Download as pdf or txt
Download as pdf or txt
You are on page 1of 173

WILLIAM S.

BURROUGHS

NAGI LUNCH
WSTĘP

CHOROBA I DELIRIUM: ŚWIADECTWO

Wyzdrowiałem w wieku czterdziestu pięciu lat: ocknąłem się jak ze snu, spokojny i
zdrowy na ciele i umyśle, jeśli nie liczyć nadwerężonej wątroby i trupiego wychudzenia,
powszechnego u tych, co przeżyli... Większość ocalałych ma bardzo mętne pojęcie, co się z
nimi działo. Ja, zdaje się (dokładnie tego nie pamiętam), prowadziłem w delirium
szczegółowe notatki, które opublikowałem później pod tytułem “Nagi lunch". Sens tytułu,
podsuniętego przez Jacka Kerouaca, pojąłem dopiero niedawno, już po wyzdrowieniu.
Znaczy on dokładnie to, co znaczy: NAGI LUNCH — chwila, gdy siedzący przy stole
zastygają nad tym, co mają na widelcach. Choroba to narkomania: byłem narkomanem
piętnaście lat. Mam tu na myśli uzależnienie od opiatów (poczynając od opium, a kończąc na
syntetykach w rodzaju Demerolu czy Palfium). Stosowałem wszystko — morfinę, heroinę,
Dilaudid, Eukodal, Pantopon, Diokodid, Diosan, opium, Demerol, Dolofen, Palfium —
wprowadzając je do swojego organizmu na wszelkie możliwe sposoby: doustnie, dożylnie,
domięśniowo, doodbytniczo. Igła wcale nie jest najważniejsza. Czy łykasz narkotyki, czyje
wąchasz, czy wsadzasz je sobie w tyłek, skutek jest zawsze taki sam: uzależnienie. Mówiąc o
narkotykach, nie mam na myśli keifu, marihuany, pochodnych haszyszu, meskaliny,
Bannisteria caapi, LSD-6, świętych grzybków czy innych halucynogenów... Brak dowodów,
że nadużywanie halucynogenów prowadzi do zależności fizycznej. Działają one zupełnie
inaczej niż pochodne morfiny. To, że nie rozróżnia się tych dwóch klas narkotyków, jest
pożałowania godnym skutkiem nadgorliwości państwowych służb do walki z narkotykami w
USA i innych krajach.
W ciągu piętnastu lat uzależnienia dobrze poznałem działanie wirusa maku. Tworzy
on piramidy, których wyższe poziomy pożerają niższe (to nie przypadek, że szefowie tego
interesu są zawsze grubi, a narkomani chudzi). Istnieje wiele piramid uzależnienia
pasożytujących na narodach świata, wszystkie oparte na podstawowych zasadach monopolu:
1. Nigdy nie dawaj niczego za darmo.
2. Nigdy nie dawaj więcej, niż musisz
(staraj się zawsze, żeby kupujący był głodny, i każ mu czekać)
3. Zawsze wszystko odbierz, jeśli tylko możesz.

