestem na świecie.
– Umiesz czytać, pisać?
– Umiem.
– Znasz jakiś język prócz aramejskiego?
– Znam. Grecki.
Uniosła się opuchnięta powieka, zasnute mgiełką cierpienia oko wpatrzyło się w
aresztowanego. Drugie nadal było zamknięte.
Piłat odezwał się po grecku:
– Więc to ty zamierzałeś zburzyć świątynię i nawoływałeś do tego lud?
Aresztowany znowu się ożywił, jego oczy nie wyrażały już strachu, zaczął mówić po grecku:
– Czło... – przerażenie błysnęło w jego oczach, zrozumiał, że omal się nie przejęzyczył. – Ja,
hegemonie, nigdy w życiu nie miałem zamiaru burzyć świątyni i nikogo nie namawiałem do tak
nonsensownego uczynku.
Zdziwienie odmalowało się na twarzy sekretarza, który pochylony nad niziutkim stołem
spisywał zeznania. Uniósł głowę, ale natychmiast znów ją pochylił nad pergaminem.
– Wielka ilość rozmaitych ludzi schodzi się do tego miasta na święto. Są wśród nich
magowie, astrologowie, wróżbici i mordercy – monotonnie mówił procurator – niekiedy zdarzają
się także kłamcy. Ty, na przykład, jesteś kłamcą. Zapisano tu wyraźnie – podburzałeś do
zniszczenia świątyni. Tak zaświadczyli ludzie.
– Ci dobrzy ludzie – zaczął mówić więzień i spiesznie dodawszy: – hegemonie – ciągnął: –
niczego nie studiowali i wszystko, co mówiłem, poprzekręcali. W ogóle zaczynam się obawiać,
że te nieporozumienia będą trwały jeszcze bardzo, bardzo długo. A wszystko dlatego, że on
niedokładnie zapisuje to, co mówię.
Zapadło milczenie. Teraz już oboje zbolałych oczu patrzyło ociężale na aresztowanego.
– Powtarzam ci, ale już po raz ostatni, abyś przestał udawać wariata, zbrodniarzu – łagodnie,
monotonnie powiedział Piłat. – Niewiele zapisano z tego, coś mówił, ale tego, co zapisano, jest w
każdym razie dość, aby cię powiesić.
19
– chodzi za mną taki jeden z kozim pergaminem i bez przerwy pisze. Ale kiedyś zajrzałem mu do
tego pergaminu i strach mnie zdjął. Nie mówiłem dosłownie nic z tego, co tam zostało zapisane.
Błagałem go: spal, proszę cię, ten pergamin! Ale on mi go wyrwał i uciekł.
– Któż to taki? – opryskliwie zapytał Piłat i dotknął dłonią skroni.
– Mateusz Lewita – skwapliwie powiedział więzień. – Był poborcą podatkowym i spotkałem
go po raz pierwszy na drodze do Bettagium, w tym miejscu, gdzie do drogi przytyka ogród
figowy, i rozmawiałem z nim. Na początku potraktował mnie nieprzyjaźnie, a nawet mnie
obrażał, to znaczy wydawało mu się, że mnie obraża, ponieważ nazywał mnie psem. –
Aresztowany uśmiechnął się. – Co do mnie, nie widzę w tym zwierzęciu nic złego, nic takiego,
żeby się obrażać za to słowo...
Sekretarz przestał notować i ukradkiem spojrzał zdziwiony, nie na aresztowanego jednak,
tylko na procuratora.
– ...lecz wysłuchawszy mnie, złagodniał – ciągnął Jeszua – a w końcu cisnął pieniądze na
drogę i oświadczył, że pójdzie ze mną na wędrówkę...
Piłat uśmiechnął się połową twarzy, wyszczerzając pożółkłe zęby i przemówił, całym ciałem
zwracając się ku sekretarzowi:
– O, miasto Jeruszalaim! Czegóż tu nie można usłyszeć?! Poborca podatków, słyszycie, cisnął
pieniądze na drogę!
Sekretarz, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć, uznał za wskazane uśmiechnąć się tak jak
Piłat.
– Powiedział, że od tej chwili nienawidzi pieniędzy – objaśnił Jeszua dziwne zachowanie
Mateusza Lewity i dodał: – Odtąd wędrował wraz ze mną.
Procurator, ciągle jeszcze szczerząc zęby, przyjrzał się więźniowi, potem spojrzał na słońce,
które nieubłaganie wznosiło się coraz wyżej i wyżej nad posągami jeźdźców na leżącym z prawej
strony, w dali, w dolinie, hipodromie, i znienacka, w jakiejś męczącej udręce, pomyślał, że
najprościej byłoby pozbyć się z balkonu tego dziwacznego rozbójnika, wyrzekłszy dwa tylko
słowa: “powiesić go!” Pozbyć się także eskorty, przejść spod kolumnady do wnętrza pałacu,
polecić, by zaciemniono okna komnaty, zwalić się na łoże, zażądać zimnej wody, umęczonym
głosem przywołać psa Bangę, użalić się przed nim na tę hemicranię... W obolałej głowie
procuratora błysnęła nagle kusząca myśl o truciźnie.
20
Patrzył na więźnia zmętniałymi oczyma i przez czas jakiś milczał, z trudem usiłując sobie
Strona
przypomnieć, czemu to na tym niemiłosiernym porannym skwarze stoi przed nim więzień o
twarzy zniekształconej razami, uświadomić sobie, jakie jeszcze niepotrzebne nikomu pytania
będzie tu musiał zadawać.
– Mateusz Lewita? – zapytał ochryple chory i zamknął oczy.
– Tak, Mateusz Lewita – dotarł doń wysoki, zadręczający go głos.
– W takim razie, co mówiłeś o świątyni tłumowi na targowisku?
Wydawało się Piłatowi, że głos odpowiadającego kłuje go w skroń, ten głos męczył go
niewypowiedzianie, ten głos mówił:
– Mówiłem, hegemonie, o tym, że runie świątynia starej wiary i powstanie nowa świątynia
prawdy. Powiedziałem tak, żeby mnie łatwiej zrozumieli.
– – Czemuś, włóczęgo, wzburzał umysły ludu na targowisku opowieściami o prawdzie, o
której ty sam nie masz pojęcia? Cóż więc jest prawdą?
I pomyślał sobie procurator: “Bogowie! Pytam go na sądzie o takie rzeczy, o które pytać nie
powinienem... Mój umysł mnie zawodzi...” I znów zamajaczył mu przed oczyma puchar
ciemnego płynu. “Trucizny mi dajcie, trucizny...”
I znów usłyszał głos:
– Prawdą jest to przede wszystkim, że boli cię głowa i to tak bardzo cię boli, że małodusznie
rozmyślasz o śmierci. Nie dość, że nie starcza ci sił, by ze mną mówić, ale trudno ci nawet na
mnie patrzeć. Mimo woli staję się teraz twoim katem, co zasmuca mnie ogromnie. Nie możesz
nawet o niczym myśleć i tylko marzysz o tym, by nadszedł twój pies, jedyne zapewne
stworzenie, do którego jesteś przywiązany. Ale twoje męczarnie zaraz się skończą, ból głowy
ustąpi.
Sekretarz wytrzeszczył oczy na więźnia, nie dopisał słowa do końca.
Piłat podniósł na aresztanta umęczone spojrzenie i zobaczył, że słońce stoi już dość wysoko
nad hipodromem, że promień słoneczny przeniknął pod kolumnadę, podpełza ku znoszonym
sandałom Jeszui, i że ten stara się usunąć od słońca.
Wówczas procurator wstał z tronu, ścisnął dłońmi głowę, na jego wygolonej żółtawej twarzy
pojawił się wyraz przerażenia. Ale Piłat natychmiast opanował go wysiłkiem woli i znowu opadł
na tron.
Więzień natomiast kontynuował tymczasem swoją przemowę, sekretarz niczego już jednak
21
nie notował, tylko wyciągnął szyję jak gąsior i starał się nie uronić ani słowa.
Strona
– I oto wszystko się już skończyło – życzliwie spoglądając na Piłata mówił aresztowany – i
niezmiernie się z tego cieszę. Radziłbym ci, hegemonie, abyś na czas jakiś opuścił pałac i odbył
małą przechadzkę po okolicy, chociażby po ogrodach na stoku eleońskiej góry. Burza
nadciągnie... – więzień odwrócił się i popatrzył zmrużonymi oczyma w słońce – ...później, pod
wieczór. Przechadzka dobrze ci zrobi, a ja ci chętnie będę towarzyszył. Przyszło mi do głowy
kilka nowych myśli, które, jak sądzę, mogłyby ci się wydać interesującymi, i z przyjemnością
bym się nimi z tobą podzielił, tym bardziej że sprawiasz na mnie wrażenie bardzo mądrego
człowieka. – Sekretarz zbladł śmiertelnie, pergamin spadł mu na posadzkę. – Szkoda tylko –
ciągnął związany Ha–Nocri i nikt mu nie przerywał – że zbytnio jesteś zamknięty w sobie i
zupełnie opuściła cię wiara w ludzi. Przyznasz przecież, że nie można wszystkich swoich uczuć
przelewać na psa. Smutne jest twoje życie, hegemonie – w tym miejscu mówiący pozwolił sobie
na uśmiech.
Sekretarz myślał teraz już tylko o jednym – wierzyć czy nie wierzyć własnym uszom. Musiał
im wierzyć. Postarał się zatem wyobrazić sobie, jaką też wymyślną formę przybierze gniew
zapalczywego procuratora wobec tej niesłychanej śmiałości aresztowanego. Ale nie mógł sobie
tego wyobrazić, choć nieźle znał procuratora.
Wówczas dał się słyszeć zdarty, nieco zachrypnięty głos procuratora mówiącego po łacinie:
– Rozwiążcie mu ręce.
Jeden z konwojujących legionistów stuknął kopią o posadzkę, podał ją sąsiadowi, zbliżył się i
zdjął więźniowi pęta. Sekretarz podniósł z ziemi pergamin, postanowił, że niczego na razie nie
będzie notował i że niczemu nie będzie się dziwił.
– Przyznaj się – spokojnie zapytał po grecku Piłat – jesteś wielkim lekarzem?
– Nie, procuratorze, nie jestem lekarzem – odpowiedział aresztowany, rozcierając z ulgą
zniekształcone i opuchnięte, purpurowe przeguby dłoni.
Piłat surowo przyglądał się aresztowanemu spode łba, w jego oczach nie było już mgiełki,
pojawiły się w nich dobrze wszystkim znane iskry.
– Nie pytałem cię o to – powiedział – ale czy znasz może również łacinę?
– Znam – odpowiedział aresztowany. Rumieniec wystąpił na zżółkłe policzki Piłata i
procurator zapytał po łacinie:
– Skąd wiedziałeś, że chciałem przywołać psa?
22
tu więzień powtórzył gest Piłata – tak, jakbyś chciał go pogłaskać, a twoje wargi...
– Tak... – powiedział Piłat.
Milczeli przez chwilę. A potem Piłat zapytał po grecku:
– A zatem jesteś lekarzem?
– Nie, nie – żywo odpowiedział więzień. – Wierz mi, nie jestem lekarzem.
– No cóż, jeśli chcesz to zachować w tajemnicy, zachowaj. Bezpośrednio ze sprawą to się nie
wiąże. Utrzymujesz zatem, że nie nawoływałeś do zburzenia świątyni... czy też jej podpalenia,
czy zniszczenia jej w jakiś inny sposób?
– Nikogo, hegemonie, nie nawoływałem do niczego takiego, powtarzam. Czy wyglądam na
człowieka niespełna rozumu?
– O, nie, nie wyglądasz na człowieka niespełna rozumu – cicho odpowiedział procurator z
jakimś strasznym uśmiechem. – Przysięgnij zatem, że nic takiego nie miało miejsca.
– Na co chcesz, abym przysiągł? – zapytał z ożywieniem uwolniony z wiązów.
– Choćby na własne życie – odpowiedział procurator. – Najwyższy czas, abyś na nie
przysiągł, bo wiedz o tym, że wisi ono na włosku.
– Czy sądzisz, hegemonie, że to tyś je zawiesił na włosku? – zapytał więzień. – Jeśli sądzisz
tak, bardzo się mylisz.
Piłat drgnął i odparł przez zęby:
– Mogę przeciąć ten włosek.
– Co do tego także się mylisz – powiedział z powątpiewaniem aresztowany, uśmiechając się
dobrodusznie i zasłaniając dłonią przed słońcem. – Przyznasz, że przeciąć ten włosek może
chyba tylko ten, kto zawiesił na nim moje życie.
– Tak, tak – powiedział Piłat i uśmiechnął się. – Nie wątpię już teraz, że jeruszalaimscy
próżniacy włóczyli się za tobą. Nie wiem, gdzieś się ćwiczył w wymowie, ale języka w gębie nie
zapominasz. Nawiasem mówiąc, powiedz mi, czy to prawda, że przybyłeś do Jeruszalaim przez
Suzską Bramę, jadąc oklep na ośle, i że towarzyszyły ci tłumy motłochu wiwatującego na twoją
cześć, jakbyś był jakim prorokiem? – i procurator wskazał zwój pergaminu.
Więzień popatrzył na procuratora z niedowierzaniem.
– Nie mam żadnego osła, hegemonie – powiedział. – Rzeczywiście wszedłem do Jeruszalaim
przez Suzską Bramę, ale przyszedłem pieszo, a towarzyszył mi tylko Mateusz Lewita i nikt tnie
23
wiwatował ani niczego nie krzyczał, bo nikt mnie wtedy w Jeruszalaim nie znał.
Strona
– Czy znany ci jest – ciągnął Piłat nie spuszczając wzroku z więźnia – niejaki Dismos albo
Gestas, albo może Bar Rawan?
– Nie znam tych dobrych ludzi – odpowiedział aresztowany.
– Czy to prawda?
– To prawda.
– Powiedz mi zatem, czemu nieustannie mówisz o dobrych ludziach? Czy nazywasz tak
wszystkich ludzi?
– Wszystkich – odpowiedział więzień. – Na świecie nie ma złych ludzi.
– Pierwszy raz spotykam się z takim poglądem – powiedział Piłat i uśmiechnął się. – Ale, być
może, za mało znam życie!... Teraz możesz już nie notować – zwrócił się do sekretarza, chociaż
sekretarz i tak niczego nie notował, a potem znowu zwrócił się do więźnia: – Czy wyczytałeś to
w którejś z greckich ksiąg?
– Nie, sam do tego doszedłem.
– I tego nauczasz?
– Tak.
– A na przykład centurion Marek, którego nazywają Szczurzą Śmiercią, czy on także jest
dobrym człowiekiem?
– Tak – odparł więzień. – Co prawda, jest to człowiek nieszczęśliwy. Od czasu, kiedy dobrzy
ludzie go okaleczyli, stał się okrutny i nieczuły. Ciekawe, kto też tak go zeszpecił?
– Chętnie cię o tym poinformuję – powiedział Piłat – ponieważ byłem przy tym obecny.
Dobrzy ludzie rzucili się na niego jak gończe na niedźwiedzia. Germanie wpili mu się w kark, w
ręce, w nogi. Manipuł piechoty wpadł w zasadzkę i gdyby nie to, że turma jazdy, która
dowodziłem, przedarła się ze skrzydła, nie miałbyś, filozofie, okazji do rozmowy ze Szczurzą
Śmiercią. To było w czasie bitwy pod Idistaviso, w Dolinie Dziewic.
– Jestem pewien – zamyśliwszy się powiedział więzień – że gdyby ktoś z nim porozmawiał,
zmieniłby się z pewnością.
– Sądzę – powiedział Piłat – że legat legionu nie byłby rad, gdyby ci wpadło do głowy
porozmawiać z którymś z jego oficerów czy żołnierzy. Zresztą nie dojdzie do tego, na szczęście,
i już ja będę pierwszym, który się o to zatroszczy.
Wpadła pod kolumnadę jaskółka, zatoczyła krąg pod złotym jej pułapem, obniżyła lot,
24
nieomal musnęła ostrym skrzydłem twarz stojącego we wnęce miedzianego posągu i zniknęła za
Strona
majestatu...”.
Strona
– Mówiłem o wielu sprawach – opowiadał więzień – także i o tym, że wszelka władza jest
gwałtem, zadawanym ludziom, i że nadejdzie czas, kiedy nie będzie władzy ani cesarskiej, ani
żadnej innej. Człowiek wejdzie do królestwa prawdy i sprawiedliwości, w którym niepotrzebna
już będzie żadna władza.
– Mów dalej! Co było potem?
– Nic już potem nie było – powiedział aresztowany. – Nagle wbiegli ludzie, związali mnie i
poprowadzili do wiezienia.
Sekretarz szybko kreślił, starając się nie uronić ani' słowa.
– Nie było na świecie, nie ma i nie będzie żadnej władzy wspanialszej i lepszej dla ludzi niż
władanie Cezara Tyberiusza! – zdarty i zbolały głos Piłata spotężniał. Procurator, nie wiedzieć
czemu, patrzył z nienawiścią na sekretarza i na eskortę.
– I nie tobie o tym sądzić, szalony przestępco! – I Piłat nagle krzyknął: – Wyprowadzić
żołnierzy z tarasu! – I dodał zwracając się do sekretarza: – Zostawcie mnie samego z
oskarżonym, to sprawy wagi państwowej!
Eskorta wzniosła włócznie i miarowo łomocąc podkutymi skórzniami zeszła z tarasu do
ogrodu, a za eskortą podążył sekretarz.
Przez chwilę ciszę panującą na tarasie zakłócał tylko śpiew wody w fontannie. Piłat patrzył,
jak nad rzygaczem fontanny wydyma się miseczka uczyniona z wody, jak odłamują się jej
krawędzie i strumykami spadają w dół.
Pierwszy zaczął mówić więzień:
– Widzę, że to, o czym mówiłem z tym młodzieńcem z Kiriatu, stało się przyczyną jakiegoś
nieszczęścia. Mam takie przeczucie, hegemonie, że temu młodzieńcowi stanie się coś złego, i
bardzo mi go żal.
– Myślę – odpowiedział procurator z dziwnym uśmiechem – że istnieje ktoś jeszcze, nad kim
mógłbyś się bardziej użalić niż nad Juda z Kiriatu, ktoś, czyj los będzie znacznie gorszy niż los
Judy! ...A więc Marek Szczurza Śmierć, zimny i pozbawiony skrupułów kat, i ci ludzie, którzy,
jak widzę – tu procurator wskazał zmasakrowaną twarz Jeszui – bili cię za twoje proroctwa, i
rozbójnicy Dismos i Gestas, którzy wraz ze swoimi kamratami zabili czterech moich żołnierzy, i
ten brudny zdrajca Juda wreszcie – wszystko to są więc ludzie dobrzy?
– Tak – odpowiedział więzień.
27
procuratora, by Jeszua Ha–Nocri nie kontaktował się z innymi skazanymi, a także, by ludziom z
tajnej służby wydać obwarowany surowymi karami zakaz rozmawiania o czymkolwiek z Jeszua i
udzielania odpowiedzi na jakiekolwiek jego pytania.
Marek dał znak, eskorta otoczyła Jeszuę i wyprowadziła go z tarasu.
Po czym stanął przed procuratorem urodziwy jasnobrody młodzieniec. W grzebieniu hełmu
miał orle pióra, na jego piersiach połyskiwały złote pyski lwów, pochwa jego miecza okuta była
złotymi blaszkami, miał sznurowane aż po kolana buty na potrójnej podeszwie, na lewe ramię
narzucił purpurowy płaszcz. Był to legat, dowódca legionu.
Procurator zapytał go, gdzie się obecnie znajduje kohorta z Sebaste. Legat oznajmił, że
sebastyjczycy tworzą kordon na placu przed hipodromem, tam gdzie zostanie zakomunikowany
ludowi wyrok na oskarżonych.
Wówczas procurator polecił legatowi wydzielić dwie centurie z rzymskiej kohorty. Jedna z
nich pod dowództwem Szczurzej Śmierci będzie eskortowała skazanych, wozy ze sprzętem
potrzebnym do kaźni i oprawców w drodze na Nagą Górę, a kiedy już tam przybędzie, ma się
przyłączyć do kordonu ochraniającego jej szczyt. Drugą nie zwlekając należy posłać na Nagą
Górę, niech utworzy kordon już teraz. Procurator poprosił również legata, aby z tym samym
zadaniem, to znaczy z zadaniem osłaniania szczytu, wysłać tam pomocniczy korpus jazdy, ale
syryjską.
Kiedy legat opuścił taras, procurator polecił sekretarzowi zaprosić do pałacu
przewodniczącego i dwu członków Sanhedrynu, a także przełożonego kapłanów jeruszalaimskiej
świątyni, ale dodał jeszcze, że pragnie, by wszystko tak zostało urządzone, żeby zanim spotka się
z nimi wszystkimi, mógł pomówić na osobności z przewodniczącym.
Polecenia procuratora wykonane zostały szybko i dokładnie i słońce, które w owe dni paliło
Jeruszalaim z tak niezwykłym okrucieństwem, nie zdążyło się jeszcze zbliżyć do zenitu, kiedy
już koło dwu białych lwów z marmuru, strzegących schodów na górnym tarasie ogrodu,
procurator spotkał się z pełniącym obowiązki przewodniczącym Sanhedrynu, arcykapłanem
judejskim, Józefem Kajfaszem.
W ogrodzie panowała cisza. Ale kiedy procurator wyszedł spod kolumnady na zalany słońcem
górny placyk ogrodu, pomiędzy cudaczne słoniowe nogi palm, na placyk, z którego otwierał się
widok na znienawidzone przez procuratora Jeruszalaim, na wiszące mosty miasta, na jego mury
29
obronne, na, co najważniejsze, nie dającą się opisać bryłę marmuru zwieńczona zamiast dachu
Strona
złotą smoczą łuską, na jeruszalaimską świątynię – wtedy wyostrzony słuch Piłata uchwycił
dobiegający z dala, z dołu, stamtąd gdzie mur odgradzał najniższe tarasy pałacowego ogrodu od
placu miejskiego, głuchy pomruk, ponad który od czasu do czasu wybijały się ledwie
dosłyszalne, cienkie ni to krzyki, ni to jęki.
Procurator zrozumiał, że tam, na placu, zgromadziły się już nieprzeliczone tłumy
mieszkańców Jeruszalaim wzburzonych niedawnymi zamieszkami w mieście, i wiedział, że te
tłumy oczekują z niecierpliwością na ogłoszenie wyroku, wiedział, że krzyczą w ciżbie ruchliwi
sprzedawcy wody.
Procurator rozpoczął od tego, że zaproponował arcykapłanowi, by schronić się przed
bezlitosnym skwarem pod dach tarasu, ale Kajfasz, podziękowawszy uprzejmie, wyjaśnił, że w
przededniu święta nie może tego uczynić. Piłat osłonił więc kapturem swoją nieco już łysiejącą
głowę i rozpoczął rozmowę. Rozmawiali po grecku.
Piłat powiedział, że rozpatrzył sprawę Jeszui Ha–Nocri i że zatwierdził wyrok śmierci.
A zatem na karę śmierci, która powinna zostać wymierzona dziś jeszcze, skazani są trzej
rozbójnicy. Dismos, Gestas i Bar Rawan, a oprócz nich jeszcze i ten Jeszua Ha–Nocri. Dwaj
pierwsi, jako ci, którzy podburzali lud do buntu przeciwko Cezarowi i ujęci zostali z bronią w
ręku przez władze rzymskie, należą do procuratora i o nich nie mówimy. Natomiast dwaj
pozostali, Bar Rawan i Ha–Nocri, zostali zatrzymani przez władze miejscowe i sądził ich
Sanhedryn. Zgodnie z prawem i obyczajem jeden z nich powinien zostać ułaskawiony i
zwolniony w związku z rozpoczynającym się dziś wielkim świętem Paschy. Procurator chciałby
zatem wiedzieć, którego z nich Sanhedryn zamierza obdarzyć wolnością – Bar Rawana czy Ha–
Nocri?
Kajfasz pochylił głowę na znak, że rozumie prokuratora, i odparł:
– Sanhedryn prosi, by ułaskawić Bar Rawana.
Procurator był pewien, że arcykapłan tak właśnie mu odpowie, ale teraz chodziło o to, by
udać, że taka odpowiedź ogromnie go zadziwia.
Piłat zrobił to znakomicie. Uniósł brwi i ze zdumieniem spojrzał arcykapłanowi prosto w
oczy.
– Przyznaję, że ta odpowiedź mnie zaskoczyła – powiedział łagodnie. – To chyba jakieś
nieporozumienie.
30
miejscowych władz duchownych, arcykapłan wie o tym najlepiej, ale w tym wypadku
najwyraźniej zaszła jakaś pomyłka. I władze rzymskie są, oczywista, zainteresowane w
naprawieniu tej pomyłki.
Doprawdy, ciężar przewin Bar Rawana i Ha–Nocri. nie daje się ze sobą porównać. O ile ten
drugi, człowiek najwyraźniej niespełna rozumu, winien jest wygłaszania głupich mów w samym
Jeruszalaim i w niektórych innych miejscowościach, o tyle ten pierwszy ma na sumieniu
znacznie cięższe sprawy. Nie dość, że pozwalał sobie na otwarte nawoływania do powstania, to
jeszcze zabił żołnierza, kiedy próbowano go aresztować. Bar Rawan jest bez porównania bardziej
niebezpieczny niż Ha–Nocri.
Z związku z tym wszystkim procurator prosi arcykapłana o ponowne rozważenie sprawy i
uwolnienie mniej niebezpiecznego z dwu skazanych, a mniej niebezpieczny jest bez wątpienia
Ha–Nocri. A więc?...
Kajfasz cichym, ale stanowczym głosem powiedział, że Sanhedryn dokładnie zbadał tę sprawą
i raz jeszcze oświadcza, że jest jego zamiarem uwolnienie Bar Rawana.
– Co słyszę? Nawet po moim wstawiennictwie? Po wstawiennictwie tego, przez którego usta
przemawia władza rzymska? Arcykapłanie, powtórz to po raz trzeci.
– Także i po oraz trzeci oświadczam, że uwalniamy Bar Rawana – cicho powiedział Kajfasz.
Sprawa została zakończana, nie było już o czym rozmawiać. Ha–Nocri odchodził na zawsze i
nikt nie wyleczy procuratora z tych straszliwych, nieznośnych bólów głowy, oprócz śmierci nie
ma na nie lekarstwa. Ale nie ta myśl niepokoiła teraz Piłata. Przenikał go ten sam niepojęty
smutek, który ogarnął go już wcześniej, na tarasie. Procurator usiłował zrozumieć powód tego
smutku. Powód był dziwny – procurator miał niejasne wrażenie, że nie dokończył rozmowy ze
skazanym, a może nie dosłuchał czegoś do końca.
Piłat odpędził tę myśl, odleciała natychmiast, tak jak przyszła. Odleciała, pozostał niepojęty
smutek, niepojęty, bo przecież niczego nie mogła tu wyjaśnić inna myśl, która przebiegła jak
błyskawica i natychmiast zagasła, krótka myśl: “Nieśmiertelność... nadeszła nieśmiertelność...”
Kto ma zostać nieśmiertelnym? Tego procurator nie zrozumiał, ale myśl o owej zagadkowej
nieśmiertelności sprawiła, że mimo upału zrobiło mu się zimno.
– Dobrze – powiedział Piłat. – Niech więc tak będzie.
Obejrzał się, rozejrzał się dokoła i zadziwiła go nagła przemiana otoczenia. Zniknął ociężały
31
od kwiatów krzak róży, zniknęły okalające górny taras cyprysy i drzewo granatu, i biała statua
Strona
stojąca pośród zieleni, nawet sama zieleń. Napłynął na to miejsce jakiś purpurowy gąszcz, w
którym chwiały się i rozpełzały wodorosty, a wraz z wodorostami kołysał się i on sam, Piłat.
Uniósł się gniewem, palącym, duszącym, najstraszliwszym, gniewem bezsilności.
– Duszno mi! – wyszeptał. – Duszę się! Wilgotną zimną dłonią targnął zapinkę na kołnierzu
płaszcza, upadła na piasek.
– Dziś jest duszno, na pewno nadciąga burza – powiedział Kajfasz, nie spuszczając oczu z
poczerwieniałej twarzy procuratora i domyślając się wszystkich cierpień, które tamtego jeszcze
czekają: – O, jakiż straszny jest w tym roku miesiąc nisan!
– Nie – powiedział Piłat – to nie dlatego, że jest duszno, ale dlatego, Kaifo, że świat stał się
dla nas atoli za ciasny – zmrużył oczy, uśmiechnął się i dorzucił: – Strzeż się, arcykapłanie!
Ciemne oczy arcykapłana zabłysły, udał zdumienie nie gorzej, niż to przedtem uczynił
procurator.
– Co słyszę, procuratorze? – odpowiedział wyniośle i spokojnie. – Grozisz mi, kiedy został
wydany wyrok, który ty sam zatwierdziłeś? Czy być może? Przyzwyczailiśmy się do tego, że
procurator rzymski waży słowa, zanim cokolwiek powie. Czy nikt nas nie słyszy, hegemonie?
Piłat popatrzył na arcykapłana martwymi oczyma i wyszczerzył zęby udając uśmiech.
– Co mówisz, arcykapłanie? Któż by nas tu teraz mógł usłyszeć? Nie jestem dzieckiem,
Kajfaszu. Wiem, co mówię, i wiem, gdzie mówię. Straże wokół ogrodu, straże wokół pałacu,
nawet mysz się tu nie prześlizgnie. Nie tylko mysz, nie prześlizgnie się nawet ten, jakże mu
tam... ten, z miasta Kiriat. Nawiasem mówiąc, czy znasz go, arcykapłanie? Tak... gdyby zdołał
się tu dostać ktoś taki, gorzko by pożałował, wierzysz mi, oczywiście, że miałby czego żałować?
A więc wiedz, arcykapłanie, że nie zaznasz odtąd spokoju! Ani ty, ani twój lud! – i Piłat wskazał
w dal, w prawo, tam gdzie jaśniała na wzgórzu świątynia. – To ci powiadam ja, Piłat z Fontu,
Jeździec Złotej Włóczni!
– Wiem, wiem! – nieulękle odpowiedział czarnobrody Kajfasz, oczy mu zabłysły, wzniósł
rękę ku niebu, ciągnął: – Lud judejski wie dobrze, że nienawidzisz go okrutna nienawiścią,
będziesz przyczyna wielu udręczeń tego ludu, ale zgubić go nie zdołasz! Bóg go obroni! Usłyszy
nas i wysłucha wszechpotężny Cezar i osłoni nas, obroni przed prześladowcą Piłatem!
– O, nie! – krzyknął Piłat. Z każdym słowem czuł się coraz lepiej, nie musiał już niczego
udawać, nie musiał dobierać słów. – Zbyt często skarżyłeś się na mnie Caesarowi, Kajfo, teraz
32
nadeszła moja godzina! Poleci teraz ode mnie, ale nie do namiestnika w Antiochii i nie do
Strona
Rzymu, tylko wprost na Capreje, do samego imperatora, wiadomość o tym, jak tu, w Jeruszalaim,
bronicie przed śmiercią zatwardziałych buntowników. I wtedy ja napoję Jeruszalaim nie wodą ze
źródeł Salomona, jak to chciałem uczynić dla waszego dobra, o, nie, nie wodą! Przypomnij sobie,
że to z waszego powodu musiałem zdjąć ze ściany tarcze z imperatorskimi buńczukami, wysyłać
wojska, musiałem, jak widzisz, sam przyjechać, by zobaczyć, co się tu u was wyprawia!
Zapamiętaj sobie moje słowa, arcykapłanie – nie jedna kohortę zobaczysz w Jeruszalaim, o, nie
jedną! Przyjdzie pod mury miasta cała legia Fulminata, przyjdzie arabska konnica, a wtedy
usłyszysz gorzki płacz i narzekania! Przypomnisz sobie wtedy, jak to uratowaliście Bar Rawana!
Arcykapłanowi plamy wystąpiły na twarz, jego oczy płonęły. Uśmiechał się szczerząc zęby,
podobnie jak to przedtem uczynił procurator, i odpowiedział:
– Czy ty sam, procuratorze, wierzysz w to, co teraz mówisz? Nie, ty w to nie wierzysz. Tyś
go chciał wypuścić po to, by podburzał lud, by natrząsał się z religii i przywiódł lud pod
rzymskie miecze! Ale ja, arcykapłan judejski, póki życia mego, religii naszej hańbić nie pozwolę
i lud mój osłonię! Słyszysz mnie, Piłacie? – Kajfasz nagle podniósł gniewnie ramię. – Posłuchaj,
procuratorze!
Zamilkł i procurator usłyszał znowu coś jak gdyby szum morza, napływający aż pod mury
ogrodów Heroda Wielkiego. Szum ów dobiegał z dołu, wznosił się ku stropom, ku twarzy
procuratora. A za plecami Piłata, za skrzydłem pałacu grały larum trąbki, słychać było stamtąd
ociężały chrzęst setek nóg i pobrzękiwanie żelastwa. Procurator zrozumiał, że to już wymarsz
piechoty rzymskiej, która spełniając jego rozkaz, udaje się na straszną dla buntowników i
zbójców przedśmiertelną defiladę.
– Słyszysz, procuratorze? – cicho powtórzył arcykapłan.
Procurator otarł wierzchem dłoni mokre, zimne czoło, popatrzył w ziemię, potem zmrużywszy
oczy spojrzał w niebo, zobaczył rozpalona kulę już niemal dokładnie nad głową, zobaczył cień
Kajfasza, krótki, leżący tuż przy ogonie lwa, powiedział spokojnie i obojętnie:
– Zbliża się południe. Rozmowa nasza przeciągnęła się, a tam na nas czekają.
W najwyszukańszych słowach przeprosiwszy arcykapłana, zaproponował mu, aby zechciał
usiąść na ławeczce w cieniu magnolii i zaczekać, póki procurator nie przywoła pozostałych osób,
których obecność na ostatnim krótkim posiedzeniu jest nieodzowna, i póki nie wyda jeszcze
jednego polecenia pozostającego w związku z rychłą kaźnią.
33
Kajfasz skłonił się uprzejmie, przykładając dłoń do serca, i pozostał w ogrodzie, a Piłat wrócił
Strona
na taras. Sekretarzowi, który tam nań oczekiwał, polecił sprowadzić do ogrodu legata legionu,
trybuna kohorty oraz dwu członków Sanhedrynu i przełożonego świątynnej służby. Oczekiwali
już na dolnym tarasie w krągłej altance, w której biła fontanna. Piłat dodał jeszcze, że sam
przyjdzie do ogrodu za chwilę i wszedł do pałacu.
Podczas kiedy sekretarz sprowadzał zainteresowanych, procurator spotkał się w mrocznej,
osłoniętej ciemnymi zasłonami komnacie z jakimś człowiekiem, który połowę twarzy przesłonił
sobie kapturem, choć do komnaty nie wpadał ani jeden promień słońca. Spotkanie ich trwało
niezmiernie krótko. Procurator wyrzekł po cichu kilka słów i człowiek ów odszedł, a Piłat przez
kolumnadę udał się do ogrodu.
Tam, w obecności wszystkich, których kazał zaprosić, powtórzył oschle, lecz uroczyście, że
zatwierdza wydany na Jeszuę Ha–Nocri wyrok śmierci i oficjalnie zapytał członków Sanhedrynu,
którego ze skazanych chcieliby oszczędzić. Usłyszawszy, że Bar Rawana, powiedział:
– Bardzo dobrze – polecił sekretarzowi wprowadzić to natychmiast do protokołu, zacisnął w
dłoni zapinkę, którą sekretarz podjął z piasku, i powiedział uroczyście: – Już czas!
I wszyscy obecni poszli w dół szerokimi marmurowymi schodami, między dwiema ścianami
róż, które wydzielały odurzający zapach, i zeszli aż pod mur pałacowy, ku bramie prowadzącej
na wielki, starannie wybrukowany plac, po drugiej stronie którego widać było kolumny i posągi
jeruszalaimskiego gimnazjonu.
Skoro tylko cała grupa, wyszedłszy z ogrodów na plac, weszła na rozległy, górujący nad
placem kamienny pomost, Piłat zmrużył oczy i rozejrzał się badając sytuację.
Przestrzeń, którą przed chwilą przemierzył, przestrzeń dzieląca pomost od pałacowego muru,
była pusta, ale za to przed sobą Piłat nie zobaczył już placu – plac pokrywały tłumy. Tłum
zalałby także pomost i ową pustą przestrzeń, gdyby nie powstrzymywał go potrójny kordon
sebastyjskich żołnierzy na lewo od Piłata i potrójny kordon żołnierzy iturejskiej kohorty
sojuszniczej na prawo odeń.
A zatem Piłat wstąpił na pomost, zaciskając odruchowo w dłoni niepotrzebną mu teraz
zapinkę i mrużąc oczy. Procurator mrużył je bynajmniej nie dlatego, że raziło go słońce, nie, nie
dlatego. Po prostu, nie wiadomo dlaczego, nie chciał widzieć skazanych, a wiedział, że w ślad za
nim wprowadzają ich już na pomost.
Skoro tylko wysoko nad blokami kamienia, nad brzegiem ludzkiego morza pojawił się biały,
34
podszyty purpurą płaszcz, o uszy nie patrzącego Piłata uderzyła fala krzyku: “Ha–a–a...”
Strona
Zrodzona gdzieś daleko, aż koło hipodromu, słaba z początku, nabrała siły grzmotu, trwała tak
przez kilka sekund, a potem zaczęła zacichać. “Dostrzegli mnie” – pomyślał procurator. Krzyk
nie ucichł całkiem, ale nieoczekiwanie zaczął znowu narastać, rozhuśtał się, stał się jeszcze
głośniejszy niż przedtem i na tej drugiej jego fali, jak piana na fali morskiej, zawrzały gwizdy i
pojedyncze, dające się rozróżnić wśród tego grzmotu jęki kobiet. “To już ich wprowadzono –
pomyślał Piłat – a te jęki, to jęki kilku kobiet, które tłum stratował, kiedy runął naprzód”.
Odczekał chwilę wiedząc, że nie ma takiej siły, która kazałaby tłumowi zamilknąć, zanim nie
wyrzuci z siebie wszystkiego, co ma na sercu, i nie zamilknie sam.
A kiedy nadszedł ów moment, procurator wzniósł prawą dłoń i w tłumie urwały się ostatnie
pomruki.
Wtedy Piłat nabrał w piersi, ile tylko mógł, rozpalonego powietrza i jego schrypły od komend
głos podniósł się ponad tysiącami głów:
– W imieniu Caesara Imperatora!...
Procurator usłyszał powtórzony po kilkakroć, skandowany żelazny krzyk – to żołnierze obu
kohort wznosząc w górę włócznie i orły zawrzasnęli straszliwie:
– Niech żyje Caesar!!!
Piłat uniósł głowę ku słońcu. Zapłonął pod jego powiekami zielony ogień, mózg zajął się od
tego płomienną i poszybowały ponad tłumem ochryple aramejskie słowa:
– Czterech przestępców zatrzymanych w Jeruszalaim za morderstwa, podburzanie do buntu,
obrazę praw i religii skazanych zostało na hańbiącą śmierć przez rozpięcie na słupach. Wyrok
zostanie niebawem wykonany ma Nagiej Górze. Imiona tych przestępców – Dismos, Gestas, Bar
Rawan i Ha–Nocri. Oto stoją przed wami.
Piłat wskazał dłonią na prawo. Nie widział skazanych, ale wiedział, że są tam, gdzie być
powinni.
Tłum odpowiedział przeciągłym pomrukiem, jakby zdumienia, a może ulgi. Kiedy pomruk ten
umilkł, Piłat wołał dalej:
– Ale straceni zostaną tylko trzej spośród nich, albowiem zgodnie z prawem i obyczajem na
cześć święta Paschy wspaniałomyślny Caesar Imperator jednemu z nich, wybranemu za zgodą
władz rzymskich przez Mały Sanhedryn, darowuje jego godne pogardy życie.
Piłat wykrzykiwał te słowa, a zarazem słuchał, jak zamierają ostatnie pomruki tłumu, jak
35
zapada wielka cisza. Żaden szept ani westchnienie nie dobiegały teraz do jego uszu, była nawet
Strona
taka chwila, w której Piłatowi zaczęło się wydawać, że wszystko dokoła niego zniknęło.
Znienawidzone miasto umarło i tylko on jeden stoi w palących promieniach wysokiego słońca z
twarzą zanurzoną w niebie. Piłat jeszcze przez chwilę przedłużał tę ciszę, a potem znowu zaczął
krzyczeć:
– Imię tego, który za chwilę w waszej przytomności odzyska wolność...
Zrobił jeszcze jedną pauzę, zanim wypowie to imię, zastanowił się, czy powiedział wszystko,
co należało, wiedział bowiem, że martwe miasto zmartwychwstanie, skoro tylko padnie imię
wybrańca, a wtedy nic z tego, co powie, nie będzie już usłyszane.
“Czy to wszystko? – bezgłośnie szepnął do siebie Piłat. – Tak, to wszystko. – Zatem – imię!”
I rozpościerając nad milczącym miastem głoskę “r” zawołał:
– Bar Rawan!
I wydało mu się nagle, że słońce dźwięcznie pękło nad jego głową i zalało mu uszy ogniem.
Hasało w tym ogniu wycie, piski, jęki, śmiechy i gwizdy.
Piłat odwrócił się i przeszedł przez pomost w stronę schodów, nie patrzył na nic, śledził tylko,
by się nie potknąć, różnobarwną szachownicę kamyków pod nogami. Wiedział, że jak grad lecą
teraz na pomost za jego plecami brązowe monety i orzeszki palmowe, że w wyjącej ciżbie ludzie
tratują się i włażą sobie wzajem na ramiona, byle tylko zobaczyć na własne oczy ów cud –
człowieka, który był już we władaniu śmierci i który wyrwał się z jej rak. Byle tylko zobaczyć,
jak legioniści zdejmują zeń więzy, sprawiając mu tym mimo woli dokuczliwy ból w
wywichniętych w czasie śledztwa rękach, jak człowiek ten, krzywiąc się i pojękując, uśmiecha
się zarazem nieprzytomnym, bezmyślnym uśmiechem.
Wiedział, że jednocześnie eskorta prowadzi ku bocznym schodkom trzech związanych
więźniów, że wyprowadzi ich za chwilę na drogę wiodącą ku zachodowi, za miasto, na Nagą
Górę. Podniósł oczy dopiero wtedy, kiedy znalazł się poza pomostem i wiedział, że nic mu już
nie grozi, że nie może już zobaczyć skazańców.
Do pomruków tłumu, który już się zaczął uciszać, dołączyły się przenikliwe krzyki heroldów,
powtarzających po aramejsku i po grecku to wszystko, co wykrzyczał z pomostu procurator. Piłat
usłyszał również przybliżający się rozdygotany tupot końskich kopyt i wesoły, urywany głos
trąbki. A potem usłyszał jeszcze przenikliwe gwizdy chłopców, którzy obsiedli dachy domów
przy ulicy, prowadzącej od targowiska do placu przy hipodromie, i okrzyki “Uwaga...”
36
Samotny żołnierz, który stał pośrodku pustej części placu, ostrzegawczo pomachał trzymanym
Strona
37
Strona
3. Dowód siódmy
Tak, była mniej więcej dziesiąta rano, wielce szanowny Iwanie Nikołajewiczu – powiedział
profesor.
Poeta, jak człowiek, który dopiero co się obudził, przesunął dłonią po twarzy i spostrzegł, że
na Patriarszych Prudach zapadł już wieczór. Po czarnej wodzie stawu ślizgała się lekka łódka,
słychać było plusk wioseł i śmieszek znajdującej się w łódce obywatelki. Na ławkach w alejkach
pojawiła się publiczność, ale tylko na trzech bokach kwadratu, na czwartym, gdzie siedzieli nasi
znajomi, było nadal pusto.
Niebo nad Moskwą jakby wypłowiało i zupełnie wyraźnie widać było księżyc w pełni, jeszcze
nie złoty, tylko biały. Powietrze stało się chłodniejsze i głosy pod lipami brzmiały teraz
łagodniej, po wieczornemu.
“Jak mogłem nawet nie zauważyć, kiedy on nam tu opowiedział całą tę bzdurną bajdę? – ze
zdumieniem pomyślał Bezdomny. – Przecież już wieczór. A może on nic nie mówił, może po
prostu zasnąłem i to wszystko mi się przyśniło?”
Należy jednak sądzić, iż to profesor opowiadał, inaczej bowiem musielibyśmy przyjąć, że
dokładnie to samo przyśniło się Berliozowi, ponieważ powiedział wpatrując się uważnie w twarz
cudzoziemca:
– Pańskie opowiadanie, profesorze, jest nadzwyczaj interesujące, aczkolwiek całkowicie
sprzeczne z Ewangelia.
– Na litość – uśmiechnął się z pobłażliwa ironią profesor – kto jak kto, ale pan powinien
wiedzieć, że nic z tego, co zostało opisane w Ewangelii, nie miało miejsca naprawdę i jeżeli
zaczniemy powoływać się na Ewangelię jako na źródło historyczne... – Profesor znów się
uśmiechnął, a Berlioz zająknął się; bo dosłownie to samo mówił Bezdomnemu, idąc z nim
Bronną w stronę Patriarszych Prudów.
– Ma pan rację – powiedział Berlioz – ale obawiam się, że nikt nie może potwierdzić, iż to, co
pan nam opowiedział, zdarzyło się istotnie.
38
– E, nie. Jest ktoś, kto to może potwierdzić – łamanym rosyjskim językiem, z ogromną
Strona
– Ja... byłbym szalenie rad... – wybełkotał Berlioz – ale proszę mi wierzyć, że u mnie będzie
panu niewygodnie... a w “Metropolu” są znakomite apartamenty, to naprawdę świetny hotel.
– A diabła też nie ma? – nagle wesoło zapytał Iwana Nikołajewicza chory.
– Diabła też...
– Nie sprzeciwiaj mu się – samymi wargami szepnął Berlioz przechylając się za plecami
profesora i robiąc miny do poety.
– Nie ma żadnego diabła! – Iwan Nikołajewicz doprowadzony do ostateczności całym tym
cyrkiem wykrzyknął zupełnie nie to, co trzeba. – Co to za obłęd! Czyście poszaleli?
Obłąkany wybuchnął takim śmiechem, że z lipy, pod która stała ławka, wyfrunął wróbel.
– To naprawdę zaczyna być ciekawe – powiedział trzęsąc się ze śmiechu – co to się u was
dzieje? Czego byś nie tknął, tego nie ma – nagle przestał się śmiać i, co przy chorobie umysłowej
zupełnie zrozumiałe, po nadmiernej wesołości wpadł w drugą skrajność i zirytowany zakrzyknął
surowo: – Więc to znaczy, że go nie ma, tak?
– Proszę się uspokoić, proszę się uspokoić, profesorze – nie chcąc denerwować chorego
mamrotał Berlioz. – Niech pan tu chwileczkę posiedzi z towarzyszem Bezdomnym, a ja tylko
skoczę na róg do telefonu, a potem zaraz pana odprowadzimy, dokąd pan tylko będzie sobie
życzył. Pan przecież nie zna miasta...
Plan Berlioza należy uznać za jedynie słuszny – należało pobiec do najbliższego automatu i
zawiadomić biuro turystyki zagranicznej, że przybyły właśnie z zagranicy konsultant znajduje się
na Patriarszych Prudach w stanie najwyraźniej odbiegającym od normy. Trzeba z nim koniecznie
coś zrobić, bo sprawa przybiera zdecydowanie nieprzyjemny obrót.
– Zadzwonić? No cóż, niech pan dzwoni – ze smutkiem wyraził zgodę chory i nagle poprosił
żarliwie – ale na pożegnanie błagam pana, niech pan uwierzy chociaż w to, że istnieje diabeł. O
nic więcej nie proszę. Niech mi pan wierzy, że na to istnieje siódmy dowód, nie do obalenia, i
dowód ten niebawem zostanie panu przedstawiony,
– Dobrze, dobrze – powiedział z udaną serdecznością Berlioz mrugając do zdenerwowanego
poety, któremu wcale nie uśmiechała się rola strażnika przy obłąkanym Niemcu, i ruszył w stronę
tego wyjścia, które znajdowało się na rogu Bronnej i Jermołajewskiej.
Profesor natychmiast rozpogodził się i jakby ozdrowiał.
– Michale Aleksandrowiczu! – zawołał za Berliozem.
40
Redaktor drgnął, odwrócił głowę, ale sam siebie uspokoił, że najpewniej jego imię również
Strona
Starając się złapać za cokolwiek upadł na wznak, tyłem głowy niezbyt mocno uderzył o bruk i
Strona
zdążył jeszcze zobaczyć wysoko nad sobą pozłocisty księżyc, ale czy był on po prawej, czy po
lewej – tego już nie wiedział. Michał Aleksandrowicz zdążył przekręcić się na bok, wściekłym
ruchem, w tejże sekundzie podciągnął nogi pod brzuch, odwrócił się i zobaczył
niepowstrzymanie pędzącą na niego zbielałą ze zgrozy twarz prowadzącej tramwaj kobiety i jej
czerwoną opaskę. Nie krzyknął, ale cała ulica wokół niego zaskowyczała rozpaczliwymi
kobiecymi głosami.
Kobieta–motorniczy szarpnęła elektryczny hamulec, wagon osiadł z nosem przy ziemi, potem
błyskawicznie podskoczył, z brzękiem i łoskotem posypały się z okien szyby. I wtedy w mózgu
Berlioza ktoś rozpaczliwie krzyknął: “A jednak!”
Raz jeszcze, ostatni raz, mignął księżyc, ale rozlatujący się na kawałki, potem zapanowała
ciemność.
Tramwaj najechał na Berlioza i na bruk pod sztachety Patriarszej alei wypadł okrągły ciemny
przedmiot. Przedmiot ten stoczył się na dół i podskoczył na kocich łbach jezdni.
Była to odcięta głowa Berlioza.
42
Strona
4. Pogoń
Ucichły histeryczne krzyki kobiet, milicyjne gwizdki odgwizdały swoje, jedna karetka
pogotowia zabrała do kostnicy bezgłowe ciało i osobno głowę, druga zaś – poranioną odłamkami
szkła ślicznotkę, która prowadziła tramwaj, dozorcy w białych fartuchach zmietli rozbite szkło,
posypali piaskiem kałużę krwi, poeta zaś jak upadł na ławkę, nie zdążywszy dobiec do wyjścia,
tak na niej pozostał. Kilkakrotnie próbował wstać, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa –
Bezdomnemu przydarzyło się coś, co można porównać jedynie do paraliżu.
Pobiegł do wyjścia, skoro tylko usłyszał pierwszy krzyk, widział podskakującą po kamieniach
jezdni głowę. Widok ten niemal przyprawił go o szaleństwo. Upadł na ławką i aż do krwi ugryzł
się w ręką. Zapomniał oczywiście o zwariowanym Niemcu i tylko jedno starał się teraz
zrozumieć; jak to może być – dopiero co rozmawiał z Berliozem, a teraz, dosłownie w minutę
później – ta głowa...
Przejęci ludzie biegli alejką obok poety, wołali coś, ale do Iwana ich słowa nie docierały.
Nagle niespodziewanie tuż przed nim wpadły na siebie dwie kobiety. jedna z nich ostronosa i
rozczochrana, tuż nad uchem poety krzyknęła do drugiej, co następuje:
– Annuszka, to nasza Annuszka! Ta z Sadowej! To wszystko przez nią... Kupiła w
spożywczym olej słonecznikowy i trzask litrówką o turnikiet. Oj, wyklinała, na czym świat stoi,
cała spódnice sobie uświniła! A on, biedak, pewnikiem poślizgnął się, no i pojechał na szyny...
Ze wszystkiego, co krzyczała kobieta, dotarło do nieprzytomnego mózgu poety jedno tylko
słowo – “Annuszka”...
– Annuszka... Annuszka? – zamamrotał rozglądając się trwożnie. – Zaraz, zaraz...
Do słowa “Annuszka” dołączyły słowa “olej słonecznikowy”, a następnie, nie wiadomo
dlaczego, “Poncjusz Piłat”. Piłata poeta odrzucił i zaczął łączyć ogniwa łańcucha poczynając od
słowa “Annuszka”. Ogniwa te połączyły się nader szybko i zaprowadziły natychmiast do
zwariowanego profesora.
“No, tak! Przecież to właśnie ten wariat powiedział, że zebranie się nie odbędzie, ponieważ
43
Annuszka rozlała olej. I proszę – rzeczywiście się nie odbędzie. Nie dość tego, przecież tamten
Strona
powiedział wprost, że Berliozowi utnie głowę kobieta? Tak, tak, tak! A tramwaj prowadziła
kobieta! Co to wszystko ma znaczyć?”
Nie pozostawał nawet cień wątpliwości, że tajemniczy konsultant z góry dokładnie wszystko
wiedział o straszliwej śmierci Berlioza. Tu dwie myśli przeszyły mózg poety. Pierwsza:
“Zawracanie głowy, to nie żaden wariat”. I druga: “Czy przypadkiem ten profesor tego
wszystkiego sam nie zorganizował?”
“No dobrze, ale w jaki sposób?! Ee, tego to my się raz–dwa dowiemy!”
Iwan Bezdomny ogromnym wysiłkiem woli zmusił się do powstania z ławki i pobiegł tam,
gdzie przed chwilą rozmawiał z profesorem. Okazało się, że cudzoziemiec na szczęście jeszcze
nie odszedł.
Na Bronnej zapalono już latarnie, a nad Patriarszymi Prudami płonął złoty księżyc i w jego
nieodmiennie oszukańczym świetle wydało się poecie, że profesor stoi obok ławki, ale trzyma
pod pachą nie laskę, lecz szpadę.
Natrętny zdymisjonowany regent cerkiewnego chóru siedział na miejscu, które jeszcze
niedawno zajmował Bezdomny. Obecnie dawny dyrygent cerkiewny wcisnął sobie na nos
najoczywiściej zbędne binokle, w których jedno szkło było pęknięte, drugiego zaś brakowało w
ogóle... Dzięki temu kraciasty obywatel stał się jeszcze paskudniejszy, niż był wówczas, gdy
wskazywał Berliozowi drogę prowadzącą na szyny.
Iwan ze zmartwiałym sercem zbliżył się do profesora, spojrzał mu w twarz i upewnił się, że
żadnych oznak obłędu na tej twarzy nie ma i nie było.
– Niech się pan przyzna, kim pan jest? – głucho zapytał Iwan.
Cudzoziemiec nachmurzył się, spojrzał na poetę, jakby go widział pierwszy raz w życiu, i
odpowiedział nieprzyjaźnie:
– Nie rozumieć... mówić ruski...
– Ten pan nie rozumie – wmieszał się siedzący na ławce regent, choć nikt go nie prosił o
tłumaczenie słów cudzoziemca.
– Niech pan nie udaje! – groźnie powiedział Iwan i uczuł, że mróz mu przeszedł po skórze. –
Jeszcze przed chwilą świetnie pan mówił po rosyjsku. Pan nie jest żadnym Niemcem ani żadnym
profesorem! Jest pan szpiegiem i mordercą! Pańskie dokumenty! – wrzasnął z wściekłością.
Zagadkowy profesor skrzywił swoje i tak już krzywe usta, wzruszył ramionami.
44
– Obywatelu – znowu włączył się do rozmowy ohydny regent. – Jakim prawem denerwujecie
Strona
Regent nader zręcznie wprasował się do autobusu, który na pełnym gazie pędził w kierunku
Strona
placu Arbackiego, i umknął. Iwan, zgubiwszy jednego ze ściganych, całą uwagę skoncentrował
na kocurze i zobaczył, że dziwny ów kot podszedł do drzwi wagonu motorowego linii “A”, który
stał na przystanku, bezczelnie odepchnął wrzeszczącą kobietę, chwycił za poręcz i nawet
wykonał próbę wręczenia konduktorce dziesiątaka przez otwarte z powodu upału okno.
Zachowanie się kota wstrząsnęło Iwanem do tego stopnia, że zastygł nieruchomo obok sklepu
kolonialnego na rogu i wtedy zdumiał się po raz drugi, i to znacznie silniej, tym razem za
przyczyną konduktorki. Ta, skoro tylko zobaczyła włażącego do tramwaju kota, wrzasnęła
dygocąc z wściekłości:
– Kotom nie wolno! Z kotami nie wolno! Psik! Wyłaź, bo zawołam milicjanta!
Ani konduktorki, ani pasażerów nie zdziwiło to, co było najdziwniejsze – nie to więc, że kot
pakuje się do tramwaju, to byłoby jeszcze pół biedy, ale to, że zamierza zapłacić za bilet!
Kot okazał się zwierzakiem nie tylko wypłacalnym, ale także zdyscyplinowanym. Na
pierwszy okrzyk konduktorki przerwał natarcie, opuścił stopień i pocierając monetą wąsy usiadł
na przystanku. Ale gdy tylko konduktorka szarpnęła dzwonek i tramwaj ruszył, kocur postąpił
tak, jak postąpiłby każdy, kogo wyrzucają z tramwaju, a kto mimo to jechać musi. Przeczekał, aż
miną go wszystkie trzy wagony, po czym wskoczył na tylny zderzak ostatniego, łapą objął
sterczącą nad zderzakiem gumową rurę i pojechał, Zaoszczędziwszy w ten sposób dziesięć
kopiejek.
Iwan zajęty paskudnym kotem o mało nie stracił z oczu najważniejszego z całej trójki –
profesora. Ale, na szczęście, przynajmniej ten nie zdążył mu umknąć. Iwan zobaczył szary beret
w tłumie, przy samym rogu Wielkiej Nikickiej, czyli ulicy Hercena. Po sekundzie już tam był.
Nic mu to jednak nie dało. Poeta przyśpieszył kroku, zaczął nawet, roztrącając przechodniów,
biec truchtem, ale ani o centymetr nie zbliżył się do profesora.
Choć był ogromnie wzburzony, to przecież zdumiewała go ta niesamowita szybkość pościgu.
Nie upłynęło nawet dwadzieścia sekund, od kiedy minął Bramę Nikicką, a już oślepiły go światła
placu Arbackiego. Jeszcze kilka sekund i oto jakiś ciemny zaułek z zapadniętym trotuarem – tu
właśnie Iwan przewrócił się i stłukł sobie kolano. Znowu oświetlona arteria – ulica Kropotkina,
potem znów zaułek, potem Ostożenka, jeszcze jakiś zaułek, ponury, wstrętny, marnie oświetlony.
I właśnie tutaj poeta ostatecznie stracił z oczu tego, którego tak bardzo chciał dogonić. Profesor
znikł.
46
Poeta stropił się, ale nie na długo, nagle doszedł bowiem do przekonania, że profesor
Strona
niezawodnie musi znajdować się w domu numer trzynaście, i to niewątpliwie w mieszkaniu pod
czterdziestym siódmym.
Wpadł do bramy, lotem błyskawicy wbiegł na pierwsze piętro, odnalazł właściwe drzwi i
niecierpliwie zadzwonił. Oczekiwanie nie trwało długo. Otworzyła mu jakaś pięcioletnia
dziewczynka i o nic nie pytając natychmiast dokądś sobie poszła.
Wielki, zapuszczony do ostatnich granic przedpokój słabo oświetlała maleńka żarówka
zawieszona w kącie, tuż pod wysokim, czarnym z brudu sufitem. Na ścianie wisiał rower bez
opon, pod nim stał wielki, obity żelazem kufer, a na półce wieszaka leżała zimowa czapka–
uszanka. Jej uszy zwisały z półki. Za jakimiś drzwiami donośny męski głos w radio gniewnie
krzyczał do wiersza.
Iwan Nikołajewicz ani trochę nie stracił pewności siebie, choć znalazł się w nieznanym
miejscu. Ruszył prosto korytarzem, rozumując następująco: “Oczywiście profesor ukrył się w
łazience”. W korytarzu było ciemno. Wpadając na ściany Iwan zauważył cieniutką smużkę
światła pod drzwiami. Zmacał klamkę i niezbyt mocno szarpnął. Haczyk wyskoczył, Iwan
rzeczywiście znalazł się w łazience i pomyślał, że jednak ma szczęście.
Miał szczęście, ale nie takie, jakiego by sobie życzył. Tchnęło nań wilgotne ciepło i przy
świetle żarzącego się w piecyku węgla dojrzał wielkie, wiszące na ścianie koryta i wannę pokrytą
strasznymi czarnymi liszajami poodbijanej emalii. A w tej wannie stała goła obywatelka,
dokładnie namydlona, z gąbką w dłoni. Zmrużyła krótkowzroczne oczy, spojrzała na Iwana i,
najwidoczniej na skutek piekielnego oświetlenia biorąc go za kogoś innego, powiedziała cicho i
wesoło:
– Kiriuszka! Proszę się nie wygłupiać! Czy pan zwariował... Zaraz wróci Fiodor Iwanowicz.
Niech pan się stad wynosi i to już! – i zamierzyła się na Iwana gąbką.
Nieporozumienie było niewątpliwe i winien wszystkiemu był oczywiście poeta. Ale przyznać
się do tego nie zamierzał, zawołał z wyrzutem: ,,Ach, rozpustnico!...” – i niezwłocznie, nie
wiadomo po co, znalazł się w kuchni. Nie było tam nikogo, tylko w półmroku na blasze stało
około tuzina milczących, zimnych prymusów. Samotny promień księżyca przedarł się przez
zakurzone, od lat nie myte okno i skąpo oświetlał kąt, w którym wisiała pokryta kurzem i osnuta
pajęczyną zapomniana ikona. Zza jej obramowania Sterczały dwie ślubne świece. Pod wielką
ikoną wisiał przyszpilony maleńki papierowy święty obrazek. Nikt nie wie, co opętało Iwana, ale
47
nim wybiegł przez kuchenne drzwi, przywłaszczył sobie jedną świecę i święty obrazek. Z tymi to
Strona
przedmiotami mamrocząc coś, zażenowany tym, co przed chwilą przeżył w łazience, opuścił
nieznane mieszkanie. Mimo woli starał się odgadnąć, kim też mógł być ów bezczelny Kiriuszka i
czy to nie do niego przypadkiem należy wstrętna uszanka.
W pustej, beznadziejnej uliczce poeta rozejrzał się szukając zbiega – nigdzie go nie było
widać. Wtedy powiedział stanowczo sam do siebie:
– To jasne, że jest nad rzeką, nad Moskwą! Naprzód!
Należałoby chyba zapytać Iwana, czemu to przypuszcza, że znajdzie profesora akurat nad
rzeką, a nie w jakimkolwiek innym miejscu. Ale z tym właśnie bieda, że nie miał go kto o to
zapytać. Obrzydliwa uliczka była zupełnie pusta.
Niebawem można było zobaczyć Iwana na granitowych stopniach nabrzeża rzeki Moskwy.
Iwan zrzucił z siebie odzienie, opiekę nad nim poruczył jakiemuś sympatycznemu
brodaczowi, który palił skręta siedząc obok podartej białej tołstojowskiej koszuli i
rozsznurowanych zdeptanych butów. Iwan pomachał rękami, by ochłonąć, i skoczył strzałką do
wody. Aż dech mu zaparło, taka zimna była ta woda, pomyślał nawet, że chyba mu się nie uda
wypłynąć na powierzchnię. Jednak wypłynął i z okrągłymi ze zgrozy oczyma, parskając i łapiąc
powietrze, zaczął pływać w czarnej cuchnącej ropą naftową wodzie, pomiędzy zygzakowatymi
światłami nadbrzeżnych latarń.
Kiedy mokry poeta przyskakał po stopniach do tego miejsca, gdzie zostawił pod opieką
brodacza swoje ubranie, okazało się, że zginęło nie tylko ono, ale i sam brodacz. Dokładnie tam,
gdzie leżało rzucone na kupę ubranie poety, spoczywały teraz pasiaste kalesony, podarta koszula,
świeca, święty obrazek i pudełko zapałek. W bezsilnej wściekłości Iwan pogroził nie wiadomo
komu pięścią i przyoblókł się w to, co zostało.
Teraz zaczęły go niepokoić dwie sprawy. Po pierwsze to, że zginęła legitymacja Massolitu, z
którą się nigdy nie rozstawał, po drugie – pytanie, czy uda mu się w tym stanie przejść przez
miasto bez przeszkód? W samych kalesonach?... Niby co komu do tego, ale lepiej przecież, żeby
nikt się nie przyczepił i nie zatrzymał go.
Iwan oberwał guziki od kalesonów w tych miejscach, gdzie zapinały się przy kostce, licząc na
to, że w tej wersji kalesony będą mogły uchodzić za letnie spodnie, wziął obrazek, świecę i
zapałki i ruszył powiedziawszy sobie:
– Do Gribojedowa! On niewątpliwie jest tam!
48
Miasto żyło już wieczornym życiem. Wzbijając kurz przelatywały szczękające łańcuchami
Strona
49
Strona
5. Co się zdarzyło w Gribojedowie
Kremowy, staroświecki piętrowy dom stał przy okrężnych bulwarach w głębi wątłego ogrodu,
który oddzielało od trotuaru ozdobne żelazne ogrodzenie. Niewielki placyk przed domem był
wyasfaltowany, zimą wznosiła się tam uwieńczona łopatą zaspa, latem placyk przekształcał się w
uroczy ogródek letniej restauracji ocieniony wielką markizą z żaglowego płótna.
Dom ów nazywano “Domem Gribojedowa”, ponieważ jego właścicielką była niegdyś jakoby
ciotka pisarza Aleksandra Gribojedowa. Była jego właścicielką czy też nie była – tego dokładnie
nie wiemy, zdaje się nawet, że Gribojedow nie miał chyba żadnej takiej ciotki–posesjonatki...
Dom ów wszakże takie nosił miano. Co więcej, pewien blagier moskiewski opowiadał, że jakoby
na pierwszym piętrze tego domu, w okrągłej sali kolumnowej, znakomity pisarz miał czytać tej
właśnie rozpartej na kanapie ciotce fragmenty “Mądremu biada”. A zresztą diabli to wiedzą,
może i czytał, nie jest to takie ważne!
Ważne, że obecnie dom ten należał do Massolitu, na którego czele stał do momentu, w którym
znalazł się na Patriarszych Prudach, nieszczęsny Michał Berlioz.
Za przykładem członków Massolitu nikt nie mówił “Dom Gribojedowa”, wszyscy natomiast
mówili po prostu “Gribojedow”: “Przesiedziałem wczoraj dwie godziny u Gribojedowa”. – “No i
co?” – “Załatwiłem sobie Jałtę na miesiąc”. – “Brawo!” Albo: “Idź z tym do Berlioza, on dziś od
czwartej do piątej przyjmuje u Gribojedowa”... I tak dalej w tym rodzaju.
Massolit rozlokował się w Gribojedowie tak, że trudno sobie wyobrazić, jak by to można było
zrobić lepiej i wygodniej. Każdy wchodzący do Gribojedowa po niewoli zapoznawał się przede
wszystkim z komunikatami najprzeróżniejszych klubów sportowych, a także z grupowymi oraz
indywidualnymi zdjęciami członków Massolitu, którymi (zdjęciami, nie członkami) obwieszone
były ściany klatki schodowej prowadzącej na pierwsze piętro.
Na drzwiach najbliższego pokoju na piętrze widniał wielki napis: “Sekcja wędkarsko–
urlopowa”, a obok umieszczono podobiznę złapanego na wędkę karasia.
Na drzwiach pokoju numer dwa napisano coś, co nie było tak zupełnie zrozumiałe:
50
Następne drzwi dźwigały tekst lakoniczny, ale za to zupełnie już niepojęty: “Pieriełygino”.
Następnie komuś, kto przypadkiem odwiedził Gribojedowa, zaczynało migać w oczach na widok
pstrzących się na orzechowych ciotczynych drzwiach napisów: “Do kolejki po papier można się
zapisywać u Poklewkiny”, “Kasa”, “Repartycje i rozliczenia tekściarzy estradowych”...
Przecisnąwszy się przez długą, zaczynającą się już w portierni na dole, kolejkę można było
dostrzec napis na drzwiach, w które nieustannie wdzierał się tłum: “Problemy mieszkaniowe”.
Za problemami mieszkaniowymi rozpościerał się widok na wspaniały plakat, na którym
wyobrażona była skala, a na niej jeździec w burce, z przewieszonym przez plecy karabinem.
