Professional Documents
Culture Documents
William S.Burroughs - Nagi Lunch
William S.Burroughs - Nagi Lunch
BURROUGHS
NAGI LUNCH
WSTĘP
Wyzdrowiałem w wieku czterdziestu pięciu lat: ocknąłem się jak ze snu, spokojny i
zdrowy na ciele i umyśle, jeśli nie liczyć nadwerężonej wątroby i trupiego wychudzenia,
powszechnego u tych, co przeżyli... Większość ocalałych ma bardzo mętne pojęcie, co się z
nimi działo. Ja, zdaje się (dokładnie tego nie pamiętam), prowadziłem w delirium
szczegółowe notatki, które opublikowałem później pod tytułem “Nagi lunch". Sens tytułu,
podsuniętego przez Jacka Kerouaca, pojąłem dopiero niedawno, już po wyzdrowieniu.
Znaczy on dokładnie to, co znaczy: NAGI LUNCH — chwila, gdy siedzący przy stole
zastygają nad tym, co mają na widelcach. Choroba to narkomania: byłem narkomanem
piętnaście lat. Mam tu na myśli uzależnienie od opiatów (poczynając od opium, a kończąc na
syntetykach w rodzaju Demerolu czy Palfium). Stosowałem wszystko — morfinę, heroinę,
Dilaudid, Eukodal, Pantopon, Diokodid, Diosan, opium, Demerol, Dolofen, Palfium —
wprowadzając je do swojego organizmu na wszelkie możliwe sposoby: doustnie, dożylnie,
domięśniowo, doodbytniczo. Igła wcale nie jest najważniejsza. Czy łykasz narkotyki, czyje
wąchasz, czy wsadzasz je sobie w tyłek, skutek jest zawsze taki sam: uzależnienie. Mówiąc o
narkotykach, nie mam na myśli keifu, marihuany, pochodnych haszyszu, meskaliny,
Bannisteria caapi, LSD-6, świętych grzybków czy innych halucynogenów... Brak dowodów,
że nadużywanie halucynogenów prowadzi do zależności fizycznej. Działają one zupełnie
inaczej niż pochodne morfiny. To, że nie rozróżnia się tych dwóch klas narkotyków, jest
pożałowania godnym skutkiem nadgorliwości państwowych służb do walki z narkotykami w
USA i innych krajach.
W ciągu piętnastu lat uzależnienia dobrze poznałem działanie wirusa maku. Tworzy
on piramidy, których wyższe poziomy pożerają niższe (to nie przypadek, że szefowie tego
interesu są zawsze grubi, a narkomani chudzi). Istnieje wiele piramid uzależnienia
pasożytujących na narodach świata, wszystkie oparte na podstawowych zasadach monopolu:
1. Nigdy nie dawaj niczego za darmo.
2. Nigdy nie dawaj więcej, niż musisz
(staraj się zawsze, żeby kupujący był głodny, i każ mu czekać)
3. Zawsze wszystko odbierz, jeśli tylko możesz.
A mówiąc w swoim imieniu — jeśli człowiek mówi inaczej, równie dobrze może
zacząć szukać swego protoplazmatycznego tatusia albo komórki macierzystej — nie chcę już
słuchać tych starych ćpuńskich bałachów. Mówiono to już miliony razy i nie ma sensu
cokolwiek powtarzać, bo w świecie ćpunów nic się nigdy nie dzieje. Jedynym pretekstem dla
tego nużącego konania jest KOP, gdy obwód maku zostaje przerwany przez brak forsy i skóra
zdycha od przedawkowania czasu. Narkoman na głodzie nie ma wyboru i musi tylko wąchać i
słuchać... Uważaj na samochody...
Ćpuni zawsze narzekają na zimno, stawiają kołnierze czarnych płaszczy i chwytają się
za zwiędłe szyje. To zwykłe oszustwo. Narkoman nie chce, żeby mu było ciepło, chce czuć
zimno, potrzebuje zimna jak towaru: nie na zewnątrz, ale w środku, żeby siedzieć z
kręgosłupem sztywnym jak zamarznięty podnośnik hydrauliczny, z metabolizmem
zbliżającym się do zera absolutnego. Narkomanom w fazie terminalnej zanika zupełnie
perystaltyka jelit i defekacja jest możliwa tylko po interwencji chirurgicznej... Tak oto
wygląda życie w Lodowym Pałacu. Po co się ruszać i tracić CZAS?
Miejsce dla jeszcze jednej, sir.
Niektórzy dostają kopy termodynamiczne. Wymyślili termodynamikę... Nie będziesz?
I to jest rzecz wiadoma jak to, że lubię wiedzieć, co jem, i vice versa, mutatis
mutandis, jak tam pasuje. Restauracja “Nagi Lunch"... Wchodźcie bez wahania... Dla starych i
młodych, dla ludzi i zwierząt. Najlepiej wziąć trochę wężowego sadła, naoliwić tryby i puścić
w ruch wesołą maszynkę. Po czyjej jesteście stronie? Hydrauliki? A może chcecie się
rozejrzeć z Uczciwym Billem?
Więc tak wygląda światowy problem zdrowotny, o którym pisałem we wstępie. Droga
przed nami, moi przyjaciele. Czy ktoś coś mówi o brzytwie i oszuście, co wymyślił Billa? Nie
będziesz? Brzytwa należała do gościa nazwiskiem Ockham i wcale się nią nie pokaleczył.
Ludwig Wittgenstein, “Tractatus Logico-Philoso-phicus": “Jeśli twierdzenie jest
niepotrzebne, nic nie znaczy".
A co jest bardziej niepotrzebne niż mak, jak się go nie potrzebuje?
Odpowiedź: Ćpuny, kiedy nie ćpają.
Mówię wam, chłopcy, słyszałem kilka nudnych gadek, ale żadna inna GRUPA
ZAWODOWA nie potrafi nawet się zbliżyć do termodynamicznego narkomańskiego
SPOWOLNIENIA. Ćpuny uzależnione od heroiny nie mówią niczego ciekawego. Ale
palacze opium są aktywniejsi, bo ciągle mają namiot i lampę... i może narządy, niczym gady
w stanie hibernacji, utrzymujące temperaturę na poziomie rozmowy: Jak nisko upadły inne
ćpuny, gdy tymczasem my mamy namiot i lampę, namiot i lampę; tu jest miło i ciepło, miło i
ciepło, a NA DWORZE JEST ZIMNO... Chłopcy z pompkami nie przeżyją dwóch lat, nawet
pół roku, zeszli zupełnie na psy. Ale MY nigdy nie zwiększamy DAWKI... nigdy — nigdy,
tylko tego wieczoru, bo to SPECJALNA OKAZJA, a chłopcy z pompkami zdychają z
zimna... Nigdy, nigdy, nigdy nie będziemy jeść... Przepraszani na chwilę: pojadę na
wycieczkę do KIESZONOWEGO ŹRÓDŁA ŻYWYCH KROPEL. Kulki opium wepchnięte
palcem do tyłka, hemoroidy i gówno.
Miejsce dla jeszcze jednej, sir.
Cóż, gdy ruszy ta płyta w miliardowym roku świetlnym i nigdy taśma się nie zmieni,
my, normalni ludzie, ostro się za ćpunów weźmiemy.
Jedyny sposób zabezpieczenia się przed tą straszliwą groźbą to zamieszkać z
Charybdą... Dobre traktowanie, synu... Cukierki i papierosy.
Przeżyłem piętnaście lat pod tym namiotem. Wchodziłem, wychodziłem, wchodziłem,
wychodziłem, wchodziłem, WYCHODZIŁEM. Wreszcie wylazłem na dobre. Więc słuchajcie
wujaszka Billa Burroughsa, co wynalazł arytmometr z podnośnikiem hydraulicznym —
można szarpać dźwignię we wszystkie strony, a dla danych współrzędnych wynik jest zawsze
taki sam. Wcześnie pobierałem nauki... Nie będziesz?
Makowe dzieci wszystkich krajów, łączcie się! Nie mamy nic do stracenia prócz
dealerów. A ONI są nam NIEPOTRZEBNI.
Spójrzcie, SPÓJRZCIE na makową drogę, nim nią pójdziecie do FATALNEGO
KOŃCA...
Mądre słowo.
William S. Burroughs
REFLEKSJE O ŚWIADECTWIE
1
Gorący kop to działka zatrutego towaru sprzedawana narkomanowi, którego chce się
zlikwidować. Często podawana kapusiom. Zwykle strychnina, smakująca i wyglądająca jak
autentyczny towar
roboty w kowbojskich butach, w czarnej kamizelce z wielką gwiazdą szeryfa i lassem
przewieszonym przez ramię. “Co z tobą? — pytam. — Mózg ci się zlasował?"
Patrzy na mnie i mówi: “Do roboty, chłopie". Wyciąga stary zardzewiały rewolwer, a
ja zwiewam przez park, słysząc kule gwiżdżące dokoła mnie. Nim go gliny dopadły, załatwił
trzech pedałów. Och, zapracował na swoją ksywkę... Zauważyłeś, jak często skubacze
przejmują słowa od gejów? Na przykład “pobór", jak się chce powiedzieć, że się robi w tym
samym fachu?
“Bierz ją!"
“Bierz tego ćpunaka!"
“Smutny Bóbr uwodzi go za szybko!"
Pantofel (zdobył tę ksywkę, skubiąc fetyszystów w sklepach z butami) mówi: “Daj
frajerowi towaru, a wróci, błagając o jeszcze".
Jak Pantofel widzi frajera, zaczyna ciężko dyszeć. Puchnie mu twarz, a wargi robią się
sine jak u podnieconego Eskimosa. Później powoli, powolutku idzie na gościa i obmacuje go
długimi przegniłymi palcami.
Froin wygląda jak wiejski chłopaczek, uczciwość płonie mu na twarzy jak błękitny
neon. Zszedł prosto z okładki ilustrowanego tygodnika i zamarynował się w towarze. Frajerzy
nigdy mu się nie narowią, a ludzie zawsze mają dla niego drzazgę. Pewnego dnia Błękitny
Chłopiec zaczyna schodzić na psy; nawet szpitalny sanitariusz wyrzygałby się na jego widok.
Wariuje w końcu, biega po pustych barach i stacjach metra, wrzeszcząc: “Wróć, chłopcze!
Wróć!" Podąża za swoim chłopcem do East River, wśród prezerwatyw, skórek od
pomarańczy, gazet unoszonych przez wiatr, ku czarnej rzece, na której dnie spoczywają
gangsterzy zalani cementem i sprasowane pistolety, których nie zbadają już eksperci od
balistyki.
“Co za model! Muszę o nim opowiedzieć chłopakom w klubie!" — myśli goguś. To
kolekcjoner modeli, więc wycyganiam od niego dziesiątkę i umawiam się z nim, żeby mu
sprzedać trochę “trawki", jak ją nazywa. “Wcisnę mu kocimiętkę" — myślę. (Przypis: Palona
kocimiętka pachnie jak marihuana. Często sprzedaje się ją naiwniakom).
— Cóż, wzywają mnie obowiązki — mówię, klepiąc się przedramieniu. — “Sądź
sprawiedliwie, a jak nie możesz, kieruj się swoim widzimisię", jak powiedział jeden sędzia
drugiego.
Włażę do baru i zastaję tam Billa Gainsa, okutanego w cudzy płaszcz; wygląda jak
chory na reumatyzm bankier z tysiąc dziewięćset dziesiątego roku. Stary Bart, obdarty i nie
rzucający się w oczy, ugniata brudnymi paluchami makowe ciasto.
Bili zajmował się paroma moimi klientami z przedmieść, a Bart znał kilku
zabytkowych gości z epoki palenia chmielu: widmowych odźwiernych, szarych jak popiół,
fantazmatycznych dozorców zamiatających starczymi dłońmi zakurzone przedsionki,
kaszlących i plujących o świcie chorym na mak, emerytowanych paserów w teatralnych
hotelikach, Pantoponową Różę, starą burdelmamę z Peorii, stoickich chińskich kelnerów
nigdy nie okazujących cierpienia. Odszukiwał ich, powolny i cierpliwy, i wsączał w ich
bezkrwiste ramiona kilka godzin ciepła.
Raz zrobiłem z nim małą rundkę. Starzy ludzie jedzą bez odrobiny poczucia wstydu;
człowiekowi chce się rzygać, jak na nich patrzy. Stare ćpuny zachowują się tak samo. Piszczą
i skomlą na widok towaru. Po brodach cieknie im ślina, burczy im w brzuchu, aż człowiek
spodziewa się, że za chwilę zmienią się w wielką amebę i pochłoną towar. Doprawdy,
niesmaczne.
“Cóż, moi chłopcy będą kiedyś tacy sami — pomyślałem filozoficznie. — Czy życie
nie jest dziwne?"
Wracam do centrum przez stację Sheridan Square, na wypadek gdyby tajniak
przyczaił się w schowku na szczotki.
Nie mogło to trwać długo. Wiedziałem, że depcą mi po piętach, że uprawiają swoją
złą gliniarską magię, że zamykają moje laleczki w Leavenworth. “Nie ma sensu wbijać w
niego igieł, Mikę".
Słyszałem, że za pomocą lalki złapali Chapina. W piwnicy komisariatu siedział stary
gliniarz i dzień w dzień wieszał lalkę przedstawiającą Chapina. A kiedy Chapin zadyndał w
Connecticut, znaleźli tego starego eunucha ze złamanym karkiem.
Spadł ze schodów — mówili. Znacie te gliniarskie bałachy.
Mak otacza magia, zaklęcia, przesądy. W Mexico City trafiłem na dealera zupełnie na
ślepo. “Następna ulica w prawo... teraz w lewo, teraz znowu w prawo". Był na miejscu:
bezzębna twarz starej baby i puste oczy.
Ten dealer nuci melodyjkę, którą podchwytuje każdy, kto go mija. Jest taki szary,
widmowy i anonimowy, że klienci go nie widzą i myślą, że to oni sami. Podśpiewują
“Smiles", “I'm in the Mood for Love", “They Say We're Too Young to Go Steady" albo inną
piosenkę przypadającą na dany dzień. Czasami biegnie za nim z pięćdziesięciu
szczuropodobnych piszczących ćpunów, a dealer to facet siedzący na plecionym foteliku i
karmiący łabędzie, tłusta ciota spacerująca z chartem afgańskim, stary pijak sikający pod
latarnią, radykalny student żydowski rozdający ulotki na Washington Sąuare, chirurg drzew,
dezynsektor, reklamowy goguś będący po imieniu z barmanem. Światowa organizacja
ćpunów, nastrojonych na zgniłą nutę maku, dygocących rankiem z zimna w umeblowanych
pokojach. (Starzy narkomani wdychający czarny dym na tyłach chińskich pralni i Mała
Melancholiczka zdychająca z przedawkowania czasu albo odstawienia oddechu). W Jemenie,
Paryżu, Nowym Orleanie, Mexico City, Istambule2 — trzęsąc się na głodzie, obrzucają się
ćpuńskimi wyzwiskami, których nikt nigdy nie słyszał, a dealer wychylił się z
przejeżdżającego walca parowego...
Żywi i martwi, wieszaku, w ciągu i znowu na wieszaku, idą na ślepo za towarem, a
dealer je kurczaka po chińsku przy Dolores Street, wygoniony z Placu Giełdowego przez
wyjącą watahę ludzi3.
Stary Chińczyk nabiera wody z rzeki do zardzewiałe puszki, zmywa czarną smołę4.
Cóż, gliniarze mają moją łyżkę i pompkę: tropią mnie telepatycznie, używając do tego
Ślepego Willy'ego. Willy ma krągłe usta okolone wrażliwymi, sterczącymi czarnymi
włoskami. Jest ślepy po postrzale w oczy, ma nos i podniebienie wyżarte od hery i wyczuwa
towar na odległość. Podąża moim tropem przez całe miasto, a gliniarze wpadają do jakiegoś
pokoju, z którego akurat się wyprowadziłem.
— W porządku, Lee! Wyłaź! Wiemy, że tam jesteś!...
Willy jest podniecony i słychać go stale w mroku (funkcjonuje tylko nocą): skomli,
wydymając żarłoczne wargi. Jak robią nalot, traci panowanie nad sobą i wygryza dziurę w
drzwiach. Gdyby gliniarze go nie powstrzymywali, wysysałby soki z każdego ćpuna, którego
załatwił.
Wszyscy wiedzieli, że napuścili na mnie Ślepego. A gdyby moi młodzi klienci
pojawili się kiedykolwiek w sądzie (“Zmuszał nas do okropnych czynów lubieżnych w
zamian za towar"), pożegnałbym się na zawsze z miastem.
Więc robimy zapas hery, kupujemy używanego studebakera i jedziemy na zachód.
Czajnik skończył jako schizol:
— Stałem poza sobą, próbując podtrzymać siebie widmowymi palcami... Jestem
widmem i marzę o tym, o czym marzy każde widmo: o ciele. Długo płynąłem przez
bez-wonne aleje przestrzeni, gdzie nie ma życia, tylko brak koloru i brak zapachu śmierci...
Nikt nie może go poczuć przez różowe jelita pokryte krystaliczną koronką, przez gówno
czasu i krwiste filtry ciała.
2
W Istambule burzy się w tej chwili slumsy narkomanów. Jest tam więcej uzależnionych od heroiny niż w
Nowym Jorku
3
Ludzie to w nowoorleańskim slangu gliny narkotyków
Stał w mrocznej sali rozpraw, z twarzą rozdzieraną przez larwalne żądze mrowiące się
w ektoplazmatycznym ciele narkomana (dziesięć dni na głodzie do pierwszej rozprawy),
ciele, co zanika po pierwszym cichym dotknięciu hery.
Widziałem to na własne oczy. Stracił pięć kilogramów w dziesięć minut, stojąc ze
strzykawką w jednej ręce i podtrzymując spodnie drugą. Wokół jego niknącego ciała płonęła
zimna żółta aureola, w pokoju hotelowym w Nowym Jorku... Nocny stolik zaśmiecony
pudełkami-cukierków, kaskady niedopałków wylewające się z trzech popielniczek, mozaika
bezsennych nocy i wilczych głodów ćpuna kurującego swoje delikatne ciało.
Sąd federalny skazuje Czajnika na mocy Ustawy o linczu i wysyła do specjalnego
federalnego zakładu psychiatrycznego dla widm: precyzyjna, prozaiczna wymowa
przedmiotów... miednica... drzwi... ustęp... kraty... oto one... to właśnie to... same linie
proste... nic poza... ślepa uliczka... i ślepa uliczka w każdej twarzy...
Zmiany fizyczne były z początku powolne, później nagle przyśpieszyły: odpadanie
wiotkich tkanek, zanik ludzkich rysów... W krainie całkowitej ciemności usta i oczy stają się
jednym organem, który kłapie przezroczystymi zębami... Żaden organ nie ma stałej funkcji
ani miejsca... Wszędzie kiełkują narządy płciowe... Odbytnice otwierają się i zamykają... Całe
ciało zmienia barwę i gęstość...
Froin staje się niebezpieczny wskutek swoich ataków. Tuż Filadelfią zaczął się ścigać
z samochodem policyjnym: liarze tylko zerknęli na jego gębę i natychmiast nas zwinęli.
Siedemdziesiąt dwie godziny w celi z pięcioma ćpunami na głodzie. Nie chciałem pokazywać
im swoich zapasów; Znaleźliśmy się w oddzielnej celi dopiero po długich korowodach z
klawiszem, który wziął kupę szmalu. Zapobiegliwi narkomani, nazywani wiewiórkami,
gromadzą zapasy na wypadek zwinięcia przez gliny. Ja przed każdą szprycą strząsam kilka
kropel towaru do kieszeni kamizelki i podszewka jest sztywna od hery. W bucie mam
plastikową pompkę, a w pasku od spodni agrafkę. Wiecie, to się zwykle opisuje: “Chwyciła
zardzewiałą agrafkę pokrytą zakrzepłą krwią, wydłubała wielką dziurę w udzie i wbiła w nią
strzykawkę. Ale potworny głód spowodował, że trzęsły jej się ręce i strzykawka pękła jej w
nodze (głód owada na pustyni). Co ją to obchodzi? Nie zadaje sobie trudu wyjąć z rany
odłamków szkła i patrzy na swoje zakrwawione udo pustymi oczyma rzeźnika. Co ją
obchodzi bomba atomowa, pluskwy, czynsz, fundusz inwestycyjny pragnący posiąść z
powrotem jej kryminogenne ciało... Słodkich snów, Pantoponowa Różo.
4
Smoła to popiół po wypalonym opium
W rzeczywistości trzeba chwycić skórę palcami i przekłuć prędko igłą. Potem wbija
się pompkę nad dziurą, a nie pod nią, i wstrzykuje powoli roztwór, żeby nie tryskał na boki...
Kiedy chwyciłem skórę Froina, uniosła się sztywno jak wosk i zastygła, a z dziury wypłynęła
kropla ropy. Nigdy nie dotykałem żywego ciała tak chłodnego jak ciało Froina w Filadelfii...
Postanowiłem się od niego odczepić, nawet gdybym musiał urządzić duszonkę. (To
wiejski zwyczaj angielski mający na celu eliminację starców przykutych do łóżka. Rodzina,
której się to przytrafiło, urządza tak zwaną duszonkę: staruszka przykrywa się poduszkami, a
potem wszyscy siadają na nich i gawędzą). Froin staje się powoli ciężarem i powinien trafić
między drzewa. (Zwyczaj afrykański. Starców wyprowadza się tam do dżungli i zostawia).
Ataki Froina stają się coraz częstsze. Gliniarze, portierzy, sekretarki warczą na jego
widok. Jasnowłosy Bóg stał się pariasem, wcieleniem ohydy. Skubacze się nie zmieniają,
tylko pękają, wybuchają — eksplozje materii w chłodnej przestrzeni międzygwiezdnej —
odpływają jako kosmiczny pył, pozostawiając puste ciała. Męskie prostytutki świata, nie
potrafiące poderwać tylko jednego klienta: siebie. Zostawiłem Froina stojącego na rogu:
slumsy z czerwonej cegły, płaty kopciu wirujące na niebie. “Idę obrobić jednego frajera.
Niedługo wrócę z dobrym towarem... Nie, zaczekaj tutaj — nie chcę, żeby cię widział".
Czekaj na mnie na tym rogu, czekaj w nieskończoność. Żegnaj, Froinie, żegnaj, synu... Dokąd
idą, gdy odchodzą, pozostawiając za sobą puste ciało?
Chicago: niewidzialna hierarchia odmóżdżonych makaroniarzy, zapach zwiędłych
gangsterów, trupioblade widma przy North i Halstead, Cicero, Park Lincolna, dealerzy snów,
przeszłość nawiedzająca teraźniejszość, stęchła magia szaf grających i moteli.
Do wnętrza kontynentu: anteny telewizyjne na bezsensownym niebie. Ludzie
cmokający nad dziecinnymi łóżeczkami w domach odpornych na życie. Tylko młodzi są w
miarę, a nie są zbyt długo młodzi. (W barach East Saint Louis leży martwa granica, dni
przejażdżek łodzią). Illinois i Missouri, miazmaty budowniczych kopców, pokorne modły do
Źródła Pożywienia, okrutne i odrażające obrzędy, wstrętny kult Boga Stonogi sięgający od
Moundville do księżycowych pustyń na wybrzeżach Peru.
Ameryka nie jest młoda: była stara, zdeprawowana i zła jeszcze przed pionierami,
przed Indianami. Zło tylko czekało. I zawsze gliniarze: grzeczni policjanci stanowi,
wykształceni w college'u, uprzejmie proszący o dokumenty, elektroniczne oczy taksujące
samochód i bagaż, odzież i twarz; wrzeszczące fiuty z wielkich miast, prowincjonalni
szeryfowie mówiący cichym tonem z czymś czarnym i groźnym w starych oczach barwy
spłowiałej flanelowej koszuli...
I zawsze kłopoty z autami: w Saint Louis przehandlowaliśmy studebakera model
tysiąc dziewięćset czterdzieści dwa (miał wadę konstrukcyjną, podobnie jak Froin) za starą
limuzynę Packarda. Zagrzała jej się chłodnica i ledwie dojechaliśmy do Kansas City. Potem
kupiliśmy forda, ale strasznie żarł benzynę, więc zamieniliśmy go na dżipa, który z kolei nie
wytrzymał tempa (dżipy są do niczego na autostradzie), aż w końcu wróciliśmy do starego
forda V-8. Nie ma lepszego wozu, żeby gdzieś dojechać, choć żre benzynę Jak cholera.