Dealerzy zawsze wszystko odbierają. Narkoman potrzebuje coraz więcej i więcej


maku, by utrzymać ludzką postać... by wykupić się małpie.
Mak to archetyp monopolu i opętania. Narkoman może się bronić, ale nogi i tak
poniosą go tropem maku, aż wróci do nałogu. Mak można dzielić na dawki: daje się
dokładnie zważyć. Im więcej maku bierzesz, tym mniej go masz; im więcej go masz, tym
więcej bierzesz. Halucynogeny uchodzą za święte wśród ludów, które się nimi posługują —
istnieją kulty peyotlu i banisterii, kulty haszyszu i kulty świętych grzybów meksykańskich,
pozwalających ujrzeć Boga — ale nikt nigdy nie twierdził, że mak jest święty. Nie istnieją ,
kulty opium. Opium jest wulgarne i wymierne jak forsa. Słyszałem, że w Indiach istniał
niegdyś łagodny narkotyk nie wywołujący uzależnienia. Nazywał się soma i przedstawiano
go w postaci pięknej błękitnej fali. Jeśli soma kiedykolwiek istniała, wnet pojawili się
dealerzy, którzy zamknęli ją w ampułkach, zmonopolizowali i zaczęli sprzedawać jako
pospolity stary mak.
Opiaty to produkt idealny... najwyższa forma towaru. Nie potrzebują reklamy. Klient
będzie się czołgać w rynsztoku i żebrać, żeby kupić... Handlarz maku nie sprzedaje produktu
konsumentowi, tylko konsumenta produktowi. Nie ulepsza i nie upraszcza produktu.
Degraduje i upraszcza klienta. Płaci swoim pomocnikom makiem.
Wirus maku pozwala zrozumieć istotę “zła": algebrę głodu. Istota zła tkwi w głodzie
totalnym. Narkoman to człowiek odczuwający totalny głód narkotyku. W pewnych
warunkach głód nie zna absolutnie żadnych granic ani nie podlega żadnej kontroli. Motto
głodu totalnego brzmi: “Nie będziesz?" Ależ będziesz. Będziesz kłamał, oszukiwał, donosił
na przyjaciół, kradł, zrobisz wszystko, by zaspokoić głód. Bo znajdziesz się w stanie totalnej
choroby, totalnego opętania, i nie będziesz mógł postępować inaczej. Narkomani to chorzy
ludzie, którzy nie mogą postępować inaczej. Wściekły pies nie może nie kąsać. Kaznodziejski
ton niczemu nie służy, chyba że chcemy tworzyć pożywkę dla wirusa maku. A mak to wielki
biznes. Przypominam sobie rozmowę z pewnym Amerykaninem, który pracował w Meksyku
w Komitecie do Walki z Ospą. Sześćset dolarów miesięcznie plus zwrot kosztów.
— Jak długo będzie jeszcze trwać epidemia? — spytałem.
— Dopóki uda się ją podtrzymać... Tak... Może później wybuchnie w Kolumbii? —
dodał w rozmarzeniu.
Aby zmienić lub zniszczyć piramidę liczb, trzeba zmienić albo usunąć liczbę w
najniższym rzędzie. Aby zniszczyć piramidę maku, należy zacząć od najniższego poziomu —
narkomana na ulicy — i przestać walczyć z wiatrakami, polując na tak zwanych szefów,
których w każdej chwili mogą zastąpić inni. Jedynym constans w równaniu maku jest
narkoman na ulicy, który musi brać, żeby żyć. Kiedy nie będzie narkomanów kupujących
narkotyki, skończy się handel narkotykami. Dopóki istnieje głód maku, dopóty ktoś go będzie
zaspokajał.
Narkomanów można wyleczyć albo poddać kwarantannie jak chorych na tyfus — to
znaczy racjonować im morfinę pod nadzorem lekarskim. Kiedy to się stanie, piramidy
narkotykowe świata runą. O ile wiem, jedynym krajem stosującym ową metodę walki z
narkomanią jest Anglia. W Wielkiej Brytanii jest około pięciuset narkomanów poddanych
kwarantannie. Gdy minie pokolenie, gdy narkomani poddani kwarantannie wymrą i
naukowcy wynajdą środki przeciwbólowe nie oparte na morfinie, wirus maku stanie się
czymś w rodzaju wietrznej ospy: zamkniętym rozdziałem, ciekawostką medyczną.
Istnieje już szczepionka, która może relegować wirusa maku w odległą przeszłość.
Jest to kuracja apomorfinowa wynaleziona przez lekarza angielskiego, którego nazwiska nie
mogę tymczasem ujawnić, gdyż czekam na zgodę na wykorzystanie fragmentów jego książki
opisującej trzydziestoletnie doświadczenia w leczeniu narkomanów i alkoholików.
Apomorfina to pochodna morfiny powstająca przez podgrzewanie morfiny z kwasem solnym,
odkryta dawno temu i nie mająca żadnych właściwości narkotycznych ani przeciwbólowych.
Przez długie lata stosowano ją jedynie w zatruciach jako środek wymiotny. Działa ona
bezpośrednio na tyło mózgowie. Odnalazłem tę szczepionkę na końcu drogi, w fazie
terminalnej.
Mieszkałem w nędznej klitce w tubylczej dzielnicy Tangeru. Nie kąpałem się od roku,
nie zmieniałem odzieży ani nie zdejmowałem jej, chyba żeby wbić igłę w szare, drewniane,
włókniste ciało, co powtarzało się co godzina. Nigdy nie porządkowałem ani nie odkurzałem
pokoju. Puste pudełka po ampułkach i śmieci sięgały aż do sufitu. Już dawno wyłączono
elektryczność i wodę, bo nie płaciłem rachunków. Nie robiłem absolutnie nic. Mogłem
wpatrywać się przez osiem godzin w czubek własnego buta. Podrywałem się do działania
tylko wtedy, gdy pojawił się głód morfiny. Kiedy odwiedzał mnie przyjaciel — a zdarzało się
to nieczęsto, bo kto miał mnie odwiedzać? — siedziałem apatycznie, nie troszcząc się, czy
wkracza w moje pole widzenia, czy je opuszcza — szary ekran stawał się coraz bledszy i
coraz bardziej pusty. Gdyby padł nagle trupem, siedziałbym bez ruchu wpatrując się w
czubek buta i czekając, aż będę mógł przejrzeć mu kieszenie. Nie będziesz? Ale przecież
nigdy nie miałem dość morfiny — nikt nigdy nie ma dość morfiny. Dwa gramy dziennie i
ciągle było mi za mało. Czekałem godzinami przed apteką. Handel morfiną opiera się na
zwłoce. Dealer zawsze się spóźnia. To nie przypadek. W świecie maku nie ma przypadków.
Narkoman uczy się bez przerwy, co się stanie, jeśli nie zaliczy swojej działki morfiny. Szykuj
forsę albo zdychaj. I nagle dawki zaczęły rosnąć. Trzy, cztery gramy dziennie. I ciągle było
mi mało. A na dodatek nie miałem pieniędzy.
Stałem na ulicy z ostatnim czekiem w ręku i zdałem sobie sprawę, że to mój ostatni
czek. Poleciałem najbliższym samolotem do Londynu.
Lekarz wyjaśnił mi, że Apomorfina działa na tyło mózgowie, regulując metabolizm i
niszcząc enzymatyczne mechanizmy uzależnienia. Po czterech, pięciu dniach, gdy przemiana
materii wraca do normy, można odstawić apomorfinę i stosować ją jedynie w razie powrotu
do nałogu. (Nikt nie odurza się apomorfiną. Nie odnotowano ani jednego przypadku
uzależnienia od apomorfiny). Zgodziłem się na terapię w klinice. Przez pierwszą dobę
zachowywałem się jak chory umysłowo, podobnie jak wielu narkomanów przeżywających
ostry zespół odwykowy. Po dwudziestu czterech godzinach podawania Apomorfiny delirium
minęło. Lekarz pokazał mi historię choroby. Otrzymywałem mikroskopijne dawki morfiny,
które w żaden sposób nie tłumaczyły braku ostrzejszych objawów głodu, jak kurcze nóg i
żołądka, gorączka czy mój własny szczególny symptom, tak zwane “zimne palenie" —
uczucie, że po skórze biegają tysiące mrówek. Każdy narkoman ma własne indywidualne
objawy, które nie dają się przewidzieć. Brak gwałtownych symptomów głodu mogła
wytłumaczyć jedynie apomorfina.
Przekonałem się, że kuracja apomorfinowa jest naprawdę skuteczna. Po ośmiu dniach
opuściłem klinikę; jadłem i spałem normalnie. Przez dwa lata nie brałem narkotyków —
ostatni raz miałem tak długą przerwę przed dwunastu laty. Wskutek choroby i bólu wróciłem
do nałogu na kilka miesięcy. Kolejna kuracja umożliwiła mi napisanie tego tekstu.
Kuracja apomorfinowa różni się jakościowo od innych metod. Wypróbowałem je
wszystkie. Nagłe odstawienie, stopniowe odstawianie, kortyzon, środki antyhistaminowe,
trankwilizatory, terapia snem, tolserol, rezerpina. Żadna z owych kuracji nie zakończyła się
powodzeniem: wracałem do nałogu przy pierwszej sposobności. Mogę definitywnie
stwierdzić, że dopóki nie poddałem się kuracji apomorfinowej, nie byłem nigdy wyleczony
pod względem metabolicznym. Przytłaczające statystyki ośrodka w Lexington, świadczące o
częstym powrocie do nałogu, doprowadziły lekarzy do przeświadczenia, że narkomania z
natury jest nieuleczalna. W Lexington stosuje się kurację polegającą na zastąpieniu morfiny
dolofiną; nigdy nie używano tam apomorfiny. W istocie rzeczy kuracji tej z reguły się nie
docenia. Nie prowadzi się żadnych badań nad pochodnymi apomorfiny lub preparatami
syntetycznymi. Nie ulega wątpliwości, że można wyprodukować substancje działające
pięćdziesiąt razy silniej od apomorfiny i wyeliminować efekty uboczne w postaci wymiotów.
Apomorfina to regulator fizyczny i psychiczny, który można odstawić, gdy tylko
spełni swoje zadanie. Świat zalewają środki uspokajające i stymulujące, a ten unikatowy
specyfik nie wzbudza większego zainteresowania. Żadna z wielkich firm farmaceutycznych
nie prowadzi nad nim badań. Sądzę, że badania naukowe nad syntezą apomorfiny i jej
pochodnymi otworzą w medycynie nowe horyzonty, wykraczające daleko poza problem
narkomanii.
Hałaśliwa grupka przeciwników szczepień ochronnych zwalczała gwałtownie
szczepienia przeciwko ospie wietrznej. Niewątpliwie ludzie niezrównoważeni psychicznie lub
mający w tym osobisty interes podniosą krzyk protestu, gdy odbierze im się przemocą wirusa
narkotyków. Narkotyki to wielki biznes: kręci się wokół niego mnóstwo maniaków i
manipulatorów. Nie powinno im się pozwalać na wtrącanie się do pracy lekarzy. Wirus
narkotyczny to w tej chwili światowy problem zdrowotny numer jeden.
Ponieważ “Nagi lunch" traktuje o problemach zdrowia i choroby, jest z konieczności
brutalny, obsceniczny i niesmaczny. Chorobie towarzyszą często odrażające objawy,
niestrawne dla słabszych żołądków.
Niektóre partie książki, określane jako pornograficzne, są w istocie pamfletem
przeciwko karze śmierci na kształt “A Modest Proposal" Jonathana Swifta. Mają za zadanie
pokazać, że kara śmierci to lubieżny, barbarzyński, niesmaczny anachronizm. Jak zawsze
lunch jest nagi. Skoro kraje cywilizowane chcą wrócić do obrzędów druidów, którzy wieszali
ofiary w świętych gajach, albo karmić swoich bogów ludzką krwią, niech widzą, co naprawdę
jedzą i piją. Niech zobaczą, co się znajduje na końcu długiej gazetowej łyżki.
Piszę to w chwili, gdy prawie skończyłem dalszy ciąg “Nagiego lunchu".
Matematyczną ekstrapolację algebry głodu poza wirus narkotyczny. Istnieje wiele rodzajów
uzależnień i wszystkie podlegają pewnym ogólnym prawidłom. Jak powiedział Heisenberg:
“Nie jest to może najlepszy z możliwych światów, lecz zapewne najprostszy". Jeśli się go r o
z u m i e.
POSTSCRIPTUM... NIE BĘDZIESZ?