Poniżej były palmy oraz taras, a na tarasie siedział młody człowiek z czubem nastroszonych
włosów, siedział i patrzył ku górze niezmiernie bystrymi oczyma, a w dłoni trzymał wieczne
pióro. Podpis: “Pełnoterminowe urlopy twórcze od dwu tygodni (opowiadanie–nowela) do
jednego roku (powieść, trylogia) Jałta, Suuksu, Borowoje, Cidudziri, Machinżauri, Leningrad
(Pałac Zimowy)”. Przed tymi drzwiami także była kolejka, ale nie przesadna, najwyżej sto
pięćdziesiąt osób.
Dalej następowały podporządkowane zawiłej architekturze gribojedowskiego labiryntu
“Zarząd Massolitu”, “Kasy numer 2, 3, 4 i 5”, “Kolegium redakcyjne”, “Przewodniczący
Massolitu”, “Sala bilardowa”, rozmaite mniej ważne agendy Massolitu i wreszcie owa sala
kolumnowa, w której ciocia zachwycała się komedią genialnego siostrzeńca.
Każdy, kto trafił do tego domu, jeśli, oczywista, nie był zupełnym tępakiem, od razu widział,
jak dobrze się żyje wybrańcom losu – członkom Massolitu, i z miejsca opanowywała go czarna
zawiść. Natychmiast zaczynał czynić niebu gorzkie wyrzuty za to, że nie obdarzyło go w kołysce
talentem literackim, bez którego, oczywista, nie można było nawet marzyć o uzyskaniu
legitymacji członkowskiej Massolitu, brązowej, pachnącej kosztowną skórą, z szeroką złotą
obwódką, legitymacji, którą znała cała Moskwa.
Któż powie choć słowo w obronie zawiści? To uczucie najniższej kategorii, mimo wszystko
należy jednak postawić się na miejscu kogoś, kto trafił do tego domu. Przecież to, co zobaczył na
piętrze, to jeszcze nie było wszystko, o, bynajmniej nie wszystko. Cały parter ciotczynego domu
zajmowała restauracja, i to jaka restauracja! Słusznie słynęła ona jako najlepszy lokal w
Moskwie. Nie tylko dlatego, że zajmowała dwie ogromne sale o sklepionych pułapach, na
których wymalowane były fioletowe konie o assyryjskich grzywach, nie tylko dlatego, że na
51
każdym stoliku stała lampa z abażurem, nie tylko dlatego, że nie mógł tam wtargnąć pierwszy
Strona
lepszy z ulicy, ale również dlatego, że w dziedzinie jakości wyżywienia Gribojedow bił na głowę
wszystkie pozostałe moskiewskie restauracje a także dlatego, że wszystko, co mogła zaoferować
tutejsza kuchnia, sprzedawano po nader przystępnych, bynajmniej nie wygórowanych cenach.
Nie ma zatem nic dziwnego chociażby w takiej rozmowie, którą pewnego razu autor tej
najprawdziwszej w świecie opowieści usłyszał koło żelaznego ogrodzenia Gribojedowa.
– Gdzie dziś jesz kolację, Ambrosij?
– Cóż za pytanie, oczywista że tutaj, drogi Foko! Archibald Archibaldowicz zdradził mi, że
dziś będzie w karcie sandacz au naturel. Palce lizać!
– Ty to umiesz się urządzić, Ambrosij! – odpowiedział z westchnieniem wychudły,
zaniedbany, z karbunkułem na karku Foka rumianogębemu, złocistowłosemu, czerwonoustemu
poecie Ambrosijowi.
– To żadna umiejętność – protestował Ambrosij. – Chcę po prostu żyć jak człowiek. Chciałeś
powiedzieć, drogi Foko, że sandacz bywa także w “Colosseum”? Ale w “Colosseum” za porcję
sandacza biorą trzynaście rubli piętnaście kopiejek, a u nas pięć pięćdziesiąt! Poza tym sandacz
w “Colosseum” ma zawsze przynajmniej ze trzy dni, a poza tym nikt ci nie zagwarantuje, że nie
dostaniesz w “Colosseum” kiścią winogron po mordzie od jakiegoś młodego człowieka, przecież
może tam wejść każdy, kto przechodzi akurat pasażem Teatralnym. O nie, jestem zdecydowanym
przeciwnikiem “Colosseum” – grzmiał na cały bulwar smakosz Ambrosij. – Nawet nie próbuj
mnie namawiać, Foko!
– Ja cię nie namawiam – piszczał Foka. – Można zjeść kolację w domu.
– No wiecie państwo – basował Ambrosij – wyobrażam sobie twoją żonę przyrządzającą w
rondelku we wspólnej kuchni sandacza au naturel! Chi–chi–chi!... Au revoir! – i Ambrosij
podśpiewując ruszył ku werandzie pod markizą.
Ech, ho–ho! Stare dzieje! Pamiętają znakomitego Gribojedowa co starsi mieszkańcy Moskwy!
Co tam sandacz au naturel z wody?! Sandacz to jeszcze nic, mój miły Ambrosij! A sterlet, sterlet
w srebrzystym naczyńku, filet sterleta z szyjkami rakowymi i ze świeżym kawiorem? A jajka de
cocotte w pieczarkowym sosie w kokilce? A może mielibyście coś przeciwko filecikom z
drozdów? Z truflami? Albo przeciwko przepiórce po genueńsku? Dziewięć pięćdziesiąt, jak
barszcz! A jazz, a uprzejmość personelu? A w lipcu, kiedy cała rodzina jest na letnisku, ciebie
zaś nie cierpiące zwłoki zajęcia literackie zatrzymują w mieście – na ocienionej przez pnące się
52
Ambrosij? Zresztą nie warto nawet pytać! Po twoich wargach widzę, że pamiętasz. Ale cóż te
łososie, te sandacze?! A bekasy, a dubelty, a kszyki, a baranki w sezonie, a przepiórki, a kuliki?
A narzan szczypiący w gardle?! Ale dość tego, wracajmy do tematu, zaczynasz się nudzić,
czytelniku! Za mną!...
O wpół do jedenastej wieczorem, tego dnia, kiedy Berlioz zginął na Patriarszych Prudach, na
górze u Gribojedowa światło paliło się tylko w jednym pokoju, w którym dwunastu przybyłych
na posiedzenie literatów oczekiwało z niecierpliwością na Michała Aleksandrowicza.
Siedzący na krzesłach i stołach, a nawet na dwu parapetach okiennych w pokoju Zarządu
Massolitu okropnie cierpieli z powodu upału. Przez otwarte okna nie napływała ani odrobina
świeżego powietrza. Moskwa oddawała nagromadzone przez cały dzień w asfaltach gorąco i było
oczywiste, że noc również nie przyniesie ulgi. Z sutereny ciotczynego domu, w której mieściła
się kuchnia restauracji, dobiegała woń cebuli, wszystkim chciało się pić, wszyscy byli
zniecierpliwieni i zirytowani.
Beletrysta Bieskudnikow, cichy, starannie ubrany człowiek, o uważnym i zarazem
nieuchwytnym spojrzeniu, wyjął zegarek. Wskazówka zbliżała się do jedenastki. Bieskudnikow
prztyknął palcem w cyferblat i pokazał go sąsiadowi, poecie Dwubratskiemu, który siedział na
stole i z nudów majtał nogami obutymi w żółte półbuty na gumie.
– To przesada – mruknął Dwubratski.
– Chłopiec zapewne zasiedział się nad Klaźmą – powiedziała głębokim głosem Anastazja
Łukiniszna Niepriemienowa, sierota po kupcu moskiewskim, która została pisarka i pisywała
batalistyczne opowiadania marynistyczne pod pseudonimem “Bosman Żorż”.
– Za pozwoleniem! – powiedział odważnie autor popularnych skeczów Zagriwow. – Sam
wolałbym pić teraz herbatkę na tarasie, zamiast zdychać tu z gorąca. Jeśli się nie mylę,
posiedzenie wyznaczone zostało na dziesiątą?
– A nad Klaźmą teraz jest przyjemnie – podbechtywała obecnych Bosman Żorż dobrze
wiedząc, że Pieriełygino, letniskowe osiedle literatów nad Klaźmą, to czuły punkt wszystkich. –
Teraz już na pewno śpiewają słowiki. Zawsze jakoś lepiej mi się pracuje za miastem, zwłaszcza
na wiosnę.
– Trzeci rok wpłacam pieniążki, żeby chorą na Basedowa żonę wysłać do tego raju, ale jakoś
się na to nie zanosi – jadowicie, z goryczą powiedział nowelista Hieronim Poprichin.
53
Radość zapłonęła w maleńkich oczkach – Bosman Żorż powiedziała łagodząc swój kontralt:
– Nie trzeba zazdrościć, towarzysze. Są tylko dwadzieścia dwie wille i raptem siedem w
budowie, a w Massolicie jest nas trzy tysiące.
– Trzy tysiące stu jedenastu – wtrącił ktoś z kąta.
– No, widzicie – ciągnęła Bosman. – Więc cóż począć? To zrozumiałe, że przyznano wille
najbardziej utalentowanym...
– Generalicja! – z otwartą przyłbicą ruszył do boju Głuchariow, scenarzysta. Bieskudnikow
udał, że ziewa, i wyszedł z pokoju.
– Sam w pięciu pokojach w Pieriełyginie – powiedział po jego wyjściu Głuchariow.
– Laurowicz w pojedynką zajmuje sześć – zawrzasnął Deniskin – i w jadalni ma dębową
boazerię!
– E, teraz nie o to chodzi – zahuczał Ababkow – tylko o to, że jest wpół do dwunastej.
Wszczął się tumult, dojrzewało coś w rodzaju buntu. Zaczęli telefonować do znienawidzonego
Pieriełygina, ale dodzwonili się do innej wilii, do Laurowicza, dowiedzieli się, że Laurowicz
poszedł nad rzekę i to ich zupełnie wyprowadziło z równowagi. Zadzwonili na chybił trafił do
komisji literatury pięknej, na wewnętrzny dziewięćset trzydzieści, i, oczywiście, nikogo tam nie
zastali.
– Mógłby chociaż zadzwonić! – krzyczeli Deniskin, Głuchariow i Kwant.
Ach, daremne były to krzyki – Michał Aleksandrowicz donikąd nie mógł zadzwonić. Daleko,
daleko od Gribojedowa, w wielkiej, oświetlonej tysiącświecowymi żarówkami sali, na trzech
obitych blachą cynkową stołach leżało to, co jeszcze niedawno było Michałem
Aleksandrowiczem Berliozem.
Na pierwszym stole leżał nagi, pokryty zaschniętą krwią tułów ze zmiażdżoną klatką
piersiową i zmasakrowaną ręką, na drugim – głowa z wybitymi przednimi zębami, z otwartymi,
zmętniałymi oczyma, których nie raziło już nawet tak jaskrawe światło, a na trzecim – kupa
zesztywniałych szmat.
Przy zdekapitowanym stał profesor medycyny sądowej, anatomopatolog i jego prosektor,
przedstawiciele organów śledczych oraz wezwany telefonicznie, oderwany od chorej żony
zastępca Berlioza w Massolicie, literat Żełdybin.
Po Żełdybina posłano wóz, który przede wszystkim zawiózł go wraz z przedstawicielami
54
A o północy ukazała się w piekle zjawa. Wszedł na werandę piękny czarnooki mężczyzna ze
Strona
spiczastą bródką, we fraku i ogarnął władczym spojrzeniem swoje włości. A mówili, a mówili
mistycy, że był czas, kiedy mężczyzna ten nie chodził we fraku, tylko przepasywał się szerokim
pasem skórzanym, zza którego sterczały rękojeści pistoletów, a jego włosy jak krucze skrzydło
przewiązywał szkarłatny jedwab i po Morzu Karaibskim płynął pod jego dowództwem bryg pod
czarną trumienną banderą z trupią czaszką.
Ale nie, o, nie! Łżą kusiciele–mistycy, nie ma na świecie żadnych karaibskich mórz i nie
pływają po nich odważni do szaleństwa flibustierowie ani korweta nie rusza za nimi w pościg,
nie ściele się ponad falami dym z dział. Niczego takiego nie ma i nigdy nie było! Owszem jest
przywiędła lipa, są żelazne sztachety i bulwar za nimi... Lód pływa w kompotierce, przy
sąsiednim stoliku widać czyjeś przekrwione bycze oczy i jest strasznie, jest strasznie... O,
bogowie, o, moi bogowie, trucizny, trucizny!..
I nagle przy stoliku eksplodowało słowo “Berlioz!!!” Jazz nagle rozpadł się i uciszył, jak
gdyby ktoś go zdzielił pięścią. “Co, co, co, co?!!” – “Berlioz!!!” – I dalejże zrywać się, dalejże
krzyczeć...
Tak, na straszną wiadomość o Michale Aleksandrowiczu dźwignęła się fala zgrozy. Ktoś
zakrzątnął się, wołał, że należy niezwłocznie, natychmiast, nie rozchodząc się wystosować jakąś
wspólną depeszę i wysłać ją zaraz.
Ale jaką depeszę, zapytajmy, i do kogo? I po co ją wysyłać? W rzeczy samej – do kogo? I
jakiż pożytek może mieć z jakiejkolwiek depeszy ten, którego ciemię ściskają teraz gumowe ręce
prosektora, którego kark profesor przekłuwa właśnie zakrzywionymi igłami? Ten człowiek nie
żyje i nic mu po depeszach. Wszystko się skończyło, nie zawracajmy głowy telefonistkom.
Tak, nie żyje, nie żyje... Ale my przecież żyjemy!
Tak, wydźwignęła się fala grozy, ale chwilę potrwała i już zaczęła opadać, już ten i ów wrócił
do swego stolika, i, najpierw ukradkiem, a potem zgoła bez żenady, wypił swoją wódeczkę,
zakąsił. No bo rzeczywiście, po co ma się marnować de volatile? Czyż możemy pomóc
Michałowi Aleksandrowiczowi? Czyż mu będzie lżej od tego, że będziemy głodni? My przecież
żyjemy!
Oczywiście, fortepian zamknięto na klucz, jazzband się rozszedł, dziennikarze rozjechali się
do swoich redakcji, aby pisać nekrologi. Z kostnicy sądówki przyjechał Żełdybin. Ulokował się
na górze, w gabinecie nieboszczyka, i zaraz zaczęto mówić, że to właśnie on będzie następcą
56
– Dwa razy chcieli mnie zatrzymać, raz na Skatiertnym i drugi raz tutaj, na Bronnej, ale
Strona
dałem nogę przez płot, i widzicie, policzek sobie rozwaliłem! – Po czym poeta wzniósł świecę i
wrzasnął: – Bracia w literaturze! (Jego naderwany głos okrzepł i nabrał ognia.) Słuchajcie mnie
wszyscy! On się pojawił! Łapcie go zaraz, bo inaczej narozrabia tak, że się nie pozbieramy!
– Co, co? Co on mówi? Kto się ukazał? – rozległy się ze wszystkich stron głosy.
– Konsultant! – odparł Iwan: – Konsultant dopiero co zabił, na Patriarszych Prudach Misze
Berlioza.
Teraz z dalszej sali runął na werandę tłum, ciżba zgromadziła się wokół Iwanowego ogieńka.
– Przepraszam, przepraszam, proszę wyrażać się jaśniej – rozległ się nad uchem Iwana
spokojny i uprzejmy głos. – Co to znaczy – zabił? Proszę powiedzieć, kto zabił.
– Zagraniczny konsultant, profesor i szpieg – rozglądając się odpowiedział Iwan.
– A jak on się nazywa? – zapytano go cicho, na ucho.
– Właśnie, jak się nazywa! – krzyknął zrozpaczony Iwan. – Żebym to ja wiedział, jak on się
nazywa! Nazwisko było na wizytówce, ale się nie przyjrzałem... Pamiętam tylko pierwszą literę
“W”, na “W” się nazywa! Co to było za nazwisko na “W”? – schwyciwszy się za głowę Iwan
zapytał sarn siebie i nagle zaczął mamrotać: – We, we, we, wa... Wo... Waszner? Wagner?
Weiner? Wegner? Winter? – Rozmyślał w takim napięciu, że poruszały mu się włosy na głowie.
– Wulf! – podrzuciła litościwie jakaś kobieta.
Iwan się wściekł.
– Idiotka! – wrzasnął, szukając oczyma tej, która się odezwała. – Co tu ma do rzeczy Wulf?
Wulf nic tu nie zawinił! Wo, wa... Nie, nie pamiętam! Wiecie co, obywatele – zadzwońcie co
prędzej na milicję, niech wyślą w pościg za konsultantem pięć motocykli z karabinami
maszynowymi. Ale nie zapomnijcie powiedzieć, że jest z nim jeszcze dwóch, jakiś taki kraciasty
dryblas, pęknięte szkło w binoklach, i czarny kot, taki tłusty... A ja póki co przeszukam
Gribojedowa, coś mi mówi, że jest tutaj!
Iwan w podnieceniu rozepchnął otaczający go tłum, zaczął wymachiwać świeczka polewając
się woskiem i zaglądać pod stoliki. Wtedy ktoś zawołał: “Gdzie lekarz?” i pojawiła się przed
Iwanem czyjaś jowialna, mięsista, wygolona i dobrze odżywiona twarz w rogowych okularach.
– Towarzyszu Bezdomny – powiedziała ta twarz jubileuszowym głosem – uspokójcie się!
Wyprowadziła was z równowagi śmierć tego, którego wszyscy tak kochaliśmy, śmierć Michała
Aleksandrowicza... nie, po prostu Miszy Berlioza. Wszyscy świetnie to rozumiemy. Potrzebny
58
jest wam spokój. Towarzysze zaraz was odprowadzą do łóżka, prześpicie się...
Strona
czarna fryzurę z przedziałkiem okrył ognisty jedwab. Znikł śnieżny gors, znikł frak, a za
Strona
skórzanym pasem zjawiła się głownia pistoletu. Portier widział już oczyma wyobraźni, jak wisi
na marsarei fokmasztu. Na własne oczy oglądał swój własny wywalony język i znieruchomiałą,
opadłą na ramię głowę, usłyszał nawet plusk fali za burtą. Kolana się pod nim ugięły. Ale wtedy
flibustier użalił się nad nim i zagasił swe palące spojrzenie.
– Uważaj, Mikołaju, żeby mi to było ostatni raz! Takich portierów to nam tu nie potrzeba. Idź
lepiej za stróża do cerkwi. – Powiedziawszy to kapitan brygu szybko, wyraźnie i precyzyjnie
zakomenderował: – Bufetowy Pantielej. Milicja. Protokół. Wóz. Do czubków. – I dorzucił: –
Gwiżdż!
W kwadrans potem niezmiernie podniecona publiczność nie tylko w restauracji, ale także na
bulwarze i w oknach sąsiadujących z ogrodem restauracji domów, patrzyła, jak Pantielej, portier,
milicjant, kelner oraz poeta Riuchin wynoszą z bramy Gribojedowa spowitego jak niemowlę
młodego człowieka, który zalewał się łzami, pluł, szczególnie starając się trafić w Riuchina, i
krzyczał na cały bulwar:
– Dranie!... Dranie!...
Kierowca ciężarówki z gniewnym obliczem zapuszczał silnik. Obok dorożkarz zacinał szkapę,
chłostał ją po kłębach lejcami barwy bzu, krzyczał:
– Tutaj, tutaj, to wyścigowa klacz! Ja już woziłem do wariatów!
Dokoła huczał tłum, omawiał niezwykłe wydarzenie. Był to, jednym słowem, obrzydliwy,
niegodny, gorszący, świński skandal w złym guście, skandal, który skończył się wtedy dopiero,
kiedy ciężarówka odjechała wreszcie sprzed bramy Gribojedowa uwożąc nieszczęsnego Iwana
Nikołajewicza, milicjanta, Pantieleja i Riuchina.
60
Strona
6. Schizofrenia, zgodnie z zapowiedzią
wariatem!
Strona
– Tę? – zapytał lekarz wskazując połamaną świeczkę, która razem ze świętym obrazkiem
leżała na stole przed biało ubraną kobietą.
– Tak, tę, i...
– A święty obrazek po co?
– Ach tak, obrazek... – Iwan zaczerwienił się. – Ten obrazek najbardziej ich wystraszył –
znowu pokazał palcem na Riuchina – ale chodzi o to, że ten konsultant, że on... cóż, spójrzmy
prawdzie w oczy... zadał się z nieczystą siłą... i tak zwyczajnie to się go nie da złapać.
Pielęgniarze nie wiadomo dlaczego przybrali postawę zasadniczą i nie spuszczali oczu z
Iwana.
– Otóż to! – mówił dalej Iwan – nieczysta siła! To niezaprzeczalny fakt. Osobiście rozmawiał
z Poncjuszem Piłatem. Nie ma co tak się na mnie gapić, prawdę mówię! Widział wszystko – i
taras, i palmy. Jednym słowem, był wtedy u Poncjusza Piłata, mogę za to zaręczyć.
– No, no, no.
– No, to przyczepiłem obrazek do koszuli i pobiegłem...
I wtedy właśnie zegar uderzył dwa razy.
– Oho–ho! – zawołał Iwan i wstał z kanapy. – Już druga, a ja tu z wami tylko niepotrzebnie
czas tracę! Gdzie tu jest telefon?
– Przepuśćcie go do telefonu – polecił lekarz sanitariuszom.
Iwan złapał za słuchawkę, a tymczasem kobieta cicho zapytała Riuchina:
– Czy on jest żonaty?
– Kawaler – ze strachem odpowiedział Riuchin.
– Należy do Związku Zawodowego?
– Tak.
– Milicja? – wrzasnął Iwan do słuchawki. – Milicja? Towarzyszu dyżurny, natychmiast
każcie wysłać pięć motocykli uzbrojonych w karabiny maszynowe w celu ujęcia zagranicznego
konsultanta. Co? Przyjedźcie po mnie, pojadę razem z wami... Mówi poeta Bezdomny z domu
wariatów... Jaki jest wasz adres? – zapytał szeptem Bezdomny doktora, i znowu krzyknął do
słuchawki: – Słyszycie mnie? Halo!... To skandal! – zawył nagle Iwan i rzucił słuchawką o
ścianę. Następnie odwrócił się do lekarza, podał mu rękę, sucho oświadczył ,,do widzenia” i
skierował się do wyjścia.
64
– Na litość, dokąd pan chce iść? – powiedział lekarz wpatrując się w oczy Iwana. – Późną
Strona
nocą, w samej bieliźnie... Pan się przecież źle czuje, niech pan zostanie u nas.
– Przepuścić – powiedział Iwan do pielęgniarzy, którzy zagrodzili mu dostęp do drzwi. –
Puszczacie czy nie! – zawołał strasznym głosem.
Riuchin zadrżał, a kobieta przycisnęła zainstalowany w stoliku guziczek. Na szklanym blacie
pojawiło się lśniące pudełko i ampułka.
– Ach, tak?! – tocząc dookoła dzikim, zaszczutym wzrokiem powiedział Iwan. – No to
poczekajcie... Żegnam!! – głową naprzód rzucił się w zasłonięte okno.
Łupnęło dość mocno, ale szkło za zasłoną nawet się nie zarysowało i po sekundzie poeta
miotał się w rękach pielęgniarzy. Charczał, próbował gryźć i krzyczał:
– Ach, więc takie szyby założyliście tutaj! Puszczaj! Puszczaj! W dłoni lekarza błysnęła
strzykawka, kobieta jednym ruchem rozdarła rękaw koszuli i z niekobiecą siłą unieruchomiła
rękę Iwana. Zapachniało eterem, Iwan osłabł w rękach czworga ludzi, a zręczny lekarz
wykorzystał ten moment i wbił mu igłę w ramię. Poetę potrzymano jeszcze przez kilka sekund, a
potem posadzono na kanapie.
– Bandyci! – wrzasnął Iwan i zerwał się z kanapy, ale natychmiast został na niej umieszczony
z powrotem. Poderwał się znowu, ale zaraz usiadł, już z własnej woli. Przez chwilę milczał,
patrząc dziko, potem nagle ziewnął, potem uśmiechnął się nienawistnie.
– A jednak mnie przymknęli – powiedział, po czym jeszcze raz ziewnął, niespodziewanie
wyciągnął się, położył głowę na poduszce, policzek po dziecinnemu oparł na dłoni i zamruczał
sennym głosem, już bez złości: – No i dobrze... jeszcze za to zapłacicie... ja was uprzedziłem, a
teraz to już jak tam sami sobie chcecie... Teraz interesuje mnie wyłącznie Poncjusz Piłat... Piłat...
– w tym momencie zamknął oczy.
– Kąpiel, separatka sto siedemnaście, pielęgniarz przy drzwiach – wkładając okulary
zarządził lekarz. Riuchin znowu się wzdrygnął: białe drzwi otworzyły się bezszelestnie, za nimi
ciągnął się oświetlony niebieskimi nocnymi lampkami korytarz. Z korytarza wyjechał wózek
szpitalny na ogumionych kółkach, śpiącego Iwana przeniesiono z kanapy na wózek, poeta
odjechał w głąb korytarza i drzwi się za nim zamknęły.
– Doktorze – zapytał szeptem wstrząśnięty Riuchin – czy to znaczy, że on jest naprawdę
chory?
– O tak – odpowiedział lekarz.
65
Cóż, wiersze... On, Riuchin, ma już trzydzieści dwa lata! Rzeczywiście, co będzie dalej? –
Dalej będzie pisał po kilka wierszy rocznie? – I tak do późnej starości? – Tak, do starości. – Co
mu przyniosą te wiersze? Sławę? “Co za bzdura! Przynajmniej sam siebie nie próbuj oszukiwać.
Sława nigdy nie stanie się udziałem tego, kto pisze niedobre wiersze. Ale dlaczego one są
niedobre? Iwan powiedział prawdę, szczerą prawdę!” – bez litości dla siebie skonstatował
Riuchin.
Zatruty neurastenią poeta zachwiał się, podłoga przestała się pod nim kołysać. Uniósł głowę i
spostrzegł, że już od dawna jest w Moskwie, co więcej, że nad miastem jest już świt, że obłoki
przeświecają złotawo, że jego ciężarówka stoi, ponieważ utknęła w potoku innych samochodów
przy zakręcie na bulwary, i że tuż obok niego, Riuchina, bliziutko, stoi na cokole człowiek z
żeliwa z lekko pochyloną głową i obojętnie spogląda na bulwar.
Jakieś dziwaczne myśli napłynęły nagle do głowy cierpiącego poety: “Oto przykład
prawdziwej kariery... – w tym momencie Riuchin wstał w całej okazałości i nawet rękę wzniósł,
nie wiadomo dlaczego nacierając na człowieka z żeliwa, który nic mu nie zawinił – a przecież
wszystko, co robił w życiu, cokolwiek się z nim działo, wszystko to obracało się na jego korzyść,
wszystko to przyczyniało mu sławy. Ale co on właściwie takiego zrobił? Nie pojmuję... Czy coś
naprawdę niezwykłego jest w tych słowach: “Zamieć mgłami niebo kryje...”? Nie rozumiem!...
Miał szczęście, miał po prostu szczęście! – nagle jadowicie stwierdził Riuchin i poczuł, że
ciężarówka drgnęła – strzelał do niego ten białogwardzista, strzelał, zgruchotał mu biodro i w ten
sposób zapewnił nieśmiertelność...”
Kolumna samochodów ruszyła. Kompletnie chory, a nawet nagle postarzały, poeta w dwie
minuty później wchodził na werandę Gribojedowa. Na werandzie było już prawie pusto. W kącie
piło jakieś towarzystwo, a na środku kręcił się znajomy konferansjer w tiubietiejce i z kielichem
“Abrau” w dłoni. Archibald Archibaldowicz serdecznie powitał obładowanego serwetami
Riuchina i niezwłocznie uwolnił poetę od przeklętych szmat. Gdyby Riuchin nie był tak
wymęczony pobytem w klinice i jazdą na ciężarówce, z pewnością sprawiłaby mu wiele
satysfakcji upiększona zmyślonymi szczegółami opowieść o wydarzeniach w klinice. Ale teraz
nie miał do tego głowy, zresztą nawet człowiek tak mało spostrzegawczy jak Riuchin teraz, po
torturach, jakie przeżył w ciężarówce, po raz pierwszy przenikliwie popatrzył na pirata i
zrozumiał, że ten, chociaż zadaje pytania i nawet wykrzykuje “ajajaj!”, nie jest bynajmniej
67
ciekaw losu Bezdomnego i nawet ani trochę mu nie współczuje. “Brawo! Ma rację!” – z
Strona
68
Strona
7. Fatalne mieszkanie
Gdyby następnego dnia rano ktoś powiedział tak: “Stiopa! Jeżeli natychmiast nie wstaniesz,
zostaniesz rozstrzelany!” – Stiopa odpowiedziałby słabym, ledwie dosłyszalnym głosem:
“Rozstrzeliwujcie mnie, róbcie ze mną, co chcecie, za nic nie wstanę”.
Cóż tu mówić o wstawaniu – Stiopie wydawało się, że nawet oczu nie zdoła otworzyć, a jeżeli
tylko spróbuje zrobić coś podobnego, potworna błyskawica rozwali mu głową na kawałki. W
głowie tej kołysał się olbrzymi dzwon, pod powiekami przepływały brązowe plamy z
ognistozieloną obwódką. Na domiar wszystkiego Stiopę mdliło, przy czym wydawało mu się, że
mdłości te wiążą się w jakiś sposób z natrętnymi dźwiękami patefonu.
Starał się coś sobie przypomnieć, ale przypomniał sobie tylko jedno, że to było chyba wczoraj,
że stał gdzieś, nie wiadomo gdzie, z serwetką w ręku i usiłował pocałować jakąś nieznajomą
damę, przy czym zapowiadał, że następnego dnia, dokładnie o dwunastej w południe, złoży jej
wizytę. Dama wymawiała się, mówiła: “Nie, nie, jutro nie będzie mnie w domu!”, a Stiopa
upierał się: “Ale ja i tak przyjdę!”
Co to jednak była za dama, która jest teraz godzina jaki to dzień tygodnia, którego dziś – o
tym Stiopa nie miał bladego wyobrażenia i, co najgorsze, nie miał również najmniejszego
pojęcia, gdzie się znajduje. Postanowił wyjaśnić przynajmniej ten ostatni problem i w tym celu
rozkleił zlepione powieki lewego oka. W półmroku coś mętnie połyskiwało. Stiopa rozpoznał
wreszcie tremo i zrozumiał, że leży na wznak we własnym łóżku, to znaczy w byłym łóżku
wdowy po jubilerze, w swojej sypialni. W tym momencie coś w jego głowie eksplodowało z taką
siłą, że jęknął i zamknął oczy.
Wyjaśniamy – Stiopa Lichodiejew, dyrektor teatru Varietes, ocknął się rano w swoim
mieszkaniu, które dzielił z nieboszczykiem Berliozem, w wielkim, mającym kształt podkowy,
pięciopiętrowym domu na ulicy Sadowej.
Stwierdzić tu należy, że mieszkanie to – numer pięćdziesiąt – od dawna cieszyło się, jeśli nie
złą, to w każdym razie wątpliwą sławą. Jeszcze dwa lata temu właścicielką jego była wdowa po
69
zapobiegliwa matrona, która trzy ze swoich pięciu pokoi odnajmowała sublokatorom. Jeden z
nich nazywał się, bodajże, Biełomut, drugi – zaprzepaścił gdzieś swoje nazwisko.
I nagle, przed dwoma laty, w mieszkaniu zaczęły się dziać rzeczy niepojęte – jego mieszkańcy
jeden po drugim znikali bez wieści.
O zaginionych i o przeklętym mieszkaniu w całym domu długo opowiadano najróżniejsze
legendy, a następnie zamieszkał tu nieboszczyk Berlioz z małżonką oraz wyżej wymieniony
Stiopa, również z żoną. Jasne, że skoro tylko zadomowili się w fatalnym mieszkaniu, zaczęło się
diabli wiedzą co! Przede wszystkim w ciągu miesiąca przepadły obie żony, co prawda nie bez
wieści. O żonie Berlioza opowiadano, że ktoś widział ją podobno w Charkowie z jakimś
baletmistrzem, żona Stiopy natomiast znajdowała się jakoby na Bożedomce, gdzie, jak
plotkowano, dyrektor Varietes, wykorzystując swoje nadzwyczajne stosunki, załatwił dla niej
pokój, pod tym wszakże warunkiem, że jej noga nie postanie więcej na Sadowej...
A więc Stiopa jęknął. Chciał zawołać służącą Grunię i polecić jej, żeby mu przyniosła
piramidon, lecz pomimo wszystko zdał sobie sprawę, że żadnego piramidonu Grunia mieć nie
może. Próbował wezwać na pomoc Berlioza, dwukrotnie zajęczał: “Misza... Misza...”, ale jak się
sami domyślacie, odpowiedzi nie otrzymał. W mieszkaniu panowała niczym nie zmącona cisza.
Poruszył palcami nóg i zrozumiał, że leży w skarpetkach. Drżącą dłonią przesunął po biodrze,
żeby stwierdzić, czy ma na sobie spodnie, czy nie, lecz nie stwierdził tego. Wreszcie widząc
jasno, że jest samotny i porzucony przez wszystkich, że nikt mu nie chce pomóc, postanowił
wstać, choćby miało to być ponad ludzkie siły.
Rozkleił zlepione powieki i ujrzał w lustrze człowieka ze sterczącymi na wszystkie strony
włosami, z opuchniętą, pokrytą czarna szczeciną fizjonomią, z zapłyniętymi oczyma. Człowiek
ów miał na sobie brudną koszulę, krawat, kalesony i skarpetki.
Takim Stiopa zobaczył siebie w lustrze, a obok lustra zauważył nie znanego sobie człowieka,
ubranego na czarno i w czarnym berecie.
Usiadł na łóżku i, na ile był w stanie, wytrzeszczył na nieznajomego przekrwione oczy.
Milczenie naruszył gość wypowiadając niskim, ciężkim głosem z cudzoziemskim akcentem
następujące słowa:
– Dzień dobry, najmilszy dyrektorze!
Nastąpiła pauza, po której nadludzkim wysiłkiem przemówił Stiopa:
70
– Czego pan sobie życzy? – i sam zdumiał się nie poznając własnego głosu. Słowo “czego”
Strona
zostało wypowiedziane falsetem, “pan” – basem, a “życzy” – w ogóle nie wydostało się na świat
boży.
Nieznajomy uśmiechnął się życzliwie, wyjął duży złoty zegarek z brylantowym trójkątem na
kopercie, zegarek zadzwonił jedenaście razy, a gość powiedział:
– Jedenasta. Dokładnie od godziny oczekuję na pańskie przebudzenie, ponieważ wyznaczył
mi pan spotkanie na dziesiątą. Więc jestem!
Stiopa namacał spodnie leżące na krześle, wyszeptał:
– Przepraszam... – włożył je i ochrypłym głosem zapytał: – czy może mi pan podać swoje
nazwisko?
Mówienie przychodziło mu z trudem. Przy każdym wypowiedzianym słowie ktoś wtykał mu
igłę w mózg, co powodowało piekielny ból.
– Jak to? Mojego nazwiska też pan nie pamięta? – tu nieznajomy znowu się uśmiechnął.
– Przykro mi... – zachrypiał Stiopa czując, że kac obdarzył go właśnie nowym upominkiem.
Podłoga przed łóżkiem gdzieś uniknęła i wydało się Stiopie, że za sekundę poleci głową na dół
do wszystkich diabłów, w otchłań bez dna.
– Drogi dyrektorze – powiedział z przenikliwym uśmiechem gość – nie pomoże panu żaden
piramidon. Niech się pan zastosuje do starej, mądrej zasady. Klin należy wybijać klinem. Jedyne,
co może przywrócić panu życie, to dwie wódki pod pikantną, gorącą zakąskę.
Stiopa był człowiekiem sprytnym i mimo swego tragicznego stanu zrozumiał, że skoro już
ktoś go zastał w takim położeniu, to najlepiej będzie przyznać się do wszystkiego.
– Szczerze mówiąc – zaczął ledwie obracając językiem – to wczoraj troszeczkę...
– Ani słowa więcej! – zawołał gość i odjechał z fotelem na bok.
Stiopa wybałuszając oczy zobaczył, że na malutkim stoliku stoi taca, na której leży pokrojony
biały chleb, prasowany kawior w salaterce, marynowane borowiki na talerzyku, przykryty
pokrywką rondelek i wreszcie wódka w pojemnej karafce pozostałej w spadku po jubilerowej.
Szczególnie wstrząsające wrażenie na Stiopie wywarło to, że karafka spotniała z zimna. Było to
zresztą całkowicie zrozumiałe – spoczywała bowiem w wiaderku napełnionym lodem. Jednym
słowem stół był nakryty fachowo, ze znajomością rzeczy.
Nieznajomy nie pozwolił na to, by zdumienie Stiopy narosło aż do chorobliwych granic, i
zręcznie nalał mu z pół szklanki wódki.
71
– Z przyjemnością!
Drżącą ręką Stiopa podniósł kieliszek do ust, zaś nieznajomy jednym haustem przełknął
zawartość swojego. Żując kawior Stiopa wykrztusił:
– A pan... niczym pan nie przegryzie?
– Proszę mi wybaczyć, ale ja zwykłem pijać bez zakąski – odparł nieznajomy i nalał następną
kolejkę. Zdjął z rondelka pokrywkę – okazało się, że są tam parówki w sosie pomidorowym.
I oto sprzed oczu Stiopy znikła paskudna zieloność, słowa dały się już wymawiać, a co
najważniejsze, Stiopa zaczął sobie coś niecoś przypominać. To mianowicie, że wczoraj był w
Schodni, w podmiejskiej willi autora skeczów Chustowa, i że pojechali tam razem z Chustowem
taksówką. Przypomniał sobie nawet, że złapali tę taksówkę pod “Metropolem” i że był jeszcze z
nimi jakiś aktor, nie aktor... z walizkowym patefonem. Tak, tak, tak, to było w tej willi! I jeszcze
– teraz to sobie przypomniał – psy wyły, kiedy puszczali ten patefon. Tylko dama, którą Stiopa
chciał pocałować, pozostawała w dalszym ciągu niewyjaśniona... diabli wiedzą, co za jedna...
zdaje się, że pracuje w radio, a zresztą może i nie...
Tym sposobem dzień wczorajszy powolutku się przejaśniał, ale Stiopę obecnie bardziej
interesował dzień dzisiejszy, a w szczególności fakt pojawienia się w sypialni nieznajomego, w
dodatku z wódką i zakąską. Oto jest coś, co dobrze byłoby wyjaśnić!
– No cóż, teraz mam nadzieję, przypomniał pan sobie moje nazwisko?
Ale Stiopa tylko wstydliwie uśmiechnął się i rozłożył ręce.
– A jednak! Czuję, ze po wódce pił pan portwajn. Na litość, któż tak postępuje!
– Chciałbym, żeby to zostało między nami – przymilnie poprosił Stiopa.
– Ależ naturalnie! Ale za Chustowa, rozumie się, nie mogę zaręczyć!
– To pan zna Chustowa?
– Wczoraj widziałem przelotnie tego typa w pana gabinecie, ale wystarczy jeden rzut oka na
tę twarz, żeby stwierdzić, że to drań, plotkarz, karierowicz i wazeliniarz.
“Szczera prawda” – pomyślał Stiopa zdumiony tak trafną, dokładną i zwięzłą charakterystyką
Chustowa.
Tak więc dzień wczorajszy powoli układał się z kawałków, ale mimo to trwoga nie opuszczała
dyrektora Varietes. Rzecz w tym, że w owym wczorajszym dniu ziała przeogromna czarna
dziura. Niech mówią, co chcą, ale tego czarnego gościa razem z jego beretem Stiopa w swoim
72
– Profesor czarnej magii Woland – dostojnie powiedział gość, a widząc zakłopotanie Stiopy
opowiedział mu wszystko od początku.
Wczoraj profesor przyjechał z zagranicy do Moskwy, niezwłocznie stawił się u Stiopy i
zaproponował, że wystąpi w Varietes. Stiopa zadzwonił do Stołecznej Komisji Nadzoru
Widowisk, uzgodnił sprawę (Stiopa na to zbladł i zamrugał powiekami), a następnie podpisał z
profesorem Wolandem kontrakt na siedem koncertów (Stiopa otworzył usta) oraz umówił się, że
Woland wpadnie do niego dzisiaj o dziesiątej rano, by uzgodnić szczegóły... Więc przyszedł.
Powitała go służąca Grunia, wyjaśniła, że sama dopiero co weszła, że jest tu na przychodne, że
Berlioza nie ma w domu, jeżeli natomiast gość pragnie widzieć dyrektora, to niech idzie sam do
sypialni. Stiepan Bogdanowicz sypia tak mocno, że ona, Grunia, nie podejmuje się go obudzić.
Kiedy artysta zobaczył, w jakim stanie znajduje się dyrektor, posłał Grunię do pobliskiego sklepu
po wódkę i zakąskę oraz do apteki po lód i...
– Pozwoli pan... – zaskomlał przybity Stiopa i zaczął szukać portfela.
– Ależ co znowu! – zawołał profesor i o niczym podobnym nie chciał nawet słyszeć.
Tak więc wódka i zakąska stały się zrozumiałe, a mimo to przykro było patrzeć na Stiopę –
absolutnie nie przypominał sobie żadnego kontraktu i głowę dałby, że nie widział wczoraj tego
Wolanda. Owszem, Chustow tak, ale żadnego Wolanda nie było.
– Pan pozwoli, że obejrzę nasz kontrakt – cicho poprosił Stiopa.
– Ależ oczywiście... oczywiście...
Stiopa spojrzał na dokument i zmartwiał. Wszystko było jak należy. Po pierwsze, jego, Stiopy,
własnoręczny zamaszysty podpis... ukośna adnotacja na boku sporządzona ręką dyrektora
finansowego Rimskiego zezwalająca na wypłacenie artyście Wolandowi dziesięciu tysięcy rubli
a conto należnych mu za siedem koncertów trzydziestu pięciu tysięcy. Co więcej, do kontraktu
załączone było pokwitowanie Wolanda na owe otrzymane już dziesięć tysięcy!
“Co się dzieje?!” – pomyślał nieszczęsny Stiopa i w głowie mu się zakręciło. Zaczynają się
złowróżbne zaburzenia pamięci? No, oczywiście, rozumie się samo przez się, że po okazaniu
kontraktu dalsze wyrażanie zdziwienia byłoby po prostu nieprzyzwoitością. Stiopa przeprosił
gościa, że musi na chwilę go opuścić, i tak jak był, w skarpetkach, pobiegł do przedpokoju do
telefonu. Po drodze krzyknął w kierunku kuchni:
– Grunia!
73
Ale nikt się nie odezwał. Stiopa spojrzał na drzwi sąsiadującego z przedpokojem gabinetu
Strona
Berlioza, jak to się mówi, osłupiał. Zobaczył na klamce olbrzymią, lakową pieczęć na sznurku.
“Moje uszanowanie! – zaryczał ktoś w głowie Stiopy. – Tego jeszcze brakowało!” – i od tej
chwili myśli Stiopy pobiegły już nie dwutorowo, ale, jak to się zwykle dzieje w chwili katastrofy,
w jednym kierunku i w ogóle diabli wiedzą dokąd. Trudno sobie nawet wyobrazić kaszę, jaka
powstała w głowie Stiopy. Było tam i to diabelstwo z czarnym beretem, zimną wódką i
nieprawdopodobnym kontraktem... A do tego wszystkiego, jak na zamówienie, jeszcze ta pieczęć
na drzwiach! Powiedzcie, komu chcecie, że Berlioz coś przeskrobał – nikt nie uwierzy, no
dosłownie nikt nie uwierzy! A jednak pieczęć wisi, wisi jak byk! Ta–ak...
I tu zakipiały w mózgu Stiopy jakieś wyjątkowo nieprzyjemne myśli, o artykule dla pisma,
który, jak na złość, niedawno wepchnął Berliozowi... Artykuł, mówiąc między nami, idiotyczny i
za marne pieniądze...
Natychmiast w ślad za wspomnieniem o artykule nadbiegło inne, o jakiejś podejrzanej
rozmowie, która, o ile pamięta, miała miejsce dwudziestego czwartego kwietnia wieczorem, tu,
w stołowym, kiedy Stiopa jadł kolację z Berliozem. To znaczy, oczywiście, w pełnym znaczeniu
tego słowa rozmowy tej nie można nazwać podejrzaną (Stiopa nigdy by sobie na coś podobnego
nie pozwolił), ale jednak była to rozmowa na jakiś zbędny temat. Zupełnie dobrze, obywatele,
mogłoby się obejść bez tej rozmowy. Przed pieczęcią bez wątpienia można by tę rozmowę uznać
za zupełne głupstwo, ale teraz, kiedy wisi ta pieczęć...
“Ach, Berlioz, Berlioz! – bulgotało w mózgu Stiopy – Przecież to się po prostu nie mieści w
głowie!”
Ale nie mógł zbyt długo zamartwiać się tym niepokojącym wydarzeniem – nakręcił numer
gabinetu dyrektora finansowego Varietes, Rimskiego. Sytuacja Stiopy była wyjątkowo
niezręczna – po pierwsze cudzoziemiec mógł się obrazić, że Stiopa sprawdza jego słowa nawet
po okazaniu kontraktu, a po drugie nie miał pojęcia, jak zacząć rozmowę z dyrektorem. Bo
rzeczywiście, przecież nie sposób go zapytać: “Nie wie pan przypadkiem, czy zawierałem
wczoraj z profesorem czarnej magii kontrakt na trzydzieści pięć tysięcy rubli?” Przecież tak
rozmawiać nie może!
– Halo! – rozległ się w słuchawce ostry, nieprzyjemny głos Rimskiego.
– Dzień dobry panu – cicho powiedział Stiopa – mówi Lichodiejew. Chodzi o to, że... hm...
hm... siedzi u mnie teraz ten... e... Woland... Więc ja... chciałem się dowiedzieć, co tam słychać z
74
dzisiejszym koncertem?
Strona
Światło w sypialni, i tak słabe, zaczęło do reszty przygasać w oczach Stiopy. “A więc tak
właśnie zaczyna się obłęd...” – pomyślał i złapał się za futrynę.
– Jak widzę, jest pan nieco zdziwiony, najdroższy dyrektorze? – zapytał Woland
szczękającego zębami Stiopę. – A tymczasem nie ma się czemu dziwić. To po prostu moja świta.
Kocur akurat wypił wódkę i dłoń Stiopy zsunęła się po futrynie.
– A dla mojej świty potrzebne mi jest miejsce – mówił dalej Woland – tak że o kogoś z nas
jest w tym mieszkaniu za dużo. Wydaje mi się, że tym kimś jest właśnie pan.
– Oni, oni! – koźlim głosem zabeczał długi kraciasty, używając w stosunku do Stiopy liczby
mnogiej. – W ogóle oni w ostatnim czasie paskudnie się świnią. Piją, wykorzystując swoje
stanowisko śpią z kobietami, ni cholery nie robią, zresztą nawet nie mogą nic robić, bo nie mają
zielonego pojęcia o tym, czym się zajmują! Mydlą tylko oczy zwierzchnikom!
– Służbowym samochodem rozjeżdża bez skrupułów! – naskarżył zagryzając grzybkiem kot.
Stiopa już prawie zupełnie osunął się na podłogę i słabnącą dłonią drapał futrynę, kiedy stał
się świadkiem jeszcze jednego, czwartego już nadprzyrodzonego zjawiska we własnym
mieszkaniu – wprost z trema, z tafli lustra wszedł do pokoju mały, o nieprawdopodobnie
szerokich barach osobnik w meloniku na głowie. Z ust sterczał mu kieł zniekształcający jego i
tak niezwyczajnie szpetną fizys. W dodatku był płomiennie rudy.
– Ja – włączył się do rozmowy nowo przybyły – w ogóle nie rozumiem, jak to się stało, że on
został dyrektorem – rudy mówił coraz bardziej nosowym głosem. – Z niego przecież taki
dyrektor, jak ze mnie arcybiskup.
– Ty nie przypominasz arcybiskupa, Asasello – zauważył kot nakładając sobie parówki na
talerz.
– Przecież o tym właśnie mówię – oświadczył przez nos rudy i zwracając się do Wolanda
zapytał z szacunkiem: – Czy można, messer, przepędzić go z Moskwy do wszystkich diabłów?
– Won! – jeżąc sierść ryknął nagle kot.
W tym momencie sypialnia zawirowała, Stiopa uderzył głową o framugę i tracąc przytomność
pomyślał: “Umieram...”
Ale nie umarł. Kiedy ostrożnie otworzył oczy, poczuł, że siedzi na czymś kamiennym.
Dookoła coś szumiało. Kiedy otworzył oczy szerzej, zrozumiał, że słyszy szum morza, co więcej
– fale kołyszą się tuż u jego stóp, a on sam, krótko mówiąc, siedzi na końcu mola, ma nad głową
76
Nie mając pojęcia, jak się postępuje w takich wypadkach, Stiopa wstał i na dygocących
nogach pomaszerował molem ku brzegowi.
Na molo stał jakiś człowiek, palił papierosa i spluwał na fale. Popatrzył dziko na Stiopę i
przestał pluć.
Wtedy Stiopa wykonał następujący numer: upadł na kolana przed nieznajomym nałogowcem i
zapytał:
– Błagam, niech mi pan powie, co to za miasto?
– Gotów! – powiedział bezduszny palacz.
– Nie jestem pijany – ochryple powiedział Stiopa – coś się ze mną stało... jestem chory...
Gdzie ja jestem? Co to za miasto?
– No, Jałta...
Stiopa cicho westchnął, upadł bokiem na ziemię uderzając głową o nagrzane kamienie mola.
Świadomość opuściła go.
77
Strona
8. Pojedynek profesora z poetą
Właśnie wtedy, kiedy Stiopa stracił przytomność w Jałcie, to znaczy koło wpół do dwunastej,
odzyskał ją i obudził się z długotrwałego, głębokiego snu Iwan Bezdomny. Przez czas pewien
usiłował sobie uzmysłowić, jakim to sposobem znalazł się w nieznanym białym pokoju, w
którym był przedziwny stolik nocny z jakiegoś jasnego metalu i białe zasłony, przez które
prześwitywało słońce.
Potrząsnął głową, przekonał się, że go nie boli, i przypomniał sobie, że jest w lecznicy. Ta
myśl pociągnęła za sobą wspomnienie o śmierci Berlioza, ale dziś wspomnienie to nie wywarło
już na Iwanie takiego wrażenia. Wyspał się i był teraz znacznie spokojniejszy, umysł miał
jaśniejszy. Przez czas pewien leżał nieruchomo w czyściutkim, wygodnym łóżku na sprężynach,
potem spostrzegł obok siebie przycisk dzwonka. Ponieważ zwykł dotykać różnych przedmiotów
bez potrzeby, nacisnął go. Oczekiwał, że naciśnięcie guziczka wywoła jakiś dźwięk, że ktoś
nadejdzie, ale stało się coś zupełnie innego.
W nogach łóżka Iwana zapalił się matowy cylinder z napisem “Pić”. Napis trwał przez chwilę,
a potem cylinder zaczął się obracać, dopóki nie ukazał się na nim napis “Salowa”. To zrozumiałe,
że pomysłowy cylinder zaszokował Iwana. Napis “Salowa” zastąpiony został przez napis “Proszę
wezwać lekarza”.
– Hmmm... – powiedział Iwan nie wiedząc, co teraz z tym cylindrem począć. Ale dopomógł
mu przypadek. Przy słowie “Pielęgniarka” Iwan nacisnął przycisk po raz drugi. Cylinder w
odpowiedzi zadzwonił cichutko, zatrzymał się, zagasł, a do pokoju weszła pulchna sympatyczna
kobieta w czystym białym fartuchu i powiedziała do Iwana:
– Dzień dobry!
Iwan nic nie odpowiedział, uznał bowiem, że takie powitanie w danych warunkach jest co
najmniej niestosowne. Bo rzeczywiście, wpakowali zdrowego człowieka do szpitala i jeszcze
udają, że wszystko jest w porządku!
Tymczasem kobieta, nadal z tym samym dobrodusznym wyrazem twarzy, jednym
78
szeroko rozstawionych prętach chlusnęło do pokoju słońce. Okazało się, że za kratą jest taras,
dalej – brzeg wijącej się zakolami rzeczki, zaś na drugim brzegu tej rzeczki – wesolutki sosnowy
bór.
– Proszę do kąpieli – zaprosiła kobieta i pod jej dotknięciem rozsunęła się wewnętrzna ściana,
za którą ukazała się łazienka i znakomicie wyposażona toaleta.
Chociaż Iwan postanowił sobie, że nie odezwie się do tej kobiety, to przecież nie wytrzymał i
obserwując wodę szeroką strugą lejącą się z błyszczącego kranu do wanny, powiedział
ironicznie:
– Patrzcie no! Całkiem jak w ,,Metropolu”!...
– O, nie! – odpowiedziała z dumą kobieta – znacznie lepiej niż tam. Takiego wyposażenia nie
ma nigdzie, nawet za granicą. Uczeni i lekarze specjalnie przyjeżdżają, żeby zwiedzić naszą
klinikę. Codziennie nas odwiedzają zagraniczni turyści.
Kiedy powiedziała “zagraniczni turyści”, Iwan natychmiast przypomniał sobie o wczorajszym
konsultancie. Zachmurzył się, spojrzał spode łba i powiedział:
– Turyści... Ależ wy wszyscy uwielbiacie tych cudzoziemców! Tymczasem, nawiasem
mówiąc, różni się wśród nich zdarzają. Wczoraj na przykład spotkałem takiego, że niech ręka
boska broni!
I o mało nie zaczął opowiadać o Poncjuszu Piłacie, ale pohamował się, rozumiejąc, że
kobiecie nic po tej opowieści, że tak czy owak pomóc mu ona nie może.
Wykąpanemu Iwanowi wręczono natychmiast dosłownie wszystko, czego potrzeba
mężczyźnie, który wyszedł z wanny – wyprasowaną koszulę, kalesony, skarpetki. Ale nie dość
tego – kobieta otworzyła drzwiczki szafki, wskazała jej wnętrze i zapytała:
– Co byś chciał włożyć, gołąbeczku? Szlafrok czy piżamkę?
Po niewoli skazany na nowe miejsce pobytu Iwan o mało nie klasnął w ręce na taką poufałość
i w milczeniu wskazał palcem piżamę z pąsowego barchanu.
Potem poprowadzono go pustym, wytłumiającym wszelkie odgłosy korytarzem,
wprowadzono do olbrzymiego gabinetu. Iwan, który postanowił ironicznie traktować wszystko,
co się znajduje w tym fantastycznie wyposażonym budynku, natychmiast w myśli nazwał ten
gabinet “kuchnią – laboratorium”.
Miał powody, by tak go nazwać. Stały tu szafy i przeszklone szafki pełne błyszczących
79
lampy o lśniących kloszach, mnóstwo szklanych naczyń, były tam palniki gazowe i przewody
elektryczne i jakaś nikomu nie znana aparatura.
W gabinecie zabrały się do Iwana trzy osoby – dwie kobiety i mężczyzna, wszyscy w bieli.
Przede wszystkim posadzono go przy stoliku w kącie, najoczywiściej zamierzając przeprowadzić
wywiad.
Iwan zaczął rozmyślać nad swoją sytuacją. Miał tu wyboru trzy możliwości. Niezmiernie
nęcąca była pierwsza – rzucić się na te lampy, na te wymyślne cudeńka, wytłuc je wszystkie,
rozpieprzyć w drobny mak i w ten sposób wyrazić swój protest przeciwko temu, że siedzi tu za
niewinność. Ale dzisiejszy Iwan bardzo już się różnił od Iwana wczorajszego, uznał więc, że to
pierwsze wyjście nie jest najlepsze – jeszcze tego brakowało, żeby się utwierdzili w przekonaniu,
że jest furiatem. Dlatego zrezygnował z pierwszej możliwości. Istniała również druga – z miejsca
zacząć opowiadać o konsultancie i Poncjuszu Piłacie. Ale wczorajsze doświadczenia wykazały,
że ludzie w tę opowieść nie wierzą albo rozumieją ją jakoś opacznie. Wiec Iwan zrezygnował
także i z tej możliwości, postanowił wybrać trzecie wyjście – wyniosłe milczenie.
Nie udało mu się w pełni zrealizować swych zamierzeń i chcąc nie chcąc, musiał udzielać
odpowiedzi na cały szereg pytań, choć co prawda były to odpowiedzi opryskliwe i skąpe.
Wypytywano Iwana dosłownie o wszystko, co dotyczyło jego dotychczasowego życia, włącznie
z tym, jaki był przebieg szkarlatyny, na którą chorował przed piętnastoma laty. Opisano Iwana na
całą stronicę, przewrócono arkusz na drugą stronę i kobieta w bieli przeszła do pytań o jego
krewnych. Można było dostać kręćka – kto umarł, kiedy i na co, czy nie pil, czy nie chorował na
choroby weneryczne i tak dalej w tym stylu. Wreszcie poprosili, by opowiedział, co zaszło
wczoraj na Patriarszych Prudach, ale nie czepiali się zanadto, komunikat o Poncjuszu Piłacie
przyjęli bez zdziwienia.
Potem kobieta przekazała Iwana mężczyźnie, ten zaś zabrał się do niego zupełnie inaczej i o
nic już nie pytał. Przy pomocy termometru sprawdził temperaturę Iwanowego ciała, zmierzył
tętno, przyświecając sobie jakąś lampą zajrzał Iwanowi w oczy. Potem pośpieszyła mu z pomocą
druga kobieta i kłuli Iwana czymś w plecy, ale nie bardzo boleśnie, trzonkiem młoteczka
rysowali mu na piersiach jakieś znaki na skórze, stukali młoteczkami w kolana, co powodowało,
że nogi Iwana podrygiwały, kłuli go w palec pobierając krew, kłuli go w zgięciu ręki, zakładali
mu na ramię jakieś gumowe opaski...
80
Iwan tylko gorzko uśmiechał się pod nosem i myślał, jak to wszystko głupio i dziwacznie
Strona
– Jestem poetą – posępnie odparł Iwan i po raz pierwszy w życiu poczuł nagle jakiś
Strona
– Jestem normalny.
Strona
widział z osobistym znajomym Poncjusza Piłata, natychmiast przywiozą pana tutaj i znajdzie się
Strona
źle. Słyszy mnie pan? – nagle znacząco zapytał Strawiński i ujął obie ręce Iwana. Ujął jego
Strona
dłonie i z bliska patrząc w oczy długo powtarzał: – Pomożemy tu panu... Słyszy mnie pan?...
Pomożemy tu panu... Poczuje się pan lepiej... Tu jest cisza, spokój... Pomożemy tu panu...
Iwan Nikołajewicz ziewnął nagle, twarz mu złagodniała.
– Tak, tak – powiedział cicho.
– No, to wyśmienicie! – Strawiński zakończył rozmowę swoim porzekadłem i wstał. – Do
widzenia! – Ścisnął dłoń Iwana, a już od drzwi odwrócił się do brodacza i powiedział: – Tak,
spróbujcie dać tlen... no i kąpiele.
Po małej chwileczce przy Iwanie nie było już ani Strawińskiego, ani jego świty. Za okienną
siatka pysznił się w południowym słońcu wesoły wiosenny las na drugim brzegu rzeki, a jeszcze
bliżej migotała sama rzeka.
86
Strona
9. Głupie dowcipy Korowiowa
Nikanor Iwanowicz Bosy, prezes spółdzielni mieszkaniowej, do której należał dom numer
302–A na ulicy Sadowej, gdzie mieszkał nieboszczyk Berlioz, miał obecnie okropne kłopoty –
zaczęły się one poprzedniej nocy, ze środy na czwartek.
Jak już wiemy, o północy przyjechała komisja, w skład której wchodził Żełdybin, zawezwała
przed swoje oblicze prezesa, zawiadomiła go o śmierci Berlioza, po czym wszyscy udali się do
mieszkania numer pięćdziesiąt.
Dokonano tam opieczętowania rękopisów i innych rzeczy zmarłego. Ani Gruni, służącej na
przychodne, ani lekkomyślnego Stiepana Bogdanowicza w tym czasie w mieszkaniu nie było.
Komisja zawiadomiła prezesa, że rękopisy zmarłego zabiera, aby je przejrzeć i uporządkować, że
część mieszkania należąca do nieboszczyka, to znaczy trzy pokoje (były gabinet jubilerowej,
salon i stołowy) zostaje oddana do dyspozycji spółdzielni, rzeczy zaś należy zgromadzić w
jednym miejscu i zabezpieczyć aż do momentu znalezienia spadkobierców.
Wieść o śmierci Berlioza rozniosła się po domu z nadnaturalną szybkością i poczynając od
siódmej rano w czwartek w mieszkaniu Bosego rozdzwoniły się telefony, a następnie reflektanci
na opróżnione mieszkanie zaczęli się pojawiać osobiście wraz z podaniami. W ciągu dwóch
godzin Nikanor Iwanowicz przyjął coś trzydzieści dwa takie podania.
Zawierały one błagania, groźby, skargi, donosy, obietnice przeprowadzenia remontu na
własny koszt, powoływano się na nieznośną ciasnotę, na całkowitą niemożność przebywania
dłużej w jednym mieszkaniu z bandytami. Między innymi znajdował się tam wstrząsający pod
względem siły artystycznego wyrazu opis porwania pierożków zapakowanych bezpośrednio do
kieszeni marynarki w mieszkaniu pod trzydziestym pierwszym, dwie obietnice popełnienia
samobójstwa i jedno wyznanie dotyczące potajemnej ciąży.
Prezesa wywoływano do jego własnego przedpokoju, łapano za guzik, coś naszeptywano,
mrugano, zapewniano, że przysługa nie pójdzie w niepamięć.
Ta udręka trwała do pierwszej, kiedy prezes po prostu uciekł ze swojego mieszkania do
87
mieszczącego się tuż przy bramie biura, ale kiedy zobaczył, że i tam na niego czatują, uciekł i
Strona
stamtąd. Pozbywszy się jakoś tych, którzy deptali mu po piętach, Bosy przebiegł wyasfaltowane
podwórko, wszedł na szóstą klatkę i udał się na czwarte piętro, na którym znajdowało się owo
przeklęte mieszkanie numer pięćdziesiąt.
Kiedy tęgi prezes trochę już odsapnął na podeście, przycisnął dzwonek, ale nikt mu nie
otwierał. Zadzwonił znowu, potem jeszcze i jeszcze raz, po czym zamruczał coś i nawet zaczął
cichutko kląć. Ale nawet i wtedy nikt mu nie otworzył. Cierpliwość prezesa wyczerpała się,
wyjął z kieszeni wiązkę należących do zarządu zapasowych kluczy, władczą dłonią otworzył
drzwi i wszedł do środka.
– Ej! – zawołał w półmrocznym przedpokoju. – Ty, jak cię tam zwą, Grunia! Nie ma cię?
Nikt nie odpowiadał.
Wtedy Bosy wyjął z teczki calówkę, następnie zerwał pieczęć z drzwi gabinetu i wkroczył do
środka. Wkroczyć wprawdzie wkroczył, ale zdumiony zatrzymał się w progu i nawet z lekka się
zachwiał.
Przy biurku nieboszczyka siedział niezidentyfikowany długi i chudy obywatel w kraciastej
marynareczce, w dżokejce i w binoklach... no, słowem, ten sam!
– Kim pan jest, obywatelu? – ze strachem zapytał Bosy.
– Ba! Prezesie! – wrzasnął skrzekliwym tenorem zagadkowy obywatel, zerwał się i powitał
Bosego przymusowym i raptownym uściskiem dłoni. To powitanie bynajmniej prezesa nie
uradowało.
– Przepraszam najmocniej – powiedział podejrzliwie. – Ale kim pan właściwie jest? Czy pan
tu urzędowo?
– Eh, prezesie! – serdecznie zawołał nieznajomy. – Cóż to właściwie znaczy – urzędowo czy
nieurzędowo? To zależy od punktu widzenia. Wszystko, mój drogi, jest chwiejne i umowne.
Dziś, na przykład, jestem osobą nieurzędową, a jutro, patrzcie no tylko, już urzędową! A bywa i
na odwrót, oj i to jeszcze jak!
Te rozważania ani trochę nie usatysfakcjonowały prezesa. Będąc z natury człowiekiem
podejrzliwym, doszedł do wniosku, że gadatliwy ów obywatel jest osobą zgoła nieurzędową, a
nawet, być może, wątpliwej konduity.
– Ale kim pan właściwie jest? Nazwisko pana? – coraz surowiej wypytywał prezes i nawet
zaczął napierać na zagadkowego osobnika.
88
– Moje nazwisko... – powiedział ani trochę nie zmieszany srogością prezesa obywatel –
Strona
powiedzmy, że moje nazwisko – Korowiow. Ale może by pan coś przegryzł, prezesie? Proszę się
nie krępować.
– Przepraszam, co to za przegryzanie – Bosego ogarniał już gniew (musimy tu wyznać,
aczkolwiek z przykrością, że Nikanor Bosy z natury był nieco gburowaty). – Przebywanie na
metrażu nieboszczyka jest zabronione! Co pan tu robi?
– Ależ niech pan siada – wrzeszczał ani trochę nie zdetonowany obywatel i nawet kręcąc się
jak fryga zaczął podsuwać prezesowi fotel.
Rozwścieczony do ostateczności Bosy wzgardził fotelem i wrzasnął:
– Kim pan jest?
– Ja, szanowny panie, zajmuję stanowisko tłumacza przy osobie cudzoziemca, który rezyduje
w tym właśnie mieszkaniu – przedstawił się ten, który nazwał się Korowiowem, i trzasnął
obcasami żółtych nie wyczyszczonych butów.
Bosy ze zdziwienia otworzył usta. Obecność w tym mieszkaniu jakiegoś cudzoziemca, na
dodatek jeszcze z tłumaczem, była dla niego zupełną niespodzianką, w związku z czym zażądał
wyjaśnień.
Tłumacz chętnie mu ich udzielił. Zagraniczny artysta, pan Woland, został zaproszony przez
uprzejmego dyrektora Varietes, Stiepana Lichodiejewa, aby w czasie, kiedy będzie występował,
co potrwa mniej więcej tydzień, skorzystał z jego gościny. Dyrektor jeszcze wczoraj zawiadomił
o tym pisemnie prezesa prosząc o zameldowanie cudzoziemca na pobyt czasowy, dopóki
Lichodiejew nie wróci z Jałty.
– Lichodiejew niczego takiego do mnie nie pisał – powiedział zdumiony prezes.
– Niech pan może jednak dobrze poszuka w swojej teczce – zaproponował słodko Korowiow.
Wzruszając ramionami prezes otworzył teczkę – znalazł w niej list od Lichodiejewa.
– Jak to się stało, że o tym zapomniałem? – patrząc na otwartą kopertę tępo wymruczał Bosy.
– Nie takie rzeczy się zdarzają, niech mi pan wierzy, nie takie! – zatrzeszczał Korowiow. –
Roztargnienie, roztargnienie, przemęczenie i podwyższone ciśnienie, drogi przyjacielu! Sam
jestem roztargniony do niemożliwości! Kiedyś przy kieliszku opowiem panu kilka faktów z
mojego życia, daję słowo – nie powstrzyma się pan od śmiechu!
– A kiedy Lichodiejew jedzie do Jałty?
– Ależ on już pojechał, pojechał! – krzyczał tłumacz. – On, wie pan, jest już w podróży! Jest
89
już diabli wiedzą gdzie! – w tym momencie tłumacz zamachał rękoma jak wiatrak.
Strona
Bosy oświadczył, że musi osobiście zobaczyć się z cudzoziemcem, tłumacz jednak stanowczo
odmówił: Niemożliwe. Zajęty. Tresuje kota.
– Kota, jeżeli pan sobie życzy, mogę pokazać – zaproponował.
Z tego z kolei zrezygnował prezes, tłumacz zaś z miejsca złożył mu nieoczekiwaną, ale nader
interesującą propozycję – ponieważ pan Woland za żadną cenę nie życzy sobie mieszkać w
hotelu, a przywykł do życia na szerokiej stopie, czy więc w takim razie spółdzielnia nie zgodzi
się na wynajęcie na tydzień, dopóki będą trwały jego występy w Moskwie, całego mieszkania, to
znaczy również tej jego części, w której mieszkał nieboszczyk Berlioz?