Amerykańska nuda, najgorsza nuda na świecie, gorsza niż w Andach, w wysokich
górskich miasteczkach, zimny wiatr wiejący ze szczytów, powietrze rzadkie jak śmierć,
miasta nad rzekami w Ekwadorze, malaria szara jak towar pod czarnym stetsonem, strzelby
ładowane od przodu, sępy na grząskich ulicach — gorsza od nudy, gdy schodzisz z promu do
Malmö w Szwecji i już po chwili masz dość: odwrócone oczy przechodniów i cmentarz w
środku miasta (w Szwecji miasta buduje się wokół cmentarzy) i nic do roboty po południu,
ani baru, ani kina, więc wypaliłem ostatnią porcję herbaty z Tangeru i powiedziałem: “K. E.,
natychmiast wracamy na prom".
Ale nie ma gorszej nudy niż w Stanach. Nie wiadomo, skąd się bierze. Jeden z barów
na końcu podejrzanej ulicy — każda ulica ma własny bar, aptekę, sklep z alkoholem.
Wchodzisz do środka i nuda wali cię po gębie. Tylko skąd się bierze? Co jest jej źródłem?
Nie barman, nie klienci, nie stołki pokryte kremowym plastikiem, nie przyćmiony
neon. Nawet nie telewizor.
A nałóg narastał wraz z nudą: braliśmy coraz więcej, żeby wytrzymać. A na dodatek
kończył nam się towar. W końcu utknęliśmy w nędznym miasteczku, pijąc syrop od kaszlu.
Wyrzygaliśmy syrop i jechaliśmy coraz dalej — zimny wiosenny wiatr świszczał wokół
naszych spoconych, dygocących ciał: kiedy kończy się towar, zawsze pojawia się zimno...
Naprzód przez nagi pejzaż, zdechłe pancerniki na szosie, sępy nad bagnami, karpy cyprysów.
Motele ze ścianami z dykty, piece gazowe, cienkie różowe koce.
Wędrowni skubacze i ćpuni wykończyli kruków Teksasu...
Nikt zdrowy na umyśle nie zaryzykowałby wpadki w Luizjanie. Stanowa ustawa o
zwalczaniu narkomanii.
Wreszcie przyjechaliśmy do Houston, gdzie znałem aptekarza. Nie byłem tam od
pięciu lat, ale popatrzył na mnie, ocenił szybko sytuację, kiwnął głową i powiedział:
— Poczekaj za ladą...
Usiadłem i wypiłem filiżankę kawy. Po chwili aptekarz wrócił, usiadł koło mnie i
spytał:
— Czego chcesz?
- Litr nalewki opiumowej i sto tabletek Nembutalu.
Kiwnął głową.
— Przyjdź za pół godziny. Wreszcie wręczył mi paczkę i rzekł:
— Piętnaście dolarów... Uważaj na siebie... Wstrzykiwanie nalewki opiumowej to
ciężka sprawa: najpierw trzeba odparować alkohol, wytrącić kamforę i odciągnąć pompką
brązowy płyn. Na dodatek musisz trafić prosto w kanał, bo inaczej robi się wrzód, a zresztą
zwykle i tak się robi. Najlepiej jest pić... Więc przelewamy opium do starej butelki i ruszamy
do Nowego Orleanu. Mijamy fosforyczne jeziora, pomarańczowe pochodnie płonącego gazu,
bagna, wysypiska śmieci, aligatory pełzające po potłuczonych butelkach i blaszanych
puszkach, neonowe arabeski moteli, alfonsów obrzucających wyzwiskami przejeżdżające
samochody...
Nowy Orlean to umarłe muzeum. Obchodzimy Plac Giełdowy i natychmiast
znajdujemy dealera. To niewielka dziura i gliny dobrze wiedzą, kto handluje, więc dealer
kładzie na nich laskę i sprzedaje wszystkim, jak leci. Robimy zapas hery i przeskakujemy do
Meksyku. Lakę Charles, kraina martwych szaf grających, południowy kraniec Teksasu,
szeryfowie nienawidzący czarnuchów taksują nas wzrokiem i sprawdzają papiery wozu. Po
przetoczeniu granicy meksykańskiej coś opada z człowieka: pejzaż uderza cię prosto między
oczy: pustynie, góry, sępy kołujące wysoko na niebie. Inne latają tak blisko, że słychać lichy
szelest skrzydeł. Kiedy coś zauważą, nurkują w dół (druzgocąco błękitnego nieba...
Jechaliśmy przez całą noc, dotarliśmy o świcie do ciepłej mglistej doliny: ujadające psy i
szum płynącej wody.
— Thomas i Charlie — powiedziałem.
— Co takiego?
— Tak się nazywa to miasteczko. Poziom morza. Wjeżdżamy stąd na trzy tysiące
metrów.
Wziąłem w kanał i poszedłem spać na tylnym siedzeniu. Była dobrym kierowcą:
zauważyłem to, jak tylko dotknęła kierownicy.
W Mexico City Lupita siedzi niczym Matka Ziemia Azteków i rozdaje papierki z
towarem.
— Handel to większy nałóg niż branie — mówi Lupita. Nieuzależnieni dealerzy
wpadają w nałóg ocieractwa, podobnie jak gliniarze. Na przykład Bradley Kupiec. Najlepszy
agent wydziału do walki z narkotykami. Każdy wziąłby go za ćpuna. Może podejść do
dealera i natychmiast go załatwić. Jest taki widmowy, szary i anonimowy, że dealer później
go nie pamięta. Więc Bradley załatwia jednego po drugim...
Cóż, Bradley wygląda coraz bardziej jak ćpun. Nie może pić. Nie może jeść.
Wypadają mu zęby. (Kobiety w ciąży tracą zęby, karmiąc cudze dziecko, a ćpuny tracą żółte
kły, karmiąc małpę). Cały czas ssie cukierki.
— Doprawdy, czuję niesmak, gdy patrzę na Bradleya, jak ssie te okropne cukierki —
mówi jeden z gliniarzy.
Bradley robi się szarozielony. Jego organizm produkuje własny towar czy coś w tym
stylu. Można powiedzieć, że nosi w sobie własnego dealera.
— Mam ich wszystkich w dupie — mówi. — Jestem jedynym samowystarczalnym
facetem w mieście.
Po jakimś czasie czuje w kościach czarny wicher. Łapie młodego ćpuna i wręcza mu
papier.
— W porządku — mówi chłopiec. — Czego chcesz?
— Po prostu poocierać się o ciebie i zaspokoić.
— Och... Cóż, dobra... Ale nie możesz tego zrobić jak człowiek?
Później chłopak siedzi z dwoma kolesiami.
— Najbardziej niesmaczna rzecz, jaką kiedykolwiek przeżyłem — powiada. —
Zmienił się w kupę galarety i otoczył mnie ze wszystkich stron. Na koniec pozieleniał i
domyśliłem się, że ma orgazm... O mało się nie porzygałem... Śmierdział jak stara zgniła
marchew.
— Łatwo go zaliczyłeś. Chłopiec wzdycha z rezygnacją.
— Tak, chyba można się przyzwyczaić do wszystkiego. Umówiłem się z nim na jutro.
Bradley jest w coraz gorszym stanie. Musi się ładować co pół godziny. Łazi po
komisariatach i przekupuje klawiszy, żeby go wpuszczali do cel pełnych ćpunów. Dochodzi
do tego, że nic go nie może zaspokoić. W końcu wzywa go nadinspektor:
— Bradley, krążą o panu pewne pogłoski... dla pańskiego własnego dobra mam
nadzieję, że to tylko pogłoski... tak niewiarygodnie obrzydliwe, że... Żona Cezara... hm... Cóż,
wydział musi być poza wszelkimi podejrzeniami... a już na pewno takimi podejrzeniami.
Przynosi pan wstyd całej naszej profesji. Jestem gotów przyjąć pańską natychmiastową
dymisję.
Bradley rzuca się na podłogę i czołga w stronę nadinspektora.
— Nie, szefie, nie... Wydział to całe moje życie!... Całuje nadinspektora w rękę,
wpychając sobie jego palce ust (nadinspektor czuje bezzębne dziąsła), i skarży się, stracił
zęby “fsłuspie".
— Błagam, szefie, będę wycierał panu tyłek, mył pańskie brudne kondomy, czyścił
buty własnym nosem...
— To doprawdy niesmaczne! Nie ma pan dumy? Budzi pan we mnie wstręt. Jest w
panu coś, hm, zgniłego, i śmierdzi pan jak pryzma kompostu. — Nadinspektor unosi do
twarzy perfumowaną chusteczkę. — Proszę natychmiast opuścić ten gabinet.
Zrobię wszystko, szefie, wszystko! — Na zużytej, zielonkawej twarzy Bradleya
pojawia się straszliwy uśmiech. — jestem ciągle młody, szefie, i silny, jak się rozgrzeję.
Nadinspektor wymiotuje w chusteczkę i wskazuje wiotką dłonią drzwi. Bradley wstaje
i patrzy na szefa z rozmarzeniem. Jego ciało zaczyna się wyginać, płynie do przodu...
— Nie! NIE!!! — wrzeszczy nadinspektor.
— Mniam, mniam, mniam...
Po godzinie znajdują Bradleya drzemiącego w fotelu nadinspektora, który zniknął bez
śladu. Sędzia:
— Wszystko wskazuje na to, że w jakiś niewiarygodny sposób... eee... zasymilował
pan nadinspektora. Niestety, nie ma na to żadnych dowodów. Zaleciłbym umieszczenie pana
w specjalnym zakładzie, ale nie znam miejsca odpowiedniego dla człowieka pańskiego
pokroju. Dlatego muszę wypuścić pana na wolność.
— Powinno się go trzymać w akwarium — mówi policjant, który dokonał
aresztowania.
Bradley sieje trwogę w całym mieście. Znikają ćpuny i agenci. Przypomina
nietoperza-wampira: wydziela wilgotną zieloną mgłę, która znieczula ofiary i czyni je
bezsilnymi. Załatwiwszy kogoś, kryje się gdzieś na kilka dni jak nażarty boa dusiciel. W
końcu przyłapują go, gdy trawi szefa biura do walki z narkotykami, i niszczą miotaczami
płomieni. Komisja dochodzeniowa wydaje werdykt, że było to uzasadnione, gdyż Bradley
przestał być człowiekiem i stanowił zagrożenie dla całej branży narkotykowej.
W Meksyku trzeba znaleźć miejscowego ćpuna mającego prawo kupić legalnie co
miesiąc pewną ilość towaru. Naszym dealerem okazał się Stary Ike, który spędził większość
życia w Stanach.
— Podróżowałem z Irene Kelly, fajną babką. W Butte w stanie Montana dostała świra
od kokainy i zaczęła biegać po hotelu wrzeszcząc, że chińscy policjanci gonią ją z tasakami
do mięsa. Znałem raz gliniarza z Chicago, co wąchał kokainę. On też zwariował i zaczął
ryczeć, że gonią go federalni. Wypadł na podwórko i wsadził łeb do kubła od śmieci. “Co
robisz?" — pytam, a on na to: “Spadaj, bo cię kropnę. Dobrze się schowałem".
Bierzemy teraz kokę. Wal prosto w kanał, synu. Czujesz ją, czystą i zimną, a potem
czysta rozkosz płynąca przez mózg, gdy zapalają się połączenia kokainowe. Twoja głowa
eksploduje. Po dziesięciu minutach potrzebujesz następnej szprycy... pójdziesz po nią na
piechotę na drugi koniec miasta. Ale jak nie możesz zdobyć koki, jesz, śpisz i zapominasz o
wszystkim.
To głód samego mózgu, bez czucia i bez ciała, widmowy głód, zgniła ektoplazma
wypluta przez starego ćpuna kaszlącego o świcie.
Pewnego ranka budzisz się, bierzesz i czujesz robaczki pod skórą. Drzwi blokują
gliniarze z tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego, faceci z czarnymi wąsami, wykrzywionymi
twarzami i odznakami z błękitnej emalii i złota. Gramolą się przez okna... Przez pokój
maszerują ćpuny, śpiewając muzułmańską pieśń pogrzebową, niosą ciało Billa Gainsa ze
stygmatami płonącymi widmowym błękitnym ogniem. Paranoidalni detektywi wąchają twój
nocnik.
Świr kokainowy... Usiądź wygodnie, odpręż się i strzel sobie porządną działkę
dobrego maku.
W Cuernavaca, a może Taxco? Jane spotkała alfonsa grającego na trąbce i utonęła w
kłębach dymu herbacianego. Alfons był artystą i filozofem — degradował kobiety, zmuszając
je do przyjmowania swoich teorii. Nieustannie je wykładał... a potem odpytywał dziewczynki
i groził, że odejdzie, jeśli nie przytoczą z pamięci ostatniego wygłoszonego przezeń steku
bzdur.
— Posłuchaj, mała: chcę cię czegoś nauczyć. Jeśli cię to nie interesuje, to nie moja
sprawa.
Był rytualnym palaczem herbaty, bardzo purytańsko nastawionym do opiatów, jak
niektórzy herbaciarze. Twierdził, że herbata pozwala mu nawiązać kontakt z wyższymi,
uduchowionymi sferami bytu. Wiedział absolutnie wszystko: jaki rodzaj bielizny jest zdrowy,
kiedy pić wodę, jak podcierać tyłek. Miał czerwoną lśniącą gębę, wielki spłaszczony nochal i
małe czerwone oczka, które zapalały się, gdy patrzył na dziewczynkę, i gasły, kiedy patrzył
na cokolwiek innego. Był bardzo szeroki w barach; wydawał się prawie garbaty. Zachowywał
się, jakby inni mężczyźni nie istnieli; zwracał się do kelnerów w restauracjach za
pośrednictwem kobiet. Żaden mężczyzna nie wdarł się nigdy do jego tajemnego sanktuarium.
Alfons przyniósł cybuchy z herbatą. Zaciągnąłem się trzy razy, a Jane spojrzała na
niego i zamarła. Zerwałem się na równe nogi, wrzasnąłem: “Boję się!" i wybiegłem z domu.
Wypiłem piwo w małej restauracyjce — ozdobny szynkwas, wyniki ligi piłkarskiej, plakaty
korridy — i złapałem autobus do miasta.
W rok później usłyszałem w Tangerze, że Jane nie żyje.
BENWAY
Co dwie godziny strzelam sobie Eukodal, wpychając igłę prosto w kanał: mam tam
otwartą ranę, przypominającą czerwone rozdziawione usta, spuchnięte i lubieżne. Po każdej
szprycy wypływa z nich powoli kropelka krwi i ropy...
Eukodal to pochodna kodeiny — dihydroksykodeina.
Eukodal przypomina bardziej kokainę niż morfinę... Jak się strzela kokainę w kanał,
ma się w głowie czystą rozkosz... Po dziesięciu minutach potrzeba następnej szprycy...
Rozkosz morfiny odczuwa się trzewiami... Po strzale człowiek wsłuchuje się we własne
ciało... Dożylna kokaina to elektryczność przepuszczona przez mózg, bezpośrednia
stymulacja ośrodków przyjemności... Kokaina nie wywołuje objawów głodu. To potrzeba
mózgu — bez ciała, bez uczucia. Widmo głodu. Głód kokainy trwa zaledwie kilka godzin,
dopóki utrzymuje się stymulacja drażnionych przez nią nerwów. Później o wszystkim się
zapomina. Eukodal to jakby połączenie morfiny i kokainy. Zawsze ktoś wynajdzie jakieś
świństwo. Eukodal, podobnie jak morfina, jest sześciokrotnie silniejszy od kodeiny. Heroina
jest sześciokrotnie silniejsza od morfiny. Dihydroksyheroina powinna być sześć razy
silniejsza od heroiny. Niewykluczone, że można zsyntetyzować tak silny narkotyk, że jeden
zastrzyk wywoływałby uzależnienie na całe życie.
ZAPISKÓW ĆPUNA CIĄG DALSZY
Biorąc igłę, odruchowo sięgam lewą ręką po opaskę uciskową. To znak, że trafię w
jedyną nadającą się do użytku żyłę w lewym ramieniu. (Opaskę zakłada się zazwyczaj na tę
właśnie rękę, którą się po nią sięga). Igła wchodzi w żyłę na granicy zrostu. Macam dokoła.
Nagle do strzykawki tryska kolumna krwi, przypominająca przez chwilę czerwony sznurek.
Ciało wie, w które kanały można trafić, i przekazuje tę wiedzę spontanicznymi
ruchami w trakcie przygotowań do zastrzyku... Niekiedy igła zachowuje się niczym różdżka
poszukiwacza wody. Czasami muszę czekać na znak. Ale jak już nadejdzie, zawsze trafiam
na krew.
Na dnie pompki rozkwitła czerwona orchidea. Zawahał się sekundę, po czym nacisnął
tłoczek i patrzył, jak ciecz znika w żyle, jakby wsysana przez złaknioną krew. W strzykawce
pozostała lśniąca, cienka warstewka krwi; biały papierowy kołnierz nasiąknął krwią jak
bandaż. Wyciągnął rękę i napełnił pompkę wodą. Kiedy wyrzucił ją ze strzykawki, trafił go w
brzuch, miękki słodki cios.
Popatrzcie na moje zaświnione spodnie, nie zmieniane od miesięcy... Mijają dni,
nawleczone na długą krwawą nić w strzykawce... Zapominam o seksie, o ostrych
przyjemnościach ciała: szare makowe widmo. Hiszpańscy chłopcy nazywają mnie El Hombre
Invisible — Niewidzialny Człowiek.
5
Bang-utot znaczy dosłownie: “wstawać i jęczeć"... Śmierć podczas koszmaru sennego... Przytrafia się to
mężczyznom z Azji Południowo-Wschodniej... W Manili notuje się około dwunastu przypadków bang-utot
rocznie. Jeden z ludzi, którzy wyzdrowieli, twierdził, że na jego piersi siedział mały człowieczek, który
próbował go udusić. Ofiary często przeczuwają własną śmierć i wyrażają lęk, że ich penisy wnikną w głąb ciała.
Czasami trzymają je kurczowo, błagając histerycznie, by do tego nie dopuszczono. Za szczególnie niebezpieczne
uważa się erekcje występujące we śnie... Ktoś wymyślił specjalne urządzenie zapobiegające erekcji we śnie, lecz
i tak zmarł na bang-utot. Najdokładniejsze sekcje zwłok ofiar bang-utot nie doprowadziły do wykrycia
organicznej przyczyny zgonu. Często widoczne są cechy uduszenia [czym spowodowanego?], czasem stwierdza
się nieznaczne krwawienia z trzustki i z płuc, zbyt nikłe jak na przyczynę zgonu i o niejasnej etiologii. Autor
podejrzewa, że zgon wywołuje nieprawidłowe ukierunkowanie energii seksualnej prowadzące do erekcji płuc i
uduszenia... [Por. artykuł doktora Nilsa Larsena “Mężczyźni dotknięci śmiertelnym snem" w “Saturday Evening
Post" z 3 XII 1955 roku, a także artykuł Erle'a Stanleya Gardnera w “True Magazine"].
N.G. żył w ciągłym strachu przed erekcją, więc brał coraz więcej 6.
Elektroda przymocowana do jąder zaświeciła krótko.
N.G. obudził się, czując swąd palonego mięsa, i sięgnął po strzykawkę. Przyjął
pozycję płodową i wbił igłę w kręgosłup. Wyciągnął igłę z westchnieniem rozkoszy i zdał
sobie sprawę, że w pokoju jest Lee. Z prawego oka Lee wypełznął długi ślimak bez skorupy i
napisał na ścianie fosforyzującą wydzieliną: “W Mieście jest Żeglarz i kupuje CZAS".
Czekam na otwarcie apteki o dziewiątej rano. Dwóch arabskich chłopców toczy
pojemniki na śmieci ku wysokiej ciężkiej drewnianej bramie w białej ścianie. Jeden pochyla
się, wypinając szczupły, młodzieńczy tyłek. Spogląda na mnie pustym, spokojnym wzrokiem
zwierzęcia. Budzę się wstrząśnięty, jakbym nie przyszedł na popołudniową randkę, choć się z
nim umówiłem.
— Spodziewam się dodatkowych równań — mówi inspektor do reportera
przeprowadzającego wywiad. — Inaczej pojawią się... — Unosi nogę w typowym nordyckim
geście. — Inaczej pojawią się niewiadome. Ale może wystarczy nam komór
dekompresyjnych.
Inspektor rozpina rozporek i zaczyna szukać mend, smarując się maścią z małego
glinianego naczyńka. Najwyraźniej wywiad dobiegł końca.
— Nie idziesz? — woła. — Cóż, jak powiedział jeden sędzia do drugiego: “Sądź
sprawiedliwie, a jak nie możesz, kieruj się swoim widzimisię". Przykro mi, ale nie mogę się z
panem pożegnać. — Unosi prawą dłoń pokrytą śmierdzącą żółtą maścią.
Reporter pędzi do przodu i ściska obiema rękami dłoń inspektora.
— Bardzo się cieszę, że pana poznałem, inspektorze, niewymownie się cieszę! —
woła, po czym zdejmuje rękawiczki, zwija w kulę i ciska do kosza na śmieci. — Zwrot
kosztów — dodaje z uśmiechem.
6
Powszechnie wiadomo — i jest to nudny, oklepany banał — że ćpun, który przestał brać z powodu choroby,
po wyzdrowieniu bierze coraz więcej i więcej
STRYSZEK HASSANA
Klitka bez okien z niebieskimi ścianami. Brudna różowa zasłona zamiast drzwi. Po
ścianach pełzają czerwone pluskwy, zbierają się po kątach. Na środku pokoju siedzi nagi
chłopiec i gra na dwustrunnym ouad. Drugi leży na łóżku, pali keif i wydmuchuje kółka z
dymu, usiłując trafić w swojego stojącego fiuta. Stawiają tarota o to, kto kogo przeleci.
Oszukują. Walczą. Staczają się na podłogę, warczą i plują niczym młode zwierzęta.
Przegrany siedzi na podłodze, wsparłszy podbródek na kolanach, liże rozciętą wargę.
Zwycięzca zwija się w kłębek na łóżku i udaje, że śpi. Jak tylko zbliża się doń pierwszy
chłopiec, usiłuje go kopnąć. Ali chwyta go za kostkę i obejmuje łydkę ramieniem. Chłopiec
wierzga desperacko, usiłując kopnąć Alego w twarz. Ali chwyta drugą kostkę i przewraca
chłopca na brzuch. Pluje sobie na fiuta i wsuwa go w tyłek chłopca. Ich usta wgryzają się w
siebie, aż pojawia się krew. Ostra stęchła woń odbytnicy. Nimum wchodzi w ciało jak klin,
długie gorące skurcze w trakcie ejakulacji. (Autor zaobserwował, że fiuty Arabów są często
szerokie i mają kształt klina).
Satyr i nagi grecki chłopiec tańczą podwodny balet w akwalungach w gigantycznej
wazie z przezroczystego alabastru. Satyr chwyta chłopca i odwraca go tyłem. Poruszają się
gwałtownie. Chłopiec wypuszcza z ust strumień srebrzystych bąbelków. Biała sperma tryska
do zielonej wody i krąży leniwie wokół splecionych ciał.
Murzyn kładzie na hamaku prześlicznego młodego Chińczyka. Unosi mu nogi, opiera
je sobie na barkach, wsuwa fiuta do jego jędrnej pupy i kołysze łagodnie hamakiem. Chłopiec
krzyczy — dziwny, wysoki lament nieznośnej rozkoszy.
Jawajski tancerz zajmuje miejsce na ozdobnym kręconym fotelu i sadza rytualnie na
swoim fiucie amerykańskiego chłopca — rude włosy, jasnozielone oczy. Chłopiec siedzi
twarzą do tancerza, który wprawia fotel w ruch wirowy. “Aaaaaaaaaa!" — krzyczy chłopiec,
gdy jego sperma tryska na chudą brunatną pierś tancerza. Jedna z kropel trafia Jawajczyka w
kącik warg. Chłopiec wpycha mu ją palcem do ust i śmieje się: “To jest prawdziwe ssanie!"