A mówiąc w swoim imieniu — jeśli człowiek mówi inaczej, równie dobrze może
zacząć szukać swego protoplazmatycznego tatusia albo komórki macierzystej — nie chcę już
słuchać tych starych ćpuńskich bałachów. Mówiono to już miliony razy i nie ma sensu
cokolwiek powtarzać, bo w świecie ćpunów nic się nigdy nie dzieje. Jedynym pretekstem dla
tego nużącego konania jest KOP, gdy obwód maku zostaje przerwany przez brak forsy i skóra
zdycha od przedawkowania czasu. Narkoman na głodzie nie ma wyboru i musi tylko wąchać i
słuchać... Uważaj na samochody...
Ćpuni zawsze narzekają na zimno, stawiają kołnierze czarnych płaszczy i chwytają się
za zwiędłe szyje. To zwykłe oszustwo. Narkoman nie chce, żeby mu było ciepło, chce czuć
zimno, potrzebuje zimna jak towaru: nie na zewnątrz, ale w środku, żeby siedzieć z
kręgosłupem sztywnym jak zamarznięty podnośnik hydrauliczny, z metabolizmem
zbliżającym się do zera absolutnego. Narkomanom w fazie terminalnej zanika zupełnie
perystaltyka jelit i defekacja jest możliwa tylko po interwencji chirurgicznej... Tak oto
wygląda życie w Lodowym Pałacu. Po co się ruszać i tracić CZAS?
Miejsce dla jeszcze jednej, sir.
Niektórzy dostają kopy termodynamiczne. Wymyślili termodynamikę... Nie będziesz?
I to jest rzecz wiadoma jak to, że lubię wiedzieć, co jem, i vice versa, mutatis
mutandis, jak tam pasuje. Restauracja “Nagi Lunch"... Wchodźcie bez wahania... Dla starych i
młodych, dla ludzi i zwierząt. Najlepiej wziąć trochę wężowego sadła, naoliwić tryby i puścić
w ruch wesołą maszynkę. Po czyjej jesteście stronie? Hydrauliki? A może chcecie się
rozejrzeć z Uczciwym Billem?
Więc tak wygląda światowy problem zdrowotny, o którym pisałem we wstępie. Droga
przed nami, moi przyjaciele. Czy ktoś coś mówi o brzytwie i oszuście, co wymyślił Billa? Nie
będziesz? Brzytwa należała do gościa nazwiskiem Ockham i wcale się nią nie pokaleczył.
Ludwig Wittgenstein, “Tractatus Logico-Philoso-phicus": “Jeśli twierdzenie jest
niepotrzebne, nic nie znaczy".
A co jest bardziej niepotrzebne niż mak, jak się go nie potrzebuje?
Odpowiedź: Ćpuny, kiedy nie ćpają.
Mówię wam, chłopcy, słyszałem kilka nudnych gadek, ale żadna inna GRUPA
ZAWODOWA nie potrafi nawet się zbliżyć do termodynamicznego narkomańskiego
SPOWOLNIENIA. Ćpuny uzależnione od heroiny nie mówią niczego ciekawego. Ale
palacze opium są aktywniejsi, bo ciągle mają namiot i lampę... i może narządy, niczym gady
w stanie hibernacji, utrzymujące temperaturę na poziomie rozmowy: Jak nisko upadły inne
ćpuny, gdy tymczasem my mamy namiot i lampę, namiot i lampę; tu jest miło i ciepło, miło i
ciepło, a NA DWORZE JEST ZIMNO... Chłopcy z pompkami nie przeżyją dwóch lat, nawet
pół roku, zeszli zupełnie na psy. Ale MY nigdy nie zwiększamy DAWKI... nigdy — nigdy,
tylko tego wieczoru, bo to SPECJALNA OKAZJA, a chłopcy z pompkami zdychają z
zimna... Nigdy, nigdy, nigdy nie będziemy jeść... Przepraszani na chwilę: pojadę na
wycieczkę do KIESZONOWEGO ŹRÓDŁA ŻYWYCH KROPEL. Kulki opium wepchnięte
palcem do tyłka, hemoroidy i gówno.
Miejsce dla jeszcze jednej, sir.
Cóż, gdy ruszy ta płyta w miliardowym roku świetlnym i nigdy taśma się nie zmieni,
my, normalni ludzie, ostro się za ćpunów weźmiemy.
Jedyny sposób zabezpieczenia się przed tą straszliwą groźbą to zamieszkać z
Charybdą... Dobre traktowanie, synu... Cukierki i papierosy.
Przeżyłem piętnaście lat pod tym namiotem. Wchodziłem, wychodziłem, wchodziłem,
wychodziłem, wchodziłem, WYCHODZIŁEM. Wreszcie wylazłem na dobre. Więc słuchajcie
wujaszka Billa Burroughsa, co wynalazł arytmometr z podnośnikiem hydraulicznym —
można szarpać dźwignię we wszystkie strony, a dla danych współrzędnych wynik jest zawsze
taki sam. Wcześnie pobierałem nauki... Nie będziesz?
Makowe dzieci wszystkich krajów, łączcie się! Nie mamy nic do stracenia prócz
dealerów. A ONI są nam NIEPOTRZEBNI.
Spójrzcie, SPÓJRZCIE na makową drogę, nim nią pójdziecie do FATALNEGO
KOŃCA...
Mądre słowo.