– Przecież dla niego to jest zupełnie obojętne, dla nieboszczyka, znaczy się – szeptem
chrypiał Korowiow. – Zgodzi się pan chyba ze mną, prezesie, że to mieszkanie nie jest mu już
teraz do niczego potrzebne?
Prezes z niejakim zdziwieniem powiedział, że przecież cudzoziemcy zwykli mieszkać w
“Metropolu”, a nie w prywatnych mieszkaniach...
– Mówię panu, ten jest grymaśny, jak sam diabeł – szeptał Korowiow. – Nie ma życzenia!
Nie znosi hoteli! Mam już ich potąd, tych zagranicznych turystów! – intymnie użalił się
wskazując palcem swoją żylastą szyję. – Proszę mi wierzyć, już w piętkę gonię! Przyjdzie taki
jeden z drugim i albo naszpieguje jak ostatni sukinsyn, albo grymasami zamęczy człowieka – i
tak mu źle, i tak niedobrze!... A dla waszej spółdzielni, szanowny prezesie, to wielka wygoda i
znaczny profit. Na pieniądzach mu nie zależy. – Korowiow rozejrzał się dookoła, a potem
szepnął Bosemu na ucho: – Milioner!
Propozycja tłumacza zawierała wyraźny praktyczny sens, propozycja to była solidna, ale coś
nad wyraz niesolidnego było w jego sposobie mówienia, w jego ubiorze i w tych wstrętnych,
pozbawionych wszelkiego sensu binoklach. Wszystko to sprawiało, że jakieś niejasne uczucie
trapiło duszę prezesa, mimo wszystko postanowił jednak przyjąć propozycję. Rzecz w tym, że
spółdzielnia miała, niestety, nader znaczny deficyt. Przed zimą należało zakupić ropę naftową dla
potrzeb centralnego ogrzewania, nie wiadomo tylko, za jakie kapitały. A z pieniędzmi
cudzoziemca można by chyba wyjść na swoje. Ale praktyczny i ostrożny prezes oświadczył, że
przede wszystkim musi uzgodnić sprawę z biurem turystyki zagranicznej.
– Rozumiem! – zawołał Korowiow. – Jakże można bez uzgodnienia? Oczywiście! Oto
telefon, prezesie, i proszę niezwłocznie uzgadniać! A co do pieniędzy – niech się pan nie krępuje
90
– dodał szeptem Korowiow, ciągnąc prezesa do przedpokoju, gdzie stał telefon – od kogo brać,
Strona
jeśli nie od niego! Gdyby pan zobaczył jego willę w Nicei! Kiedy pan w przyszłym roku
wybierze się latem za granicę, niech pan specjalnie przyjedzie popatrzeć – oko panu zbieleje!
Bosy załatwił sprawę w biurze turystyki zagranicznej z niesłychaną, wprost wstrząsającą
szybkością. Okazało się, że w biurze wiedzą już o tym, że pan Woland pragnie zatrzymać się w
prywatnym mieszkaniu Lichodiejewa, i że nie mają co do tego żadnych zastrzeżeń.
– No to cudownie! – wydzierał się Korowiow.
Nieco oszołomiony jego trajkotaniem prezes oświadczył, że spółdzielnia zgadza się wynająć
na tydzień mieszkanie numer pięćdziesiąt artyście Wolandowi po... – prezes lekko się zająknął i
wypalił:
– Po pięćset rubli dziennie!
Wtedy Korowiow wprawił prezesa w ostateczne zdziwienie. Po złodziejsku mrugnął w stronę
sypialni, skąd dobiegały odgłosy miękkich skoków olbrzymiego kota, i zachrypiał:
– To znaczy za tydzień – trzy i pół tysiąca?
Bosy pomyślał, że Korowiow powie teraz: “Ma pan niezły apetycik, prezesie!”, ale Korowiow
powiedział coś zupełnie innego:
– I to mają być pieniądze? Niech pan zażąda pięć, on da!
Nikanor Bosy nawet nie zauważył, kiedy ze zmieszanym uśmiechem na twarzy znalazł się
przy biurku zmarłego, przy którym to biurku Korowiow błyskawicznie i z niezwykłą zręcznością
napisał tekst umowy w dwu egzemplarzach. Następnie pomknął do sypialni, powrócił i oba
egzemplarze były już opatrzone zamaszystym podpisem cudzoziemca. Podpisał umową również i
prezes. Wtedy Korowiow poprosił o pokwitowanie na pięć...
– Słownie, słownie, prezesie... tysięcy rubli... – i ze słowami jakoś nie licującymi z powaga
chwili: – Eins, zwei, drei! – wyłożył Bosemu na biurko pięć nowiutkich paczek, prosto z banku.
Odbyło się przeliczenie, obficie okraszone porzekadłami i żarcikami Korowiowa, w rodzaju
“pieniądz lubi być liczony”, “pańskie oko konia tuczy” i innymi tej samej klasy.
Przeliczywszy pieniądze Bosy wziął od Korowiowa paszport cudzoziemca, aby zameldować
artystę na pobyt tymczasowy, włożył ten paszport wraz z umową i pieniędzmi do teczki, i, jakoś
nie mogąc się powstrzymać, wstydliwie poprosił o bilecik...
– Ach, nie ma o czym mówić! – ryknął Korowiow. – Ile pan sobie życzy bilecików,
dwanaście, piętnaście?
91
Oszołomiony prezes wyjaśnił, że bileciki są mu potrzebne w liczbie dwóch, dla niego samego
Strona
– Halo! Uważam za swój obowiązek zawiadomić, że prezes spółdzielni, do której należy dom
Strona
pod numerem 302–A na ulicy Sadowej, Nikanor Iwanowicz Bosy, spekuluje walutą. W obecnej
chwili w jego mieszkaniu pod numerem trzydzieści pięć w przewodzie wentylacyjnym w
ubikacji znajduje się zawinięte w papier gazetowy czterysta dolarów. Mówi Timofiej Kwascow,
lokator inkryminowanego domu z mieszkania numer jedenaście. Zaklinam na wszystko o
utrzymanie mego nazwiska w tajemnicy, ponieważ obawiam się zemsty przytoczonego wyżej
prezesa!
I odwiesił słuchawkę, drań!
Co dalej działo się w mieszkaniu pod pięćdziesiątym – nie wiadomo, ale za to dokładnie
wiadomo, co robił Nikanor Bosy. Prezes mianowicie zamknął się na haczyk w ubikacji, wyjął z
kieszeni paczkę, która w niego wmusił tłumacz, i upewnił się, że zawiera ona czterysta rubli.
Paczkę tę Bosy zawinął w kawałek gazety i wepchnął w przewód wentylacyjny.
W pięć minut później siedział już przy stole w swojej maleńkiej jadalni. Małżonka jego
przyniosła z kuchni starannie pokrojonego, suto posypanego szczypiorkiem śledzia. Nikanor
Bosy napełnił wódką kieliszek, wypił, nalał znowu, wypił, nadział na widelec trzy dzwonka
śledzia... i w tym właśnie momencie ktoś zadzwonił do drzwi. A właśnie żona wniosła wazę, z
której buchała para. Wystarczyło raz tylko spojrzeć na tę wazę, by wiedzieć, że wewnątrz niej w
gęstwinie płomiennego barszczu znajduje się to, co najsmaczniejsze na świecie – kość szpikowa.
Bosy przełknął ślinę i zawarczał jak pies:
– Żeby ich ziemia pochłonęła! Nawet zjeść nie dadzą!... Nie wpuszczaj nikogo, nie ma mnie,
nie ma... W sprawie mieszkania powiedz, żeby przestali tu latać, za tydzień będzie zebranie
zarządu.
Małżonka pobiegła do przedpokoju, a prezes łyżką wazową wyłowił z ziejącego płomieniem
jeziora ją, kość, pękniętą wzdłuż. W tym momencie do stołowego weszło dwóch obywateli, a z
nimi nie wiedzieć czemu śmiertelnie pobladła żona prezesa. Bosy na widok owych obywateli
również zbielał i wstał.
– Gdzie tu jest toaleta? – z troską w głosie zapytał pierwszy, ten w białej koszuli.
Coś stuknęło o nakryty do obiadu stół (to Nikanor Bosy upuścił łyżkę na ceratę).
– Tutaj, tutaj – szybciutko odpowiedziała Pelagia Antonowna.
Przybysze niezwłocznie udali się na korytarz.
– A o co chodzi? – cicho zapytał Bosy podążając za gośćmi. – U nas w mieszkaniu nie może
93
się znajdować nic takiego... Może bym tak mógł zobaczyć dokumenty... proszę o wybaczenie...
Strona
Pierwszy w przelocie pokazał prezesowi stosowny dokument, a drugi w tej samej sekundzie
stał już na taborecie w ubikacji z ręką w przewodzie wentylacyjnym. Bosemu pociemniało w
oczach. Rozwinięto gazetę, ale w paczce nie było rubli, tylko dziwne nieznane banknoty – ni to
niebieskie, ni to zielone – z podobizną jakiegoś starca. Zresztą wszystko to Bosy widział niezbyt
wyraźnie – przed oczami latały mu jakieś plamy.
– Dolary w wentylacji... – z zadumą powiedział pierwszy i miękkim, uprzejmym głosem
zapytał Bosego: – To wasza paczuszka?
– Nie! – odpowiedział strasznym głosem prezes. – Podrzucili wrogowie!
– To się zdarza – zgodził się ten pierwszy i dodał znowu bardzo serdecznie: – No cóż, trzeba
oddać resztę.
– Nie mam nic więcej! Nie mam, przysięgam na Boga! Nigdy niczego podobnego nawet w
ręku nie miałem! – rozpaczliwie krzyczał prezes.
Rzucił się w stronę komody, z łoskotem wyciągnął szufladę, a z niej teczkę, wykrzykując przy
tym bez związku:
– Oto umowa... tłumacz–bandyta podrzucił... Korowiow... w binoklach!...
Bosy otworzył teczkę, wsadził rękę do środka, zsiniał na twarzy i upuścił teczkę w barszcz.
Teczka była pusta – ani listu od Stiopy, ani umowy, ani paszportu cudzoziemca, ani pieniędzy,
ani kartki w sprawie biletów. Jednym słowem, w teczce nie było nic oprócz calówki.
– Towarzysze! – nieludzkim głosem wrzasnął prezes. – Trzymajcie ich! W naszym domu jest
nieczysta siła!
W tym momencie nie wiadomo co zwidziało się jego żonie, ponieważ załamała ręce i
zawołała:
– Przyznaj się, Iwanycz! Krócej będziesz siedział!
Bosy z oczyma nalanymi krwią potrząsał pięściami nad głową żony i chrypiał:
– Uuu, krowa przeklęta!
Potem osłabł, opadł na krzesło, najwidoczniej postanawiając poddać się temu, co
nieuniknione.
W tym czasie Timofiej Kondratiewicz Kwascow płonąc z ciekawości stał na podeście,
przypadając na zmianę raz okiem, raz uchem do dziurki od klucza w drzwiach prezesowego
mieszkania.
94
Po pięciu minutach wszyscy mieszkańcy domu, którzy w tym czasie znajdowali się na
Strona
podwórku, mogli widzieć swego prezesa, jak w towarzystwie dwóch mężczyzn przemaszerował
wprost do bramy domu. Opowiadano, że Nikanor Iwanowicz wyglądał jak cień, że idąc chwiał
się, jakby był pijany, i że mamrotał coś pod nosem.
A po godzinie nieznany obywatel pojawił się w mieszkaniu numer jedenaście, właśnie wtedy,
kiedy Timofiej Kwascow, zachłystując się ze szczęścia, opowiadał innym lokatorom, jak nakryto
prezesa – skinieniem palca wywołał Kwascowa z kuchni do przedpokoju, coś mu powiedział, po
czym Kwascow przepadł wraz z nim.
95
Strona
10. Wieści z Jałty
W tym samym czasie, kiedy nieszczęście spadło na Nikanora Iwanowicza, nie opodal domu
numer 302–A na Sadowej w gabinecie dyrektora finansowego teatru Varietes, Rimskiego,
znajdowało się dwóch ludzi – sam dyrektor Rimski i administrator Warionucha.
Dwa okna wielkiego gabinetu na pierwszym piętrze budynku teatru wychodziły na Sadową,
trzecie zaś – znajdujące się dokładnie za plecami siedzącego przy biurku dyrektora – wychodziło
na letni ogródek Varietes. Mieściły się tam bufety z napojami chłodzącymi, strzelnica i estrada
pod gołym niebem. W gabinecie tym oprócz biurka znajdowało się jeszcze mnóstwo starych,
rozwieszonych na ścianach afiszów, maleńki stolik z karafką wody, cztery fotele oraz stojący w
kącie stelaż, na którym stała zakurzona, stara makieta dekoracji do jakiejś rewii. No i rozumie się
samo przez się, że poza tym wszystkim rezydowała w gabinecie niewielka, wyliniała i
sfatygowana kasa pancerna – stała ona po lewej ręce Rimskiego, obok biurka.
Siedzący za biurkiem Rimski od samego rana był w fatalnym nastroju, natomiast Warionucha,
przeciwnie, był niezmiernie ożywiony i jakoś szczególnie, niespokojnie aktywny. A tymczasem
nie mógł znaleźć ujścia dla swej energii.
Obecnie Warionucha ukrywał się w gabinecie dyrektora przed amatorami wejściówek, którzy
zatruwali mu życie, szczególnie w dniach zmiany programu, a dzisiaj właśnie był taki dzień.
Skoro tylko telefon zaczynał dzwonić, Warionucha podnosił słuchawkę i łgał:
– Z kim? Z Warionucha? Nie ma go. Wyszedł z teatru.
– Proszę cię, zadzwoń ty jeszcze raz do Lichodiejewa – z rozdrażnieniem powiedział Rimski.
– Ależ nie ma go w domu. Już nawet Karpowa posyłałem, nikogo nie ma w mieszkaniu.
– Diabli wiedza, co to ma znaczyć! – syczał Rimski, stukając na arytmometrze.
Otworzyły się drzwi, bileter przydźwigał grubą paczkę świeżo wydrukowanych sztrajf – na
zielonym papierze wielkimi czerwonymi literami widniało:
DZIŚ I CODZIENNIE W TEATRZE VARIETES
NADPROGRAM
96
PROFESOR WOLAND
Strona
Warionucha nabazgrał w zeszycie jakiś zakrętas i jak tylko za kobietą zamknęły się drzwi,
Strona
otworzył telegram. Zapoznawszy się z jego treścią zamrugał oczami i podał blankiet Rimskiemu.
Depesza brzmiała jak następuje: “Jałty moskwy varietes dzisiaj pół dwunastej komisariacie
zjawił się szatyn nocnej koszuli spodniach bez butów obłąkany zeznał nazwisko lichodiejew jest
dyrektorem varietes depeszujcie milicja Jałta gdzie dyrektor lichodiejew”.
– Moje uszanowanie! – zawołał Rimski i dodał – jeszcze jedna niespodzianka!
– Samozwaniec! – oświadczył Warionucha i powiedział do słuchawki telefonicznej: –
Przyjmowanie telegramów? Na rachunek Varietes. Pilna depesza. Słyszy mnie pani? “Jałta,
milicja... dyrektor lichodiejew moskwie dyrektor finansowy rimski”.
Niezależnie od wiadomości o samozwańcu z Jałty Warionucha znowu rozpoczął
wszechstronne telefoniczne poszukiwania Stiopy, ale nigdzie naturalnie go nie znalazł.
Właśnie kiedy Warionucha trzymając w ręku słuchawkę zastanawiał się, dokąd by jeszcze
zadzwonić, weszła ta sama kobieta, która przyniosła pierwszą depeszę, i wręczyła mu nowy
blankiet. Warionucha pospiesznie rozerwał go, przeczytał i gwizdnął.
– Go tam znowu? – z nerwowym grymasem zapytał Rimski.
Warionucha w milczeniu podał mu blankiet i dyrektor ujrzał wystukane na nim słowa:
“błagam dać wiarę przeniesiony Jałty hipnoza wolanda depeszujcie milicję potwierdzenie
tożsamości lichodiejew”.
Rimski i Warionucha głowa przy głowie studiowali depeszę, a przestudiowawszy ją w
milczeniu popatrzyli na siebie.
– Obywatele! – rozgniewała się kobieta. – Najpierw podpiszcie, a potem będziecie sobie
milczeć, ile dusza zapragnie! Przecież ja roznoszę pilne telegramy.
Nie spuszczając oczu z blankietu Warionucha krzywo coś nakreślił w zeszycie, kobieta
zniknęła.
– Przecież rozmawiałeś z nim przez telefon po jedenastej? – zapytał całkowicie
zdezorientowany administrator.
– Głupie gadanie! – przeraźliwie wrzasnął Rimski. – Rozmawiałem czy nie rozmawiałem,
Lichodiejew nie może być teraz w Jałcie! To śmieszne!
– On jest pijany... – powiedział Warionucha.
– Kto jest pijany? – zapytał Rimski i znowu obaj wytrzeszczyli na siebie oczy.
Że z Jałty depeszował samozwaniec albo uzurpator, to nie ulegało wątpliwości. Lecz oto co
98
było dziwne – skąd ów krymski mistyfikator znał Wolanda, który dopiero wczoraj przyjechał do
Strona
policzek Rimskiego.
Strona
co? A może Stiopa zdjął buty, kiedy przyleciał do Jałty? Znowu to samo – po co? Zresztą nawet
Strona
w butach nikt nie wpuści Stiopy do wojskowego samolotu. Zresztą pomysł z myśliwcem jest bez
sensu. Przecież napisane było w depeszy, że Lichodiejew pojawił się na milicji o pół do
dwunastej, a tymczasem rozmawiał przez telefon w Moskwie... chwileczkę... (przed oczami
Rimskiego pojawił się cyferblat jego zegarka).
Rimski przypominał sobie położenie wskazówek... To przerażające! Było wówczas
dwadzieścia po jedenastej!
Więc co z tego wynika? Jeżeli założyć, że Stiopa natychmiast po rozmowie popędził na
lotnisko i że znalazł się tam, powiedzmy, po pięciu minutach (co, nawiasem mówiąc, jest
również nie do pomyślenia), to wynika z tego, że samolot, niezwłocznie startując, w ciągu pięciu
minut pokonał ponad tysiąc kilometrów. To znaczy, że osiąga szybkość dwunastu tysięcy
kilometrów na godzinę! To jest zupełnie wykluczone, z czego wniosek, że Stiopy nie ma w
Jałcie!
Więc co pozostaje? Hipnoza? Nie ma na świecie takiej hipnozy, żeby przerzucić człowieka o
tysiąc kilometrów! A zatem Stiopie tylko się majaczy, że jest w Jałcie? Jemu może się
oczywiście tak wydawać, ale czy milicji w Jałcie też się to tylko przywidziało?! O, nie,
wybaczcie, takie rzeczy się nie zdarzają!... No dobrze, ale przecież oni stamtąd telegrafują.
Twarz dyrektora finansowego była dosłownie straszna. Tymczasem ktoś z tamtej strony
dobijał się i szarpał za klamkę, słychać też było, jak gończyni rozpaczliwie krzyczy.
– Nie wolno! Nie puszczę! Choćbyście zamordowali! Posiedzenie!
Rimski opanował się, na ile go było stać, podniósł słuchawkę telefonu i powiedział:
– Poproszę rozmowę błyskawiczną z Jałtą. “Mądrze!” – zawołał w myśli Warionucha. Ale
rozmowa z Jałtą nie doszła do skutku. Rimski odłożył słuchawkę i powiedział:
– Jak na złość linia jest uszkodzona.
Widać było, że uszkodzenie linii, nie wiedzieć czemu, szczególnie zdenerwowało dyrektora, a
nawet skłoniło go do nowych rozmyślań. Po chwili zadumy Rimski znowu jedną ręką ujął
słuchawkę, a drugą notował to, co sam mówił przez telefon.
– Proszę przyjąć depeszę. Pilną. Varietes. Tak. Jałta. Komenda milicji. Tak. “dzisiaj około
wpół do dwunastej lichodiejew rozmawiał ze mną telefon moskwie kropka po rozmowie nie
przyszedł do pracy telefonicznie znaleźć nie możemy kropka charakter pisma potwierdzam
kropka kroki celu wzięcia pod obserwację wymienionego artysty poczyniłem dyrektor finansowy
101
rimski”
Strona
“Bardzo mądrze!” – pomyślał Warionucha, ale jeszcze nie zdążył na dobre tego pomyśleć,
kiedy przez głowę przeleciała mu myśl: “Głupio! Stiopa nie może być w Jałcie!”
Rimski tymczasem zrobił, co następuje – starannie złożył wszystkie otrzymane depesze wraz z
kopią swojej, wszystko to włożył do koperty, zakleił ją, napisał na wierzchu kilka słów i wręczył
kopertę Warionusze, mówiąc:
– Odwieź to sam, nie zwlekając. Niech tam się martwią.
“A to już naprawdę mądrze!” – pomyślał Warionucha i schował kopertę do teczki. Następnie
jeszcze raz na wszelki wypadek wykręcił numer mieszkania Lichodiejewa, wsłuchał się uważnie,
zamrugał radośnie i tajemniczo wykrzywił twarz. Rimski wyciągnął szyję.
– Czy mogę prosić pana Wolanda? – słodko zapytał Warionucha.
– Oni są zajęci – odpowiedziała skrzekliwym głosem słuchawka. – A kto prosi?
– Administrator Varietes Warionucha.
– Iwan Sawieliewicz? – radośnie zawołała słuchawka. – Jestem szalenie rad, że pana słyszę!
Jak pańskie zdrowie?
– Merci – ze zdumieniem odpowiedział Warionucha – ale kto przy telefonie?
– Jego pomocnik, pomocnik i tłumacz, Korowiow! – trzeszczała słuchawka. – Jestem do
pańskich usług, najmilszy Iwanie Sawieliewiczu! Niech pan dysponuje moją osobą wedle
pańskich życzeń. A więc?
– Przepraszam... czy Stiepana Lichodiejewa nie ma w tej chwili w domu?
– Niestety! Nie ma! – krzyczała słuchawka. – Wyjechał!
– Dokąd?
– Na przejażdżkę samochodową za miasto.
– C...CO? Na p...przejażdżkę? ...A kiedy wróci?
– A, powiedział, odetchnę świeżym powietrzem i wrócę.
– Tak... – powiedział stropiony Warionucha – merci... Niech pan będzie uprzejmy przekazać
panu Wolandowi, że jego dzisiejszy występ odbędzie się w trzeciej części programu.
– Słucham. Oczywiście. Jakże inaczej. Natychmiast. Bez wątpienia. Przekażę – urywanie
stukała słuchawka.
– Wszystkiego dobrego – powiedział zdziwiony Warionucha.
– Proszę przyjąć – mówiła słuchawka – moje najlepsze, najgorętsze gratulacje i życzenia!
102
nie sprzedawać ich, wybiegł z kasy, po drodze pozbył się paru zabiegających o wejściówki
natrętów i wpadł na chwilkę do swojego gabinetu, żeby zabrać czapkę. W tym momencie
zaterkotał telefon.
– Halo! – krzyknął Warionucha.
– Iwan Sawieliewicz? – wstrętnym nosowym głosem zasięgnęła informacji słuchawka.
– Wyszedł z teatru – zdążył krzyknąć Warionucha, ale słuchawka z miejsca mu przerwała:
– Niech pan lepiej słucha, zamiast strugać wariata. Niech pan tych depesz nigdzie nie nosi i
nikomu nie pokazuje.
– Kto mówi? – zaryczał Warionucha. – Proszę natychmiast przestać się wygłupiać! My pana
znajdziemy! Pański numer?
– Warionucha – odezwał się ciągle ten sam paskudny głos. – Czy ty rozumiesz po rosyjsku?
Nie noś nigdzie tych depesz.
– Przestanie pan czy nie!? – krzyknął rozwścieczony administrator. – No, poczekaj! Zapłacisz
ty mi za to! – Iwan Sawieliewicz wywrzasnął jeszcze jakąś pogróżkę, ale zaraz zamilkł,
ponieważ wyczuł, że po tamtej stronie nikt go już nie słucha.
Wtedy w gabinecie jakoś szybko zaczęło się ściemniać. Warionucha wybiegł, zatrzasnął za
sobą drzwi i bocznym wyjściem wymknął się do letniego ogródka.
Był wzburzony i pełen energii. Po tej niesłychanej rozmowie nie wątpił już, że banda
chuliganów pozwala sobie na obrzydliwe kawały i że te kawały są w jakiś sposób związane ze
zniknięciem Lichodiejewa. Nieomal dusił się, tak pragnął wykryć złoczyńców i, co dziwniejsze,
uczuł przedsmak czegoś przyjemnego. Tak bywa, kiedy człowiek stara się znaleźć w centrum
uwagi albo przynosi gdzieś sensacyjną wiadomość.
W ogródku wiatr uderzył administratora w twarz, zasypał mu oczy piaskiem, jak gdyby
zagradzał mu drogę, jak gdyby przestrzegał. Rama okienna na pierwszym piętrze trzasnęła tak, że
omal nie wyleciały szyby, a wierzchołki lip i klonów trwożnie zaszumiały. Ściemniło się i
ochłodziło. Administrator przetarł oczy i zobaczył, że nad Moskwę nadpełza niska żółtobrzucha
chmura burzowa. W oddali ciężko zagrzmiało. Choć śpieszył się ogromnie, nie potrafił się
opanować, żeby nie wpaść na sekundę do letniego szaletu i nie sprawdzić, czy monter założył na
lampę koszulkę siatkową.
Warionucha przebiegł obok strzelnicy i znalazł się w gęstych krzakach bzu, wśród których stał
104
niebieskawy domek – letni szalet. Monter okazał się człowiekiem słownym, lampa pod daszkiem
Strona
w męskiej ubikacji była już osłonięta metalową siatką, ale zmartwił bardzo administratora fakt,
że nawet w przedburzowym słabym świetle można było zauważyć, iż na ścianach już się
pojawiły wykonane węglem i ołówkiem napisy.
– Co to za... – zaczął administrator i nagle usłyszał za sobą głos, który wymruczał:
– To pan, Iwanie Sawieliewiczu?
Warionucha drgnął, odwrócił się i zobaczył przed sobą niedużego grubasa, jak mu się wydało,
z kocią fizjonomią.
– Powiedzmy, że ja – odpowiedział nieprzyjaźnie.
– Miło mi, naprawdę bardzo mi miło – piskliwym głosem powiedział kotopodobny grubas i
nagle zamachnął się i zasunął go w ucho tak, że czapka spadła administratorowi z głowy i na
wieki zniknęła w otworze klozetu.
Od uderzenia grubasa cały szalet rozjarzył się na sekundę migotliwym światłem, a w niebie
rozległ się grzmot. Potem błysnęło jeszcze raz i przed administratorem pojawił się jeszcze jeden
– malutki, ale z barami atlety, rudy jak ogień, na jednym oku bielmo, w ustach kieł... Ten drugi,
będąc najwidoczniej mańkutem, przygrzał administratorowi w drugie ucho. W odpowiedzi znów
zagrzmiało w niebie i na drewniany dach szaletu runęła ulewa.
– Co wy robicie, towarzy... – wyszeptał oszalały administrator i z miejsca zdał sobie sprawę,
że słowo “towarzysze” ani rusz nie pasuje do bandytów, którzy napadają na człowieka w szalecie
stanowiącym własność społeczną, zachrypiał więc: – obywate... – połapał się, że i na ten tytuł
również nie zasługują i, tym razem nie wiadomo od którego otrzymał trzeci straszny cios, krew z
nosa chlusnęła mu na koszulę.
– Co masz w teczce, gnido? – przenikliwym głosem wrzasnął podobny do kota. – Depesze? A
uprzedzano cię przez telefon, żebyś ich nigdzie nie nosił? Uprzedzano czy nie, pytam ciebie?
– Uprzedza... dzano... dzano... – łapiąc oddech odpowiedział administrator.
– A ty musiałeś polecieć? Dawaj teczkę, pasożycie! – krzyknął drugi bandyta tym samym
nosowym głosem, który administrator słyszał już w telefonie, i wyrwał teczkę z trzęsących się
rąk Warionuchy.
Obaj ujęli administratora pod ramiona, wywlekli go z ogródka i pomknęli wraz z nim po
Sadowej. Burza szalała na całego, woda z szumem i wyciem zapadała się pod ziemię, w
studzienki kanalizacyjne, wszędzie piętrzyły się pieniste fale, z dachów chlustały strumienie, z
105
bram i z rynien płynęły rwące potoki. Wszystko, co żyło, zniknęło z Sadowej i Iwanowi
Strona
Sawieliewiczowi nikt nie mógł przyjść z pomocą. Skacząc w mętnych rzeczkach oświetlani
błyskawicami bandyci w mgnieniu oka dowlekli na wpół żywego administratora do domu numer
302–A, wskoczyli z nim do bramy, w której trzymając w rękach pantofle i pończochy tuliły się
do ściany dwie bosonogie kobiety. Następnie wpadli na szóstą klatkę i bliski obłędu Warionucha
został wniesiony na czwarte piętro i rzucony na podłogę w dobrze znanym mu półmroku
przedpokoju w mieszkaniu Stiopy Lichodiejewa.
Wówczas obaj rozbójnicy zniknęli, a na ich miejsce zjawiła się w przedpokoju zupełnie naga
dziewczyna – ruda, z oczyma płonącymi fosforycznym blaskiem.
Warionucha zrozumiał, że to jest właśnie to najstraszniejsze ze wszystkiego, co go spotkało, i
z jękiem przywarł do ściany. A dziewczyna podeszła bardzo blisko do administratora i położyła
mu dłonie na ramionach. Włosy na głowie Warionuchy uniosły się i stanęły dęba, ponieważ
nawet przez zimną, zupełnie przemokniętą tkaninę koszuli poczuł, że dłonie te są jeszcze
zimniejsze, że są one zimne jak lód.
– Pozwól, że cię ucałuję – czule powiedziała dziewczyna i błyszczące jej oczy znalazły się
tuż przy oczach administratora. Wtedy Warionucha zemdlał i pocałunku już nie czuł.
106
Strona
11. Rozdwojenie Iwana
Las na przeciwległym brzegu rzeki, jeszcze przed godziną rozświetlony majowym słońcem,
zmroczniał, zmętniał i rozpłynął się.
Za oknem wisiała gęsta zasłona wody. Na niebie co chwila pojawiały się gorejące nici, niebo
pękało i migotliwe przerażające światło zalewało pokój chorego.
Iwan siedział na łóżku i patrząc na mętną kipiącą rzekę cicho płakał. Przy każdym uderzeniu
pioruna wydawał żałosny okrzyk i zasłaniał rękami twarz. Na podłodze poniewierały się zapisane
kartki papieru – zdmuchnął je wiatr, który tuż przed burzą wdarł się do pokoju.
Podejmowane przez poetę próby napisania meldunku o straszliwym konsultancie do niczego
nie doprowadziły. Otrzymawszy od grubej pielęgniarki Praskowii Fiodorowny ogryzek ołówka i
papier poeta wesoło zatarł dłonie i spiesznie zasiadł przy stoliku. Początek wyszedł mu nawet
zupełnie nieźle.
“Do milicji. Doniesienie członka Massolitu Iwana Bezdomnego. Wczoraj wieczorem
przyszedłem z nieboszczykiem M. Berliozem na Patriarsze Prudy...”
I natychmiast poeta zaplątał się, głównie z powodu tego “nieboszczyka”. Z miejsca zaczynało
to wyglądać dość idiotycznie. Jakże to tak – przyszedłem z nieboszczykiem. Nieboszczycy nie
chadzają na spacery. Doprawdy, uznają go za wariata, jeszcze tylko tego brakowało!
Doszedłszy do takiego wniosku, Iwan zaczął poprawiać tekst. Wyszło tak: “...z M. Berliozem,
obecnym nieboszczykiem...” To również nie usatysfakcjonowało autora. Trzeci wariant okazał
się gorszy od obu poprzednich: “Berliozem, który wpadł pod tramwaj...”, a tu jeszcze przyplątał
się ten nikomu nie znany kompozytor o tym samym nazwisku i trzeba było dopisać: ,,nie z
kompozytorem...”
Namęczywszy się z dwoma Berliozami, Iwan przekreślił wszystko i postanowił zacząć od
czegoś bardzo mocnego, co natychmiast przykuje uwagę czytającego, napisał więc, że kot
wsiadał do tramwaju, potem znowu wrócił do historii z odcięta głową. Głowa i przepowiednia
107
zaczynając od chwili, kiedy ten pojawił się w białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika
pod kolumnadą pałacu Heroda.
Iwan pracował z zapałem, kreślił, wpisywał nowe słowa, spróbował nawet narysować
Poncjusza Piłata, a potem stojącego na tylnych łapach kota. Ale rysunki niewiele pomogły, im
dalej, tym bardziej niezrozumiały i zawiły stawał się raport poety.
Kiedy daleko na niebie ukazała się przerażająca chmura o dymiących brzegach i spowiła las,
kiedy zerwał się wicher, Iwan poczuł, że opadł z sił, że nie poradzi sobie z raportem, nawet nie
podniósł z podłogi zapisanych kartek i cicho, gorzko zapłakał. Dobroduszna Praskowia
Fiodorowna odwiedziła poetę w czasie burzy, zobaczyła, że płacze, przestraszyła się, zaciągnęła
story, żeby błyskawice nie przerażały chorego, podniosła z podłogi kartki i pobiegła po lekarza.
Lekarz przyszedł, zrobił Iwanowi zastrzyk w ramię, zapewnił go, że więcej płakać nie będzie,
że teraz wszystko przejdzie, wszystko się odmieni na lepsze i wszystko ulegnie zapomnieniu.
Okazało się, że lekarz miał rację. Po pewnym czasie las za rzeką odzyskał dawny wygląd.
Każde drzewo rysowało się dokładnie na błękicie wyczyszczonym do poprzedniej niebieskości, a
i rzeka płynęła sobie spokojnie. Chandra zaczęła opuszczać Iwana zaraz po zastrzyku, poeta leżał
teraz spokojnie, wpatrzony w rozpiętą na niebie tęczę. Tak trwało do wieczora i chory nawet nie
zauważył, kiedy roztajała tęcza, kiedy posmutniało wypłowiałe niebo i sczerniał las.
Wypił gorące mleko, potem znów się położył i sam się zdziwił, jak bardzo odmieniły się jego
myśli. Zatarł się nieco w pamięci przeklęty diabelski kot, nie straszyła już odcięta głowa, a Iwan,
zarzuciwszy rozważania o niej, rozmyślał o tym, że w klinice jest w gruncie rzeczy zupełnie
nieźle, że Strawiński to bardzo mądry człowiek i w ogóle sława, że mieć z nim do czynienia to
wielka przyjemność. A powietrze wieczorem po burzy jest chłodne i wonne.
Dom udręki zasypiał. Na cichych korytarzach pogasły białe matowe lampy, natomiast –
zgodnie z regulaminem zapaliły się słabe błękitne żarówki, coraz rzadziej słychać było za
drzwiami ciche stąpania pielęgniarek po gumowych chodnikach korytarza.
Iwan leżał teraz zmożony słodką niemocą, patrzył to na lampę z abażurem, która świeciła pod
sufitem łagodnym rozproszonym światłem, to znów na księżyc wschodzący nad ciemnym lasem,
i sam ze sobą rozmawiał.
– Właściwie dlaczego tak się zdenerwowałem, kiedy Berlioz wpadł pod tramwaj – rozważał.
– Ostatecznie, co mi do tego? Co to, mój brat albo swat? Jeśli przeanalizować to zagadnienie jak
108
należy, to właściwie nawet nie znałem dobrze nieboszczyka. Bo co ja, prawdę mówiąc, o nim
Strona
wiedziałem? Tyle tylko, że był łysy i przerażająco gadatliwy. A poza tym, obywatele – dalej
Iwan przemawiał do kogoś – spróbujmy wyjaśnić rzecz następującą – proszę mi wytłumaczyć,
dlaczego wściekłem się na tego zagadkowego konsultanta, maga i profesora z pustym i czarnym
okiem? Po co mi była ta cała idiotyczna pogoń za nim, w kalesonach, ze świeczką w ręku, a
potem jeszcze ta dzika draka w restauracji?
– No–no–no! – nowy Iwan usłyszał nagle surowy głos dawnego Iwana – nie wiedział, czy był
to głos wewnętrzny, czy też dobiegał z zewnątrz. – Przecież o tym, że Berliozowi obetnie głowę,
profesor wiedział jednak z góry? Jakże się tu nie zdenerwować.
– O co właściwie chodzi, towarzysze? – nowy Iwan nie zgodził się z Iwanem zamierzchłym.
– Że sprawa jest nieczysta, to jasne nawet dla dziecka. Profesor to człowiek niezwykły i
tajemniczy na sto procent! Ale przecież właśnie to jest najciekawsze! Facet znał osobiście
Poncjusza Piłata! Jeszcze wam mało? Czego chcecie ciekawszego? Czy nie rozsądniej byłoby
zamiast robić tę wyjątkowo głupią chryję na Patriarszych Prudach, wypytać go uprzejmie, co się
dalej działo z Piłatem i z tym aresztowanym Ha–Nocri? A ja zajmowałem się cholera wie czym!
Rzeczywiście, jest o czym mówić – redaktor miesięcznika literackiego wpadł pod tramwaj! No i
co, może miesięcznik przez to przestanie wychodzić? Zresztą, co tu poradzisz? Człowiek jest
śmiertelny i, jak to ktoś słusznie powiedział, to, iż jest śmiertelny, okazuje się niespodziewanie.
No, więc niech mu ziemia lekką będzie! No, to będzie inny redaktor, może nawet jeszcze
wymowniejszy od poprzednika!
Po krótkiej drzemce nowy Iwan zjadliwie zapytał dawnego Iwana:
– Więc na kogo wyszedłem w takim razie?
– Na durnia! – wyraźnie powiedział jakiś bas nie należący do żadnego z Iwanów, za to
nadzwyczaj podobny do basu konsultanta.
Iwan jakoś się nie obraził na epitet “dureń” i nawet przyjemnie nim zdziwiony uśmiechnął się
i zacichł w półśnie. Do Iwana skradał się sen i już zamajaczyła poecie palma na słoniowej nodze,
przeszedł obok kot, nie, bynajmniej nie straszny, przeciwnie, wesoły, słowem – jeszcze chwilka i
Iwan zapadnie w sen, kiedy nagle krata bezszelestnie odsunęła się na bok, na balkonie pojawiła
się tajemnicza, kryjąca się przed poświatą księżyca sylwetka i pogroziła Iwanowi palcem.
Iwan bez lęku uniósł się na łóżku i zobaczył, że na balkonie stoi jakiś mężczyzna. Mężczyzna
ten położył palec na ustach i wyszeptał:
109
– Cśśś!...
Strona
12. Czarna magia oraz jak ją zdemaskowano
Giugli był Grigorij Daniłowicz Rimski. Siedział w całkowitej samotności w swoim gabinecie,
zagryzał wąskie wargi, a po jego twarzy co chwila przebiegał skurcz. Do niezwykłego zniknięcia
Strona
śmiechu, ale ponieważ nikt się nie roześmiał, ciągnął dalej: – ...A więc wystąpi teraz z seansem
Strona
czarnej magii znakomity artysta zagraniczny monsieur Woland. Oczywista, i ja wiem, i państwo
wiecie – tu Bengalski uśmiechnął się arcymądrym uśmiechem – że czarna magia w ogóle nie
istnieje i że nie jest to nic innego jak tylko przesąd, zaś maestro Woland po prostu mistrzowsko
opanował techniką tricków, o czym się zresztą dowiecie w najciekawszej części jego występu, to
znaczy w części demaskującej całą tę technikę, no, a ponieważ wszyscy jesteśmy entuzjastami
techniki i jej demaskowania, to poprosimy teraz pana Wolanda!...
Wygłosiwszy wszystkie te niedorzeczności, Bengalski wzniósł ręce, splótł dłonie i potrząsnął
nimi powitalnie w kierunku szpary w kurtynie, co sprawiło, że ta ostatnia z cichym szelestem
rozjechała się na obie strony.
Entree maga, któremu towarzyszył długi asystent i kot, wchodzący na scenę na tylnych łapach,
ogromnie spodobało się publiczności.
– Fotel – rzucił niezbyt głośno Woland i w tejże chwili, nie wiadomo skąd ani jak, pojawił się
na scenie fotel, po czym mag w nim zasiadł. – Drogi Fagocie, bądź tak uprzejmy i pokaż nam na
początek coś prościutkiego.
Sala poruszyła się. Fagot i kocur rozeszli się wzdłuż rampy w różne strony. Fagot prztyknął
palcami, krzyknął dziarsko: “Trzy, cztery!”, chwycił z powietrza talię kart, potasował ja, rzucił –
karty jak wstęga poleciały w stronę kota. Kot złapał tę wstęgę i odrzucił ją z powrotem.
Zafurkotał atłasowy wąż, Fagot rozdziawił się jak pisklak i połknął całą tę wstęgę, karta po
karcie. Po czym kot ukłonił się szurając prawą tylną łapą, co wywołało niewiarygodną owację.
– Klasa! Klasa! – krzyczano z zachwytem za kulisami.
Fagot zaś tknął palcem w parter i oświadczył:
– Talia ta, szanowne obywatele, znajduje się tera w siódmem rzędzie u obywatela
Parczewskiego, jak raz między banknotem trzyrublowym a wezwaniem do sądu w sprawie o
zaległe alimenty dla obywatelki Zielkowej.
Na parterze zapanowało poruszenie, zaczęto wstawać z miejsc, aż wreszcie jakiś obywatel,
który widocznie nazywał się Parczewski, purpurowy ze zdumienia wyjął talię z pugilaresu i
zaczął wymachiwać nią w powietrzu nie wiedząc, co ma z nią dalej począć.
– Proszę ją zachować na pamiątkę! – zawołał doń Fagot. – Nie na darmo mówił pan wczoraj
przy kolacji, że gdyby nie poker, to pana życie w Moskwie byłoby zupełnie nie do zniesienia.
– Stary kawał! – krzyknął ktoś z balkonu. – Ten na parterze jest z tej samej paczki!
113
– Tak pan sądzi? – zawrzasnął Fagot przymrużonymi oczyma patrząc na balkon. – W takim
Strona
razie pan też do niej należy, ponieważ talia znajduje się w pańskiej kieszeni!
Na jaskółce powstało niewielkie zamieszanie, odezwał się uradowany głos:
– Rzeczywiście! Ma! Są, są!... Poczekaj! Przecież to czerwonce!
Ci z parteru poodwracali głowy. Na balkonie jakiś wstrząśnięty obywatel znalazł paczkę
banknotów w bankowej banderoli z napisem: “Jeden tysiąc rubli”. Sąsiedzi tłoczyli się wokół
niego, on zaś ze zdumieniem skrobał paznokciem banderolę, usiłując rozeznać, czy to prawdziwe
ruble, czy też jakieś zaczarowane.
– Jak Boga kocham, prawdziwe! Czerwonce, same dychy – radośnie krzyczano z jaskółki.
– Zagraj pan i ze mną takimi kartami! – zaproponował wesoło jakiś tłuścioch w środku
parteru.
– Avec plaisir! – odpowiedział Fagot. – Ale dlaczego tylko z panem? Wszyscy chętnie
wezmą w tym udział! – I zakomenderował: – Proszę popatrzeć w górę! Raz! – W jego dłoni
znalazł się pistolet. Fagot zawołał: – Dwa! – Lufa pistoletu podskoczyła do góry. Fagot zawołał:
– Trzy! – Błysnęło, buchnęło i zaraz spod kopuły, nurkując pomiędzy podwieszonymi trapezami,
zaczęły spadać na widownię białe papierki.
Wirowały, opór powietrza znosił je na boki, spadały na balkon, do orkiestry i na sceną. Po
kilku sekundach coraz rzęsistszy deszcz pieniędzy dosięgnął parteru i widzowie zaczęli
wyłapywać papierki.
Wznosiły się setki rąk, widzowie patrzyli poprzez papierki na oświetloną scenę i widzieli jak
najprawdziwsze, jak najautentyczniejsze znaki wodne. Zapach także nie pozostawiał
najmniejszych wątpliwości – był to ów niezrównany, najmilszy na świecie zapach świeżo
wydrukowanych banknotów. Cały teatr ogarnęła najpierw radość, a potem – osłupienie. Zewsząd
huczało słowo “czerwonce”, “czerwonce”, dobiegały okrzyki “ach, ach!” i radosne śmiechy.
Na twarzach milicjantów zaczęło się pomaleńku malować zdziwienie, artyści zaś
bezceremonialnie wysuwali się zza kulis.
W ogóle narastało podniecenie i nie wiadomo, czym by się, to wszystko mogło skończyć,
gdyby nie Fagot, który znienacka dmuchnął w powietrze i powstrzymał ową ulewę pieniędzy.
Dwaj młodzi ludzie zamieniwszy ze sobą znaczące i rozbawione spojrzenia wstali ze swoich
miejsc i udali się prościuteńko do bufetu. W teatrze panował hałas, wszystkim widzom oczy
błyszczały z podniecenia.
114
Tak, tak, nie wiadomo, czym by się to wszystko mogło skończyć, gdyby Bengalski nie znalazł
Strona
w sobie dość siły i nie ruszył do akcji. Starając się jak najlepiej zapanować nad sobą, zatarł z
przyzwyczajenia ręce i zaczął najdźwięczniejszym swoim głosem:
– Tak więc, obywatele, byliśmy oto świadkami tak zwanej masowej hipnozy. Jest to ściśle
naukowe doświadczenie, które najlepiej dowodzi, że nie ma w magii żadnych cudów. Poprosimy
teraz maestro Wolanda, żeby zechciał nam objaśnić to doświadczenie. Obecnie, obywatele,
zobaczycie, że te rzekome banknoty znikną równie szybko, jak się zjawiły.
I zaczął klaskać, ale klaskał w zupełnym osamotnieniu, jego uśmiech wyrażał pewność siebie,
ale w oczach nie miał tej pewności za grosz, patrzyły one raczej błagalnie.
Przedmowa Bengalskiego nie przypadła publiczności do gustu. Zapadła zupełna cisza, którą
przerwał kraciasty Fagot.
– A oto przypadek tak zwanego łgarstwa – gromko oświadczył koźlim tenorem – te pieniądze
są prawdziwe, obywatele.
– Brawo! – wrzasnął krótko bas kędyś z wyżyn.
– Nawiasem mówiąc, obrzydł mi ten facet – tu Fagot wskazał Bengalskiego. – Pcha się ciągle
tam, gdzie go nie proszą, psuje cały seans kłamliwymi komentarzami! Co z nim zrobimy?
– Głowę mu urwać! – surowo powiedział ktoś na jaskółce.
– Hę, co pan radzi? – Fagot natychmiast zareagował .na tę niegodziwą propozycję. – Urwać
głowę? To jest myśl! Behemot! – zawołał kota. – Do roboty! Eins, zwei, drei!
I stała się rzecz niesłychana. Czarny kot zjeżył się i miauknął rozdzierająco. Potem sprężył się
i jak pantera dał susa prosto na pierś Bengalskiego, a stamtąd przeskoczył mu na głowę. Z
pomrukiem wbił napuszone łapy w wątłą fryzurę konferansjera, dziko zawył, przekręcił tę głowę
raz, przekręcił drugi i oderwał ją od pulchnego karku.
Dwa i pół tysiąca ludzi na widowni krzyknęło jak jeden mąż. Krew z rozdartych tętnic
chlusnęła fontannami, zalała półkoszulek i frak. Ciało bez głowy bezsensownie poruszyło
nogami i usiadło na podłodze. Na sali rozległy się histeryczne krzyki kobiet. Kot podał głowę
Fagotowi, ten podniósł ją za włosy i ukazał publiczności, a głowa krzyknęła rozpaczliwie na cały
teatr:
– Lekarza!
– Będziesz jeszcze plótł smalone duby? – groźnie zapytał płacząca głowę Fagot.
– Już nie będę! – wychrypiała głowa.
115
po bokach zielonkawymi rurkami, między lustrami zaś witryny, w których mile oszołomieni
Strona
– Koniec seansu! Maestro! Zasuwaj pan marsza! Ogłupiały dyrygent nie zdając sobie sprawy
Strona
z tego, co robi, machnął batutą i orkiestra nie zagrała, nie zagrzmiała ani nawet nie łupnęła, ale
właśnie – dokładnie tak, jak to ohydnie określił kot – zasunęła jakiegoś nieprawdopodobnego i z
niczym co do swego wyuzdania nie dającego się porównać marsza. Przez moment wydawało się,
że kiedyś, pod gwiazdami Południa, w jakimś cafe chantant rozbrzmiewały już trudne do
zrozumienia, na wpół oślepłe. a przecież chwackie słowa tego marsza:
Słabość miał taką Jego Wysokość: lubił domowe ptactwo – gdy hoże dziewczę wpadło mu w
oko, w opiekę brał biedactwo!
A może nie było żadnych takich słów, może były jakieś inne, napisane do tejże muzyki, już
zupełnie nieprzyzwoite. To nieważne. Ważne, że w Varietes zaczęło się po tym wszystkim coś w
rodzaju istnej wieży Babel. Milicjanci biegli w kierunku loży Siemplejarowa, gapie włazili na
poręcze krzeseł, słychać było wybuchy piekielnego śmiechu, oszalałe krzyki, które zagłuszał
złoty brzęk talerzy orkiestry.
I można było zobaczyć, że scena nieoczekiwanie opustoszała, że i Fagot–nabieracz, i to
bezczelne kocisko, Behemot, rozpłynęli się w powietrzu, zniknęli, tak jak zniknął przedtem mag,
który siedział w fotelu z wyleniałym obiciem.
121
Strona
13. Pojawia się bohater
– Ta–ak... – gość zaniepokoił się nagle. – Mam nadzieję, że jest pan spokojnym pacjentem?
Bo, wie pan, nie znoszę hałasów, awantur, przemocy ani niczego w tym guście. Zwłaszcza
Strona
nienawidzę, kiedy ludzie krzyczą – wszystko jedno, czy krzyczą z bólu, czy z gniewu, czy z
jakiegokolwiek innego powodu. Proszę mi powiedzieć dla mojego świętego spokoju, czy nie
miewa pan ataków szału?
– Wczoraj w knajpie przysunąłem w mordę jednemu facetowi – mężnie przyznał się
przeobrażony poeta.
– Powody? – surowo zapytał gość.
– Prawdę mówiąc to bez powodu – odpowiedział skonfundowany Iwan.
– Przerażające! – skarcił Iwana gość i dorzucił: – A poza tym cóż to za wyrażenia –
przysunąłem w mordę?... Przecież nie wiadomo właściwie, czy człowiek ma mordę, czy twarz.
Myślę zresztą, że mimo wszystko ma twarz. Więc, wie pan, tak, pięściami... Lepiej niech pan
skończy z tym raz na zawsze.
Zbesztawszy w ten sposób gospodarza gość zapytał:
– Zawód?
– Poeta – jakoś niechętnie przyznał się Iwan. Przybysz był niepocieszony.
– Ależ mi się nie wiedzie! – zawołał, ale opanował się natychmiast, przeprosił Iwana i
zapytał: – A pana nazwisko?
– Bezdomny.
– Ech, ech... – powiedział gość i skrzywił się.
– Nie podobają się panu moje wiersze? – zapytał zaciekawiony Iwan.
– Strasznie mi się nie podobają.
– A które z nich pan czytał?
– Nie czytałem żadnych pańskich wierszy! – nerwowo wykrzyknął przybysz.
– Więc dlaczego pan tak mówi?
– Cóż w tym dziwnego? – odpowiedział gość. – Albo to nie czytałem innych wierszy?
Zresztą, różnie to bywa... Dobrze, gotów jestem uwierzyć na słowo. Proszę mi powiedzieć, czy te
pana wiersze są dobre?
– Potworne! – śmiało i szczerze powiedział nagle Iwan.
– Proszę ich więcej nie pisać! – błagalnie poprosił przybysz.
– Przyrzekam to i przysięgam – uroczyście oświadczył Iwan.
Przypieczętowali tę przysięgę uściskiem dłoni, ale z korytarza dobiegły nagle czyjeś miękkie
123
mówi dalej!
Strona
Ogromnie rozbawił gościa kot, który płacił za bilet, gość krztusił się od tłumionego śmiechu
patrząc, jak Iwan, podniecony wrażeniem wywieranym przez jego opowieść, kica na piętach
udając kota z monetą pod wąsem.
– I tak oto – zakończył Iwan, opowiedziawszy o tym, co się stało w Gribojedowie,
posmutniały i przygaszony – znalazłem się tutaj.
Przybysz ze współczuciem ujął biednego poetę za ramię i powiedział tak:
– Nieszczęsny poeto! Niestety, sam sobie jesteś winien, kochaneczku. Nie trzeba było się
przy nim zachowywać tak bezceremonialnie, a nawet, rzekłbym, arogancko. Oto skutki. Dziękuj
losowi, żeś się z tego wywinął tak małym kosztem.
– Ale kimże on w końcu jest? – potrząsając we wzburzeniu zaciśniętymi pięściami pytał
Iwan.
Gość przyjrzał się Iwanowi i odpowiedział pytaniem na pytanie:
– Ale czy zachowa pan spokój, kiedy to panu powiem? Wszyscy jesteśmy dość
niezrównoważeni... Nie trzeba będzie wzywać lekarza, robić zastrzyku, nie będzie kłopotu?
– Nie, nie! – krzyknął Iwan. – Proszę powiedzieć, kim on jest?
– Dobrze – odparł gość i z naciskiem, starannie akcentując słowa powiedział: – Wczoraj na
Patriarszych Prudach spotkał pan szatana.
Iwan zgodnie z obietnicą zachował spokój, był jednak wstrząśnięty i oszołomiony.
– To niemożliwe! Nie ma żadnego szatana!
– Bardzo przepraszam! Kto jak kto, ale pan nie powinien mówić takich rzeczy. Jest pan
przecież jedną z pierwszych jego ofiar. Siedzi pan, jak sam pan o tym dobrze wie, w szpitalu
psychiatrycznym, a ciągle jeszcze pan się upiera, że szatan nie istnieje. To doprawdy dziwne!
Iwan, zbity z pantałyku, zamilkł.
– Skoro tylko zaczął go pan opisywać – ciągnął gość – od razu się domyśliłem, z kim pan
miał wczoraj przyjemność. I, słowo daję, dziwię się Berliozowi! Pański umysł to puszcza
dziewicza – tu gość znowu poprosił o wybaczenie – ale Berlioz, sądząc z tego, co o nim
słyszałem, coś niecoś przecie czytał! Już pierwsze zdania tego profesora rozwiały wszystkie moje
wątpliwości. Trudno go nie rozpoznać, przyjacielu! Zresztą, pan... raz jeszcze proszę o
wybaczenie, ale chyba się nie mylę, sądząc, że jest pan nieukiem?
– Niewątpliwie! – przytaknął zmieniony nie do poznania Iwan.
125
– Właśnie... A przecież nawet ta twarz, którą mi pan opisał, te oczy, z których każde jest inne,
Strona
te brwi! Proszę mi wybaczyć, ale może nawet nie zna pan opery “Faust”?
Iwan nie wiedzieć czemu zmieszał się okropnie, zaczerwienił i zaczął coś mamrotać o jakimś
wyjeździe do sanatorium... do Jałty...
– No, właśnie... No, właśnie... Nic zatem dziwnego... Ale Berlioz, powtarzam, zaskoczył
mnie... To był człowiek nie tylko oczytany, ale również bardzo sprytny. Choć muszę powiedzieć
na jego obronę, że Woland potrafi zamydlić oczy nawet sprytniejszym od Berlioza.
– Kto?! – krzyknął z kolei Iwan.
– Ciszej!
Iwan palnął się po głowie i wychrypiał:
– Rozumiem, rozumiem. Miał literę “W” na wizytówce. Aj–aj–aj, to ci dopiero! – Przez
chwilę milczał wzburzony, wpatrywał się w przepływający za kratami księżyc, potem znów
zaczął mówić: – Więc on naprawdę mógł być u Poncjusza Piłata? Przecież był już wtedy na
świecie! A mówią, że jestem wariat! – dodał wskazując z oburzeniem drzwi.
Na ustach gościa pojawił się gorzki grymas.
– Musimy spojrzeć prawdzie w oczy – gość zwrócił twarz w kierunku wędrującego przez
chmurę bladego planety. – Cóż tu ukrywać, obaj jesteśmy obłąkani. Widzi pan, to jest tak – on
wywarł na panu wstrząsające wrażenie i postradał pan zmysły, bo widocznie miał pan do tego
predyspozycję. Ale to, o czym pan opowiada, niewątpliwie rzeczywiście miało miejsce. Jest to
jednak coś tak niezwykłego, że nawet genialny psychiatra Strawiński nie mógł, oczywiście,
uwierzyć panu. Strawiński pana badał? (Iwan przytaknął)... Pański rozmówca był u Piłata, jadł
śniadanie z Kantem, a teraz odwiedził Moskwę.
– Ale przecież on tu diabli wiedzą jak narozrabia! Trzeba go jakoś złapać! – W nowym
Iwanie powoli acz niepewnie dochodził do głosu Iwan dawny, najwidoczniej jeszcze nie dobity.
– Już pan próbował, a więcej próbować bym nie radził – powiedział gość ironicznie. – Nie
radziłbym ani panu, ani innym. A że narozrabia, o to może pan być spokojny. Ach! Ach! Nie
mogę odżałować, że to pan go spotkał, a nie ja. Choć już wszystko spłonęło do cna i popiół
przysypał węgle, to jednak przysięgam, że za to spotkanie oddałbym wszystkie klucze Praskowii
Fiodorowny, bo niczego prócz nich nie mam do oddania. Jestem nędzarzem.
– Po cóż on panu?
Gość długo wzdychał z żałością, aż wreszcie zaczął mówić:
126
– Tak się, widzi pan, dziwnie składa, że siedzę tu z tego samego powodu, co pan, to znaczy z
Strona
powodu Piłata. – Tu rozejrzał się z lękiem i powiedział: – Rzecz w tym, że przed rokiem
napisałem powieść o Piłacie z Pontu.
– Jest pan pisarzem? – zapytał z zainteresowaniem poeta.
Twarz gościa pociemniała, pogroził Iwanowi pięścią, a potem powiedział:
– Jestem mistrzem. – Gość przybrał surowy wygląd i wyciągnął z kieszeni szlafroka
nieopisanie brudną czarną czapeczkę, na której wyszyta była żółtym jedwabiem litera “M”.
Włożył tę czapeczkę, zademonstrował się Iwanowi en face i z profilu, by dowieść, że
rzeczywiście jest mistrzem. – Uszyła mi ją własnoręcznie – dodał tajemniczo.
– A jak pana nazwisko?
– Nie mam już nazwiska – odparł z posępną pogardą dziwny gość. – Wyrzekłem się go, jak
zresztą wszystkiego w tym życiu. Puśćmy to w niepamięć.
– W takim razie niech pan przynajmniej coś opowie o tej powieści – nieśmiało poprosił Iwan.
– Proszę uprzejmie. Trzeba przyznać, że moje życie układało się dość niezwykle – zaczął
mówić gość.
...Z wykształcenia historyk, jeszcze przed dwoma laty pracował w jednym z moskiewskich
muzeów, a poza tym zajmował się przekładami.
– Z jakiego języka? – przerwał mu zaciekawiony Iwan.
– Prócz rosyjskiego znam pięć języków – odparł gość – angielski, francuski, niemiecki, łacinę
i grekę. Czytam także trochę po włosku.
– O, cholera! – szepnął z zazdrością Iwan.
...Historyk był samotny, nie miał żadnych krewnych, nieomal nie miał nawet znajomych w
Moskwie. I proszę sobie wyobrazić, że pewnego dnia wygrał sto tysięcy rubli.
– Niech pan sobie wyobrazi moje zdumienie – szeptał właściciel czarnej czapeczki – kiedy
sięgnąłem do kosza z brudną bielizną i zobaczyłem, że mam ten właśnie numer, który został
podany w gazecie! Obligację – wyjaśnił – dostałem w muzeum.
...Po wygraniu tych stu tysięcy tajemniczy gość Iwana kupił mnóstwo książek, wyniósł się ze
swego pokoiku na Miasnickiej...
– Och, co za przeklęta nora! – zaryczał.
..I w jednym z zaułków w pobliżu Arbatu odnajął od przedsiębiorcy budowlanego dwa pokoje
w suterenie niewielkiego, stojącego w ogrodzie domku. Rzucił muzeum i rozpoczął pracę nad
127
– Ach, to były złote czasy! – oczy opowiadającego błyszczały, kiedy to szeptał. – Własne,
oddzielne mieszkanko, do tego jeszcze przedpokój, a w przedpokoju zlew – nie wiedzieć czemu
podkreślił to ze szczególną dumą – maleńkie okienka tuż nad trotuarem, który prowadził od
domku do furtki. A pod płotem, o cztery kroki, przed samymi oknami – bez, lipa i klon. Ach,
ach, ach! W zimie bardzo rzadko widywałem w okienku czyjeś czarne nogi i słyszałem chrzęst
śniegu pod czyimiś butami. A w moim piecu wiecznie płonął ogień! Ale raptem nastała wiosna i
przez zmętniałe szybki zobaczyłem krzaki bzu, najpierw nagie, a później odziewające się w
zieleń. I właśnie wtedy, minionej wiosny, zdarzyło się coś znacznie bardziej zdumiewającego niż
stutysięczna wygrana. Były to, przyzna pan, olbrzymie pieniądze.
– Jasne – przytaknął słuchający z uwagą Iwan.
– Otworzyłem okna i siedziałem w drugim pokoju, zupełnie maleńkim – gość zaczął
odmierzać ruchami rąk. – Kanapa jakby w tym miejscu, naprzeciwko druga kanapa, między nimi
stolik, a na stoliku piękna lampa, tu, bliżej okna, książki, tu znów malutkie biureczko, a w
pierwszym pokoju – to był ogromny pokój, czternaście metrów – same książki, nic, tylko książki
i piec. Ach, jak znakomicie sobie urządziłem to mieszkanie! Bzy niezwykle pachniały! Moja
głowa ze zmęczenia stawała się nieważka, a Piłat zbliżał się do końca...
– Biały płaszcz, czerwone podbicie? Rozumiem! – wołał Iwan.
– Właśnie! Piłat zbliżał się do końca, wiedziałem już, że ostatnie słowa powieści będą
brzmiały tak: “...piąty procurator Judei, eques Romanus Poncjusz Piłat”. Oczywista,
wychodziłem na spacery. Sto tysięcy to mnóstwo pieniędzy, miałem więc bardzo dobre ubranie.
Albo też szedłem na obiad do jakiejś niedrogiej restauracji. Była taka świetna knajpka na
Arbacie, nie wiem, czy jeszcze istnieje. – Oczy gościa rozszerzyły się, szeptał dalej patrząc na
księżyc. – Niosła obrzydliwe, niepokojąco żółte kwiaty. Diabli wiedzą, jak się te kwiaty
nazywają, ale są to pierwsze kwiaty, jakie się wiosną pokazują w Moskwie. Te kwiaty rysowały
się bardzo wyraziście na tle jej czarnego płaszcza. Niosła żółte kwiaty! To niedobry kolor!
Skręciła z Twerskiej w zaułek i wtedy się obejrzała. No, Twerską chyba pan zna? Szły Twerską
tysiące ludzi, ale zaręczam panu, że ona zobaczyła tylko mnie jednego i popatrzyła na mnie nie
to, żeby z lękiem, ale jakoś tak boleśnie. Wstrząsnęła mną nie tyle jej uroda, ile niezwykła,
niesłychana samotność malująca się w tych oczach. Posłuszny owemu żółtemu znakowi losu ja
również skręciłem w zaułek i ruszyłem jej śladem. Szliśmy bez słowa tym smutnym, krzywym
128
zaułkiem, ja po jednej jego stronie, ona po drugiej. I proszę sobie wyobrazić, że prócz nas nie
Strona
było w zaułku żywej duszy. Męczyłem się, ponieważ wydało mi się, że muszę z nią pomówić, i
bałem się, że nie powiem ani słowa, a ona tymczasem odejdzie i nigdy już jej więcej nie zobaczę.
I proszę sobie wyobrazić, że to właśnie ona, odezwała się nieoczekiwanie:
– Podobają się panu moje kwiaty?
Dokładnie pamiętam dźwięk jej głosu, taki dosyć niski, ale załamujący się niekiedy, i chociaż
to głupie, wydało mi się, że żółte, brudne mury uliczki powtarzają echem jej słowa. Spiesznie
przeszedłem na tę stronę, po której szła ona, podszedłem do niej i odpowiedziałem:
– Nie.
Popatrzyła na mnie zdziwiona, a ja nagle i najzupełniej nieoczekiwanie zrozumiałem, że przez
całe życie kochałem tę właśnie kobietę! To ci dopiero, co? Na pewno powie pan, że jestem
niespełna rozumu?
– Niczego takiego nie mówię i nie powiem – gorąco sprzeciwił się Iwan i dodał: – Błagam,
niech pan mówi dalej!
Gość ciągnął:
– Tak, popatrzyła na mnie zdziwiona, a potem zapytała:
– Czy pan w ogóle nie lubi kwiatów?
Wydało mi się, że w jej głosie była jakaś wrogość. Szedłem obok niej, starałem się iść w nogę
i, ku memu zdziwieniu, zgoła nie czułem zmieszania.
– Lubię kwiaty, ale nie takie – powiedziałem.
– A jakie?
– Lubię róże.
Natychmiast pożałowałem swoich słów, bo ona uśmiechnęła się przepraszająco i cisnęła swoje
kwiaty do rynsztoka. Zmieszałem się nieco, ale jednak je podniosłem i podałem jej, ale ona z
uśmiechem odsunęła kwiaty, więc musiałem nieść je sam.
Szliśmy tak w milczeniu przez czas pewien, dopóki nie wzięła kwiatów z moich rąk i nie
rzuciła ich na jezdnię. Potem wsunęła w moją dłoń swoją dłoń w czarnej rękawiczce z szerokim
mankietem i poszliśmy dalej razem.
– Niech pan mówi dalej – powiedział Iwan – i proszę, niech pan nie pomija żadnych
szczegółów!
– Dalej? – zapytał gość. – No cóż, tego, co było potem, mógłby się pan sam domyślić. –
129
Prawym rękawem wytarł nagle nieoczekiwaną łzę i mówił dalej: – Miłość napadła na nas tak, jak
Strona
napada w zaułku wyrastający spod ziemi morderca, i poraziła nas oboje od razu. Tak właśnie razi
grom albo nóż bandyty! Ona zresztą utrzymywała później, że to nie było tak, że musieliśmy się
kochać już od dawna, jeszcze się nie znając i zanim się jeszcze spotkaliśmy, i że ona żyła z
innym mężczyzną... a ja, tam, wtedy... z tą, no, jakże jej...
– Z kim? – zapytał Bezdomny.
– Z tą, no... z tą, no... – odparł gość i pstryknął palcami.
– To pan był żonaty?
– No tak, przecież właśnie w tej sprawie pstrykam... Z tą... Z Warią... Z Manią... nie, z
Warią... taka sukienka w paski, muzeum... Zresztą nie pamiętam.
No więc ona mówiła, że wyszła tego dnia z bukietem żółtych kwiatów właśnie po to, bym ją
wreszcie odnalazł, i gdyby tak się nie stało, otrułaby się, bo jej życie było pozbawione sensu.
Tak, miłość poraziła nas w jednej chwili. Wiedziałem o tym jeszcze tego samego dnia, po
godzinie, gdyśmy znaleźli się, sami nie wiedząc jak i kiedy, na nadrzecznym bulwarze pod
murami Kremla.
Rozmawialiśmy ze sobą, tak jakbyśmy się rozstali dopiero wczoraj, jakbyśmy się znali od
wielu lat. Umówiliśmy się, że się spotkamy nazajutrz w tym samym miejscu, nad brzegiem
Moskwy, i spotkaliśmy się tam. Przyświecało nam majowe słońce. I niebawem ta kobieta
potajemnie stała się moją żoną.
Przychodziła do mnie co dzień w południe, ale czekać na nią zaczynałem już od rana.
Oczekiwanie to wyrażało się w ten sposób, że przestawiałem przedmioty na biurku. Na dziesięć
minut przed jej przyjściem siadałem przy okienku i nasłuchiwałem, kiedy stuknie rachityczna
furtka. I jak to się dziwnie składa – zanim ją spotkałem, bardzo niewiele osób przychodziło na
nasze podwórko, można powiedzieć, że nikt tam nie przychodził, teraz zaś wydawało mi się, że
całe miasto podąża na nasze podwórze.