Dwie Arabki ze zwierzęcymi twarzami ściągnęły szorty z młodego jasnowłosego
Francuza. Pieprzą go czerwonymi gumowymi penisami. Chłopiec warczy, gryzie i kopie, aż
wreszcie wybucha płaczem, gdy jego fiut się unosi i dochodzi do wytrysku.
Twarz Hassana puchnie od krwi. Jego wargi stają się sine. Zdejmuje ubranie z
banknotów i ciska do otwartego skarbca, który zamyka się bezszelestnie.
— Pełna wolność, chłopcy! — krzyczy, imitując teksański akcent. Tańczy w stetsonie
i kowbojskich butach taniec fluidystów, po czym kończy groteskowym kankanem do melodii
“She Started a Heat Wave".
— Wszystko dozwolone! Nie ma zamkniętych dziur!
Pary latające na sztucznych skrzydłach kopulują w powietrzu, skrzecząc jak sroki.
Aerialiści onanizują się nawzajem pod sufitem.
Ekwilibryści zręcznie się odsysają, balansując na tyczkach i trapezach wiszących
wysoko w górze. Ciepły wiatr przynosi zapach mglistej dżungli.
Z świetlików w dachu spadają setki chłopców, dygocąc i wierzgając nogami na
końcach lin. Wiszą na różnych poziomach, niektórzy pod sufitem, inni kilka centymetrów nad
podłogą. Prześliczni Balijczycy i Malajowie, Indianie meksykańscy z gniewnymi,
niewinnymi twarzami i jasno-czerwonymi dziąsłami, Murzyni (z pozłacanymi zębami,
paznokciami u rąk i nóg i włosami łonowymi), gładcy, porcelanowi Japończycy, weneccy
młodzieńcy z tycjanowskimi fryzurami, Amerykanie z jasnymi i kruczymi kędziorami
opadającymi na czoło (goście odsuwają je czule), ponurzy jasnowłosi Polaczkowie ze
zwierzęcymi brązowymi oczyma, arabscy i hiszpańscy ulicznicy, różowi, delikatni Austriacy
z puszystym meszkiem włosów łonowych, cynicznie uśmiechnięci Niemcy, których jasne
oczy krzyczą: “Heil Hitler!", gdy otwiera się pod nimi zapadnia. Solubisi srają ze strachu i
skomlą.
Ordynarny bogacz w otoczeniu gromadki uśmiechniętych jasnowłosych kochanków
żuje hawańskie cygaro na plaży na Florydzie.
— Miał lataha przywiezionego z Indochin. Postanowił go powiesić i przesłać
kumplom film na gwiazdkę. Więc umocował dwa sznury, jeden rozciągliwy, drugi
autentyczny. Ale latah wstał w nocy i podmienił sznury. Nadszedł ranek. Facet włożył sobie
na szyję jedną pętlę, a latah, jak to latahowie, drugą. Kiedy zapadnie się otworzyły, gość
powiesił się naprawdę, a latah na rozciągniętej gumie naśladował każdą konwulsję i spazm.
Tak to już bywa.
— Ten sprytny młody latah ma niezłe oko. Pracuje w mojej fabryce przy wysyłce
towarów.
Azteccy kapłani zdejmują błękitną pierzastą szatę z nagiego młodzieńca. Kładą go na
wznak na wapiennym ołtarzu, po czym zakładają mu na głowę czaszkę z kryształu górskiego,
mocując półkule z tyłu i z przodu kryształowymi śrubami. Na czaszkę spada wodospad,
łamiąc chłopcu kark. Ejakuluje on w tęczy na tle zachodzącego słońca.
Powietrze wypełnia ostry zapach nasienia. Goście gładzą wstrząsanych drgawkami
chłopców, ssą ich fiuty, wiszą im na tyłkach niczym wampiry.
Nadzy ratownicy niosą żelazne płuca pełne sparaliżowanych młodzieńców.
Z ogromnych pasztetów wypełzają ślepi chłopcy, z gumowej cipy wyskakują
zdemenciali schizofrenicy, z czarnego stawu wychodzą młodzi ludzie cierpiący na straszliwe
choroby skórne (leniwe ryby ogryzają żółte bobki unoszące się na powierzchni).
Mężczyzna w białej muszce i koszuli z gorsem, od pasa w dół nie ma na sobie nic
prócz czarnych podwiązek, rozmawia uprzejmie z królową pszczół. (Królowe pszczół to
staruchy, które otaczają się młodymi chłopcami, tworząc rój. Jest to złowroga praktyka
meksykańska).
— A gdzie posąg?
Mówi tylko połowa twarzy, drugą wykrzywia Tortura Miliona Luster. Dziko się
masturbuje. Królowa pszczół prowadzi dalej rozmowę, niczego nie zauważając.
Kozetki, fotele, cała podłoga zaczyna wibrować, a goście zmieniają się w rozmazane
szare duchy krzyczące z bólu.
Dwóch chłopców onanizuje się pod wiaduktem kolejowym. Nadjeżdża pociąg, a
łoskot przenika ich ciała i wywołuje ejakulację. W dali cichnie gwizd lokomotywy. Kumkają
żaby. Chłopcy zmywają nasienie z chudych brązowych podbrzuszy.
Przedział kolejowy: dwóch wygłodzonych ćpunów jadących do Lexington zdziera z
siebie spodnie, dygocąc z pożądania. Pierwszy namydla sobie fiuta i okrężnymi ruchami
wpycha drugiemu w tyłek. “Jeeeeeeeezu!" Obaj natychmiast mają wytrysk. Odsuwają się od
siebie i wciągają spodnie.
— Stary kruk z Marshall prosi o nalewkę i oliwę.
— Obolałe, krwawiące hemoroidy staruchy wrzeszczą za czarnym gównem...
Doktorze, przypuśćmy, że to twoja matka, że wije się ohydnie, gwałcona przez pijawki...
Wyłącz te biodra, matko, budzisz we mnie niesmak.
— Zatrzymujemy się tutaj.
Pociąg pędzi z rykiem przez zadymioną czerwcową noc, W dali lśnią neony.
Obrazy mężczyzn i kobiet, chłopców i dziewcząt, zwierząt, ryb, ptaków, salę przenika
rytm kopulującego wszechświata, wielki melancholijny przypływ życia. Drżący,
bezdźwięczny szum głębokiego lasu — nagła cisza miast, gdy ćpun wali sobie w kanał.
Chwila bezruchu i zdziwienia. Molekuły cholesterolu odrywające się od ścian żył.
— To twoja robota, A. J. ! — wrzeszczy Hassan.
Zepsułeś mi przyjęcie!
A. J. spogląda na niego z twarzą odległą jak wapień.
— Dupa do góry, fluidy styczny dupku!
Do środka wpada horda Amerykanek oszalałych z żądzy. Wilgotne cipy z farm, ranch,
fabryk, burdeli, klubów, kamienic, willi, moteli, jachtów i koktajlbarów zdzierają z siebie
ubrania do konnej jazdy, kostiumy narciarskie, suknie wieczorowe, dżinsy, spódnice-spodnie,
trykoty, kostiumy kąpielowe i kimona. Krzyczą i wyją, skaczą na gości niczym wściekłe suki.
Szarpią powieszonych chłopców, krzycząc: “Czarodzieju! Skurwysynu! Ruchaj mnie!
Ruchaj! Ruchaj!"
Goście uciekają z krzykiem, kluczą między powieszonymi chłopcami, przewracają
żelazne płuca.
A. J.: Wezwijcie moją gwardię szwajcarską! Brońcie mnie przed tymi lisicami! Pan
Hyslop, sekretarz A. J., unosi głowę znad komiksu.
— Gwardia szwajcarska uległa fluidyzacji!
(Fluidyzacja polega na rozpadzie białek, które zmieniają się w ciecz absorbowaną
przez cudzą protoplazmę. W tym przypadku absorbentem był zapewne Hassan, sławny
fluidyzator).
A. J.: Pieprzone skurwysyny! Czym jest człowiek bez swojej gwardii szwajcarskiej?!
Stańmy plecami do ściany, dżentelmeni! Stawką są nasze fiuty! Odeprzeć abordaż, panie
Hyslop, i rozdać załodze broń krótką!
A. J. wyciąga z rozmachem kordelas i zaczyna ścinać głowy Amerykankom. Śpiewa
soczystym barytonem:
Johnny wyciąga pincetą candiru z cipki Mary... i wrzuca do butelki mescalu, gdzie
zmienia się ona w glistę... Daje jej natrysk z tropikalnego zmiękczacza kości, a jej zęby
pochwowe wypływają z krwią i cystami... Jej cipka jest świeża i czysta jak wiosenna trawa...
Johnny liże ją, na początku powoli, a później z narastającym podnieceniem rozchyla wargi
sromowe i wsuwa język do środka, czując ostre, łaskoczące włosy... Mary leży na wznak z
rozrzuconymi ramionami i sterczącymi piersiami, przebita gwoździami neonów... Johnny
pełznie ku jej głowie, a na czubku jego fiuta lśni opałowa kropelka. Przebija fiutem włosy
łonowe i wpycha go aż do końca, wessany przez głodne ciało... Jego twarz puchnie od krwi,
pod powiekami wybuchają zielone fajerwerki i leci w przepaść przez krzyczące dziewczęta...
Wilgotne włosy na jądrach wysychają w ciepłym wiosennym wietrze. Stroma dolina
w dżungli, pnącza wspinają się ku oknu. Johnny'emu puchnie penis i wyrastają z niego
wielkie pąki. Z cipki Mary wychodzi długi korzeń powietrzny i szuka ziemi. Ciała rozkładają
się wśród zielonych eksplozji. Kamienna chata popada w ruinę. Chłopiec to wapienny posąg;
z jego fiuta wyrasta roślina, usta ma lekko rozchylone jak ćpun po strzale.
Panorama stolicy Interzone. Pierwsze takty “East Saint Louis Toodleoo"... czasem
głośne i wyraźne, później ciche i niedosłyszalne jak muzyka na wietrze...
Pokój drży i wibruje. W twoim ciele płynie krew wielu ras: Murzynów,
Polinezyjczyków, Mongołów, pustynnych nomadów, bliskowschodnich poliglotów, Indian —
ras, które jeszcze się nie narodziły. Migracje, niewiarygodne
wędrówki przez pustynie, dżungle i góry (stupor i śmierć w odległej górskiej dolinie,
gdzie z genitaliów wyrastają rośliny, a ogromne skorupiaki rozmnażają się w ciele i
wychodzą na zewnątrz), podróż katamaranem przez Pacyfik na Wyspę Wielkanocną. Miasto
Uniwersalne, gdzie na ogromnym niemym rynku wystawiono na sprzedaż wszystkie ludzkie
możliwości.
Minarety, palmy, góry, dżungle... Leniwa rzeka pełna złowrogich ryb, ogromne
zaniedbane parki, gdzie chłopcy leżący w trawie grają w tajemnicze gry. W mieście nie ma
zamkniętych drzwi. W każdej chwili ktoś może wejść do twojego pokoju. Szefem policji jest
Chińczyk dłubiący w zębach i słuchający donosów wariata. Od czasu do czasu wyjmuje z ust
wykałaczkę i spogląda na jej koniec. W drzwiach siedzą hipsterzy z gładkimi miedzianymi
twarzami, bawiąc się ludzkimi głowami na złotych łańcuchach. Ich puste twarze są owadzio
spokojne.
Za nimi w otwartych drzwiach widać stoły, przepierzenia, szynkwasy, kuchnie, łaźnie,
kopulujące pary na mosiężnych łożach, tysiące skrzyżowanych hamaków, narkomanów
szykujących się do strzału, palaczy opium i haszyszu, ludzi siedzących, gadających, tonących
w dymie i parze.
Karciane stoły, gdzie gra się o niewiarygodne stawki. Od czasu do czasu któryś z
graczy zrywa się z rozpaczliwym okrzykiem, przegrawszy młodość albo stawszy się latahem
przeciwnika. Ale bywają stawki wyższe niż młodość lub stanie się latahem, stawki znane
tylko dwu graczom na świecie.
Wszystkie domy w Mieście są połączone. Domy z darni — w drzwiach mrugają w
dymie wysocy Mongołowie górscy; domy z bambusa, lepianki, domy z czerwonej cegły,
domy polinezyjskie i maoryskie, drewniane domy o długości trzydziestu metrów, gdzie
mieszka całe plemię, domy na drzewach i łodziach, domy z kartonów i blachy falistej, w
których siedzą starcy odziani w przegniłe szmaty i gotują mięso z puszek, wielkie zardzewiałe
żelazne rusztowania wznoszące się sześćset metrów nad bagnami i wysypiskami śmieci,
niebezpieczne wielopoziomowe konstrukcje, hamaki kołyszące się nad przepaścią.
Ku nieznanym krainom wyruszają ekspedycje w nieznanych celach. Na tratwach ze
starych skrzynek związanych przegniłymi linami nadpływają obcy, wypełzają z dżungli z
oczami zapuchniętymi od ugryzień owadów, schodzą z gór na popękanych krwawiących
stopach ku brudnym przedmieściom, gdzie rzędy ludzi oddają kał pod ścianami lepianek, a
sępy biją się o rybie głowy. Lądują w parkach na połamanych spadochronach... Pijany
policjant odprowadza ich do wielkiego szaletu, by się zameldowali... Wypełnione formularze
wiesza na gwoździach i używa jako papieru toaletowego.
Nad Miastem unoszą się zapachy kuchenne wszystkich krajów, mgiełka opium i
haszyszu, czerwony dym yage, zapach dżungli, słonej wody, gnijącej rzeki, wyschniętych
ekskrementów, potu i genitaliów.
Piskliwe flety górskie, dżez, bebop, jednostrunne instrumenty mongolskie, cygańskie
dzwonki, afrykańskie bębny, arabskie kobzy...
W Mieście dochodzi okresowo do rozruchów i sępy pożerają na ulicach nie
pogrzebane trupy. Albinosi mrugają na słońcu. Chłopcy siedzący na drzewach onanizują się
leniwie. Ludzie zżerani przez nieznane choroby obserwują przechodniów złymi, mądrymi
oczyma.
W Rynku znajduje się Kawiarnia Spotkań. Ludzie o tajemniczych, niewyobrażalnych
zawodach, gwarzący po etrusku, narkomani uzależnieni od jeszcze nie zsyntetyzowanych
narkotyków, dealerzy zupy harmalinowej, wyciągu z morfiny zmieniającego ludzi w
warzywa, płynów do wyrobu latahów i tytoniowych leków zapewniających długowieczność,
czarnorynkowi handlarze z okresu trzeciej wojny światowej, poborcy podatków od
wrażliwości telepatycznej, osteopaci ducha, detektywi prowadzący śledztwa w sprawie
przestępstw ujawnionych przez ślepych paranoidalnych szachistów, doręczyciele
fragmentarycznych nakazów aresztowania spisanych hebefreniczną stenografią i
zawierających oskarżenia o niewyobrażalne okaleczenia ducha, widmowi biurokraci,
urzędnicy nie istniejących jeszcze państw policyjnych, karlica lesbijka, która doprowadziła do
perfekcji stosowanie bangutot, śmiertelnej erekcji płuc atakującej śpiącego wroga,
sprzedawcy zbiorników genitalnych i maszyn relaksujących, dealerzy rozkosznych snów i
wspomnień wypróbowanych na wyczulonych komórkach głodu morfinowego i
przehandlowanych za surowce woli, lekarze wyćwiczeni w leczeniu chorób drzemiących w
czarnym pyle zburzonych miast, złośliwiejących w białej krwi niewidomych glist pełznących
powoli ku powierzchni skóry, chorób dna oceanu i stratosfery, chorób laboratorium i wojny
nuklearnej... Miejsce, gdzie nieznana przeszłość i nadchodząca przyszłość spotykają się w
niemej wibracji... Byty larwalne czekające na Żywego...
(Opis Miasta i Kawiarni Spotkań powstał w stanie odurzenia yage... Yage,
ayuahuasca, pilde, natima to indiańskie nazwy Bannisteria caapi, szybko rosnącego pnącza
występującego w Amazonii. Por. uwagi o yage w Dodatku).
ZAPISKI PO YAGE
Obrazy spadają powoli jak ciche płatki śniegu... Spokój... Przestaję się bronić... Jestem
otwarty na wszystko... Strach nie wchodzi w rachubę... Przepływa przeze mnie przepiękny
błękitny potok... Widzę archaiczną roześmianą twarz podobną do maski polinezyjskiej...
Sino-błękitna twarz nakrapiana złotem...
Pokój wygląda jak bliskowschodni burdel z niebieskimi ścianami i secesyjnymi
lampami w czerwonych abażurach... Czuję, jak zmieniam się w Murzynkę, jak czerń
wypełnia po cichu moje ciało... Ataki pożądania... Moje
nogi nabierają krągłych polinezyjskich kształtów... Wszystko drży od ukradkowego
życia... Pokój jest Bliskim Wschodem, Afryką, Polinezją, znajomym miejscem, którego nie
mogę sobie przypomnieć... Yage to podróż w czasoprzestrzeni... Pokój drży i wibruje... W
moim ciele płynie krew wielu ras: Murzynów, Polinezyjczyków, Mongołów, pustynnych
nomadów, bliskowschodnich poliglotów, Indian — ras, które jeszcze się nie narodziły...
Migracje, niewiarygodne wędrówki przez pustynie, dżungle i góry (stupor i śmierć w odległej
górskiej dolinie, gdzie z genitaliów wyrastają rośliny, a ogromne skorupiaki rozmnażają się w
ciele i wychodzą na zewnątrz), podróż katamaranem przez Pacyfik na Wyspę Wielkanocną...
(Przychodzi mi do głowy, że początkowe mdłości po yage to choroba lokomocyjna w
pierwszej fazie odlotu...)
“Czarownicy posługują się yage, by przepowiadać przyszłość, odszukiwać zgubione
lub skradzione przedmioty, diagnozować i leczyć choroby, wykrywać sprawców
przestępstw". Indianie (kaftan bezpieczeństwa dla Herr Boasa — dowcip zawodowy: nic tak
nie wkurza antropologa jak człowiek prymitywny) nie uważają śmierci za przypadek, nie
zdają sobie sprawy z własnych skłonności autodestrukcyjnych i nazywają je pogardliwie
“naszymi nagimi kuzynami", a może czują również, że owymi impulsami manipulują obce,
złowrogie siły, toteż każdy zgon uważany jest za morderstwo. Czarownik zażywa yage i
odkrywa tożsamość zabójcy. Łatwo się domyślić, że deliberacje czarowników w trakcie
czynności śledczych mogły niekiedy niepokoić ich pobratymców.
— Miejmy nadzieję, że stary Ksiuptutol nie zwariuje i nie wskaże któregoś z naszych,
chłopcy.
— Strzel sobie kurary i odpręż się... Wszystko załatwione...
— A jak odbije mu szajba? Bierze natimę od dwudziestu lat i śni na jawie... Wierz mi,
szefie, ten towar to prawdziwa trucizna... Mózg się od tego lasuje...
— Ogłosimy, że Ksiuptutol utracił zdolność sprawowania urzędu...
Ksiuptutol wychodzi chwiejnym krokiem z dżungli i mówi, że mordercami są Indianie
z Tzipine, co nikogo nie dziwi... Wierzcie staremu Brujo, kochani, Indianie nie lubią
niespodzianek...
Przez Rynek przechodzi kondukt pogrzebowy. Czarna trumna ze srebrnymi
inskrypcjami niesiona przez czterech tragarzy. Procesja żałobników śpiewających pieśń
pogrzebową... Ciem i Jody stają koło trumny, z której wylatuje trup wieprza... Jest ubrany w
dżelabę, z pyska sterczy mu fajka z keifem, w racicy trzyma plik sprośnych fotografii, na szyi
wisi mezuza... Napis na trumnie: “Najszlachetniejszy z Arabów".
Śpiewają ohydną parodię arabskiej pieśni pogrzebowej. Jody potrafi naśladować
Chińczyka — robi to wstrząsające wrażenie. Doprowadził kiedyś do pogromu cudzoziemców
w Szanghaju; zginęło trzy tysiące osób.
— Wstań, Gertie, okaż szacunek miejscowym żółtkom.
— Chyba rzeczywiście powinienem.
— Mój drogi, pracuję nad cudownym wynalazkiem... chłopcem, który znika, gdy
osiągasz orgazm, i pozostawia po sobie woń palonych liści i odgłos odjeżdżającego pociągu.
— Uprawiałeś kiedyś seks w stanie nieważkości? Sperma pływa w powietrzu jak
ektoplazma, a wszystkim gościom płci żeńskiej grozi niepokalane, a przynajmniej
niebezpośrednie poczęcie... Przypomina mi to anegdotę o moim starym przyjacielu, jednym z
najprzystojniejszych i najbardziej zwariowanych ludzi, jakich kiedykolwiek znałem,
absolutnie zepsutym przez bogactwo. Chodził na przyjęcia z gruszką do lewatywy i
wstrzykiwał spermę znajomym kobietom. Wygrał bez trudu wszystkie procesy o ustalenie
ojcostwa. Oczywiście nigdy nie używał własnej spermy.
Cięcie. Na ekranie pojawia się sala sądowa. Adwokat A. J.:
— Niepodważalne badania wykazały, że mój klient nie miał żadnego... eee...
osobistego kontaktu z czarującą powódką... Być może próbuje ona naśladować niepokalane
poczęcie Dziewicy Maryi, przypisując mojemu klientowi rolę Ducha Świętego... Przypomina
mi to proces sądowy, jaki miał miejsce w piętnastowiecznej Holandii: młoda kobieta
oskarżyła starszego, powszechnie szanowanego czarnoksiężnika, że stworzył sukkuba, który
poznał ją cieleśnie, co zakończyło się poczęciem. Czarownika uznano winnym współudziału i
skazano na stos. Jednakże, czcigodni przysięgli, w naszej oświeconej epoce nie wierzymy już
w takie legendy, a młode kobiety przypisujące swój błogosławiony stan atencjom sukkubów
są uznawane za romantyczki, a w bardziej potocznej angielszczyźnie — przeklęte
kłam-czuchy, cne, che, che...
A teraz godzina proroków:
— Miliony zmarły na bagnach. Tylko jeden wybuch.
— Aye, aye, kapitanie! — odparł wbijając oczy w pokład. — Kto włoży dziś
łańcuchy? Trzeba zachować ostrożność w czasie żeglugi pod wiatr; podróż z wiatrem nic nie
dała... W tym roku w piekle najmodniejsze są senority i zmęczyła mnie długa wspinaczka do
pulsującego Wezuwiusza obcych fiutów.
Potrzebuję Orient Expressu, by stąd wyjechać... Jest tu wiele kopalni... Codziennie
kopią trochę dla zabicia czasu...
Widmowy Jack: gorący szept w kościanym uchu...
Strzelając osiągnij wolność.
— Chrystus?! — szydzi złośliwy, pedałowaty święty, wyjmując ciasto z alabastrowej
czary... — Myślisz, że poniżyłbym się do tego stopnia, by czynić cuda?! To doprawdy
niesmaczne...
— Chodźcie, markizy i markizowie, i przyprowadźcie małe markiziątka. Pokaz dla
młodych i starych, dla ludzi i zwierząt... Jedyny prawowity Syn Człowieczy jedną ręką
wyleczy chłopca z rzeżączki — tylko dotykiem, ludzie! — a drugą stworzy marihuanę,
chodząc po wodzie i sikając winem z tyłka... A teraz trzymajcie się z dala, ludzie, bo
elektryczna moc tego gościa może was napromieniować!...
— Znałem go, kochanie... Pamiętam, jak robiliśmy raz w Sodomie (wyjątkowo podła
dziura) wysokiej klasy pokaz erotyczny... Tylko i wyłącznie z głodu... Cóż, nagle przychodzi
ten przeklęty Filistyn i nazywa mnie pedałem. A ja mu na to: “Pracuję trzy tysiące lat w
show-biznesie i zawsze jestem czysty. Poza tym nie muszę słuchać takich pierdoł". Przyszedł
później do mojej garderoby i przeprosił... Okazał się wielkim uzdrowicielem. A także
ślicznym facetem...