William S. Burroughs
REFLEKSJE O ŚWIADECTWIE

Kiedy twierdzę, że nie pamiętam pisania “Nagiego lunchu", jest to oczywiście


metafora; istnieją różne sfery pamięci. Morfina jest środkiem przeciwbólowym, zagłusza
również ból i przyjemność płynące ze świadomości. Czasami narkoman świetnie pamięta
fakty, lecz jego pamięć emocjonalna jest fragmentaryczna, a w przypadku ciężkiego
uzależnienia wręcz zerowa.
Kiedy piszę: “Wirus narkomanii to najważniejszy problem zdrowotny współczesnego
świata", mam na myśli nie tylko negatywny wpływ morfiny na zdrowie jednostki (przy
ostrożnym dawkowaniu bywa on minimalny), lecz także histeryczne reakcje społeczeństw
nastawionych przez środki masowego przekazu i służby państwowe zwalczające handel
narkotykami.
Problem narkomanii w swojej obecnej formie powstał w USA ; z uchwaleniem w
tysiąc dziewięćset czternastym roku Ustawy antynarkotykowej Harrisona. Histeria
skierowana przeciwko narkotykom objęła obecnie cały świat i jest śmiertelnym zagrożeniem
swobód jednostki i praworządnego wymiaru sprawiedliwości.

William S. Burroughs Październik 1991


Czuję, że się zbliżają, szykują, rozstawiają kapusiów po peronach jak diabelskie
pionki, mruczą nad łyżką i pompką, które wyrzucam na stacji metra Washington Square.
Przeskakuje bramkę, zbiegam dwa piętra w dół żelaznymi schodami i łapię pociąg do
centrum... Drzwi przytrzymuje mi młody, przystojny goguś jak z reklamy pasty do zębów —
krótkie włosy, renomowany uniwersytet, niezła robota w biurze. Najwyraźniej uważa mnie za
egzotyczny okaz robaka. Znacie takich fagasów — spoufalają się z barmanami i
taksówkarzami, świetnie się znają na futbolu, zaraz przechodzą z wami na “ty" i klepią was
po ramieniu. Prawdziwy dupek. I nagle na peronie pojawia się tajniak z brygady
antynarkotykowej w białym trenczu. (Wyobrażacie sobie śledzenie kogoś w białym trenczu?
— chyba próbuje udawać pedała). Już słyszę, jak mówi, trzymając w lewej ręce mój aparat, a
w prawej spluwę:
— Chyba coś ci wypadło, kolego. Ale pociąg już odjeżdża.
— Siemasz, bucu! — ryczę do tajniaka, pokazując mu wała.
Patrzę frajerowi w oczy, zauważam bielutkie zęby, opaleniznę z Florydy, elegancką
koszulę i garnitur oraz rekwizyt w postaci ilustrowanego tygodnika.
— Czytam tylko felieton!...
Dupek chce się spoufalić... Mówi, że od czasu do czasu podpala trawkę i mają zawsze
pod ręką dla kumpli z branży.
— Dzięki, synu — mówię. — Jesteś w porządku. Rozpromienia się głupkowato jak
podświetlona szafa grająca po wrzuceniu monety.
— Zakapował mnie jeden taki — mówię ponuro. Przysuwam się bliżej i kładę swoje
brudne ćpuńskie paluchy na jego czyściutkim garniturku. — Jesteśmy braćmi, stary:
połączyła nas ta sama brudna igła. Pora, żeby dostał gorącego kopa1, mówię ci w zaufaniu.
— Widziałeś kiedyś gorącego kopa, synu? Załatwiliśmy raz gościa w Filadelfii.
Założyliśmy w jego pokoju lustro weneckie i kazaliśmy sobie płacić dziesiątkę za wstęp. Nie
zdążył nawet wyciągnąć igły. Żaden nie zdąży, jak szpryca jest w porządku. Tak ich właśnie
znajdują, z pompką pełną zakrzepłej krwi zwisającą z sinego ramienia. Wyraz jego oczu, jak
poczuł, co jest grane... O, synu, to było coś...
Pamiętam, jak chodziłem z Czajnikiem, najlepszym fachowcem w branży. W
Chicago... Skubaliśmy pedziów w parku Lincolna. Pewnego wieczoru Czajnik przy łazi do