Ona przechodziła przez furtkę tylko raz, ale nie skłamię, jeśli powiem, że zanim weszła, serce
zaczynało mi walić przynajmniej z dziesięć razy. A potem, kiedy zbliżała się godzina, o której
ona miała przyjść, kiedy wskazówki zegara zbiegały się na dwunastej, serce w ogóle już nie
przestawało łomotać, dopóki ona, nawet nie stuknąwszy furtką, niemal bezgłośnie, nie zjawiała
się, dopóki nie zobaczyłem za okienkiem jej pantofli z czarnymi kokardkami z zamszu,
ściągniętymi przy pomocy stalowych sprzączek.
130
Niekiedy swawoliła zatrzymując się koło drugiego okienka i stukając w szybę czubkiem
Strona
bucika. W tejże chwili dopadałem okna, ale pantofelek znikał, znikał czarny jedwab
przesłaniający światło, i biegłem, by jej otworzyć drzwi.
Nikt nie wiedział o naszym związku, ręczę panu za to, chociaż to się nigdy nie zdarza. Nie
wiedział o nim jej mąż, nie wiedzieli także znajomi. W starym domku, w którym wynajmowałem
moją suterenę, wiedziano, oczywiście, że przychodzi do mnie jakaś kobieta, ale nikt nie znał jej
imienia.
– A kim ona była? – zapytał Iwan, niezmiernie zaciekawiony tą romansową historią.
Gość uczynił gest, który miał znaczyć, że nie wyjawi tego nikomu, i kontynuował swoją
opowieść.
Iwan dowiedział się więc, że mistrz i nieznajoma tak się pokochali, że stali się nierozłączni.
Iwan dokładnie już sobie wyobrażał owe dwa pokoje w suterenie domku, w których z powodu
płotu i bzów zawsze panował półmrok. Widział podniszczone, niegdyś wykwintne niskie, biurko,
na biurku dzwoniący co pół godziny zegar i książki, książki od malowanej podłogi aż po
zakopcony sufit i piec.
Iwan dowiedział się, że przybysz i jego potajemna żona już w pierwszych dniach trwania ich
związku doszli do wniosku, że wtedy na rogu Twerskiej i owego zaułka, zetknął ich ze sobą sam
los i że są stworzeni dla siebie.
Iwan dowiedział się także, jak spędzali dnie zakochani. Ona przychodziła, natychmiast
wkładała fartuch i w wąskim korytarzyku, gdzie był zlew, którego obecność tam z taką dumą
podkreślał nieszczęsny chory, zapalała na drewnianym stole prymus i przygotowywała śniadanie,
które zjadali następnie przy nakrytym owalnym stole w pierwszym pokoju. Kiedy zrywały się
majowe burze, a tuż za oślepłymi okienkami z szumem płynęła ku ściekowi woda, grożąc
zalaniem ich ostatniej przystani, zakochani rozpalali w piecu i piekli sobie w popielniku kartofle.
Z kartofli buchała para, czarne łupiny ziemniaczane brudziły palce. W suterenie rozlegały się
śmiechy, a drzewa w ogródku po przejściu ulewy gubiły złamane przez wiatr gałązki i białe
kiście.
Kiedy skończył się okres burz i nadeszło skwarne lato, w wazonie pojawiły się od dawna
wyczekiwane i ulubione przez nich oboje róże. Ten, który nazwał się mistrzem, gorączkowo
pracował nad swą powieścią i owa powieść pochłonęła również nieznajomą.
– Przyznam, że chwilami zaczynałem już być o to zazdrosny – szeptał do Iwana nocny gość,
131
Iwan chrząknął, nie wiedzieć czemu zmieszany, ale nic nie powiedział.
– Nadeszły dni jesiennej beznadziei – ciągnął gość – potworne niepowodzenie tej powieści
jak gdyby okaleczyło moją duszę. Prawdę mówiąc przestałem mieć cel w życiu i żyłem już tylko
od jednego spotkania z nią do drugiego. I właśnie wtedy coś się ze mną stało. Diabli wiedzą co,
Strawiński zresztą na pewno dawno się już w tym połapał. Tak więc ogarnął mnie smutek,
zaczęły się jakieś złe przeczucia. Na przykład zacząłem się obawiać ciemności. Jednym słowem,
zaczęła się choroba psychiczna. Wydawało mi się, zwłaszcza kiedy zasypiałem, że macki jakiejś
zwinnej i zimnej ośmiornicy skradają się wprost ku mojemu sercu. Musiałem sypiać przy
zapalonym świetle.
Moja ukochana zmieniła się bardzo (o ośmiornicy nic jej, oczywista, nie wspominałem,
widziała jednak, że dzieje się ze mną coś niedobrego), schudła, wybladła, przestała się śmiać i
tylko nieustannie mnie prosiła, bym jej wybaczył to, że radziła mi dać do druku fragment
powieści. Mówiła, żebym rzucił to wszystko i wyjechał na Południe, nad Morze Czarne, wydając
na to wszystko, co mi jeszcze pozostało z owych stu tysięcy.
Bardzo na to nalegała i ja, by uniknąć dyskusji (coś mi mówiło, że ten mój wyjazd nad Morze
Czarne nie dojdzie do skutku) obiecałem jej, że lada dzień to zrobię. Ale ona powiedziała, że
sama kupi mi bilet. Wyjąłem wtedy wszystkie moje pieniądze, to znaczy około dziesięciu tysięcy
rubli, i oddałem jej.
– Czemu tak dużo? – zdziwiła się.
Powiedziałem coś w tym rodzaju, że niby boję się złodziei i proszę ją o przechowanie tych
pieniędzy aż do dnia mego wyjazdu. Wzięła je, włożyła do torebki, zaczęła mnie całować i
mówić, że łatwiej by jej było umrzeć niż porzucać mnie samego w takim stanie, ale że czekają na
nią, że zatem ustępuje wobec konieczności, że przyjdzie nazajutrz. Zaklinała mnie, bym się
niczego nie obawiał.
Było to o zmierzchu, w połowie października. Ona odeszła. Położyłem się na kanapie i
zasnąłem nie zapalając światła. Obudziło mnie uczucie, że ośmiornica jest tuż. Błądząc dłonią w
ciemności z trudem zdołałem zapalić lampę. Zegarek kieszonkowy wskazywał drugą w nocy.
Kiedy się kładłem, po prostu czułem się źle, obudziłem się natomiast jako człowiek chory.
Wydało mi się nagle, że jesienna ciemność wygniecie szyby, wleje się do pokoju i zadławi mnie
jak atrament. Kiedy wstałem, absolutnie już nie mogłem się opanować. Wrzasnąłem, przyszło mi
134
sobą samym jak szalony. Wystarczyło mi sił, by dotrzeć do pieca i rozpalić ogień. Kiedy zaczęły
trzaskać drwa, kiedy drzwiczki pieca zaczęły pojękiwać, poczułem się jakby trochę lepiej.
Poszedłem do przedpokoju, zapaliłem tam światło, odnalazłem butelkę białego wina,
odkorkowałem ją i zacząłem pić wprost z butelki. Moje lęki zmniejszyły się nieco, w każdym
razie na tyle, że nie pobiegłem do gospodarza, tylko wróciłem do pieca. Otworzyłem drzwiczki
tak, że żar palił mi twarz i ręce, i szeptałem:
– Domyśl się, że ze mną jest źle... Przyjdź, przyjdź, przyjdź!...
Nikt jednak nie nadchodził. W piecu huczał ogień, o szyby bił deszcz. Wtedy stało się to
nieodwracalne. Wyjąłem z szuflady biurka ciężkie egzemplarze maszynopisu powieści i bruliony
brudnopisów i zacząłem wszystko to palić. Było to bardzo trudne, ponieważ zapisany papier nie
chce się palić. Łamiąc sobie paznokcie darłem zeszyty, stojąc wciskałem je między polana,
poruszałem pogrzebaczem ich karty. Od czasu do czasu popiół okazywał się silniejszy ode mnie,
tłumił płomienie, ale walczyłem z nim i powieść ginęła, chociaż stawiała zaciekły opór. Migały
dobrze mi znane słowa, stronice żółkły powoli, lecz niepowstrzymanie, ale nawet na pożółkłych
nadal można było odczytać słowa. Słowa ginęły wtedy dopiero, kiedy papier czerniał, w
zapamiętaniu dobijałem je pogrzebaczem.
Tymczasem ktoś zaczął cicho skrobać w szybę. Serce skoczyło mi do gardła, cisnąłem w
płomienie ostatni zeszyt i pośpieszyłem, by otworzyć drzwi. Z sutereny do drzwi na podwórko
prowadziły ceglane schodki. Potykając się podbiegłem do drzwi i cicho zapytałem:
– Kto tam?
Głos, jej głos, odpowiedział mi:
– To ja...
Nie pamiętam, jak sobie poradziłem z zamkiem i z łańcuchem. Kiedy tylko weszła do środka,
przytuliła się do mnie, drżąca, cała mokra, miała mokre policzki i potargane włosy. Mogłem
wymówić tylko jedno słowo:
– To ty... to ty?... – i głos mi się załamał, zbiegliśmy na dół.
Zdjęła w przedpokoju palto, szybko weszliśmy do pierwszego pokoju. Krzyknęła cicho,
wyciągnęła z pieca gołymi rękami ostatni jeszcze nie spalony, zaledwie tlący się na krawędziach
plik papierów i rzuciła go na podłogę. Dym natychmiast wypełnił pokój. Zadeptałem ogień, a ona
opadła na kanapę i zaczęła płakać, niepohamowanie, spazmatycznie.
135
– Cśśś! – chory nagle sam sobie przerwał i uniósł palec do góry. – Taka dziś niespokojna,
Strona
księżycowa noc.
Zniknął na balkonie. Iwan usłyszał, że korytarzem przejeżdża wózek, ktoś chlipnął czy też
jęknął cichutko.
Kiedy wszystko to ucichło, gość wrócił i oznajmił, że do stodwudziestki przybył nowy
mieszkaniec. Przywieziono kogoś, kto nieustannie błaga, by mu oddano jego głowę. Obaj
rozmówcy przez chwilę milczeli zalęknieni, ale potem odzyskali spokój i powrócili do
przerwanej opowieści. Gość już otworzył usta, ale noc rzeczywiście była niespokojna. Na
korytarzu stale słychać było jakieś głosy, więc gość zaczął mówić Iwanowi do ucha tak cicho, że
to, co opowiedział, znane jest tylko poecie, wyjąwszy pierwsze zdanie:
– W kwadrans po jej wyjściu zapukali do mojego okna...
To, o czym chory szeptał Iwanowi na ucho, bardzo go najwidoczniej wzburzyło. Twarz mu
drgała. W oczach trzepotał strach i gniew. Opowiadający wskazywał dłonią kędyś w stronę
księżyca, który dawno już zniknął znad balkonu. Dopiero gdy ucichły wszelkie dobiegające z
zewnątrz odgłosy, gość odsunął się od Iwana i zaczął mówić nieco głośniej:
– Tak więc późnym wieczorem w połowie stycznia, w tym samym paletku, ale z
poobrywanymi guzikami, drżałem z zimna na moim podwórku. Za plecami miałem zaspy, w
których zniknęły krzaki bzu, a przed sobą, w dole, moje okienka, w których spoza zasłon słabo
przebijało światło. Przypadłem do pierwszego okienka, nasłuchiwałem – w moim pokoju grał
patefon. To wszystko, co zdołałem usłyszeć, zobaczyć nie mogłem nic. Postałem tak przez
chwilę, a potem zawróciłem do furtki i w zaułek. W zaułku hulała zamieć. Przestraszyłem się
psa, który wpadł mi pod nogi, i uciekłem przed nim na drugą stronę ulicy. Zimno i strach, który
teraz już mi zawsze towarzyszył, sprawiły, że popadłem w otępienie. Nie miałem dokąd pójść,
najprościej, oczywista, byłoby rzucić się pod tramwaj na tej ulicy, którą przecinał mój zaułek.
Widziałem w dali te oblodzone pudełka pełne światła, słyszałem ich obmierzły zgrzyt na mrozie.
Ale, drogi mój sąsiedzie, cała rzecz polegała na tym, że strach owładnął każdą komórką mego
ciała. Bałem się tramwaju zupełnie tak samo, jak przedtem tego psa. Tak, zapewniam pana, że
nie ma w tym pawilonie cięższego przypadku niż mój!
– Ależ mógł pan przecież zawiadomić ją – powiedział Iwan, pełen współczucia dla
nieszczęsnego chorego. – Poza tym ona przecież miała pańskie pieniądze. Przecież z pewnością
je przechowała?
137
– Z pewnością je przechowała, w to nie wątpię. Ale pan mnie najwyraźniej nie rozumie. Lub
Strona
też, mówiąc ściślej, nie mam już dawnego daru opowiadania. Zresztą nie bardzo mi go żal, bo
nigdy mi już nie będzie potrzebny. Leżałby przed nią – gość popatrzył z przejęciem w ciemność
– list z domu obłąkanych. A czyż na taki adres można pisywać listy?... Chory umysłowo!... Pan
żartuje, mój przyjacielu! Miałbym ją unieszczęśliwić? Nie, do tego nie jestem zdolny.
Iwan nie znalazł na to odpowiedzi, ale milcząco współczuł swojemu gościowi i cierpiał wraz z
nim. A on, umęczony tymi wspomnieniami, kiwał odzianą w czarną czapeczkę głową i mówił
tak:
– Biedna kobieta... A zresztą mam nadzieję, że zapomniała o mnie...
– Może pan przecież wyzdrowieć... – nieśmiało powiedział Iwan.
– Mój przypadek jest nieuleczalny – spokojnie odpowiedział mu gość. – Kiedy Strawiński
obiecuje mi, że przywróci mnie życiu, nie wierzę mu. To człowiek ludzki i po prostu chce mnie
pocieszyć. Nie przeczę zresztą, że czuję się teraz znacznie lepiej. Tak, a więc na czym to
stanęliśmy? Mróz, te pędzące tramwaje... Wiedziałem, że właśnie otwarto te klinikę, i poszedłem
do niej pieszo przez całe miasto. To było szaleństwo! W polu z pewnością bym zamarzł, ale
ocalił mnie przypadek. Zepsuła się ciężarówka, podszedłem do kierowcy, to było ze cztery
kilometry za miastem, i kierowca, ku memu najwyższemu zdumieniu, użalił się nade mną. Wóz
jechał w tym kierunku. Kierowca zabrał mnie. Szczęśliwie skończyło się na tym, że odmroziłem
sobie palce lewej stopy. Wyleczono mi je zresztą. I oto jestem tutaj już czwarty miesiąc. I wie
pan co, uważam, że tu jest zupełnie nieźle. Tylko nie trzeba sobie, drogi sąsiedzie, zaprzątać
głowy wielkimi planami, niech mi pan wierzy! Ja, na przykład, chciałem przewędrować cały
świat. Ale cóż, okazało się, że wypadło inaczej. Widzę stąd tylko bardzo nieznaczny kawałek
tego świata. Myślę zresztą, że nie najlepszy jego kawałek, ale, powtarzam, to nie jest takie
straszne. Teraz zbliża się lato, Praskowia Fiodorowna mówi, że balkon obrośnie bluszczem. Te
klucze bardzo zwiększyły moją swobodę ruchów. Nocami będzie świecił księżyc. Ach, księżyc
już zaszedł! Robi się chłodno. Już po północy. Czas na mnie.
– Proszę, niech mi pan powie, jak to było dalej z Jeszuą i Piłatem – poprosił Iwan. – Błagam
pana, tak bym chciał się tego dowiedzieć.
– O, nie, o, nie – wzdrygając się boleśnie odpowiedział gość. – Nie mogę myśleć spokojnie o
mojej powieści. Natomiast pana znajomy z Patriarszych Prudów zrobiłby to znacznie lepiej niż
ja. Dziękuję za rozmowę. Do widzenia.
138
Nim się Iwan opamiętał, cichutko zadźwięczała zamykana krata i gość zniknął.
Strona
14. Chwała kogutowi!
Rimski, jak to się mówi, nie wytrzymał nerwowo i nie doczekawszy się, aż skończą
spisywanie protokołu, uciekł do swojego gabinetu. Siedział za biurkiem i patrzył
zaczerwienionymi oczyma na leżące przed nim magiczne czerwonce. Dyrektor finansowy miał
już zupełną sieczkę w głowie. Z budynku Varietes publika hurmem waliła na ulicę. Nadzwyczaj
wyostrzony słuch Rimskiego wyłowił nagle wyrazisty trel milicyjnego gwizdka. Taki gwizd
nigdy nie zapowiada niczego dobrego. A kiedy gwizd ów powtórzył się po kilkakroć, kiedy
pośpieszył mu w sukurs drugi gwizdek, jeszcze bardziej przeciągły, jeszcze bardziej władczy,
kiedy potem dołączyły się do nich głośne śmiechy, a nawet jakieś obelżywe wrzaski, dyrektor
zrozumiał od razu, że na ulicy odbywa się jakaś awantura, jakiś skandal, jakaś sprośność.
Zrozumiał też, że, ku najwyższemu jego niezadowoleniu, to, co się teraz dzieje, pozostaje w
najściślejszym związku z obrzydliwym występem czarnego maga i jego asystentów.
Przewidujący dyrektor bynajmniej się nie mylił. Skoro tylko wyjrzał przez okno, które
wychodziło na Sadową, twarz mu się wykrzywiła i nie tyle wyszeptał, ile syknął:
– Wiedziałem, że tak się to skończy!
W silnym świetle jasnych ulicznych latarń zobaczył w dole na trotuarze damę w samej halce i
we fioletowych reformach. Co prawda, dama miała jeszcze kapelusz na głowie i parasolkę w
dłoni. Wokół owej nieopisanie zażenowanej damy, która na przemian to kucała, to znów
usiłowała dokądś biec, kłębił się i chichotał tłum. Chichot tłumu sprawił, że dyrektorowi
finansowemu ciarki przebiegły po grzbiecie. Nie opodal damy podrygiwał jakiś obywatel,
usiłując zedrzeć z siebie letni paltocik, ale ze zdenerwowania nie mógł sobie poradzić z ręką,
która uwięzia w rękawie.
Krzyki i gromkie śmiechy dobiegały także z innego miejsca, mianowicie od lewego podjazdu,
i dyrektor zwróciwszy głowę w tę stronę zobaczył inną damę, w różowej kombinacji. Dama owa
uciekła z jezdni na chodnik, usiłując ukryć się pod arkadami, ale wysypująca się z teatru
139
publiczność przegradzała jej drogę i nieszczęsna ofiara własnej lekkomyślności oraz umiłowania
strojów, wyprowadzona w pole przez firmę bezwstydnego Fagota, marzyła tylko o jednym –
Strona
żeby zapaść się pod ziemię. Świdrując gwizdem powietrze ruszył ku nieszczęsnej milicjant, a za
nim śpieszyli jacyś rozradowani młodzi ludzie w cyklistówkach. To właśnie oni zarykiwali się ze
śmiechu i obelżywie pokrzykiwali.
Chudy wąsaty dorożkarz pędem podjechał do pierwszej rozebranej i ściągnął lejce kościstej
dychawicznej chabety. Twarz wąsacza uśmiechała się radośnie.
Rimski rąbnął się pięścią w głowę, splunął i odskoczył od okna. Przez czas jakiś siedział przy
stole, nasłuchiwał, co się dzieje na ulicy. Gwizdki w różnych miejscach osiągnęły apogeum,
potem zaczęły słabnąć. Ku zdumieniu Rimskiego skandal likwidowano zadziwiająco szybko.
Trzeba było coś robić, trzeba było wypić do dna gorzki kielich odpowiedzialności. Telefony w
czasie ostatniej części koncertu zaczęły działać, trzeba było dzwonić, zawiadamiać o tym, co
zaszło, prosić o pomoc, wykręcać się, zwalać wszystko na Lichodiejewa, wybraniać siebie i tak
dalej. Tfu, diabli nadali!...
Zdenerwowany dyrektor po dwakroć kładł dłoń na słuchawce i po dwakroć ją cofał. I nagle w
martwej ciszy gabinetu sam telefon się rozdzwonił prosto w nos dyrektorowi finansowemu, który
zadrżał – zrobiło mu się zimno. “Jednak nieźle zszarpałem sobie nerwy” – pomyślał i podniósł
słuchawkę. Ale zaraz odskoczył od niej jak oparzony i zrobił się bielszy niż papier. Spokojny,
przymilny, a zarazem sprośny głos kobiecy szeptał w słuchawce:
– Rimski, lepiej nigdzie nie dzwoń, bo będzie źle...
I już w słuchawce nie było nikogo. Czując, że przechodzi go mrowie, dyrektor odłożył
słuchawkę i nie wiedzieć czemu spojrzał w znajdujące się za jego plecami okno. Przez rzadkie,
pokryte wątłą jeszcze zielenią gałęzie klonu zobaczył w przejrzystym obłoku biegnący księżyc.
Coś przykuło wzrok Rimskiego do tych gałęzi, patrzył na nie, a im dłużej patrzył, tym większy
ogarniał go strach.
W końcu dyrektor z trudem zmusił się do tego, żeby się odwrócić od księżycowego okna, i
wstał. O tym, żeby dzwonić gdziekolwiek, nie było już teraz mowy, dyrektor myślał tylko o
jednym – jak by tu czym prędzej wyjść z teatru.
Nasłuchiwał – w budynku panowała cisza. Zrozumiał, że już od dawna na całym pierwszym
piętrze jest tylko on jeden, i kiedy to sobie uświadomił, owładnął nim nieprzezwyciężony,
dziecinny strach. Nie mógł bez drżenia myśleć o tym, że będzie oto musiał iść samotnie przez
puste korytarze i schodzić po schodach. Gorączkowo chwycił leżące na stole czerwonce
140
hipnotyzerów, schował je do teczki i odkaszlnął, żeby choć odrobinę dodać sobie odwagi. Kaszel
Strona
– Jaka tam, u diabła, Jałta! Spił puszkińskiego telegrafistę i obaj zaczęli rozrabiać, a między
innymi wysyłali telegramy z adnotacją “Jałta”.
– Aha... Aha... No, dobrze, dobrze... – raczej zaśpiewał, niż powiedział Rimski. Jego oczy
rozjarzyły się żółtawym blaskiem. Oczyma duszy widział już z radością triumfalną scenę
zdejmowania okrytego hańbą Stiopy ze stanowiska. Wyzwolenie! Tak długo oczekiwane
wyzwolenie dyrektora finansowego od tej żywiołowej klęski, od Stiopy. Lichodiejewa! A może
uda się podszykować mu nawet coś gorszego niż wylanie z pracy... – Szczegóły! – powiedział
Rimski i stuknął w biurko suszką.
Więc Warionucha zaczął opowiadać o szczegółach. Kiedy przyszedł tam, dokąd go posłał
dyrektor, został natychmiast przyjęty i wysłuchany z wielką uwagą. Nikt, oczywiście, nie sądził
nawet przez chwilę, że Stiopa może być w Jałcie. Wszyscy od razu zgodzili się z
przypuszczeniem Warionuchy, że Stiopa siedzi z pewnością w “Jałcie”, w Puszkino.
– Gdzie on teraz jest? – przerwał administratorowi zdenerwowany dyrektor finansowy.
– A gdzie ma być? – odpowiedział ze złośliwym uśmiechem administrator. – Jasne, że w
izbie wytrzeźwień.
– No, no! Moje uszanowanie!
Warionucha tymczasem ciągnął swoją opowieść i im dłużej opowiadał, tym wyraziściej
rysował się dyrektorowi długi łańcuch wyskoków i bezeceństw Lichodiejewa, a każde kolejne
ogniwo tego łańcucha gorsze było od poprzedniego. Ileż był wart choćby ów pijacki taniec w
objęciach telegrafisty na polance przed pocztą w Puszkino, przy dźwiękach katarynki jakiegoś
włóczykija! Albo gonitwa za jakimiś obywatelkami, które uciekały piszcząc ze strachu! Albo
próba wszczęcia bójki z bufetowym w samej “Jałcie”! Rozrzucanie szczypiorku po podłodze w
tejże “Jałcie”! Rozbicie ośmiu butelek białego wytrawnego “Aj–Danila”. Zdemolowanie licznika
szoferowi taksówki, który nie chciał oddać Stiopie kierownicy. Pogróżki Stiopy, że przymknie
obywateli, którzy usiłowali położyć kres jego chuligańskim numerom... Jednym słowem –
ponura zgroza!
Stiopa był znany w kołach teatralnych Moskwy i każdy wiedział, że człowiek ten to nie
bukiecik fiołków. Ale, mimo wszystko, tego, co teraz opowiadał o nim administrator, nawet jak
na Stiopę było nadto. O, tak, tego było zbyt wiele, doprawdy zbyt wiele. Kłujące spojrzenie
Rimskiego wbijało się nad blatem biurka w twarz administratora i im dłużej ten mówił, tym
142
mógłby z całą pewnością powiedzieć – było coś niespotykanego, coś nienaturalnego w tym
Strona
Rimskiego lodowata fala, ale na szczęście dla siebie – przemógł się i nie upadł. Resztek jego sił
Strona
Oczywiście nie wrócił po kapelusz, tylko z trudem łapiąc oddech przebiegł przez szeroką
jezdnię na przeciwległy róg, przed kino, gdzie majaczyło mętne czerwonawe światełko. W
minutę był przy nim. Nikt nie zdążył zająć mu taksówki.
– Na leningradzki ekspres, dołożę na setkę – ciężko dysząc i trzymając się za serce
powiedział starzec.
– Zjeżdżam do garażu – odpowiedział z nienawiścią kierowca i odwrócił się.
Wtedy Rimski otworzył teczkę, wyciągnął z niej pięćdziesiąt rubli i przez opuszczona szybę
przednich drzwi podał je kierowcy.
W chwilę potem rozklekotany wóz gruchocząc mknął jak wicher po łuku Sadowej. Pasażera
podrzucało na siedzeniu i w wiszącym przed kierowcą kawałku lusterka Rimski widział to
rozradowane oczy kierowcy, to swoje, oszalałe.
Wyskoczył z taksówki przed budynkiem dworca, krzyknął do pierwszego napotkanego
człowieka w białym fartuchu i z blachą na piersi:
– Pierwsza klasa, jeden, dam trzydzieści – gniótł wyciągnięte z teczki czerwonce. – Jak nie
będzie pierwszej – bierz drugą... Jak nie będzie – to bierz trójkę!
Człowiek z blachą oglądając się na oświetlony zegar wyrywał Rimskiemu czerwonce.
W pięć minut później pod przeszkloną kopułą dworca już nie było ekspresu – znikł bez śladu
w ciemnościach. Wraz z nim zniknął i Rimski.
146
Strona
15. Nikanor Iwanowicz Bosy
koszulę, to znów żegnając się znakiem krzyża. – Brałem! Brałem, ale brałem nasze, radzieckie!
Meldowałem za pieniądze, nie przeczę, zdarzało się. I nasz sekretarz Proleżniew też jest dobry,
Strona
też dobry! Prawdę mówiąc, w naszej administracji złodziej na złodzieju i złodziejem pogania...
Ale waluty nie brałem!
Poproszony, żeby nie udawał durnia, tylko opowiedział, skąd się wzięły dolary w przewodzie
wentylacyjnym, Bosy padł na kolana, zachwiał się i rozwarł usta, jak gdyby zamierzał połknąć
klepki parkietu.
– Jeśli chcecie – beknął – ziemię będę jadł na dowód, że nie brałem! A Korowiow to diabeł!
Wszelka cierpliwość ma swoje granice, więc za biurkiem podniesiono głos dając Bosemu do
zrozumienia, że pora już by zacząć mówić po ludzku.
Wówczas pokój, w którym stała owa kanapka, zadygotał od dzikiego wrzasku Nikanora
Iwanowicza, który zerwał się z klęczek:
– To on! To on, tam, za szafą! O, jak zęby szczerzy! I binokle te same... Łapcie go! Gdzie
kropidło? Wyświęcić lokal!
Krew odpłynęła z twarzy Nikanora Iwanowicza. Dygocąc czynił w powietrzu znak krzyża,
rzucał się ku drzwiom i znów zawracał, zaintonował jakąś modlitwę, a wreszcie zaczął mówić
zupełnie od rzeczy.
Stało się oczywiste, że prezes komitetu blokowego nie nadaje się do żadnych rozmów.
Wyprowadzono go, umieszczono w osobnym pokoju, gdzie nieco się uspokoił – modlił się tylko
i łkał.
Ci, do których to należało, pojechali oczywiście na Sadową, zwiedzili mieszkanie numer
pięćdziesiąt. Ale nie znaleźli tam żadnego Korowiowa, nikt z lokatorów kamienicy żadnego
Korowiowa nie znał ani nie widział na oczy. Mieszkanie zajmowane przez nieboszczyka Berlioza
oraz przez Lichodiejewa, który wyjechał był do Jałty, świeciło pustkami, w gabinecie spokojnie
wisiały sobie na szafach nienaruszone pieczęcie łąkowe. Tyle wskórawszy wrócili z Sadowej i
możemy tu dodać, że w drodze powrotnej towarzyszył im stropiony i przygnębiony sekretarz
zarządu spółdzielni Proleżniew.
Wieczorem Bosego przywieziono do kliniki Strawińskiego. Zachowywał się tam tak
niespokojnie, że trzeba mu było zrobić przepisany przez profesora zastrzyk i dopiero po północy
Nikanor Iwanowicz zasnął w pokoju numer sto dziewiętnaście i tylko z rzadka wydawał ciężkie,
umęczone pobekiwanie.
Ale jego niepokój udzielił się sto dwudziestce, której chory lokator wyrwany ze snu zaczął
148
szukać swojej głowy, a także sto osiemnastce, w której nieznany mistrz zatrwożył się i z udręką
Strona
załamał ręce patrząc na księżyc i wspominając ową gorzką, ostatnią w jego życiu noc jesienną,
owo pasmo światła pod drzwiami w suterenie i tamte rozwiane włosy.
Ze sto osiemnastki niepokój dotarł przez balkon do Iwana – Iwan obudził się i zapłakał.
Ale lekarz szybko uspokoił całą strwożoną i cierpiącą trójkę – zaczęli zasypiać. Najpóźniej
usnął Iwan, nad rzeką wstawał już świt. Po wypiciu lekarstwa, które przepoiło całe ciało,
ogarnęła go fala uspokojenia. Ciało jego stało się lekkie, jego głowę owiewał ciepły wietrzyk
półsnu. Zasnął, a ostatnią rzeczą, którą jeszcze usłyszał na jawie, był świergot ptaków. W lesie w
godzinie przedświtu. Ale ptaki wkrótce zamilkły i Iwanowi śniło się, że słońce już się zniża
ponad Nagą Górą, a góra ta otoczona jest podwójnym łańcuchem straży...
149
Strona
16. Kaźń
Słońce już się zniżało ponad Nagą Górą, a góra ta otoczona była podwójnym łańcuchem
straży. Owa ala jazdy, która około południa przecięła drogę procuratorowi, docwałowała do
bramy Hebrońskiej. Przygotowano już dla niej przejście. Piechurzy z kohorty kapadocyjskiej
odepchnęli na boki gromady ludzi, muły i wielbłądy i ala, wzbijając pod niebo białe słupy kurzu,
dotarła cwałem do skrzyżowania dwu traktów – południowego, na Bettagium, i północno–
zachodniego, wiodącego do Jafy. Ala pocwałowała drogą na północny zachód. Tu także
kapadocyjczycy rozsypali się po obu stronach drogi i zawczasu spędzili z niej na boki wszystkie
karawany zdążające na święto do Jeruszalaim. Tłumy pątników stały za kapadocyjczykami,
porzucone przenośne pasiaste ich namioty rozbite były wprost na trawie. Po przebyciu mniej
więcej kilometra ala wyprzedziła drugą kohortę legionu Błyskawic, przebyła jeszcze kilometr i
pierwsza zbliżyła się do podnóża Nagiej Góry. Tu zsiadła z koni. Dowódca podzielił ale na
drużyny i drużyny te ze wszystkich stron otoczyły podnóże niewysokiego wzgórza pozostawiając
tylko jedno wolne przejście od strony drogi do Jafy.
Po pewnym czasie w ślad za alą dotarła do wzgórza druga kohorta, wspięła się nieco wyżej i
opasała górę łańcuchem.
Wreszcie nadeszła centuria dowodzona przez Marka Szczurzą Śmierć. Szła rozciągnięta w
dwa rzędy po obu stronach drogi, a między tymi dwoma rzędami konwojowani przez ludzi z
tajnej służby jechali na wózku trzej skazańcy, każdy z nich miał na szyi białą deskę, a na deskach
tych w dwóch językach – po aramejsku i po grecku – napisane było: “zbójca i wichrzyciel”.
Za wózkiem skazańców toczyły się inne wozy, wyładowane świeżo ociosanymi belkami
zaopatrzonymi w poprzeczki, sznurami, łopatami, wiadrami i siekierami. Na wozach tych jechało
sześciu oprawców. Za nimi, wierzchem, centurion Marek, przełożony służby świątynnej z
Jeruszalaim oraz ów zakapturzony człowiek, z którym Piłat widział się przelotnie w
zaciemnionym pokoju w pałacu.
150
Łańcuch żołnierzy zamykał tę procesję, a potem szło ze dwa tysiące gapiów, którzy nie zlękli
się piekielnego upału i chcieli zobaczyć ciekawe widowisko. Do tych gapiów z miasta przyłączali
Strona
się teraz ciekawi spośród pątników – nie czyniono im trudności, kiedy dołączali na koniec
kolumny. Wśród przenikliwych okrzyków heroldów, którzy towarzyszyli kolumnie i krzyczeli to
samo, co około południa wykrzyczał Piłat, procesja weszła na Nagą Górę.
Ala przepuściła wszystkich między pierwszy i drugi kordon, a druga centuria pozwoliła
przejść tym tylko, którzy niezbędni byli przy kaźni, po czym spiesznymi manewrami rozproszyła
tłum wokół całego wzgórza tak, że ciżba znalazła się pomiędzy kordonem piechurów na górze a
kordonem spieszonej jazdy na dole. Teraz wszyscy mogli przyglądać się kaźni spoza dość
rzadkiego łańcucha pieszych żołnierzy.
Tak więc minęły już przeszło trzy godziny od chwili, kiedy procesja wspięła się na górę, i
słońce już się zniżało ponad Nagą Górą, ale skwar był jeszcze nieznośny i udręczeni nim
żołnierze w obu kordonach męczyli się, nudzili i w duchu przeklinali trzech zbójców, szczerze im
życząc jak najrychlejszej śmierci. Maleńki dowódca ali miał mokre czoło, jego biała koszula
pociemniała na plecach od potu, znajdował się u stóp wzgórza, tam gdzie pozostawiono wolne
przejście na szczyt, co chwila podchodził do skórzanego wiadra, które było w pierwszym
plutonie, złożonymi dłońmi czerpał zeń wodę, pił i zwilżał swój zawój. To sprawiało mu niejaką
ulgę, odchodził i znowu zaczynał tam i z powrotem przemierzać pełną kurzu drogę wiodącą na
szczyt. Jego długi miecz postukiwał o skórzany sznurowany but. Dowódca chciał dać swym
podkomendnym przykład wytrzymałości, ale żal mu było żołnierzy, więc pozwolił im z wbitych
w ziemię dzid wznieść piramidy i narzucić na nie białe płaszcze. Syryjczycy chronili się do tych
szałasów uciekając przed bezlitosnym słońcem. Wiadro szybko pokazywało dno i żołnierze z
różnych drużyn po kolei chodzili po wodą do niedalekiego wąwozu, gdzie w wątłym migotliwym
cieniu mizernych drzew morwowych w tej piekielnej spiekocie dożywał swych dni z lekka
zmętniały strumyk. Stali tutaj również znudzeni luzacy, trzymali otępiałe konie wędrując za
przesuwającym się cieniem.
Znużenie żołnierzy i ich przekleństwa pod adresem zbójców były zrozumiałe. Obawy
procuratora przed zamieszkami, które mogłyby się były wydarzyć w znienawidzonym przezeń
mieście Jeruszalaim, były na szczęście nieuzasadnione. I kiedy zaczęła się czwarta godzina kaźni,
wbrew wszelkim oczekiwaniom pomiędzy dwoma kordonami, między piechotą na górze a jazdą
u stóp wzgórza, nie było już ani jednego człowieka. Słońce przepaliło tłum i popędziło go z
powrotem do Jeruszalaim. Za łańcuchem dwu centurii rzymskich zostały tylko dwa nie wiedzieć
151
czyje psy, które przybłąkały się na wzgórze. Ale i te, znużone upałem, położyły się, wywiesiły
Strona
ozory, ciężko ziajały nie zwracając najmniejszej uwagi na zielonogrzbiete jaszczurki, jedyne
żywe stworzenia, które nie bały się słońca i śmigały pomiędzy rozpalonymi kamieniami i jakimiś
wijącymi się po ziemi roślinami o wielkich kolcach.
Nikt nie próbował odbić skazanych ani w samym Jeruszalaim, gdzie pełno było wojska, ani tu,
na otoczonym kordonami wzgórzu, a tłum wrócił do miasta, ponieważ doprawdy nie było w tej
kaźni niczego interesującego, natomiast tam, w mieście, trwały już przygotowania do
rozpoczynającego się wieczorem wielkiego święta Paschy.
Piechota rzymska w drugim kordonie cierpiała bardziej jeszcze niż Syryjczycy. Centurion
Szczurza Śmierć pozwolił żołnierzom na to jedynie, by zdjęli hełmy i nakryli głowy białymi,
zmoczonymi w wodzie chustami, żołnierze musieli jednak stać nie wypuszczając włóczni z rąk.
On sam, z taką samą, nie zmoczoną jednak, lecz suchą chustą na głowie, przechadzał się nie
opodal grupki oprawców nie zdjąwszy nawet ze swej tuniki przypinanych srebrnych lwich
pysków, nie odpiąwszy nagolenników, nie odpasawszy miecza ani krótkiego sztyletu. Słońce biło
wprost w centuriona, nie przyczyniając mu najmniejszej krzywdy, na lwie pyski zaś nie sposób
było spojrzeć – palił oczy oślepiający blask srebra, które jak gdyby kipiało na słońcu.
Na pokiereszowanej twarzy Szczurzej Śmierci nie widać było ani znużenia, ani
niezadowolenia i wydawało się, że olbrzymi centurion może tak chodzić przez cały dzień, przez
całą noc i przez jeszcze jeden dzień, tak długo, słowem, jak długo będzie to potrzebne. Może
chodzić ciągle tak samo, wsparłszy dłonie na ciężkim, nabijanym miedzianymi blachami pasie,
nieodmiennie surowo spoglądając to na słupy z traconymi, to na legionistów w kordonie,
nieodmiennie obojętnie odrzucając szpicem kosmatej skórzni wybielone przez czas ludzkie kości
albo małe kamienie, które znalazły się na jego drodze.
Zakapturzony człowiek zasiadł w pobliżu słupów na trójnożnym składanym stołku obozowym
i siedział dobrodusznie nieruchomy, a niekiedy z nudów dłubał kijaszkiem w piasku.
Powiedziane już zostało, że za łańcuchem legionistów nie było nikogo – niezupełnie
odpowiada to prawdzie. Był tam pewien człowiek, ale po prostu nie wszyscy go widzieli.
Ulokował się on nie z tej strony, z której pozostawiono przejście na górę i z której najwygodniej
było przyglądać się kaźni, ale od strony północnej. Zbocze nie było tam łagodne i łatwe do
podejścia, ale nierówne, pełne urwisk i rozpadlin – tam to w szczelinie, uczepiwszy się przeklętej
przez niebo, wysuszonej jałowej ziemi, walczyło o życie chore drzewko figowe.
152
Właśnie pod tym nie dającym żadnego cienia drzewkiem ulokował się ów jedyny człowiek,
Strona
który był widzem, a nie uczestnikiem kaźni, i siedział tam na kamieniu od samego początku, to
znaczy czwartą już godzinę. Tak, wybrał nie najlepsze, lecz najgorsze stanowisko, by przyglądać
się kaźni. Ale także i stamtąd widać było słupy, widać było dwa połyskujące punkty na piersi
centuriona za kordonem, a to najwyraźniej całkiem wystarczało człowiekowi, który
najwidoczniej chciał pozostać nie zauważony i przez nikogo nie niepokojony.
Ale przed czterema godzinami, na początku kaźni, człowiek ten zachowywał się zupełnie
inaczej; jak najbardziej mógł zostać dostrzeżony i właśnie w związku z tym zapewne teraz
inaczej się zachowywał i odosobnił się tutaj.
Wtedy, skoro tylko procesja weszła za kordon, na sam szczyt wzgórza, człowiek ten pojawił
się po raz pierwszy, był przy tym najwyraźniej spóźniony. Dyszał ciężko i nie wszedł, lecz
wbiegł na wzgórze, przepychał się, a kiedy łańcuch zamknął się przed nim jak i przed wszystkimi
innymi, udając, że nie rozumie gniewnych okrzyków, podjął naiwną próbę przedarcia się między
żołnierzami aż na samo miejsce kaźni, tam gdzie skazanych ściągano już z wózka. Boleśnie
uderzony w pierś drzewcem włóczni, krzyknął i odskoczył od żołnierzy, był to jednak okrzyk nie
bólu, ale rozpaczy. Legionistę, który go uderzył, obrzucił nie widzącym i zobojętniałym na
wszystko spojrzeniem człowieka, który nie czuje bólu fizycznego.
Trzymając się za pierś, kaszląc i tracąc oddech obiegł wzgórze dokoła, próbując na
północnym stoku znaleźć w łańcuchu jakąś lukę, przez którą można by się prześlizgnąć. Ale było
już za późno, krąg się zamknął. Więc człowiek o wykrzywionej bólem twarzy musiał zaniechać
prób przedarcia się ku wozom, z których wyładowano już belki. Próby takie doprowadziłyby
tylko do tego, że zostałby schwytany, a owego dnia w żadnym razie nie mógł sobie na to
pozwolić.
I oto człowiek ów odszedł na bok, ku rozpadlinie, gdzie było spokojniej i gdzie nikt mu nie
przeszkadzał.
Teraz czarnobrody ów mężczyzna o ropiejących od blasku słońca i bezsenności oczach
siedział na kamieniu i rozpaczał. To wzdychał – rozchylając swój podniszczony w czasie długich
wędrówek, niegdyś błękitny, teraz brudnoszary tallif i odsłaniając uderzoną drzewcem włóczni
pierś, po której spływał brudny pot – to w nieznośnej męce wznosił oczy ku niebu i śledził trzy
sępy, które już od dawna szybowały na wysokości zataczając wielkie kręgi, pewne niedalekiej
uczty, to znów wbijał zagasłe spojrzenie w żółtą ziemię i widział na tej ziemi na wpół
153
Męka owego człowieka była tak wielka, że chwilami rozmawiał sam ze sobą.
– O, cóż ze mnie za głupiec... – mruczał kiwając się na kamieniu w strasznej udręce i drapiąc
paznokciami smagłą pierś. – Głupiec, głupia baba, tchórz! Psem plugawym jestem, a nie
człowiekiem!
Milkł, zwieszał głowę, a potem pił ciepłą wodę z drewnianej flaszy, znowu się ożywiał i
chwytał to za ukryty na piersiach pod tallifem nóż, to za kawałek pergaminu, który leżał przed
nim na kamieniu obok trzcinki i kałamarza z tuszem.
Na pergaminie owym było już zapisane:
“Minuty płyną i ja, Mateusz Lewita, jestem na Nagiej Górze, a śmierć nie nadchodzi!”
Potem:
“Słońce schyla się ku zachodowi, a śmierć nie nadchodzi!”
Teraz Mateusz Lewita bez nadziei napisał ostrą trzcinką co następuje:
“Boże, czemuś obrócił na niego twój gniew?! Ześlij mu śmierć.”
Zapisawszy to załkał bez łez i znowu rozdrapał paznokciami pierś.
Powodem rozpaczy Lewity była ta straszliwa kieska, która spotkała Jeszuę i jego samego, a
także ów niewybaczalny błąd, który on, Mateusz Lewita, jak mniemał, popełnił. Przedwczoraj
rano Jeszua i Lewita byli w Bettagium pod Jeruszalaim, gdzie gościli u pewnego ogrodnika,
któremu nadzwyczaj się spodobały proroctwa Jeszui. Cały ranek obaj goście przepracowali w
ogrodzie, pomagając gospodarzowi, a pod wieczór, kiedy się ochłodzi, zamierzali iść do
Jeruszalaim. Ale Jeszua, z niewiadomej przyczyny, zaczął się śpieszyć, powiedział, że ma w
mieście pilną sprawę do załatwienia, i około południa odszedł samotnie. Na tym to właśnie
polegał pierwszy błąd Mateusza Lewity. Czemu, och, czemu puścił go samego!
Wieczorem Mateusz nie poszedł do Jeruszalaim. Dopadła go jakaś nagła i dokuczliwa boleść.
Trzęsło go, jego ciało wypełnił ogień, szczękał zębami i co chwila prosił o wodę.
Iść nigdzie nie mógł. Zwalił się na derę w szopie ogrodnika i przeleżał tam aż do piątkowego
świtu, kiedy choroba minęła równie nieoczekiwanie, jak nadeszła. Chociaż był jeszcze słaby i
choć nogi pod nim drżały, pożegnał się z gospodarzem i ruszył do Jeruszalaim, męczyło go
bowiem przeczucie jakiegoś nieszczęścia. W Jeruszalaim dowiedział się, że przeczucie go nie
zawiodło, że stało się nieszczęście. Lewita był w tłumie i słyszał ogłaszającego wyrok
procuratora.
154
Kiedy poprowadzono skazańców na górę, Mateusz Lewita biegł obok szeregu żołnierzy w
Strona
tłumie ciekawych, starając się jakoś niezauważalnie dać znać Jeszui choćby tylko o tym, że on,
Lewita, jest tu, obok niego, że nie porzucił go w tej ostatniej drodze i że modli się o to, by śmierć
zabrała Jeszuę jak najszybciej. Ale Jeszua patrzył w dal, tam, dokąd go wieziono i, oczywista, nie
widział Mateusza.
I oto, kiedy procesja przeszła już drogą z pół wiorsty, popychanego w tłumie tuż obok szeregu
żołnierzy Mateusza olśniła myśl prosta i genialna i natychmiast, zapalczywy jak zawsze, obrzucił
siebie obelgami za to, że myśl ta nie przyszła mu do głowy wcześniej. Żołnierze nie szli zwartym
szeregiem, były między nimi odstępy. Przy dużej zręczności i trafnym wyliczeniu można było
skulić się, przeskoczyć między dwoma legionistami, dopaść wózka i wskoczyć nań. Wtedy
Jeszua będzie wybawiony od męczarni.
Wystarczy jedna chwila, by uderzyć Jeszuę nożem w plecy i krzyknąć mu: “Jeszua! Ocaliłem
cię i odchodzę wraz z tobą! To ja, Mateusz, twój wierny i jedyny uczeń!”
A gdyby Bóg zechciał sprzyjać i zesłał jeszcze jedną chwilę wolności, to można byłoby
zdążyć zabić i siebie samego, uniknąwszy w ten sposób śmierci na słupie. To zresztą mało już
obchodziło Mateusza Lewitę, byłego poborcę podatkowego. Obojętne mu było, jak zginie. Chciał
tylko jednego – by Jeszua, który nigdy w życiu nie zrobił nikomu najmniejszej krzywdy, mógł
uniknąć męki.
Plan był bardzo dobry, ale sęk w tym, że Lewita nie miał przy sobie noża. Nie miał także ani
grosza.
Wściekły na siebie wydostał się z tłumu i pobiegł z powrotem do miasta. W jego płonącej
głowie dygotała tylko jedna gorączkowa myśl – jak natychmiast, w jakikolwiek sposób, zdobyć
w mieście nóż i jak potem dopędzić procesję.
Dobiegł do miejskiej bramy, lawirując w natłoku wsysanych przez miasto karawan, i po lewej
stronie zobaczył otwarte drzwi sklepiku, w którym sprzedawano chleb. Dysząc ciężko, po biegu
rozpaloną drogą, Lewita opanował się, statecznie wszedł do sklepiku, dostojnie pozdrowił stojącą
za ladą właścicielkę, poprosił ją, by zdjęła z półki leżący u samej góry bochen, który z
niewiadomego powodu spodobał mu się bardziej niż inne, a kiedy ta się obróciła, w milczeniu
szybko chwycił z lady coś, od czego nie mogło być nic lepszego – długi, wyostrzony jak brzytew
nóż chlebowy, i natychmiast wybiegł ze sklepiku.
W kilka minut później był znowu na drodze do Jafy. Ale procesji już nie było widać. Pobiegł.
155
Niekiedy padał i łapiąc oddech leżał przez chwilę w bezruchu. Leżał tak, zadziwiając ludzi,
Strona
którzy jechali na mułach i szli pieszo ku Jeruszalaim. Leżał, nasłuchiwał, jak jego serce łomoce
nie tylko w piersiach, ale także pod czaszką i w uszach. Wytchnąwszy nieco zrywał się i biegł
dalej, coraz wolniej jednak i wolniej. Kiedy wreszcie zobaczył w dali długą, wzbijającą kurz
procesję, dochodziła już ona do stóp wzgórza.
– O, Boże!... – jęknął Lewita widząc, że nie zdąży. I nie zdążył.
Kiedy minęła czwarta godzina kaźni, udręka Lewity osiągnęła szczyt i Mateusz wpadł we
wściekłość. Wstał z kamienia, cisnął na ziemię niepotrzebnie, jak teraz myślał, ukradziony nóż,
rozdeptał flaszę pozbawiając się w ten sposób wody, zdarł z głowy kefi, chwycił się za swoje
rzadkie włosy i zaczął sam siebie przeklinać.
Przeklinał siebie wykrzykując bezsensowne słowa, ryczał i pluł, znieważał swych rodziców za
to, że wydali na świat głupca. Widząc, że klątwy i wyzwiska nie działają, że nic się nie zmienia
na spalonym przez słońce wzgórzu, zacisnął wyschłe pięści, oczy, wzniósł ramiona ku niebu, ku
słońcu, które zniżało się, coraz bardziej wydłużając cienie, i odchodziło, aby zapaść w Morze
Śródziemne, i zażądał od Boga natychmiastowego cudu. Domagał się, by Bóg niezwłocznie
zesłał Jeszui śmierć.
Otworzył oczy, przekonał się, że na wzgórzu wszystko pozostało, jak było, tyle tylko, że
przygasły punkty płonące na piersiach centuriona. Słońce świeciło w grzbiety skazańców,
których twarze skierowane były ku Jeruszalaim. Wtedy Lewita zawołał:
– Przeklinam ciebie, Boże!
Naderwanym głosem krzyczał, że przekonał się o niesprawiedliwości boskiej i nie ma zamiaru
wierzyć Bogu dłużej.
– Jesteś głuchy! – ryczał Mateusz. – Gdybyś nie był głuchy, usłyszałbyś mnie i zabiłbyś go w
tejże chwili!
Mrużąc oczy Lewita czekał na ogień, który spadnie z nieba i porazi go. Nic takiego się nie
stało, więc Lewita z zaciśniętymi powiekami nadal wykrzykiwał uwłaczającą i szyderczą
przemowę do niebios. Krzyczał, że jest najzupełniej zawiedziony, krzyczał także, że są jeszcze
inni bogowie i inne religie. Tak. Inny bóg nie dopuściłby do tego, nigdy by nie dopuścił do tego,
by takiego człowieka jak Jeszua spalało na słupie słońce.
– Byłem w błędzie! – krzyczał zupełnie zachrypnięty Lewita. – Ty jesteś Bogiem zła! A może
twoje oczy całkiem już przesłonił dym z ofiarnych ołtarzy świątyni, a twoje uszy nie słyszą już
156
niczego prócz dźwięku trąb kapłanów? Nie jesteś wszechmogący! Jesteś Bogiem nieprawości!
Strona
Szczurza Śmierć spojrzał z obrzydzeniem na brudne szmaty leżące na ziemi koło słupów,
łachmany, które do niedawna stanowiły odzież przestępców, a którymi wzgardzili oprawcy,
odwołał dwu oprawców i rzucił im rozkaz:
– Za mną!
Od najbliższego słupa dobiegała ochrypła bezsensowna piosenka. Muchy i słońce sprawiły, że
wiszący na nim Gestas pod koniec trzeciej godziny kaźni zwariował, a teraz śpiewał cicho coś o
winoroślach, a okręcona zawojem głowa kiwała mu się z rzadka, a wtedy muchy leniwie
podrywały się z jego twarzy, by niebawem powrócić.
Dismos na drugim słupie cierpiał bardziej niż dwaj pozostali, ponieważ nie tracił
przytomności i często, miarowo rzucał głową to w lewo, to w prawo, tak by uchem uderzać o
ramię.
Jeszua miał więcej szczęścia niż tamci dwaj. Już w pierwszej godzinie popadał w omdlenie, a
potem stracił przytomność, zwiesił głowę w zawoju, który się rozwinął. Przeto muchy i ślepaki
zupełnie go oblepiły, tak że twarz jego znikła pod rojącą się czarną masą. W pachwinie, na
brzuchu i pod pachami zasiadły tłuste ślepaki i ssały żółte obnażone ciało.
Jeden z oprawców posłuszny skinieniom człowieka w kapturze wziął włócznię, a drugi
przyniósł pod słup wiadro i gąbkę. Pierwszy z nich wzniósł włócznię i postukał nią po
wyciągniętych i przywiązanych sznurami do poprzecznej belki rękach Jeszui, najpierw po jednej,
potem po drugiej. Ciało, na którym wystąpiły wszystkie żebra, drgnęło. Oprawca powiódł
końcem włóczni po brzuchu. Wówczas Jeszua podniósł głowę, muchy poderwały się z
brzęczeniem, odsłoniła się zapuchnięta od ich ugryzień twarz powieszonego, twarz o obrzękłych
powiekach, twarz nie do poznania.
Ha–Nocri rozkleił powieki i popatrzył na dół. Jego oczy, jasne zazwyczaj, były teraz
zmętniałe.
– Ha–Nocri! – powiedział oprawca.
Ha–Nocri poruszył opuchniętymi wargami i odezwał się ochrypłym głosem zbójcy:
– Czego chcesz? Po coś do mnie podszedł?
– Pij! – powiedział oprawca – i nasycona wodą gąbka zatknięta na ostrzu włóczni wzniosła
się ku wargom Jeszui. W oczach skazańca rozbłysła radość, przypadł do gąbki i chciwie zaczął
wysysać wilgoć. Od sąsiedniego słupa dał się słyszeć głos Dismosa:
158
Dismos wyprężył się, ale nie zdołał się poruszyć, jego ręce w trzech miejscach przywiązane
były do poprzecznej belki pierścieniami powrozów. Wciągnął brzuch, wpił się paznokciami w
końce belki, głowę miał zwróconą w stronę słupa Jeszui, w oczach Dismosa płonęła wściekłość.
Chmura kurzu okryła szczyt wzgórza, zrobiło się znacznie ciemniej. Kiedy kurz się uniósł,
centurion krzyknął:
– Milczeć tam na drugim słupie!
Dismos zamilkł. Jeszua oderwał się od gąbki i starając się, by jego głos zabrzmiał łagodnie i
przekonywająco, co mu się nie udało, poprosił oprawcę ochryple:
– Pozwól mu się napić!
Robiło się coraz mroczniej. Chmura sunąc ku Jeruszalaim zalała już połowę nieba, kipiel
białych obłoków poprzedzała tamtą, pełną czarnej wody i ognia chmurę. Błysnęło, grom uderzył
nad samym wzgórzem. Oprawca zdjął gąbkę z ostrza włóczni.
– Sław wielkodusznego hegemona! – szepnął uroczyście i lekkim ruchem dźgnął Jeszuę w
serce. Ów drgnął, szepnął:
– Hegemon...
Krew pociekła mu po brzuchu, dolna szczęka zadrżała nerwowo, głowa opadła.
Kiedy uderzył drugi piorun, oprawca poił już Dismosa i z tymiż słowami:
– Sław hegemona! – zabił i jego także.
Gestas, który postradał zmysły, krzyknął z przerażenia, skoro tylko ujrzał koło siebie oprawcę,
ale kiedy gąbka dotknęła jego warg, zaryczał i wbił w nią zęby. W kilka sekund później i jego
ciało zwisło, na ile pozwalały na to sznury.
Człowiek w kapturze szedł w ślad za oprawcą i centurionem, za nim podążał przełożony
służby świątynnej. Stanąwszy przy pierwszym słupie człowiek w kapturze uważnie przyjrzał się
zakrwawionemu Jeszui, trącił białą dłonią jego stopę i powiedział do tych, którzy mu
towarzyszyli:
– Nie żyje.
To samo powtórzyło się również przy dwu pozostałych słupach.
Następnie trybun dał znak centurionowi, zawrócił i zaczął schodzić ze szczytu wraz z
dowódcą straży świątynnej i człowiekiem w kapturze. Zapadł półmrok, błyskawice bruździły
czarne niebo. Nagle bryznął z niego ogień i krzyk centuriona: “Zwijać kordon!” – zagłuszył
159
160
Strona
17. Niespokojny dzień
W piątek rano, to znaczy nazajutrz po przeklętym seansie, cały personel Varietes – główny
księgowy Wasilij Stiepanowicz Łastoczkin, dwóch innych księgowych, trzy maszynistki, obie
kasjerki, gońcy, bileterzy i sprzątaczki – słowem wszyscy, którzy znajdowali się w teatrze, nie
pracowali, lecz siedząc na parapetach wychodzących na Sadową okien przyglądali się temu, co
się dzieje pod murem Varietes. Pod murem tym ustawiła się w dwóch rzędach wielotysięczna
kolejka, której koniec znajdował się na placu Kudrińskim. W początku tej kolejki stało ze
dwudziestu dobrze znanych w teatralnej Moskwie koników.
Kolejka była bardzo wzburzona, zwracała na siebie uwagę obywateli przechodniów i
zajmowała się roztrząsaniem pasjonujących opowieści o wczorajszym niebywałym seansie
czarnej magii. Opowieści te niezmiernie zdetonowały głównego księgowego Wasilija
Stiepanowicza, który wczoraj nie był na spektaklu. Bileterzy opowiadali niestworzone rzeczy.
Opowiadali między innymi, że po zakończeniu niezwykłego seansu niektóre obywatelki biegały
po ulicy nieprzyzwoicie porozbierane, i różne inne historie w tym guście.
Skromny i spokojny Łastoczkin słuchając gadaniny o wszystkich tych cudach mrugał tylko
oczyma i zupełnie nie wiedział, co ma począć, a powinien był coś zrobić, właśnie on, a nie kto
inny, ponieważ był teraz najstarszy stanowiskiem wśród personelu Varietes.
O dziesiątej rano złakniona biletów kolejka tak napęczniała, że wieść o niej dotarła do milicji i
z zadziwiającą szybkością zostały przysłane patrole, zarówno piesze, jak konne, które
zaprowadziły w kolejce niejaki porządek. Jednak długi na kilometr ogonek sam przez się był
rzeczą ogromnie gorszącą i wprawiał w osłupienie przechodniów na Sadowej, nawet kiedy stał
spokojnie.
Wszystko to działo się na zewnątrz, wewnątrz zaś budynku Varietes również panował
nieopisany rozgardiasz. Od wczesnego rana w gabinecie Lichodiejewa, w gabinecie Rimskiego,
w księgowości, w kasie i w gabinecie Warionuchy rozdzwoniły się telefony i dzwoniły już bez
161
ustanku. Najpierw Łastoczkin coś odpowiadał, odpowiadała także kasjerka, coś tam mamrotali
do słuchawek bileterzy, a potem w ogóle wszyscy przestali podnosić słuchawki, doprawdy
Strona
bowiem nie mieli co odpowiadać na pytania, gdzie jest Lichodiejew, Warionucha, Rimski.
Próbowali z początku spławiać rozmówcę mówiąc: “Lichodiejew jest w domu”, ale wtedy po
tamtej stronie słuchawki mówiono, że do domu już dzwonili i że w domu twierdzą; że
Lichodiejew jest w Varietes.
Zadzwoniła wzburzona dama domagająca się rozmowy z Rimskim, poradzono jej, żeby
zadzwoniła do jego żony, na co słuchawka odrzekła wśród szlochu, że ona właśnie jest żoną
Rimskiego i że Rimskiego nigdzie nie ma. Działo się coś niepojętego. Sprzątaczka zdążyła już
opowiedzieć wszystkim, że kiedy przyszła do gabinetu dyrektora finansowego, żeby posprzątać,
zobaczyła drzwi otwarte na oścież, pałace się lampy, wybite szyby w oknie wychodzącym na
ogród, na podłodze sponiewierany fotel, ale nikogo w gabinecie nie było.
O jedenastej wdarła się do Varietes madame Rimska. Szlochała i załamywała ręce. Główny
księgowy zupełnie stracił głowę i nie wiedział, co ma jej poradzić. A o wpół do jedenastej
zjawiła się milicja. Jej pierwsze pytanie, zupełnie zresztą słuszne, brzmiało:
– Co się tu u was dzieje, obywatele? O co chodzi?
Personel podał tyły, na placu pozostał blady, zdenerwowany Wasilij Stiepanowicz. Trzeba
było wreszcie zacząć nazywać rzeczy po imieniu i przyznać, że administracja Varietes w osobach
dyrektora, dyrektora finansowego i administratora zaginęła i nie wiadomo, gdzie się znajduje, że
konferansjera po wczorajszym seansie odwieziono do szpitala psychiatrycznego i że, krótko
mówiąc, ten wczorajszy spektakl był po prostu skandaliczny.
Uspokoiwszy, na ile się dało, szlochającą madame Rimską wyprawiono do domu i
zainteresowano się przede wszystkim opowieścią sprzątaczki o tym, w jakim to stanie zastała ona
gabinet dyrektora finansowego. Poproszono pracowników, aby zechcieli powrócić do swoich
zajęć, a w budynku Varietes zjawiły się niebawem organa śledcze, którym towarzyszył
jasnopopielaty, spiczastouchy, muskularny pies o zdumiewająco mądrych ślepiach. Pracownicy
Varietes od razu zaczęli szeptać po kątach, że ten pies to niezrównany Askaro we własnej osobie.
I tak też było. Poczynania psa wprawiły wszystkich w podziw. Askaro, skoro tylko wbiegł do
gabinetu dyrektora finansowego, warknął, wyszczerzył potworne żółtawe kły, przywarował i, z
jakimś smutkiem, a zarazem wściekłością w ślepiach, poczołgał się w kierunku rozbitego okna.
Nagle, przezwyciężając strach, zerwał się, wskoczył na parapet i dziko, złowrogo zawył
zadzierając ku górze swój spiczasty pysk. Nie dawał się spędzić z parapetu, warczał, wzdrygał się
162
wiadomo.
Strona
Tymczasem zbliżało się południe, a o dwunastej powinno się otworzyć kasę. Ale o tym,
oczywista, nawet mowy być nie mogło! Na drzwiach Varietes zaraz wywieszono wielki arkusz
kartonu z napisem: “Odwołuje się dzisiejszy spektakl”. W kolejce, poczynając od jej czoła,
zapanowało podniecenie, ale podenerwowawszy się trochę ogonek zaczął się jednak z wolna
rozchodzić i mniej więcej po godzinie na Sadowej nie było po nim ani śladu. Organa śledcze
opuściły Varietes, aby kontynuować swoje prace w innym miejscu, pracowników zwolniono do
domów zatrzymując tylko dyżurnych i Varietes zamknęło swe podwoje.
Księgowy Łastoczkin miał przed sobą dwa nie cierpiące zwłoki zadania. Po pierwsze –
pojechać do Komisji Nadzoru Widowisk i Rozrywek Lżejszego Gatunku i złożyć raport o
wczorajszych zajściach, a po drugie – wpaść do wydziału finansowo–widowiskowego, żeby
wpłacić wczorajsze wpływy z kasy – dwadzieścia jeden tysięcy siedemset jedenaście rubli.
Pedantyczny i obowiązkowy Wasilij Stiepanowicz opakował pieniądze w gazetę, przewiązał
paczkę szpagatem, włożył ją do teczki i, świetnie znając instrukcję, poszedł oczywiście nie do
autobusu ani nie do tramwaju, tylko na postój taksówek.
Skoro tylko kierowcy trzech taksówek zobaczyli zmierzającego w kierunku postoju pasażera z
wypchaną teczką, natychmiast pustymi taksówkami odjechali mu sprzed nosa, nie wiedzieć
czemu oglądając się przy tym z wściekłością.
Zdumiony tym księgowy przez dłuższą chwilę stal w osłupieniu, nie mogąc dociec, co też by
to miało znaczyć.
Po trzech minutach podjechała pusta taksówka, kierowca skrzywił się na widok pasażera.
– Wolny? – zapytał Łastoczkin odkaszlnąwszy ze zdumieniem.
– Pokaż pan pieniądze – nie patrząc na pasażera ze złością odpowiedział kierowca.
Coraz bardziej oszołomiony księgowy ścisnął pod pachą drogocenną teczkę, wyciągnął z
portfela czerwońca i pokazał go szoferowi.
– Nie pojadę! – krótko oświadczył kierowca.
– Przepraszam bardzo... – zaczął księgowy, ale kierowca przerwał mu:
– Trójek pan nie ma?
Zupełnie już zbity z tropu księgowy wyjął z portfela dwa trzyrublowe banknoty i pokazał je
kierowcy.
– Wsiadaj pan! – krzyknął taksówkarz i tak trzepnął w chorągiewkę taksometru, że o mało jej
164
jednocześnie:
Strona
– Chwała Bogu, znalazł się przynajmniej jeden odważny! Wszyscy pouciekali, wszyscy
zdradzili! Chodźmy, chodźmy do niego, ja już nie wiem, co robić! – I, nadal szlochając,
pociągnęła księgowego do gabinetu.
Wszedłszy tam Wasilij Stiepanowicz przede wszystkim upuścił teczkę, a wszystkie myśli w
jego głowie stanęły dęba. Trzeba przyznać, że powody były dostateczne.
Za ogromnym biurkiem, na którym stał masywny kałamarz, siedział pusty garnitur i nie
umoczonym w atramencie piórem wodził po papierze. Garnitur był w krawacie, z butonierki
sterczało mu wieczne pióro, ale ponad kołnierzykiem nie było ani szyi, ani głowy, z mankietów
nie wychylały się dłonie. Ubranie pogrążone było w pracy i w ogóle nie zauważało panującego
wokół zamętu. Słysząc, że ktoś wszedł, odchyliło się w fotelu i sponad kołnierzyka rozbrzmiał
dobrze księgowemu znany głos Prochora Piotrowicza:
– O co chodzi? Przecież na drzwiach jest napisane, że nie przyjmuję.
Piękna sekretarka wrzasnęła i załamując dłonie zawołała:
– Widzi pan? Widzi pan? Nie ma go! Nie ma! Oddajcie go, oddajcie!
Ktoś właśnie stanął w drzwiach gabinetu, jęknął i wybiegł. Księgowy poczuł, że ugięły się
pod nim nogi, i przysiadł na brzeżku krzesła, nie zapominając wszakże o podniesieniu teczki.
Urodziwa sekretarka skakała wokół buchaltera, szarpała go za marynarkę i wołała:
– Ja zawsze, zawsze go ostrzegałam, kiedy się pieklił! No i dopieklił się! – Ślicznotka
podbiegła do biurka i tkliwym, melodyjnym głosem, trochę przez nos, bo była zapłakana,
zawołała:
– Proszeńka! Gdzie jesteś?
– Kto tu dla pani jest “Proszeńka”? – jeszcze głębiej zapadając w fotel wyniośle zasięgnął
informacji garnitur.
– Nie poznaje! Mnie nie poznaje! Coś takiego!... – załkała sekretarka.
– Proszę nie szlochać w moim gabinecie! – gniewnie powiedział zapalczywy garnitur w
prążki i rękawem przyciągnął do siebie kolejny plik papierów, najwyraźniej zamierzając napisać
na każdym z nich swoją decyzję.
– Nie, nie mogę na to patrzyć, nie, nie mogę! – krzyknęła Anna Ryszardowna i wybiegła do
sekretariatu, a za nią jak z procy wypadł księgowy.