— Budda? Sławny ćpun metaboliczny... Produkował własny towar, kapujesz? W
Indiach, gdzie nie mają poczucia czasu, dealer spóźnia się często cały miesiąc... Zaraz, zaraz,
czy to drugi, czy trzeci monsun? Mam spotkanie w Keczupore.
— Te wszystkie ćpuny siedzące po turecku, plujące na ziemię i czekające na dealera.
— Nie muszę wcale brać — mówi Budda. — Na Boga, moje ciało samo produkuje
towar.
— Nie możesz tego robić, stary. Załatwią cię.
— Nie załatwią. Mam sposób, kapujesz? Jestem teraz pieprzonym świętym.
— Jezu, szefie, jesteś genialny...
— Niektórzy naprawdę wariują, gdy wymyślą Nową Religię. Brak im klasy... Poza
tym łatwo mogą ich zlinczować, bo kto chce mieć do czynienia z lepszym od siebie? Po co
męczyć ludzi? Więc musimy to rozegrać na chłodno, kapujesz, na chłodno... Trzeba pozwolić
ludziom wybrać. Nie będziemy nikogo zmuszać, jak różni idioci, co pozostaną na zawsze
bezimienni. Oczyśćmy jaskinię do bitwy. Zmetabolizuję trochę towaru i wygłoszę Kazanie
Ogniste.
— Mahomet?! Kpisz sobie?! Wymyśliła go Izba Handlowa Mekki! Pisał to wszystko
egipski specjalista od reklamy.
— Jeszcze jednego, GUS. Potem, na Allacha, pójdę do domu i otrzymam surę...
Zaczekaj, aż rano ogłoszę ją na bazarze. Zniszczę tych dupków z Konsorcjum Idoli.
Barman spogląda znad programu wyścigów wielbłądów.
— Tak, będą płonąć wielkim płomieniem.
— Cóż... uf... tak. A teraz podpiszę ci weksel, GUS.
— Słynie pan w Mekce z weksli, panie Mahomet. Nie chcę o tym słyszeć.
— No cóż, GUS, są dwa rodzaje reklamy: pozytywna i negatywna. Chciałbyś się stać
czarnym charakterem? Mogę otrzymać surę o barmanach, co nie udzielają kredytu ludziom w
potrzebie.
— I będą płonąć wielkim płomieniem. Sprzedana Arabia. — Barman przeskakuje
przez szynkwas. — Dłużej tego nie zniosę, Ahmedzie. Zabieraj swoje sury i wynoś się.
Osobiście ci w tym pomogę. I nie przychodź tu więcej.
— Załatwię cię, ty niewierny skurwysynu! Zamknę twoją budę! Osuszę Półwysep
Arabski, na Allacha!
— To już kontynent...
— Daj sobie spokój z Konfucjuszem. Lao-tsy? Już go skreślili... I dość tych lipnych
świętych z żałosnymi minami, jakiś stary zdemenciały fiut ma nam mówić, czym jest
mądrość? “Trzy tysiące lat w show-biznesie i zawsze jestem czysty..."
— Po pierwsze, każde zdarzenie jest związane z męskimi prostytutkami i ludźmi,
którzy bezczeszczą bogów handlu, grając w piłkę na ulicach. Aż tu nagle z domu wyłazi jakiś
stary pierdoła, by uraczyć nas swoim kretynizmem. Czy nigdy nie uwolnimy się od
siwowłosych wariatów, którzy siedzą na każdym szczycie górskim w Tybecie, wyłażą z chaty
nad Amazonką, napadają na ludzi w ogrodzie botanicznym? “Czekam na ciebie, mój synu —
mówi i zwiewa z silosem pełnym zboża. — Życie to szkoła, gdzie każdy uczeń uczy się innej
lekcji. A teraz, gdy otworzę me usta..."
— Bardzo się tego boję...
— Zaprawdę, nic nie powstrzyma przypływu...
— Nie mogę powstrzymać tego gościa. Sauve qui petit.
— Kiedy opuszczam mędrca, nie czuję się w ogóle jak człowiek. Zmienia moje
organy w płynne gówno.
— Mam wyłączność, więc czemu nie zwiać z żywym słowem? Słowa nie można
wyrazić bezpośrednio... Można je tylko zasugerować mozaiką zestawień niczym rzeczy
porzucone w szufladzie hotelowej, zdefiniować za pomocą zaprzeczeń i braków.
— Chyba zrobię sobie zakładkę brzuszną. Może jestem stary, lecz ciągle ponętny.
Zakładka brzuszna to operacja chirurgiczna mająca na celu usunięcie tłuszczu. W
ścianie jamy brzusznej robi się zakładkę, tworząc gorset cielesny, który niekiedy pęka, tak że
straszliwie stare bebechy wylewają się na podłogę... Oczywiście najgroźniejsze są modele
wyjątkowo szczupłe. Niektóre z nich nazywa się nawet jednodniowymi.
— Najniebezpieczniejsze miejsce dla człowieka noszącego gorset cielesny to łóżko —
stwierdza brutalnie doktor Rinderpest.
Ulubiona piosenka gorseciarzy nosi tytuł “Ulotne młodzieńcze uroki". Partner
gorseciarza może rzeczywiście znaleźć się w “wodnistym, chłodnym objęciu".
Biała sala muzealna pełna zalanych słońcem nagich różowych posągów wysokich na
dwadzieścia metrów. Zmieszane głosy nastolatków...
Srebrna barierka... trzystumetrowa przepaść, przestrzeń zalana słońcem. Zielone
poletko kapusty i sałaty. Opalonych na brąz młodzieńców z motykami podglądają zza kanału
ściekowego stare cioty.
— Och, kochanie, ciekawe, czy nawożą to poletko ludzkim nawozem... Może
niedługo to zrobią?
Otwiera lornetkę teatralną wyłożoną macicą perłową — w słońcu lśni aztecka
mozaika.
Greccy młodzieńcy maszerują gęsiego z alabastrowymi czarami pełnymi gówna i
opróżniają je do dołu w ziemi.
Zakurzone topole kołyszą się w popołudniowym wietrze wśród ceglanych gmachów
na Plaża de Toros.
Drewniane kabiny wokół gorącego źródła... zrujnowane ściany w zagajniku... ławki
wygładzone przez milion masturbujących się chłopców.
Greccy chłopcy, biali jak marmur, pieprzą się jak psy w portyku wielkiej złotej
świątyni... nagi mugwump gra na lutni.
Idąc w czerwonym swetrze wzdłuż torów spotkałem Sammy'ego, syna dozorcy
przystani, i dwóch Meksykanów.
— Hej, chudzielcu, wyruchać cię?
— Eee... aha.
Meksykanin stawia Sammy'ego na czworakach na wytartym sienniku... Wokół tańczy
murzyński chłopiec, wybijając rytm... Na jego różowego fiuta pada promyk słońca.
Bolesny różowy wstyd na tle pastelowobłękitnego widnokręgu, gdzie ogromne
żelazne płaskowyże zderzają się z druzgocącym niebem.
— Wszystko w porządku! — krzyczy Bóg przez zardzewiały ładunek trzech tysięcy
lat...
Świeci zimowy księżyc. Szklarnię rozbija grad kryształowych czaszek.
Amerykanka pozostawiła za sobą powiew trucizny na przyjęciu w Saint Louis.
Staw pokryty zieloną rzęsą w zapuszczonym ogrodzie. Z wody powoli wynurza się
ogromna żaba grająca na klawikordzie.
Do baru wpada solubis i zaczyna czyścić buty świętego łojem z własnego nosa...
Święty kopie go złośliwie w usta.
Solubis krzyczy, odwraca się i sra świętemu na spodnie. Wybiega pędem na ulicę.
Odprowadza go zamyślone spojrzenie alfonsa... Święty woła kierownika:
— Jezu, Al, co za spelunkę prowadzisz! Moje nowiutkie ineksprymable!
— Przepraszam, święty. Wymknął mi się.
(Solubisi to najniższa kasta arabska, słynąca z podłości. Ekskluzywne kawiarnie mają
własnych solubisów, którzy ruchają gości podczas posiłków — w ławach są w tym celu
specjalne otwory. Ludzie marzący o totalnym upokorzeniu i poniżeniu — w dzisiejszych
czasach jest takich bardzo wielu — pozwalają się gwałcić analnie bandzie solubisów...
Słyszałem, że to coś wyjątkowego... Solubisi często stają się bogaci, aroganccy i tracą
przyrodzoną podłość. Skąd się wzięli? Może to upadła kasta kapłańska? W pewnym sensie
istotnie pełnią funkcję kapłanów, gdyż skupiają w sobie wszystkie ludzkie podłości).
A. J. przechodzi przez rynek w czarnej pelerynie, z sępem na ramieniu. Staje koło
stolika.
— Fantastyczna historia o piętnastolatku z Los Angeles. Ojciec doszedł do wniosku,
że powinien zerżnąć po raz pierwszy jakąś babę. Chłopiec leży na trawniku czytając komiks,
a ojciec wychodzi z domu i powiada: “Masz dwadzieścia dolarów, synu. Chcę, żebyś poszedł
do dobrej kurwy i zerżnął jej dupę". Jadą do burdelu, a ojciec mówi: “W porządku, synu.
Reszta należy do ciebie. Zadzwoń do drzwi, a jak otworzy je kobieta, wyciągnij dwadzieścia
dolarów i powiedz, że chcesz jej zerżnąć dupę". “W porządku, tato". Po kwadransie chłopiec
wychodzi. “No i jak, synu, zerżnąłeś jej dupę?" “Tak. Ta rura otworzyła drzwi, a ja
powiedziałem, że chcę jej zerżnąć dupę, i wcisnąłem do łapy dwudziestaka. Poszliśmy do
mieszkania; rozebrała się. Otworzyłem nóż sprężynowy i zerżnąłem jej kawał dupy, a ona
zaczęła wyć jak krowa. Musiałem ją uciszyć raz na zawsze".
Pozostają tylko śmiejące się kości, wzgórza, poranny wiatr i daleki gwizd pociągu.
Nigdy nie zapominamy o potrzebach naszych wyborców, skoro mieszkają w naszym mózgu.
Kto potrafiłby rozwiązać umowę na dzierżawę synaps?
Kolejny odcinek przygód Glema Snide'a:
— Wchodzę do baru, a przy szynkwasie siedzi ta dziwka. “O Boże, chyba gdzieś ją
już widziałem" — myślę. Więc z początku nie zwracam na nią uwagi, a później widzę, że
pociera udami, zakłada sobie nogi na głowę, pochyla ją i masturbuje się penisem sterczącym z
nosa. Nie mogłem pozostać na to obojętny.
Iris — pół Chinka, pół Murzynka uzależniona od dihydroksyheroiny — szprycuje się
co kwadrans, pozostawiając w ciele igły i pompki. Igły rdzewieją, a tu i ówdzie zarastają
gładką zielonobrązową błoną. Na stole stoi samowar i dziesięciokilowy worek brązowego
cukru. Nikt nigdy nie widział, by Iris jadła coś innego. Tylko przed strzałem słyszy, co się do
niej mówi, i sama zaczyna mówić. Beznamiętnie wygłasza jakąś uwagę na temat własnej
osoby:
— Zacisnęła mi się odbytnica.
— Z mojej cipy wypływa okropny zielony sok. Iris to jeden z tworów Benwaya.
— Człowiek może się odżywiać wyłącznie cukrem, do licha... Wiem, że niektórzy z
moich uczonych kolegów, usiłujący pomniejszyć znaczenie mojego genialnego osiągnięcia,
utrzymują, iż potajemnie dodaję do cukru Iris witaminy i białka... Wzywam owych
bezimiennych dupków, aby wypełzli ze swoich latryn i przeprowadzili na miejscu analizę
chemiczną jej cukru i herbaty. Iris to zdrowa amerykańska cipa. Kategorycznie zaprzeczam,
że odżywia się spermą. Korzystając z okazji stwierdzam, że jestem powszechnie szanowanym
naukowcem, a nie szarlatanem, wariatem ani fałszywym cudotwórcą. Nigdy nie twierdziłem,
że Iris może zaspokajać swoje potrzeby wyłącznie drogą fotosyntezy...
Nie twierdziłem, że może wdychać dwutlenek węgla i wydychać tlen. Owszem, kusiło
mnie, by przeprowadzić taki eksperyment, lecz zrezygnowałem z niego z przyczyn
etycznych... Krótko mówiąc, odrażające oszczerstwa moich niegodnych oponentów obrócą
się przeciwko nim samym.
ZWYKLI LUDZIE
Cioty wpadają w sowiecką siatkę, gdzie Kozacy wieszają partyzantów przy dzikim
zawodzeniu kobz, a chłopcy maszerują Piątą Aleją na spotkanie z Jimmym Walkoverem z
Kluczami Królestwa bez żadnych warunków wstępnych...
Czemuś, ach, czemuś taki smutny, piękny pedale? Zapach zdechłych pijawek w
zardzewiałej blaszanej puszce. Ssą żywą ranę, ciało i krew Jezusa sparaliżowanego od pasa w
dół.
Chłopcy, oddajcie testy swojemu słodkiemu tatusiowi, który zdał egzamin trzy lata
przed wami i zna wszystkie odpowiedzi.
Przemytnicy cieląt odbierają poród krowy. Farmer udaje bóle porodowe, tarza się z
krzykiem w ekskrementach. Weterynarz zmaga się z krowim szkieletem. Przemytnicy
zabijają się nawzajem z pistoletów maszynowych, gonią się wśród maszyn rolniczych,
silosów, pojemników, stryszków z sianem i żłobów w ogromnej czerwonej stodole. Rodzi się
cielę. Rankiem giną moce śmierci. Parobek klęka z czcią — w promieniach wschodzącego
słońca widać pulsującą żyłę na jego szyi.
Na schodach sądu siedzą ćpuny, czekając na dealera. Biali w czarnych stetsonach i
spłowiałych levisach przywiązują do latarni ulicznej czarnego chłopca, polewają benzyną i
podpalają... Narkomani podbiegają i wciągają do spragnionych płuc swąd spalonego mięsa...
Co za rozkosz...
PREZES SĄDU: Więc siedzę sobie przed sklepem Jeda w Pizdoliździe, a w levisach
staje mi fiut, pulsując w słońcu... Nagle mija mnie stary Scranton, fajny chłop, nie ma w tej
dolinie lepszego. Wypada mu odbytnica i jak chce, by go wyruchać, podaje ci dupę ma
metrowym jelicie... Czasami wyrzuca ją z siebie na sto metrów, aż do piwiarni Roya, i jelito
pełznie wokół, szukając po omacku kutasa jak ślepa glista... Więc stary Scranton wyczuł
mojego stojącego fiuta, zatrzymuje się jak pies, co zwęszył ślad, i mówi do mnie: “Obciągnę
ci go, Lukę".
Wyciąga pozłacany drewniany miecz i przecina powietrze. Spada z niego gorset i leci
ze świstem w stronę tarczy do strzałek wiszącej na ścianie.
Szpada starego toreadora trafia w kość, wylatuje ze świstem w powietrze i przyszpila
dzielnego espontaneo do ściany areny.
Elegancki pedzio przyjeżdża z Teksasu do Nowego Jorku. Jest taki ładniutki, że
natychmiast podrywa go starucha mająca hopla na punkcie młodych pedziów, bezzębna
wampirzyca, zbyt powolna i słaba, by polować na inną zwierzynę. Takie stare, nadżarte przez
mole tygrysice zawsze kończą na pedziach... Więc ten gość, cwany i zręczny, zaczął wyrabiać
elegancką biżuterię. Każda bogata stara rura z Nowego Jorku chce mieć jego naszyjnik i
pedzio zgarnia kupę szmalu, ale brakuje mu czasu na seks i martwi się o swoją opinię...
Zaczyna wobec tego grać na wyścigach, bo hazard rzekomo ma w sobie coś męskiego, i chce
się pokazać na torze... Mało który pedzio gra na wyścigach, a ci, co grają, tracą mnóstwo
forsy, bo są kiepskimi hazardzistami. Przy złej passie spłukują się, a gdy zaczynają
wygrywać, są niezdecydowani... To zresztą stały model ich życia... Każde dziecko zna
podstawowe prawo hazardu: wygrane i przegrane przychodzą seriami. Kiedy wygrywasz,
rzucaj się głową do przodu, a jak zaczynasz tracić, zwijaj interes. (Znałem raz pedzia, co
przegrał absolutnie cały swój kapitał, ale nie od razu, o nie! Nasz Gertie był inny... tracił po
dwudziestaku...)
Więc ten pedzio przegrywa, przegrywa i znowu przegrywa. Pewnego dnia, gdy ma
oprawić drogi kamień, doznaje olśnienia. “No tak, wstawię go później". Słynne ostatnie
słowa. I przez całą zimę brylanty, szmaragdy, perły, rubiny i gwiaździste szafiry jeden po
drugim trafiają do lombardu, a ich miejsce zajmują imitacje...
Wreszcie na premierze w Metropolitan Opera House pojawia się stara wiedźma w
brylantowej tiarze. Podchodzi do niej druga kurwa i mówi:
— Och, Miggles, jakaś ty sprytna, że zostawiasz autentyki w domu... To szaleństwo
nosić je i kusić los.
— Mylisz się, moja droga. To prawdziwe brylanty.
— Ależ skąd, Miggles... Zapytaj swojego jubilera... Zapytaj kogokolwiek... Cha! Cha!
Cha!
Stare wiedźmy zwołują czym prędzej sabat (“Lucy Bradshinkel, przyjrzyj się swoim
szmaragdom!") i oglądają precjoza, jakby odkryły u siebie trąd.
— Mój krwisty rubin!...
— Moje czarne upale! — Ta stara dziwka wychodziła za tylu Chińczyków i
makaroniarzy, że oduczyła się poprawnej wymowy.
— Mój gwiaździsty szafir! — krzyczy poule de luxe. — Och, to okropne!...
— Przecież to biżuteria od Woolwortha!...
— Widzę tylko jedno wyjście. Dzwonię na policję! — mówi jedna ze staruch, po
czym człapie w pantoflach na płaskich obcasach i wzywa gliniarzy.
Cóż, pedzio dostaje dwa lata i spotyka w kiciu młodą męską prostytutkę. Zakochują
się w sobie, a przynajmniej coś w tym stylu, a później wychodzą razem i wynajmują
mieszkanie na Lower East Side... Znajdują sobie uczciwą robotę i po raz pierwszy w życiu są
szczęśliwi.
Na scenę wkraczają siły zła... Lucy Bradshinkel odwiedza Brada i mówi, że wszystko
mu wybacza. Wierzy w niego i chce mu urządzić pracownię. Naturalnie będzie się musiał
przeprowadzić w okolice Sześćdziesiątej Ulicy.
— To mieszkanie jest okropne, kochany, a twój przyjaciel...
Okazuje się, że jakiś mafios chce zaangażować Jima na szofera. Załatwiła to Lucy,
kapujesz? Jim nawet nigdy go nie widział.
Czy Jim wróci do przestępstwa? Czy Brad ulegnie zalotom starego wampa, oszalałej
nimfomanki?... Na szczęście siły zła zostają rozgromione i z groźnym warczeniem schodzą za
sceny.
— Boss nie będzie zbyt zadowolony.
— Nie mam pojęcia, dlaczego kiedykolwiek traciłam na ciebie czas, ty tani wulgarny
pedale.
Chłopcy stoją przy oknie, obejmując się ramionami i spoglądając na Most
Brooklyński. Ciepły wiosenny wiatr rozwiewa czarne kędziory Jima i śliczne ufarbowane
henną włosy Brada.
— Co mamy dziś na kolację, Brad?
— Wyjdź do drugiego pokoju i zaczekaj — mówi Brad, żartobliwie wypychając Jima
z kuchni i wkładając fartuch.
Na kolację jest pizda Lucy Bradshinkel saignant duszona w podpaskach papillon.
Chłopcy jedzą, patrząc sobie w oczy szczęśliwym wzrokiem. Po ich podbródkach spływa
krew.
Niechaj przez miasto przeleci świt błękitny jak płomień... Na podwórkach nie ma
owoców, a cmentarne doły rodzą zakapturzonych umarłych...
— Którędy do Tipperary, paniusiu?
— Przez wzgórza, do dalekiego Blue Glass... Przez łąkę do zamarzniętego stawu,
gdzie skute lodem złote rybki czekają na wiosenne roztopy.
Wrzeszcząca czaszka toczy się po schodach i odgryza fiuta niewiernemu mężowi,
który wykorzystuje ból ucha żony, by popełnić cudzołóstwo. Młody szczur lądowy wkłada
zydwestkę i tłucze żonę na śmierć pod prysznicem.
BENWAY: Nie bierz tego tak poważnie, synu... Jeder macht eine kleine Dummerheit.
Każdy może zrobić głupstwo.
SCHAFER: Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że... eeeee... jest w tym coś złego.
BENWAY: Bzdury, synu... Jesteśmy naukowcami... Czystymi naukowcami.
Prowadzimy niezależne badania i nikt nie zdoła nas powstrzymać, a już na pewno nie jacyś
koszmarni bonzowie partyjni.
SCHAFER: Tak, naturalnie... a jednak... Nie mogę zapomnieć o tym smrodzie...
BENWAY (z irytacją): Żaden z nas nie może... Tylko raz czułem coś równie
ohydnego... Zaraz, zaraz, co to było? Ach, prawda: wstrzyknąłem pacjentowi kurarę podczas
ostrego ataku manii i podłączyłem go do respiratora. Nie był w stanie znaleźć ujścia dla
aktywności motorycznej i zdechł niczym szczur tropikalny. Interesująca przyczyna zgonu,
prawda?
(Schafer nie słucha).
SCHAFER (impulsywnie): Chyba wrócę do tradycyjnych ; operacji chirurgicznych.
Ciało ludzkie jest skandalicznie nieefektywne. Zamiast ust i odbytu mógłby istnieć jeden
otwór do przyjmowania pokarmów i wydalania ich. Zaszyjemy nos i usta, odetniemy żołądek,
uformujemy otwór oddechowy w klatce piersiowej, gdzie zresztą od razu mógłby być...
BENWAY: Dlaczego nie wielofunkcyjna kropla protoplazmy? Opowiadałem ci
kiedyś o człowieku, który nauczył się mówić tyłkiem? Poruszał brzuchem, pierdząc słowami.
Nigdy w życiu czegoś takiego nie słyszałem.
To gadanie przez tyłek robiło niesamowite wrażenie. Słuchając go, człowiek czuł
lekkie mrowienie w jelitach, jakby musiał za chwilę iść do sracza. Był to głęboki, zastygły
dźwięk, wibrujące tony, które zdawały się wręcz pachnieć.
Facet występował w cyrku jako brzuchomówca. Robił fantastyczne numery, mówię ci.
Zapomniałem, co gadał, ale było to naprawdę zabawne. “Och, jesteś tam ciągle, stary?"
“Jestem, ale zaraz wychodzę".
Po pewnym czasie dupa zaczęła gadać sama z siebie. Gość stawał na scenie i
dowcipkował z nią, a wszyscy ryczeli ze śmiechu.
Później wyrosły jej małe zakrzywione ząbki i zaczęła nimi jeść. Facet uznał to z
początku za zabawne i zrobił z tego nowy numer, ale dupa przegryzała się przez spodnie i
zaczynała gadać na ulicy; krzyczała, że żąda równych praw. Poza tym upijała się i
lamentowała, że nikt jej nie kocha i że chce być całowana tak samo jak usta. Na koniec
mówiła dzień i noc bez przerwy; facet wrzeszczał, żeby się zamkną walił w nią pięścią,
wsadzał w nią świeczki, lecz nic nie pomagało, dupa powtarzała: “To ty się zamknij. Już cię
nie potrzebuję. Mogę mówić, gadać i srać".