1
Gorący kop to działka zatrutego towaru sprzedawana narkomanowi, którego chce się
zlikwidować. Często podawana kapusiom. Zwykle strychnina, smakująca i wyglądająca jak
autentyczny towar
roboty w kowbojskich butach, w czarnej kamizelce z wielką gwiazdą szeryfa i lassem
przewieszonym przez ramię. “Co z tobą? — pytam. — Mózg ci się zlasował?"
Patrzy na mnie i mówi: “Do roboty, chłopie". Wyciąga stary zardzewiały rewolwer, a
ja zwiewam przez park, słysząc kule gwiżdżące dokoła mnie. Nim go gliny dopadły, załatwił
trzech pedałów. Och, zapracował na swoją ksywkę... Zauważyłeś, jak często skubacze
przejmują słowa od gejów? Na przykład “pobór", jak się chce powiedzieć, że się robi w tym
samym fachu?
“Bierz ją!"
“Bierz tego ćpunaka!"
“Smutny Bóbr uwodzi go za szybko!"
Pantofel (zdobył tę ksywkę, skubiąc fetyszystów w sklepach z butami) mówi: “Daj
frajerowi towaru, a wróci, błagając o jeszcze".
Jak Pantofel widzi frajera, zaczyna ciężko dyszeć. Puchnie mu twarz, a wargi robią się
sine jak u podnieconego Eskimosa. Później powoli, powolutku idzie na gościa i obmacuje go
długimi przegniłymi palcami.

Froin wygląda jak wiejski chłopaczek, uczciwość płonie mu na twarzy jak błękitny
neon. Zszedł prosto z okładki ilustrowanego tygodnika i zamarynował się w towarze. Frajerzy
nigdy mu się nie narowią, a ludzie zawsze mają dla niego drzazgę. Pewnego dnia Błękitny
Chłopiec zaczyna schodzić na psy; nawet szpitalny sanitariusz wyrzygałby się na jego widok.
Wariuje w końcu, biega po pustych barach i stacjach metra, wrzeszcząc: “Wróć, chłopcze!
Wróć!" Podąża za swoim chłopcem do East River, wśród prezerwatyw, skórek od
pomarańczy, gazet unoszonych przez wiatr, ku czarnej rzece, na której dnie spoczywają
gangsterzy zalani cementem i sprasowane pistolety, których nie zbadają już eksperci od
balistyki.
“Co za model! Muszę o nim opowiedzieć chłopakom w klubie!" — myśli goguś. To
kolekcjoner modeli, więc wycyganiam od niego dziesiątkę i umawiam się z nim, żeby mu
sprzedać trochę “trawki", jak ją nazywa. “Wcisnę mu kocimiętkę" — myślę. (Przypis: Palona
kocimiętka pachnie jak marihuana. Często sprzedaje się ją naiwniakom).
— Cóż, wzywają mnie obowiązki — mówię, klepiąc się przedramieniu. — “Sądź
sprawiedliwie, a jak nie możesz, kieruj się swoim widzimisię", jak powiedział jeden sędzia
drugiego.
Włażę do baru i zastaję tam Billa Gainsa, okutanego w cudzy płaszcz; wygląda jak
chory na reumatyzm bankier z tysiąc dziewięćset dziesiątego roku. Stary Bart, obdarty i nie
rzucający się w oczy, ugniata brudnymi paluchami makowe ciasto.
Bili zajmował się paroma moimi klientami z przedmieść, a Bart znał kilku
zabytkowych gości z epoki palenia chmielu: widmowych odźwiernych, szarych jak popiół,
fantazmatycznych dozorców zamiatających starczymi dłońmi zakurzone przedsionki,
kaszlących i plujących o świcie chorym na mak, emerytowanych paserów w teatralnych
hotelikach, Pantoponową Różę, starą burdelmamę z Peorii, stoickich chińskich kelnerów
nigdy nie okazujących cierpienia. Odszukiwał ich, powolny i cierpliwy, i wsączał w ich
bezkrwiste ramiona kilka godzin ciepła.
Raz zrobiłem z nim małą rundkę. Starzy ludzie jedzą bez odrobiny poczucia wstydu;
człowiekowi chce się rzygać, jak na nich patrzy. Stare ćpuny zachowują się tak samo. Piszczą
i skomlą na widok towaru. Po brodach cieknie im ślina, burczy im w brzuchu, aż człowiek
spodziewa się, że za chwilę zmienią się w wielką amebę i pochłoną towar. Doprawdy,
niesmaczne.
“Cóż, moi chłopcy będą kiedyś tacy sami — pomyślałem filozoficznie. — Czy życie
nie jest dziwne?"
Wracam do centrum przez stację Sheridan Square, na wypadek gdyby tajniak
przyczaił się w schowku na szczotki.
Nie mogło to trwać długo. Wiedziałem, że depcą mi po piętach, że uprawiają swoją
złą gliniarską magię, że zamykają moje laleczki w Leavenworth. “Nie ma sensu wbijać w
niego igieł, Mikę".
Słyszałem, że za pomocą lalki złapali Chapina. W piwnicy komisariatu siedział stary
gliniarz i dzień w dzień wieszał lalkę przedstawiającą Chapina. A kiedy Chapin zadyndał w
Connecticut, znaleźli tego starego eunucha ze złamanym karkiem.
Spadł ze schodów — mówili. Znacie te gliniarskie bałachy.
Mak otacza magia, zaklęcia, przesądy. W Mexico City trafiłem na dealera zupełnie na
ślepo. “Następna ulica w prawo... teraz w lewo, teraz znowu w prawo". Był na miejscu:
bezzębna twarz starej baby i puste oczy.
Ten dealer nuci melodyjkę, którą podchwytuje każdy, kto go mija. Jest taki szary,
widmowy i anonimowy, że klienci go nie widzą i myślą, że to oni sami. Podśpiewują
“Smiles", “I'm in the Mood for Love", “They Say We're Too Young to Go Steady" albo inną
piosenkę przypadającą na dany dzień. Czasami biegnie za nim z pięćdziesięciu
szczuropodobnych piszczących ćpunów, a dealer to facet siedzący na plecionym foteliku i
karmiący łabędzie, tłusta ciota spacerująca z chartem afgańskim, stary pijak sikający pod
latarnią, radykalny student żydowski rozdający ulotki na Washington Sąuare, chirurg drzew,
dezynsektor, reklamowy goguś będący po imieniu z barmanem. Światowa organizacja
ćpunów, nastrojonych na zgniłą nutę maku, dygocących rankiem z zimna w umeblowanych
pokojach. (Starzy narkomani wdychający czarny dym na tyłach chińskich pralni i Mała
Melancholiczka zdychająca z przedawkowania czasu albo odstawienia oddechu). W Jemenie,
Paryżu, Nowym Orleanie, Mexico City, Istambule2 — trzęsąc się na głodzie, obrzucają się
ćpuńskimi wyzwiskami, których nikt nigdy nie słyszał, a dealer wychylił się z
przejeżdżającego walca parowego...
Żywi i martwi, wieszaku, w ciągu i znowu na wieszaku, idą na ślepo za towarem, a
dealer je kurczaka po chińsku przy Dolores Street, wygoniony z Placu Giełdowego przez
wyjącą watahę ludzi3.
Stary Chińczyk nabiera wody z rzeki do zardzewiałe puszki, zmywa czarną smołę4.
Cóż, gliniarze mają moją łyżkę i pompkę: tropią mnie telepatycznie, używając do tego
Ślepego Willy'ego. Willy ma krągłe usta okolone wrażliwymi, sterczącymi czarnymi
włoskami. Jest ślepy po postrzale w oczy, ma nos i podniebienie wyżarte od hery i wyczuwa
towar na odległość. Podąża moim tropem przez całe miasto, a gliniarze wpadają do jakiegoś
pokoju, z którego akurat się wyprowadziłem.
— W porządku, Lee! Wyłaź! Wiemy, że tam jesteś!...
Willy jest podniecony i słychać go stale w mroku (funkcjonuje tylko nocą): skomli,
wydymając żarłoczne wargi. Jak robią nalot, traci panowanie nad sobą i wygryza dziurę w
drzwiach. Gdyby gliniarze go nie powstrzymywali, wysysałby soki z każdego ćpuna, którego
załatwił.
Wszyscy wiedzieli, że napuścili na mnie Ślepego. A gdyby moi młodzi klienci
pojawili się kiedykolwiek w sądzie (“Zmuszał nas do okropnych czynów lubieżnych w
zamian za towar"), pożegnałbym się na zawsze z miastem.
Więc robimy zapas hery, kupujemy używanego studebakera i jedziemy na zachód.
Czajnik skończył jako schizol:
— Stałem poza sobą, próbując podtrzymać siebie widmowymi palcami... Jestem
widmem i marzę o tym, o czym marzy każde widmo: o ciele. Długo płynąłem przez
bez-wonne aleje przestrzeni, gdzie nie ma życia, tylko brak koloru i brak zapachu śmierci...
Nikt nie może go poczuć przez różowe jelita pokryte krystaliczną koronką, przez gówno
czasu i krwiste filtry ciała.