– Siedzę, niech pan sobie wyobrazi – opowiadała sekretarka znowu wczepiając się w rękaw
166
księgowego – a tu wchodzi kot. Czarny, wielki jak hipopotam. Ja, oczywiście, krzyczę na niego:
Strona
“A psik!” Uciekł, a zamiast niego wchodzi tłuścioch, też ma jakiś taki koci pysk, i powiada: “Co
to, obywatelko, krzyczycie “a psik!” na interesantów?” – iż miejsca szast do Prochora
Piotrowicza. Ja, oczywiście, za nim, krzyczę: “Czy pan zwariował?” A on jak ostatni cham –
prosto do Prochora Piotrowicza i siada w fotelu, naprzeciwko niego. No, i... Prochor Piotrowicz
to dusza człowiek, ale nerwowy. Uniósł się, to prawda. Nerwy ma stargane, haruje jak wół – no,
cóż, wybuchnął: “Co to za wchodzenie bez zameldowania?” A ten bezczelny typ, niech pan sobie
wyobrazi, rozwalił się w fotelu i mówi z uśmiechem: “Przyszedłem, powiada, obgadać interes”.
Prochor Piotrowicz znowu się uniósł: “Jestem zajęty”. A ten, niech pan sobie wyobrazi, na to:
“Nieprawda, wcale pan nie jest zajęty”... Coo? Wtedy, oczywiście, skończyła się cierpliwość
Prochora Piotrowicza, wrzasnął: “Co to ma znaczyć? Wyrzucić go stąd natychmiast, niech mnie
diabli porwą!” A ten, niech pan sobie wyobrazi, uśmiechnął się i powiada: “Niech diabli porwą?
To się da zrobić!” I – trach! Nie zdążyłam nawet krzyknąć, patrzę, nie ma tego z kocim pyskiem,
i sie... siedzi... garnitur... Eeeee! – zawyła rozwarłszy usta, które zupełnie już zatraciły
jakikolwiek kontur.
Zakrztusiła się szlochem, nabrała tchu i bluznęła zupełnie już od rzeczy:
– I pisze, pisze, pisze! Zwariować można! Rozmawia przez telefon! Garnitur! Wszyscy
pouciekali jak zające!
Buchalter stał i dygotał. Ale los przyszedł mu z pomocą. Spokojnym, rzeczowym krokiem
wchodziła do sekretariatu milicja w sile dwóch funkcjonariuszy. Na ich widok ślicznotka jęła
szlochać jeszcze gorliwiej, dłonią zaś wskazywała drzwi gabinetu.
– Wiecie co, obywatelko, przestańcie szlochać – spokojnie powiedział jeden z milicjantów,
księgowy zaś czując, że jego obecność jest tutaj najzupełniej zbyteczna, wyskoczył z sekretariatu
i po minucie był już na świeżym powietrzu. W głowie miał przeciąg, huczało w niej jak w
kominie, a w tym huku można było usłyszeć strzępki bileterskich opowieści o wczorajszym
kocie, który uczestniczył w seansie. “Ehe! Czy to aby nie będzie nasze kociątko?”
Nic nie wskórawszy w komisji Łastoczkin postanowił udać się do jej oddziału, który mieścił
się w zaułku Wagańkowskim, i żeby trochę się uspokoić, drogę do oddziału odbył piechotą.
Miejski zarząd widowisk, filia komisji, mieścił się w nadgryzionej zębem czasu willi w głębi
podwórza i wyróżniał się porfirowymi kolumnami w westybulu. Nie owe kolumny wszakże, ale
to, co się wśród nich działo, robiło owego dnia niesamowite wrażenie na interesantach.
167
Kilku zagapionych petentów stało i patrzyło na płaczącą panienkę, która siedziała przy stoliku
Strona
– Widzi pan, doktorze, zdarzył się tu przypadek jakiejś masowej hipnozy i trzeba
Strona
koniecznie... – Nie dokończył zdania, zaczął się krztusić własnymi słowami i nagle zaśpiewał
tenorem:
Szyłka i Nerczyńsk nie straszne nam dziś...
– Dureń – krzyknęła dziewoja, ale nie wyjaśniła, kogo za durnia uważa, tylko wykonała
wysiloną ruladę i sama również zaśpiewała o Szyłce i Nerczyńsku.
– Proszę się wziąć w garść! Proszę przestać śpiewać! – zwrócił się do sekretarza doktor.
Wszystko wskazywało na to, że sekretarz sam wiele by dał za to, żeby przestać śpiewać, ale
właśnie nie mógł przestać i wraz z całym chórem zakomunikował przechodniom w zaułku, że w
“górach nie pożarł żarłoczny go zwierz i kule strażników chybiły”.
Skoro tylko zwrotka dobiegła końca, dziewoja pierwsza otrzymała od lekarza swoja porcję
waleriany, po czym doktor popędził za sekretarzem do innych, żeby ich również napoić.
– Przepraszam, obywatelko – zwrócił się nagle do dziewoi Łastoczkin. – Czy nie odwiedził
was czarny kot?
– Jaki znów kot! – gniewnie zawołała dziewoja. – Osioł siedzi w naszej filii, osioł! – i dodała:
– No to co, że usłyszy, wszystko zaraz opowiem! – I rzeczywiście opowiedziała, co zaszło.
Okazało się, że kierownik oddziału miejskiego, który (zdaniem dziewoi) “ostatecznie rozłożył
rozrywki lżejszego gatunku”, miał manię organizowania najrozmaitszych kółek.
– Mydlił oczy kierownictwu! – darła się dziewoja.
W ciągu roku kierownik zdołał zorganizować kółko miłośników Lermontowa, kółko
szachowo–warcabowe, kółko ping–ponga i kółko jazdy konnej. Odgrażał się, że do lata
zorganizuje jeszcze kółko słodkowodnych wioślarzy oraz kółko alpinistów. I oto dzisiaj, w czasie
przerwy obiadowej kierownik wchodzi...
– ...i prowadzi pod rękę jakiegoś sukinsyna – opowiadało dziewczę – którego nie wiadomo
skąd wytrzasnął, w kraciastych spodenkach, w pękniętych binoklach i... morda zupełnie nie do
przyjęcia!...
Dziewoja opowiedziała, że kierownik z miejsca przedstawił gościa wszystkim, którzy akurat
byli na obiedzie w stołówce, jako wybitnego specjalistę w dziedzinie organizowania chórów
amatorskich.
Twarze niedoszłych alpinistów posmutniały, ale kierownik zaraz zaapelował do wszystkich,
by nie upadali na duchu, specjalista zaś żartował, dowcipkował i uroczyście zapewnił, iż śpiew
169
zajmuje bardzo niewiele czasu, natomiast pożytków ze śpiewania płynących jest, mówiąc między
Strona
W pół godziny później księgowy, który zupełnie stracił głowę, dotarł w końcu do wydziału
Strona
Kiedy pedantyczny buchalter mknął taksówką, aby u celu swej podróży zobaczyć urzędujący
garnitur, z wagonu numer dziewięć pierwszej klasy (z miejscówkami) kijowskiego pociągu,
który właśnie przyjechał do Moskwy, wysiadł wraz z innymi dostojnie wyglądający pasażer z
fibrową walizeczką w ręku. Pasażerem tym był wujek nieboszczyka Berlioza we własnej osobie,
Maksymilian Andriejewicz Popławski, ekonomista–planista, mieszkający w Kijowie, na byłej
ulicy Instytuckiej. Przyczyną przyjazdu Popławskiego do Moskwy była otrzymana przezeń
przedwczoraj wieczorem depesza następującej treści:
“przed chwilą na patriarszych przejechał mnie tramwaj pogrzeb piątek godzina trzecia
przyjeżdżaj berlioz”.
Popławski był uważany – i słusznie – za jednego z najmądrzejszych ludzi w Kijowie. Ale
nawet najmądrzejszy człowiek otrzymawszy tego rodzaju depeszę znalazłby się w kropce. Skoro
ktoś telegrafuje, że został przejechany, to chyba jasne, że nie został przejechany na śmierć. Ale w
takim razie, dlaczego mowa o pogrzebie? Może jest w tak ciężkim stanie, że przewiduje
nieuniknioną śmierć? To oczywiście jest możliwe, ale nawet wtedy co najmniej dziwne jest to
dokładne oznaczenie terminu – skąd Berlioz może wiedzieć, że pochowają go akurat w piątek i to
akurat o trzeciej? Zdumiewająca depesza!
Jednakże mądrzy ludzie w tym właśnie celu mają rozum, żeby się nim posługiwać w podobnie
skomplikowanych przypadkach. Wszystko jest proste. Skutkiem niedopatrzenia treść depeszy
została zniekształcona. Słowo “mnie” niewątpliwie trafiło do niej z innego telegramu zamiast
słowa “Berlioza”, a to z kolei zamieniono na “Berlioz” i przesunięto na koniec depeszy. Z taką
poprawką sens depeszy stawał się jasny, chociaż naturalnie tragiczny.
Kiedy osłabła rozpacz, której wybuch zdumiał małżonkę Popławskiego, wujek Berlioza
niezwłocznie zaczął się zbierać do wyjazdu.
Musimy tu ujawnić pewną tajemnicę wuja Maksymiliana. Bez wątpienia przykro mu było, że
172
siostrzeniec żony poległ w kwiecie wieku. Jako człowiek trzeźwy rozumiał jednak, że jego
obecność na pogrzebie Berlioza nie jest konieczna. Niemniej wuj Maksymilian bardzo się
Strona
Siedzący znów bardzo niejasno powiedział coś, z czego wszakże można było zrozumieć, że w
Strona
pana spojrzałem, od razu domyśliłem się, że to pan! – przy tych słowach zatrząsł się od szlochu i
zaczął wykrzykiwać:
– Cóż za nieszczęście, nieprawdaż? Co to się na tym świecie wyprawia!
– Tramwaj? – szeptem zapytał Popławski.
– Na amen! – krzyknął Korowiow i potoki łez popłynęły mu spod binokli. – Na amen!
Widziałem na własne oczy! Może mi pan wierzyć – raz – i leci głowa! Prawa noga – chrust, i na
pół! Lewa – chrust, i na pół! Oto do czego doprowadziły te tramwaje! – i nie mogąc się
najwidoczniej opanować wstrząsany łkaniem Korowiow wparł nos w ścianę obok lustra.
Wujaszek Berlioza był szczerze wzruszony zachowaniem nieznajomego. ,,A mówią, że w
naszych czasach nikt się już niczym nie przejmuje!” – pomyślał Popławski czując, że jemu
samemu również zbiera się na płacz. Ale jednocześnie nieprzyjemna chmurka osnuła mu duszę i
natychmiast przez głowę prześlizgnęła się jak żmijka myśl – czy też ten tak serdeczny człowiek
nie zameldował się już aby w mieszkaniu nieboszczyka? Zdarzały się podobne wypadki...
– Przepraszam, czy pan był przyjacielem mego niezapomnianego Miszy? – zapytał Popławski
ocierając rękawem lewe suche oko, prawym zaś obserwując zrozpaczonego Korowiowa. Ale ten
tak się rozszlochał, że z jego słów nie sposób było nic zrozumieć, oprócz “chrust i na pół!”
Napłakawszy się do woli Korowiow odkleił się wreszcie od ściany i powiedział:
– Nie, nie mogę już dłużej! Pójdę i zażyję trzysta kropel waleriany na eterze... – tu zwrócił w
stronę Popławskiego kompletnie zalaną łzami twarz i dodał: – Ach, te tramwaje!
– Przepraszam, czy to pan do mnie depeszował? – zapytał wuj Maksymilian zachodząc w
głowę, kim też może być ten zdumiewająco płaczliwy facet.
– On depeszował – odpowiedział Korowiow wskazując palcem na kota.
Popławski wytrzeszczył oczy sądząc, że się przesłyszał.
– Nie, siły mnie już opuszczają, tracę zmysły – pociągając nosem mówił dalej Korowiow –
jak tylko sobie przypomnę: noga pod kołem... takie koło waży z dziesięć pudów... Chrust!...
Pójdę, położę się, może sen mi ześle zapomnienie. – I momentalnie zniknął z przedpokoju.
Kot zaś poruszył się, zeskoczył z krzesła, stanął na tylnych łapach, podparł się pod boki,
otworzył paszczę i powiedział:
– No, więc to ja wysłałem depeszę. I co dalej?
Popławskiemu zawirowało w głowie, stracił władzę w rękach i nogach, wypuścił z ręki
175
– Zdaje się, że zapytałem wyraźnie i po rosyjsku – surowo powiedział kot: – Co dalej? Ale
Popławski nie udzielił żadnej odpowiedzi.
– Dowód osobisty! – wrzasnął kot wyciągając puchatą łapę.
Niczego nie pojmując i nie widząc niczego, prócz dwu iskier płonących w kocich ślepiach,
Popławski wyrwał z kieszeni dowód osobisty niczym sztylet z pochwy. Kot wziął ze stolika pod
lustrem okulary w grubej czarnej oprawie, włożył je na mordę, co sprawiło, że wyglądał jeszcze
godniej, po czym wyjął dowód z drżącej dłoni Popławskiego.
“Ciekawe – zemdleje czy nie?...” – pomyślał Popławski. Z oddali dobiegało pochlipywanie
Korowiowa, przedpokój wypełnił zapach waleriany, eteru i jeszcze jakiegoś mdlącego
paskudztwa.
– Który komisariat wydał ten dowód? – zapytał kot wpatrując się w otwarty dokument.
Odpowiedź nie nastąpiła.
– Czterysta dwunasty – powiedział kot sam do siebie, przesuwając łapą po trzymanym do
góry nogami dowodzie. – No, tak, oczywiście! Znam ten komisariat, tam wydają dowody, komu
popadło. A ja bym, na przykład, nie wydał dowodu takiemu jak pan. Za nic bym nie wydał!
Tylko raz bym spojrzał na pańską twarz i momentalnie bym odmówił! – kot tak się rozgniewał,
że cisnął dowodem o podłogę. – Pańska obecność na pogrzebie zostaje odwołana – oficjalnym
głosem mówił dalej kot. – Będzie pan łaskaw powrócić do miejsca stałego zamieszkania – i
wrzasnął w drzwi – Asasello!
Na to wezwanie do przedpokoju wbiegł niski kulawiec w obcisłym czarnym trykocie, z nożem
za pasem, rudy, z żółtym kłem, z bielmem na lewym oku.
Popławski poczuł, że brak mu powietrza, wstał z krzesła i trzymając rękę na sercu zaczął się
cofać.
– Asasello, wyprowadź pana! – polecił kot i wyszedł z przedpokoju.
– Popławski – cicho i przez nos powiedział rudy – mam nadzieję, że już wszystko jest jasne?
Popławski kiwnął głową.
– Natychmiast wracaj do Kijowa – mówił dalej Asasello – siedź tam cicho jak mysz pod
miotłą i niech ci się nawet nie śni o żadnych mieszkaniach w Moskwie. Jasne?
Ten niski, który swoim kłem, nożem i białym okiem wprawiał Popławskiego w śmiertelne
przerażenie, sięgał ekonomiście zaledwie do pasa, ale działał energicznie, sprawnie i w sposób
176
zorganizowany.
Strona
Mógłby ktoś zapytać, czy to aby nie na milicję spieszył wuj Maksymilian chcąc poskarżyć się
Strona
na rozbójników, którzy w biały dzień obeszli się z nim tak bezceremonialnie? Nie, skądże,
bynajmniej, to można stwierdzić ponad wszelka wątpliwość. Pójść na milicję i powiedzieć, że
oto, kochani moi, przed chwilą kot w okularach studiował mój dowód osobisty, a potem facet w
trykocie i z nożem... – o, nie, obywatele, wuj Maksymilian był naprawdę mądrym człowiekiem.
Był już na dole, kiedy tuż obok drzwi wejściowych zobaczył, drzwi jakiejś komórki. Szyba w
tych drzwiach była wybita. Popławski schował dowód osobisty do kieszeni i rozejrzał się w
nadziei, że zobaczy wyrzucone rzeczy. Ale nie było po nich nawet śladu. Popławski nawet sam
się zdziwił, jak mało go to obeszło. Opanowała go teraz interesująca myśl – zobaczyć, co się
stanie z tym człowieczkiem, i w ten sposób raz jeszcze sprawdzić, co się dzieje w owym
przeklętym mieszkaniu. Bo istotnie, jeżeli tamten pytał o mieszkanie numer pięćdziesiąt, to
znaczy, że wybierał się tam po raz pierwszy. A zatem zmierzał teraz wprost w łapy szajki, która
rozgościła się pod pięćdziesiątką. Coś podpowiadało Popławskimu, że człowieczek ów bardzo
szybko opuści to mieszkanie. Na żaden pogrzeb żadnego siostrzeńca Maksymilian Andriejewicz
oczywiście już się nie wybierał, a do kijowskiego pociągu miał jeszcze sporo czasu. Ekonomista
rozejrzał się i dał nura do komórki.
Właśnie wtedy na górze stuknęły drzwi. ,,To tamten wszedł...” – pomyślał Popławski i serce
mu zamarło. W komórce było chłodno, śmierdziało myszami i obuwiem. Wuj Maksymilian
usiadł na jakimś pieńku i postanowił, że zaczeka. Pozycja była wygodna, z komórki było widać
wyjściowe drzwi klatki schodowej numer sześć.
Oczekiwanie trwało jednak dłużej, niż przypuszczał ekonomista. Przez cały ten czas na klatce
schodowej, nie wiedzieć czemu, nie było żywego ducha. Słychać było każdy dźwięk. Wreszcie
na czwartym piętrze stuknęły drzwi. Popławski zamarł. Tak, to jego kroczki. “Schodzi...”
Otworzyły się drzwi piętro niżej. Kroczki ucichły. Kobiecy głos. Głos smutnego człowieczka,
tak, to jego głos... Powiedział coś w rodzaju: “Odczep się, na miłość boską...” Ucho
Popławskiego sterczało w rozbitej szybie. Dobiegł do tego ucha kobiecy śmiech. Żwawe, szybkie
kroki kogoś, kto schodzi. Mignęły kobiece plecy. Kobieta z zieloną ceratową torbą wyszła z
klatki schodowej na podwórko. Znowu słychać kroki tamtego człowieczka. “Dziwne! Wraca do
mieszkania? Może też należy do gangu? Tak, wraca. Znowu otworzyły się drzwi na górze. No
cóż, poczekajmy jeszcze chwilę...”
Ale niedługo trzeba było czekać. Trzasnęły drzwi. Kroczki. Kroki umilkły. Rozpaczliwy
178
Popławski doczekał się. Żegnając się znakiem krzyża i mamrocząc coś pod nosem przemknął
obok niego ów smutny człowieczek w zupełnie mokrych spodniach, bez kapelusza, z obłędem w
oczach i ze śladami pazurów na łysinie. Szarpnął klamkę drzwi wejściowych, był tak przerażony,
że nie mógł się zorientować, jak też się one otwierają – na zewnątrz czy do środka. Wreszcie
pokonał je i wyskoczył na dwór, na słońce.
Mieszkanie zostało sprawdzone. Nie myśląc dłużej ani o zmarłym siostrzeńcu, ani o
mieszkaniu, wzdrygając się na samą myśl o niebezpieczeństwie, na które się naraził, wuj
Maksymilian szepcąc tylko dwa słowa: “Wszystko jasne, wszystko jasne!” wybiegł na podwórze.
W parę minut później trolejbus unosił ekonomistę–planistę w kierunku dworca Kijowskiego.
Tymczasem, kiedy ekonomista siedział w komórce na dole, małemu człowieczkowi
przydarzyła się wyjątkowo nieprzyjemna historia. Człowieczek ten był bufetowym w Varietes i
nazywał się Andrzej Fokicz Soków. Dopóki w Varietes trwało śledztwo, Andrzej Fokicz trzymał
się na uboczu i zauważono tylko, że był jeszcze smutniejszy niż zwykle, zauważono także, że
wypytywał gońca Karpowa o adres maga.
A więc bufetowy, minąwszy na schodach ekonomistę, wszedł na czwarte piętro i zadzwonił
do mieszkania numer pięćdziesiąt.
Otworzono mu natychmiast, ale Andrzej Fokicz wzdrygnął się, cofnął i nie od razu wszedł do
środka. Było to zrozumiałe. Otworzyła drzwi dziewoja, która nie miała na sobie nic oprócz
kokieteryjnego koronkowego fartuszka i białego czepeczka. Gwoli prawdy dodać tu trzeba, że na
nogach miała złote pantofelki. Dziewczyna zbudowana była bez zarzutu, a za jedyny defekt jej
urody można było uznać purpurową bliznę na szyi.
– No, cóż, skoro pan dzwonił, to niech pan wchodzi – powiedziała dziewczyna wlepiając w
bufetowego rozpustne zielone oczy.
Andrzej Fokicz jęknął, zamrugał oczami, zdjął kapelusz i wszedł do przedpokoju. W tejże
chwili zadzwonił w przedpokoju telefon. Bezwstydna pokojówka oparła nogę na krześle,
podniosła słuchawkę i powiedziała:
– Halo!
Bufetowy nie wiedział, gdzie ma oczy podziać, przestępował z nogi na nogę i myślał:
“Patrzcie no, jaką pokojówkę ma ten cudzoziemiec! Tfu, co za ohyda!” I odwrócił oczy, aby nie
oglądać tych obrzydliwości.
179
dowiedział się adresu nieboszczyka – przyszło nagle do głowy, że być może odprawiano tutaj
Strona
mszę żałobną za duszę Berlioza, ale Andrzej Fokicz z miejsca odpędził od siebie tę myśl jako
całkowicie idiotyczna.
Oszołomiony bufetowy niespodziewanie usłyszał niski bas:
– Czym zatem mogę panu służyć?
I wówczas ujrzał w półmroku tego, którego szukał.
Profesor czarnej magii spoczywał na niezwykle rozległym tapczanie pełnym porozrzucanych
poduszek. Bufetowemu wydawało się, że artysta był tylko w czarnej bieliźnie i w równie
czarnych pantoflach o spiczastych nosach.
– Jestem – znękanym głosem zaczął bufetowy – kierownikiem bufetu w teatrze Varietes...
Artysta jakby zatykając usta bufetowemu wyciągnął upierścienioną, połyskującą szlachetnymi
kamieniami rękę i przemówił z wielkim zapałem:
– Nie, nie, nie! Ani słowa więcej! Nigdy, w żadnym wypadku! Niczego do ust nie wezmę w
pańskim bufecie! Przechodziłem wczoraj, szanowny panie, obok pańskiego bufetu i do tej chwili
nie mogę zapomnieć ani jesiotra, ani bryndzy! Łaskawco! Zielona bryndza nie istnieje, ktoś
musiał pana oszukać. Bryndza powinna być biała. A herbata? Przecież to pomyje! Widziałem na
własne oczy, jak jakaś niechlujna dziewczyna wlewała z wiadra surową wodę do waszego
wielkiego samowara, a herbatę tymczasem nalewano w dalszym ciągu. Nie, mój drogi, tak być
nie może!
– Przepraszam – przemówił oszołomiony tą niespodziewaną napaścią Andrzej Fokicz –
przyszedłem w innej sprawie i jesiotr nic tu nie ma do rzeczy...
– Jakże to, jesiotr nie ma nic do rzeczy, skoro jest zepsuty?
– Przysłano nam jesiotra drugiej świeżości – oznajmił bufetowy.
– Kochaneczku, to nonsens!
– Co nonsens?
– Druga świeżość to nonsens! Świeżość bywa tylko jedna – pierwsza i tym samym ostatnia. A
skoro jesiotr jest drugiej świeżości, to oznacza to po prostu, że jest zepsuty.
– Proszą mi wybaczyć, ale... – zaczął znów bufetowy, nie wiedząc, jak się odczepić od
napastliwego artysty.
– Wybaczyć nie mogę – stanowczo odparł tamten.
– Przyszedłem w innej sprawie – powiedział kompletnie skołowany bufetowy.
181
– W innej sprawie? – zdziwił się zagraniczny mag. – A jakież to inne sprawy mogły pana do
Strona
mnie sprowadzić? Jeśli mnie pamięć nie myli, to z osób zbliżonych profesją do pana znałem
tylko pewną markietankę, a i to było dawno, kiedy pana jeszcze nie było na świecie. No cóż, rad
jestem panu. Asasello! Taboret dla pana kierownika bufetu!
Ten, który piekł mięso, odwrócił się, przeraził bufetowego swym kłem i zręcznie podsunął mu
jeden z ciemnych dębowych zydlów. Innych służących do siedzenia sprzętów w pokoju tym nie
było.
Bufetowy wykrztusił:
– Dziękuję najuprzejmiej – i opadł na stołek. Tylna nóżka mebla natychmiast złamała się z
trzaskiem i bufetowy z lekkim okrzykiem boleśnie uderzył siedzeniem o podłogę. Padając
zaczepił o sąsiedni taboret i wylał sobie na spodnie stojący na tym taborecie puchar pełen
czerwonego wina. Artysta wykrzyknął:
– Och! Czy pan się nie potłukł?
Asasello pomógł bufetowemu wstać i podał mu inny taboret. Pełnym żałości głosem bufetowy
nie zgodził się na propozycję gospodarza, aby zdjąć spodnie i wysuszyć je przed kominkiem i,
bezgranicznie zmieszany, w mokrych spodniach i mokrej bieliźnie nieufnie przysiadł na nowym
taborecie.
– Lubię siedzieć nisko – powiedział artysta – upadek nie jest wówczas tak niebezpieczny.
Tak, stanęliśmy zatem na jesiotrze. Kochaneczku, świeżość, świeżość, świeżość! – oto co
powinno stanowić dewizę każdego bufetowego. Ale a propos, czy nie byłby pan łaskaw
poczęstować się...
W purpurowym świetle kominka błysnęła przed bufetowym szpada i Asasello położył na
złotym talerzu syczący kawałek mięsa, skropił je sokiem z cytryny i podał bufetowemu złoty
dwuzębny widelec.
– Ja... najuprzejmiej...
– Nie, nie, proszę spróbować!
Bufetowy przez uprzejmość włożył kawałeczek do ust i od razu zrozumiał, że mięso, które je,
jest naprawdę bardzo świeże i, co najważniejsze, niezwykle smaczne. Ale zajadając wonne,
smakowite, soczyste mięso, omal się nie udławił i nie spadł po raz drugi z taboretu. Z sąsiedniego
pokoju wleciał wielki ciemny ptak i leciutko musnął skrzydłem łysinę bufetowego. Kiedy usiadł
na gzymsie kominka obok zegara, okazało się, że to sowa. “Boże wszechmogący!... – pomyślał
182
– Pucharek wina? Białe, czerwone? Wina jakich krain zwykł pan pijać o tej porze?
– Najuprzejmiej... jestem niepijący...
– Szkoda! Zatem ma pan może ochotę na partyjkę kości? Czy też woli pan jakąś inną grę?
Karty, domino?
– Nie gram – odrzekł umęczony już bufetowy.
– To bardzo źle – stwierdził gospodarz. – Cóż, jeśli wolno, przyzna pan, że kryje się coś
niedobrego w mężczyznach, którzy unikają wina, gier, towarzystwa pięknych kobiet i
ucztowania. Tacy ludzie albo są ciężko chorzy, albo w głębi duszy nienawidzą otoczenia. Co
prawda zdarzają się wyjątki. Wśród tych, z którymi wypadało mi ucztować, zdarzali się od czasu
do czasu niewiarygodni szubrawcy!... Słucham więc, co pana sprowadza?
– Wczoraj był pan łaskaw pokazywać sztuki...
– Ja? – zawołał zdumiony mag. – Pan daruje! Raczy pan chyba żartować! Mnie to przecież
nawet nie przystoi!
– Proszę mi wybaczyć – powiedział speszony bufetowy. – Ale przecież... seans czarnej
magii...
– Ach, no tak, no tak! Cóż więc sprowadza pana do mnie w związku z tym seansem?
– Przepraszam najuprzejmiej, ale ośmielam się przypomnieć, że między innymi poleciały tam
z sufitu papierki... – Bufetowy zniżył głos i obejrzał się z zażenowaniem. – No i wszyscy je
łapali. Przychodzi więc do mnie do bufetu młody człowiek, daje czerwońca, ja mu wydaję osiem
pięćdziesiąt reszty... Potem drugi...
– Też młody?
– Nie, starszy. Przychodzi potem trzeci, czwarty... A ja wszystkim wydaję resztę. A dzisiaj
sprawdzam kasę – a w kasie zamiast pieniędzy kawałki papieru. Na sto dziewięć rubli nacięli
bufet.
– Aj–ja–jaj! – zawołał artysta. – Czyżby oni naprawdę sądzili, że to są prawdziwe pieniądze?
Nawet nie dopuszczam do siebie myśli, że mogli to zrobić świadomie.
Znękany bufetowy spojrzał zezem, ale nic nie powiedział.
– Czyżby kanciarze? – zapytał gościa zaniepokojony mag. – Czyżby wśród mieszkańców
Moskwy mogli się znaleźć kanciarze?
W odpowiedzi bufetowy uśmiechnął się tak gorzko, że wszelkie wątpliwości zostały rozwiane
183
– To podłość! – oburzył się Woland. – Pan jest człowiekiem ubogim. Prawda? Pan jest ubogi?
Bufetowy wciągnął głowę w ramiona i od razu stało się jasne, że jest on ubogim człowiekiem.
– Ile wynoszą pańskie oszczędności?
Pytanie zadane było życzliwym tonem, niemniej jednak pytania takiego nie można uznać za
taktowne. Bufetowy zmieszał się.
– Dwieście czterdzieści dziewięć tysięcy rubli w pięciu oddziałach kasy oszczędności –
rozległ się z sąsiedniego pokoju pęknięty głos – a w domu pod podłogą dwieście złotych
dziesiątek.
Bufetowego jakby przylutowało do taboretu.
– No, to rzeczywiście nie są pieniądze – lekceważąco powiedział do swego gościa Woland –
chociaż szczerze mówiąc nawet tyle nie jest panu potrzebne. Kiedy ma pan zamiar umrzeć?
Tego bufetowy już nie zniósł.
– Nikt tego wiedzieć nie może i nikogo nie powinno to obchodzić – powiedział.
– Powiedzmy, że nikt nie wie – rozległ się z gabinetu ten sam wstrętny głos. – Dwumian
Newtona, nie wiesz czasem! Umrze on za dziewięć miesięcy, w przyszłym roku, w lutym, na
raka wątroby w klinice Pierwszego Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego na sali numer
cztery.
Bufetowy zżółkł na twarzy.
– Dziewięć miesięcy... – w zadumie liczył Woland. – Dwieście czterdzieści dziewięć
tysięcy... Po zaokrągleniu wypada dwadzieścia siedem tysięcy na miesiąc... niewiele, ale na
skromne utrzymanie wystarczy... Do tego jeszcze te dziesiątki...
– Dziesiątek nie da się upłynnić – wtrącił się znowu ten sam głos mrożący krew w sercu
bufetowego. – Po śmierci Andrzeja Fokicza dom natychmiast zostanie zburzony, a monety
zostaną przekazane do Banku Narodowego.
– Zresztą nie radziłbym panu kłaść się do kliniki – mówił dalej artysta. – Co za sens umierać
na szpitalnej sali, gdzie słychać tylko jęki i rzężenie śmiertelnie chorych? Czy nie lepiej wydać
ucztę za te dwadzieścia siedem tysięcy, a potem zażyć trucizną i przenieść się na tamten świat
przy dźwiękach strun, wśród oszołomionych winem pięknych kobiet i wesołych przyjaciół?
Bufetowy siedział nieruchomo, bardzo się postarzał. Ciemne kręgi otoczyły jego oczy,
policzki mu obwisły, a dolna szczęka opadła.
184
– Zresztą, dość tych marzeń! – zawołał gospodarz. – Do rzeczy! Niech pan pokaże te kawałki
Strona
papieru.
Zdenerwowany bufetowy wyciągnął z kieszeni paczkę, wyciągnął ją i osłupiał – zawinięte w
gazetę leżały czerwonce...
– Mój drogi, jest pan istotnie niezdrów – wzruszając ramionami powiedział Woland.
Bufetowy uśmiechając się dziko wstał z taboretu.
– Aa... – powiedział jąkając się – a jeżeli one znowuż... tego...
– Hm... – zamyślił się artysta – wtedy niech pan znowu do nas przyjdzie. Serdecznie prosimy,
jestem niezmiernie rad, że pana poznałem...
W tym momencie wyskoczył z gabinetu Korowiow, wczepił się w dłoń bufetowego, począł
nią potrząsać błagając przy tym Andrzeja Fokicza, aby wszystkim, ale to wszystkim przekazał
jego najserdeczniejsze pozdrowienia.
Z trudem zbierając myśli bufetowy ruszył do przedpokoju.
– Helia, odprowadź pana! – krzyczał Korowiow.
Znowu ta ruda i goła w przedpokoju! Bufetowy wślizgnął się w drzwi, pisnął “Do widzenia!”
– i poszedł jak pijany. Zszedł trochę niżej, usiadł na stopniu, wyjął paczkę, sprawdził –
czerwonce były na miejscu.
Wtedy z mieszkania na tym piętrze, na którym przysiadł, wyszła kobieta z zieloną torbą.
Kiedy zobaczyła człowieka siedzącego na schodach i tępo wpatrzonego w czerwonce,
uśmiechnęła się i powiedziała z zadumą:
– Co za dom! Ten też od samego rana pijany... Znowu wybili szybę na schodach!
Przyjrzała się bufetowemu uważniej i dodała:
– E, niektórzy, jak widzę, to siedzą na pieniądzach! Podzieliłbyś się ze mną, co?
– Odczep się, na miłość boską! – przeraził się bufetowy i raz–dwa schował banknoty. Kobieta
roześmiała się.
– Całuj psa w nos, liczykrupo! Zażartowałam... – i poszła na dół.
Bufetowy powoli wstał, podniósł rękę, żeby poprawić kapelusz, i przekonał się, że na głowie
go nie ma. Okropnie mu się nie chciało wracać, ale żal mu było kapelusza. Wahał się przez
moment, zawrócił jednak i zadzwonił.
– Czego pan jeszcze chce? – zapytała przeklęta Helia.
– Zostawiłem kapelusz... – wyszeptał bufetowy wskazując swoją łysinę. Helia odwróciła się.
185
Bufetowy splunął w myśli i zamknął oczy. Kiedy je otworzył, Helia podawała mu kapelusz i
Strona
gasnącym wzrokiem gdzieś poza przejście, tam gdzie w niewątpliwej poczekalni siedziały trzy
Strona
osoby, i wyszeptał:
– Jestem śmiertelnie chory...
Kobieta ze zdumieniem popatrzyła na zabandażowaną głowę bufetowego, zawahała się i
powiedziała:
– Skoro tak... – i wpuściła bufetowego do poczekalni.
W tejże chwili otworzyły się drzwi naprzeciwko i zabłysły w nich czyjeś złote binokle.
Kobieta w fartuchu powiedziała:
– Obywatele, ten chory zostanie przyjęty poza kolejką.
Bufetowy nawet nie zdążył mrugnąć, jak znalazł się w gabinecie profesora Kuźmina.
Podłużny pokój nie miał w sobie nic lekarskiego, uroczystego ani strasznego.
– Co się panu stało? – przyjemnym głosem zapytał profesor Kuźmin, z niejakim niepokojem
patrząc na zabandażowaną głowę Sokowa.
– Przed chwilą dowiedziałem się z wiarygodnego źródła – odpowiedział bufetowy,
zdziczałym wzrokiem wpatrując się w oszklone zdjęcie jakiejś grupy – że w lutym przyszłego
roku umrę na raka wątroby. Błagam, niech pan powstrzyma tego raka.
Profesor Kuźmin opadł na wysokie gotyckie oparcie skórzanego fotela.
– Pan daruje, ale nie rozumiem... Czy pan... był u lekarza? Dlaczego ma pan zabandażowaną
głowę?
– U jakiego lekarza?... Zobaczyłby pan tego lekarza... – odpowiedział bufetowy i zaczął nagle
szczękać zębami. – A na głowę proszę nie zwracać uwagi, głowa nic do tego nie ma... Niech pan
plunie na głowę, ona nie ma z tym nic wspólnego... Rak wątroby – proszę go powstrzymać...
– Pan wybaczy, ale kto to panu powiedział!?
– Niech mu pan wierzy! – płomiennie poprosił bufetowy. – Już on dobrze wie, co mówi!
– Nic nie rozumiem! – wzruszając ramionami i odjeżdżając z fotelem od biurka mówił
profesor. – Skądże ktoś może wiedzieć, kiedy pan umrze? Tym bardziej że, jak rozumiem, to nie
jest lekarz!
– Na sali numer cztery – odpowiedział Andrzej Fokicz.
Wtedy profesor popatrzył na swego pacjenta, na jego głowę, na wilgotne spodnie i pomyślał:
“Wariat, no, tego mi tu jeszcze brakowało...” Zapytał:
– Pije pan wódką?
187
W chwilę później leżał rozebrany na ceratowej kozetce, a profesor ugniatał mu brzuch. Należy
tu dodać, że Andrzej Fokicz znacznie poweselał. Profesor zapewnił go kategorycznie, że teraz, a
w każdym razie w obecnej chwili, nie ma żadnych objawów nowotworu, ale jeżeli... jeżeli
nastraszony przez jakiegoś szarlatana pacjent tak bardzo się obawia raka, to trzeba zrobić
wszystkie analizy...
Profesor pisał coś, wyjaśniał, dokąd należy pójść i co tam należy zanieść... Poza tym dał
Andrzejowi Fokiczowi karteczkę do neurologa, profesora Bourre'a, twierdził bowiem, że system
nerwowy bufetowego jest w fatalnym stanie.
– Ile jestem panu winien, profesorze? – subtelnym, drżącym głosem zapytał bufetowy
wyciągając gruby portfel.
– Ile pan uważa – oschle odpowiedział profesor.
Bufetowy wyjął trzydzieści rubli, wyłożył je na stół, a następnie nieoczekiwanym miękkim
ruchem, jak gdyby posługiwał się kocią łapką, postawił na czerwońcach pobrzękujący słupek
owinięty w starą gazetę.
– A to co takiego? – zapytał Kuźmin i podkręcił wąsa.
– Niech pan nie wzgardzi, panie profesorze – wyszeptał bufetowy. – Błagam, niech pan
zatrzyma raka!
– Proszę natychmiast zabrać to złoto – powiedział dumny z siebie profesor. – Niech pan lepiej
leczy nerwy. Proszę od razu jutro oddać mocz do analizy, proszę nie pić zbyt wiele herbaty i jeść
zupełnie bez soli.
– Nawet zupy nie solić? – zapytał bufetowy.
– Niczego nie solić – polecił profesor.
– Ech! – czule patrząc na profesora, zabierając dziesiątki i sunąc tyłem w kierunku drzwi
smętnie wykrzyknął bufetowy.
Pacjentów profesor tego wieczora miał niewielu, z nadejściem zmierzchu wyszedł ostatni z
nich. Zdejmując fartuch profesor spojrzał na to miejsce, na którym bufetowy zostawił czerwonce,
i zobaczył, że nie ma tam żadnych banknotów, leżą natomiast na biurku trzy etykietki z butelek
“Abrau –Durso”.
– Diabli wiedzą, co to takiego! – zamruczał Kuźmin ciągnąc za sobą po podłodze fartuch i
studiując papierki. – Okazuje się, że to był nie tylko schizofrenik, ale także oszust! Ale nie mogę
188
zrozumieć, czego on mógł chcieć ode mnie? Czyżby przyszedł po skierowanie na analizę moczu?
Strona
Oo! Na pewno ukradł palta! – i profesor rzucił się do przedpokoju zapominając włożyć w rękaw
fartucha drugą rękę. – Pani Kseniu! – przenikliwym głosem krzyknął w drzwiach przedpokoju. –
Niech pani sprawdzi, czy są palta?
Okazało się, że palta są. Ale za to, kiedy profesor zrzuciwszy nareszcie z siebie fartuch wrócił
do biurka, stanął jak wryty nie mogąc oderwać oczu od biurka. Tam, gdzie przed chwilą leżały
etykietki, siedział teraz czarny kociak–sierotka, pyszczek miał nieszczęśliwy i miauczał nad
spodeczkiem mleka.
– Co to takiego, o Boże?! To przecież... – i Kuźmin poczuł chłód na karku.
Na cichy i żałosny okrzyk profesora przybiegła Ksenia Nikitiszna i z miejsca uspokoiła go
zapewniając, że to któryś z pacjentów musiał podrzucić kotka, co się często przydarza
profesorom.
– Powodzi się im na pewno nie najlepiej – wyjaśniła Ksenia Nikitiszna – no, a u nas,
oczywiście...
Zaczęli się zastanawiać, kto by to mógł zrobić. Podejrzenie padło na staruszkę z wrzodem
żołądka.
– Ona, oczywiście – mówiła Ksenia Nikitiszna – myśli: tak czy owak śmierć mi pisana, a
kociaka szkoda.
– Przepraszam! – krzyknął Kuźmin. – A co z mlekiem?... Też staruszka przyniosła? Razem ze
spodeczkiem, tak?
Przyniosła w buteleczce, a tu wylała na spodek – wytłumaczyła Ksenia Nikitiszna.
– W każdym razie proszę zabrać i kociaka, i spodek – powiedział Kuźmin i odprowadził
Ksenię Nikitisznę do drzwi. Kiedy wrócił, sytuacja uległa już zmianie.
Wieszając fartuch na gwoździu profesor usłyszał śmiech na podwórku. Wyjrzał i oczywiście
osłupiał. Przez podwórko biegła w stronę oficyny dama w samej tylko koszuli. Profesor wiedział
nawet, jak się owa dama nazywa – Maria Aleksandrowna. Jakiś chłopiec śmiał się.
– Co to ma być? – powiedział z dezaprobatą Kuźmin.
W tym momencie za ścianą w pokoju jego córki patefon zagrał fokstrota “Alleluja” i w tejże
chwili za profesorskimi plecami rozległo się ćwierkanie wróbla. Kuźmin odwrócił się i zobaczył,
że po jego biurku skacze sobie ogromny wróbel.
“Hm... tylko spokojnie! – pomyślał profesor – ptak wleciał, kiedy odchodziłem od okna.
189
i to głównie z powodu tego wróbla. Kiedy profesor przyjrzał mu się, od razu spostrzegł, że
wróbel ten to nie jest zwyczajny wróbel. Obmierzły ptak chromał na lewą łapkę, najwyraźniej
wymałpiał się, powłóczył nogą, wybijał synkopy, jednym słowem, tańczył fokstrota przy
dźwiękach patefonu niczym pijany przy barze, zachowywał się tak po chamsku, jak tylko
potrafił, i obelżywie patrzył na profesora.
Dłoń Kuźmina spoczęła na aparacie telefonicznym, profesor miał zamiar zadzwonić do swego
kolegi Bourre'a, chciał go zapytać, co by też mogły oznaczać tego rodzaju wróbelki w wieku lat
sześćdziesięciu i co to znaczy, jeżeli do tego nagle człowiekowi zaczyna się kręcić w głowie?
Tymczasem wróbel usiadł na ofiarowanym niegdyś profesorowi kałamarzu, napaskudził do
niego (ja nie żartuję!), następnie wzbił się w górę, zawisł w powietrzu, po czym z rozpędu,
dziobem niczym ze stali, uderzył w szkło fotografii przedstawiającej grono absolwentów
uniwersytetu z roku 1894, rozbił to szkło na drobne kawałki i wyfrunął przez okno.
Profesor zmienił decyzję i zamiast zadzwonić do profesora Bourre'a zadzwonił do
wypożyczalni pijawek, powiedział, że mówi profesor Kuźmin, i poprosił, by mu niezwłocznie
przysłano pijawki do domu, Odłożył słuchawkę, znów odwrócił się do biurka i wrzasnął. Za
biurkiem w czepku siostry miłosierdzia siedziała kobieta z torbą, a na torbie napisane było:
“pijawki”. Krzyk wyrwał się profesorowi, kiedy spojrzał na usta kobiety – były to męskie usta,
wykrzywione od ucha do ucha i sterczał z nich kieł. Oczy siostry były martwe.
– Pieniążki się schowa – męskim basem powiedziała siostra. – Po co mają się tu poniewierać
– ptasią łapą zgarnęła etykietki i powoli rozpłynęła się w powietrzu.
Minęły dwie godziny. Profesor Kuźmin siedział na swoim łóżku w sypialni, pijawki wisiały
mu na skroniach, za uszami i na szyi. W nogach łóżka siedział na jedwabnej kołdrze siwowąsy
profesor Bourre, patrzył na Kuźmina ze współczuciem i pocieszał go, że wszystko to głupstwo.
W oknie była już noc.
Nie wiemy, jakie jeszcze przedziwne rzeczy działy się w Moskwie tej nocy, i oczywiście nie
zamierzamy tego dociekać, tym bardziej że czas już, abyśmy przeszli do drugiej części tej jakże
prawdziwej opowieści. Za mną, czytelniku! 190
Strona
Część druga
19. Małgorzata
chwilę! Odkąd mając lat dziewiętnaście wyszła za mąż i trafiła do tej willi, nie zaznała szczęścia.
O bogowie, o bogowie moi! Czegóż jeszcze brakowało tej kobiecie, w której oczach jarzyły się
Strona
nieustannie jakieś niepojęte ogniki? Czegóż jeszcze trzeba było tej leciutko zezującej wiedźmie,
która wtedy, na wiosnę, niosła bukiet mimozy? Nie wiem, nie mam pojęcia. Mówiła zapewne
prawdę – potrzebny był jej on, mistrz, a wcale nie żadna gotycka willa ani własny ogródek, ani
pieniądze. Mówiła prawdę – ona go kochała.
Nawet mnie, rzetelnemu sprawozdawcy, ale przecież człowiekowi postronnemu, serce się
ściska, kiedy pomyślę, co czuła Małgorzata, kiedy następnego dnia przyszła do domku mistrza
(na szczęście nie zdążywszy się rozmówić z mężem, który nie wrócił w zapowiedzianym
terminie) i dowiedziała się, że mistrza już nie ma. Zrobiła wszystko, żeby czegokolwiek się o nim
dowiedzieć, i, rzecz jasna, nie dowiedziała się niczego. Wróciła więc do willi i mieszkała tam
nadal. Ale skoro tylko z trotuarów i z jezdni zniknął brudny śnieg, skoro tylko zadął w lufciki
niespokojny, niosący lekki zapach zgnilizny, wiosenny wiatr, Małgorzata zatęskniła silniej niż w
zimie. Często długo i gorzko płakała potajemnie. Nie wiedziała, kogo kocha – żywego czy
zmarłego? A im więcej mijało rozpaczliwych dni, tym częściej, zwłaszcza o zmierzchu,
powracała myśl, że jest związana z kimś, kto nie żyje.
Musiała albo zapomnieć o nim, albo umrzeć sama. Przecież tak nie sposób żyć! Tak nie
można! Zapomnieć o nim, za wszelką cenę zapomnieć! Ale nieszczęście na tym właśnie polega,
że zapomnieć o nim nie umie.
– Tak, tak, tak, popełniłam ten sam błąd – mówiła Małgorzata siedząc przy piecu i patrząc w
ogień rozpalony na pamiątkę owego ognia, który płonął wówczas, gdy mistrz pisał Poncjusza
Piłata – dlaczego wtedy w nocy zostawiłam go samego? Dlaczego? Przecież to było szaleństwo!
Wróciłam nazajutrz, uczciwie, tak jak obiecałam, ale było już za późno. Tak, wróciłam za późno,
jak ten nieszczęsny Mateusz Lewita!
Wszystkie te słowa były oczywiście niedorzeczne, bo i cóż, prawdę mówiąc, by się zmieniło,
gdyby została tamtej nocy u mistrza? Czyby go ocaliła? To śmieszne! – moglibyśmy zawołać, ale
przecież nie uczynimy tego w obecności doprowadzonej do ostatecznej rozpaczy kobiety.
Tego samego dnia, kiedy powstał cały ów niedorzeczny zamęt spowodowany zjawieniem się
w Moskwie czarnego maga, w piątek, kiedy przepędzono i wysłano z powrotem do Kijowa
wujaszka Berlioza, kiedy aresztowano księgowego i kiedy wydarzyło się jeszcze mnóstwo
nonsensownych i niepojętych rzeczy, Małgorzata obudziła się około południa w swojej sypialni,
192
Obudziwszy się nie zapłakała, jak to się często zdarzało, obudziła się bowiem z przeczuciem,
że dziś wreszcie coś się wydarzy. Złapawszy się na tym przeczuciu zaczęła je w sobie podsycać i
piastować bojąc się, by jej nie opuściło.
– Wierzę! – szeptała uroczyście. – Wierzę! Coś się wydarzy! Nie może się nie wydarzyć, bo i
za jakie to przewiny, prawdę mówiąc, miałabym cierpieć dożywotnią mękę? Przyznaję,
kłamałam, oszukiwałam, żyłam potajemnym życiem, które ukrywałam przed ludźmi, ale przecież
nie można karać za to aż tak okrutnie!... Niewątpliwie coś się wydarzy, ponieważ nic nie może
trwać wiecznie. A poza tym mój sen był proroczy, dam za to głowę...
Tak szeptała Małgorzata patrząc na wypełniające się słońcem pąsowe zasłony, ubierając się
pośpiesznie, rozczesując przed potrójnym lustrem krótkie kręcone włosy.
Sen, który się tej nocy przyśnił Małgorzacie, był rzeczywiście niezwykły. Rzecz w tym, że w
okresie jej zimowej udręki ani razu nie przyśnił jej się mistrz. W nocy zostawiał ją w spokoju,
męczyła się tylko we dnie. A dziś nagle się przyśnił.
Przyśniła się Małgorzacie jakaś okolica, której nie znała – beznadziejna, posępna, pod
pochmurnym niebem wczesnej wiosny. Przyśniło jej się strzępiaste, rozpędzone, szarusieńkie
niebo, a pod tym niebem niema chmara gawronów. Jakiś koślawy mostek, pod mostkiem mętna
wiosenna rzeczułka. Smętne, nędzarskie, na wpół nagie drzewa. Samotna osika, a dalej –
wpośród drzew za jakimś warzywnikiem – domek z bierwion: ni to kuchnia w ogrodzie, ni to
łaźnia, ni to diabli wiedzą co!
I oto, wyobraźcie sobie, otwierają się drzwi tego domku z bierwion i staje w nich on. To dość
daleko, ale widać go wyraźnie. Jest obdarty, trudno się zorientować, co właściwie ma na sobie.
Potargany, nie ogolony. Oczy smutne, pełne lęku. Przywołuje ją ruchem ręki, wzywa do siebie.
Małgorzata zachłystując się martwym powietrzem pobiegła ku niemu skacząc z kępy na kępę i
wtedy się obudziła. “Sen ten może oznaczać tylko jedno z dwojga – rozmyślała – jeżeli nie żyje,
a wzywał mnie do siebie, to znaczy, że przyszedł po mnie i że niebawem umrę. Ale jeżeli żyje, to
sen może znaczyć tylko jedno – że chciał mi o sobie przypomnieć! Chce powiedzieć, że się
jeszcze zobaczymy... Tak, zobaczymy się bardzo niedługo!”
Małgorzata, ciągle jeszcze w stanie podniecenia, ubrała się i zaczęła wmawiać sobie, że w
gruncie rzeczy wszystko bierze bardzo dobry obrót, a takie momenty trzeba umieć uchwycić i
wykorzystać. Mąż wyjechał na delegację na całe trzy dni. Przez całe trzy doby będzie
193
pozostawiona samej sobie, nikt nie przeszkodzi jej rozmyślać, o czym tylko będzie chciała,
Strona
marzyć, o czym jej się żywnie podoba. Wszystkie pięć pokoi na piętrze willi, całe to mieszkanie,
którego pozazdrościłyby jej dziesiątki tysięcy ludzi w Moskwie, jest do jej wyłącznej dyspozycji.
Ale uzyskawszy na całe trzy dni wolność Małgorzata z całego tego wspaniałego mieszkania
wybrała miejsce bynajmniej nie najwspanialsze. Napiwszy się herbaty przeszła do ciemnego
pokoiku bez okien, w którym przechowywano walizki i gdzie stały dwie wielkie szafy pełne
przeróżnych rupieci. Przykucnęła, wysunęła dolną szufladę pierwszej z tych szaf i spod sterty
ścinków jedwabiu wyjęła tę jedyną cenną rzecz, jaka jej została w życiu. Małgorzata trzymała w
ręku stary oprawny w brązową skórę album, w którym było zdjęcie mistrza, książeczkę
oszczędnościową na jego imię, na której było dziesięć tysięcy, zaprasowane między kawałkami
bibułki do papierosów płatki zasuszonej róży i część dużego brulionu, zapisanego na maszynie i
nadpalonego u dołu.
Wróciwszy z tymi skarbami do sypialni, Małgorzata zatknęła fotografię za trzyczęściowe
lustro i mniej więcej przez godzinę siedziała trzymając na kolanach uszkodzony przez ogień
brulion, kartkując go i czytając po wielekroć to, co po spaleniu nie miało już ani początku, ani
końca: “...Ciemność, która nadciągnęła znad Morza Śródziemnego, okryła znienawidzone przez
procuratora miasto. Zniknęły wiszące mosty, łączące świątynię ze straszliwą wieżą Antoniusza,
otchłań zwaliła się z niebios i pochłonęła skrzydlatych bogów ponad hipodromem, pałac
Hasmonejski wraz z jego strzelnicami, bazary, karawanseraje, zaułki, stawy... Jeruszalaim,
wielkie miasto, zniknęło, jak gdyby nigdy nie istniało...”
Małgorzata chciała czytać dalej, ale dalej oprócz nierówno wystrzępionego zwęglonego
papieru nie było już nic. Ocierając łzy odłożyła brulion, wsparła łokcie na toaletce i długo tak
siedziała naprzeciw swego lustrzanego odbicia nie spuszczając oczu ze zdjęcia. Potem łzy
obeschły. Małgorzata starannie poskładała swój skarb i w ciemnym pokoju dźwięcznie szczęknął
zamek.
Małgorzata wkładała w przedpokoju palto, chciała wyjść na spacer. Śliczna Natasza, jej
służąca, zapytała, co ma zrobić na drugie danie, a otrzymawszy odpowiedź, że jest to obojętne,
ażeby się trochę rozerwać, zaczęła rozmowę ze swą chlebodawczynią opowiadając jej Bóg wie
co, na przykład, że wczoraj w teatrze sztukmistrz wyczyniał takie sztuki, że wszystkim oko
zbielało, każdemu dawał za darmo po dwa flakony zagranicznych perfum i pończochy, a potem,
jak seans się skończył, publika wyszła na ulicę i patrzeć, a tu wszyscy są golusieńcy! Małgorzata
194
– Natasza! Jak ci nie wstyd – mówiła – umiesz czytać i pisać, jesteś mądra dziewczyna... W
kolejkach plotą diabli wiedzą co, a ty to powtarzasz!
Natasza oblała się rumieńcem i z wielkim żarem zaprotestowała, że to wcale nie żadne
łgarstwo, że na własne oczy widziała dzisiaj w spożywczym na Arbacie jedną obywatelkę, która
przyszła do sklepu w pantoflach, a jak poszła do kasy płacić, to jej pantofle zniknęły z nóg i
została w samych pończochach. Oczy wybałuszyła, a na pięcie dziura! A to były zaczarowane
pantofle właśnie z tego seansu.
– I tak poszła?
– I tak poszła! – wołała Natasza czerwieniąc się coraz bardziej, że jej nie wierzą. – A wczoraj,
Małgorzato Nikołajewna, to milicja ze stu ludzi wieczorem zabrała. Obywatelki z tego seansu
biegały po Twerskiej w samych reformach.
Ta pocieszna rozmowa zakończyła się miłą dla Nataszy niespodzianką. Małgorzata poszła do
sypialni i wróciła niosąc parę pończoch i flakon wody kolońskiej. Powiedziawszy Nataszy, że
także chce pokazać sztukę, podarowała jej zarówno pończochy, jak wodę kolońską i powiedziała,
że prosi tylko o jedno – żeby Natasza nie biegała w samych pończochach po Twerskiej i żeby nie
słuchała tego, co wygaduje Daria. Pani i służąca ucałowały się i rozstały.
Osunąwszy się na wygodne miękkie oparcie fotela w trolejbusie Małgorzata jechała Arbatem i
to rozmyślała o swoich sprawach, to przysłuchiwała się, o czym do siebie szepczą dwaj siedzący
przed nią obywatele.
Ci zaś, oglądając się niekiedy w obawie, czy ktoś ich nie słyszy, szeptali o jakichś zupełnie
niestworzonych rzeczach. Duży, tęgi, mięsisty, o żwawych świńskich oczkach, który siedział
przy oknie, cicho komunikował swemu niziutkiemu sąsiadowi, że trumnę trzeba było nakryć
czarną kapą...
– Niemożliwe! – szeptał wstrząśnięty niziutki. – Coś podobnego! To niesłychane!... A co
zrobił Żełdybin?
Poprzez miarowy warkot silnika trolejbusu można było usłyszeć słowa spod okna:
– Milicja... skandal... no, po prostu mistyka!
Z tych strzępków Małgorzacie udało się zestawić coś, co miało jaki taki sens. Obywatele ci
szeptali sobie, że jakiemuś nieboszczykowi (nie mówili jakiemu) skradziono dziś rano z trumny
głowę...
195
Wreszcie znudziło się Małgorzacie słuchanie tej tajemniczej gadaniny o głowie ukradzionej z
Strona
dziwny pogrzeb... i jaki smutek ogarnia od tego “bumsa”. Ach, doprawdy zaprzedałabym duszę
Strona
diabłu, żeby się tylko dowiedzieć, czy on żyje?... Ciekawe, czyj to pogrzeb?”
– Michała Aleksandrowicza Berlioza – usłyszała obok siebie męski, nieco nosowy głos –
przewodniczącego Massolitu.
Małgorzata odwróciła się zdziwiona i zobaczyła na ławce obok siebie obywatela, który musiał
przysiąść się bezszelestnie, kiedy Małgorzata – zapatrzywszy się na żałobną procesję – ostatnie
swoje pytanie przez roztargnienie wypowiedziała widocznie na głos.
Tymczasem kondukt zwolnił, najwidoczniej wstrzymywały go światła na skrzyżowaniu.
– Tak – mówił dalej niewiadomy obywatel – panuje wśród nich doprawdy niespotykany
nastrój. Wiozą nieboszczyka, a myślą o tym, gdzie też się mogła zapodziać jego głowa.
– Jaka głowa? – zapytała Małgorzata wpatrując się z uwagą w niespodziewanego rozmówcę.
Sąsiad jej, jak się okazało, był niewielkiego wzrostu, płomiennie rudy, posiadał wielki kieł, zaś
na sobie miał wykrochmaloną koszulę, pasiasty garnitur w dobrym gatunku, na nogach lakierki, a
na głowie melonik. Krawat jaskrawy. Zdumiewające było to, że z kieszonki, w której zwykle
mężczyźni noszą chusteczki lub wieczne pióra, wystawało mu ogryzione kurze udko.
– Proszę tylko pomyśleć – wyjaśniał rudy – dziś rano z sali u Gribojedowa ktoś gwizdnął z
trumny głowę nieboszczyka.
– Jak to się mogło stać? – machinalnie zapytała Małgorzata wspominając jednocześnie szepty
w trolejbusie.
– A diabli wiedzą jak! – nonszalancko odpowiedział rudy. – I co najważniejsze, to niepojęte,
komu i do czego może być potrzebna taka głowa!
Chociaż Małgorzata była bardzo zajęta swoimi sprawami, to jednak zadziwiły ją dziwaczne
łgarstwa nieznanego obywatela.
– Chwileczkę! – zawołała nagle. – Jakiego Berlioza? Tego, co to dzisiaj w gazetach...
– A tak, tak...
– To znaczy, że za trumną idą literaci? – zapytała Małgorzata.
– No jasne, że literaci!
– A pan ich zna?
– Wszystkich co do jednego – odpowiedział rudy.
– Proszę mi powiedzieć – wyrzekła Małgorzata, a głos jej stał się głuchy – czy nie ma wśród
nich krytyka Łatuńskiego?
197
– Jakże go może nie być? – odpowiedział rudy. – Ten w czwartym rzędzie z samego brzegu
Strona
to właśnie on.
– Ten blondyn? – mrużąc oczy zapytała Małgorzata.
– Z popielatymi włosami... o, wzniósł oczy do nieba!
– Podobny do pastora?
– O to, to!
O nic więcej Małgorzata nie spytała – zapatrzyła się na Łatuńskiego.
– Jak widzę – z uśmiechem powiedział rudy – nienawidzi pani tego Łatuńskiego, Małgorzato
Nikołajewna!
Małgorzata zdziwiła się.
– Pan mnie zna?
Zamiast odpowiedzi rudy zamaszyście skłonił się melonikiem.
“Wypisz wymaluj – morda rozbójnika!” – pomyślała Małgorzata wpatrując się w ulicznego
przybłędę.
– A ja pana nie znam – odpowiedziała oschle.
– Skąd mnie pani może znać? A nawiasem mówiąc, to przysłano mnie do pani z interesem.
Małgorzata odsunęła się gwałtownie i zbladła.
– Nic nie rozumiem, z jakim interesem?
Rudy obejrzał się i powiedział tajemniczo:
– Polecono mi, żebym na dziś wieczór panią zaprosił.
– Co pan bredzi? Do kogo?
– Do pewnego bardzo ważnego cudzoziemca – przymrużając oko znacząco powiedział rudy.
Małgorzata bardzo się rozgniewała.
– Jak widzę, rodzi się nowa profesja – uliczny stręczyciel! – powiedziała wstając z ławki, aby
odejść, i usłyszała wtedy głos rudego:
– Ciemność, która nadciągnęła znad Morza Śródziemnego, okryła znienawidzone przez
procuratora miasto. Zniknęły wiszące mosty, łączące świątynią ze straszliwą wieżą Antoniusza,
otchłań zwaliła się z niebios i pochłonęła skrzydlatych bogów ponad hipodromem... Niech panią
piekło pochłonie razem z tym nadpalonym brulionem i z zasuszoną różą! Niech sobie pani siedzi
samotnie na ławce i błaga go, żeby wypuścił panią na wolność, pozwolił pooddychać
powietrzem, zniknął z pamięci!
198
Małgorzata ze zbielałą twarzą wróciła na ławkę. Rudy popatrzył na nią spod przymrużonych
Strona
powiek.
– Nic nie rozumiem – powiedziała cicho. – O bibułce to jeszcze można się dowiedzieć...
podejrzeć, podpatrzyć... Ale jak pan poznał moje myśli? – cierpienie zbruździło jej czoło i
dodała: – Niech mi pan powie, kim pan jest?
– To ci utrapienie... – wymruczał rudy. – Niech pani usiądzie.
Małgorzata usłuchała bez sprzeciwu, ale siadając zapytała jednak jeszcze raz:
– Kim pan jest?
– No, niech już będzie, nazywam się Asasello, ale przecież to i tak nic pani nie mówi.
– Ale pan coś o nim wie – błagalnie wyszeptała Małgorzata.
– Powiedzmy, że wiem.
– Błagam, niech mi pan powie tylko jedno... żyje? Niech mnie pan nie męczy!
– No żyje, żyje – niechętnie odrzekł Asasello.
– O Boże!
– Tylko proszę bez histerii – nachmurzył się Asasello
– Przepraszam, przepraszam – szeptała pokorna teraz Małgorzata – Oczywiście,
rozgniewałam się na pana. Ale, zgodzi się pan chyba, że kiedy na ulicy ktoś nagle zaprasza
kobietę... nie mam przesądów, zapewniam pana – Małgorzata uśmiechnęła się niewesoło – ale ja
nigdy nie widuję się z cudzoziemcami i nie mam ochoty nawiązywać z nimi stosunków
towarzyskich... a przy tym mój mąż... na tym polega mój dramat, że żyję nie z tym, którego
kocham... ale uważam, że byłoby podłością zmarnować mu karierę... Z jego strony spotkało mnie
tylko dobro...
Asasello z widocznym znudzeniem wysłuchał tego niezbyt jasnego przemówienia i powiedział
surowo:
– Poproszę, aby pani na chwilę przestała mówić.
Małgorzata pokornie zamilkła.
– Cudzoziemiec, do którego panią zapraszam, jest całkowicie niegroźny. I żywa dusza nie
będzie wiedziała o pani wizycie. Za co jak za co, ale za to mogę pani ręczyć.
– Co to za cudzoziemiec?! – tak głośno zawołała poruszona do głębi Małgorzata, że zwróciła
na siebie uwagę mijających ławkę przechodniów. – I po co miałabym iść do niego?
Asasello pochylił się ku niej i szepnął znacząco:
199
– Co? – zawołała Małgorzata i oczy jej zrobiły się okrągłe. – Jeśli pana dobrze rozumiem,
oznacza to, że będę się tam mogła czegoś o nim dowiedzieć?
Asasello w milczeniu skinął głową.
– Jadę! – z mocą zawołała Małgorzata i chwyciła go za rękę. – Jadę, dokąd pan tylko chce!
Asasello posapując z ulgą opadł na oparcie ławki zakrywając plecami wyskrobane wielkimi
literami słowo “Niura” i powiedział z ironią:
– Ciężka sprawa z tymi kobietami! – wepchnął ręce w kieszenie i wyciągnął nogi przed
siebie. – Dlaczego akurat mnie do tego oddelegowali? Niechby jechał Behemot, Behemot ma
wdzięk...
Małgorzata zaczęła mówić z ironicznym i gorzkim uśmiechem:
– Niech pan przestanie mnie mistyfikować i zamęczać zagadkami. Jestem przecież bardzo
nieszczęśliwa i pan to wykorzystuje... Pakuję się w jakąś dziwną historię, ale przysięgam, robię
to tylko dlatego, że pan o nim wspomniał! Kręci mi się w głowie od tych wszystkich niepojętych
rzeczy...
– Tylko bez dramatów – wykrzywiając się powiedział Asasello. – Trzeba się też postawić i w
mojej sytuacji. Dać administratorowi po mordzie albo wyrzucić z domu wujaszka, albo postrzelić
kogoś, albo jakiś tam jeszcze drobiazg w tym stylu to moja właściwa specjalność. Ale rozmowy z
zakochanymi kobietami – o, dziękuję, pokorny sługa!... Przecież już pół godziny panią
namawiam... Więc jedzie pani?
– Jadę – prosto odpowiedziała Małgorzata.
– W takim razie zechce pani przyjąć to – powiedział Asasello, wyjął z kieszeni złote okrągłe
puzderko i wręczył je Małgorzacie ze słowami: – Niechże je pani schowa, przecież ludzie patrzą.
Ono się pani przyda, Małgorzato Nikołajewna, pani się solidnie zestarzała ze zmartwienia przez
ostatnie pół roku. – Małgorzata zaczerwieniła się, ale nie odpowiedziała nic, a Asasello mówił
dalej. – Dzisiaj wieczorem, punktualnie o wpół do dziesiątej, będzie pani uprzejma rozebrać się
do naga i natrzeć tą maścią twarz i całe ciało. Potem może pani robić, co pani chce, ale proszę nie
oddalać się od telefonu. O dziesiątej zadzwonię do pani i powiem wszystko, co trzeba. Zostanie
pani dostarczona na miejsce bez żadnych kłopotów i o nic nie będzie się pani musiała troszczyć.
Jasne?
Małgorzata milczała chwilę, potem odrzekła:
200
– Jasne. To pudełko jest ze szczerego złota, widać po wadze. No cóż, świetnie rozumiem, że
Strona
201
Strona
20. Krem Asasella
Poprzez gałęzie klonu widać było wiszący na wieczornym bezchmurnym niebie krągły
księżyc. Lipy i akacje rozrysowały ziemię w ogrodzie w zawiły wzór plam światła i cieni. W
otwartym, ale zasłoniętym storą półokrągłym oknie w wieżyczce paliło się wściekłe światło
elektryczne. W sypialni Małgorzaty paliły się wszystkie lampy oświetlając panujący w pokoju
nieopisany bałagan.
Na przykrytym kocem łóżku leżały koszulki, pończochy i świeża bielizna, zmięta zaś bielizna
poniewierała się wprost na podłodze obok rozdeptanego w pośpiechu pudełka papierosów.
Pantofle stały na nocnym stoliku obok nie dopitej filiżanki kawy i popielniczki, w której dymił
niedopałek. Na oparciu krzesła wisiała czarna wieczorowa suknia. W pokoju pachniały perfumy.