Od tamtej pory facet budził się rano z przezroczystą błoną na wargach. Było to tak
zwane dzikie mięso. Facet zrywał je z ust, a kawałki błony przyklejały mu się do rąk i
wrastały w ciało. W końcu usta zasklepiły się i głowa na pewno by odpadła (wiesz, że wśród
Murzynów istnieje choroba objawiająca się odpadaniem małych palców u nóg?), gdyby nie
oczy, rozumiesz? Dupa nie mogła tylko jednego: patrzeć. Potrzebowała ich. Ale nerwy z
czasem uległy atrofii, tak że mózg nie mógł już wydawać poleceń ciału. Tkwił w czaszce jak
w więzieniu, odcięty. Przez jakiś czas w oczach malowało się nieme, bezradne cierpienie, ale
wreszcie mózg musiał również obumrzeć, bo oczy zgasły i były martwe jak u kraba.
Seks omija cenzurę i przeciska się między ustawami, bo w popularnych piosenkach i
podrzędnych filmach istnieją zawsze szczeliny, którymi sączy się pierwotna amerykańska
zgnilizna. Z pękających wrzodów wypływa ropa z komórkami dzikiego mięsa i wrastają one
w przypadkowych miejscach w ciało i dają początek odrażającym przypadkowym istotom.
Niektóre składają się wyłącznie z ciał jamistych zdolnych do erekcji, inne to wnętrzności
ledwo pokryte skórą, grona trzech, czterech oczu, skrzyżowane usta i tyłki, ludzkie członki
połączone w przypadkowy sposób.
Ostatecznym rezultatem jest zawsze rak. Demokracja to nowotwór złośliwy, dający
przerzuty w postaci urzędów. Urząd zapuszcza korzenie, złośliwieje niczym Agencja do
Walki z Narkotykami, rozrasta się i rozrasta, tworząc coraz więcej własnych kopii, aż
wreszcie dławi organizm macierzysty. Urzędy nie mogą istnieć bez organizmu macierzystego,
gdyż są formami pasożytniczymi. (Jednakże spółdzielnie mogą istnieć bez państwa. Oto
właściwa droga. Należy tworzyć niezależne jednostki organizacyjne, które zaspokajają
potrzeby zrzeszonych w nich ludzi. Urzędy działają na innej zasadzie: stwarzają potrzeby, by
usprawiedliwić własne istnienie). Biurokracja to odmiana raka, odwrót od naturalnego
kierunku ewolucji w stronę nieograniczonych możliwości, indywidualizmu i spontaniczności:
zostają one zniszczone przez pasożytniczego wirusa.
(Wirusy uważa się za zdegenerowaną mutację bardziej samowystarczalnych istot
żywych. Może kiedyś były one zdolne do samodzielnego życia, lecz obecnie są czymś
pośrednim między materią żywą a martwą. Wirusy mogą żyć tylko w ciele gospodarza,
pasożytując na nim, co stanowi wyrzeczenie się życia, powrót ku materii nieorganicznej,
martwej).
Kiedy państwo się rozpada, urzędy umierają. Są równie bezbronne i niezdolne do
samodzielnego życia jak tasiemce poza ciałem nosiciela albo wirusy, co zabiły swego
gospodarza.
— Widziałem raz w Timbuktu arabskiego chłopca, który potrafił grać tyłkiem na
flecie; podobno był niezrównany w łóżku. Potrafił zagrać melodyjkę na fiucie, uciskając
najbardziej wrażliwe miejsca, naturalnie zawsze różne. Każdy kochanek miał własną idealną
piosenkę, doprowadzającą go do orgazmu. Chłopiec znakomicie improwizował coraz to nowe
melodie, pełne kontrapunktów, pozornych dysonansów i oszałamiających, słodkich treli.
“Fats" Terminal zorganizował bandę pawianów na motocyklach.
W barze pedałów zebrali się na śniadanie Huntsmeni. Przechadzają się z kretyńskim
narcyzmem na twarzach, w czarnych skórzanych kurtkach i pasach nabijanych ćwiekami,
napinając mięśnie, by cioty mogły je pomacać. Wszyscy noszą w spodniach ogromne
fałszywe genitalia. Od czasu do czasu któryś z nich obala ciotę na podłogę i szcza na nią.
Piją poncz “Victory", złożony z opium, hiszpańskiej muchy, ciemnego rumu i
napoleona. Źródłem ponczu jest wielka złota rzeźba przedstawiająca wyszczerzonego,
skulonego pawiana, który usiłuje wyrwać włócznię tkwiącą w boku. Kiedy chwyci się małpę
za jaja, z jej fiuta tryska poncz. Od czasu do czasu z tyłka pawiana wylatują ciepłe przekąski;
towarzyszy temu pierdzący dźwięk. Kiedy to się dzieje, Huntsmeni wybuchają zwierzęcym
śmiechem, a cioty piszczą i dygocą.
Mistrzem Huntsmenów jest kapitan Eyerhard, którego wyrzucono z Sześćdziesiątego
Dziewiątego Regimentu Królowej za to, że zachował woreczek podtrzymujący jądra podczas
gry w rozbieranego pokera. Motocykle podskakują i przewracają się. Plujące, wrzeszczące,
srające pawiany walczą z Huntsmenami. Puste motory kręcą się w kurzu niczym okaleczone
owady, atakując pawiany i Huntsmenów.
Lider partyjny jedzie triumfalnie wśród krzyczących tłumów. Czcigodny starzec sra na
jego widok i usiłuje się rzucić pod koła limuzyny.
LIDER PARTYJNY: Nie rzucaj się pod koła mojego nowiutkiego wozu. To buick
roadmaster convertible z białymi oponami, automatycznie opuszczanymi szybami i
wszystkimi bajerami... To tania arabska sztuczka: skierujemy cię do Ministerstwa Rolnictwa,
by użyto cię jako nawozu...
Napełniono balie, a prześcieradła odesłano do pralni, by usunąć krwawe plamy —
Immanuel przepowiada Drugie Przyjście...
Po drugiej stronie rzeki stoi chłopiec z dupką jak różyczka. Niestety, nie umiem
pływać i straciłem swoją Clementine.
Narkoman siedzi z igłą wcelowaną w przekaz krwi, skubacz maca frajera zgniłymi
palcami...
Godzina doktora Bergera... Na ekranie pojawia się laboratorium.
TECHNIK: Posłuchaj, powtórzę wszystko powoli. “Tak". (Kiwa głową), l powiedz to
z uśmiechem... z uśmiechem! (Obnaża sztuczne zęby w odrażającej parodii reklamy pasty do
zębów). “Lubimy szarlotkę i lubimy siebie nawzajem. To proste jak drut". I niech to brzmi
prosto, po wiejsku. Wyglądaj jak wół, dobrze?... Chcesz iść znowu na tablic? rozdzielczą? A
może pobawimy się wiadrem?
BADANY (wyleczony kryminalista psychopata): Nie!., Nie!... Jak wół?
TECHNIK: Nie, jak krowa.
BADANY (z krowią głową): Muuuuu! Muuuuu!
TECHNIK (żachnąwszy się): Nie przesadzaj! Po prostu wyglądaj jak prosty, wiejski
chłopiec!
BADANY: Pedzio frajer?
TECHNIK: Nie, niezupełnie pedzio frajer. Byłbyś trochę za sprytny. Wyglądaj jak
gość po lekkim wstrząsie mózgu... Znasz ten typ. Z wyciętym nadajnikiem i odbiornikiem
telepatycznym. Trochę jak żołnierz... Kamera!
BADANY: Tak, lubimy szarlotkę...
(Przeciągle i głośno burczy mu w brzuchu. Na jego podbródku wiszą nitki śliny...
Doktor Berger unosi wzrok znad notatek. Jest w ciemnych okularach, bo światło razi go w
oczy. Wygląda trochę jak żydowska sowa).
DOKTOR BERGER: Uważam, że się nie nadaje... Proszę dopilnować, żeby się zgłosił
do działu likwidacji.
TECHNIK: Moglibyśmy wyciąć burczenie ze ścieżki dźwiękowej, wsadzić mu dren
do gęby i...
DOKTOR BERGER: Nie, nie nadaje się... (Spogląda na badanego z niesmakiem,
jakby popełnił on jakieś straszliwe faux-pas: na przykład szukał krabów w czyimś salonie).
TECHNIK (zrezygnowany i zirytowany): Wprowadzić wyleczonego pedała.
(Wprowadzają wyleczonego homoseksualistę, który idzie na sztywnych nogach. Siada
przed kamerą i usiłuje zająć wygodną pozycję. Jego mięśnie poruszają się osobno jak odnóża
poszatkowanego owada).
HOMOSEKSUALISTA (kiwa głową i uśmiecha się): Tak. Lubimy szarlotkę i lubimy
siebie nawzajem. To proste jak drut. (Kiwa głową i uśmiecha się, kiwa głową i uśmiecha
się...)
TECHNIK (wrzeszczy): Cięcie!... (Pielęgniarze wyprowadzają wyleczonego
homoseksualistę, który ciągle kiwa głową i uśmiecha się). Puśćcie to jeszcze raz.
DORADCA ARTYSTYCZNY (kręcąc głową): Czegoś tu brakuje. Mówiąc
konkretnie, brakuje zdrowia.
BERGER (zrywa się na równe nogi): Niesłychane! To wcielenie zdrowia!...
DORADCA ARTYSTYCZNY (urażony): Cóż, cieszę się, że ma pan inny pogląd na
tę kwestię... Skoro może pan prowadzić te badania samodzielnie, nie rozumiem, dlaczego w
ogóle potrzebuje pan doradcy artystycznego. (Wychodzi z dłonią na biodrze, nucąc cicho:)
Będę tu, gdy znikniesz...
TECHNIK: Przyślijcie wyleczonego pisarza... Coooo?! Buddyzm?!... Och, nie może
mówić?... Od tego powinniście zacząć. (Zwraca się do Bergera). Pisarz nie może mówić...
Nadmiar wolności, można rzec. Naturalnie możemy podłożyć dubbing...
BERGER (ostro): Nie, nie nadaje się... Weźcie kogoś innego.
TECHNIK: Ci chłopcy to moi ulubieńcy. Przepracowałem z nimi sto godzin
nadliczbowych, czego mi jak dotąd nie zrekompensowano...
BERGER: Proszę złożyć podanie w trzech egzemplarzach... Formularz sześć tysięcy
dziewięćdziesiąt.
TECHNIK: Każe mi pan złożyć podanie? Proszę posłuchać, doktorze, powiedział pan
kiedyś coś takiego: “Jeśli ktoś nazywa homoseksualistów zdrowymi, równie dobrze może
twierdzić, że zdrowy jest pacjent umierający na marskość wątroby". Pamięta pan?
BERGER (szczerząc złośliwie zęby): O tak, świetnie to ująłem. Naturalnie nic udaję,
że jestem pisarzem! (Wypluwa to słowo z taką nienawiścią, że Technik odsuwa się z
przerażeniem...)
TECHNIK (na stronie): Nie mogę znieść jego smrodu. Cuchnie jak zgniła hodowla
kopii... jak pierdzenie mięsożernej rośliny... jak dupa Schafera. (Parodiując styl
amerykański): Dziwny wąż... Rzecz w tym, doktorze, że nie rozumiem, jak można być
zdrowym bez mózgu... Przecież żadnego pacjenta nie można uznać za zdrowego in absentia,
prawda?
BERGER (zrywając się na równe nogi): Jestem zdrowy! Całkowicie zdrowy! Uleczę
cały świat!
(Technik spogląda nań kwaśno. Miesza dwuwęglan sodu, wypija i czka dyskretnie w
rękę).
TECHNIK: Od dwudziestu lat cierpię na niestrawność.
Kochaś Lu, wasz odmóżdżony tatuś, powiada: “Uwielbiam ryby... Między nami
mówiąc, dziewczęta, używam Stalowego Dana z Jokohamy... Danny nigdy was nie
zawiedzie, wierzcie mi. Poza tym jest bardziej higieniczny: pozwala uniknąć ohydnych
kontaktów, które grożą paraliżem od pasa w dół. Kobiety wydzielają trujące soki..."
Powiedziałem mu tak: “Doktorze Berger, niech pan nie myśli, że wciśnie mi pan te
swoje stare odmóżdżone piękności. Jestem najstarszym pedałem w Pawianowie..."
Zapluta dzielnica burdeli, gdzie stare kurwy, chore na trypra, przegniłe do cna,
zarażają mego nie zaspokojonego kusia. Kto zastrzelił kusia-dupusia?... Wróbel siada na mym
wiernym rewolwerze, a na jego dziobie zbiera się kropelka krwi...
Lord Jim pożółkł jak biały dym na błękitnym niebie, po drugiej stronie rzeki trzepocą
na wietrze koszule na tle wapiennego urwiska, Mary, a świat łamie się na dwie części jak
Dillinger. Woń neonów i zwiędłych gangsterów; kryminalista planuje skok na płatną toaletę,
wąchając amoniak w klubie. — Numer — mówi. — Wykręcę ten rumen, to znaczy
numer.
7
Stare ćpuny, weterani o twarzach pooranych przez szary makowy wiatr, jeszcze to pamiętają... W latach
dwudziestych wielu chińskich dealerów uznało Zachód za tak mało wiarygodny, nieuczciwy i zły, że
postanowili zwinąć interes, więc gdy przychodził do nich zachodni narkoman, mówili: “Nie ma towar... Psyjć f
piontek...
ISLAM S.A. I PARTIE INTERZONE
Ciem i Jody, dwaj emerytowani aktorzy wodewilowi, dorabiają jako rosyjscy agenci,
których zadanie polega na tym, by kompromitować USA na arenie międzynarodowej. Kiedy
aresztowano ich w Indonezji za pederastię, Ciem powiedział sędziemu śledczemu:
— Nie jestem pedałem. Przecież to tylko żółtki. Ubrani w czarne stetsony i czerwone
szelki pojawili się w Liberii.
— Więc zastrzeliłem tego starego czarnucha, a on upadł na bok i zaczął wierzgać
nogą.
— Świetnie, ale czy kiedykolwiek spaliłeś czarnucha? Obchodzą Bidonville, kopcąc
wielkie cygara:
— Trzeba tu ściągnąć parę buldożerów, Jody. Oczyścić to gówno.
Podążają za nimi ponure tłumy w nadziei ujrzenia jakiegoś niezwykłego
amerykańskiego barbarzyństwa.
— Trzydzieści lat w show-biznesie i jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego...
Muszę kupić Bidonville, strzelić sobie hery, wyszczać się na Czarny Kamień, wezwać
wiernych na modlitwę, ubrany w świńską skórę, odwołać program pomocy gospodarczej,
dając jednocześnie komuś dupy... Co, czy jestem już ośmiornicą? —: skarży się Ciem.
Zamierzają porwać helikopterem Czarny Kamień i zastąpić go zagrodą dla świń, które
witałyby pielgrzymów głośnym chrumkaniem.
— Będziemy je uczyć kwiczeć: “Hura! Hura! Hura! Niestety, tego nie da się zrobić.
— Ali Wong Chapultepec z Panamy załatwił nam ładunek pszenicy. Pewien fiński
szyper wyciągnął kopyta w miejscowym burdelu i zostawił pszenicę szefowej... Jego ostatnie
słowa brzmiały: “Byłaś dla mnie jak matka". Więc kupiliśmy towar w dobrej wierze...
Daliśmy starej dziesięć gramów hery.
— I to pierwszorzędnej. Z Aleppo.
— Z minimalną ilością mleka w proszku.
— Kto zagląda darowanemu koniowi w tyłek?
— Czy to prawda, że na przyjęciu u Hassana podaliście! Arabom kuskus z tej
pszenicy?
— Zgadza się. Wypalili tyle marihuany, że zaczęli wariować w środku przyjęcia... My
piliśmy tylko mleko... Wrzody! żołądka, rozumiesz.
— Jasne.
— Zaczęli biegać jak wariaci, krzycząc, że się palą, i większość umarła nazajutrz rano.
— A reszta w dzień później.
— Nic dziwnego, skoro oddawali się rozpuście.
— Robili się czarni i odpadały im nogi: wyglądało to bardzo zabawnie.
— Straszliwe rezultaty uzależnienia od marihuany.
— Ja to samo pomyślałem.
— Więc zaczęliśmy handlować bezpośrednio ze starym sułtanem, znanym latahem.
Potem wszystko szło już jak po maśle, można rzec.
— Wprost trudno uwierzyć, że kilku rozgoryczonych osobników ścigało nas aż do
łodzi.
— Choć przeszkadzał im nieco brak nóg.
— I liczne zaburzenia mózgowe.
(Sporysz to chorobotwórczy grzybek rosnący na pszenicy. Mieszkańców
średniowiecznej Europy okresowo dziesiątkowały epidemie choroby wywoływanej przez
sporysz, zwanej ogniem świętego Antoniego. U ofiar często rozwijała się gangrena: ich nogi
czerniały i odpadały).
Clem i Jody sprzedali siłom powietrznym Ekwadoru transport skasowanych
spadochronów. Manewry: chłopcy lecą w dół na spadochronach przypominających podarte
kondomy... młoda krew ochlapuje brzuchatych generałów... Daleki grzmot: Clem i Jody
odlatują odrzutowcem nad Andami...
Dokładne cele firmy Islam S.A. są niejasne. Każdy zaangażowany w jej działalność
ma inny punkt widzenia i zamierza nabić wspólników w butelkę.
A. J. uprawia propagandę na rzecz zniszczenia Izraela:
— Panuje tak wielka niechęć do Zachodu, że coraz trudniej uwodzić młodych
Arabów... Sytuacja staje się doprawdy nieznośna... Izrael to przeszkoda w obopólnym
porozumieniu...
Typowa zasłona dymna wykorzystywana przez A. J.
Ciem i Jody twierdzą, że chcą zniszczyć bliskowschodnie pola naftowe, aby podnieść
wartość swojego majątku w Wenezueli.
Ciem pisze piosenkę do melodii “Crawdad" (Big Bili Broonzy):
Pośrednie miejsce zajmują kopiści, będący w istocie partią umiarkowaną... Ich nazwa
pochodzi stąd, że odcinają sobie niewielkie kawałki ciała i hodują z nich własne kopie. Gdyby
proces kopiowania nie został zatrzymany, w końcu na planecie pozostałaby tylko jedna istota
powielona miliony razy... Czy ciała te byłyby naprawdę niezależne i czy rozwinęłyby się u
nich cechy indywidualne? Wątpię. Kopie muszą się od czasu do czasu odświeżać przez
kontakt z komórką macierzystą. Jest to jeden z artykułów wiary kopistów, którzy żyją w
strachu przed buntem kopii... Niektórzy kopiści sądzą, że procesem tym można sterować, by
nie powstał monopol jednej kopii. “Wyhodujmy po prostu kilka nowych kopii, by nie czuć się
samotnie w podróży... lecz surowo kontrolujmy liczbę kopii niepożądanych" — mówią.
Niepożądana staje się w końcu każda kopia prócz własnej. Naturalnie jeśli na danym obszarze
pojawia się nagle mnóstwo identycznych kopii jakiejś osoby, wszyscy wiedzą, co się święci.
Pozostali obywatele mogą wówczas ogłosić tak zwany “szluppit" (masowe wyniszczanie
wszystkich kopii, które dają się rozpoznać). Aby uniknąć eksterminacji swoich kopii, ludzie
poddają je często operacjom plastycznym i charakteryzacji. Kopie identyczne ośmielają się
hodować tylko najbardziej rozpasani i bezwstydni osobnicy.
Matołkowaty albinos, produkt wielopokoleniowej selekcji genów recesywnych
(maleńkie bezzębne usta porośnięte czarnymi włoskami, ciało kraba, szpony zamiast ramion,
oczy na szypułkach), wyprodukował aż dwadzieścia tysięcy swoich identycznych kopii.
— Moje kopie są wszędzie jak okiem sięgnąć aż po horyzont — mówił dziwnym
owadzim głosem, czołgając się wokół tarasu. — Nie muszę ich hodować w szambie, a później
przebierać za hydraulików albo kierowców... Ich olśniewającej urody nie szpeci chirurgia
plastyczna ani wulgarna charakteryzacja. Stoją dumnie w świetle słońca, prezentując światu
piękno swoich ciał, lic i dusz. Uczyniłem je na swój obraz i podobieństwo, po czym rzekłem:
“Idźcie i rozmnażajcie się, albowiem to wy posiądziecie ziemię".
Kiedy chciano wysterylizować hodowlę kopii szejka Aracknida, wezwano
zawodowego czarownika... Już miał zadąć w trąby, gdy nagle wtrącił się Benway:
— Nie męcz się. One wszystkie umrą na ataksję Friedricha. Studiowałem neurologię u
profesora Fingerbottoma w Wiedniu... Wspaniały starzec... znał każdy nerw w ludzkim ciele.
Źle skończył... Jego wypadająca odbytnica okręciła się wokół tylnej ośki limuzyny księcia de
Yentre. Na siedzeniu z żyrafiej skóry pozostało tylko puste ciało... Rozległo się okropne
mlaśnięcie, a ciśnienie wessało nawet oczy i mózg... Duć de Yentre mówi, że zapamięta to
straszliwe mlaśnięcie na zawsze i zabierze do swojego mauzoleum.
Ponieważ nie istnieją pewne sposoby identyfikacji zamaskowanej kopii (chociaż
każdy kopista twierdzi, że ma własną niezawodną metodę), kopiści są histerycznie
podejrzliwi. Jeśli ktoś wyraża liberalne poglądy, natychmiast słyszy stek wyzwisk:
— Ty śmierdząca kopio wybielonego czarnucha!...
W barach nieustannie dochodzi do bójek. Pewne okolice uległy prawie całkowitemu
wyludnieniu wskutek lęku przed kopiami Murzynów, często jasnowłosymi i błękitnookimi.
Wszyscy kopiści mają ukryte lub jawne skłonności homoseksualne. Zdeprawowane stare
cioty straszą chłopców: “Jak się prześpisz z dziewczyną, twoje kopie nie będą chciały
rosnąć". Powszechne są próby rzucania czarów na cudzą hodowlę kopii. Wszędzie słychać
okrzyki: “Niech twoja hodowla zgnije!...", po czym następują odgłosy bijatyki... Kopiści
oddają się masowo czarnej magii i znają niezliczone metody niszczenia komórki
macierzystej, zwanej także protoplazmatycznym tatusiem, przez torturowanie lub zabicie
schwytanej kopii... Władze zrezygnowały w końcu z próby ograniczenia zabójstw lub
nielegalnej produkcji kopii. Jednakże przed wyborami przeprowadza się pokazowe akcje w
górskich regionach Interzone, gdzie niszczy się ich ogromne hodowle.
Uprawianie seksu z kopią jest surowo zabronione i powszechnie praktykowane.
Istnieją bary o złej sławie, gdzie bezwstydni homoseksualiści otwarcie mizdrzą się do swoich
kopii. Ochroniarze hotelowi wsadzają głowy do numerów i pytają: “Czy nie śpi pan z kopią?"
Nad barami, w których gromadzą się wulgarne kopie prostytutek, wiszą szyldy: “Tu
nie daje się d..." Można powiedzieć, że przeciętny kopista żyje miotany strachem i
wściekłością, nie mogąc osiągnąć ani obłudnego samozadowolenia telepatystów, ani
amoralnej beztroski fluidystów... Jednakże fluidyści, telepatyści i kopiści nie są w istocie
odrębnymi partiami: zdarza się, że jedna i ta sama osoba należy do dwóch, a nawet trzech
ugrupowań.
Faktualiści to przeciwnicy fluidystów, kopistów, a zwłaszcza telepatystów.
Biuletyn Komitetu Koordynacyjnego Faktualistów na temat kopii:
“Należy stanowczo odrzucić idiotyczny pomysł zalania planety tak zwanymi
«pożądanymi kopiami». Wysoce wątpliwe, czy kopie mogą być w ogóle pożądane, albowiem
istoty te są próbą ingerencji w naturalne procesy przemian. Nawet najinteligentniejsze i
genetycznie udoskonalone kopie stanowią ogromne zagrożenie dla życia na całej planecie..."
Biuletyn faktualistów, wersja wstępna, hasło “fluidyzacja":
“Nie odrzucamy naszego protoplazmatycznego pochodzenia, lecz staramy się
zachować elastyczność i nie wpaść! w bagno fluidyzmu..."