2
W Istambule burzy się w tej chwili slumsy narkomanów. Jest tam więcej uzależnionych od heroiny niż w
Nowym Jorku
3
Ludzie to w nowoorleańskim slangu gliny narkotyków
Stał w mrocznej sali rozpraw, z twarzą rozdzieraną przez larwalne żądze mrowiące się
w ektoplazmatycznym ciele narkomana (dziesięć dni na głodzie do pierwszej rozprawy),
ciele, co zanika po pierwszym cichym dotknięciu hery.
Widziałem to na własne oczy. Stracił pięć kilogramów w dziesięć minut, stojąc ze
strzykawką w jednej ręce i podtrzymując spodnie drugą. Wokół jego niknącego ciała płonęła
zimna żółta aureola, w pokoju hotelowym w Nowym Jorku... Nocny stolik zaśmiecony
pudełkami-cukierków, kaskady niedopałków wylewające się z trzech popielniczek, mozaika
bezsennych nocy i wilczych głodów ćpuna kurującego swoje delikatne ciało.
Sąd federalny skazuje Czajnika na mocy Ustawy o linczu i wysyła do specjalnego
federalnego zakładu psychiatrycznego dla widm: precyzyjna, prozaiczna wymowa
przedmiotów... miednica... drzwi... ustęp... kraty... oto one... to właśnie to... same linie
proste... nic poza... ślepa uliczka... i ślepa uliczka w każdej twarzy...
Zmiany fizyczne były z początku powolne, później nagle przyśpieszyły: odpadanie
wiotkich tkanek, zanik ludzkich rysów... W krainie całkowitej ciemności usta i oczy stają się
jednym organem, który kłapie przezroczystymi zębami... Żaden organ nie ma stałej funkcji
ani miejsca... Wszędzie kiełkują narządy płciowe... Odbytnice otwierają się i zamykają... Całe
ciało zmienia barwę i gęstość...

Froin staje się niebezpieczny wskutek swoich ataków. Tuż Filadelfią zaczął się ścigać
z samochodem policyjnym: liarze tylko zerknęli na jego gębę i natychmiast nas zwinęli.
Siedemdziesiąt dwie godziny w celi z pięcioma ćpunami na głodzie. Nie chciałem pokazywać
im swoich zapasów; Znaleźliśmy się w oddzielnej celi dopiero po długich korowodach z
klawiszem, który wziął kupę szmalu. Zapobiegliwi narkomani, nazywani wiewiórkami,
gromadzą zapasy na wypadek zwinięcia przez gliny. Ja przed każdą szprycą strząsam kilka
kropel towaru do kieszeni kamizelki i podszewka jest sztywna od hery. W bucie mam
plastikową pompkę, a w pasku od spodni agrafkę. Wiecie, to się zwykle opisuje: “Chwyciła
zardzewiałą agrafkę pokrytą zakrzepłą krwią, wydłubała wielką dziurę w udzie i wbiła w nią
strzykawkę. Ale potworny głód spowodował, że trzęsły jej się ręce i strzykawka pękła jej w
nodze (głód owada na pustyni). Co ją to obchodzi? Nie zadaje sobie trudu wyjąć z rany
odłamków szkła i patrzy na swoje zakrwawione udo pustymi oczyma rzeźnika. Co ją
obchodzi bomba atomowa, pluskwy, czynsz, fundusz inwestycyjny pragnący posiąść z
powrotem jej kryminogenne ciało... Słodkich snów, Pantoponowa Różo.