Przywędrował tu także skądś zapach rozgrzanego żelazka.
Małgorzata siedziała przed lustrem w zamszowych czarnych pantoflach i w płaszczu
kąpielowym narzuconym na nagie ciało. Zegarek na złotej bransoletce leżał przed nią obok
otrzymanego od Asasella puzdereczka i Małgorzata nie spuszczała oczu z cyferblatu.
Chwilami wydawało się jej, że zegarek się zepsuł i że jego wskazówki nie poruszają się.
Poruszały się jednak, acz bardzo powoli, jak gdyby lepiąc się do tarczy, aż wreszcie dłuższa
wskazówka osiągnęła dwudziestą dziewiątą minutę po dziewiątej. Serce Małgorzaty załomotało
tak strasznie, że nie mogła nawet sięgnąć od razu po puzderko. Kiedy wzięła się w garść i
otworzyła je, zobaczyła, że zawiera tłusty żółtawy krem. Wydało jej się, że krem ten ma zapach
bagiennego szlamu. Końcem palca Małgorzata nabrała sobie na dłoń odrobinę kremu, a wtedy
jeszcze wyraźniej zapachniało lasem i ziołami z bagnisk, po czym zaczęła dłonią wcierać sobie
krem w policzki i w czoło.
Krem łatwo się rozsmarowywał i natychmiast się ulatniał, tak przynajmniej wydawało się
Małgorzacie. Posmarowawszy się po kilkakroć, spojrzała w lustro i upuściła puzderko prosto na
szkiełko zegarka, które promieniście pękło. Zasłoniła oczy dłonią, potem spojrzała raz jeszcze i
202
pozieleniałymi oczyma. Delikatna pionowa zmarszczka u nasady nosa, która pojawiła się wtedy,
w październiku, kiedy mistrz zaginął, zniknęła bez śladu. Zniknęły także żółtawe cienie na
skroniach i ledwie zauważalne kurze łapki przy zewnętrznych kącikach oczu. Skóra na
policzkach równomiernie poróżowiała, czoło stało się białe i jasne, a trwała ondulacja również
zniknęła bez śladu.
Na trzydziestoletnią Małgorzatę patrzyła z lustra kędzierzawa kruczowłosa dwudziestoletnia
dziewczyna.
Naśmiawszy się do woli Małgorzata jednym susem wyskoczyła ze szlafroka, zaczerpnęła
więcej tłustego pienistego kremu i zaczęła mocno wcierać go sobie w skórę. Ciało jej
natychmiast poróżowiało, rozgrzało się. Potem w jednej chwili, jak gdyby ktoś wyciągnął igłę z
mózgu, znikł ból w skroni, doskwierający cały wieczór po spotkaniu w ogrodzie
Aleksandrowskim, w mięśnie rąk i nóg wstąpiła siła, a potem ciało Małgorzaty stało się
nieważkie.
Podskoczyła i zawisła w powietrzu nieco ponad dywanem, potem coś ją powolutku zaczęło
ściągać na ziemie, opadła.
– To mi krem! To mi krem! – zawołała rzucając się na fotel.
Krem zmienił ją nie tylko zewnętrznie. Teraz w Małgorzacie, w każdej cząstce jej ciała,
kipiała radość, którą odczuwała tak, jak gdyby w całym jej ciele kipiały maleńkie pęcherzyki.
Małgorzata poczuła się wolna, wyzwolona ze wszystkiego. Poza tym było teraz zupełnie jasne,
że stało się to, o czym już z rana powiedziało jej przeczucie, że opuszcza willę i porzuca swoje
dotychczasowe życie na zawsze. Ale oto od tego dotychczasowego życia oddzieliła się myśl o
tym, że zanim rozpocznie się to nowe, niezwykłe, to, co pociąga ją ku górze, w powietrze, ma do
spełnienia jeszcze jeden, ostatni obowiązek. I tak jak stała, naga, co chwila wzbijając się w
powietrze pobiegła z sypialni do gabinetu męża, zapaliła tam światło, podbiegła do biurka. Na
wyrwanej z notesu kartce napisała ołówkiem szybko, bez skreśleń, dużymi literami:
“Przebacz mi i zapomnij o mnie jak najszybciej. Opuszczam cię na zawsze. Nie szukaj mnie, to
się na nic nie zda. Na skutek klęsk i nieszczęść, które na mnie spadły, zostałam wiedźmą. Czas
na mnie. Żegnaj.”
Małgorzata poczuła ogromną ulgę, przeleciała do sypialni, a zaraz za nią wbiegła tam
obładowana rzeczami Natasza. I wszystkie te rzeczy, drewniane ramiączko z suknią, koronkowe
203
206
Strona
21. Lot
Niewidzialna! Niewidzialna!... Małgorzata przeleciała nad swoim zaułkiem, znalazła się nad
innymi, krzyżującymi się z tamtym pod kątem prostym. W jednej chwili pozostawiła za sobą tę
wylataną, wycerowaną, krzywą i długą uliczkę, wypaczone drzwi sklepu z materiałami
łatwopalnymi, gdzie sprzedają naftę na kubki i flakony płynu na pasożyty, i wtedy zrozumiała, że
aczkolwiek jest zupełnie wolna i niewidzialna, to przecież nawet w upojeniu powinna zachować
trochę rozsądku. Doprawdy tylko cudem zdołała przyhamować i uniknąć roztrzaskania się o starą
narożną latarnię. Uchyliła się jednak, mocniej ścisnęła szczotkę i poleciała wolniej, wypatrując
przewodów elektrycznych i umieszczonych w poprzek trotuaru szyldów.
Trzecia z kolei uliczka prowadziła wprost na Arbat. Doleciawszy tam Małgorzata całkiem już
się oswoiła z kierowaniem szczotką, zorientowała się, że szczotka posłusznie reaguje na
najlżejsze dotknięcie dłoni czy nogi, zrozumiała, że kiedy leci nad miastem, musi być bardzo
uważna i nie może szaleć. Poza tym już w zaułku stało się jasne, że przechodnie nie widzą
latawicy. Nikt nie zadzierał głowy, nie wołał: “Popatrz, popatrz!”, nikt nie uskakiwał na bok, nie
piszczał ani nie mdlał, nikt nie wybuchał obłąkańczym śmiechem.
Małgorzata leciała bezgłośnie, bardzo powoli, niezbyt wysoko, mniej więcej na poziomie
pierwszego piętra. Ale nawet przy tak powolnym locie na rogu oślepiająco rozjarzonego Arbatu
trochę źle obliczyła i uderzyła ramieniem o jakąś oświetloną tarczę, na której namalowana była
strzałka. To rozgniewało Małgorzatą. Osadziła posłuszną szczotkę, odleciała na bok, a potem
runęła na tarczę i kijem od szczotki rozbiła ją znienacka w drobny mak. Posypało się z brzękiem
szkło, przechodnie odskoczyli, gdzieś rozległ się gwizdek, a Małgorzata po tym niepotrzebnym
wyczynie roześmiała się.
“Na Arbacie muszę być jeszcze ostrożniejsza – pomyślała – tyle tu wszystkiego ponapychali,
że trudno się połapać”. Zaczęła nurkować między przewodami elektrycznymi. Przepływały pod
nią dachy trolejbusów, autobusów i samochodów osobowych, chodnikami zaś – tak się
207
wydawało patrzącej z góry Małgorzacie – płynęły rzeki kaszkietów. Wypływały z tych rzek małe
strumyczki, które wpadały w ogniste czeluści wieczornych sklepów.
Strona
Minęła Arbat, wzniosła się wyżej, na wysokość trzeciego piętra, i mijając jarzące się
oślepiająco rurki na narożnym budynku teatru wpłynęła w wąski zaułek zabudowany wysokimi
kamienicami. Wszystkie okna w tych domach były pootwierane, ze wszystkich dobiegała
muzyka z radia. Małgorzata z ciekawości zajrzała do któregoś okna. Zobaczyła kuchnię. Na
blasze huczały dwa prymusy, obok nich stały i przemawiały się dwie kobiety.
– Jak się wychodzi z klozetu, to trzeba gasić po sobie światło, tyle pani powiem, Pelagio
Piotrowna – mówiła ta, przed którą stał rondel z jakąś parującą potrawą – bo jak nie, to
wystąpimy, żeby panią wykwaterowali.
– A pani to też dobra! – odpowiadała druga.
– Obieście dobre! – powiedziała dźwięcznie Małgorzata przesadzając parapet i wpływając do
kuchni.
Obie zwaśnione odwróciły się na dźwięk głosu i zamarły z brudnymi łyżkami w dłoniach.
Małgorzata ostrożnie wsunęła między nie rękę, zakręciła kurki obu prymusów, zgasiła je.
Kobiety jęknęły i pootwierały usta. Ale Małgorzacie już się znudziło w kuchni i wyleciała z
powrotem w zaułek.
Na końcu uliczki zwróciła jej uwagę wspaniała bryła siedmiopiętrowego, najwyraźniej
dopiero co wybudowanego domu. Małgorzata obniżyła lot, wylądowała i zobaczyła, że fasada
domu oblicowana jest czarnym marmurem, za szerokimi oszklonymi drzwiami widać czapkę ze
złotym galonem i guziki portiera, a nad wejściem umieszczono złocone litery: “Dom Dramlitu”.
Małgorzata przyglądała się napisowi, zastanawiała się, co też by mogło znaczyć to słowo –
“Dramlit”? Wzięła szczotkę pod pachę, weszła do sieni, potrącając drzwiami zdumionego
portiera, i zobaczyła na ścianie obok windy wielką czarną tablicę, a na niej wypisane białymi
literami numery mieszkań i nazwiska lokatorów. Wzniosła się nieco w powietrze i zaczęła pilnie
czytać te nazwiska: Chustow, Dwubratski, Kwant, Bieskudnikow, Łatuński...
– Łatuński! – wrzasnęła przenikliwie. – Łatuński! To przecież on... przecież to on zgubił
mistrza!
Portier przy drzwiach wytrzeszczając oczy, a nawet podskakując ze zdumienia patrzył na
czarną tablicę nie mogąc zrozumieć, co to za dziwy – czemu mianowicie lista lokatorów zaczęła
nagle krzyczeć.
Tymczasem Małgorzata spiesznie wznosiła się klatką schodową na górę i powtarzała w jakimś
208
upojeniu:
Strona
Z kuchni do przedpokoju rwał już strumień. Chlupiąc po wodzie bosymi stopami Małgorzata
wiadrami nosiła wodę z kuchni do gabinetu. Następnie w tymże gabinecie rozbiła młotkiem
drzwi szafy i pobiegła do sypialni. Rozbiła lustrzaną trzydrzwiową szafę, wyciągnęła z niej
garnitur krytyka i utopiła go w wannie.
Zniszczenia, których dokonywała, sprawiały jej mnóstwo satysfakcji, ale jednocześnie
wydawało jej się przez cały czas, że osiąga zbyt mizerne rezultaty.
Tymczasem pod osiemdziesiątym drugim, piętro niżej, gosposia dramatopisarza Kwanta
siedziała w kuchni, popijała herbatę i zachodziła w głowę, co też to za hałasy, łomoty i bieganinę
słychać na górze. Zadarła głowę i nagle zobaczyła, że sufit w oczach zmienia kolor, z białego
staje się trupiosiny. Plama rosła w oczach, zaczęły nabrzmiewać na niej krople. Gosposia przez
dwie minuty siedziała przyglądając się dziwnemu zjawisku, aż wreszcie rzęsisty deszcz lunął z
sufitu i zabębnił po podłodze. Wtedy zerwała się, podstawiła miednicę, co niewiele pomogło,
ponieważ deszcz padał na coraz większym obszarze, lało się już na kuchnię i na stół pełen
naczyń. Krzyknęła więc, wybiegła na klatkę schodową i zaraz w mieszkaniu Łatuńskiego zaczął
się urywać dzwonek.
– No, już dzwonią... Czas kończyć – powiedziała Małgorzata. Dosiadła szczotki nasłuchując
kobiecego głosu drącego się w dziurkę od klucza:
– Otwórzcie! Otwórzcie! Dusia, otwórz! To od was woda się leje? Zalało nas!
Małgorzata uniosła się na metr ponad podłogę i uderzyła młotkiem w żyrandol. Dwie żarówki
eksplodowały, na wszystkie strony posypały się kryształowe wisiorki. Przestano krzyczeć w
dziurkę od klucza, ze schodów dobiegł tupot nóg. Małgorzata wypłynęła przez okno, znalazłszy
się za oknem zamachnęła się z lekka i uderzyła młotkiem w szybę. Szkło załkało i po
marmurowym frontonie sypnęła się na dół kaskada odłamków. Małgorzata podleciała do
następnego okna. Daleko w dole na trotuarze rozbiegali się przechodnie, jeden z dwóch stojących
przed bramą samochodów zatrąbił i odjechał.
Tłum biegł zaułkiem w stronę domu Dramlitu, a i w samym domu po wszystkich klatkach
schodowych biegali miotający się bez celu i sensu ludzie. Gosposia Kwanta krzyczała do tych,
którzy biegli po schodach, że zalało ich mieszkanie, a wkrótce przyłączyła się do niej służąca
Chustowa spod osiemdziesiątego, dwa piętra niżej. U Chustowów zaczęło się lać z sufitów, w
kuchni i w łazience. W końcu w kuchni Kwantów oderwał się od sufitu olbrzymi kawał tynku,
210
potłukł wszystkie brudne naczynia, a potem zaczęła się prawdziwa ulewa, ze szpar wybrzuszanej,
Strona
Po cichutku odłożyła młotek na parapet i wyleciała za okno. Przed domem był sądny dzień.
Ludzie krzycząc coś biegli wyasfaltowanym chodnikiem osypanym potłuczonym szkłem. Wśród
nich widać już było milicjantów. Nagle zagrzmiał dzwon i od strony Arbaijij wpadł w zaułek
czerwony samochód strażacki z drabiną.
Ale Małgorzata nie interesowała się tym, co będzie dalej. Uważając, żeby nie zaczepić o
żaden przewód, ścisnęła mocniej szczotkę i w mgnieniu oka wzniosła się ponad dach pechowego
domu. Zaułek pod nią przechylił się na bok i zapadł gdzieś w głąb. Pod stopami Małgorzaty
miejsce jego zajęła ciżba dachów pod różnymi kątami poprzecinana połyskliwymi ściekami.
Wszystko to nagle odpłynęło w bok, łańcuszki świateł rozmazały się i zlały ze sobą.
Małgorzata wykonała jeszcze jeden zryw, wówczas ziemia pochłonęła całą tę ciżbę dachów, a
na ich miejscu pojawiło się na dole jezioro rozedrganych świateł elektrycznych i owo jezioro
znienacka wzniosło się pionowo ku górze i znalazło się ponad głową Małgorzaty – pod jej
stopami zabłysnął księżyc. Zrozumiała, że wywinęła koziołka, wróciła do normalnej pozycji,
obejrzała się i zobaczyła, że jeziora już nie ma i że tam, za jej plecami, widać już tylko
różowiejącą na horyzoncie łunę. W sekundę później zniknęła i ona, a Małgorzata zrozumiała, że
jest sam na sam z lecącym nad jej głową, nieco w lewo od niej, księżycem. Włosy Małgorzaty
już od dawna były zmierzwione, księżycowa poświata ze świstem opływała jej ciało. Widząc, jak
dwa szeregi rzadkich światełek w dole zlewają się w dwie nieprzerwane ogniste kreski, widząc,
jak szybko owe kreski pozostają w tyle i nikną, Małgorzata domyśliła się, że leci z niesamowitą
szybkością, i zdumiało ją, że nie zapiera jej tchu.
Minęło jeszcze kilka sekund i daleko w dole nad czernizną ziemi rozjarzyła się nowa
elektryczna łuna, zwaliła się pod stopy lecącej, ale w tejże chwili zawirowała jak śmigło i
zapadła się pod ziemię. Jeszcze kilka sekund – i powtórzyło się dokładnie takie samo zjawisko;
– Miasta! Miasta! – zawołała Małgorzata. Potem dwa czy trzy razy widziała pod sobą jakieś
mętnie odbłyskujące klingi spoczywające w otwartych czarnych futerałach, domyśliła się, że to
rzeki.
Zadzierając głowę do góry i spoglądając w lewo, lecąca napawała się widokiem księżyca,
który jak oszalały pędził nad nią, z powrotem ku Moskwie, a zarazem w jakiś niepojęty sposób
stał nieporuszony, tak że widać było na nim wyraźnie coś ciemniejącego i tajemniczego, ni to
smoka, ni to konika–garbuska, który zwracał w stronę porzuconego miasta swój spiczasty pysk.
212
Za plecami Małgorzaty dał się słyszeć basowy poszum rozcinanego powietrza, poszum ów
Strona
zaczął dopędzać lecącą. Powoli do owego poszumu czegoś, co mknęło niczym pocisk, dołączył
się słyszalny w promieniu wielu wiorst śmiech kobiety. Małgorzata obejrzała się i zobaczyła, że
dopędza ją jakiś frymuśny ciemny kształt. Kształt ów, w miarę jak doganiał Małgorzatę, stawał
się coraz wyrazistszy, widać już było, że to jakiś jeździec. Wreszcie wszystko stało się jasne –
zwalniając biegu dopędziła Małgorzatę Natasza.
Była zupełnie naga, jej potargane włosy rozwiewał wiatr, leciała na oklep na spaśnym
wieprzu, który w przednich racicach ściskał teczkę, zadnimi zaś wściekle młócił powietrze.
Niekiedy połyskujące w świetle księżyca, a potem znów gasnące binokle zsunęły mu się z nosa i
trzymając się na tasiemce leciały za nim, kapelusz zaś co chwila zsuwał się wieprzowi na oczy.
Małgorzata przyjrzawszy się dokładniej rozpoznała w opasie Mikołaja Iwanowicza, a wówczas
jej przemieszany ze śmiechem Nataszy śmiech zagrzmiał ponad lasami.
– Nataszka! – przenikliwie zawołała Małgorzata. – Nasmarowałaś się kremem?
– Kochana! – odpowiedziała jej Natasza budząc swoimi wrzaskami drzemiące sosnowe bory.
– Królowo ty moja francuska! Przecież ja i jemu posmarowałam łysinę, jemu też!
– Księżniczko! – płaczliwie zawył wieprz galopując z amazonką na grzbiecie.
Natasza leciała obok i wśród śmiechów opowiadała jej, co zaszło w willi po odlocie
Małgorzaty.
Przyznała się, że nie tykając nawet żadnej z podarowanych jej rzeczy rozebrała się do naga,
pobiegła po krem i niezwłocznie nasmarowała się nim. Po czym stało się z nią to samo, co
przedtem stało się z jej chlebodawczynią. Podczas gdy Natasza śmiejąc się z radości zachwycała
się przed lustrem swą czarodziejską urodą, otworzyły się drzwi i stanął przed nią Mikołaj
Iwanowicz. Był niezmiernie podniecony, trzymał w rękach koszulkę Małgorzaty i swój własny
kapelusz oraz teczkę. Zobaczywszy Nataszę Mikołaj Iwanowicz zaniemówił. A kiedy
oprzytomniał, oświadczył, czerwony jak rak, że uważał, iż jest jego obowiązkiem podnieść
koszulkę i przynieść ją osobiście...
– Czego on nie wygadywał, ten świntuch! – piszczała i siniała się Natasza. – Do czego nie
namawiał! Jaką forsę obiecywał! Mówił, że Klaudia Piotrowna o niczym się nie dowie! Co, może
powiesz, że kłamię? – wołała do wieprza Natasza, ten zaś, skonfundowany, tylko odwracał ryj.
Rozigrawszy się w sypialni, Natasza maznęła kremem Mikołaja Iwanowicza i osłupiała,
zdumiona. Twarz wielce szanownego lokatora z parteru zwinęła się w ryj, jego dłonie i stopy
213
przemieniły się w racice. Mikołaj Iwanowicz spojrzał w lustro, dziko zawył w rozpaczy, ale było
Strona
już za późno. W kilka chwil później z Natasza na grzbiecie, szlochając rozpaczliwie, wylatywał z
Moskwy gdzieś do diabła.
– Domagam się przywrócenia mi mojego normalnego wyglądu! – nagle ni to wściekle, ni to
błagalnie wykwiczał ochryple tucznik. – Małgorzato Nikołajewna, pani jest obowiązana
przywołać do porządku swoją pomoc domową!
– Ach, to ja teraz dla ciebie jestem pomoc domowa? Pomoc domowa? – wołała Natasza
targając wieprza za ucho. – A byłam bogini? Jak ty do mnie mówiłeś?
– Wenero! – płaczliwie odpowiedział wieprz przelatując nad szumiącym wśród głazów
strumieniem i potrącając racicami gałęzie leszczyn.
– Wenero! Wenero! – triumfalnie zawołała Natasza, jedną rękę opierając na boku, drugą zaś
wyciągając ku księżycowi.
Ścisnęła piętami zapadnięte od szaleńczego galopu boki wieprza i ten tak się poderwał do
biegu, że znowu rozpruł powietrze i po chwili Natasza mignęła daleko na przedzie jako mały
czarny punkcik, a potem całkiem zniknęła z oczu, zagasł poszum jej lotu.
Małgorzata nadal leciała powoli przez nieznane pustynne okolice, nad wzgórzami usianymi
leżącymi wśród ogromnych samotnych sosen wielkimi otoczakami. Leciała nie ponad
wierzchołkami sosen, ale niżej, pomiędzy ich pniami wysrebrzonymi z jednej strony przez
księżyc. Lekki cień lecącej pełzł przed nią po ziemi, księżyc był teraz za plecami Małgorzaty.
Wyczuwała bliskość wody, domyślała się, że cel musi być już niedaleko. Sosny rozstąpiły się
i Małgorzata poszybowała powoli nad kredowe urwisko. W dole, za owym urwiskiem, leżała w
ciemnościach rzeka. Mgła czepiała się porastających zbocze krzaków, snuła się między nimi, a
przeciwległy brzeg rzeki był równinny i płaski. Pod samotną kępą jakichś rozłożystych drzew
chwiało się na nim światełko ogniska i widać było tam czyjeś poruszające się sylwetki. Wydało
się Małgorzacie, że dobiega stamtąd jakaś wesolutka, wibrująca muzyka. Dalej, tak daleko jak
tylko można było sięgnąć spojrzeniem, nie było widać na wysrebrzonej równinie żadnych
ludzkich siedzib ani w ogóle żywego ducha.
Małgorzata ześlizgnęła się z urwiska i spiesznie opuściła się ponad wodę. Woda nęciła ją po
napowietrznej jeździe. Odrzuciła szczotkę i z rozbiegu, głową w dół, dała nura w nurt. Jej lekkie
ciało przecięło lustro jak strzała, bryzgi wody sięgnęły nieomal do parnego księżyca. Woda była
ciepła niczym w łaźni i Małgorzata wychynąwszy z głębiny popływała sobie do woli w tej nocnej
214
samochodu. Samochód zawył, skoczył i wzniósł się nieomal do samego księżyca, ostrów zniknął,
zniknęła rzeka, Małgorzata pomknęła do Moskwy.
22. Przy świecach
Miarowy warkot lecącego wysoko ponad ziemią samochodu kołysał Małgorzatę do snu, a
światło księżyca rozgrzewało ją mile. Zamknęła oczy, wystawiła twarz na wiatr i z niejakim
smutkiem myślała o brzegu nieznanej rzeki, który opuściła i którego – czuła to – już nigdy więcej
nie zobaczy. Po wszystkich cudach i cudeńkach dzisiejszego wieczoru domyślała się już, do kogo
ją wiozą, ale to jej nie przerażało. Nadzieja, że uda jej się tam zdobyć na powrót swoje szczęście,
uczyniła ją nieustraszoną. Zresztą niedługo miała marzyć w samochodzie o tym szczęściu. Czy to
gawron był takim mistrzem w swoim rzemiośle, czy to samochód był tak doskonały, dość że
wkrótce otworzywszy oczy zobaczyła pod sobą nie ciemność boru, lecz rozedrgane jezioro
świateł Moskwy. Czarny ptak–kierowca odkręcił w locie prawe przednie koło, a potem
wylądował na jakimś zupełnie bezludnym cmentarzu gdzieś w pobliżu Dorogomiłowa.
Wysadziwszy przy którymś grobowcu o nic nie pytającą Małgorzatę wraz z jej szczotką,
gawron zapuścił silnik i skierował samochód wprost na wąwóz za cmentarzem. Samochód runął
w ten wąwóz z łoskotem i roztrzaskał się. Gawron z szacunkiem zasalutował, usiadł oklep na
kole i odleciał.
A wtedy zza jednego z pomników ukazał się czarny płaszcz. Błysnął w świetle księżyca kieł i
Małgorzata poznała Asasella. Asasello gestem zachęcił ją, by dosiadła szczotki, sam wskoczył na
długi rapier, oboje wzbili się w powietrze i w kilka sekund później, nie zauważeni przez nikogo,
wylądowali na Sadowej przed domem numer 302–A.
Kiedy niosąc pod pachą szczotkę i rapier weszli do bramy, Małgorzata zauważyła w niej
zniecierpliwionego człowieka w kaszkiecie i w butach z cholewami, który zapewne czekał na
kogoś. Choć kroki Małgorzaty i Asasella były zupełnie lekkie, ów samotny człowiek usłyszał je i
drgnął z niepokojem, nie rozumiejąc, skąd też one dobiegają.
Nie zadzwonili do drzwi mieszkania numer pięćdziesiąt. Asasello po cichutku otworzył je
216
własnym kluczem.
Pierwszą rzeczą, która uderzyła Małgorzatę, były ciemności, w jakich się znalazła. Ciemno
Strona
było jak w lochu, więc mimo woli chwyciła płaszcz Asasella, bala się bowiem, że się potknie.
Ale nagle, gdzieś daleko i wysoko, zamigotało światełko jakiejś lampki, zaczęło się przybliżać.
Asasello wyjął Małgorzacie spod ramienia szczotkę i szczotka bezgłośnie zniknęła w
ciemnościach.
Zaczęli wchodzić po jakichś szerokich schodach, Małgorzacie wydawało się, że schody nigdy
się nie skończą. Zdumiewała się, jak w przedpokoju zwykłego moskiewskiego mieszkania mogą
się pomieścić takie niezwykłe, niewidoczne, ale przecież dobrze wyczuwane schody. Ale stopnie
skończyły się, Małgorzata zorientowała się, że stoi na podeście. Światełko zbliżyło się tuż–tuż i
Małgorzata ujrzała oświetloną twarz wysokiego czarnego mężczyzny, który trzymał latarenkę w
dłoni. Ci, którzy w owe dni mieli nieszczęście stanąć na jego drodze, rozpoznaliby go,
oczywiście, natychmiast, nawet przy tym wątłym świetle kaganka. Był to Korowiow, alias Fagot.
Jego powierzchowność, co prawda, bardzo się zmieniła. Migotliwy płomyk odbijał się nie w
pękniętych binoklach, które dawno już powinny były znaleźć się na śmietniku, tylko w monoklu,
co prawda również pękniętym. Wąsiki na jego bezczelnej twarzy były podkręcone i
wypomadowane, a czerń Korowiowa dawała się bardzo prosto wytłumaczyć – był we fraku.
Tylko gors mu bielał.
Mag, regent cerkiewny, czarodziej, tłumacz czy diabli tam wiedzą kto wreszcie, słowem –
Korowiow, skłonił się i zatoczywszy latarenką łuk w powietrzu zaprosił Małgorzatę, by podążyła
za nim. Asasello zniknął.
“Zadziwiająco niezwykły wieczór – myślała Małgorzata – wszystkiego mogłam się
spodziewać, ale przecież nie tego. Światło im się zepsuło czy co? Ale najbardziej zdumiewające
są rozmiary tego pomieszczenia... Jakim cudem wszystko to może się zmieścić w moskiewskim
mieszkaniu? Przecież doprawdy w żaden sposób nie może!”
– Pani pozwoli, że się jej przedstawię – zaskrzypiał regent – Korowiow. – Dziwi to panią, że
nie ma światła? Myśli pani z pewnością, że chodzi o oszczędność? Skądże! Niech pierwszy
lepszy kat, chociażby jeden z tych, którzy dziś, nieco później, będą mieli zaszczyt ucałować pani
kolano, na tym oto postumencie odrąbie mi głowę, jeśli to o to chodzi! Po prostu messer nie lubi
światła elektrycznego, więc włączymy je w ostatniej chwili. A wtedy, proszę mi wierzyć, będzie
go dosyć. Możliwe nawet, że byłoby lepiej, gdyby go było mniej.
Korowiow spodobał się Małgorzacie i jego zgrzytliwa gadanina podziałała na nią
217
uspokajająco.
Strona
balem stu królów. Tłumy!... – w tym miejscu Korowiow złapał się za szczękę, jak gdyby nagle
Strona
rozbolał go ząb. – Zresztą mam nadzieję, że sama się pani o tym przekona. Tak więc, jak sama
pani zapewne się domyśla, messer jest kawalerem. Potrzebna jest jednak gospodyni – Korowiow
rozłożył ręce – chyba zgodzi się pani, że bez gospodyni...
Małgorzata słuchała starając się nie uronić ani słowa, uczuła chłód pod sercem, nadzieja
szczęścia powodowała zawrót głowy.
– Utarła się tradycja – mówił dalej Korowiow – że gospodyni balu musi mieć na imię
Małgorzata, to po pierwsze, a po drugie – powinna pochodzić z miejscowości, w której bal się
odbywa. A my, jak pani zechciała zauważyć, podróżujemy i obecnie znajdujemy się w Moskwie.
Odszukaliśmy w tym mieście sto dwadzieścia jedną Małgorzatę i czy pani uwierzy – Korowiow z
rozpaczą klepnął się po udzie – żadna się nie nadaje! Aż wreszcie szczęśliwy traf...
Korowiow uśmiechnął się znacząco, przegiął się w talii i Małgorzata znowu poczuła chłód
pod sercem.
– Krótko mówiąc – zawołał Korowiow – żeby się mię rozwodzić: czy zgadza się pani przyjąć
na siebie te obowiązki?
– Zgadzam się! – zdecydowanie odpowiedziała Małgorzata.
– To wszystko – powiedział Korowiow i wzniósłszy latarmką dodał: – Proszę za mną.
Poszli pomiędzy kolumny, wreszcie dotarli do jakiejś innej sali, w której, nie wiedzieć czemu,
mocno pachniało cytrynami, słychać było jakieś szelesty i w której coś musnęło głowę
Małgorzaty. Korowiow zdmuchnął swoją latarenkę i zniknęła ona z jego dłoni, a Małgorzata
zobaczyła leżącą na posadzce smużkę światła spod jakichś ciemnych drzwi. Korowiow cicho
zapukał do tych drzwi. Wtedy Małgorzata tak się zdenerwowała, że zęby jej zaszczekały, a przez
ciało przebiegł dreszcz.
Drzwi otworzyły się. Pokój był to bardzo nieduży. Małgorzata zobaczyła szerokie dębowe
łoże, na nim brudne, zmięte i skopane prześcieradła i poduszki. Przed łożem stał dębowy stół na
rzeźbionych nogach, a na stole – kandelabr z gniazdami na świece w kształcie szponiastych
ptasich łap. W siedmiu takich złotych szponach płonęło siedem grubych woskowych świec.
Prócz kandelabra znajdowała się na stole wielka szachownica z figurkami nader misternej roboty.
Na malutkim wytartym dywaniku stała niska ławeczka. Był tam jeszcze jeden stół, stał na nim
jakiś złoty puchar i drugi kandelabr, którego ramiona zrobione były na kształt węży. W pokoju
trwał zapach siarki i smoły. Na posadzce krzyżowały się cienie obu świeczników.
219
Wśród obecnych Małgorzata od razu poznała Asasella, teraz ubranego już we frak i stojącego
Strona
w głowach łoża. Wystrojony Asasello nie przypominał już owego rozbójnika, jakim wydał się
wtedy Małgorzacie w parku Aleksandrowskim, ukłonił się jej również z nieopisaną galanterią.
Naga wiedźma, ta sama Helia, która tak zgorszyła czcigodnego bufetowego Varietes, i ta
sama, niestety, którą, na całe szczęście, kogut spłoszył owej nocy po osławionym seansie,
siedziała na podłodze, na dywaniku przed łożem, i mieszała w garnku coś, z czego buchały pary
siarki.
Oprócz nich znajdowało się jeszcze w pokoju olbrzymie czarne kocisko, które siedziało na
wysokim taborecie przy stoliku szachowym i trzymało w prawej łapie szachowego konia.
Helia wstała i pokłoniła się Małgorzacie. Kocur zeskoczył z taboretu i uczynił to samo.
Szurgając prawą zadnią łapą upuścił konia i poszukując go wlazł pod łoże.
Umierająca ze strachu Małgorzata w zdradliwych cieniach świec zaledwie zdołała to wszystko
zauważyć. Jej uwagę przykuwało posłanie – siedział na nim ten, którego jeszcze tak niedawno
biedny Iwan przekonywał na Patriarszych Prudach, że książę ciemności nie istnieje. Nieistniejący
siedział na łożu.
Dwoje oczu wpiło się w twarz Małgorzaty. Prawe, ze złotą iskierką na dnie,
prześwidrowywało każdego na wylot, lewe, puste i czarne, było jak wąskie ucho igielne, jak
wylot bezdennej studni wszelakich ciemności i cieni. Twarz Wolanda była wykrzywiona, prawy
kącik jego ust opadał ku dołowi, wysokie łysiejące czoło bruździły głębokie, równoległe do
ostrych brwi zmarszczki. Skórę na jego twarzy jak gdyby na wiek wieków przepaliła opalenizna.
Woland leżał wyciągnięty na pościeli, ubrany tylko w długą nocną koszulę, brudną i
zacerowaną na lewym ramieniu. Jedną gołą nogę podkulił pod siebie, drugą wyciągnął i wsparł
na ławeczce. Helia nacierała właśnie kolano tej ciemnej nogi jakąś dymiącą maścią.
Małgorzata dostrzegła jeszcze na nieowłosionej piersi Wolanda misternej roboty skarabeusza
z ciemnego kamienia na złotym łańcuszku, żuk miał na grzbiecie jakieś hieroglify. Na
masywnym postumencie obok Wolanda stał dziwny, jak gdyby żywy globus oświetlony z jednej
strony promieniami słońca.
Przez kilka sekund trwało milczenie. “Ocenia mnie” – pomyślała Małgorzata i wysiłkiem woli
spróbowała opanować drżenie kolan.
Woland uśmiechnął się wreszcie i przemówił, jego roziskrzone oko zabłysło przy tym.
– Witam cię, królowo, i proszę, byś mi wybaczyła mój domowy strój.
220
Głos Wolanda był tak niski, że przy niektórych sylabach przechodził w chrypienie.
Strona
Wołand podniósł z łoża długą szpadą, pochylił się, pogrzebał szpadą pod łóżkiem i
powiedział:
– Wyłaź! Przerywamy partię. Mamy gościa.
– Ależ – niczym sufler lękliwie świsnął Małgorzacie nad uchem Korowiow.
– Ależ... – zaczęła Małgorzata.
– Messer – tchnął jej w ucho Korowiow.
– Ależ, messer – opanowawszy się, cicho, ale wyraźnie powiedziała Małgorzata, potem
uśmiechnęła się i dodała: – bardzo proszę, niechże pan nie przerywa sobie partii. Jestem pewna,
że każde pismo szachowe wiele by zapłaciło za to, by móc tę partię przedrukować.
Asasello cicho chrząknął z zadowoleniem, Woland zaś uważnie przyjrzał się Małgorzacie i
przywołał ją skinieniem. Podeszła, nie wyczuwając bosymi stopami posadzki. Woland położył jej
na ramieniu swoją ciężką, jak gdyby z kamienia wykutą, a zarazem gorącą jak płomień rękę,
przyciągnął Małgorzatę ku sobie i posadził ją obok siebie na łożu.
– No, skoro jest pani tak ujmująco uprzejma – powiedział – czego się zresztą spodziewałem,
to dajmy pokój ceremoniom – znów schylił się nad krawędź łóżka i krzyknął: – Długo jeszcze
będzie trwał cyrk pod tym łóżkiem? Wyjdziesz ty stamtąd, Hansie przeklęty!
– Nie mogę znaleźć konia – przytłumionym, fałszywym głosem odezwał się spod łóżka kocur
– pocwałował gdzieś, a zamiast niego skacze tu jakaś żaba.
– Czy nie wydaje ci się aby, że jesteś na jarmarku? – zapytał Woland udając zagniewanie. –
Nie ma i nie było pod łóżkiem żadnej żaby! Zachowaj te tandetne sztuczki dla Varietes. Jeśli w
tej chwili nie wyjdziesz, to będziemy uważali, że poddałeś partię, przeklęty dezerterze!
– Za nic, messer – wrzasnął kot i natychmiast wylazł spod łóżka z koniem w łapie.
– Pragnę polecić pani... – zaczął Woland, ale sam sobie przerwał: – Nie, nie mogę patrzyć na
tego błazna. Proszę popatrzyć, co on z siebie zrobił pod tym łóżkiem!
Zakurzony, stojący na tylnych łapach kocur kłaniał się tymczasem Małgorzacie. Miał teraz
pod szyją białą muszkę, a na piersiach dyndało mu na rzemyku oprawne w masę perłową
damskie lorgnon. Poza tym pozłocił sobie wąsy.
– Co to ma znaczyć? – zawołał Woland. – Dlaczegoś sobie pozłocił wąsy? I po kiego diabła
ci ta muszka, skoro nie masz nawet spodni?
– Spodnie nie dotyczą kota, messer – niezmiernie godnie odpowiedział kocur. – Może
221
polecisz mi, messer, włożyć jeszcze buty? Koty w butach występują jedynie w bajkach, messer.
Strona
Ale czy zdarzyło ci się kiedykolwiek widzieć na balu kogoś, kto by nie był w muszce? Nie
chciałbym znaleźć się w ośmieszającej sytuacji ani ryzykować, że zostanę wyrzucony za drzwi.
Każdy przystraja się, jak może. Weź pod uwagę, messer, że to, co powiedziałem, odnosi się także
do lorgnon!
– Ale wąsy?...
– Nie rozumiem – oschle zaprotestował kocur – dlaczego Asasello i Korowiow goląc się
dzisiaj mogli się posypać białym pudrem i w czym biały puder jest lepszy od złotego?
Upudrowałem sobie wąsy i to wszystko! Co innego, gdybym się ogolił! Ogolony kot to
rzeczywiście shocking, zgoda, zawsze to przyznam. Ale w ogóle – tu w głosie kota zadrżała
obraza – widzę, że robi się tu jakieś wycieczki pod moim adresem, widzę też, że staje przede mną
poważny problem – czy aby powinienem iść na bal? Cóż mi na to odpowiesz, messer?
I obrażony kocur tak się nadął, że zdawało się – jeszcze sekunda, a pęknie.
– Ach, cóż to za nicpoń – mówił Woland kiwając głową – ilekroć sytuacja na szachownicy
staje się dla niego beznadziejna, zaczyna odwracać uwagę jak najostatniejszy szarlatan na
moście. Siadaj natychmiast i skończ z tą chałturą.
– Tak więc – Woland zwrócił się do Małgorzaty – pragnę przedstawić pani, mia donna, moją
świtę. Ten, który się tu wygłupia, to kot Behemot, Asasella i Korowiowa już pani zna, a oto
Helia, moja wierna sługa – jest roztropna, pojętna i we wszystkim potrafi usłużyć.
Piękna Helia uśmiechała się zwracając ku Małgorzacie pełne zieleni oczy i nadal czerpała
dłonią maść i okładała nią kolano Wolanda.
– No, to by było wszystko – zakończył Woland i skrzywił się, bo Helia mocniej ścisnęła jego
kolano – towarzystwo, jak pani widzi, nieduże, mieszane i prostoduszne. – Zamilkł i zaczął
obracać stojący przed nim globus tak przemyślnie sporządzony, że błękitne oceany falowały na
nim, a na biegunie zalegała czapa ze śniegu i lodu, zupełnie jak prawdziwa. – Widzę, że
zainteresował panią mój globus?
– O, tak, nigdy jeszcze nie widziałam niczego podobnego.
– Niebrzydki drobiazg. Prawdę mówiąc, nie lubię słuchać dzienników radiowych. Zawsze
czytają je jakieś dziewczątka, które niewyraźnie wymawiają nazwy miejscowości. W dodatku co
trzecia sepleni jakby specjalnie tam takie dobierano. Mój globus jest znacznie wygodniejszy w
użyciu, tym bardziej że muszę mieć ścisłe informacje o tym, co się dzieje. Czy widzi pani ten, na
222
przykład, skrawek omywanego przez ocean lądu? Proszę popatrzyć, jak się rozżarzył. Wybuchła
Strona
tam wojna. Jeśli przyjrzy mu się pani z bliska, zobaczy pani wszystko dokładnie.
Małgorzata pochyliła się w stronę globusa i zobaczyła, że kwadracik ziemi powiększa się,
nabiera wyrazistych barw i przekształca się jak gdyby w mapę plastyczną. Potem zobaczyła także
wstążeczkę rzeki i jakąś osadę nad tą rzeką. Dom wielkości ziarnka grochu rozrósł się, był teraz
jak pudełko zapałek. Nagle dach owego domu bezgłośnie wzleciał w kłębach czarnego dymu ku
górze, ściany domu runęły i z piętrowego pudełeczka nie pozostało nic oprócz garstki popiołu, z
której walił czarny dym. Nachyliwszy się jeszcze bliżej Małgorzata zobaczyła maleńką figurkę
leżącej na ziemi kobiety, a obok niej, w kałuży krwi, maleńkie dziecko z rozrzuconymi raczkami.
– I po wszystkim – powiedział z uśmiechem Woland – przynajmniej nie zdążyło nagrzeszyć.
Abbadona pracuje bez zarzutu.
– Nie chciałabym znajdować się po tej stronie, przeciwko której jest ów Abbadona –
powiedziała Małgorzata. – Po czyjej on jest stronie?
– Im dłużej z panią rozmawiam – uprzejmie powiedział Woland – tym dobitniej się
przekonuję, jak bardzo jest pani mądra. Mogę panią uspokoić. Abbadona jest wyjątkowo
obiektywny i jednakowo współczuje obydwom walczącym stronom. Dzięki temu obie strony
osiągają zawsze jednakowe wyniki. Abbadona! – niezbyt głośno zawołał Woland i natychmiast
ze ściany wyłoniła się jakaś chuda postać w ciemnych okularach. Okulary te zrobiły na
Małgorzacie tak wielkie wrażenie, że krzyknęła cichutko i wtuliła twarz w nogę Wolanda. –
Niechże pani da spokój! – zawołał Woland. – Ach, jacy nerwowi są dzisiaj ludzie! – Z
rozmachem klepnął Małgorzatę po plecach, aż zadźwięczało. – Przecież widzi pani, że on jest w
okularach. Poza tym nigdy jeszcze się nie zdarzyło, i zresztą nigdy się nie zdarzy, żeby
Abbadona ukazał się komukolwiek przedwcześnie. W końcu i ja tu jestem. Jest pani moim
gościem! Po prostu chciałem go pani pokazać.
Abbadona stał bez ruchu.
– Czy on mógłby zdjąć na chwilę te okulary? – zapytała Małgorzata tuląc się do Wolanda i
drżąc. Teraz jednak drżała już z Ciekawości.
– Co to, to nie – z powagą odpowiedział Woland, skinął dłonią Abbadonie i ten zniknął. – Co
chciałeś powiedzieć, Asasello?
– Messer – odparł Asasello – śpieszę donieść, że mamy dwoje obcych: jakąś piękną
dziewczynę, która zanudza błaganiami, żeby ją pozostawiono przy jej pani, a wraz z nią,
223
224
Strona
23. Wielki bal u szatana
Zbliżała się północ, trzeba się było śpieszyć. Małgorzata jak przez mgłę widziała komnatę.
Zapamiętała świece i basen z malachitu. Kiedy stanęła na dnie owego basenu, Helia i Natasza,
która Helii pomagała, oblały ją jakąś gęstą, ciepłą, czerwoną cieczą. Małgorzata poczuła słonawy
smak na wargach i zrozumiała, że kąpią ją we krwi. Miejsce krwawego płaszcza zajął potem
inny, gęsty, przejrzysty, różowawy i Małgorzacie zakręciło się w głowie od zapachu olejku
różanego. Potem położono ją na kryształowym łożu i zaczęto wycierać do sucha jakimiś wielkimi
zielonymi liśćmi.
Wtedy wdarł się tam kocur i zaczął pomagać. Przycupnął w nogach łoża i naśladując
ulicznego pucybuta nacierał stopy Małgorzaty.
Małgorzata nie pamięta, kto uszył jej pantofle z płatków bladej róży, nie pamięta, w jaki
sposób te pantofle same zapięły się na złote klamerki. Jakaś nieznana siła poderwała ją i
postawiła przed lustrem – we włosach jej błysnął królewski brylantowy diadem. Nie wiedzieć
skąd zjawił się Korowiow i zawiesił Małgorzacie na piersiach, na ciężkim łańcuchu, ciężki
medalion w owalnej ramie, przedstawiający czarnego pudla. Ta ozdoba strasznie zaciążyła
królowej. Łańcuch z miejsca zaczął ocierać jej kark, medalion przyginał ją ku ziemi. Było jednak
coś, co wynagrodziło Małgorzacie kłopoty, jakie jej sprawiał łańcuch z czarnym pudlem – był to
szacunek, jaki jej zaczęli okazywać Korowiow i Behemot.
– To nic, to nic, to nic – mamrotał Korowiow przed drzwiami komnaty, w której znajdował
się basen. – Cóż robić, tak trzeba, tak trzeba... Ale niech pani pozwoli, królowo, że dam jej
jeszcze tylko jedną radę. Pośród gości będą różni, o, bardzo różni, ale nikogo, królowo Margot,
proszę nie wyróżniać! Jeśli nawet ktoś się pani nie spodoba... ja wiem, oczywiście, że nie da pani
tego po sobie poznać, o tym nie ma mowy! Zauważy, natychmiast zauważy! Jedyne wyjście to
polubić takiego kogoś, trzeba go polubić, królowo! Gospodyni balu zostanie za to po stokroć
wynagrodzona. I jeszcze jedno – proszę nie zapomnieć o nikim! Chociaż uśmiech, jeżeli nie
225
starczy czasu, żeby rzucić jakieś słówko, choćby najlżejsze skinienie głowy! Cokolwiek pani
zechce, byle tylko nikt nie zastał pominięty. Inaczej uświerkną ze zgryzoty...
Strona
pierwsze skrzypce, i proszę skinąć tak, aby każdy pomyślał, że właśnie jego pani dostrzegła. Tu
są same światowe sławy. O, ten, za pierwszym pulpitem, to Vieux–temps!... Tak, świetnie... A
teraz dalej!
– Kto dyryguje? – zapytała Małgorzata odlatując.
– Johann Strauss! – wrzasnął kocur. – I niech mnie powieszą na lianie w tropikalnym lesie,
jeśli kiedykolwiek na jakimkolwiek balu grała już taka orkiestra! Osobiście ich zapraszałem! I
proszę zwrócić uwagę, że ani jeden nie zachorował, ani jeden nie odmówił!
W następnej sali nie było kolumn, zamiast nich po jednej stronie stała ściana czerwonych,
różowych i mlecznobiałych róż, a po drugiej – ściana dubeltowych japońskich kamelii. Między
tymi dwiema ścianami biły już z pluskiem fontanny i szampan pienił się bąbelkami w trzech
basenach, z których pierwszy był przezroczysty i fioletowy, drugi rubinowy, a trzeci z kryształu.
Wśród tych basenów krzątali się Murzyni w jasnoczerwonych turbanach i srebrnymi czerpakami
napełniali z basenów płaskie puchary. W ścianie z róż była mała nisza, w której gorączkował się
na estradzie ktoś w czerwonym fraku z jaskółczymi połami. Przed nim przeraźliwie głośno
dudnił jazz. Skoro tylko dyrygent ujrzał Małgorzatę, zgiął się przed nią w ukłonie tak, że dłońmi
dotykał podłogi, po czym wyprostował się i krzyknął przenikliwie:
– Alleluja!
Klepnął się po kolanie raz, potem na krzyż po drugim – dwa, wyrwał z ręki siedzącego z
brzegu muzyka talerz i trzasnął nim o kolumnę.
Małgorzata odlatując dostrzegła jeszcze, że jazzman–wirtuoz walcząc z polonezem, który dął
Małgorzacie w plecy, bije swoich jazzbandzistów talerzem po głowach, a oni przysiadają z
komicznym, udawanym przerażeniem.
Wylecieli wreszcie na podest, na którym, jak zorientowała się Małgorzata, spotykał ją w
ciemnościach Korowiow z latarenką. Teraz na owym podeście oślepiało światło lejące się z
kryształowych winnych gron. Świta zatrzymała tu Małgorzatę, pod lewym jej ramieniem znalazła
się niska kolumienka z ametystu.
– Jeśli będzie już bardzo ciężko, można oprzeć na niej rękę – szeptał Korowiow.
Jakiś czarnoskóry podłożył pod nogi Małgorzaty poduszkę, na której był wyhaftowany złoty
pudel, i na poduszce tej posłuszna czyimś dłoniom Małgorzata postawiła prawą nogę, zgiąwszy
ją w kolanie. Spróbowała się rozejrzeć. Korowiow i Asasello stali przy niej w uroczystych
227
pozach. Obok Asasella stali trzej młodzieńcy, którzy trochę przypominali Abbadonę. W plecy
Strona
wiało zimnem. Małgorzata obejrzała się i zobaczyła, że z marmurowej ściany za jej plecami
tryska i spływa do oblodzonego basenu wino. Przy lewej nodze wyczuwała coś ciepłego i
puszystego. Był to Behemot.
Małgorzata znajdowała się u szczytu ogromnych, zasłanych dywanem schodów. W dole, tak
daleko, ze zdawało się, iż patrzy przez odwróconą lornetkę, widziała olbrzymią kordegardę z
gigantycznym kominkiem, w którego czarnej i zimnej czeluści bez trudu mogłaby się zmieścić
pięciotonowa ciężarówka. Ani w kordegardzie, ani na rzęsiście oświetlonych schodach nie było
nikogo. Dźwięk trąb dobiegał teraz do Małgorzaty z daleka. Stali tak w bezruchu mniej więcej
przez minutę.
– A gdzież goście? – zapytała Korowiowa Małgorzata.
– Nadejdą, królowo, nadejdą, zaraz nadejdą. Nie będziesz się mogła uskarżać na ich brak.
Słowo daję, wolałbym drwa rąbać niż witać ich tutaj, na tym podeście.
– Co? Rąbać drwa?! – podchwycił rozmowny kot – Ja bym wolał być konduktorem w
tramwaju, a to doprawdy najpodlejsze–zajęcie na świecie!
– Do północy zostało najwyżej dziesięć sekund – powiedział Korowiow – zaraz się zacznie.
Małgorzacie wydało się, że te sekundy ciągną się niezwykle długo. Najwyraźniej minęły już i
nic się w ogóle nie stało. Aliści nagle coś huknęło w przepastnym kominku i wyskoczyła stamtąd
szubienica, na której dyndał rozsypujący się w proch wisielec. Wisielec ów urwał się ze stryczka,
upadł na posadzkę i oto wyskoczył z niego piękny rudy młodzian we fraku i w lakierkach.
Wybiegła z kominka mała, na wpół zetlała trumna, otworzyło się wieko i wypadły z niej inne
zwłoki. Piękny młodzian poskoczył ku nim z galanterią i podał im ramię. Ze zwłok tych
uformowała się ruchliwa kobieta w czarnych pantoflach i z czarnymi piórami na głowie, i oboje
pośpiesznie zaczęli wstępować po schodach.
– Otóż i pierwsi! – zawołał Korowiow. – Monsieur Jacques z małżonką. Mam zaszczyt
przedstawić pani, królowo, jednego z najbardziej interesujących mężczyzn. Z powołania fałszerz
pieniędzy, zdrajca stanu, ale doprawdy zdolny alchemik. Wsławił się tym – szepnął na ucho
Małgorzacie – że otruł kochankę króla. A to się przecież nie każdemu zdarza! Proszę popatrzyć,
jaki przystojny!
Pobladła Małgorzata z otwartymi ustami patrzyła na dół i zobaczyła, że zarówno trumna, jak
szubienica znikają w jakichś bocznych drzwiczkach kordegardy.
228
– Jakże się cieszę! – wrzasnął kot prosto w nos wspinającego się po schodach pana Jacques'a.
Strona
Tymczasem na dole wyłonił się z kominka bezgłowy szkielet z oderwaną ręką, zwalił się na
ziemię i przemienił się w mężczyznę we fraku.
Małżonka pana Jacques'a już przyklękała przed Małgorzatą na jedno kolano i – pobladła z
przejęcia – całowała jej stopę.
– Królowo... – bełkotała małżonka pana Jacques'a.
– Królowa jest zachwycona! – wrzeszczał Korowiow.
– Królowo... – cicho powiedział piękny pan Jacques.
– Jesteśmy zachwyceni! – zawodził kocur. Młodzi ludzie, towarzysze Asasella, uśmiechali się
martwo acz uprzejmie i już odciągali pana Jacques'a i jego małżonkę na bok, do kielichów z
szampanem, które trzymali w dłoniach Murzyni. Po schodach wbiegł samotny mężczyzna we
fraku.
– Hrabia Robert – szepnął Małgorzacie Korowiow – także ciekawa postać. Proszę zwrócić
uwagę, królowo, jak zabawnie się składa – to odwrotny przypadek. Hrabia Robert był
kochankiem królowej i otruł swoją żoną.
– Bardzo nam miło, hrabio! – zawołał Behemot.
Z kominka po kolei jedna po drugiej wychynęły trzy trumny, roztrzaskały się i rozpadły, za
nimi wyskoczył ktoś w czarnej pelerynie, a następny, który wybiegł z czarnej czeluści, uderzył
tego w pelerynie nożem w plecy. Dobiegł z dołu przytłumiony okrzyk. Z kominka wypadł trup w
stanie nieomal zupełnego rozkładu. Małgorzata zamknęła oczy, czyjaś ręka podsunęła jej pod nos
flakon z solami trzeźwiącymi. Wydało się Małgorzacie, że była to ręka Nataszy.
Na schodach zrobiło się tłoczno. Na każdym ich stopniu znajdowali się teraz, z dala zupełnie
identyczni, mężczyźni we frakach, którym towarzyszyły nagie kobiety, różniące się od siebie
tylko kolorem pantofelków i piór na głowach.
Kulejąc zbliżała się do Małgorzaty dama w dziwnym drewnianym sabocie na lewej nodze.
Oczy miała spuszczone jak mniszka, była chudziutka, niepokaźna, a na szyi, nie wiedzieć czemu,
miała szeroką zieloną przepaską.
– Kto to jest, ta... zielona? – machinalnie spytała Małgorzata.
– Nader czarująca i ogromnie solidna dama – szeptał Korowiow – polecam ją twojej uwadze
– to signora Tofana. Była niezmiernie popularna wśród młodych, uroczych neapolitanek, a także
mieszkanek Palermo, zwłaszcza tych, którym znudzili się ich mężowie. Przecież zdarza się tak,
229
Ani cezar Gajus Kaligula, ani Messalina nie zainteresowali już Małgorzaty, podobnie jak nie
Strona
się odurzająca woń szampana. Panowała tu niewymuszona wesołość. Damy wśród śmiechów
Strona
– Wszystko się sprawdziło, prawda? – ciągnął Woland patrząc w oczy głowy. – Głowę
Strona
odcięła kobieta, posiedzenie nie doszło do skutku, a ja mieszkam w pańskim mieszkaniu. To fakt.
A fakty to najbardziej uparta rzecz pod słońcem. Nas jednak interesuje to, co będzie dalej, a nie
ów dokonany już fakt. Zawsze był pan zagorzałym głosicielem teorii, według której po odcięciu
głowy życie człowieka się urywa, człowiek zamienia się w popiół i odchodzi w niebyt. Miło mi
zakomunikować panu w obecności mych gości, aczkolwiek mogą oni posłużyć jako dowód
prawdziwości zgoła innej teorii, że teoria pańska jest równie solidna jak błyskotliwa. Zresztą
wszystkie teorie są siebie warte. Jest między nimi i taka, która głosi, że każdemu będzie dane to,
w co wierzy. Niech się zatem tak stanie. Pan odchodzi w niebyt, a ja, wznosząc toast za istnienie,
z radością spełnię ten kielich, w który pan się przekształci.
Woland wzniósł szpadę. Natychmiast mięśnie okrywające czaszkę pociemniały i skurczyły
się, a potem odpadły po kawałku, oczy zniknęły i wkrótce Małgorzata ujrzała na tacy żółtawą
czaszkę na złotej nóżce, z oczyma ze szmaragdów i zębami z pereł.
Pokrywka czaszki odchyliła się na zawiasie.
– Za chwileczkę, messer – powiedział Korowiow zauważywszy pytające spojrzenie Wolanda
– stanie on przed panem. W tej grobowej ciszy słyszę już skrzyp jego lakierków, słyszę, jak
dźwięczy odstawiony na stół kielich, z którego po raz ostatni w tym życiu napił się szampana.
Ale otóż i on.
Kierując się w stronę Wolanda wchodził do sali nowy samotny gość.
Spośród mnóstwa pozostałych gości–mężczyzn zewnętrznie nie wyróżniał się niczym, poza
jedną rzeczą – dosłownie chwiał się z przerażenia, co było widać nawet iż daleka. Na policzkach
płonęły mu krwawe plamy, oczy biegały w potwornym strachu. Był ledwie przytomny i było to
jak najbardziej uzasadnione – oszołamiało go wszystko, a przede wszystkim, rzecz jasna, strój
Wolanda.
Przyjęty został wszakże niezmiernie serdecznie.
– A–a–a, nasz drogi baron Meigel – z życzliwym uśmiechem zwrócił się Woland do gościa,
którego oczy zrobiły się wielkie jak filiżanki.
I w tym momencie Małgorzata zamarła, poznała bowiem owego Meigla. Widywała go
niekiedy w moskiewskich teatrach i restauracjach. “Zaraz... – pomyślała Małgorzata – więc to
chyba znaczy, że on także umarł?...”
Ale ta sprawa natychmiast została wyjaśniona.
234
– Drogi baron – ciągnął z radosnym uśmiechem Woland – był tak ujmująco uprzejmy, że
Strona
gości zaczęły zatracać człowieczy wygląd – wyfraczeni mężczyźni i kobiety obrócili się w proch,
Strona
w nicość. Na oczach Małgorzaty rozpad ogarnął całą salę, napłynął zapach grobowca. Rozpadły
się kolumny, pogasły światła, wszystko roztajało i nie było już żadnych fontann, kamelii ani
tulipanów. Było po prostu to, co było – skromny salonik jubilerowej i smużka światła
wpadającego poprzez jego niedomknięte drzwi. I Małgorzata weszła w owe niedomknięte drzwi.
236
Strona
24. Wydobycie mistrza
W sypialni Wolanda wszystko było tak, jak przed balem. Woland siedział w nocnej koszuli na
łóżku, tylko Helia nie nacierała mu już nogi, lecz nakrywała do kolacji stół, na którym przedtem
grali w szachy. Korowiow i Asasello zdjąwszy fraki zasiedli za stołem, a obok nich ulokował się
oczywiście kot, który nie zechciał się rozstać ze swoim krawatem, choć krawat ów zamienił się
tymczasem w idealnie brudną szmatkę. Małgorzata chwiejąc się na nogach podeszła do nich i
oparła się o stół. Wówczas Woland, jak wtedy, przywołał ją gestem i wskazał jej miejsce obok
siebie.
– No co, bardzo panią wymęczyli? – zapytał.
– O nie, messer – odparła mu Małgorzata, ale powiedziała to tak cicho, że ledwo ją było
słychać.
– Noblesse oblige – zauważył kocur i nalał Małgorzacie do smukłego kieliszka jakiegoś
przejrzystego płynu.
– To wódka? – słabym głosem zapytała Małgorzata.
Kot poczuł się dotknięty i aż podskoczył na krześle.
– Na litość boską, królowo – zachrypiał – czyż ośmieliłbym się nalać damie wódki? To
czysty spirytus!
Małgorzata uśmiechnęła się i spróbowała odsunąć kieliszek.
– Proszę pić śmiało – powiedział Woland i Małgorzata natychmiast wzięła kieliszek do ręki.
– Siadaj, Helia – powiedział Woland i wyjaśnił Małgorzacie: – Noc pełni księżyca to noc
świąteczna i wieczerzam w małym gronie przyjaciół i sług. A zatem – jak się pani czuje? Jak
przeszedł ten męczący bal?
– Znakomicie! – zaterkotał Korowiow. – Wszyscy byli oczarowani, zakochani, zdruzgotani!
Ileż taktu, jakaż dystynkcja, wdzięk i charme!
Woland w milczeniu wzniósł kieliszek i tracił się z Małgorzatą. Małgorzata pokornie wypiła
237
przekonana, że ten spirytus ją dobije. Nic złego jednak się nie stało. Ożywcze ciepło rozgrzało jej
wnętrzności, coś miękko uderzyło ją po karku, powróciły siły, poczuła się tak, jakby wstała po
Strona
długim orzeźwiającym śnie, poczuła także wilczy apetyt. Kiedy uświadomiła sobie, że od
wczoraj rano nic nie jadła, głód ów stał się jeszcze przeraźliwszy... Zaczęła chciwie jeść kawior.
Behemot ukroił sobie kawałek ananasa, posolił go, popieprzył, zjadł, a potem tak brawurowo
chlupnął drugą setkę spirytusu, że wszyscy zaczęli mu bić brawo.
Kiedy Małgorzata wypiła drugi kieliszek, świece w lichtarzach rozjarzyły się jaśniej, na
kominku przybyło płomieni. Małgorzata wcale nie czuła rauszu. Gryząc białymi zębami mięso
upajała się wyciekającym sokiem, a jednocześnie przyglądała się, jak Behemot smaruje
musztardą ostrygę...
– Połóż jeszcze na to winogrono – trącając kocura w bok cicho powiedziała Helia.
– Proszę mnie nie pouczać – odparł Behemot – nie pierwszy raz siedzę przy stole, spokojna
głowa!
– Ach, jak miło się je kolację tak właśnie, zwyczajnie, przy kominku – skrzeczał Korowiow –
W szczupłym gronie...
– Nie, Fagocie – protestował kocur – bal ma także swoje uroki, ma rozmach...
– Nie ma w nim żadnych uroków ani żadnego rozmachu – powiedział Woland.
– A proszę mi powiedzieć – zwróciła się do Asasella ożywiona po wypitej wódce Margot –
zastrzelił go pan, tego eksbarona?
– Naturalnie – odparł Asasello. – Jakże miałem go nie zastrzelić? Koniecznie trzeba go było
zastrzelić.
– Ach, jak ja się zdenerwowałam, kiedy ten baron upadł! – mówiła Małgorzata, najwyraźniej
dotąd jeszcze przeżywając pierwsze morderstwo, jakie zdarzyło się jej widzieć. – Pan z
pewnością dobrze strzela?
– Nie narzekam – odpowiedział Asasello.
– Na ile kroków? – zadała mu Małgorzata niezupełnie jasne pytanie.
– To zależy do czego – roztropnie odparł Asasello – co innego trafić młotkiem w szybę
krytyka Łatuńskiego, a zupełnie co innego – trafić go w serce.
– W serce! – zawołała Małgorzata, nie wiedzieć, czemu chwytając się za własne serce. – W
serce! – powtórzyła głucho.
– Co to za krytyk Łatuński? – przyglądając się Małgorzacie zapytał Woland.
Asasello, Korowiow i Behemot jakoś wstydliwie pospuszczali oczy, Małgorzata zaś
238
Wesoła kolacja trwała dalej. Świece opływały w kandelabrach, falami płynęło przez pokój
Strona
suche, wonne ciepło kominka. Małgorzata najadła się, ogarnęło ją uczucie błogości. Patrzyła, jak
szare kółka dymu znad cygara Asasella żeglują do kominka i jak kocur chwyta je na koniuszek
szpady. Nie chciało jej się nigdzie stąd odchodzić, choć odnosiła wrażenie, że jest już bardzo
późno. Według wszelkich oznak dochodziła szósta rano. Wykorzystała więc chwilę milczenia,
zwróciła się do Wolanda i nieśmiało, niepewnie powiedziała:
– Chyba czas już na mnie... Jest późno...
– Dokąd się pani śpieszy? – zapytał Woland uprzejmie, ale nieco oschle. Pozostali milczeli,
udawali, że są pochłonięci kółeczkami dymu z cygara.
To do reszty zmieszało Małgorzatę.
– Tak, już czas – powtórzyła i odwróciła się, jak gdyby szukając narzutki czy płaszcza.
Poczuła się nagle zażenowana swoją nagością. Wstała od stołu, Woland w milczeniu podniósł z
łóżka swój brudny znoszony szlafrok, a Korowiow narzucił go Małgorzacie na ramiona.
– Dziękuję panu, messer – zaledwie dosłyszalnie powiedziała Małgorzata i pytająco
popatrzyła na Wolanda. Uśmiechnął się w odpowiedzi tyleż uprzejmie, ile obojętnie. Czarna
rozpacz z miejsca oblała jej serce. Małgorzata poczuła się oszukana. Nikt najwyraźniej nie
zamierzał zaproponować żadnej nagrody za jej usługi na balu, nikt jej także nie zatrzymywał. Na
domiar złego było dla niej zupełnie oczywiste, że nie ma dokąd iść. Przelotna myśl o tym, że
trzeba będzie wrócić do willi, wywołała w niej wewnętrzny wybuch rozpaczy. A może ma
poprosić sama, jak to jej doradzał Asasello, kiedy ją wodził na pokuszenie W ogrodzie
Aleksandrowskim? “Nie, za nic!” – powiedziała sobie.
– Wszystkiego dobrego, messer – powiedziała na głos, pomyślała zaś: “Byle się stąd
wydostać, potem już jakoś dojdę do rzeki i utopię się”.
– Proszę usiąść – rozkazał nagle Woland. Małgorzata zmieniła się na twarzy i usiadła.
– Chce pani może powiedzieć coś na pożegnanie?
– Nie, messer, nie mam nic do powiedzenia – dumnie odparła Małgorzata – poza tym, że jeśli
jestem jeszcze potrzebna, to jestem gotowa zrobić wszystko, czego będziesz sobie życzył. Nie
jestem ani trochę zmęczona i bardzo dobrze bawiłam się na balu – Małgorzata patrzyła na
Wolanda jak przez zasłonę, jej oczy napełniały się łzami.
– To była próba – powiedział Woland – niech pani nigdy nikogo i o nic nie prosi! Nigdy i o
nic, tych zwłaszcza, którzy są od pani potężniejsi. Sami zaproponują, sami wszystko dadzą.
240
Siadaj, dumna kobieto – Woland zdarł z Małgorzaty ciężki szlafrok i Małgorzata znowu siedziała
Strona
na posłaniu obok Wolanda. – A więc, Margot – ciągnął Woland łagodniejszym już głosem –
czego pani chce za to, że była dziś pani gospodynią mego balu? Proszę mówić! I proszę już teraz
mówić bez skrępowania, ponieważ propozycja wyszła ode mnie.
Serce Małgorzaty załomotało, westchnęła głęboko, zaczęła się zastanawiać.
– No, cóż to, śmielej! – zachęcał Woland. – Proszę rozbudzić swoją wyobraźnię, niechże jej
pani da ostrogę! Już za samą obecność przy zamordowaniu tego, niech mu ziemia ciężką będzie,
łotra barona należy się człowiekowi nagroda, zwłaszcza jeśli człowiek ten jest kobietą. A więc?
Małgorzacie zaparło dech, chciała już wypowiedzieć od dawna sformułowane w duchu
najgorętsze życzenie, ale nagle pobladła, otworzyła usta, wytrzeszczyła oczy. “Frieda!... Frieda,
Frieda!... – krzyczał jej w uszach czyjś natrętny, błagalny głos. – Ja jestem Frieda!” – i
Małgorzata zacinając się co słowo zaczęła mówić:
– A zatem, jak rozumiem... mogę... wyrazić jedno życzenie?
– Zażądać, zażądać, mia donna – uśmiechając się porozumiewawczo odparł Woland. –
Zażądać spełnienia jednego życzenia.