Biuletyn faktualistów, wersja próbna i niekompletna:
“Stanowczo stwierdzamy, że nie sprzeciwiamy się badaniom nad telepatią. Telepatia,
prawidłowo stosowana i pojmowana, może stanowić doskonałą obronę przed
zorganizowanym przymusem i tyranią ze strony grup nacisku lub pojedynczych maniaków
władzy. Sprzeciwiamy się jednak wykorzystywaniu jej w celu kontrolowania, zmuszania,
poniżania, eksploatowania czy niszczenia indywidualności innych istot żywych. Telepatia nie
może być nigdy procesem jednokierunkowym. Próby emitowania jednostronnych transmisji
telepatycznych są bezwzględnym złem..."
Biuletyn faktualistów, wersja ostateczna: “Telepatystę można definiować tylko przez
negację. To obszar niskiego ciśnienia, ssąca pustka. Istota całkowicie anonimowa,
pozbawiona oblicza, bezbarwna. Prawdopodobnie rodzi się z oczami pokrytymi
nieprzejrzystą błoną. Zawsze wie, dokąd zdąża., podobnie jak wirus. Nie potrzebuje oczu.
— Czy może istnieć więcej niż jeden telepatysta?
— O tak, ale to nie może trwać długo. Niektórzy ludzie sądzą, iż przekazują
telepatycznie treści umoralniające, lecz nie zdają sobie sprawy, że sama transmisja
telepatyczna jest złem. Naukowcy mówią: «Telepatia przypomina energię atomową... Trzeba
ją tylko okiełznać». Koniec jest następujący: chory na niestrawność technik wypija
dwuwęglan sodu i naciska guzik, który zmienia Ziemię w kosmiczny pył. («Moje beknięcie
będzie słyszalne na Jowiszu!»)
Artyści mylą telepatię z tworzeniem. «Nowy środek wyrazu!» — krzyczą, choć ich
sztuka staje się sterylna... Filozofowie debatują o metodach i celach nie wiedząc, że telepatia
służy tylko telepatii, podobnie jak morfina. Spróbujcie brać morfinę w jakimś celu...
Niektórzy uzależnieni od coca-coli lub aspiryny mówią o złowrogim pięknie telepatii. Ale
nikt nie mówi zbyt długo. Telepatyści nie mówią".
Telepatysta nie jest istotą ludzką... To ludzki wirus. (Wszystkie wirusy to
zdegenerowane komórki pasożytujące na komórkach macierzystych; na przykład
zdegenerowane komórki wątroby wywołują żółtaczkę i tak dalej. Każdy gatunek ma
własnego wirusa: zdegenerowany obraz samego siebie).
Roztrzaskany obraz człowieka przesuwa się komórka po komórce... Nędza, nienawiść,
wojna, skorumpowana policja, biurokracja, szaleństwo — to wszystko symptomy działania
ludzkiego wirusa.
Ludzkie wirusy można w tej chwili izolować i unieszkodliwiać.
PREZES SĄDU
Biuro prezesa sądu mieści się w ogromnym gmachu z czerwonej cegły. Rozstrzyga się
tam sprawy cywilne, przeciągając postępowanie tak długo, dopóki strony nie umrą lub nie
wycofają pozwu. Źródło owych opóźnień to gigantyczne archiwa, w których panuje
kompletny bałagan: akta może odnaleźć jedynie prezes sądu i sztab jego pomocników, a
poszukiwania trwają często całe lata. W istocie rzeczy prezes ciągle szuka akt procesu o
odszkodowanie, który zakończył się ugodą w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku. Duża część
gmachu popadła w ruinę, a w pozostałych często dochodzi do zawałów. Bardziej
niebezpieczne zadania prezes powierza swoim asystentom, z których wielu straciło życie w
służbie. W tysiąc dziewięćset dwunastym roku dwustu siedmiu z nich zginęło wskutek zawału
skrzydła północno - południowo - wschodniego.
Kiedy mieszkaniec Interzone zostaje pozwany do sądu, jego adwokaci czynią starania,
by sprawę przekazano pod jurysdykcję prezesa. Powód traci wówczas wszelkie szansę na
zwycięstwo, toteż na wokandę wchodzą jedynie sprawy wytaczane przez dziwaków i
paranoików, którym zależy na rozgłosie. Rzadko udaje im się go zyskać, gdyż reporterzy
pojawiają się w sądzie wyłącznie w sezonie ogórkowym.
Sąd znajduje się w miasteczku Pigeon Hole poza terenem metropolii. Mieszkańcy
miasteczka, otoczonego przez lasy i bagna, są takimi idiotami i barbarzyńcami, że władze
umieściły ich w rezerwacie otoczonym radioaktywnym żelaznym ogrodzeniem. W odwecie
mieszkańcy Pigeon Hole wypisują na murach hasła: “Nie pokazujcie się tu, miastowe dupki!"
Robią to zresztą zupełnie niepotrzebnie, gdyż żaden mieszkaniec miasta nie przybyłby za nic
w świecie do Pigeon Hole, chyba że w pilnej sprawie.
Lee ma pilną sprawę. Musi złożyć zaprzysiężone oświadczenie, że choruje na dżumę;
pozwoli mu to uniknąć eksmisji z domu, w którym mieszka od dziesięciu lat, nie płacąc
czynszu. Żyje w ciągłej kwarantannie. Pakuje do walizki niezliczone zeznania, oświadczenia,
prośby i świadectwa, po czym łapie autobus do granicy. Miejski celnik przepuszcza go bez
kontroli. “Mam nadzieję, że w tej walizce masz bombę atomową".
Lee połyka garść tabletek uspokajających i wchodzi do szopy, w której mieści się
komora celna Pigeon Hole. Celnicy przeglądają jego papiery przez trzy godziny, zaglądając
przy tym do zakurzonych regulaminów i odczytując niezrozumiałe ustępy kończące się
zdaniami w rodzaju: “W związku z powyższym podlega karze więzienia i grzywny na mocy
artykułu sześćset sześćdziesiąt sześć". Spoglądają znacząco na Lee.
Oglądają jego papiery pod szkłem powiększającym.
— Czasem usiłują w nich przemycać sprośne wierszyki.
— Może zamierzasz sprzedawać te dokumenty jako papier toaletowy. To do twojego
osobistego użytku?
— Tak.
— Mówi, że tak.
— Masz na to jakiś dowód?
— Mogę przedłożyć zaprzysiężone zeznanie.
— Mądrala. Rozbierz się.
— Tak. Może ma sprośne tatuaże. Obmacują go i sondują tyłek, szukając dowodów
pederastii. Przepłukują włosy i posyłają wodę do analizy.
— Może ukrył narkotyki we włosach?
Na koniec rekwirują walizkę i Lee wychodzi z szopy uginając się pod ciężarem
dwudziestopięciokilogramowego worka pełnego dokumentów.
Na zbutwiałych drewnianych schodach sądu siedzi kilkunastu archiwistów. Patrzą
bladoniebieskimi oczyma na zbliżającego się Lee, obracając powoli głowy na
pomarszczonych brudnych szyjach, gdy wchodzi po stopniach i przekracza próg. W środku
unoszą się kłęby kurzu, a z sufitu spadają kawałki tynku. Lee wspina się po schodach
grożących zawaleniem — przeznaczono je do kasacji w tysiąc dziewięćset dwudziestym
dziewiątym roku. Jeden ze stopni pęka z trzaskiem i ostre drewniane drzazgi ranią Lee w
łydkę. W końcu dociera do windy malarskiej przyczepionej wytartymi linami do belki prawie
niewidocznej w kurzu, po czym wchodzi ostrożnie do kabiny diabelskiego młyna. Jego ciężar
wprawia w ruch maszynerię hydrauliczną (odgłosy płynącej wody). Kabina porusza się
gładko i cicho, aż zatrzymuje się koło zardzewiałego żelaznego balkonu, przetartego jak
podeszwa starego buta. Lee idzie długim korytarzem, mijając niezliczone drzwi, w większości
zabite deskami. W jednym z gabinetów, z mosiężną tabliczką BLISKOWSCHODNIE
ROZKOSZE, widać mugwumpa łapiącego termity długim czarnym językiem. Drzwi gabinetu
prezesa sądu są otwarte. Prezes siedzi za biurkiem, czytając dokumenty, otoczony przez
sześciu asystentów. Lee s! w progu. Prezes nie przestaje mówić, nie unosząc oczu.
PREZES: Wpadłem któregoś dnia na Teda Spigota... Fajny facet, trudno o drugiego
takiego w Interzone... Pamiętam, że był piątek, bo żona miała akurat bóle miesiączkowe, a ja
poszedłem do apteki Parkera przy Dalton Street, naprzeciwko Salonu Masażu Etycznego Ma
Greena, gdzie kiedyś była stajnia Jeda... Cóż, Jed, zaraz sobie przypomnę jego nazwisko,
nosił przepaskę na lewym oku, a jego żona pochodziła ze Wschodu, chyba z Algieru, i po
śmierci Jeda znów wyszła za mąż za jednego z Hootów, Cierna Hoota, jeśli dobrze pamiętam,
też fajnego gościa, trudno o drugiego takiego, który miał wówczas pięćdziesiąt cztery,
pięćdziesiąt pięć lat.
— Moja żona ma bóle miesiączkowe — mówię do Parkera. — Sprzedaj mi butelkę
nalewki opiumowej.
— Musisz się wpisać do księgi, Arch - odpowiada - Nazwisko, adres i data zakupu.
Tak mówi prawo.
— Jaki dziś dzień? — pytam.
— Piątek, dwunasty.
— Chyba już pora — mówię.
— Był tu rano jakiś facet — mówi Parker. — Z miasta. Elegant. Miał receptę na
dziesięć deko morfiny... Śmieszna recepta na kawałku papieru toaletowego... Od razu mu
powiedziałem: “Podejrzewam, że jest pan narkomanem, proszę pana".
— Paznokcie od nóg wrastają mi w ciało. Cierpię męki — mówi.
— Cóż — ja na to — trzeba zachować ostrożność. Ale jeśli jest pan naprawdę chory i
dostał pan receptę od dyplomowanego lekarza, chętnie pana obsłużę.
— Ten kruk rzeczywiście ma dyplom — mówi.
— Cóż, chyba się pomyliłem: dałem mu zamiast morfiny słoik proszku do
czyszczenia klozetów... Musiał dostać niezłego kopa.
— Na pewno dobrze oczyściło mu krew.
— Wiesz, to samo przyszło mi do głowy. Lepsze niż siarka i melasa... A teraz, Arch,
nie myśl, że jestem wścibski, ale nie powinno się mieć sekretów przed Bogiem i aptekarzem,
zawsze to powtarzam... Ciągle ruchasz Starą Siwą Kobyłę?
— Ależ, Parker... Wiesz, że jestem żonaty; niedawno wybrano mnie także diakonem.
Nie dobierałem się nikomu do tyłka od młodości.
— To były czasy, Archie... Pamiętasz, jak wziąłem musztardę zamiast gęsiego
smalcu? Zawsze myliłem słoiki. Słyszeli twoje krzyki w całym Cipolizowie. Piszczałeś jak
wykastrowany chomik.
— Mylisz się, Parker. To ja wziąłem musztardę i musiałem czekać, aż przestaniesz
ryczeć.
— Pobożne życzenia, Arch. Czytałem o tym kiedyś w magazynie wydawanym w tej
zielonej budce za stacją kolejową... Cóż, Arch, wracając do tego, o czym rozmawialiśmy, źle
mnie zrozumiałeś... Mówiąc o Starej Siwej Kobyle, miałem na myśli twoją żonę... Z tymi
wszystkimi wrzodami, kataraktami, odmrożeniami, hemoroidami i pryszczycą nie jest już
taka jak dawniej.
— Tak, Liz jest rzeczywiście chorowita. Po dwunastym poronieniu kompletnie
zapadła na zdrowiu... Dziwna sprawa, Parker. Doktor Ferris powiedział mi wprost: “Nie
powinieneś się z nią zadawać". I popatrzył na mnie przeciągle, aż dostałem gęsiej skórki...
Cóż, masz rację, Parker. Liz nie jest już taka jak dawniej. A twoje lekarstwa wcale jej nie
pomagają. Odkąd zaczęła używać kropli do oczu, które sprzedałeś jej w zeszłym miesiącu,
nie odróżnia już dnia od nocy... Rzeczywiście, nie rucham już Liz, tej starej krowy, nie teraz,
gdy mam tę śliczną piętnastoletnią małą... Znasz tę czarną, co pracowała kiedyś w Salonie
Wybielania Skóry i Prostowania Włosów Marylou?
— Ładujesz tego czarnego kurczaka, Arch? Ładujesz tę cipkę?
— Ładuję, Parker, ładuję. Cóż, pora na mnie. Muszę wracać do swojej starej.
— Założę się, że najpierw trzeba ją smarować...
— Jasne, jest sucha jak pieprz... Cóż, dzięki za nalewkę.
— Dzięki, że wpadłeś, Archie... Che, che, che... Hej, Archy, przyjdź kiedyś
wieczorem, jak ci będzie smutno, to napijemy się razem johimbiny.
— Przyjdę, Parker, na pewno. Zabawimy się jak za dawnych czasów.
Wróciłem do domu, zagrzałem wody, zmieszałem nalewkę z goździkami, cynamonem
i sasafrasem, po czym dałem to wypić Liz, której naprawdę trochę ulżyło. Tak czy owak,
przestała mi dokuczać... Później poszedłem znowu do Parkera, po kondom... a jak
wychodziłem, wpadłem prosto na Roya Bane, fajnego chłopa, trudno o drugiego takiego w
Interzone. Roy mówi do mnie:
— Widzisz tego starego czarnucha na pustym parkingu, Arch? Przychodzi tu co
wieczór tak punktualnie, że można regulować zegarek. Widzisz go za tymi pokrzywami?
Codziennie o wpół do dziewiątej wieczór bije w krzakach konia watą szklaną... Nazywają go
Czarnuch Kaznodzieja.
W ten sposób zorientowałem się mniej więcej, która jest godzina, a po jakichś
dwudziestu minutach zacząłem czuć działanie hiszpańskiej muchy, którą zażyłem w aptece
Parkera. Szedłem właśnie drogą do miasteczka czarnuchów i dotarłem do zakrętu koło
Grennel Bóg... W budzie na zakręcie mieszkał kiedyś stary czarnuch... Spalili go w
Cipolizowie... Dostał pryszczycy i oślepł... A ta biała dziewczyna z Texarkany zaczęła
skrzeczeć:
— Roy, ten stary czarnuch lubieżnie na mnie patrzy. Do licha, dostaję od tego gęsiej
skórki!
— Nie martw się, słodziutka. Spalimy go.
— Zróbcie to powoli, kochany. Rozbolała mnie przez niego głowa. Więc spalili
czarnucha, a facet wrócił z żoną do Texarkany, nie płacąc za benzynę. Stara Lou, która
prowadzi stację benzynową, mówiła o tym przez całą jesień:
— Ci miastowi przyjeżdżają tutaj, palą czarnucha i nawet nie raczą zapłacić za
benzynę.
Cóż, budę rozebrał Chester Hoot i odbudował na tyłach swojego domu w Bied Yalley.
Pokrył okna czarnym płótnem i nie wypada nawet mówić, co tam robi... Chester bywa
naprawdę dziwny... Więc na tym zakręcie, gdzie stała kiedyś buda czarnucha, niedaleko domu
starego Brooksa, zalewanego każdej wiosny przez powódź... tylko dom nie należał wtedy do
Brooksa... mieszkał tam niejaki Scranton. W tysiąc dziewięćset dziewiętnastym szukali tam
wody... Chyba znacie faceta, który to robił... Gość nazwiskiem Hump Clarence, dorabiał
sobie różdżkarstwem... Fajny facet, trudno o drugiego takiego w Interzone... Więc to na tym
zakręcie zobaczyłem nagle Teda Spigota, jak się pieprzył z kundlem...
Lee odchrząknął. Prezes spojrzał nań znad okularów.
PREZES: Jeśli wysłuchasz do końca tego, co chcę powiedzieć, zajmę się twoją
sprawą, młody człowieku.
Zaczai opowiadać anegdotkę o czarnuchu, który zaraził się wścieklizną od krowy.
PREZES: Ojciec mówi do mnie: “Skończ robotę, synu, i chodźmy zobaczyć tego
szalejącego czarnucha..." Przykuli go łańcuchem do łóżka; ryczał jak krowa... Szybko mi się
znudziło. Cóż, proszę wybaczyć, ale mam interesik w wychodku, che, che, che...
Lee słuchał z przerażeniem. Prezes spędzał niekiedy w wychodku długie tygodnie,
żywiąc się skorpionami i studiując Montgomery Ward. Jego asystenci wyważali kilkakrotnie
drzwi i wynosili go stamtąd w stanie kompletnego wyczerpania. Lee postanowił zgrać swój
ostatni atut.
LEE: Panie Anker, zwracam się do pana jak jeden członek Klubu Płetwali do
drugiego.
Wyciągnął legitymację klubu, pamiątkę z młodości, a prezes spojrzał na nią
podejrzliwie.
PREZES: Nie wyglądasz jak prawdziwy płetwal... Co sądzisz o gudłajach?
LEE: Panie Anker, sam pan wie, że każdy żydzior marzy tylko o tym, by przelecieć
chrześcijańską dziewczynę... Niedługo utniemy im całą resztę...
PREZES: Cóż, gadasz rozsądnie jak na miastowego... Dowiedzcie się, czego chce, i
zajmijcie się nim... Dobry z niego chłopak.
INTERZONE
Jedyny rodowity mieszkaniec Interzone, który nie jest pedałem, to szofer Andrew
Keifa. Keif traktuje to jako użyteczny pretekst, by móc zerwać stosunki z każdym, z kim nie
ma ochoty się widywać: “Zeszłego wieczoru próbowałeś uwieść Aracknida. Nie pokazuj się
więcej w moim domu". Mieszkańcom Interzone zawsze urywa się wieczorem film i nikt
nigdy nie może być pewien, że nie usiłował uwieść mało apetycznego Aracknida.
Aracknid to kiepski szofer, ledwo umie prowadzić. Pewnego razu przejechał ciężarną
góralkę z ładunkiem węgla drzewnego na plecach; poroniła na ulicy zakrwawione niemowlę.
Keif siedział na krawężniku, mieszając krew patykiem, gdy tymczasem policjanci
przesłuchiwali Aracknida i w końcu aresztowali góralkę za naruszanie przepisów sanitarnych.
Aracknid jest ponurym, nieapetycznym młodzieńcem o pociągłej sinawej twarzy. Ma
krogulczy nos i wielkie żółte zęby. Każdy może bez trudu znaleźć atrakcyjnego szofera, lecz
Aracknida mógł znaleźć tylko Andrew Keif, błyskotliwy, dekadencki młody powieściopisarz
mieszkający w przebudowanym pisuarze w dzielnicy domów publicznych.
Interzone to jeden ogromny budynek. Ściany pokoi wykonano z rozciągliwego
materiału, a gdy w pomieszczeniu znajduje się zbyt wielu ludzi, ktoś przelatuje z plaśnięciem
przez ścianę prosto do następnego pomieszczenia, następnego łóżka, gdyż pokojami są
zwykle łóżka, w których prowadzi się interesy. Cała Interzone brzęczy cicho jak ogromny ul
w rytm seksu i handlu.
— Dwie trzecie procenta. Nie ustąpię, choćbym pękł!
— Ale gdzie są faktury, kochasiu?
— Na pewno nie tam, gdzie ich szukasz. To byłoby zbyt oczywiste.
— Kontener levisów z wszytymi fałszywymi genitaliami. Madę in Hollywood.
— Hollywood w Syjamie.
— Cóż, styl jest amerykański.
— Jaka prowizja?... Prowizja... Prowizja...
— Tak, złociutki, ładunek wazeliny z oryginalnych odpadków wielorybich z
południowego Atlantyku, przechodzący obecnie kwarantannę w Tierra del Fuego. Prowizja,
mój drogi?! Jeśli zrobimy ten interes, będziemy się tarzać w szmalu! (Odpadki wielorybie to
materiał gromadzący się w trakcie szlachtowania złowionego wieloryba. Ohydna substancja
cuchnąca na milę rybami. Nikt jeszcze nie znalazł dla niej żadnego zastosowania).
Handlem wazeliną ma się zająć Interzone Imports S.A., firma prowadzona przez
Mandego i Leifa, którzy specjalizują się w farmaceutykach i prowadzą całodobową poradnię
wenerologiczną (wykryli jak dotąd sześć nowych chorób wenerycznych).
Marvie i Leif rzucają się w wir interesów. Wynajmują greckiego agenta okrętowego i
przekupują grupę celników. Jednakże wnet zaczynają się kłócić i w końcu donoszą na siebie
do ambasady, skąd zostają odesłani do Wydziału Nic Nas To Nie Obchodzi, po czym
wylatują tylnymi drzwiami na pokryty łajnem pusty parking, gdzie sępy walczą o rybie
głowy. Histerycznie grożą sobie pięściami.
— Chcesz mnie okraść z prowizji!
— Prowizji?! A kto wyniuchał ten genialny interes?!
— Ale to ja mam fakturę!
— Łajdaku! Nigdy nie zobaczysz faktury, jeśli ja się na to nie zgodzę!
— Cóż, pocałujmy się i pogódźmy. Nie jestem podły ani nikczemny.
Ściskają sobie bez entuzjazmu ręce i całują się w policzki. Realizacja umowy ciągnie
się miesiącami. Angażują ekspedytora. Na koniec Marvie otrzymuje czek na czterdzieści dwa
kurdy turkiestańskie, które mają nadejść przelewem przez Amsterdam z anonimowego banku
w Ameryce Łacińskiej: zajmie to mniej więcej jedenaście miesięcy.
Wreszcie możemy się odprężyć w kafejce. Marvie pokazuje mi kserokopię czeku.
Naturalnie nie nosi przy sobie oryginału, aby jakiś zawistnik nie opluł podpisu zmywaczem
atramentu ani nie uszkodził w inny sposób.
Namawiamy go, by uczcił sukces, stawiając wszystkim kolejkę, ale on śmieje się
jowialnie i mówi:
— W istocie rzeczy nie stać mnie na drinka. Wydałem już całą sumę na lekarstwo na
rzeżączkę Alego. Ma ją znowu z przodu i z tyłu. O mało nie wyrzuciłem go przez ścianę do
następnego łóżka, ale wszyscy wiecie, jaki jestem sentymentalny.
Marvie kupuje sobie jednak szklankę piwa, wyciągnąwszy z rozporka poczerniałą
monetę.
— Reszty nie trzeba.
Kelner kładzie monetę na śmietniczce, pluje na stół i odchodzi.
— Dupek! Zazdrości mi zarobku!
Marvie przebywa w Interzone “od zeszłego roku", jak to określa. Jest na emeryturze
— poprzednio pracował “dla dobra służby" na jakimś trudnym do określenia stanowisku w
Departamencie Stanu. Był kiedyś bardzo przystojnym,
krótko ostrzyżonym chłopcem, lecz obecnie ma nalaną, tęgą twarz i dwa podbródki.
Przytył także w biodrach.
Pechowy Leif jest wysokim, chudym Norwegiem z przepaską na oku i uniżonym
uśmiechem zastygłym na twarzy. Jego życie to pasmo nieudanych przedsięwzięć. Splajtował
jako hodowca żab, szynszyli, syjamskich ryb bojowych i perłopławów. Usiłował bez
powodzenia promować dwuosobowe trumny Gniazdko Kochanków, zmonopolizować rynek
prezerwatyw w okresie niedoboru gumy, prowadzić pocztowy burdel wysyłkowy i
opatentować penicylinę. Przegrał ogromne sumy w kasynach europejskich i na wyścigach
konnych w USA, stosując rujnujące systemy zakładów. Porażkom w interesach towarzyszył
straszliwy pech w życiu osobistym. Banda rozbestwionych marynarzy amerykańskich wybiła
mu w Brooklynie przednie zęby. Wypił kiedyś w Panamie litr nalewki opiumowej i zemdlał
w parku, po czym sępy wydziobały mu oko. Przez pięć dni tkwił uwięziony w windzie,
cierpiąc męki głodu narkotycznego, i przeżył atak biegunki, płynąc statkiem ukryty w
schowku na szczotki. Kiedyś zachorował w Kairze na zapalenie otrzewnej; szpital okazał się
tak przepełniony, że Leifa umieszczono w toalecie. Grecki chirurg zaszył w nim podczas
operacji żywą małpę, po czym nieszczęsnego pacjenta zgwałcili zbiorowo arabscy
sanitariusze, a jeden z posługaczy ukradł mu penicylinę, zastępując ją proszkiem do
szorowania klozetów. Pewnego razu dostał syfa w tyłku i angielski lekarz wyleczył go
lewatywą z wrzącego kwasu siarkowego; kiedy indziej lekarz niemiecki, zwolennik tak
zwanej “medycyny technicznej", usunął mu wyrostek robaczkowy zardzewiałym
otwieraczem do konserw i nożycami do cięcia blachy (uważał teorię bakteryjnego
pochodzenia chorób za absurd). Zadowolony z sukcesu, wyciął Leifowi prawie wszystkie
narządy wewnętrzne. “Ciało ludzkie jest pełne niepotrzebnych części. Po co od razu dwie
nerki? Wystarczy jedna... Organy nie powinny być tak ściśnięte. Potrzebują Lebensraumu,
podobnie jak Vaterland".