4
Smoła to popiół po wypalonym opium
W rzeczywistości trzeba chwycić skórę palcami i przekłuć prędko igłą. Potem wbija
się pompkę nad dziurą, a nie pod nią, i wstrzykuje powoli roztwór, żeby nie tryskał na boki...
Kiedy chwyciłem skórę Froina, uniosła się sztywno jak wosk i zastygła, a z dziury wypłynęła
kropla ropy. Nigdy nie dotykałem żywego ciała tak chłodnego jak ciało Froina w Filadelfii...
Postanowiłem się od niego odczepić, nawet gdybym musiał urządzić duszonkę. (To
wiejski zwyczaj angielski mający na celu eliminację starców przykutych do łóżka. Rodzina,
której się to przytrafiło, urządza tak zwaną duszonkę: staruszka przykrywa się poduszkami, a
potem wszyscy siadają na nich i gawędzą). Froin staje się powoli ciężarem i powinien trafić
między drzewa. (Zwyczaj afrykański. Starców wyprowadza się tam do dżungli i zostawia).
Ataki Froina stają się coraz częstsze. Gliniarze, portierzy, sekretarki warczą na jego
widok. Jasnowłosy Bóg stał się pariasem, wcieleniem ohydy. Skubacze się nie zmieniają,
tylko pękają, wybuchają — eksplozje materii w chłodnej przestrzeni międzygwiezdnej —
odpływają jako kosmiczny pył, pozostawiając puste ciała. Męskie prostytutki świata, nie
potrafiące poderwać tylko jednego klienta: siebie. Zostawiłem Froina stojącego na rogu:
slumsy z czerwonej cegły, płaty kopciu wirujące na niebie. “Idę obrobić jednego frajera.
Niedługo wrócę z dobrym towarem... Nie, zaczekaj tutaj — nie chcę, żeby cię widział".
Czekaj na mnie na tym rogu, czekaj w nieskończoność. Żegnaj, Froinie, żegnaj, synu... Dokąd
idą, gdy odchodzą, pozostawiając za sobą puste ciało?
Chicago: niewidzialna hierarchia odmóżdżonych makaroniarzy, zapach zwiędłych
gangsterów, trupioblade widma przy North i Halstead, Cicero, Park Lincolna, dealerzy snów,
przeszłość nawiedzająca teraźniejszość, stęchła magia szaf grających i moteli.
Do wnętrza kontynentu: anteny telewizyjne na bezsensownym niebie. Ludzie
cmokający nad dziecinnymi łóżeczkami w domach odpornych na życie. Tylko młodzi są w
miarę, a nie są zbyt długo młodzi. (W barach East Saint Louis leży martwa granica, dni
przejażdżek łodzią). Illinois i Missouri, miazmaty budowniczych kopców, pokorne modły do
Źródła Pożywienia, okrutne i odrażające obrzędy, wstrętny kult Boga Stonogi sięgający od
Moundville do księżycowych pustyń na wybrzeżach Peru.
Ameryka nie jest młoda: była stara, zdeprawowana i zła jeszcze przed pionierami,
przed Indianami. Zło tylko czekało. I zawsze gliniarze: grzeczni policjanci stanowi,
wykształceni w college'u, uprzejmie proszący o dokumenty, elektroniczne oczy taksujące
samochód i bagaż, odzież i twarz; wrzeszczące fiuty z wielkich miast, prowincjonalni
szeryfowie mówiący cichym tonem z czymś czarnym i groźnym w starych oczach barwy
spłowiałej flanelowej koszuli...
I zawsze kłopoty z autami: w Saint Louis przehandlowaliśmy studebakera model
tysiąc dziewięćset czterdzieści dwa (miał wadę konstrukcyjną, podobnie jak Froin) za starą
limuzynę Packarda. Zagrzała jej się chłodnica i ledwie dojechaliśmy do Kansas City. Potem
kupiliśmy forda, ale strasznie żarł benzynę, więc zamieniliśmy go na dżipa, który z kolei nie
wytrzymał tempa (dżipy są do niczego na autostradzie), aż w końcu wróciliśmy do starego
forda V-8. Nie ma lepszego wozu, żeby gdzieś dojechać, choć żre benzynę Jak cholera.
Amerykańska nuda, najgorsza nuda na świecie, gorsza niż w Andach, w wysokich
górskich miasteczkach, zimny wiatr wiejący ze szczytów, powietrze rzadkie jak śmierć,
miasta nad rzekami w Ekwadorze, malaria szara jak towar pod czarnym stetsonem, strzelby
ładowane od przodu, sępy na grząskich ulicach — gorsza od nudy, gdy schodzisz z promu do
Malmö w Szwecji i już po chwili masz dość: odwrócone oczy przechodniów i cmentarz w
środku miasta (w Szwecji miasta buduje się wokół cmentarzy) i nic do roboty po południu,
ani baru, ani kina, więc wypaliłem ostatnią porcję herbaty z Tangeru i powiedziałem: “K. E.,
natychmiast wracamy na prom".
Ale nie ma gorszej nudy niż w Stanach. Nie wiadomo, skąd się bierze. Jeden z barów
na końcu podejrzanej ulicy — każda ulica ma własny bar, aptekę, sklep z alkoholem.
Wchodzisz do środka i nuda wali cię po gębie. Tylko skąd się bierze? Co jest jej źródłem?
Nie barman, nie klienci, nie stołki pokryte kremowym plastikiem, nie przyćmiony
neon. Nawet nie telewizor.
A nałóg narastał wraz z nudą: braliśmy coraz więcej, żeby wytrzymać. A na dodatek
kończył nam się towar. W końcu utknęliśmy w nędznym miasteczku, pijąc syrop od kaszlu.
Wyrzygaliśmy syrop i jechaliśmy coraz dalej — zimny wiosenny wiatr świszczał wokół
naszych spoconych, dygocących ciał: kiedy kończy się towar, zawsze pojawia się zimno...
Naprzód przez nagi pejzaż, zdechłe pancerniki na szosie, sępy nad bagnami, karpy cyprysów.
Motele ze ścianami z dykty, piece gazowe, cienkie różowe koce.
Wędrowni skubacze i ćpuni wykończyli kruków Teksasu...
Nikt zdrowy na umyśle nie zaryzykowałby wpadki w Luizjanie. Stanowa ustawa o