Ach, jak zręcznie, jak dobitnie Woland powtarzając słowa Małgorzaty podkreślił to “jedno
życzenie!”
Małgorzata westchnęła raz jeszcze i powiedziała:
– Chcę, aby przestano podsuwać Friedzie tę chustkę, którą zadusiła swoje dziecko.
Kocur wzniósł ślepia ku niebu, westchnął donośnie, ale nic nie powiedział.
– Ponieważ – uśmiechnąwszy się zaczął mówić Woland – możliwość wzięcia przez panią
łapówki od tej idiotki Friedy jest oczywiście najzupełniej wykluczona – nie dałoby się to przecież
pogodzić z pani królewską godnością – doprawdy nie wiem, co mam począć. Mam chyba tylko
jedno wyjście – zaopatrzyć się w szmaty i pozatykać nimi wszystkie szpary w ścianach mej
sypialni.
– O czym pan mówi, messer? – zdumiała się Małgorzata usłyszawszy te doprawdy niepojęte
słowa.
– Najzupełniej się z tobą zgadzam, messer – wmieszał się do rozmowy kocur – właśnie
szmatami! – I rozdrażniony kot trzasnął łapą w stół.
– Mówię o miłosierdziu – wyjaśnił swoje słowa Woland nie spuszczając z Małgorzaty
płomiennego oka – niekiedy najzupełniej nieoczekiwanie i zdradliwie wciska się ono w
241
Usłyszeli jęk Friedy, Frieda padła na twarz na podłogę, legła krzyżem przed Małgorzatą.
Strona
O, przepraszam!...
Strona
– No cóż, skoro sprawi to, że będzie pan spokojniejszy, to proszę tak uważać – uprzejmie
odparł Woland.
– Nie, nie! – mówiła przestraszona Małgorzata i potrząsała mistrza za ramią. – Opamiętaj się!
Stanąłeś naprawdę przed nim!
Kocur i teraz się wtrącił:
– Za to ja wyglądam, jak gdybym się przywidział. Proszę zwrócić uwagą na mój profil w
świetle księżyca – wlazł w słup księżycowego światła i chciał coś jeszcze dodać, ale poproszono
go, żeby się zamknął, więc odparł: – Dobrze, dobrze, mogę milczeć! Będę milczącą halucynacją
– i zamilkł.
– Proszę powiedzieć, dlaczego Małgorzata nazywa pana mistrzem? – zapytał Woland. Mistrz
uśmiechnął się i powiedział:
– To słabostka, którą należy jej wybaczyć. Małgorzata ma zbyt wysokie mniemanie o
powieści, którą napisałem.
– O czym była ta powieść?
– O Poncjuszu Piłacie.
I oto znowu zachwiały się, rozedrgały języczki świec, zadzwoniła zastawa na stole – Woland
roześmiał się grobowo, ale śmiech ten nikogo nie przestraszył ani nie zdumiał. Behemot nie
wiadomo dlaczego zaczął bić brawo.
– O czym? O czym? O kim? – przestając się śmiać powiedział Woland. – To wstrząsające! To
niesłychane! Proszę mi ją dać, chciałbym ją zobaczyć – i wyciągnął nadstawioną dłoń.
– Niestety, nie mogę tego zrobić – odparł mistrz – spaliłem ją w piecu.
– Przepraszam, nie mogę w to uwierzyć – odpowiedział Woland – to niemożliwe, rękopisy
nie płoną – odwrócił się do Behemota i powiedział: – Ano, Behemocie, daj no tu tę powieść.
Kot momentalnie zerwał się z krzesła i wszyscy zobaczyli, że siedział na grubym pliku
maszynopisów. Egzemplarz, który leżał na wierzchu, kocur z ukłonem podał Wolandowi.
Małgorzata zadrżała, była znów zdenerwowana do łez, krzyknęła:
– To twój rękopis!
Woland wziął do ręki podany mu egzemplarz, odwrócił go, odłożył i w milczeniu, bez
uśmiechu, zapatrzył się na mistrza. Ale mistrz, nie wiadomo dlaczego, posmutniał, zaczął się
niepokoić, wstał z krzesła, załamał ręce i zwracając się do dalekiego księżyca zaczął mamrotać
245
dygocąc:
Strona
– I w nocy, i przy księżycu nie zaznam spokoju!... Czemuż, nie pozostawiono mnie w
spokoju? O, bogowie, o, bogowie moi!...
Małgorzata wczepiła się w szpitalny szlafrok, przytuliła się do mistrza i także zaczęła
mamrotać, smutna, zalana łzami:
– Boże, dlaczego nie pomaga ci lekarstwo?
– To nic, to nic, to nic – szeptał Korowiow uwijając się wokół mistrza – to nic, to nic...
Jeszcze kieliszeczek, a ja też dla towarzystwa...
I kieliszeczek zagrał, rozbłysnął w świetle księżyca i kieliszeczek ten pomógł. Posadzono
mistrza z powrotem na krześle, twarz chorego uspokoiła się.
– No, Małgorzato – znowu włączył się do rozmowy Woland – niech więc pani powie, czego
pani pragnie?
Oczy Małgorzaty rozbłysły, błagalnie zwróciła się do Wolanda:
– Pozwólcie mi szepnąć mu parę słów.
Woland skinął głową, a Małgorzata przypadła mistrzowi do ucha i coś szeptała. Usłyszano
odpowiedź mistrza:
– Nie, za późno. Niczego już nie chcę od życia, prócz tego jednego – chcę widzieć ciebie. Ale
radzę ci jeszcze raz – opuść mnie, ze mną zginiesz.
– Nie, nie zostawię cię – odparła Małgorzata i zwróciła się do Wolanda. – Proszę, żebyśmy
znów się znaleźli w suterenie przy zaułku Arbackim, żeby znowu paliła się lampa i żeby
wszystko było jak dawniej.
Tu mistrz się zaśmiał i ujmując od dawna już potarganą głowę Małgorzaty powiedział:
– Ach, messer, niech pan nie słucha tej biednej kobiety! W owej suterenie już od dawna
mieszka kto inny, a w ogóle to się nie zdarza, żeby cokolwiek znowu było tak, jak już było. –
Przytknął policzek do głowy swej ukochanej, objął Małgorzatę i zaczął mruczeć: – Biedna...
biedna...
– Nie zdarza się, powiada pan? – powiedział Woland – To prawda. Ale my jednak
spróbujemy. – I zawołał: – Asasello!
I zaraz zwalił się z sufitu na podłogę ogłupiały, bliski obłędu obywatel w samej bieliźnie, ale
nie wiedzieć czemu z walizka w dłoni i w kaszkiecie. Trząsł się i kucał ze strachu.
– Mogarycz? – zapytał Asasello tego, który spadł im z nieba.
246
chyba wyjątek.
Strona
I Mikołaj Iwanowicz ani się obejrzał, a już goła Helia siedziała przy maszynie, a kot dyktował
jej:
– Zaświadcza się niniejszym, że okaziciel niniejszego zaświadczenia, Mikołaj Iwanowicz,
spędził wyżej wymienioną noc na balu u szatana, gdzie został zaangażowany jako środek
lokomocji... otwórz, Helia, nawias, a w nawiasie napisz “wieprz”. Podpisano – Behemot.
– A data? – pisnął były wieprz.
– Dat nie wpisujemy, z datą dokument byłby nieważny – powiedział kot składając niedbały
podpis. Potem wyjął skądś pieczątkę, chuchnął na nią urzędowo, odbił na papierze słowo
“zapłacono” i wręczył ów papier lokatorowi z parteru. Po czym lokator z parteru zniknął bez
śladu, a na jego miejscu zjawił się nowy nieoczekiwany gość.
– A to znów kto? – z obrzydzeniem zapytał Woland, dłonią osłaniając się przed blaskiem
świec.
Warionucha zwiesił głowę, westchnął i cicho powiedział:
– Zwolnijcie mnie, nie mogę być wampirem. Przecież myśmy z Helia wtedy o mało co nie
wyprawili Rimskiego na tamten świat. A ja nie jestem krwiożerczy. Wypuśćcie mnie!
– Co to znowu za brednie? – marszcząc czoło powiedział Woland. – Jaki Rimski? Co to
znowu za bzdura?
– Proszę się nie denerwować, messer – odezwał się Asasello i zwrócił się do Warionuchy: –
Przez telefon nie należy nikomu ubliżać. Przez telefon nie należy kłamać. Zrozumiano? Nie
będziesz tego więcej robił?
Warionusze z radości zamąciło się w głowie, twarz mu się rozpromieniła i, ogłupiały, zaczął
mamrotać:
– Jak Boga ko... to jest, chciałem powiedzieć... Wasza Wyso... zaraz po obiedzie... –
Warionucha przyciskał dłonie do piersi i patrzył na Asasella błagalnie.
– Dobra. Do domu! – powiedział Asasello i Warionucha rozpłynął się.
– Teraz zostawcie mnie z nimi samego – polecił Woland wskazując na mistrza i Małgorzatę.
Polecenie Wolanda zostało wykonane błyskawicznie. Po chwili milczenia Woland zwrócił się
do mistrza:
– A zatem – do sutereny na Arbacie? A pańska powieść? A Piłat?
– Znienawidziłem tę powieść – odparł mistrz.
249
– Błagam cię – żałośnie prosiła Małgorzata – nie mów tak. Dlaczego się nade mną znęcasz?
Strona
Przecież wiesz, że w tę książkę włożyłam całe swoje życie. – I zwracając się do Wolanda dodała:
– Niech pan go nie słucha, messer.
– Ale o czymś przecież trzeba pisać? – mówił Woland. – Jeśli pan skończył z tym
procuratorem, to niech pan się zabierze chociażby do takiego Alojzego.
Mistrz uśmiechnął się.
– To niezbyt interesujące.
– Więc co panu wypełni życie?
Małgorzata oderwała się od mistrza i z wielkim żarem zaczęła mówić:
– Zrobiłam wszystko, co mogłam, podsuwałam mu najbardziej porywające projekty. Ale on
na nic się nie zgadza.
– Ja wiem, o czym mu pani szeptała – zaprotestował Woland – ale to wcale nie jest
najbardziej porywające. A ja panu powiem – z uśmiechem zwrócił się do mistrza – że pańska
powieść jeszcze sprawi panu niejedną niespodziankę.
– To bardzo smutne – odpowiedział mistrz.
– Nie, to nie jest smutne – powiedział Woland – nie ma w tym niczego strasznego. No cóż,
Małgorzato Nikołajewna, wszystko zostało wykonane. Czy może mi pani coś zarzucić?
– Ależ skądże, messer!
– Więc niechże to pani przyjmie ode mnie na pamiątkę – powiedział Woland i wyjął spod
poduszki niewielką ozdobioną diamentami złotą podkówkę.
– Nie, nie, nie, z jakiej racji?
– Szuka pani zwady ze mną? – zapytał Woland i uśmiechnął się.
Ponieważ płaszcz nie miał kieszeni, Małgorzata położyła podkówkę na serwetce, którą
następnie zawiązała w węzełek. I w tym momencie doznała olśnienia. Spojrzała w okno, za
którym świecił księżyc, i po wiedziała:
– Czegoś tu nie rozumiem... co to właściwie jest – ciągle północ i północ, a przecież już
dawno powinien nadejść świt?
– Świąteczną północ miło jest zatrzymać nieco dłużej – odpowiedział Woland. – No, to życzę
szczęścia wam obojgu!
Małgorzata modlitewnie wyciągnęła obie dłonie do Wolanda, ale nie ośmieliła się doń zbliżyć
i tylko zawołała cicho:
250
Annuszka zamierzała już gdzieś wyruszyć, kiedy piętro wyżej huknęły drzwi, ktoś popędził na
Strona
dół po schodach, wpadł na Annuszkę i odepchnął na bok tak mocno, że kobieta uderzyła potylicą
w ścianę.
– Gdzie cię diabeł nosi w samych kalesonach? – piskliwie wrzasnęła Annuszka łapiąc się za
kark. Człowiek w samej bieliźnie, w kaszkiecie, z walizką w ręku, nie otwierając oczu
powiedział Annuszce niesamowitym sennym głosem:
– Piecyk w łazience... ton... samo pobielenie ile kosztowało... – z płaczem zaryczał. – Won!
Zerwał się i pobiegł nie na dół, tylko z powrotem na górę, w kierunku okna z wybita szybą i
przez to okno do góry nogami wyleciał na podwórze. Annuszka nawet o swoim karku
zapomniała, jęknęła i też podbiegła do okna. Położyła się, przywarła brzuchem do podłogi i
wystawiła głowę na zewnątrz, przekonana, że na oświetlonym latarnią asfalcie podwórka
zobaczy roztrzaskane zwłoki człowieka z walizką... Ale asfalt podwórka był idealnie pusty.
Pozostawało więc uznać, że ów dziwny i senny osobnik wyleciał z domu jak ptak nie
pozostawiając po sobie najmniejszych śladów. Annuszka przeżegnała się i pomyślała: “Wesołe
mieszkanko ta pięćdziesiątka! Nie na darmo ludzie gadają! To ci mieszkanko!”
Nie zdążyła tego na dobre pomyśleć, a już drzwi na górze trzasnęły znowu i znowu ktoś
zbiegał stamtąd. Annuszka przycisnęła się do ściany i zobaczyła jakiegoś dość dystyngowanego
obywatela z bródką, ale z odrobinę – tak się przynajmniej Annuszce wydało – prosiakowatą
twarzą. Obywatel ów śmignął koło niej, podobnie jak tamten pierwszy opuścił dom przez okno i
również ani mu w głowie było roztrzaskiwać się o asfalt. Annuszka zapomniała już, jaki miał być
cel jej wymarszu, i została na schodach – żegnała się znakiem krzyża, pojękiwała i sama ze sobą
rozmawiała.
Trzeci nie miał bródki, tylko okrągłą, wygoloną twarz, był w tołstojowskiej koszuli, zbiegł z
góry niebawem i również wyfrunął przez okno.
Oddając Annuszce sprawiedliwość musimy powiedzieć, że była kobietą żądną wiedzy i że
postanowiła trochę poczekać – a nuż zdarzą się jeszcze jakieś nowe cuda? Drzwi na górze
otworzyły się znowu, ale tym razem zaczęło schodzić całe towarzystwo, nie zbiegało, szło
normalnie, jak ludzie. Annuszka odbiegła od okna, zeszła pół piętra do swoich drzwi,
szybciuteńko je otworzyła, schowała się do przedpokoju i w wąskiej szparze niedomkniętych
drzwi zamigotało jej oszalałe z ciekawości oko.
Jakiś niby chory, niby nie chory, dziwny, blady, zarośnięty, w czarnej czapeczce i w jakimś
252
szlafroku niepewnie szedł po schodach. Troskliwie podtrzymywała go pod ramię jakaś damulka
Strona
w czymś, co w półmroku wydało się Annuszce habitem. Damulka była ni to bosa, ni to w jakichś
przezroczystych, z pewnością zagranicznych, podartych na strzępy pantofelkach. “Wesołe
mieszkanko!...” Wszystko w duszy Annuszki śpiewało, kiedy sobie wyobraziła, jak będzie rano
opowiadać to wszystko sąsiadom.
Za dziwnie ubraną damulka podążała inna dama, zupełnie goła, niosąca walizeczkę, obok
walizeczki zaś kręcił się ogromny czarny kocur. Annuszka przetarła oczy i mało brakowało, a
zapiszczałaby na głos.
Zamykał pochód kulejący cudzoziemiec niskiego wzrostu, z bielmem na oku, bez marynarki,
w białej frakowej kamizelce, w krawacie. Całe to towarzystwo przedefilowało obok Annuszki i
poszło na dół. Coś stuknęło o podest.
Annuszka odczekała, aż kroki przycichły, jak wąż wyślizgnęła się zza drzwi, odstawiła bańkę
pod ścianę, położyła się na podeście i zaczęta obmacywać podłogę. Po chwili miała w ręku
serwetkę, a w niej coś ciężkiego. Oczy Annuszce wylazły na czoło, kiedy rozwinęła tę serwetkę.
Podniosła klejnot ku samym oczom, a w oczach tych płonął wilczy zaiste ogień. W głowie
Annuszki zerwała się zawierucha:
“Nic nie wiem, nic nie widziałam!... Do siostrzeńca? A może rozpiłować na kawałki?...
Kamienie można wydłubać i po kamyku – jeden na Pietrowkę, drugi na Smoleński... Nic nie
wiem, nic nie widziałam...”
Schowała więc znalezisko za pazuchę, chwyciła bańkę i odkładając wyprawę na miasto już
zamierzała się wśliznąć z powrotem do swego mieszkania, kiedy diabli wiedza skąd wziął się
przed nią ten z białą piersią, bez marynarki, i cicho powiedział:
– Dawaj podkówkę i serwetkę!
– Jaką znowu podkówkę, jaką znowu serwetkę? – zdumiała się nader udatnie Annuszka. – Na
oczy nie widziałam żadnej serwetki. Pijani jesteście, obywatelu, czy jak?
Białopierśny, nic już więcej nie mówiąc, twardymi jak poręcze w autobusie i jak one zimnymi
palcami tak ścisnął gardło Annuszki, że całkowicie przerwał dopływ powietrza do jej płuc.
Bańka wypadła Annuszce z ręki, upadła na podłogę. Potrzymawszy Annuszkę czas pewien bez
powietrza, roznegliżowany cudzoziemiec rozluźnił uchwyt. Annuszka zaczerpnęła tchu i
uśmiechnęła się.
– Ach, podkóweczkę? – przemówiła. – Już się robi! A więc to pańska podkóweczka? A ja
253
patrzę: leży sobie w serwetce, to specjalnie wzięłam, żeby jej kto nie zabrał, bo potem to, wie
Strona
że znajdzie się w swojej sypialni w willi, a kiedy się obudzi, będzie musiała iść się utopić. Ale
Strona
była to ostatnia straszna myśl, pogłos długiej udręki, w jakiej żyła. Nic nie niknęło,
wszechmocny Woland był rzeczywiście wszechmogący i Małgorzata mogła, ile tylko chciała,
chociażby do samego świtu, szeleścić stronicami brulionów, przyglądać się im, całować je i
czytać raz jeszcze słowa: Ciemność, która nadciągnęła znad Morza Śródziemnego, okryła
znienawidzone przez procuratora miasto...
255
Strona
25. Jak procurator usiłował ocalić Judę z Kiriatu
Nie siedział teraz na tronie, ale leżał na sofie przy niewielkim niskim stole zastawionym
jadłem i dzbanami z winem. Po przeciwnej stronie stołu znajdowało się drugie łoże, puste. U stóp
procuratora ciemniała nie wytarta czerwona kałuża podobna kałuży krwi, poniewierały się
skorupy rozbitego dzbana. Sługę, który przed burzą nakrywał stół dla procuratora, nie wiedzieć
czemu zmieszało spojrzenie hegemona, zdenerwował się myśląc, że zrobił coś nie tak, jak
należało, a rozgniewany na niego procurator rozbił dzban o mozaikową posadzkę i powiedział:
– Czemu nie patrzysz w twarz, kiedy podajesz? Czy coś ukradłeś?
Czarna twarz Afrykanina poszarzała, w jego oczach widać było śmiertelną trwogę, zadygotał i
o mało nie zbił drugiego dzbana, lecz gniew procuratora dlaczegoś minął równie szybko, jak nim
owładnął. Afrykanin poskoczył, by zebrać skorupy i wytrzeć kałużę, ale procurator skinął nań i
niewolnik uciekł. Kałuża natomiast pozostała.
Teraz, podczas huraganu, Afrykanin krył się nie opodal niszy, w której stała biała statua
przedstawiająca nagą kobietę z pochyloną głową, bał się nawinąć pod rękę nie w porę, a zarazem
lękał się, że przegapi chwilę, kiedy procurator może go zawezwać do siebie.
Procurator leżąc na łożu w półmroku burzy sam nalewał sobie wino do pucharu, pił je długimi
łykami, niekiedy brał do ręki chleb, kruszył go i przełykał maleńkie kawałeczki, od czasu do
czasu wysysał ostrygi, żuł cytrynę i znowu popijał.
Gdyby nie łoskot wody, gdyby nie uderzenia piorunów, które, zdawało się, chciały rozpłatać
pałacowy dach, gdyby nie stukot gradu młócącego stopnie tarasu, można by było usłyszeć, że
procurator mruczy coś sam do siebie. I gdyby niepewne migoty ogni niebieskich przemieniły się
w trwalsze światło, ktoś, kto by na to patrzył, mógłby zauważyć, że twarz procuratora o oczach
rozpalonych przez bezsenność i przez wino wyraża zniecierpliwienie, że procurator patrzy nie
tylko na dwie białe róże, które utonęły w czerwonej kałuży, ale co chwila zwraca twarz w stronę
ogrodu, tam skąd wpada pył wodny i piasek, że oczekuje na kogoś, oczekuje niecierpliwie.
Minął czas pewien, zaczęła rzednąć przesłona wody przed oczyma proeuratora. Huragan, choć
tak wściekły, słabł przecież. Nie trzeszczały już i nie spadały gałęzie. Pioruny i błyskawice były
coraz rzadsze. Teraz przepływała nad Jeruszalaim już nie fioletowa o białych brzegach zasłona,
ale zwykła szara chmura długotrwałej burzy. Burza przesuwała się w stronę Morza Martwego.
Teraz można już było usłyszeć z osobna i szum deszczu, i szum wody spadającej ściekami i
wprost ze stopni owych schodów, po których procurator szedł w dzień, by ogłosić na placu
257
wyrok. Wreszcie można było usłyszeć także zagłuszaną dotychczas fontannę. Rozjaśniało się. W
Strona
coś z mokrego piasku. Wytarto czerwoną kałużę, sprzątnięto skorupy, na stole dymiło mięsiwo.
Strona
gościem.
Strona
– O, procurator może być pewien, że dopóki ja jestem w Judei, Bar nie uczyni ani jednego
kroku, by moi ludzie nie deptali mu po piętach.
– Teraz jestem spokojny, zresztą zawsze jestem spokojny, kiedy ty jesteś tutaj.
– Jesteś dla mnie zbyt łaskaw, procuratorze!
– A teraz, proszę, opowiedz mi o kaźni – powiedział procurator.
– Co mianowicie interesuje procuratora?
– Czy tłum nie próbował w jakiś sposób wyrazić oburzenia? To, oczywista, najważniejsze.
– Nie – odparł gość.
– To bardzo dobrze. Stwierdziłeś zgon osobiście?
– Procurator może być tego pewien.
– A powiedz mi... czy przed powieszeniem na słupach podano im napój?
– Tak. Ale – tu gość zamknął oczy – nie chciał go wypić.
– Kto mianowicie? – zapytał Piłat.
– Przepraszam, hegemonie! – zawołał gość. – Nie powiedziałem, kto? Ha–Nocri!
– Szaleniec! – powiedział Piłat i wykrzywił się nie wiedzieć czemu. Zadygotała żyłka pod
jego lewym okiem. – Umierać na udar słoneczny! Czemuż nie przyjąć tego, na co zezwala
prawo? W jakich słowach odmówił?
– Powiedział – odparł gość znowu zamykając oczy – że dziękuje i nie ma żalu o to, że
pozbawia się go życia.
– Do kogo nie ma żalu? – głucho zapytał Piłat.
– Tego, hegemonie, nie powiedział...
– Nic poza tym? – zapytał ochrypły głos,
– Poza tym nic.
Procurator stuknął pucharem nalewając sobie jeszcze wina. Wysączywszy puchar do dna
powiedział:
– Chodzi o to, że jakkolwiek nie możemy, przynajmniej w tej chwili, znaleźć żadnych jego
wyznawców czy też naśladowców, to przecież nie sposób zaręczyć, że ich w ogóle nie ma.
Gość słuchał uważnie, pochylił głowę.
– Zatem, aby ustrzec się jakichś niespodzianek – ciągnął procurator – bardzo proszę, aby jak
najprędzej i nie nadając sprawie rozgłosu uprzątnąć ciała wszystkich trzech skazańców i
261
pogrzebać je potajemnie, cichaczem, tak żeby nikt już o nich nigdy nie usłyszał.
Strona
– Jestem tego samego zdania. Dlatego właśnie chciałbym, byś zajął się tą sprawą, to znaczy,
Strona
marmurze pomiędzy lwami, potem zniknęły jego nogi, potem tułów, wreszcie kaptur. Dopiero
Strona
Może to właśnie ów mrok sprawił, że procurator tak bardzo się zmienił. Jak gdyby w oczach
się postarzał, przygarbił, wydawać się mogło, że ogarnia go trwoga. W pewnej chwili rozejrzał
się i drgnął, nie wiedzieć czemu, kiedy spojrzał na pusty tron, na którego oparciu leżał płaszcz.
Nadeszła świąteczna noc, grały swój koncert wieczorne cienie i zmęczonemu procuratorowi
przywidziało się zapewne, że ktoś siedzi na tym pustym tronie. Procurator nie oparł się
małoduszności, obmacał płaszcz, odłożył go i zaczął spiesznie przechadzać się pod kolumnada,
to zacierał ręce, to podbiegał do stołu i chwytał puchar to znów zatrzymywał się i bezmyślnie
wpatrywał w mozaikę posadzki, jak gdyby usiłował odczytać z niej jakieś inskrypcje...
Zawracając po raz któryś, zatrzymał się nagle i gwizdnął. Na ów gwizd rozległo się w mroku
basowe naszczekiwanie i wbiegł z ogrodu pod kolumnadę ogromny szary pies o zaostrzonych
uszach, w obroży nabijanej złoconymi blaszkami.
– Banga, Banga – zawołał cicho procurator.
Pies stanął na dwóch łapach, przednie położył swemu panu na ramionach, o mało nie
przewracając go na ziemię, i polizał go po policzku. Procurator usiadł na tronie. Banga
wysunąwszy ozór ziając położył się u stóp swego pana, ślepia jego wyrażały radość z tego, że
skończyła się burza, jedyna w świecie rzecz, której bał się ten nieustraszony pies, a także z tego,
że pies jest znowu tutaj, obok człowieka, którego kocha, szanuje i uważa za najpotężniejszą istotę
na świecie, za pogromcę wszystkich innych ludzi, obok człowieka, dzięki któremu pies także
może czuć się stworzeniem uprzywilejowanym, wywyższonym i niezwykłym. Ale ległszy u jego
stóp, i nawet nie patrząc na swego pana, tylko w wieczerniejący ogród, pies od razu pojął, że
pana spotkało nieszczęście. Pokręcił się więc, wstał, zaszedł z boku i położył pysk i przednie łapy
na kolanach procuratora wilgotnym piaskiem brudząc poły jego płaszcza. Poczynania Bangi
miały zapewne oznaczać, że pies chce pocieszyć swego pana i gotów jest wraz z nim stawić czoła
przeciwnościom. Próbowały to wyrazić i zezujące na pana ślepia, i postawione wyostrzone uszy.
265
I tak razem, pies i człowiek kochający się nawzajem, witali pod kolumnadą noc święta.
Tymczasem gość procuratora miał mnóstwo do zrobienia. Opuściwszy górny taras przed
Strona
pomachała ręką.
Strona
Odwiedziwszy pałac, w którym płonęły już świeczniki i pochodnie, gdzie trwała świąteczna
krzątanina, młody człowiek szedł jeszcze raźniej, jeszcze bardziej dziarsko, szedł z powrotem, w
stronę Dolnego Miasta. Na rogu, tam gdzie ulica wychodziła na plac targowy, wyprzedziła go w
tłoku zwiewna kobieta idąca krokiem jak gdyby tanecznym, kobieta w nasuniętym na same oczy
czarnym kekryphalos. Wyprzedzając przystojnego młodzieńca kobieta ta na sekundę zsunęła
czepek nieco wyżej, rzuciła na młodego człowieka spojrzenie, ale nie zwolniła kroku,
przeciwnie, przyśpieszyła, jak gdyby chciała uciec przed tym, którego wyprzedziła.
Młody człowiek zauważył ją, co więcej – rozpoznał, a poznawszy drgnął, zatrzymał się, z
niedowierzaniem popatrzył w jej ślad i natychmiast popędził za nią. O mało nie przewróciwszy
jakiegoś niosącego dzban przechodnia dogonił kobietę i ciężko dysząc z podniecenia zawołał:
– Nisa!
Kobieta odwróciła się, zmrużyła oczy, jej twarz przybrała chłodny wyraz niezadowolenia,
oschle odpowiedziała po grecku:
– Ach, to ty, Juda! Nie poznałam cię w pierwszej chwili. To zresztą lepiej. Mówi się u nas, że
ten, którego nie poznano, będzie bogaty...
Tak podniecony, że serce tłukło mu się jak ptak okryty czarnym kekryphalos, Juda, lękając
się, by nikt z przechodniów go nie dosłyszał, zapytał urywanym szeptem:
– Dokąd idziesz, Nisa?
– Po co miałbyś to wiedzieć? – odpowiedziała Nisa zwalniając kroku i patrząc na Judę
wyniośle.
Wówczas w głosie Judy dała się słyszeć jakaś dziecinna nutka, szeptał zmieszany:
– Jakże to tak... Przecież umówiliśmy się.... Chciałem wstąpić do ciebie, mówiłaś przecież, że
przez cały wieczór będziesz w domu...
– Ach, nie, nie – odpowiedziała Nisa i kapryśnie odęła dolną wargę, co sprawiło, że Judzie
wydało się, iż jej twarz, najpiękniejsza twarz, jaką kiedykolwiek widział, stała się jeszcze
piękniejsza – zaczęłam się nudzić. Wy macie święto, a ja co mam robić? Siedzieć i słuchać, jak
wzdychasz na tarasie? I w dodatku lękać się, czy służąca nie powie mu o tym? O, nie, nie,
postanowiłam pójść za miasto i posłuchać słowików.
– Jak to: za miasto? – zapytał zdetonowany Juda. – Sama?
– Oczywiście, że sama – odpowiedziała Nisa.
268
– Pozwól sobie towarzyszyć – poprosił Juda. Zapierało mu dech w piersiach. Myśli zmąciły
Strona
mu się, zapomniał o bożym świecie, patrzył błagalnie w błękitne oczy Nisy, które teraz
wydawały się czarne.
Nic na to nie odpowiedziała i przyspieszyła kroku.
– Czemu milczysz, Nisa? – żałośliwie zapytał Juda dostosowując się do jej kroku.
– A nie będę się z tobą nudziła? – zapytała nagle Nisa i stanęła. Wówczas myśli Judy
zupełnie się już splątały.
– No, dobrze – uległa wreszcie Nisa. – Chodźmy.
– Ale dokąd, dokąd?
– Poczekaj... Wejdźmy na to podwórko, tam się zastanowimy, bo się boję, że zobaczy mnie
ktoś ze znajomych, a potem powiedzą mężowi, że byłam na ulicy z kochankiem.
Nisa i Juda zniknęli z targowiska, szeptali do siebie w bramie jakiegoś podwórza:
– Idź na plantację oliwek – szeptała Nisa naciągając czepek na oczy i odwracając się plecami
do jakiegoś człowieka, który wchodził właśnie do bramy niosąc wiadro – w Getsemani, za
Kedronem, wiesz gdzie?
– Tak, tak, tak...
– Ja pójdę pierwsza – ciągnęła Nisa – ale nie depcz mi po piętach, idź osobno. Ja pójdę
pierwsza... Kiedy przejdziesz przez potok... Wiesz, gdzie jest grota?
– Wiem, wiem...
– Miniesz wytłaczarnię oliwek, pójdziesz w górę i skręcisz do groty. Ja już tam będę. Ale nie
waż się iść teraz za mną, miej cierpliwość, poczekaj tutaj – z tymi słowami Nisa wyszła z bramy,
jakby w ogóle nie rozmawiała z Juda.
Juda postał samotnie przez czas pewien, usiłował zebrać rozbiegane myśli. Była wśród nich
także myśl o tym, jak wytłumaczy wobec rodziny swoją nieobecność przy świątecznym stole.
Stał i wymyślał jakieś łgarstwo, ale w zdenerwowaniu niczego nie obmyślił jak należy ani nie
przygotował sobie żadnego wykrętu i wyszedł powoli z bramy.
Zmienił kierunek, nie szedł już ku Dolnemu Miastu, ale zawrócił w stronę pałacu Kajfasza. W
mieście rozpoczęło się już święto. W oknach wokół Judy płonęły światła, słychać już było także
modlitwy. Spóźnieni przechodnie pędzili po jezdni osiołki, popędzali je batem i okrzykami. Nogi
same niosły Judę i nie zauważył nawet, kiedy przesunęły się obok niego straszliwe, omszałe
wieże Antoniusza, nie słyszał dobiegającego z twierdzy dźwięku trąb, nie zwrócił uwagi na
269
konny patrol rzymski z pochodnią, której niespokojny blask oświetlił jego pierś.
Strona
Minąwszy wieżę Juda odwrócił się i zobaczył, że niezmiernie wysoko nad świątynią zapłonęły
dwa gigantyczne pięcioramienne świeczniki. Ale i to Juda ledwie zauważył. Wydało mu się, że
rozjarzyło się nad Jeruszalaim dziesięć niesłychanej wielkości zniczów, których blask
konkurował ze światłem tego jednego jedynego, wznoszącego się coraz wyżej nad Jeruszalaim –
miesiąca.
Nic go teraz nie interesowało, spieszył do bramy Getsemani, chciał jak najszybciej opuścić
miasto. Niekiedy wydawało mu się, że dostrzega przed sobą wśród pleców i twarzy
przechodniów taneczną figurkę, która go za sobą prowadzi. Ale było to złudzenie. Wiedział, że
Nisa musiała go znacznie wyprzedzić. Przebiegł obok kantorów wymiany i znalazł się wreszcie
przy bramie Getsemani. Choć płonął z niecierpliwości, musiał się jednak zatrzymać przed bramą.
Do miasta wchodziły wielbłądy, za nimi wjeżdżał patrol syryjskich żołnierzy. Juda przeklął go w
myśli...
Ale wszystko ma swój koniec. Niecierpliwy Juda był wreszcie za miejskimi murami. Na lewo
od siebie zobaczył niewielki cmentarz, a przy nim kilka pasiastych namiotów pielgrzymów.
Przeszedł zalaną księżycowym światłem, pełną kurzu drogę, skierował się w stronę potoku
kedrońskiego, aby przejść na drugi jego brzeg. Woda bulgotała z cicha pod jego stopami.
Przeskakując z kamienia na kamień znalazł się wreszcie na getsemańskim brzegu i zobaczył z
radością, że prowadząca wzdłuż gajów droga jest pusta. Na wpół rozwalona brama plantacji
oliwek była już niedaleko.
Judę, który wyszedł z dusznego miasta, odurzył zapach wiosennej nocy. Zza ogrodzenia gaju
napływał od getsemańskich polan zapach mirtów i akacji.
Nikt nie strzegł bramy, nikogo w niej nie było i już w kilka minut później Juda biegł w
tajemniczym cieniu wielkich rozłożystych drzew oliwnych. Droga wiodła pod górę. Wspinał się
dysząc ciężko, od czasu do czasu wypadał z mroku na wzorzyste księżycowe dywany, które
przypominały mu dywany widywane w sklepie zazdrosnego męża Nisy.
Jeszcze w chwilę później na polanie, na lewo od Judy, zamajaczyła wytłaczarnia oliwek z
wielkim kamiennym kołem i sterta jakichś beczek. W gaju nie było nikogo, prace przerwano o
zachodzie słońca, a teraz nad głową Judy grzmiały kląskające chóry słowicze.
Cel był już niedaleki. Juda wiedział, że w mroku po prawej ręce usłyszy lada chwila cichy
szept spadającej w grocie wody. Tak się też stało, usłyszał go. Robiło się coraz chłodniej. Wtedy
270
– Nisa!
Ale zamiast Nisy oderwała się od grubego pnia oliwki i wyskoczyła na drogę krępa męska
sylwetka, w ręku mężczyzny coś błysnęło i zaraz zgasło. Juda krzyknął cicho, zawrócił i rzucił
się do ucieczki, ale inny człowiek odcinał mu odwrót.
Ten pierwszy, z przodu, zapytał:
– Ileś dziś dostał? Mów, jeśli ci życie miłe! Nadzieja zaświtała w sercu Judy i zawołał z
rozpaczą:
– Trzydzieści tetradrachm! Trzydzieści tetradrachm! Wszystko, co dostałem, mam przy
sobie! Oto pieniądze! Bierzcie, ale nie zabijajcie!
Człowiek, który stał z przodu, błyskawicznie wydarł Judzie z ręki sakiewkę. W tejże chwili za
plecami Judy wzniósł się nóż i wbił się pod łopatkę zakochanego. Juda zatoczył się do przodu,
wyrzucił w powietrze dłonie o zakrzywionych palcach. Człowiek, który stał z przodu, przejął
Judę na swój nóż – wbił go w serce Judy aż po rękojeść.
– Ni...sa... – nie swoim, wysokim i czystym młodzieńczym głosem, ale pełnym wyrzutu
basem wyrzekł Juda i nie wydał już żadnego dźwięku. Ciało jego uderzyło o ziemię tak mocno,
że aż jęknęła.
Wtedy zjawiła się na drodze trzecia postać. Ten trzeci miał na sobie płaszcz z kapturem.
– Pośpieszcie się – rzucił. Mordercy pośpiesznie zawinęli w kawał skóry sakiewkę i karteczkę
podaną im przez tego trzeciego, przewiązali zawiniątko sznurkiem. Potem jeden z nich wsunął je
sobie w zanadrze i obaj mordercy uskoczyli z drogi, pochłonęła ich ciemność pod oliwkami.
Trzeci zaś przykucnął przy zabitym i zajrzał mu w twarz. W cieniu twarz ta wydała się
patrzącemu biała jak kreda, piękna i jakaś jakby natchniona.
W kilka sekund później nie było na drodze żywego ducha. Widać było tylko znieruchomiałe
ciało leżące z rozrzuconymi rękami. Lewa stopa znalazła się w plamie księżycowego światła,
widać było wyraźnie każdy rzemyk sandała. Tymczasem cały gaj Getsemani rozbrzmiewał
śpiewem słowików.
Nikt nie wie, dokąd poszli ci dwaj, którzy zadźgali Judę, wiadomo jednak, co czynił następnie
ów trzeci, człowiek w kapturze. Zszedł ze ścieżki, dał nura w gęstwinę drzew oliwkowych i
ruszył na południe. Przelazł przez ogrodzenie plantacji w pobliżu głównej bramy, na
południowym krańcu gaju, w miejscu gdzie wykruszyły się z muru górne kamienie. Wkrótce
271
potem był na brzegu Kedronu. Wszedł wówczas do wody i przez czas jakiś szedł rzeka, dopóki
Strona
nie zobaczył w oddali sylwetek dwu koni i pilnującego ich człowieka. Konie również stały w
potoku. Woda bulgotała omywając im kopyta. Człowiek, który pilnował koni, dosiadł jednego z
nich, mężczyzna w kapturze wskoczył na drugiego, obaj pojechali potokiem, słychać było, jak
zgrzytają pod kopytami wierzchowców kamienie. Potem jeźdźcy wyjechali z wody, wspięli się
na jeruszalaimski brzeg i pojechali stępa wzdłuż miejskiego muru. Nagle luzak pocwałował do
przodu i zniknął z oczu, mężczyzna zaś w kapturze zatrzymał konia, zsiadł na pustej drodze,
zdjął płaszcz, przewrócił go na drugą stroną, wyjął spod płaszcza płytki hełm bez kity i włożył go
na głowę. Teraz wskoczył na konia człowiek ubrany w żołnierską chlamidę, z krótkim mieczem
na biodrze. Ściągnął uździenicę i ognisty koń kawaleryjski ruszył cwałem, podrzucając jeźdźca w
siodle. Nie pojechali daleko – jeździec zbliżał się do południowej bramy Jeruszalaim.
Pod łukiem bramy tańczyły i podskakiwały niespokojne odblaski pochodni. Pełniący wartę
żołnierze z drugiej centurii legionu Błyskawic siedzieli na kamiennych ławach i grali w kości.
Zobaczywszy mundur wjeżdżającego zerwali się, jeździec skinął im dłonią i wjechał do miasta.
Miasto było świątecznie oświetlone. W każdym oknie pełgało światło szabaśników i zewsząd
dobiegały modły zlewające się w nieskładny chór. Z rzadka zaglądając do wychodzących na
ulicę okien, jeździec mógł zobaczyć ludzi siedzących za stołami, na których stało mięso jagnięcia
i, wśród doprawionych gorzkimi ziołami potraw, puchary napełnione winem. Cicho pogwizdując
jakąś piosenkę, jeździec niespiesznym cwałem przemierzył wyludnione ulice Dolnego Miasta
kierując się ku wieży Antoniusza i spoglądając niekiedy na nie mające sobie równych na całym
świecie pięcioramienne świeczniki gorejące nad świątynią albo na księżyc, który wisiał teraz
jeszcze wyżej niż świeczniki.
Pałac Heroda Wielkiego nie uczestniczył w uroczystościach paschalnej nocy. W
pośledniejszych, zwróconych ku południowi komnatach pałacu, w których zakwaterowano
starszyznę kohorty rzymskiej oraz legata legionu, paliło się światło, panował tam jeszcze jakiś
ruch. Natomiast część frontowa pałacu, jego część reprezentacyjna, w której spał tylko jeden
jedyny, przymusowy zresztą jej mieszkaniec – procurator, cała ta część, wraz ze swymi
kolumnadami i posągami ze złota, jak gdyby oślepła w blasku wyjątkowo jasnego księżyca. Tu,
w pałacowych wnętrzach, panowała cisza i mrok.
Procurator, jak zresztą sam o tym powiedział Afraniuszowi, nie miał ochoty wchodzić do
pałacu. Polecił, aby mu przygotowano posłanie pod kolumnadą, tam gdzie ucztował, gdzie
272
rankiem prowadził śledztwo. Legł na przygotowanym łożu, ale sen nie nadszedł. Nagi księżyc
Strona
wisiał wysoko na czystym niebie i procurator patrzył weń przez kilka godzin.
Mniej więcej o północy sen użalił się wreszcie nad procuratorem. Ziewnąwszy spazmatycznie
rozpiął i zrzucił płaszcz, zdjął przepasujący tunikę rzemień ze stalowym krótkim sztyletem w
pochwie, położył go na stojącym obok łoża tronie, zdjął sandały i wyciągnął się. Banga
natychmiast wskoczył na pościel i położył się obok, jego pysk znalazł się przy głowie
procuratora, który położył dłoń na karku psa i wreszcie zamknął oczy. Dopiero wtedy zasnął i
pies.
Łoże znajdowało się w półmroku, kolumna osłaniała je przed księżycem, ale od wiodących na
taras schodów do posłania ciągnęło się księżycowe pasmo, procurator, skoro tylko stracił kontakt
z otaczającą go rzeczywistością, zaraz ruszył po owej jaśniejącej ścieżce i poszedł nią ku górze,
wprost w księżyc. Aż się roześmiał przez sen, uszczęśliwiony, że tak piękne i niepowtarzalne
było wszystko na tej przejrzystej niebieskiej drodze. Szedł, towarzyszył mu Banga, a obok
kroczył wędrowny filozof. Dyskutowali o czymś nader ważnym i niezmiernie skomplikowanym i
żaden z nich nie mógł przekonać drugiego. Nie mieli żadnych wspólnych poglądów, co czyniło
ich dyskusję szczególnie interesującą i sprawiało, że mogła się ona ciągnąć w nieskończoność.
Dzisiejsza kaźń, oczywista, okazała się być jedynie zwykłym nieporozumieniem; filozof, który
wymyślił coś tak niepomiernie niedorzecznego jak to, że wszyscy ludzie są dobrzy, szedł tuż
obok, a zatem żył.
Wolnego czasu mieli, ile dusza zapragnie, a burza miała nadciągnąć dopiero pod wieczór,
tchórzostwo natomiast należy bez wątpienia do najstraszliwszych ułomności człowieka.
Dowodził tego Jeszua Ha–Nocri. O, nie, mój filozofie, nie zgodzę się z tobą – tchórzostwo nie
jest jedna z najstraszliwszych ułomności, ono jest ułomnością najstraszliwszą!
Oto, na przykład, nie stchórzyłeś, obecny procuratorze prowincji Judea, a ówczesny trybunie
legionu wtedy, tam, w Dolinie Dziewic, kiedy tak niewiele brakowało, żeby rozwścieczeni
Germanie zagryźli olbrzyma Szczurzą Śmierć? Ale zechciej mi wybaczyć, filozofie! Czyżbyś ty,
tak rozumny, mógł przypuścić, że z powodu człowieka, który popełnił przestępstwo przeciw
cezarowi, procurator Judei zaprzepaści swoją karierę?
– Tak, tak... – jęczał i szlochał przez sen Piłat.
– Teraz zawsze będziemy razem – mówił doń we śnie obdarty filozof–włóczęga, który, nie
wiedzieć w jaki sposób, stanął na drodze Jeźdźca Złotej Włóczni – gdzie jeden, tam i drugi!
273
Kiedy wspomną mnie, równocześnie wspomną ciebie! Mnie, podrzutka, syna nieznanych
Strona
Wydało się Afraniuszowi, że patrzy na niego czworo oczu – dwoje psich i dwoje wilczych.
Strona
Kajfaszowi pieniądze?
– Widzisz, procuratorze... Nie było to zbyt skomplikowane. Mściciele poszli na tyły pałacu
Kajfasza, tam gdzie zaułek wznosi się nad pałacowym dziedzińcem. Przerzucili paczkę przez
mur.
– Z notatką?
– Tak, dokładnie tak, jak to przewidziałeś, procuratorze.
– Wyobrażam sobie, co się działo u Kajfasza!
– Tak, procuratorze, wywołało to bardzo duże poruszenie. Zaprosili mnie natychmiast.
Nawet w półmroku widać było, jak goreją oczy Piłata.
– To ciekawe, to ciekawe...
– Ośmielam się sądzić inaczej, procuratorze, to nie było ciekawe. Nudna i żmudna sprawa.
Kiedy zapytałem, czy w pałacu Kajfasza nie wypłacono komuś pieniędzy, odpowiedziano mi
kategorycznie, że nie.
– Ach tak? No cóż, nie wypłacono, to znaczy nie wypłacono. Tym trudniej będzie znaleźć
morderców.
– Tak jest, procuratorze.
– A zatem, Afraniuszu, ta sprawa jest jasna. Przejdźmy do sprawy pogrzebu.
– Skazańcy zostali pogrzebani, procuratorze.
– O, Afraniuszu, oddanie ciebie pod sąd byłoby przestępstwem. Godzien jesteś najwyższej
nagrody. Jak to się odbyło?
Afraniusz zaczął opowiadać. Podczas kiedy zajęty był sprawą Judy, drużyna tajnej służby pod
dowództwem jego zastępcy dotarła na wzgórze już po zapadnięciu zmierzchu. Na szczycie
brakowało jednego ciała. Piłat drgnął i powiedział ochryple:
– Ach, jakże mogłem nie przewidzieć tego!...
– Nie ma powodu do niepokoju, procuratorze – powiedział Afraniusz i ciągnął dalej swoją
opowieść: – Zabrali ciała Dismosa i Gestasa, którym drapieżne ptaki zdążyły już wyłupić oczy, i
natychmiast ruszyli na poszukiwanie trzecich zwłok. Znaleźli je bardzo szybko. Pewien
człowiek...
– Mateusz Lewita – powiedział Piłat. Nie pytał, raczej stwierdził.
– Tak, procuratorze... Mateusz Lewita ukrywał się w pieczarze na północnym zboczu Łysej
276
Czaszki, czekał, aż zapadnie ciemność. Obok niego leżało nagie ciało Jeszui Ha–Nocriego. Kiedy
Strona
strażnicy z pochodnią weszli do pieczary, Lewita wpadł w rozpacz i gniew. Krzyczał, że nie
popełnił żadnego przestępstwa i że zgodnie z prawem każdemu człowiekowi wolno pochować
ciało skazańca, jeśli tylko ma na to ochotę. Mateusz Lewita mówił, że nie chce się rozstać z tym
ciałem. Był bardzo podniecony, wykrzykiwał coś bez sensu, to prosił, to znów groził i lżył...
– Trzeba go było pojmać? – posępnie zapytał Piłat.
– Nie, procuratorze, nie – uspokajająco odpowiedział Afraniusz – udało się uspokoić tego
szaleńca, wyjaśniliśmy mu, że ciało zostanie pogrzebane. Zrozumiawszy to Lewita uspokoił się,
ale oświadczył, że nie ruszy się stamtąd i że chce uczestniczyć w pogrzebie. Powiedział, że nie
odejdzie, nawet gdyby go miano zamordować, i nawet oferował w tym celu nóż chlebowy, który
miał przy sobie.
– Przepędzono go? – zapytał stłumionym głosem Piłat.
– Nie, procuratorze, nie. Mój zastępca pozwolił mu wziąć udział w pogrzebie.
– Który z twoich zastępców kierował tym wszystkim? – zapytał Piłat.
– Tolmaj – odpowiedział Afraniusz i dodał z niepokojem: – Może popełnił jakiś błąd?
– Mów dalej – odparł Piłat. – Nie popełniono żadnego błędu. W ogóle jestem nieco
zaniepokojony, Afraniuszu, najwyraźniej mam do czynienia z człowiekiem, który nigdy nie
popełnia błędów. Człowiek ów to ty.
– Mateusza Lewitę zabrali na wóz wraz z ciałami skazańców i po dwóch godzinach
przyjechali do pustynnego wąwozu na północ od Jeruszalaim. Tam drużyna pracując na zmianę
w ciągu godziny wykopała głęboki dół i pogrzebała w nim wszystkich trzech skazańców.
– Nagich?
– Nie, procuratorze, drużyna specjalnie zabrała chitony. Na palce włożono trupom
pierścienie. Jeszui – z jednym nacięciem, Dismosowi – z dwoma, Gestasowi zaś z trzema. Dół
zasypano, przywalono kamieniami. Tolmaj pamięta znak, który pozwoli nam trafić.
– Ach, gdybym mógł to przewidzieć! – krzywiąc się powiedział Piłat. – Powinienem był
przecież zobaczyć tego Mateusza Lewitę...
– On jest tu, procuratorze.
Piłat szeroko otworzył oczy i patrzył przez czas pewien na Afraniusza, po czym powiedział:
– Dziękuję za wszystko, co zostało zrobione w tej sprawie. Proszę, abyś jutro przysłał do
mnie Tolmaja, powiedz mu przedtem, że jestem z niego zadowolony, a ciebie, Afraniuszu –
277
procurator wyjął z kieszeni leżącego na stole pasa pierścień i podał go komendantowi tajnej
Strona
– Masz – powiedział, zamilkł, potem dodał: – Kochasz księgi, jak widzę, i nie powinieneś
chodzić tak samopas w nędzarskim odzieniu, nie mając własnego kąta. Mam w Caesarei wielką
biblioteką, jestem bardzo bogaty i chcę wziąć cię na służbę. Będziesz porządkował papirusy i
dbał o nie, będziesz syty i będziesz miał się w co ubrać.
Lewita wstał i odpowiedział:
– Nie, nie chcę.
– Dlaczego? – zapytał procurator i jego twarz pociemniała. – Nie jestem ci miły... obawiasz
się mnie?
Ten sam niedobry uśmiech zeszpecił twarz Lewity, który powiedział:
– Nie, nie chcę, ponieważ to ty będziesz się mnie obawiał. Niełatwo ci będzie spojrzeć mi w
twarz po tym, jak go zabiłeś.
– Milcz – odpowiedział Piłat. – Masz tu pieniądze.
Lewita odmownie pokręcił głową, procurator zaś ciągnął:
– Wiem, że uważasz się za ucznia Jeszui, ale muszę ci powiedzieć, że nie zrozumiałeś nic z
tego, czego cię uczył. Albowiem gdybyś cokolwiek zrozumiał, to z pewnością przyjąłbyś coś ode
mnie. Weź pod uwagę, że on powiedział przed śmiercią, iż nikogo nie wini. – Piłat znacząco
wzniósł palec, twarz jego drgała. – On sam bez wątpienia przyjąłby coś ode mnie. Jesteś
nieludzki, a on taki nie był. Dokąd pójdziesz?
Lewita zbliżył się nagle do stołu, wsparł na nim obie ręce i patrząc płonącymi oczyma na
procuratora zaczął szeptać:
– Wiedz o tym, hegemonie, że jest w Jeruszalaim człowiek, którego zabiję. Chcę ci o tym
powiedzieć, żebyś wiedział, że krew jeszcze się poleje.
– Ja także wiem, że krew się jeszcze poleje – odparł Piłat. – Twoje słowa mnie nie zdziwiły.
Oczywista, zamierzasz zabić mnie?
– Ciebie zabić mi się nie uda – szczerząc zęby i uśmiechając się odpowiedział Lewita – nie
jestem taki głupi, by na to liczyć. Ale poderżnę gardło Judzie z Kiriatu, poświęcę na to ostatek
mych dni.
Wtedy w oczach procuratora odmalowała się rozkosz, skinieniem palca zachęcił Mateusza
Lewitę, by się zbliżył, i powiedział:
– Tego ci się nie uda zrobić, nie kłopocz się o to. Juda został już zabity tej nocy.
280
– Kto to uczynił?
Piłat odpowiedział mu:
– Ja to uczyniłem.
Lewita otworzył usta, zagapił się na procuratora, ten zaś powiedział cicho:
– Uczyniłem, oczywiście, niewiele, ale bądź co bądź to uczyniłem ja. – I dodał: – No, a teraz
– czy przyjmiesz coś ode mnie?
Lewita pomyślał, złagodniał, wreszcie powiedział:
– Rozkaż, ażeby mi dano kawałek czystego pergaminu.
Minęła godzina. Lewity nie było już w pałacu. Teraz ciszę świtu mącił tylko cichy szelest
kroków wartowników w ogrodach. Księżyc szybko płowiał, na przeciwległym krańcu nieba
widać było białą plamkę gwiazdy zarannej. Świeczniki dawno już pogasły. Procurator leżał na
łożu. Spał podłożywszy dłoń pod policzek, oddychał bezgłośnie. Obok niego spał Banga.
Tak spotkał świt piętnastego nisana piąty procurator Judei, Poncjusz Piłat.
281
Strona
27. Zagłada mieszkania numer pięćdziesiąt
Kiedy Małgorzata doczytała do końca ostatnie słowa rozdziału: “Tak spotkał świt piętnastego
nisana piąty procurator Judei, Poncjusz Piłat”, wstał dzień. Z podwórka, z koron wierzby i lipy
słychać było wesołe poranne rozmowy podnieconych wróbli.
Małgorzata wstała z fotela, przeciągnęła się i dopiero teraz poczuła, jak ogromnie jest znużona
i jak bardzo chce jej się spać. Ciekawe, że Małgorzata znajdowała się w stanie całkowitej
równowaga duchowej. Myślała sprawnie i precyzyjnie, nie była bynajmniej wstrząśnięta tym, że
spędziła noc w sposób nadprzyrodzony. Nie niepokoiło jej wspomnienie pobytu na balu u
szatana, że jakimś cudem mistrz został jej zwrócony, że powieść odrodziła się z popiołów, że
wszystko w suterenie w zaułku, z której przepędzony został oszczerca Alojzy Mogarycz, znowu
jest po staremu. Jednym słowem – znajomość z Wolandem nie przyczyniła jej żadnego
uszczerbku psychicznego. Wyglądało na to, że wszystko jest tak, jak być powinno.
Poszła do sąsiedniego pokoju, upewniła się, że mistrz śpi snem mocnym i spokojnym, zgasiła
niepotrzebną już lampę na stole, sama również wyciągnęła się pod ściana naprzeciwko niego, na
kanapce zasłanej starym, podartym prześcieradłem. Zasnęła w ciągu minuty i nic jej się nie śniło
tego ranka. Milczały pokoiki w suterenie, milczał cały maleńki domeczek przedsiębiorcy
budowlanego, cisza panowała także w całym ustronnym zaułku.
Ale w tym czasie, to znaczy w sobotę o świcie, nie spało całe piętro w pewnej moskiewskiej
instytucji.
Całe piętro zajęte było śledztwem w sprawie Wolanda i w dziesięciu gabinetach przez całą
noc nie gasło światło.
Prawdę mówiąc cała sprawa stała się jasna już od wczoraj, to znaczy od piątku, kiedy to
wypadło zamknąć Varietes z powodu zawieruszenia się całej administracji teatralnej oraz za
przyczyną szeregu skandali, które miały miejsce w wigilię tego dnia, w czasie osławionego
seansu czarnej magii. Rzecz w tym jednak, że nieustannie, bez najmniejszej przerwy, do
282
diabelstwem i, jakby tego było nie dość, jakimiś hipnotycznymi sztuczkami i wyraźnym
kryminałem – starali się te wszystkie różnorakie i splątane wydarzenia zlepić w jedną sensowną
całość.
Pierwszym, któremu wypadło odwiedzić rozjaśnione elektrycznym światłem bezsenne piętro,
był Arkadiusz Apołłonowicz Siemplejarow, przewodniczący komisji akustycznej.
Rozmowa to była przygnębiająca, doprawdy wyjątkowo nieprzyjemna rozmowa, ponieważ
wypadło szczerze i otwarcie opowiedzieć nie tylko o obrzydliwym seansie i o awanturze w loży,
ale też przy okazji – co było niestety naprawdę konieczne – również o Milicy Andriejewnie
Pokobatko z ulicy Jełochowskiej i o siostrzenicy z Saratowa, i o wielu jeszcze rzeczach.
Opowiadanie o tym sprawiało przewodniczącemu niewypowiedziane katusze.
Rozumie się samo przez się, że zeznania Siemplejarowa, człowieka inteligentnego i
kulturalnego, który był świadkiem skandalicznego seansu, i to świadkiem rozumnym i
wykwalifikowanym, który znakomicie opisał zarówno samego zamaskowanego maga, jak i dwu
jego łajdackich pomocników, który bezbłędnie zapamiętał, że nazwisko maga brzmi Woland,
znacznie posunęły śledztwo naprzód. Zaś porównanie zeznań Arkadiusza Apołłonowicza z
zeznaniami innych, w liczbie których znajdowały się również pewne damy poszkodowane na
skutek seansu (ta w fioletowej bieliźnie, która tak przeraziła Rimskiego, oraz, niestety, wiele
innych dam) i goniec Karpow, którego posyłano do mieszkania numer pięćdziesiąt na Sadową –
właściwie od razu pozwoliło ustalić miejsce, w którym należy poszukiwać winowajcy.
Owszem, ci, do których to należało, odwiedzili mieszkanie numer pięćdziesiąt, i to nie raz. I
nie tylko przeszukali je nadzwyczaj starannie, ale opukali również ściany, sprawdzili przewody
kominowe nad kominkiem, szukali tajnych skrytek. Jednak wszystko to nie dało najmniejszego
rezultatu i ani razu w czasie kolejnych wizyt nikogo pod pięćdziesiątką nie wykryto, choć było
oczywiste, że w mieszkaniu ktoś przebywa, niezależnie od faktu, że wszystkie osobistości, które
w ten czy inny sposób zajmowały się przyjeżdżającymi do Moskwy artystami z zagranicy,
stwierdzały stanowczo i kategorycznie, że żadnego maga Wolanda w Moskwie nie ma i być nie
może.
Woland po przyjeździe absolutnie nigdzie się nie zarejestrował, nikomu nie okazywał swojego
paszportu, podobnie jak żadnych innych dokumentów, kontraktów czy umów, i nikt nic o nim nie
słyszał. Kierownik wydziału repertuarowego Komisji Nadzoru Widowisk, niejaki Kitajcew,
283
przysięgał i zaklinał się na wszystkie świętości, że żadnego programu Wolanda zaginiony Stiopa
Strona
Lichodiejew nie przysyłał mu do zatwierdzenia ani nie rozmawiał z nim o przyjeździe Wolanda
przez telefon. Tak więc on, Kitajcew, nie wie i w ogóle nie rozumie, w jaki sposób Stiopa mógł
dopuścić do tego, aby podobny seans odbył się w Varietes. Kiedy zaś mówiono mu, że Arkadiusz
Apołłonowicz na własne oczy widział tego maga na seansie, Kitajcew tylko rozkładał ręce i
wznosił oczy do nieba. I patrząc w te oczy można było śmiało stwierdzić, że Kitajcew jest w tej
sprawie czysty jak kryształ.
A znowu przewodniczący Głównej Komisji Nadzoru Widowisk, ten sam właśnie Prochor
Piotrowicz...
Nawiasem mówiąc, odnalazł się z powrotem w swoim garniturze natychmiast po wkroczeniu
milicji do jego gabinetu, ku nieprzytomnej radości jego sekretarki i ku nieopisanemu zdumieniu
niepotrzebnie wezwanej milicji.
Należy tu jeszcze dodać, że powróciwszy na swoje miejsce, w swój szary prążkowany
garnitur, Prochor Piotrowicz całkowicie zaaprobował wszystkie decyzje, które podpisał garnitur
w czasie krótkotrwałej nieobecności właściciela.
...A wiec ten właśnie Prochor Piotrowicz zdecydowanie niczego nie wiedział o żadnym
Wolandzie.
Należy oddać sprawiedliwość temu, który kierował śledztwem. Zaginionego Rimskiego
odnaleziono ze zdumiewającą szybkością. Wystarczyło tylko przeanalizować zachowanie Askara
na postoju taksówek obok kina oraz ustalić dokładnie godziny niektórych wydarzeń – jak na
przykład godzinę zakończenia seansu i czas, w którym mógł zaginąć Rimski – żeby niezwłocznie
wysłać depeszę do Leningradu. Po godzinie nadeszła odpowiedź (było to w piątek wieczorem),
że Rimski został odnaleziony w hotelu “Astoria”, na trzecim piętrze, w pokoju czterysta
dwanaście, w sąsiedztwie pokoju, w którym zatrzymał się kierownik artystyczny pewnego
moskiewskiego teatru, przebywającego na gościnnych występach w Leningradzie. Rimski
zatrzymał się w tym właśnie pokoju, w którym, jak wiadomo, jest znakomita łazienka i
szaroniebieskie meble ze złoceniami.
Wydobytego z szafy w czterysta dwunastym pokoju hotelu “Astoria” Rimskiego przesłuchano
od razu w Leningradzie. W wyniku tego do Moskwy została wysłana depesza informująca, że
dyrektor finansowy Rimski postradał zmysły, że na zadawane mu pytania sensownych
odpowiedzi nie umie udzielić albo też udzielić ich nie chce, i błaga tylko o jedno, aby go
284
Lecz, niestety, Iwan całkowicie zmienił się w ciągu tego czasu, który upłynął od chwili
Strona
śmierci Berlioza, był gotów uprzejmie i rzeczowo odpowiadać na wszystkie pytania śledczego,
ale zarówno w spojrzeniu Iwana, jak i w intonacji jego głosu wyczuwało się obojętność. Poety
nie wzruszał już los Michała Aleksandrowicza.
Przed przyjściem śledczego Iwan leżał, drzemał i zwidywały mu się różne majaki. Widział
więc miasto, dziwne, niepojęte, nie istniejące miasto, bryły marmuru, zwietrzałe kolumnady,
dachy błyszczące w słońcu, czarną posępną i bezlitosną wieżę Antoniusza, pałac na zachodnim
wzgórzu, prawie po sam dach zatopiony w tropikalnej zieleni ogrodu, a nad tą zielenią
płomieniejące w promieniach zachodu rzeźby, widział idące pod murami starożytnego miasta
pancerne rzymskie centurie.
We śnie pojawiał się przed Iwanem nieruchomo siedzący na tronie ogolony człowiek o
udręczonej, pożółkłej twarzy, człowiek w białym płaszczu z purpurowym podbiciem, patrzył z
nienawiścią na wspaniały i obcy ogród. Widział też Iwan nagie żółte wzgórze i puste już słupy z
poprzecznymi belkami.
A to, co się stało na Patriarszych Prudach, poety Iwana Bezdomnego już nie interesowało.
– Powiedzcie, towarzyszu Bezdomny, jak daleko byliście od turnikietu, kiedy Berlioz wpadł
pod tramwaj?
Ledwie dostrzegalny obojętny uśmiech nie wiedzieć czemu musnął wargi Iwana, kiedy
odpowiadał:
– Byłem daleko.
– A ten kraciasty był przy samym turnikiecie?
– Nie, siedział nieopodal niego, na ławce.
– Dobrze pamiętacie, że nie podchodził do turnikietu w tym momencie, kiedy Berlioz się
przewrócił?
– Pamiętam. Nie podchodził. Rozparł się na ławce i siedział.
To były ostatnie pytania, jakie zadał Iwanowi śledczy. Otrzymawszy na nie odpowiedź wstał,
wyciągnął do Iwana rękę, życzył mu szybkiego powrotu do zdrowia i wyraził nadzieję, że
niebawem znów będzie mógł czytać jego wiersze.
– Nie – cicho odpowiedział Iwan – ja już nie będę więcej pisał wierszy.
Śledczy uśmiechnął się grzecznie i pozwolił sobie wyrazić przekonanie, że poeta znajduje się
obecnie w stanie pewnej depresji, która niezawodnie szybko przeminie.
286
– Nie – odpowiedział Iwan patrząc nie na śledczego, ale gdzieś w dal, na gasnący nieboskłon
Strona
– to mi już nigdy nie przejdzie. Wiersze, które pisałem, to były niedobre wiersze. Teraz to
zrozumiałem.
Śledczy wyszedł od Iwana zebrawszy bardzo ważny materiał. Idąc po nitce od końca do
początku wydarzeń wreszcie udało się dotrzeć do ich źródła. Śledczy nie miał wątpliwości co do
tego, że wszystko wzięło początek od morderstwa na Patriarszych Prudach. Oczywiście ani Iwan,
ani ten kraciasty nie wpychali pod tramwaj nieszczęsnego przewodniczącego Massolitu – w
sensie fizycznym, jeśli można się tak wyrazić, nikt mu nie dopomógł w dostaniu się pod koła.
Ale śledczy był przekonany, że Berlioz rzucił się pod tramwaj (lub też upadł na szyny), ponieważ
go zahipnotyzowano.
Tak, zebrało się już sporo materiału, było już wiadomo, kogo i gdzie należy łapać. Ale
problem polegał na tym, że nie sposób było złapać podejrzanych. W po trzykroć przeklętym
mieszkaniu numer pięćdziesiąt, trzeba to jeszcze raz powtórzyć, niewątpliwie ktoś był. Czasami
mieszkanie odpowiadało na telefon, niekiedy skrzypiącym, innym zaś razem nosowym głosem,
od czasu do czasu ktoś otwierał okno. więcej nawet, zdarzało się, że z mieszkania dobiegały
dźwięki patefonu. A tymczasem za każdym razem, kiedy je odwiedzano, dokładnie nikogo tam
nie było. Tak, mieszkanie numer pięćdziesiąt rozrabiało, i nic na to nie można było poradzić.
Tak sprawa ciągnęła się do północy z piątku na sobotę, kiedy to baron Meigel, w stroju
wieczorowym i w lakierkach, uroczyście wkroczył do mieszkania numer pięćdziesiąt w
charakterze proszonego gościa. Było słychać, jak barona wpuszczono do mieszkania. Dokładnie
w dziesięć minut później złożono w mieszkaniu wizytę, tym razem już bez żadnych dzwonków,
jednak nie dość, że nie znaleziono w nim gospodarzy, ale, co było już zupełnie niepojęte, nie
wykryto również żadnych oznak pobytu barona Meigla.
A więc, jak już mówiliśmy, sprawa ciągnęła się tak do soboty rano. Wówczas uzyskano nowe,
nader interesujące dane. Na moskiewskim lotnisku wylądował sześcioosobowy samolot
pasażerski z Krymu. Prócz innych pasażerów wysiadł z niego również nadzwyczaj dziwny
podróżny. Był to nie myty co najmniej od trzech dni młody, potwornie zarośnięty obywatel o
zaczerwienionych powiekach i przerażonych oczach. Obywatel ów nie miał żadnego bagażu,
ubrany był natomiast nieco ekscentrycznie. Na głowie miał papachę, burką narzucił na nocną
koszulę, szedł w skórkowych, nowiutkich, prosto ze sklepu nocnych granatowych pantoflach.
Kiedy tylko oderwał się od trapu, po którym wychodzono z kabiny samolotu, podeszli do niego.