Ekspedytor nie otrzymał jak dotąd wynagrodzenia, a Manie musiał zwodzić go jeszcze
przez jedenaście miesięcy, aż do realizacji czeku. Ekspedytor przyszedł podobno na świat na
promie kursującym między Interzone a Wyspą. Zajmował się przyśpieszaniem dostaw
towarów. Nikt nie wiedział na pewno, czyjego usługi mają jakąkolwiek wartość, a samo
wymienienie jego nazwiska zawsze doprowadzało do kłótni. Rozmówcy dzielili się
natychmiast na jego zwolenników i przeciwników: pierwsi twierdzili, że im pomógł, drudzy
zaś, iż okazał się kompletnie bezużyteczny.
Wyspa, leżąca tuż koło Interzone, jest bazą brytyjskiej piechoty i marynarki wojennej.
Anglia dzierżawi wyspę za darmo, formalnie odnawiając dzierżawę na początku każdego
roku. Na miejskim wysypisku śmieci zbiera się wówczas cała ludność Wyspy — obecność
jest obowiązkowa. Prezydent Wyspy czołga się przez śmieci ku gubernatorowi brytyjskiemu,
odzianemu w nieskazitelny mundur wojskowy, po czym wręcza mu akt przedłużenia
dzierżawy, podpisany przez wszystkich mieszkańców. Gubernator przyjmuje dokument i
chowa do kieszeni.
— Więc zdecydowaliście się pozwolić nam pozostać na następny rok? To miło z
waszej strony. I wszyscy są z tego zadowoleni?... Czy jest ktoś niezadowolony?
Żołnierze w dżipach celują w tłum z karabinów maszynowych, przesuwając powoli
lufy tam i z powrotem.
— Wszyscy zadowoleni? Świetnie. — Uśmiecha się jowialnie do klęczącego
prezydenta. — Zatrzymam wasz dokument na wypadek, gdybyście się rozmyślili. Cha! Cha!
Cha! — Jego głośny, metaliczny śmiech dudni nad wysypiskiem śmieci, a tłum wtóruje pod
lufami karabinów.
Na Wyspie skrupulatnie przestrzega się reguł demokracji. Istnieje dwuizbowy
parlament, nieustannie debatujący na temat wywozu śmieci i inspekcji wychodków, jedynych
spraw, nad którymi ma jurysdykcję. Przez krótki okres w połowie dziewiętnastego wieku
parlament sprawował kontrolę nad Ministerstwem Hodowli Pawianów, jednakże przywilej
ten cofnięto ze względu na ciągłą absencję senatorów.
Pawiany sprowadzili z Trypolisu na wyspę piraci w siedemnastym wieku. Istnieje
legenda, że jeśli pawiany opuszczą Wyspę, padnie ona łupem najeźdźców. Tożsamość owych
najeźdźców pozostaje całkowitą tajemnicą, jednakże zabicie pawiana jest przestępstwem
karanym śmiercią, choć złośliwe małpy dręczą mieszkańców w niemożliwy sposób. Od czasu
do czasu któryś z wyspiarzy dostaje amoku, zabija kilkanaście pawianów, po czym popełnia
samobójstwo.
Prezydentem wybiera się zawsze jakiegoś szczególnie niepopularnego i
znienawidzonego osobnika. Prezydentura to największe nieszczęście i hańba, jakie może
spotkać mieszkańca Wyspy. Prezydenci są narażeni na takie upokorzeni że tylko nieliczni
sprawują urząd przez całą pięcioletnią kadencję; zwykle umierają po roku czy dwóch,
kompletnie załamani. Ekspedytor był prezydentem przez całe pięć lat. Później zmienił
nazwisko i poddał się operacji plastycznej, aby zapomnieć o hańbie.
— Tak, naturalnie, że panu zapłacimy... — tłumaczył ekspedytorowi Marvie. —
Proszę spokojnie czekać. Może to trochę potrwać...
— Spokojnie czekać?! Niech pan posłucha...
— Tak, wiem, bank zamierza odebrać sztuczną nerkę pańskiej żony, bo nie płaci pan
rat... Odłączą pańską babkę od płucoserca.
— To doprawdy niesmaczne, chłopcze... Szczerze mówiąc, żałuję, że w ogóle się tym
zająłem. Ten cholerny smalec ma w sobie za dużo kwasu siarkowego. W zeszłym tygodniu
odwiedziłem skład celny, wsadziłem do beczki kij od szczotki i smalec natychmiast go zżarł.
Poza tym straszliwie śmierdzi. Powinien się pan wybrać na spacer koło portu.
— Nawet nie zamierzam! — zaskrzeczał Marvie. W Interzone nie wolno nawet
zbliżać się do tego, czym się handluje. Rodzą się wówczas podejrzenia, że jest się detalistą,
czyli w istocie pospolitym kramarzem. Duża ilość towarów w Interzone jest sprzedawana
przez handlarzy ulicznych.
— Dlaczego mówi mi pan to wszystko? To obrzydliwe! Niech się o to martwią
detaliści!
— Och, wam nie robi to żadnej różnicy, możecie zawsze dać nogę... Aleja muszę dbać
o opinię... Będzie z tego afera.
— Sugeruje pan, że ta transakcja jest nielegalna?
— Nie nielegalna, tylko podejrzana. Bardzo podejrzana.
— Wracaj na Wyspę! Sprzedawałeś kiedyś swój tyłek w pisuarach za pięć peset!
— I nie było wielu chętnych — wtrącił Leif.
Ekspedytor nie mógł znieść aluzji do swojego wyspiarskiego pochodzenia. Wstał,
umiejętnie naśladując obrażonego angielskiego dżentelmena i szykując się do druzgocącej
riposty, lecz zamiast tego na jego wargach pojawił się uśmiech skopanego kundla. W świetle
łukowym nienawiści objawiło się jego oblicze sprzed operacji plastycznej... Zaczai miotać
przekleństwa ohydnym gardłowym narzeczem wyspiarzy.
Wyspiarze udają, że nie rozumieją tego języka, lub w żywe oczy zaprzeczają jego
istnieniu.
— Jesteśmy Brytyjczykami — twierdzą. — Nie mówimy żadnym przeklętym
narzeczem.
Ekspedytor zaczyna bryzgać kropelkami śliny i wydziela falę smrodu, która otacza go
niczym zielonkawa mgiełka. Marvie i Leif odsuwają się, dygocąc ze strachu.
— Zwariował! — woła Marvie. — Zabierajmy się stąd! Dają nurka w mgłę, która wisi
zimą nad Interzone niczym opary łaźni tureckiej.
EGZAMIN
Carl Peterson znalazł w swojej skrytce kartę pocztową Iz nakazem stawienia się o
dziesiątej u doktora Benwaya j w Ministerstwie Higieny Psychicznej i Profilaktyki...
“Czego, do licha, mogą ode mnie chcieć? — pomyślał z irytacją. — To chyba jakaś
pomyłka". Wiedział jednak, że ministerstwo nie popełnia pomyłek... Z pewnością nie |myli
ludzi...
Carlowi nie przyszłoby nawet do głowy się nie stawić, j choć nie grozi za to żadna
kara... Freelandia to państwo dobrobytu... Jeśli obywatel czegokolwiek potrzebuje, od worka
mąki poczynając, a na partnerze erotycznym kończąc, odpowiednie ministerstwo natychmiast
zaspokaja jego zachciankę. Groźba zawarta w tej wszechogarniającej usłużności tłamsi
wszelkie myśli o buncie...
Carl przeszedł przez plac ratuszowy... W lśniących kaskadach wody pławiły się
gigantyczne posągi nagich mężczyzn z mosiężnymi genitaliami... Na niebie widać było
kopułę ratusza.
Spojrzał na amerykańskiego homoseksualistę, który spuścił wzrok i zajął się regulacją
obiektywu swojej leiki...
Carl wkroczył w stalowy emaliowany labirynt ministerstwa, podszedł do okienka
informacji... i pokazał wezwanie.
— Piąte piętro... pokój dwadzieścia sześć. W pokoju numer dwadzieścia sześć
powitała go pielęgniarka, która spojrzała nań zimnymi podwodnymi oczyma.
— Doktor Benway oczekuje pana — rzekła z uśmiechem. — Proszę wejść.
“Jakby nie miał nic lepszego do roboty, tylko czekać na mnie" — pomyślał Carl.
W gabinecie, wypełnionym mlecznobiałą poświatą, panowała absolutna cisza.
Doktor uścisnął dłoń Carla, spoglądając na jego pierś...
“Już go gdzieś widziałem — pomyślał Carl. — Tylko gdzie?"
Usiadł i skrzyżował nogi. Zerknął na popielniczkę na biurku i zapalił papierosa...
Patrzył na doktora nieruchomym pytającym wzrokiem, w którym krył się cień bezczelności.
Doktor wydawał się zawstydzony... Wiercił się... pokasływał... przekładał papiery...
— Hmmmm... — mruknął w końcu. — Pan Carl Peterson, jak sądzę... —
Profesorskim gestem zsunął okulary na czubek nosa... Carl skinął w milczeniu głową...
Doktor nie patrzył na niego, lecz jednak zauważył ten ruch... Nasunął palcem okulary na
właściwe miejsce, po czym otworzył teczkę leżącą na białym emaliowanym blacie biurka.
— Mmmmmmmm. Carl Peterson — powtórzył pieszczotliwym tonem, zacisnął wargi
i pokiwał głową. — Wie pan, oczywiście, że próbujemy — odezwał się nagle. — Wszyscy
próbujemy, choć nie zawsze nam się udaje. — Umilkł i przyłożył dłoń do czoła. — Usiłujemy
przystosować państwo do potrzeb obywateli: uczynić je tylko narzędziem! — Jego głos
zabrzmiał niespodziewanie głęboko i donośnie, a Carl wzdrygnął się. — Uważamy to za
jedyną funkcję państwa. Nasza wiedza... naturalnie niepełna... — Machnął pogardliwie
dłonią... — Weźmy na przykład... kwestię, hm, dewiacji seksualnych. — Zaczął się huśtać na
fotelu i Carl poczuł się nagle nieswojo. — Uważamy to za nieszczęście... chorobę nie
różniącą się zbytnio od, powiedzmy, gruźlicy... Tak, gruźlicy — powtórzył z naciskiem, jakby
Carl próbował oponować. — Z drugiej strony każda choroba nakłada pewne zobowiązania na
władze odpowiedzialne za zdrowie publiczne, choć należy przy tym minimalizować
ewentualne przykrości nieszczęsnego osobnika, który bez własnej winy uległ infekcji...
Oczywiście mam na myśli minimalizację przykrości pozwalających skutecznie zabezpieczyć
zdrowych obywateli... Przymusowe szczepienia ochronne przeciw ospie nie uchodzą za nic
zdrożnego... Podobnie jak kwarantanna chorób zakaźnych... Z pewnością przyzna pan, iż
osoby zarażone tak zwaną les malades gallants, che, che, che, powinny być kierowane na
przymusowe leczenie. — Doktor chichotał i huśtał się w fotelu niczym mechaniczna
zabawka... Carl zorientował się, że Benway oczekuje jakiegoś komentarza.
— Brzmi to rozsądnie — rzekł.
Doktor przestał się śmiać. Nagle znieruchomiał.
— Wróćmy teraz do kwestii, hm, dewiacji seksualnych. Szczerze mówiąc, nie
rozumiemy do końca, dlaczego niektórzy ludzie wolą seksualne towarzystwo przedstawicieli
własnej płci. Wiemy jednak, iż zjawisko to jest dość pospolite i że w pewnych
okolicznościach przysparza naszemu resortowi sporych kłopotów.
Benway po raz pierwszy spojrzał na Carla. W jego oczach nie było ciepła ani
nienawiści, ani żadnych uczuć znanych Carlowi z doświadczenia: były to oczy chłodne i
pełne napięcia, drapieżne i nieludzkie. Carl miał przez chwilę wrażenie, że znalazł się w
podwodnej grocie, odcięty od źródeł ciepła i pewności. Jego obraz samego siebie —
spokojnego, słuchającego z lekką pogardą wykładu Benway a — przyblakł, jakby
mlecznobiała poświata wysysała z niego siły żywotne.
— Leczenie owych chorób jest w chwili obecnej, hm, objawowe.
Benway odchylił się nagle do tyłu i wybuchnął metalicznym śmiechem. Carl patrzył
nań z przerażeniem. “To wariat" — pomyślał. Twarz doktora stała się nagle nieprzenikniona
jak u pokerzysty. Carl poczuł nagle dziwny ucisk w brzuchu, jakby jechał szybkobieżną
windą.
Doktor spojrzał na teczkę leżącą na biurku i odezwał się nieco protekcjonalnym
tonem:
— Proszę się nie obawiać, młody człowieku. To tylko żart zawodowy. Kiedy lekarze
określają leczenie jako objawowe, znaczy to, że choroba jest nieuleczalna i można tylko ulżyć
cierpieniom pacjenta. Zresztą to właśnie staramy się robić. — Carl znów poczuł chłodne
muśnięcie spojrzenia doktora. — Próbujemy przywrócić homoseksualistom poczucie własnej
wartości i naturalnie zapewniamy stosowne ujście energii seksualnej z osobnikami o
podobnych skłonnościach. Izolacja nie bywa wskazana, gdyż homoseksualizm jest równie
mało zakaźny jak rak. Rak, moja pierwsza miłość... — Doktor umilkł. Wydawało się, że
wyszedł przez niewidzialne drzwi, pozostawiając przy biurku puste ciało. — Cóż, może się
pan dziwi, dlaczego w ogóle zajmujemy się tą sprawą? — spytał nagle rześkim głosem i na
jego wargach pojawił się uśmiech jasny i chłodny niczym śnieg w blasku słońca. Carl
wzruszył ramionami.
— To nie moja sprawa... Zastanawiam się tylko, dlaczego mnie tu wezwano i
dlaczego mówi mi pan te... te...
— Nonsensy?
Carl mimo woli się zarumienił, a doktor odchylił się do tyłu i złączył koniuszki
palców.
— Młodzi zawsze się śpieszą — rzekł mentorskim tonem. — Pewnego dnia nauczy
się pan, co znaczy cierpliwość. Nie, Carl... Wolno mi się tak do pana zwracać?... Nie unikam
odpowiedzi na pańskie pytanie. W razie podejrzenia gruźlicy właściwy wydział ministerstwa
może poprosić chorego, a nawet zażądać od niego, by się poddał badaniu fluoroskopowemu.
To rutynowa procedura, rozumie pan. Większość takich badań daje wynik ujemny. Można
powiedzieć, że wezwaliśmy pana, by poddał się pan swego rodzaju fluoroskopii psychicznej.
Muszę dodać, że po naszej rozmowie jestem względnie pewny, że rezultat okaże się
negatywny...
— Przecież to śmiechu warte. Zawsze interesowałem się tylko dziewczętami. Mam w
tej chwili narzeczoną i zamierzam się ożenić.
— Tak, Carl, wiem. I właśnie dlatego jest pan tutaj. Badanie krwi przed zawarciem
małżeństwa, to przecież rozsądne, prawda?
— Proszę, doktorze, niech pan mówi bez ogródek. Doktor wydawał się nie słyszeć.
Wstał z krzesła i zaczai chodzić po gabinecie, mówiąc leniwym, cichym głosem:
— Zdradzę ci w największej tajemnicy, drogi chłopcze, że mamy dowody działania
czynnika dziedzicznego. Wpływy środowiskowe. Wielu ukrytych lub jawnych
homoseksualistów zawiera niestety związki małżeńskie. Kończą się one często... Urazy
dzieciństwa... — Doktor mówił i mówił bez końca. Mówił o schizofrenii, raku, obciążeniu
dziedzicznym.
Carl zdrzemnął się na chwilę. Otwierał zielone drzwi. Poczuł nagle ohydny smród i
zbudził się nagle. Głos doktora był dziwnie jednostajny i martwy; kojarzył się z szeptem
narkomana:
— Test Kleiberga-Stanisławskiego na kłaczkowanie nasienia... Użyteczne narzędzie
diagnostyczne... Wskazuje przynajmniej na brak potencjalnych skłonności... W pewnych
przypadkach, na tle całości obrazu... — Głos doktora stał się nagle piskliwy i donośny. —
Pielęgniarka pobierze, hm, próbkę.
— Proszę tu. — Pielęgniarka otworzyła drzwi do pustej małej salki o białych
ścianach. Wręczyła Carlowi słoiczek. — Jak będzie pan gotów, proszę zawołać.
Carl zawstydził się, jakby własna matka ofiarowała mu chusteczkę z wyhaftowanym
nieprzyzwoitym napisem. Ejakulował do słoiczka, brutalnie pieprząc pielęgniarkę opartą o
ścianę z przejrzystych cegiełek.
“Stara szklana cipa" — pomyślał szyderczo i zobaczył w świetle zorzy polarnej cipę
pełną odłamków kolorowego szkła.
Umył penis i zapiął rozporek.
Coś obserwowało każdą jego myśl z zimną, cyniczną nienawiścią, śledząc skurcze
moszny i odbytnicy. Znajdował się w pokoju wypełnionym zielonkawą poświatą.
Umeblowanie składało się z łoża małżeńskiego i czarnej szafy z wielkim lustrem. Nie
widział własnej twarzy. W czarnym fotelu klubowym siedział człowiek w białej koszuli i
brudnym papierowym krawacie. Miał opuchniętą, nalaną twarz i gorączkowo płonące oczy.
— Coś nie w porządku? — spytała obojętnie pielęgniarka. Podała Carlowi szklankę
wody i z wyniosłą pogardą obserwowała, jak pije. Odwróciła się i z wyraźnym niesmakiem
wzięła do ręki słoiczek. — Czeka pan jeszcze na coś? — spytała nagle ostrym tonem. Ostatni
raz zwracano się w ten sposób do Carla w dzieciństwie.
— Nie, dlaczego?
— Wobec tego może pan już iść — rzekła i zajęła się słoiczkiem. Z cichym
okrzykiem obrzydzenia otarła z ręki kroplę spermy.
Carl podszedł do drzwi.
— Czy mam wyznaczony termin następnej wizyty? Spojrzała nań z dezaprobatą i
zdziwieniem.
— Otrzyma pan wezwanie, rzecz jasna.
Stojąc w progu małej salki patrzyła, jak Carl przechodzi przez poczekalnię i otwiera
drzwi. Odwrócił się i zawadiacko pomachał jej ręką. Nie poruszyła się ani nie zmieniła
wyrazu twarzy. Kiedy schodził po schodach z policzkami płonącymi ze wstydu, na jego
wargach błąkał się fałszywy uśmiech. Homoseksualista spojrzał nań i uniósł znacząco brew.
— Coś nie tak?
Carl pobiegł do parku i usiadł na pustej ławce koło brązowego fauna z cymbałami.
— Opowiedz mi o wszystkim, mały. Od razu poczujesz się lepiej — rzekł
Amerykanin, pochyliwszy się nad Carlem: jego aparat fotograficzny kołysał się przed twarzą
młodego człowieka niczym olbrzymia kobieca pierś.
— Spierdalaj!
W zwierzęcych brązowych oczach pedała kryło się coś podłego i wstrętnego. -II;,
— Och, na twoim miejscu bym nie przeklinał, dziubdziusiu. Też jesteś na haku.
Widziałem, jak wychodziłeś z instytutu.
— Co przez to rozumiesz? - spytał ostro Carl.
— Och, nic. Zupełnie nic.
Trzymaj się z dala od Queen's Plaza, synu... Pełno tam pedałów chcących uwieść
młodego ćpuna... Za wiele poziomów... Ze schowka na miotły bucha żar... Płonące lwy
atakują biedną pijaczkę... Dostaje kopa gratis od nowojorskich ćpunów...
Pedale, Kapusiu, Irlandczyku, Żeglarzu, strzeżcie się... Popatrzcie wzdłuż tej drogi,
nim nią pójdziecie... Żeglarz i Irlandczyk powiesili się w katakumbach... Kapuś zmarł z
przedawkowania, a Pedał zwariował...
Obok przejeżdża metro z czarnym żelaznym rykiem...
— Queen's Plaża to złe miejsce... Za wiele poziomów i schowków...
— Czy widziałeś Pantoponową Różę? — spytał stary ćpun, włożył czarny płaszcz i
poszedł na plac... W bramach przy Market Street wszystkie rodzaje masturbacji i perwersji.
Szczególnie potrzebują tego młodzi chłopcy.
Do rzeki stacza się zabetonowany gangster... Załatwili go w łaźni... Czy to Wiśniowy
Gio, czy Gillig z Westminster Place? Tylko martwe palce mówią Braille'em...
Missisipi toczy cichą uliczką wielkie wapienne głazy...
— Rył go w gil! — wrzasnął Kapitan.
Odległe burczenie w brzuchu... Z zorzy polarnej spadają zatrute gołębie... Fontanny są
puste: ...Mosiężne posągi kroczą przez głodne place i zaułki Miasta...
Szukanie żyły o świcie chorym na mak...
Tylko syrop od kaszlu...
Tysiące narkomanów szturmuje krystaliczne kliniki kręgosłupa, gotuje Szare Damy...
W wapiennej jaskini człowiek z głową meduzy powiedział do celnika: “Bądź
ostrożny"... Ręka zastygła centymetr od tyłka...
Po stacji metra biegną krzycząc dekoratorzy, biją kasjerów...
— Wielokrotne złamanie — rzekł gruby lekarz. — Jestem specjalistą...
W bramach śliskich od plwociny Kocha szaleje ostentacyjna konsumpcja...
Stonoga trze pyskiem o zardzewiałe żelazne drzwi przeżarte przez mocz miliona
wróżek...
To nie bogactwo doznań, ale zgniły proch, żyła potarta używaną watą...
KOKAINOWE ROBACZKI
Fats przybył z miejskiej wieży ciśnień, skąd tryskają strumienie żywych form, po
czym ulegają natychmiast pożarach a to, co je pożera, kryje się w czarnej mgiełce czasu...
Tylko nieliczne docierają do Queen's Plaża i wypływają wezbraną rzeką, broniąc się
przed zniszczeniem zatrutą śliną, czarnym zgniłym mięsem, pleśnią i zielonym smrodem,
który rozdziera płuca i wywołuje torsje...
Fats miał obnażone nerwy i czuł śmiertelne spazmy miliona chłodnych kopów...
Nauczył się algebry głodu i przeżył...
Pewnego piątku Fats poszedł na Queen's Plaża: szara, przezroczysta małpa z
fioletowymi dłońmi i okrągłym pyskiem piskorza porośniętym szarą szczeciną, szukająca
blizn morfiny...
Przechodzący bogacz popatrzył nań ze zgrozą i Fats jął się tarzać po ziemi, sikając i
srając ze strachu. Wreszcie zaczai jeść własne gówno, a nieznajomy, poruszony owym
hołdem złożonym mocy jego spojrzenia, wyrzucił z brzękiem monetę z piątkowej laski
(piątek to święto muzułmańskie, gdy bogacze rozdają jałmużnę).
Fats nauczył się służyć Czarnemu Mięsu i wyhodował tłuste akwarium ciała...
Jego puste oczy na szypułkach omiatały powierzchnię świata... Krążyły wokół niego
szare, przezroczyste małpy, ssąc towar i przekazując go Fatsowi, który rósł i rósł, wypełniając
bulwary, restauracje i poczekalnie świata szarym szlamem morfiny.