287
zeznawał szczegółowo o tym, jak około dwóch dni przebywał w mieszkaniu numer pięćdziesiąt
Strona
w charakterze wampira–nawigatora, który omal nie stał się przyczyną śmierci dyrektora
Rimskiego.
Tymczasem wprowadzono przywiezionego pociągiem z Leningradu Rimskiego. Ale ten
trzęsący się ze strachu, posiwiały i rozbity psychicznie starzec, w którym trudno było poznać
dawnego dyrektora, za nic nie chciał mówić prawdy i wykazał w tej mierze niespotykany upór.
Utrzymywał, że nie widział żadnej Helii za oknem nocą w swoim gabinecie, podobnie jak nie
widział Warionuchy, tylko najzwyczajniej zrobiło mu się słabo i w zamroczeniu wyjechał do
Leningradu. Nie trzeba chyba dodawać, że swoje zeznania chory dyrektor finansowy zakończył
prośbą o zamknięcie go w opancerzonej celi.
Annuszkę aresztowano w chwili, kiedy usiłowała wręczyć kasjerce w domu towarowym na
Arbacie dziesięciodolarowy banknot. Opowieść Annuszki o ludziach wylatujących przez okno z
domu na Sadowej i o złotej podkówce, którą ona, Annuszka, jakoby podniosła z tym wyłącznie
zamiarem, by okazać ją na milicji, wysłuchana została uważnie.
– Czy podkówka była rzeczywiście złota i wysadzana brylantami? – zapytywano Annuszkę.
– Co to, ja brylantów nie widziałam? – odpowiadała Annuszka.
– Ale przecież on dał wam, jak mówicie, czerwonce?
– Co to, ja czerwońców nie widziałam? – odpowiadała Annuszka.
– No, a kiedy te czerwonce zamieniły się w dolary?
– Nic nie wiem, jakie znowu dolary, żadnych tam dolarów nie widziałam! – wrzaskliwie
odpowiadała Annuszka. – Jesteśmy w swoim prawie! Dali nam nagrodę, a my za nią kupujemy
perkal. – I zaraz, już zupełnie od rzeczy, zaczęła gadać o tym, że ona nie odpowiada za
administrację, która zapuściła na czwartym piętrze nieczystą siłę, że już wytrzymać nie można.
Tu śledczy machnął na Annuszkę obsadką, albowiem wszyscy już mieli tego dość, wypisał jej
przepustkę na zielonym papierku, po czym ku ogólnemu zadowoleniu Annuszka zniknęła z
budynku.
Następnie przedefilowało całe mnóstwo innych ludzi. Wśród nich znajdował się również
Mikołaj Iwanowicz, aresztowany wyłącznie z powodu głupoty swojej zazdrosnej małżonki, która
nad ranem zawiadomiła milicję, że jej mąż zaginął. Mikołaj Iwanowicz niezbyt zadziwił
śledczych, kiedy położył na biurku błazeńskie zaświadczenie stwierdzające, że spędził noc na
balu u szatana. W swoich opowieściach o tym, jak w powietrzu wiózł na grzbiecie nagą służącą
289
gdzieś nad rzekę, do kąpieli, gdzie diabeł mówi dobranoc, i o poprzedzającej to wszystko historii
Strona
z pojawieniem się w oknie nagiej Małgorzaty, Mikołaj Iwanowicz nieco rozminął się z prawdą.
Tak na przykład, nie uznał za stosowne wspomnieć o tym, jak to pojawił się w sypialni z
wyrzuconą przez okno koszulką. Z jego słów wynikało, że Natasza wyleciała przez okno,
dosiadła go i wywlokła hen, daleko za Moskwę...
– Zmuszony byłem ustąpić przed przemocą i podporządkować się – zakończył swoje
opowiadanie Mikołaj Iwanowicz, po czym poprosił, żeby ani jedno słowo z tego, co mówił, nie
dotarło do jego małżonki. Przyobiecano mu to.
Zeznanie Mikołaja Iwanowicza pozwoliło ustalić, że zarówno Małgorzata, jak jej służąca
Natasza zniknęły bez najmniejszego śladu. Poczyniono odpowiednie kroki w celu odnalezienia
obu kobiet.
Tak więc sobotni poranek powitało nie ustające ani na sekundę śledztwo. Tymczasem na
mieście powstawały i rozprzestrzeniały się zupełnie nieprawdopodobne pogłoski, w których
malutkie cząstki prawdy przyozdabiano najwspanialszymi łgarstwami. Opowiadano, że w
Varietes odbył się seans, po którym dwa tysiące widzów wyskoczyło na ulicę jak ich pan Bóg
stworzył, że wykryto na Sadowej drukarnię fałszywych, zaczarowanych banknotów, że jakaś
szajka porwała pięciu naczelników z wydziału rozrywek, ale że milicja zaraz ich wszystkich
odnalazła, a także wiele jeszcze innych rzeczy, których się nawet nie chce powtarzać.
Tymczasem zbliżała się pora obiadowa, kiedy tam, gdzie prowadzono śledztwo, zadzwonił
telefon. Dzwoniono z Sadowej, że przeklęte mieszkanie znowu daje oznaki życia.
Poinformowano, że w mieszkaniu ktoś otworzył okna, że dobiegają stamtąd dźwięki pianina oraz
śpiewy i że widziano w oknie czarnego kota siedzącego na parapecie i wygrzewającego się w
słońcu.
Około godziny czwartej owego gorącego popołudnia spora grupa ubranych po cywilnemu
mężczyzn wysiadła z trzech samochodów, Które zatrzymały się nieco przed domem 302–A na
Sadowej. Ta duża grupa podzieliła się na dwie mniejsze, jedna z nich przez bramę i podwórko
skierowała się prosto na szóstą klatkę, druga natomiast otworzyła zabite zwykle gwoździami
malutkie drzwi na kuchenne schody, po czym obie grupy różnymi klatkami schodowymi
podążyły do mieszkania numer pięćdziesiąt.
Korowiow i Asasello – przy czym Korowiow był w swoim zwykłym stroju, a bynajmniej nie
w odświętnym fraku – siedzieli właśnie w jadalni kończąc śniadanie. Woland swoim zwyczajem
290
znajdował się w sypialni, a gdzie był kocur – nie wiadomo. Ale sądząc po dobiegającym z kuchni
Strona
brzęku garnków można było przypuszczać, że Behemot znajduje się właśnie tam, swoim
zwyczajem udając głupiego.
– A co to za kroki na schodach? – zapytał Korowiow, zabawiając się łyżeczką zanurzoną w
filiżance czarnej kawy.
– Idą nas zaaresztować – odpowiedział Asasello i wychylił stopkę koniaku.
– Aa... no–no... – odrzekł na to Korowiow.
Tymczasem ci, którzy szli od frontu, znaleźli się na podeście drugiego piętra. Tam jacyś dwaj
hydraulicy majstrowali przy harmonijce kaloryfera. Idący zamienili z hydraulikami znaczące
spojrzenia.
– Wszyscy w domu – szepnął jeden z hydraulików stukając młotkiem po rurze.
Wtedy ten, który szedł na czele grupy, niczego przed nikim nie ukrywając wyjął spod palta
czarny mauzer, a drugi idący obok niego – wytrychy. W ogolę ci, którzy zmierzali pod
pięćdziesiąty, byli wyposażeni jak należy. Dwaj mieli w kieszeniach cienkie, jedwabne, łatwo
rozwijające się sieci, inny miał arkan, jeszcze inny – maski z gazy i ampułki z chloroformem.
Najwyżej sekundę trwało otwieranie drzwi mieszkania numer pięćdziesiąt i przybyli znaleźli
się w przedpokoju, a w tej samej chwili trzasnęły drzwi w kuchni, co oznaczało, że druga grupa,
zabezpieczająca tyły, również przybyła na czas.
Tym razem, jeżeli nie całkowity, to pewien sukces był jednak oczywisty. Ludzie w mgnieniu
oka rozbiegli się po wszystkich pokojach i nigdzie nikogo nie znaleźli, ale w jadalni na stole
wykryto resztki – według wszelkich oznak przed chwilą przerwanego – śniadania, a w salonie na
gzymsie kominka obok kryształowej amfory siedział ogromny czarny kot. Trzymał w łapach
prymus.
W kompletnym milczeniu przybyli dość długo kontemplowali tego kota.
– Ta–ak... rzeczywiście nieźle... – szepnął jeden z nich.
– Nikomu nie przeszkadzam, nikogo nie ruszam, reperuję prymus – nieżyczliwie powiedział
kot i nastroszył się – poza tym uważam za swój obowiązek uprzedzić, że kot to zwierzę
starożytne i nietykalne.
– Wyjątkowo czysta robota – szepnął jeden z przybyłych, a drugi powiedział głośno i
wyraźnie:
– No to, nietykalny kocie–brzuchomówco, pozwól no tutaj!
291
Sieć rozwinęła się i śmignęła w powietrze, ale ku zdumieniu wszystkich chybiła i złowiła
Strona
trysnęła benzyna.
Strona
Ale strzelanina ta trwała niedługo i sama z siebie zaczęła przycichać. Rzecz w tym, że ani
kotu, ani przybyłym nie wyrządziła ona najmniejszej krzywdy. Nikt nie został zabity, nikogo
nawet nie zraniono. Wszyscy, w tym również kot, byli cali i zdrowi... Któryś z przybyłych, aby
ostatecznie rzecz wyjaśnić, pięć po kolei kuł ulokował w głowie przeklętego zwierzaka, kot w
odpowiedzi dziarsko wystrzelał cały magazynek i znowu to samo – żadnego efektu. Kot huśtał
się na coraz słabiej się kołyszącym żyrandolu dmuchając, nie wiadomo po co, w lufę brauninga i
spluwając na łapę.
Na twarzach tych, którzy w milczeniu stali na dole, pojawiło się niebywałe zdumienie. To był
jedyny, czy też jeden z jedynych, przypadek, kiedy strzelanina zdawała się zupełnie nie mieć
następstw. Można było oczywiście przypuścić, że brauning kota jest po prostu straszakiem, ale o
mauzerach gości tego w żadnym już razie nie można było powiedzieć. Pierwsza zaś rana kota –
teraz już, rzecz jasna, nie można było mieć co do tego najmniejszych wątpliwości – nie była
niczym innym jak tylko wybiegiem, fortelem, obłudnym świństwem, podobnie jak picie
benzyny.
Podjęto jeszcze jedną próbę schwytania kota. Ale rzucony arkan zahaczył o jedną z żarówek i
żyrandol się urwał. Wydawało się, że uderzenie wstrząsnęło murami całego domu, ale
specjalnych korzyści to nie przyniosło. Na obecnych posypał się gruz, kot zaś dał olbrzymiego
susa i wylądował wysoko pod sufitem na górnej krawędzi pozłacanej ramy wiszącego nad
kominkiem lustra. Nie zamierzał nigdzie uciekać, a nawet przeciwnie, siedząc w miejscu
względnie bezpiecznym, przystąpił do jeszcze jednego przemówienia.
– Nie potrafię sobie wytłumaczyć – mówił spod sufitu – dlaczego się mnie tak źle traktuje...
Ale orację kota już po pierwszych jego słowach przerwał niski, ciężki głos dobiegający nie
wiadomo skąd:
– Co się w tym mieszkaniu dzieje? Przeszkadzają mi w pracy...
Drugi głos, nieprzyjemny, nosowy, odrzekł:
– A niech go diabli wezmą, to oczywiście Behemot!
Trzeci, skrzekliwy głos powiedział:
– Messer! Sobota. Słońce zachodzi. Czas na nas.
– Proszę mi wybaczyć, że nie mogę dłużej z wami gawędzić – powiedział kot z lustra. – Na
mnie czas. – I cisnął swoim brauningiem w okno wybijając obie szyby. Następnie chlusnął
293
benzyną i benzyna ta sama się zapaliła, wyrzucając falę płomieni aż pod sufit.
Strona
Zapaliło się jakoś niezwyczajnie szybko i ostro, tak nie pali się nawet benzyna. Natychmiast
zatliły się tapety, zapłonęła zerwana stora na podłodze, zadymiły futryny powybijanych okien.
Kot zwinął się jak sprężyna, miauknął, skoczył z lustra na parapet i zniknął za oknem razem ze
swoim prymusem. Na zewnątrz rozległy się strzały. Człowiek siedzący na drabinie
przeciwpożarowej, na wysokości okien jubilerowej, ostrzelał kota, kiedy ten przelatywał z
parapetu na parapet w kierunku rynny w załomie domu zbudowanego, jak to już było
powiedziane, w kształcie otwartego czworoboku. Po tej to rynnie kot wdrapał się na dach. Tam,
niestety również bez rezultatu, ostrzelali go ci, którzy strzegli kominów, i kot przepadł w
zalewającym miasto blasku zachodzącego słońca.
Tymczasem w mieszkaniu zapalił się parkiet pod nogami obecnych i w ogniu, w tym miejscu,
gdzie z szalbierczą raną leżał kot, ukazał się z minuty na minutę coraz bardziej się
materializujący trup byłego barona Meigla z wyostrzonym podbródkiem, ze szklistymi oczyma.
Nie było już żadnego sposobu, żeby go wyciągnąć z płomieni.
Skacząc po płonących klepkach parkietu, uderzając rękami po dymiących się plecach i
klapach przybysze wycofywali się z salonu do gabinetu, do przedpokoju. Ci, którzy znajdowali
się w sypialni i w stołowym, wybiegli przez korytarz. Ci, którzy byli w kuchni, również popędzili
do przedpokoju, Salon był już pełen płomieni i dymu. Ktoś zdążył w biegu nakręcić numer straży
ogniowej i krzyknął w słuchawkę:
– Sadowa 302–A!
Na dłużej nie było można się zatrzymać. Płomień wychlusnął do przedpokoju, nie było już
czym oddychać.
Skoro tylko z wybitych okien przeklętego mieszkania wyskoczyły pierwsze smużki dymu, na
podwórzu rozległy się rozpaczliwe okrzyki:
– Pali się! Pali się! Pożar!
W rozmaitych mieszkaniach w całym domu ludzie zaczęli krzyczeć do słuchawek:
– Sadowa! Sadowa 302–A!
W tym samym czasie, kiedy na Sadowej usłyszano mrożące krew bicie dzwonów na długich
czerwonych samochodach, pędzących tam ze wszystkich oddziałów miejskich, miotający się po
podwórzu ludzie widzieli, jak z okien na czwartym piętrze wyleciały wraz z dymem trzy ciemne,
jak się wydawało, męskie sylwetki i jedna sylwetka nagiej kobiety.
294
Strona
28. Ostatnie przygody Korowiowa i Behemota
Czy sylwetki te naprawdę wyleciały przez okno, czy też tak się tylko wydawało
sparaliżowanym ze strachu lokatorom nieszczęsnego domu na Sadowej – trudno stwierdzić z
całkowitą pewnością. Jeżeli zaś były tam, to również nikt nie wie, dokąd się udały wprost z
płonącego mieszkania. Nie możemy też stwierdzić, gdzie się rozdzieliły, wiemy natomiast, że
mniej więcej po kwadransie Behemot i Korowiow znaleźli się już na bulwarze, akurat przed
domem ciotki Gribojedowa. Korowiow zatrzymał się przy ogrodzeniu i powiedział:
– Ba! Przecież to dom pisarzy! Wiesz, Behemocie, słyszałem o tym domu bardzo wiele
dobrego, bardzo wiele pochlebnych opinii. Zwróć na ten dom uwagę, mój przyjacielu. Aż
przyjemnie pomyśleć, że pod tym dachem wzbiera i dojrzewa cały ocean talentów.
– Jak ananasy w oranżeriach! – powiedział Behemot i, aby dokładniej obejrzeć kremowy dom
z kolumienkami, wlazł na betonową podmurówkę żelaznych sztachet.
– Masz całkowitą rację – zgodził się ze swoim nieodłącznym koleżką Korowiow – i słodka
zgroza ściska serce, kiedy pomyślisz sobie, że w tym domu dojrzewa teraz przyszły autor “Don
Kichota” albo “Fausta”, albo, niech mnie diabli wezmą, “Martwych dusz”! Co?
– Aż strach pomyśleć – potwierdził Behemot.
– Tak – mówił dalej Korowiow – zdumiewających rzeczy można oczekiwać z cieplarni tego
domu, jednoczącego pod swoim dachem kilka tysięcy pracowitych straceńców, którzy
postanowili całe swoje życie poświęcić służbom Melpomeny, Polihymnii i Talii. Czy wyobrażasz
sobie, jaki podniesie się rwetes, kiedy któryś z nich na początek ofiaruje czytelnikom “Rewizora”
albo, w najgorszym razie, “Eugeniusza Oniegina”!
– Ale, ale – zasięgnął informacji Behemot przesuwając swoja okrągłą głowę przez otwór w
ogrodzeniu – co oni tam robią na werandzie?
– Jedzą obiad – wyjaśnił Korowiow – do wszystkiego, co już zostało powiedziane, dodam
jeszcze, mój drogi, że mieści się tu zupełnie nie najgorsza i niedroga restauracja. A ja, jak każdy
295
turysta przed daleką podróżą, odczuwam nieprzepartą ochotę, aby coś zjeść i wypić duże zimne
piwo.
Strona
– Na litość, przecież to zaczyna być śmieszne, koniec końców! – nie poddawał się Korowiow.
Strona
– Pisarz jest pisarzem, ponieważ pisze, a bynajmniej nie dlatego, że ma legitymację. Skąd pani
może wiedzieć, jakie wizje rodzą się w mojej głowie? Albo w tej oto głowie? – i wskazał na
głowę Behemota, który natychmiast zdjął czapkę, jakby po to, aby ułatwić obywatelce
dokładniejsze obejrzenie jego łba!
– Proszę nie stać w przejściu, obywatele – powiedziała już trochę nerwowo.
Korowiow i Behemot odsunęli się i przepuścili jakiegoś pisarza w szarym garniturze i białej
letniej koszuli, bez krawata, z gazetą pod pachą. Pisarz przyjaźnie skinął głową obywatelce,
postawił w podsuniętej mu księdze jakiś zakrętas i pomaszerował na werandę.
– Niestety, nie mam, nie mam – smutnie powiedział Korowiow – tylko jemu dostanie się ów
lodowaty kufel piwa, o którym tak marzyliśmy my, biedni pielgrzymi. Sytuacja nasza jest
niełatwa, smutna, i nie wiem, co mam począć.
Behemot zaś tylko boleściwie rozłożył ręce i włożył czapkę na okrągłą głowę, porośniętą
gęstym włosem, przypominającym kocią sierść.
W tym momencie nad głową obywatelki zabrzmiał niegłośny, lecz władczy głos.
– Zofio Pawłowna, proszę przepuścić.
Obywatelka z księgą zdumiała się. W zieleni żywopłotu pojawił się śnieżny frakowy gors i
przycięta w klin bródka flibustiera. Pirat życzliwie spoglądał na dwóch podejrzanych
oberwańców i co więcej, wykonywał zapraszające gesty. Autorytet Archibalda Archibaldowicza
posiadał swoją wagę na terenie restauracji, którą zarządzał, więc Zofia Pawłowna pokornie
zapytała Korowiowa:
– Pańskie nazwisko?
– Panajew – uprzejmie odpowiedział tamten. Obywatelka zapisała to nazwisko i podniosła
pytające spojrzenie na Behemota.
– Skabiczewski – zapiszczał Behemot, nie wiadomo dlaczego wskazując na swój prymus.
Zofia Pawlowna zapisała również i to nazwisko, po czym podsunęła księgę gościom, aby złożyli
w niej swe podpisy. Korowiow naprzeciw nazwiska “Panajew” napisał “Skabiczewski”, a
Behemot naprzeciw “Skabiczewskiego” napisał “Panajew”.
Archibald Archibaldowicz wprawił Zofię Pawłowną w kompletne osłupienie – z
uwodzicielskim uśmiechem poprowadził gości do najlepszego stolika na przeciwległym końcu
werandy, w miejsce najbardziej zacienione, do stolika, przy którym w szparze zieleni wesoło
297
iskrzyło się słońce. Zofia Pawłowna natomiast mrugając ze zdumienia długo studiowała dziwne
Strona
drogich gości. Ach, jakże mądry był Archibald Archibaldowicz! A jaki spostrzegawczy! Chyba
Strona
nawet nie mniej niż sami pisarze! Słyszał i o seansie w Varietes, i o wielu innych wydarzeniach
ostatnich dni, i nie puścił mimo uszu słowa “kraciasty” ani słowa “kot”. Od razu się domyślił,
kim są jego goście. A skoro się domyślił, to oczywiście wolał im się nie narażać. A ta Zofia
Pawłowna – dobra sobie! Trzeba umieć coś takiego wymyślić – bronić tej dwójce wstępu na
werandę! Ale właściwie czego można od niej wymagać!...
Wyniośle grzebiąc łyżeczką w topniejących lodach śmietankowych Pietrakowa z
niezadowoleniem obserwowała, jak stolik przed tymi dwoma przebranymi za strachy na wróble
niby na skinienie czarnoksiężnika obrasta smakowitościami. Wymyte, skrzące się kroplami wody
liście sałaty już wystawały z salaterki ze świeżutkim kawiorem, jeszcze chwila i na specjalnie
przystawionym, oddzielnym stoliku pojawiło sit; zapotniałe srebrne wiaderko...
Dopiero przekonawszy się, że wszystko zostało wykonane jak należy, dopiero wówczas, kiedy
w dłoniach kelnerów nadleciała przykryta patelnia, na której coś powarkiwało, Archibald
Archibaldowicz pozwolił sobie opuścić dwóch zagadkowych gości, i to też dopiero wtedy, kiedy
im szepnął:
– Proszę mi wybaczyć! Ja na minutkę! Osobiście przypilnuję jarząbków!
Oddalił się od stolika i zniknął na zapleczu. Jeżeli jakikolwiek obserwator mógłby prześledzić
dalsze poczynania pirata, poczynania te niewątpliwie wydałyby mu się nieco zagadkowe.
Szef nie udał się bynajmniej do kuchni, aby dopilnować jarząbków – udał się do
restauracyjnej spiżarni. Otworzył ją własnym kluczem, zamknął się w niej od wewnątrz,
ostrożnie, żeby nie zabrudzić mankietów, wyjął ze skrzyni z lodem dwa potężne wędzone
jesiotry, zawinął je w gazety, pedantycznie przewiązał sznurkiem i odłożył na bok. Następnie w
sąsiednim pokoju sprawdził, czy znajduje się na swoim miejscu jego kapelusz oraz letni płaszcz
na jedwabnej podszewce i dopiero wtedy skierował się do kuchni, gdzie kucharz starannie
przygotowywał obiecane gościom jarząbki.
Należy tu powiedzieć, że w tym, co robił Archibald Archibaldowicz, nie było nic
zagadkowego ani dziwacznego, i tylko nader powierzchowny obserwator mógłby uznać jego
poczynania za dziwne. Postępowanie Archibalda Archibaldowicza było logicznym następstwem
wszystkiego, co działo się poprzednio. Znajomość ostatnich wydarzeń, a przede wszystkim
fenomenalna intuicja podpowiadały kierownikowi restauracji Gribojedowa, że obiad jego dwóch
gości będzie być może obfity i wystawny, lecz niezmiernie krótko potrwa. Intuicja, która jeszcze
299
W tej samej chwili, kiedy Korowiow i Behemot trącali się drugim już kieliszkiem wspaniałej,
zimnej, podwójnie destylowanej moskiewskiej wódki, z zaplecza restauracji szybkim krokiem
wyszli trzej mężczyźni mocno ściśnięci w talii pasami, w sztylpach, z rewolwerami w dłoniach.
Idący na przedzie krzyknął dźwięcznie i przerażająco:
– Nie ruszać się z miejsc! – i wszyscy trzej otworzyli na werandzie ogień celując w głowy
Behemota i Korowiowa. Obaj ostrzeliwani natychmiast rozpłynęli się w powietrzu, a z prymusa
trysnął prosto w markizę słup ognia. Jak gdyby rozwarta paszcza o czarnych brzegach pojawiła
się w płótnie i zaczęła się rozpełzać na wszystkie strony. Ogień przedarł się przez nią i wzbił się
aż do samego dachu domu Gribojedowa. Leżące na oknie w pokoju redakcji na pierwszym
piętrze teczki z papierami nagle się zapaliły, od nich zajęła się zasłona, a wtedy ogień buzując,
jak gdyby go ktoś rozdmuchiwał, słupami ruszył w głąb ciotczynego domu.
W kilka sekund później wyasfaltowanymi ścieżkami prowadzącymi do sztachet bulwaru, skąd
w środę wieczorem przyszedł nie znajdujący u nikogo zrozumienia pierwszy zwiastun
nieszczęścia, poeta Iwan Bezdomny, biegli oderwani od obiadu pisarze, Zofia Pawłowna,
Pietrakowa, Pietrakow.
Wyszedłszy zawczasu bocznymi drzwiami Archibald Archibaldowicz nigdzie nie uciekając i
nigdzie się nie śpiesząc, jak kapitan, który ostatni opuszcza pokład płonącego brygu, stał
spokojnie w swoim letnim płaszczu na jedwabnej podszewce, trzymając pod pachą dwa
jesiotrowe polana.
300
Strona
29. Przesądzone zostają losy mistrza i Małgorzaty
– Będziesz się jednak musiał z tym pogodzić – odparł na to Woland i uśmiech wykrzywił mu
twarz. – Zaledwieś się zjawił na dachu, a już palnąłeś głupstwo. Chcesz wiedzieć, na czym ono
Strona
polega? Na intonacji twego głosu. To, co powiedziałeś, powiedziałeś w sposób zdający się
świadczyć, że nie uznajesz cieni ani zła. Bądź tak uprzejmy i spróbuj przemyśleć następujący
problem – na co by się zdało twoje dobro, gdyby nie istniało zło i jak by wyglądała ziemia,
gdyby z niej zniknęły cienie? Przecież cienie rzucają przedmioty i ludzie. Oto cień mojej szpady.
Ale są również cienie drzew i cienie istot żywych. A może chcesz złupić całą kulę ziemską,
usuwając z jej powierzchni wszystkie drzewa i wszystko, co żyje, ponieważ masz taką fantazję,
żeby się napawać niezmąconą światłością? Jesteś głupi.
– Nie zamierzam z tobą dyskutować, stary sofisto – odparł Mateusz Lewita.
– Nie możesz ze mną dyskutować z powodu, o którym już wspomniałem – albowiem jesteś
głupi – odpowiedział Woland i zapytał: – No, mów krótko i nie zawracaj mi głowy. Po coś tu
przyszedł?
– On mnie przysyła.
– Cóż ci polecił przekazać, niewolniku?
– Nie jestem niewolnikiem – odpowiedział coraz bardziej rozwścieczony Mateusz Lewita. –
Jestem jego uczniem.
– Mówimy, jak zawsze, różnymi językami – powiedział Woland. – Ale rzeczy, o których
mówimy, nie ulegną od tego zmianie, prawda?
– On przeczytał utwór mistrza – zaczął mówić Mateusz Lewita – i prosi cię, abyś zabrał
mistrza do siebie i w nagrodę obdarzył go spokojem. Czyż trudno ci to uczynić, duchu zła?
– Nic dla mnie nie jest trudne – odpowiedział Woland – i ty o tym dobrze wiesz. – Milczał
przez chwilę, po czym dodał: – A dlaczego nie weźmiecie go do siebie, w światłość?
– On nie zasłużył na światłość, on zasłużył na spokój – ze smutkiem powiedział Lewita.
– Możesz powiedzieć, że zostanie to zrobione – odpowiedział Woland i dodał, a oko mu przy
tym błysnęło: – I opuść mnie natychmiast.
– On prosi, abyście zabrali także tę, która go kochała i która przez niego cierpiała – po raz
pierwszy Lewita zwrócił się do Wolanda błagalnie.
– Gdyby nie ty, nigdy byśmy na to nie wpadli. Odejdź.
I Mateusz Lewita zniknął, Woland zaś przywołał Asasella i rozkazał mu:
– Leć do nich i załatw wszystko. – Asasello opuścił taras i Woland został sam.
Ale samotność jego nie trwała długo. Dał się słyszeć stukot butów po płytach tarasu i
302
ożywione glosy i przed Wolandem stanęli Korowiow i Behemot. Ale teraz grubas nie miał ze
Strona
sobą prymusa, obładowany był innymi przedmiotami. A więc pod pachą trzymał nieduży
landszafcik w pozłacanej ramie, przez ramię przerzucił na wpół spalony fartuch kucharski, w
drugim zaś ręku trzymał całego łososia w skórze i z ogonem. I od Korowiowa, i od Behemota
zalatywało spalenizną, fizjonomia Behemota była usmarowana sadzami, czapkę zaś miał mocno
nadpaloną.
– Salute, messer! – zawrzasnęła niepoprawna parka, a Behemot pomachał łososiem.
– Dobrzyście – powiedział Woland.
– W każdym razie przybyliśmy, messer – meldował Korowiow – i czekamy na twoje rozkazy.
Woland wstał z taboretu, podszedł do balustrady i długo, w milczeniu, samotnie, odwrócony
plecami do swojej świty patrzył w dal. Potem zawrócił, znowu zasiadł na taborecie i powiedział:
– Nie mam dla was żadnych poleceń, zrobiliście wszystko, coście mogli zrobić, i na razie nie
będziecie mi potrzebni. Możecie odpocząć. Zaraz nadciągnie burza i ruszymy w drogę.
– Świetnie, messer – odpowiedziały te dwa błazny i zniknęły kędyś za krągłą wieżyczką
znajdującą się na środku tarasu.
Burza, o której mówił Woland, wzbierała już na widnokręgu. Czarna chmura wydźwignęła się
na zachodzie i przecięła słońce w połowie. Potem przesłoniła je całkowicie. Na tarasie zrobiło się
chłodniej, a nieco później zapadły ciemności.
303
Strona
30. Czas już! Czas!
się o tym każdy, kto posłuchałby toczącej się w suterenie rozmowy. Nie było jednak nikogo, kto
by ja mógł podsłuchać. Zaleta owego podwórza było właśnie to, że zawsze było puste. Wierzby i
Strona
lipy za oknem z dnia na dzień coraz gwałtowniej się zazieleniające roztaczały zapach wiosny i
wietrzyk, który właśnie zaczynał dąć, przynosił ów zapach do sutereny.
– Do diabła! – zawołał nagle mistrz. – Pomyśleć tylko, to przecież... – rozgniótł niedopałek w
popielniczce i chwycił się za głowę. – Słuchaj, jesteś przecież mądrym człowiekiem i nie byłaś
obłąkana... Czy naprawdę jesteś pewna, że byliśmy wczoraj u szatana?
– Naprawdę jestem zupełnie pewna – odpowiedziała Małgorzata.
– Oczywiście, oczywiście – powiedział ironicznie mistrz. – Ładne rzeczy... A więc mamy
teraz zamiast jednego wariata – dwoje: i męża, i żonę! – Wzniósł dłonie ku niebu i zawołał: –
Diabli wiedzą, co to ma znaczyć! Diabli, diabli... Małgorzata zbliżyła usta do ucha mistrza i
szepnęła:
– Przysięgam na twoje życie, przysięgam na przepowiedzianego przez ciebie syna astronoma,
że wszystko będzie dobrze!
I w tejże chwili zza okienka dał się słyszeć nosowy głos:
– Pokój temu domowi!
Mistrz drgnął, a Małgorzata, która zdążyła się już przyzwyczaić do rzeczy niezwykłych,
zawołała:
– Przecież to Asasello! Ach, jak to miło, jak to dobrze! – i szepnąwszy do mistrza: – No,
widzisz, nie zapominają o nas! – pobiegła otworzyć drzwi.
– Zapnij się przynajmniej! – krzyknął za nią mistrz.
– Mam to w nosie – już z korytarzyka odpowiedziała mu Małgorzata.
I oto Asasello już się kłaniał, już się witał z mistrzem pobłyskując swoim białym okiem,
Małgorzata zaś wołała:
– Ach, jak się cieszę! Nigdy w życiu tak się nie cieszyłam!
Nalała gościowi koniaku, Asasello zaś wypił go chętnie. Mistrz nie spuszczając oczu z
Asasella od czasu do czasu leciutko szczypał się pod stołem w lewą dłoń. Ale szczypanie nie
pomagało. Asasello nie rozpływał się w powietrzu, zresztą, prawdę mówiąc, nie było to
potrzebne. Niziutki, rudawy człowiek nie miał w sobie nic przerażającego, oprócz może
przesłoniętego bielmem oka, ale to się przecież zdarza także i bez żadnych czarów. Może tylko
jego ubranie było trochę niecodzienne – jakiś habit czy też płaszcz – ale po namyśle trzeba było
przyznać, że i takie rzeczy się widuje. Koniak również ciągnął jak każdy porządny człowiek –
305
Messer przecież przysłał dla was upominek – i zwrócił się do mistrza – butelkę wina. Proszę
Strona
zwrócić uwagę, że jest to to samo wino, które pijał procurator Judei, falern.
Jest rzeczą zupełnie zrozumiałą, że podobny rarytas wywołał wielkie zainteresowanie mistrza
i Małgorzaty. Asasello odwinął z kawałka ciemnego trumiennego złotogłowiu niezwykle
omszały dzban. Powąchali, naleli wina do szklanek, patrzyli przez nie pod światło, zamierające
już przed burzą.
– Zdrowie Wolanda! – zawołała wznosząc swoją szklankę Małgorzata.
Wszyscy troje unieśli szklanki do ust i pociągnęli po dobrym łyku. Wówczas zwiastujące
burzę światło dnia zaczęło gasnąć w oczach mistrza, dech mu zaparło, poczuł, że zbliża się
koniec. Widział jeszcze, jak śmiertelnie pobladła Małgorzata bezradnie wyciąga doń ręce, jak
opuszcza głowę na stół, a potem zsuwa się na podłogę.
– Trucicielu!... – zdążył jeszcze krzyknąć mistrz. Chciał chwycić nóż ze stołu, aby przebić
nim Asasella, ale jego dłoń bezwładnie ześlizgnęła się po obrusie, wszystko, co było w suterenie
mistrza, poczerniało, a potem zupełnie zniknęło. Mistrz upadł na wznak, a padając rozciął sobie o
kant sekretarzyka skórę na skroni.
Kiedy otruci znieruchomieli, Asasello przystąpił do działania. Przede wszystkim skoczył w
okno i już w chwilę później był w willi, w której mieszkała Małgorzata. Asasello, nieodmiennie
staranny i dokładny, chciał osobiście sprawdzić, czy wszystko zostało wykonane jak należy.
Okazało się, że wszystko jest w porządku. Asasello widział, jak zasępiona, oczekująca na powrót
męża kobieta wyszła ze swej sypialni, pobladła raptem, złapała się za serce, bezradnie zawołała:
– Natasza... ktokolwiek... na pomoc... – i upadła na podłogę w salonie, nie zdążywszy dojść
do gabinetu.
– Wszystko w porządku – powiedział Asasello. W sekundę później był znowu przy
powalonych kochankach. Małgorzata leżała z twarzą wtuloną w dywan. Asasello swymi
żelaznymi rękami odwrócił ją jak lalkę, twarzą ku sobie, i wpatrzył się w nią. Twarz otrutej
zmieniała się w jego oczach. Nawet w zapadającym przed burzą półmroku widać było, jak znika
jej chwilowy zez wiedźmy, jak łagodnieją jej rysy. Twarz zmarłej rozjaśniła się, złagodniała
wreszcie, nie była już drapieżna, była teraz twarzą cierpiącej kobiety. Asasello rozwarł jej białe
zęby i wlał do ust kilka kropel tego samego wina, którym ją otruł. Małgorzata westchnęła, bez
pomocy Asasella wstała z podłogi, usiadła i słabym głosem zapytała:
– Za co, Asasello, za co? Coś ty ze mną zrobił? Zobaczyła leżącego mistrza, wzdrygnęła się,
307
szepnęła:
Strona
na bok zasłonę. Rozległ się w niebie krótki i wesoły grzmot. Asasello wsunął do pieca pazurzastą
dłoń, wyciągnął dymiącą głownię i podpalił leżący na stole obrus. Potem podpalił plik starych
gazet na kanapie, wreszcie rękopis i zasłonę na oknie.
Mistrz, odurzony już czekającą go galopadą, wyrzucił z półki na stół jakąś książkę, wzburzył
jej karty nad płonącym obrusem i książka rozgorzała wesołym płomieniem.
Cały pokój chwiał się już pełen szkarłatnych jęzorów i wszyscy troje wybiegli wraz z dymem
przez drzwi, wspięli się po ceglanych schodkach na górę i znaleźli się w ogródku. Pierwszą
rzeczą, jaką tam zobaczyli, była siedząca na ziemi kucharka przedsiębiorcy budowlanego. Wokół
niej poniewierały się rozsypane ziemniaki i kilka pęczków cebuli. Stan kucharki był zrozumiały.
Przy szopie rżały trzy czarne rumaki, wierzgały, wzbijały fontanny ziemi. Małgorzata pierwsza
wskoczyła na siodło, za nią Asasello, mistrz na końcu. Kucharka chciała podnieść rękę, aby
uczynić znak świętego krzyża, ale Asasello groźnie zawołał z siodła:
– Utnę ci tę rękę! – gwizdnął i wierzchowce łamiąc gałązki lip wzbiły się i zapadły w czarną
nawisłą chmurę. Jednocześnie z okienka sutereny buchnął dym. Dobiegł z dołu słaby, żałośliwy
krzyk kucharki:
– Gore!...
Konie przelatywały już ponad dachami Moskwy.
– Chcę się pożegnać z miastem – krzyknął mistrz do Asasella, który cwałował na przedzie.
Grzmot zagłuszył dalsze jego słowa. Asasello skinął głową i przynaglił rumaka do galopu.
Naprzeciw lecącym pędziła chmura, ale nie chlustała jeszcze deszczem.
Lecieli ponad bulwarem, widzieli postacie ludzi, którzy rozbiegali się, aby schronić się przed
deszczem. Spadały już pierwsze krople. Przelecieli nad kłębami dymu – to było wszystko, co
zostało z domu Gribojedowa. Przelecieli nad miastem, które ogarniała już ciemność. Rozjarzały
się nad nimi błyskawice. Potem zieleń zajęła miejsce dachów. I dopiero wtedy lunął deszcz i
lecący zamienili się w trzy ogromne, zanurzone w wodzie bańki powietrza.
Małgorzata znała już uczucie, jakiego doznaje się w locie, mistrz jeszcze go nie znał, więc
zdziwił się, że tak prędko przybyli do celu, czyli do tego, z którym chciał się pożegnać nie mając
prócz niego nikogo, z kim by się żegnać powinien. Przez welon deszczu poznał od razu budynek
kliniki Strawińskiego, rzekę i bór na jej przeciwległym brzegu, bór, który tak dobrze zdążył
poznać. Wylądowali w zagajniku na polanie, niedaleko od kliniki.
309
– Poczekam tutaj na was – zwinąwszy dłonie w trąbkę krzyczał Asasello. To ginął za szarą
Strona
– Nie, to wołają mnie, na mnie już czas – wyjaśnił mistrz i wstał z łóżka.
Strona
– Niech pan zaczeka! Tylko jedno słowo – poprosił Iwan. – Odnalazł ją pan? Czy została
panu wierna?
– Oto ona – odpowiedział mistrz i wskazał na ścianą. Od białej ściany oderwała się ciemna
Małgorzata, podeszła do łóżka. Patrzyła na leżącego chłopaka i w jej oczach malowała się żałość.
– Biedak, biedak... – bezgłośnie szeptała Małgorzata, pochyliła się nad łóżkiem.
Leżący chłopak objął ją za szyję, pocałowała go.
– Żegnaj, uczniu – ledwo dosłyszalnie powiedział mistrz i zaczął rozpływać się w powietrzu.
Zniknął, a wraz z nim zniknęła i Małgorzata. Zamknęła się krata balkonu.
Iwanem owładnął niepokój. Usiadł na łóżku, rozejrzał się lękliwie, jęknął nawet, powiedział
coś sam do siebie, wstał. Burza rozhasała się na dobre i najwyraźniej go rozstroiła. Niepokoiło go
także to, że jego przyzwyczajony do niezmąconej ciszy słuch wyłowił niespokojne kroki i
przygłuszone głosy za drzwiami. Zawołał, zdenerwowany już i drżący:
– Praskowio Fiodorowna!
Praskowia Fiodorowna już wchodziła do pokoju i zaniepokojona, pytająco patrzyła na Iwana.
– Co? Co takiego? – pytała. – Burza przestraszyła? To nic, to nic... Zaraz ci pomożemy...
zaraz zawołam doktora...
– Nie, Praskowio Fiodorowna, nie trzeba wołać doktora – powiedział Iwan, niespokojnie
patrząc nie na Praskowie Fiodorownę, ale na ścianę – nic mi takiego nie jest. Niech się pani nie
boi, ja teraz już rozumiem... Lepiej niech mi pani powie – poprosił Iwan serdecznie – co się stało
tam obok w sto osiemnastce?
– W osiemnastce? – Odpowiedziała pytaniem na pytanie Praskowia Fiodorowna i spojrzenie
jej pobiegło w bok. – Nic się tam nie stało. – Ale w jej głosie brzmiała nieszczerość, Iwan
natychmiast to zauważył i powiedział:
– E, Praskowio Fiodorowna! Pani przecież zawsze mówi prawdę... Myśli pani, że zaczną
rozrabiać? Nie, naprawdę, nie zacznę. Niech mi pani lepiej szczerze powie, ja przecież przez
ścianę wszystko wyczuje.
– Umarł twój sąsiad przed chwilą – wyszeptała Praskowia Fiodorowna nie umiejąc się
sprzeniewierzyć swojej dobroci i prawdomówności i popatrzyła z lękiem na Iwana, spłynęło po
niej światło błyskawicy. Ale nic złego się nie stało. Iwan tylko wzniósł znacząco palec i
powiedział:
311
umarł jeszcze jeden człowiek. Ja nawet wiem, kto. – I Iwan uśmiechnął się tajemniczo. – To była
kobieta.
31. Na Worobiowych Górach
Burza przeminęła już bez śladu i przerzucona łukiem ponad całą Moskwę trwała na niebie
wielobarwna tęcza, piła wodę z rzeki Moskwy. Wysoko na wzgórzu, między dwiema kępami
krzaków, widać było trzy ciemne sylwetki. Woland, Korowiow i Behemot siedzieli na czarnych
osiodłanych koniach, patrzyli na rozpościerające się za rzeką miasto, całe w rozpryskach słońca,
pobłyskującego w tysiącach zwróconych ku zachodowi okien, na piernikowe baszty Diewiczego
Monasteru.
Coś zaszumiało w powietrzu i Asasello wylądował w pobliżu całej grupy – za czarnym trenem
jego płaszcza lecieli mistrz i Małgorzata.
– Musiałem przeszkodzić wam tobie, Małgorzato, i tobie, mistrzu – po chwili milczenia
zaczął Woland – ale nie miejcie o to do mnie żalu. Nie sądzę, byście mieli tego żałować. No cóż
– zwracał się teraz tylko do mistrza – pożegnaj się z tym miastem. Na nas już czas – Woland
dłonią w czarnej rękawicy z rozciętym mankietem powiódł w tę stronę, gdzie niezliczone słońca
roztapiały za rzeką szkło, gdzie trwała ponad tymi słońcami mgła, dym i opary rozprażonego w
ciągu całego dnia miasta.
Mistrz zeskoczył z siodła, opuścił jeźdźców i pobiegł na skraj wzgórza. Czarny płaszcz wlókł
się za nim po ziemi. Mistrz patrzył na miasto. W pierwszej chwili zakradł się do jego serca
smutek i żal, ale niebawem ustąpiły one miejsca słodkawemu niepokojowi, cygańskiemu
podnieceniu włóczęgi.
– Na zawsze!... Zrozumże to – wyszeptał mistrz i oblizał suche, spękane wargi. Zaczął
uważnie przysłuchiwać się temu wszystkiemu, co działo się w jego duszy, analizować to. Wydało
mu się, że podniecenie minęło, przekształciło się w poczucie wielkiej, śmiertelnej krzywdy. Ale i
ono było nietrwałe, przeminęło, zastąpiła je, nie wiedzieć czemu, wyniosła obojętność, a tę z
kolei – przeczucie wiekuistego spokoju.
Grupa jeźdźców oczekiwała na mistrza w milczeniu. Jeźdźcy patrzyli na gestykulującą na
312
krawędzi urwiska wysoką, ciemną sylwetkę, która to wznosiła głowę, jak gdyby starając się
sięgnąć spojrzeniem aż za dalekie przedmieścia, to znów zwieszała ją na pierś, jak gdyby
Strona
313
Strona
32. Przebaczenie i wiekuista przystań
O bogowie, o, bogowie moi! Jakże smutna jest wieczorna ziemia! Jakże tajemnicze są opary
nad oparzeliskami! Wie o tym ten, kto błądził w takich oparach, kto wiele cierpiał przed
śmiercią, kto leciał ponad tą ziemią dźwigając ciężar ponad siły. Wie o tym ten, kto jest
zmęczony. I bez żalu porzuca wtedy mglistą ziemię, jej bagniska i jej rzeki, ze spokojem w sercu
powierza się śmierci, wie bowiem, że tylko ona przyniesie mu spokój.
Nawet czarodziejskie czarne konie zmęczyły się, coraz wolniej niosły swoich jeźdźców,
zaczęła ich dopędzać nieunikniona noc. Nawet niespożyty Behemot wyczuwając ją za plecami
zamilkł, rozwichrzył sierść na ogonie, wbił w siodło pazury i pędził milczący i poważny.
Noc jęła okrywać czarną chustą łąki i lasy, noc zapalała gdzieś daleko w dole smutne ogniki
nie interesujące już teraz ani mistrza, ani Małgorzaty, niepotrzebne im obce ogniki. Noc
wyprzedzała kawalkadę, zasnuwała ją z góry i to tu, to tam rzucała na osowiałe niebo białe
plamki gwiazd.
Noc gęstniała, pędziła obok nich, chwytała galopujących za płaszcze, zdzierała je z ramion,
odsłaniała prawdę. I kiedy owiewana chłodnym wiatrem Małgorzata otworzyła oczy, zobaczyła,
jak zmieniają się pędzący ku swemu celowi. Kiedy zaś zza skraju lasu wypełznął na ich
spotkanie krągły purpurowy księżyc, wszystkie pozory znikły, runęły w moczary i rozpłynęły się
we mgłach nietrwałe czarnoksięskie kostiumy.
Należy wątpić, czy ktokolwiek poznałby w tym, który pędził teraz tuż obok Wolanda, po
prawej ręce Małgorzaty, Korowiowa –Fagota, samozwańczego tłumacza tajemniczego i nie
potrzebującego bynajmniej żadnych tłumaczy konsultanta. Zamiast tego, który opuścił
Worobiowe Góry w podartym stroju cyrkowca jako Korowiow–Fagot, galopował teraz cicho
podzwaniając złotym łańcuchem uździenicy ciemnofioletowy rycerz o mrocznej twarzy, na
której nigdy nie zagościł uśmiech. Wspierał brodę na piersi, nie patrzył na księżyc, nie
interesowała go ziemia, pędząc obok Wolanda rozmyślał o jakowychś swoich sprawach.
314
Także i Behemotowi noc oderwała jego puszysty ogon, odarła go z futra, rozrzuciła strzępy
sierści po mokradłach. Ten, który zabawiał księcia ciemności jako kot, objawiał się teraz jako
Strona
szczuplutki chłopak, demon–paź, najwspanialszy błazen, jakiego znał świat. Teraz i on także
zamilkł i pędził bezszelestnie, podstawiając swoją młodą twarz pod napływającą od księżyca
poświatę.
Z boku, w pewnej odległości od reszty, leciał pobłyskujac stalową zbroją Asasello. Znikł bez
śladu nieprzystojny kieł i zez również okazał się kamuflażem. Oczy Asasella nie różniły się już
teraz od siebie, były jednakowo puste i czarne, twarz zaś była blada i zimna. Teraz, lecąc,
Asasello przybrał swą prawdziwą postać demona bezwodnej pustyni, demona–mordercy.
Siebie samej Małgorzata nie mogła zobaczyć, za to dobrze widziała zmiany, jakie zaszły w
mistrzu. Jego włosy bielały teraz w poświacie księżyca, zbijały się z tyłu w powiewający na
wietrze warkocz. Kiedy wiatr odrzucał płaszcz z jego nóg, Małgorzata widziała to zapalające się,
to znów gasnące gwiazdeczki ostróg na botfortach. Podobnie jak młodziutki demon mistrz leciał
nie spuszczając oczu z księżyca, ale uśmiechał się do tego księżyca, jak do kogoś dobrze znanego
i kochanego, i zgodnie ze zwyczajem, którego nabrał w sto osiemnastce, coś tam sam do siebie
mamrotał.
Woland wreszcie leciał także w swej prawdziwej postaci. Małgorzacie trudno byłoby
powiedzieć, z czego była zrobiona uzda jego wierzchowca, sądziła, że są to być może
księżycowe promienie, sam zaś wierzchowiec jest tylko bryłą mroku, grzywa rumaka – chmurą, a
ostrogi jeźdźca – to białe cętki gwiazd.
Długo tak lecieli w milczeniu, aż wreszcie okolica zaczęła się zmieniać. W mroku ziemi
zatonęły smutne lasy, a wraz z nimi i zmatowiałe klingi rzek. Pojawiły się w dole połyskliwe
głazy, a pomiędzy nimi zaczerniały zapadliska, do których nie docierało księżycowe światło.
Woland osadził swego dzianeta na kamienistym, posępnym, płaskim szczycie i odtąd jeźdźcy
pojechali stępa, nasłuchując, jak podkowy ich rumaków biją o żwir i kamienie. Zielonkawa, jasna
poświata księżycowa zalewała szczyt i wkrótce Małgorzata dostrzegła stojący na tym pustkowiu
tron, a na tronie białą postać siedzącego człowieka. Siedzący był może głuchy, a może nazbyt
pogrążony w myślach. Nie czuł, że kamienista ziemia dygoce pod ciężarem wierzchowców, i
jeźdźcy zbliżyli się doń nie zauważeni.
Księżyc bardzo dopomógł Małgorzacie, świecił jaśniej niż najjaśniejsza latarnia elektryczna,
dostrzegła więc, że siedzący, którego oczy wydawały się być ślepe, nerwowo zaciera ręce i te nie
widzące swoje oczy kieruje ku okręgowi księżyca. Widziała już teraz, że obok ciężkiego
315
marmurowego tronu, na którym błyszczały w księżycowej poświacie jakieś iskry, leży olbrzymi
Strona
czarny pies o spiczastych uszach i podobnie jak jego pan niespokojnie wpatruje się w księżyc. U
stóp siedzącego poniewierają się skorupy rozbitego dzbana i rozpościera się czarnoczerwona
niewysychająca kałuża. Jeźdźcy wstrzymali konie.
– Powieść twoja została przeczytana – zaczął mówić Woland zwracając się do mistrza – i
powiedziano tylko jedno – że nie jest ona, niestety, zakończona. Chciałem ci zatem pokazać
twego bohatera. Prawie od dwóch tysięcy lat siedzi on na tym szczycie i śpi, ale kiedy nadchodzi
pełnia księżyca, dręczy go, jak widzisz, bezsenność. Cierpi na nią nie tylko on, ale również i jego
wierny stróż, pies. Jeżeli prawdą jest, że tchórzostwo to najstraszliwsza z ułomności, to temu psu
zarzucić go raczej niepodobna. Jedyną rzeczą, której bało się to nieustraszone zwierzę, była
burza. No cóż, ten, który kocha, powinien dzielić los tego, kogo kocha.
– Co on mówi? – zapytała Małgorzata i jej nieruchoma, spokojną twarz osnuła mgiełka
współczucia.
– On mówi – odpowiedział jej Woland – ciągle to samo. Powtarza, że nawet przy księżycu
nie może zaznać spokoju i że przyszło mu zagrać niedobrą rolę. Mówi tak zawsze, ilekroć nie
śpi, a kiedy śpi, śni mu się ciągle to samo – pasmo księżycowego światła, którym chciałby iść i
rozmawiać z więźniem Ha–Nocri, ponieważ, jak utrzymuje, nie zdążył czegoś dopowiedzieć
wówczas, dawno temu, czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan. Ale, niestety, nie udaje mu
się wejść na tę drogę, nikt też nie przychodzi do niego. Więc, cóż robić, musi rozmawiać sam ze
sobą. A zresztą, człowiek musi mieć przecież jakieś urozmaicenie, więc swój monolog o
księżycu często uzupełnia stwierdzeniem, że nade wszystko w świecie nienawidzi własnej
nieśmiertelności i swej niebywałej sławy. Utrzymuje, że chętnie by się zamienił z obdartym
włóczęgą Mateuszem Lewitą.
– Dwanaście tysięcy księżyców za jedną księżycową noc sprzed lat, czy to aby nie za dużo? –
zapytała Małgorzata.
– Powtarza się historia z Friedą? – zapytał Woland. – Ale o to, Małgorzato, nie musisz się
martwić. Wszystko będzie, jak być powinno, tak już jest urządzony świat.
– Uwolnijcie go! – krzyknęła nagle przeraźliwie Małgorzata. Podobnie krzyczała kiedyś,
kiedy była wiedźmą. Od tego jej krzyku osunął się gdzieś w górach kamień i z ogłuszającym
łoskotem stoczył się po urwisku w przepaść. Ale Małgorzata nie umiałaby powiedzieć, czy był to
łoskot padającego kamienia, czy może łoskot szatańskiego śmiechu. Woland w każdym razie
316
– W górach nie należy krzyczeć, on tak czy owak nawykł do lawin i nie zwróci na nie uwagi.
Nie musisz się za nim wstawiać, Małgorzato, albowiem miał się już za nim ten, z kim tak pragnął
rozmawiać. – I Woland znowu zwrócił się do mistrza, mówiąc: – No cóż, teraz możesz
zakończyć swoją powieść jednym zdaniem!
Mistrz, który stał nieporuszony i patrzył na siedzącego procuratora, jakby tylko na to czekał.
Zwinął dłonie w trąbkę i krzyknął tak, że echo poniosło się po bezludnych i nagich górach.
– Jesteś wolny! Jesteś wolny! On czeka na ciebie.
Góry przemieniły głos mistrza w grom i ten grom obrócił je w perzynę. Runęły przeklęte
ściany skalne. Pozostał tylko szczyt, na którym stał marmurowy tron. Ponad czarną otchłanią, w
którą zwaliły się skały, zapłonęły światła bezkresnego miasta, a nad miastem dominowały
połyskliwe idole, górujące nad wspaniale rozrosłymi w ciągu wielu tysięcy księżyców ogrodami.
Wprost ku tym ogrodom prowadziła tak długo wyczekiwana przez procuratora, uczyniona z
księżycowej poświaty ścieżka. Pierwszy pobiegł tą ścieżką spiczastouchy pies. Człowiek w
białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika wstał z tronu i krzyknął coś ochrypłym,
załamującym się głosem.
Nie można było się zorientować, czy płacze, czy też się śmieje, ani też, co krzyczy. Można
było tylko zobaczyć, że i on pośpieszył księżycową ścieżką za tym, który wiernie pełnił przy nim
straż.
– Mam iść tam, za nim? – ujmując cugle niespokojnie zapytał mistrz.
– Nie – odpowiedział mu Woland. – Po cóż iść za tropem tego, co się już skończyło?
– A więc tam? – zapytał mistrz, odwrócił się i wskazał za siebie, tam gdzie znowu zarysowało
się za nimi niedawno opuszczone miasto, pełne piernikowych wież monasterskich i
rozpryśniętego w szkle na drobne kawałeczki słońca.
– Także nie – odparł Woland. Głos jego nabrał mocy i popłynął nad skałami. – Romantyczny
mistrzu, ten, którego tak pragnie ujrzeć wymyślony przez ciebie, a przed chwilą również przez
ciebie samego uwolniony twój bohater, przeczytał twoją powieść. – I Woland zwrócił się do
Małgorzaty: – Małgorzato! Nie sposób nie uwierzyć, że usiłowałaś obmyśleć dla mistrza jak
najlepszą przyszłość, ale doprawdy to, co wam proponuję, to, o co prosił dla was Jeszua, jest
jeszcze lepsze! Zostawcie ich samych – mówił Woland nachylając się ze swego siodła ku siodłu
mistrza i wskazując w ślad za procuratorem, który zniknął im już z oczu. – Nie przeszkadzajmy
317
im. Niech rozmawiają, kto wie, może dojdą do czegoś? – Woland skinął teraz dłonią w kierunku
Strona
A swoją drogą – co się działo w Moskwie po owym sobotnim wieczorze, kiedy to Woland o
zachodzie słońca opuścił stolicę zniknąwszy wraz ze swą świtą z Worobiowych Gór?
O tym, że długo jeszcze w całym mieście huczało od najniewiarygodniejszych pogłosek, które
nader szybko dotarły także do najdalszych, zabitych deskami prowincjonalnych dziur, nie trzeba
chyba nawet wspominać. Człowieka aż mdli na samą myśl, że miałby te pogłoski powtarzać.
Spisujący tę rzetelną relację na własne uszy słyszał w pociągu, którym jechał do Teodozji,
opowieść o tym, jak to w Moskwie dwa tysiące ludzi wyszło z teatru na golasa i w takim stanie
taksówkami rozjechało się do domów.
Szept: “nieczysta siła” można było usłyszeć w kolejkach przed mleczarniami, w tramwajach,
w sklepach, w mieszkaniach, we wspólnych kuchniach, w pociągach podmiejskich i
dalekobieżnych, na stacjach i na przystankach, na letniskach i na plażach.
Ludzie wyrobieni i kulturalni nie brali oczywiście udziału w tych dyskusjach o nieczystej sile,
która nawiedziła stolicę, szydzili z nich nawet i usiłowali apelować do rozsądku opowiadających.
Ale, jak to się mówi, fakt pozostaje faktem i zostawić go bez wyjaśnienia nie sposób – ktoś
niewątpliwie był w stolicy. Świadczyły o tym wymownie choćby zgliszcza, które pozostały z
Gribojedowa, a także wiele innych rzeczy.
Ludzie kulturalni podzielali pogląd prowadzących śledztwo – była to robota szajki
hipnotyzerów i brzuchomówców, którzy doszli w swoim rzemiośle do perfekcji.
Zarówno w Moskwie, jak poza jej granicami podjęto oczywiście natychmiast energiczną akcję
mającą na celu schwytanie bandy, ale niestety, niestety, nie dała ona spodziewanych rezultatów.
Ten, który przybrał imię Wolanda, zniknął wraz ze wszystkimi swymi kumplami i do Moskwy
już nie powrócił ani nie pojawił się nigdzie indziej, w ogóle nie dawał znaku życia. Nic
dziwnego, że powzięto podejrzenie, iż uciekł za granicę, ale i za granicą się nie ujawnił.
Były jednak również ofiary, i to nawet wtedy, kiedy Woland już opuścił stolicę. Ofiarą,
319
za plecami strzelających, mógł szydzić z nich i rozkoszować się swym ogromnym, aczkolwiek
Strona
Iwanowicza, a także biorąc pod uwagę pozostawiony przez Małgorzatę dziwaczny, szalony list
do męża, list, w którym pisze, że zostaje wiedźmą i odchodzi na zawsze, mając też na względzie
tę okoliczność, że Natasza zniknęła pozostawiając wszystkie swoje rzeczy osobiste, organa
śledcze ostatecznie uznały, że zarówno pani domu, jak służąca zostały, podobnie jak tyle innych
osób, zahipnotyzowane, po czym bezwolne ofiary uprowadziła banda. Powstała też bardzo
prawdopodobna wersja, że zbrodniarzy znęciła uroda obu kobiet.
Nie wyjaśnioną jednak zagadką pozostały dla organów śledczych pobudki, którymi banda
kierowała się uprowadzając z kliniki psychiatrycznej chorego umysłowo, mianującego się
mistrzem. Pobudek tych nie udało się wykryć, podobnie jak nie udało się ustalić nazwiska
uprowadzonego pacjenta. Chory ów zaginął więc na zawsze pod martwym kryptonimem – numer
sto osiemnasty z pierwszego oddziału.
Tak więc prawie wszystko zostało wyjaśnione i śledztwo skończyło się, ponieważ wszystko
na tym świecie ma swój koniec.
Minęło kilka lat i obywatele powoli zapominali o Wolandzie, Korowiowie i o całej reszcie. W
życiu tych, którzy ucierpieli przez Wolanda i jego kumpli, zaszło wiele zmian i choć były to
zmiany drobne i nieistotne, należy przecież o nich napomknąć.
Żorż Bengalski, na przykład, spędził w szpitalu trzy miesiące, po czym uznano go za
wyleczonego i wypisano, ale musiał porzucić pracę w Varietes, chociaż był to najgorętszy okres i
publiczność waliła drzwiami i oknami – żywe było jeszcze wspomnienie o czarnej magii i o tym,
jak ją zdemaskowano. Bengalski porzucił Varietes, zdał sobie bowiem sprawę, że zbyt męczące
będą dlań codzienne występy przed dwutysięcznym audytorium, które go zawsze rozpozna i w
nieskończoność będzie zadawało szydercze pytania: – Jak mu się lepiej pracuje – z głową czy
bez?
Tak, konferansjer utracił poza tym wiele ze swego humoru, tak niezbędnego przecież w jego
zawodzie. Pozostał mu niemiły, przygnębiający ślad po tej przygodzie – każdej wiosny przy
pełni księżyca ogarniał go niepokój, Bengalski znienacka chwytał się za kark, rozglądał się
lękliwie i szlochał. Ataki te mijały, ale ponieważ je miewał, nie mógł już pracować w swoim
dotychczasowym zawodzie. Konferansjer porzucił więc pracę i zaczął żyć z własnych
oszczędności, które według jego skromnych obliczeń powinny mu były wystarczyć na lat
piętnaście.
323
Odszedł więc i nigdy już się nie spotykał z Warionuchą, który zyskał sobie ogromną
Strona
zaplamione portki i z Wiatki zawrócił do Moskwy. Ale już, niestety, nie zastał domku
Strona
przedsiębiorcy. Płomień strawił doszczętnie i domek, i stare rupiecie. Alojzy był jednak
człowiekiem niezmiernie przedsiębiorczym. W dwa tygodnie później mieszkał już w pięknym
pokoju w zaułku Briusowa, a po kilku miesiącach zasiadał już w gabinecie Rimskiego. I tak jak
przedtem Rimski cierpiał przez Stiopę, tak teraz Warionucha cierpi przez Alojzego. Iwan
Sawieliewicz marzy tylko o jednym – o tym, żeby tego Alojzego zabrano z Varietes
dokądkolwiek, byle jak najdalej, ponieważ – jak Warionucha czasem mówi o tym szeptem w
zaufanym towarzystwie – “takiego ścierwa jak ten Alojzy nie spotkał chyba jeszcze nigdy w
życiu i że, zobaczycie, wszystkiego się po tym Alojzym można spodziewać”.
Być może zresztą, że administrator nie jest bezstronny. Nigdy nie zauważono, żeby Alojzy
robił coś złego, nie zauważono zresztą, żeby w ogóle robił cokolwiek, jeśli, oczywiście, nie
liczyć zaangażowania na miejsce bufetowego Sokowa kogoś innego. Andrzej Fokicz zmarł na
raka wątroby w klinice Pierwszego Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego w dziesięć
miesięcy po pobycie Wolanda w Moskwie...
Tak więc minęło lat kilka i wydarzenia zgodnie z prawdą opisane w tej książce zblakły,
zatarły się w pamięci. Ale nie wszyscy o nich zapomnieli, nie wszyscy.
Co roku na wiosnę, skoro się tylko zacznie świąteczna pełnia księżyca, pod lipami na
Patriarszych Prudach zjawia się przed wieczorem człowiek może trzydziestoletni, może nieco po
trzydziestce. Rudawy, zielonooki, skromnie ubrany. Jest to pracownik Instytutu Historii i
Filozofii, profesor Iwan Nikołajewicz Ponyriow.
Przyszedłszy pod lipy zasiada zawsze na tej samej ławeczce, na której siedział owego
wieczora, kiedy to dawno już przez wszystkich zapomniany Berlioz po raz ostatni w swym życiu
ujrzał rozpryskujący się na kawałki księżyc. Teraz księżyc nie uszkodzony, o zmierzchu biały,
później złoty, płynie nad byłym poetą Iwanem Bezdomnym, a jednocześnie tkwi bez ruchu na
wysokościach, a na powierzchni księżyca siedzi ni to koń, ni to smok.
Profesor Ponyriow wie o wszystkim, wszystko wie, wszystko rozumie. Wie, że za młodu padł
ofiarą zbrodniczych hipnotyzerów, że potem leczył się i wyleczył. Ale wie również, że z
pewnymi sprawami nie może sobie poradzić. Nie może sobie poradzić z tą wiosenną pełnią
księżyca. Skoro tylko zbliży się jej czas, skoro tylko zacznie rosnąć i wyzłacać się ów satelita,
który niegdyś wisiał wyżej niż dwa pięcioramienne świeczniki, Iwan staje się niespokojny,
nerwowy, traci sen i apetyt, czeka, aż księżyc się wyokrągli. A kiedy nadchodzi pełnia, nikt nie
325
jest w stanie zatrzymać go w domu. Pod wieczór wychodzi i idzie na Patriarsze Prudy.
Strona
Siedząc na ławce już otwarcie rozmawia sam ze sobą, pali, zmrużonymi oczyma przygląda się
to księżycowi, to pamiętnemu kołowrotowi.
Spędza w ten sposób godzinę lub dwie. Potem wstaje i zawsze tą samą trasą, przez
Spiridonowkę, idzie w zaułki Arbatu, a oczy ma puste, nie widzące.
Mija sklep z naftą, skręca tam, gdzie wisi przekrzywiona stara latarnia gazowa, i skrada się ku
kracie, za którą widzi piękny, choć jeszcze nagi ogród, a w ogrodzie – zacienioną gotycką willę,
pomalowaną księżycowym blaskiem od strony, na którą wychodzi weneckie okno w wykuszu
wieży.
Profesor nie wie, co go ciągnie do owej kraty, ani kto mieszka w willi, ale wie, że daremnie by
ze sobą walczył w czasie pełni księżyca. Wie także, że w ogrodzie za kratą nieodmiennie zobaczy
zawsze to samo.
Zobaczy siedzącego na ławce starszego, solidnie wyglądającego mężczyznę z bródką, w
binoklach, mężczyznę o nieco prosiakowatej twarzy. Profesor zastaje mieszkańca willi zawsze w
tej samej marzycielskiej pozie, zapatrzonego w księżyc. Profesor wie, że siedzący, kiedy
napatrzy się już na księżyc, z pewnością spojrzy w okno w wieżyczce i będzie w nie patrzył, jak
gdyby oczekując, że okno to zaraz się otworzy i coś niezwykłego ukaże się na parapecie.
Wszystko, co będzie potem, profesor zna na pamięć. Należy się wtedy niezwłocznie ukryć
głębiej za ogrodzeniem, bo siedzący zacznie teraz niespokojnie kręcić głową, wypatrywać czegoś
błądzącymi po powietrzu oczyma, uśmiechać się z zachwytem, potem nagle z tęskną błogością
plaśnie w dłonie, a potem już całkiem zwyczajnie i to dość głośno zacznie mamrotać:
– Wenera! Wenera! Ech, jakiż ze mnie głupiec!...
– O, bogowie, bogowie! – będzie szeptał profesor kryjąc się za kratą i nie spuszczając
rozpłomienionych oczu z tajemniczego nieznajomego. – Oto jeszcze jedna ofiara księżyca... tak,
jeszcze jedna; ofiara, zupełnie jak ja...
Siedzący zaś będzie przemawiał nadal:
– Ech, jakiż ze mnie głupiec! Dlaczego, dlaczego nie odleciałem z nią? Czego się, stary osioł,
przestraszyłem? Zaświadczenie wziąłem!... Ech, męcz się teraz, stary kretynie!...
I będzie to trwało dopóty, dopóki w ciemnej części willi nie stuknie okno, nie ukaże się w nim
coś białawego, nie rozlegnie się nieprzyjemny kobiecy głos:
– Mikołaju, gdzie jesteś? Co to za fanaberie? Chcesz złapać malarię? Chodź na herbatę!
326
ma już wyniosłości, jest raczej błaganie – przecież ta kaźń się nie odbyła? Błagam, powiedz mi –
Strona
Moskwa, 1928–1940
328
Strona