Biuletyny sztabu partii pisane obscenicznymi szaradami przez hebefreników, latahów
i małpy, szyfr pierdzący solubisów, Murzyni błyskiem złotych zębów przekazuj ą j
informacje w alfabecie Morse'a, otwierając i zamykając usta, arabscy demonstranci wysyłają
sygnały dymne oblewając eunuchów benzyną na wysypisku śmieci i podpalając ich
(eunuchowie dają najlepszy dym, czarny i gęsty jak gówno), mozaika melodii, garbaty żebrak
gra na fletni Pana, zimne wiatry wieją z pocztówkowego Chimborazi, flety ramadanu, dźwięk
pianina w szumie wiatru na ulicy, zniekształcone rozmowy radiowe policjantów, ulotki
reklamowe towarzyszące walkom ulicznym wołają o pomoc.
Dwóch agentów rozpoznało się przez wybór praktyk seksualnych, pieprząc tajemnice
atomowe od przodu i od tyłu szyfrem tak skomplikowanym, że tylko dwaj fizycy świata
udają, że go rozumieją, a jeden kategorycznie zaprzecza drugiemu. Później agent kupujący
tajemnice zostanie powieszony za zbrodnicze posiadanie systemu nerwowego i przekaże
zdobyte wiadomości, przesyłając je w konwulsjach orgazmu za pośrednictwem elektrod
przyczepionych do penisa.
Rytm oddechowy starego zawałowca, taniec brzucha, warkot motorówki na gładkiej
wodzie. Kelner strząsa kropelkę martini na mężczyznę w szarym flanelowym garniturze,
który sięga rozpaczliwie po rewolwer, wiedząc, że go rozpoznano. Narkomani wyłażą przez
okno toalety w barze, gdy obok przejeżdża z łoskotem pociąg. Gimp, zrobiony na kowboja w
Waldorfie, rodzi stado szczurów. (Zrobić na kowboja: W nowojorskim slangu przestępczym
oznacza to absolutny wyrok śmierci. Szczur to szczur to szczur to szczur. Kapuś). Głupawe
dziewice patrzą na angielskiego pułkownika, który galopuje niosąc na lancy kwiczące pe-kari.
Elegancki pedał patronuje barowi w sąsiedztwie, aby otrzymywać biuletyn od martwej matki
żyjącej w synapsach. Chłopcy bijący konia w szkolnej toalecie wiedzą o sobie nawzajem, że
są agentami z galaktyki X, idą do podejrzanej spelunki, gdzie siedzą obszarpani i źli, pijąc
ocet winny i jedząc cytryny, by skonfundować saksofonistę, przystojnego Araba w błękitnych
okularach, podejrzanego, że jest nieprzyjacielskim telepatystą. Światowa organizacja ćpunów,
nastrojonych na nutę zgniłej spermy... podwiązujących żyły w wynajętych pokojach...
dygocących o poranku... (Starzy narkomani ciągnący czarny dym na zapleczu chińskiej
pralni. Mała Melancholiczka umiera z przedawkowania czasu albo odstawienia oddechu, w
Arabii, Paryżu, Mexico City, Nowym; Jorku, Nowym Orleanie...) Żywi i martwi... w ciągu,
na wieszaku, w ciągu i znowu na wieszaku... łapią radarowy sygnał maku... a dealer je
podroby przy Dolores Street... ładujący w kanał w Bickfords... ścigani po Placu Giełdowym
przez wyjącą watahę ludzi. Malarie świata ukryte w rozdygotanej protoplazmie. Strach
pieczętuje gówniany przekaz pismem klinowym. Chichocący demonstranci kopulują przy.
okrzykach płonącego czarnucha. Samotni bibliotekarze łączą się w duchowym pocałunku
zgniłych oddechów. Masz grypę,; bracie? Ból gardła, jakby je przewiał gorący popołudniowy
wiatr? Witaj w Międzynarodowej Loży Syfilisu; pierwsze ciche dotknięcie szankra uczyni cię
członkiem rzeczywistym. Bezgłośny szum lasu akumulatorów orgazmu, nagła cisza miast,;
gdy ćpun ładuje sobie w kanał. Nad światem wybuchają sztuczne ognie orgazmu. Nałogowy
palacz herbaty zrywa się wrzeszcząc: “Boję się!" i wybiega w meksykańską ciemność. Kat sra
ze strachu na widok skazanego na śmierć. Oprawca krzyczy do ucha nieugiętej ofiary.
Nożownicy biją się, pływając w adrenalinie. Rak stoi u drzwi ze śpiewającą depeszą.
HAUSER I O'BRIEN
Kiedy wpadli o ósmej rano do mojego pokoju, wiedziałem, że to moja ostatnia, jedyna
szansa. Ale oni o tym nie wiedzieli, bo niby skąd? Po prostu rutynowe aresztowanie. Jednakże
nie okazało się wcale rutynowe.
Do Hausera podczas śniadania zadzwonił porucznik:
— Weź O'Briena i zwińcie faceta nazwiskiem Lee, William Lee. Zróbcie to w drodze
do centrum. Mieszka w hotelu Lamprey przy Sto Trzeciej Ulicy koło Broadwayu.
— Wiem, gdzie to jest. I kojarzę tego gościa.
— Dobrze. Pokój sześćset sześć. Po prostu go aresztujcie i nie zawracajcie sobie
głowy rewizją. Zabierzcie tylko wszystkie książki, listy, rękopisy, wszystkie papiery, jasne?
— Jasne. Ale głównie książki, tak?
— Po prostu je przywieźcie — uciął porucznik i rozłączył się.
Hauser i O'Brien. Pracowali w miejskiej brygadzie antynarkotykowej od dwudziestu
lat. Weterani tak samo jak ja. Ćpałem wtedy od szesnastu. Wcale przyzwoici jak na
policjantów. Przynajmniej O'Brien. O'Brien odgrywał rolę dobrego gliniarza, a Hauser złego.
Zespół kabaretowy. Hauser na powitanie walił człowieka w mordę — po prostu, żeby
przełamać lody. Później O'Brien częstował delikwenta papierosem marki “Old Gold" —
pasowały one do niego w jakiś sposób — i zaczynał opowiadać różne uspokajające bajeczki.
Niezły gość i nie chciałem tego robić, ale nie miałem wyjścia.
Podwiązywałem sobie akurat żyłę do porannego zastrzyku, gdy weszli do pokoju,
otworzywszy drzwi specjalnym wytrychem, który działa nawet wtedy, kiedy klucz tkwi w
zamku. Przede mną leżała na stole paczka towaru, strzykawka, spirytus, wata i szklanka
wody.
— No, no! — powiedział O'Brien. — Dawnośmy się nie widzieli, co?
— Włóż płaszcz, Lee — rzekł Hauser, wyciągnąwszy rewolwer. Podczas
aresztowania zawsze wyciągał rewolwer z przyczyn psychologicznych: żeby nie dopuścić do
szaleńczej próby ucieczki.
— Mogę sobie jeszcze przedtem strzelić, chłopcy? — spytałem. — Macie tu i tak
mnóstwo dowodów...
Zastanawiałem się, jak się dostać do walizki, gdy! mi odmówili. Nie była zamknięta,
lecz Hauser trzymał w ręce broń.
— Chce sobie strzelić — powiedział Hauser.
— Wiesz, że nie wolno nam na to pozwolić, Bili — odezwał się O'Brien słodkim
głosem dobrego gliniarza, przeciągając moje imię z oleistym, lubieżnym namysłem.
Znaczyło to naturalnie: “A czym nam się zrewanżujesz, Bili?" Popatrzył na mnie i
uśmiechnął się odrażającym, nagim uśmiechem starego umalowanego zboczeńca.
— Mógłbym wam wystawić Marty'ego Steela — rzekłem.
Wiedziałem, że piekielnie chcą dostać Marty'ego. Był dealerem od pięciu lat, a nie
mogli się do niego dobrać. Marty, długoletni weteran, bardzo uważał, komu sprzedaje. Musiał
znać kogoś długo i bardzo dobrze, zanim wziął od niego pieniądze. Nikt nie może
powiedzieć, że przeze mnie trafił do pierdla. Mam świetną opinię, ale Marty nic mi nigdy nie
sprzedał, bo nie znał mnie dostatecznie długo. Taki był ostrożny.
— Marty'ego? — prychnął O'Brien. — Możesz od niego kupić?
— Jasne.
Mieli pewne podejrzenia. Nie można być gliniarzem przez całe życie, nie stając się
chorobliwie podejrzliwym.
— W porządku — rzekł na koniec Hauser. — Ale radzę ci, żebyś to załatwił, Lee.
— Załatwię. Jestem wam bardzo wdzięczny, naprawdę.
Podwiązałem ramię trzęsącymi się rękoma: typowy narkoman.
“Po prostu stary ćpun, chłopcy, wrak człowieka". Właśnie takie starałem się robić
wrażenie. Jak się spodziewałem, Hauser odwrócił wzrok, gdy zacząłem szukać żyły: jest to
cholernie brzydki widok.
O'Brien siedział na oparciu fotela, paląc old golda i spoglądając z rozmarzeniem przez
okno, jakby się zastanawiał, co zrobi po przejściu na emeryturę.
Od razu trafiłem w żyłę. Do wnętrza strzykawki trysnął wąski strumyczek krwi,
przywodzący na myśl czerwony sznurek. Nacisnąłem tłoczek i czułem herę wnikającą do
krwiobiegu, by nasycić milion wygłodzonych komórek, by dać siłę osłabionym mięśniom.
Policjanci obserwowali mnie. Napełniłem strzykawkę spirytusem.
Hauser podrzucał policyjnego colta z krótką lufą i rozglądał się po pokoju. Miał
wspaniałe, intuicyjne wyczucie niebezpieczeństwa. Lewą ręką uchylił drzwi garderoby i
zajrzał do środka. Ogarnęły mnie mdłości. “Jeśli teraz otworzy walizkę, jestem skończony"
— pomyślałem.
Hauser zwrócił się gwałtownie w moją stronę.
— Skończyłeś?! — warknął. — I lepiej nie próbuj nam wciskać żadnego gówna z
Martym! — Jego słowa zabrzmiały tak brzydko, że aż się sam zdziwił.
Podniosłem strzykawkę pełną spirytusu i dotknąłem igły, by się upewnić, że siedzi
ciasno.
— Jeszcze sekundkę — powiedziałem.
Wypuściłem ze strzykawki cienki strumyczek spirytusu, trafiając Hausera prosto w
oczy. Ryknął z bólu i uniósł lewą rękę do twarzy, jakby próbował zedrzeć niewidzialny
bandaż, tymczasem ja przyklęknąłem i sięgnąłem do walizki. Otworzyłem ją i chwyciłem
lewą ręką kolbę pistoletu — jestem praworęczny, ale strzelam lewą ręką. W tejże chwili
Hauser dał ognia i pocisk trafił z trzaskiem w ścianę za moimi plecami. Uniosłem broń i
wpakowałem szybko dwie kule w brzuch Hausera tuż pod kamizelkę, gdzie widać było
skrawek białej koszuli. Hauser chrząknął przeciągle i zgiął się wpół. O'Brien, zesztywniały ze
strachu, usiłował wyrwać rewolwer spod pachy, lecz ja objąwszy mocno palcami prawej ręki
nadgarstek lewej, by nie poderwać broni w chwili naciskania spustu, strzeliłem mu prosto w
środek czoła, tuż poniżej linii siwych włosów. Kiedy widziałem go ostatnio piętnaście lat
temu — przyszedł wtedy aresztować mnie po raz pierwszy — był tak samo siwy jak teraz.
Runął z fotela twarzą do ziemi. Natychmiast zgarnąłem do teczki swoje notatki, herę i
pudełko pocisków, wsunąłem pistolet za pasek od spodni i wyszedłem na korytarz, wkładając
jednocześnie marynarkę.
Słyszałem recepcjonistę i boya hotelowego wbiegających po schodach. Zjechałem
windą na dół i wyszedłem przez pusty hol na ulicę.
Był piękny jesienny dzień. Wiedziałem, że nie mam wielkich szans, ale nawet nikłe
szansę są lepsze niż żadne, lepsze niż rola królika doświadczalnego podczas eksperymentów z
ST (6) czy innymi podobnie oznaczonymi substancjami.
Musiałem szybko zrobić zapas towaru. Policja weźmie wkrótce pod obserwację nie
tylko porty lotnicze, dworce kolejowe i autobusowe, lecz także wszystkie rejony handlu
narkotykami. Pojechałem taksówką na Washington Square, wysiadłem i poszedłem Czwartą
Ulicą, aż zobaczyłem na rogu Nicka. Zawsze można znaleźć dealera. Wyrasta jak spod ziemi,
gdy tylko człowiek potrzebuje towaru.
— Posłuchaj, Nick — powiedziałem. — Wynoszę się z miasta. Muszę kupić zapas
hery. Możesz załatwić to natychmiast?
Szliśmy Czwartą Ulicą. Głos Nicka zdawał się dobiegać z wielkiej odległości.
— Tak, chyba tak. Ale muszę pojechać na przedmieścia.
— Możemy wziąć taksówkę.
— W porządku, ale nie zaprowadzę cię do tego gościa, rozumiesz?
— Rozumiem. Jedźmy. Pojechaliśmy taksówką na północ.
— Ostatnio dostajemy bardzo dziwny towar — mówił Nick monotonnym, martwym
głosem. — Nie to, że słaby... Sam nie wiem... Po prostu inny. Może dodają do niego jakiegoś
syntetycznego gówna?... Barbituranów czy czegoś w tym rodzaju...
— Co?! Już?!
— Hm? Ale ja załatwię ci naprawdę dobrą herę, najlepszą na rynku... To tutaj.
— Postaraj się szybko z tym uwinąć — powiedziałem.
— Potrwa to z dziesięć minut, chyba że skończył mu się towar i musi po niego
pojechać... Lepiej idź do kawiarni i wypij filiżankę kawy... To niebezpieczna okolica.
Usiadłem przy barze i zamówiłem kawę oraz kawałek zakalcowatego duńskiego
ciasta. Popiłem je kawą, modląc się, by przynajmniej tym razem (Błagam cię, Boże!) dealer
miał towar pod ręką, a nie musiał jechać po niego do East Orange czy Greenpoint.
Cóż, Nick wrócił i stanął za moimi plecami. Spojrzałem na niego, bojąc się pytać. “To
zabawne — pomyślałem — mam może jedną szansę na sto, by przeżyć najbliższe
dwadzieścia cztery godziny (postanowiłem nie dać się wziąć żywcem, by spędzić kilka
najbliższych miesięcy w poczekalni śmierci), a tu martwię się o towar". Lecz zostało mi
zaledwie pięć zastrzyków, a bez hery byłbym uziemiony... Nick skinął głową.
— Nie tutaj — powiedziałem. — Daj mi w taksówce.
Złapaliśmy taksówkę i pojechaliśmy do centrum. Wyciągnąłem rękę i odebrałem
paczuszkę, po czym wsunąłem Nickowi do ręki banknot pięćdziesięciodolarowy. Zerknął na
niego i uśmiechnął się.
— Dzięki... Spłacę teraz długi...
Usiadłem wygodnie, puszczając wodze myślom, lecz nie wytężając zbytnio mózgu, bo
wtedy zaczyna źle funkcjonować, jak przeciążona maszyna... A nie mogłem sobie pozwolić
na błąd. Amerykanie żyją w śmiertelnym lęku przed utratą panowania nad sytuacją, gdy nie
mają wpływu na toczące się wypadki. Wolelibyśmy już pełzać na brzuchu i żreć gówno.
Jeśli nauczysz się czekać spokojnie na odpowiedź, twój umysł sam odpowie na
większość pytań. Zachowujesz się jak komputer: wprowadzasz pytanie, siedzisz i czekasz... t
Ja szukałem pseudonimu. Mój umysł sortował najróżniejsze ksywki, odrzucając
natychmiast nieodpowiednie: Kapuś, Patelnia, Rudy. Dyskwalifikowałem je po kolei,
zawężałem pole poszukiwań, odsiewałem, szukając imienia, odpowiedzi.
— Wiesz, czasami każe mi czekać trzy godziny. Kiedy indziej załatwia sprawę
natychmiast.
Nick śmiał się ironicznie od czasu do czasu. Rodzaj przeprosin za posługiwanie się
mową w telepatycznymi świecie narkomana, gdzie słowami wyraża się tylko kaf1 tegorie
ilościowe: Ile dolarów? Ile towaru? Handel narkotykami nie zna ustalonych harmonogramów.
Nikt ich nie dotrzymuje, chyba że przez przypadek. Narkoman żyje w czasie narkotyku. Jego
ciało to zegar, a morfina przepływa przez nie jak piasek przez klepsydrę. Czas ma znaczenie
tylko w odniesieniu do głodu. Kiedy narkoman wnika w czas innych, musi czekać, podobnie
jak wszyscy out-siderzy, wszyscy petenci, chyba że wraca do czasu poza narkotycznego.
— Co mam powiedzieć? Wie, że zaczekam — zaśmiał się Nick.
Spędziłem noc w łaźni tureckiej (homoseksualizm to najlepsza legenda dla agenta),
gdzie złośliwy włoski łaziebny podgląda gości noktowizorem, doprowadzając ich do szału.
— Hej, wy tam, w rogu! Widzę was! — krzyczy, po czym włącza reflektor;
niejednego pedała wyniesiono po czymś takim w kaftanie bezpieczeństwa...
Leżałem w otwartej kabinie spoglądając w sufit... i słuchałem zwierzęcych odgłosów
przypadkowej żądzy...
— Odpierdol się!
— Włóż dwie pary okularów, to może coś zobaczysz!
Wyszedłem w precyzyjnym świetle poranka i kupiłem gazetę... Nic... Zadzwoniłem z
automatu telefonicznego w drogerii i poprosiłem o połączenie z wydziałem
antynarkotykowym.
— Porucznik Gonzales... Kto mówi?
— Chciałbym rozmawiać z O'Brienem. Trzaski, spękane druty, przerwane połącz*
- W wydziale nie pracuje nikt o takim m lam przyjemność?
— Wobec tego chciałbym mówić z Hauserem.
— Proszę posłuchać, w wydziale nie ma żadnego Hausera| ani O'Briena... Czego
właściwie pan chce?
— To ważne... Mam informacje na temat dużego transportu heroiny... Chcę
rozmawiać z Hauserem albo z O'Brienem... Nie współpracuję z nikim innym...
— Proszę poczekać... Połączę pana z Alcybiadesem. Zacząłem się zastanawiać, czy w
wydziale pozostał jakikolwiek rodowity Amerykanin.
— Chciałbym rozmawiać z Hauserem albo O'Brienem.
— Ile razy mam panu powtarzać, że w naszym wydziale nie ma żadnego Hausera ani
O'Briena... Jak się pan nazywa?
Odłożyłem słuchawkę i odjechałem taksówką... Nagle zdałem sobie sprawę z tego, co
się stało... Opuściłem czasoprzestrzeń jak węgorz, gdy przestaje jeść, płynąc ku Morzu
Sargassowemu... Byłem zamknięty... Nigdy więcej nie odzyskam klucza, punktu przecięcia...
Nie groził mi już pościg... odszedł wraz z Hauserem i O'Brienem do narkomańskiej
przeszłości, gdzie heroina kosztuje dwadzieścia osiem dolarów za uncję i w chińskiej pralni
przy Sioux Falls można kupić smołę po opium... Po tamtej stronie zwierciadła świata, w
przeszłości z Hauserem i O'Brienem... wśród jeszcze nie istniejących biurokracji
telepatycznych, monopoli czasu, narkotyków władzy, narkomanów ciężkiej wody:
— Myślałem o tym trzysta lat temu.
— Twój plan był wówczas niemożliwy do zrealizowania, a w tej chwili jest
bezużyteczny... Jak latające machiny Leonarda da Vinci...
ZWIĘDŁY WSTĘP
NIE BĘDZIESZ?
Tanger, 1959
DODATEK
"Brytyjski Przegląd Narkotyczny"
Rocznik 53, nr 2 l
Peyotl, Bannisteria caapi. — Nie odważyłem się na eksperyment. Myśl o zażyciu yage
w ostrej fazie głodu wywołuje zawrót głowy. Słyszałem o człowieku, który odurzył się
peyotlem pod koniec detoksykacji, stracił jakoby wszelką ochotę na morfinę i w końcu zatruł
się śmiertelnie peyotlem.
W przypadkach głębokiego uzależnienia wyraźne objawy fizyczne głodu utrzymują
się przynajmniej przez miesiąc.
Nigdy nie widziałem chorego psychicznie morfinisty ani o takim nie słyszałem.
Narkomani są w gruncie rzeczy przeraźliwie zdrowi psychicznie. Być może istnieje
mataboliczna niezgodność między schizofrenią a uzależnieniem od narkotyków. Z drugiej
strony głód morfiny często wywołuje reakcje psychotyczne — zazwyczaj lekką paranoję.
Interesujące, że w leczeniu schizofrenii stosuje się te same środki co przy detoksykacji: środki
antyhistaminowe, i trankwilizatory, apomorfinę, elektrowstrząsy.
Sir Charles Sherington definiuje ból jako “psychologiczny odpowiednik odruchów
obronnych".
Autonomiczny układ nerwowy reaguje na bodźce wewnętrzne i zewnętrzne,
rozprężając się w odpowiedzi na bodźce odbierane jako przyjemne — seks, jedzenie, miłe
kontakty towarzyskie — i kurcząc wskutek bólu, lęku, strachu, niewygody, nudy. Morfina
zaburza cały ten mechanizm. Popęd płciowy zanika, perystaltyka jelit ustaje, źrenice przestają
reagować na światło. Organizm nie reaguje na ból ani przyjemność. Zaczyna funkcjonować
wedle zegara morfinowego. Narkoman jest odporny na nudę. Może gapić się godzinami w
czubek buta albo po prostu leżeć w łóżku. Nie potrzebuje seksu, kontaktów towarzyskich,
pracy, rozrywek, ćwiczeń, niczego oprócz morfiny. Morfina łagodzi ból, upodabniając
człowieka do rośliny. (Rośliny, w większości nieruchome i niezdolne do odruchów
obronnych, nie znają pojęcia bólu).
Naukowcy poszukują nie uzależniającego narkotyku, który? uśmierza ból, nie
wywołując przyjemności, a narkomani pragną — albo myślą, że pragną — euforii bez
uzależnienia. Sądzę, że obu tych zjawisk nie można rozdzielać: każdy skuteczny środek
przeciwbólowy musi obniżać popęd płciowy, wywoływać euforię i uzależnienie. Idealny
środek przeciwbólowy prawdopodobnie wywołałby uzależnienie już po pierwszym zażyciu.
(Gdyby ktoś chciał zsyntetyzować taki środek, dobrym punktem wyjścia mogłaby być
dihydroksyheroina).
Narkoman żyje w krainie, gdzie nie ma bólu, seksu ani czasu. ,| Powrót do normalnego
rytmu biologicznego wywołuje objawy głodu. Wątpię, czy odstawienie narkotyku może się w
ogóle odbyć m bezboleśnie, choć ból da się nieco złagodzić.
8
Po opublikowaniu tej książki odkryłem, że alkaloidy banisterii są blisko spokrewnione z LSD-6, stosowanym
do wywoływania psychoz eksperymentalnych. Myślę, że to samo odnosi się do LSD-25.
ma znaczenie rytualne. Młodzi Indianie Jivaro zażywają yage, aby nawiązać łączność z
duchami przodków i poznać własną przyszłość. Yage stosuje się również w trakcie obrzędów
inicjacyjnych, wykorzystując jego działanie znieczulające. Czarownicy przyjmują yage, aby
przewidywać przyszłość, odnajdywać przedmioty zgubione lub skradzione, odkryć sprawcę
przestępstwa, leczyć choroby.
Alkaloid występujący w banisterii wyodrębniono w tysiąc dziewięćset dwudziestym
trzecim roku. Dokonał tego Fisher Cardenas, który nazwał go telepatyną lub banisteryną.
Rumf dowiódł, że telepatyna nie różni się od harminy, alkaloidu Perganum harmala.
Jest oczywiste, że Bannisteria caapi nie wywołuje uzależnienia.