zwalczaniu narkomanii.
Wreszcie przyjechaliśmy do Houston, gdzie znałem aptekarza. Nie byłem tam od
pięciu lat, ale popatrzył na mnie, ocenił szybko sytuację, kiwnął głową i powiedział:
— Poczekaj za ladą...
Usiadłem i wypiłem filiżankę kawy. Po chwili aptekarz wrócił, usiadł koło mnie i
spytał:
— Czego chcesz?
- Litr nalewki opiumowej i sto tabletek Nembutalu.
Kiwnął głową.
— Przyjdź za pół godziny. Wreszcie wręczył mi paczkę i rzekł:
— Piętnaście dolarów... Uważaj na siebie... Wstrzykiwanie nalewki opiumowej to
ciężka sprawa: najpierw trzeba odparować alkohol, wytrącić kamforę i odciągnąć pompką
brązowy płyn. Na dodatek musisz trafić prosto w kanał, bo inaczej robi się wrzód, a zresztą
zwykle i tak się robi. Najlepiej jest pić... Więc przelewamy opium do starej butelki i ruszamy
do Nowego Orleanu. Mijamy fosforyczne jeziora, pomarańczowe pochodnie płonącego gazu,
bagna, wysypiska śmieci, aligatory pełzające po potłuczonych butelkach i blaszanych
puszkach, neonowe arabeski moteli, alfonsów obrzucających wyzwiskami przejeżdżające
samochody...
Nowy Orlean to umarłe muzeum. Obchodzimy Plac Giełdowy i natychmiast
znajdujemy dealera. To niewielka dziura i gliny dobrze wiedzą, kto handluje, więc dealer
kładzie na nich laskę i sprzedaje wszystkim, jak leci. Robimy zapas hery i przeskakujemy do
Meksyku. Lakę Charles, kraina martwych szaf grających, południowy kraniec Teksasu,
szeryfowie nienawidzący czarnuchów taksują nas wzrokiem i sprawdzają papiery wozu. Po
przetoczeniu granicy meksykańskiej coś opada z człowieka: pejzaż uderza cię prosto między
oczy: pustynie, góry, sępy kołujące wysoko na niebie. Inne latają tak blisko, że słychać lichy
szelest skrzydeł. Kiedy coś zauważą, nurkują w dół (druzgocąco błękitnego nieba...
Jechaliśmy przez całą noc, dotarliśmy o świcie do ciepłej mglistej doliny: ujadające psy i
szum płynącej wody.
— Thomas i Charlie — powiedziałem.
— Co takiego?
— Tak się nazywa to miasteczko. Poziom morza. Wjeżdżamy stąd na trzy tysiące
metrów.
Wziąłem w kanał i poszedłem spać na tylnym siedzeniu. Była dobrym kierowcą:
zauważyłem to, jak tylko dotknęła kierownicy.
W Mexico City Lupita siedzi niczym Matka Ziemia Azteków i rozdaje papierki z
towarem.
— Handel to większy nałóg niż branie — mówi Lupita. Nieuzależnieni dealerzy
wpadają w nałóg ocieractwa, podobnie jak gliniarze. Na przykład Bradley Kupiec. Najlepszy
agent wydziału do walki z narkotykami. Każdy wziąłby go za ćpuna. Może podejść do
dealera i natychmiast go załatwić. Jest taki widmowy, szary i anonimowy, że dealer później
go nie pamięta. Więc Bradley załatwia jednego po drugim...
Cóż, Bradley wygląda coraz bardziej jak ćpun. Nie może pić. Nie może jeść.
Wypadają mu zęby. (Kobiety w ciąży tracą zęby, karmiąc cudze dziecko, a ćpuny tracą żółte
kły, karmiąc małpę). Cały czas ssie cukierki.
— Doprawdy, czuję niesmak, gdy patrzę na Bradleya, jak ssie te okropne cukierki —
mówi jeden z gliniarzy.
Bradley robi się szarozielony. Jego organizm produkuje własny towar czy coś w tym
stylu. Można powiedzieć, że nosi w sobie własnego dealera.
— Mam ich wszystkich w dupie — mówi. — Jestem jedynym samowystarczalnym
facetem w mieście.
Po jakimś czasie czuje w kościach czarny wicher. Łapie młodego ćpuna i wręcza mu
papier.
— W porządku — mówi chłopiec. — Czego chcesz?
— Po prostu poocierać się o ciebie i zaspokoić.
— Och... Cóż, dobra... Ale nie możesz tego zrobić jak człowiek?
Później chłopak siedzi z dwoma kolesiami.
— Najbardziej niesmaczna rzecz, jaką kiedykolwiek przeżyłem — powiada. —
Zmienił się w kupę galarety i otoczył mnie ze wszystkich stron. Na koniec pozieleniał i
domyśliłem się, że ma orgazm... O mało się nie porzygałem... Śmierdział jak stara zgniła
marchew.
— Łatwo go zaliczyłeś. Chłopiec wzdycha z rezygnacją.
— Tak, chyba można się przyzwyczaić do wszystkiego. Umówiłem się z nim na jutro.
Bradley jest w coraz gorszym stanie. Musi się ładować co pół godziny. Łazi po
komisariatach i przekupuje klawiszy, żeby go wpuszczali do cel pełnych ćpunów. Dochodzi
do tego, że nic go nie może zaspokoić. W końcu wzywa go nadinspektor:
— Bradley, krążą o panu pewne pogłoski... dla pańskiego własnego dobra mam
nadzieję, że to tylko pogłoski... tak niewiarygodnie obrzydliwe, że... Żona Cezara... hm... Cóż,
wydział musi być poza wszelkimi podejrzeniami... a już na pewno takimi podejrzeniami.
Przynosi pan wstyd całej naszej profesji. Jestem gotów przyjąć pańską natychmiastową
dymisję.
Bradley rzuca się na podłogę i czołga w stronę nadinspektora.
— Nie, szefie, nie... Wydział to całe moje życie!... Całuje nadinspektora w rękę,
wpychając sobie jego palce ust (nadinspektor czuje bezzębne dziąsła), i skarży się, stracił
zęby “fsłuspie".
— Błagam, szefie, będę wycierał panu tyłek, mył pańskie brudne kondomy, czyścił
buty własnym nosem...
— To doprawdy niesmaczne! Nie ma pan dumy? Budzi pan we mnie wstręt. Jest w
panu coś, hm, zgniłego, i śmierdzi pan jak pryzma kompostu. — Nadinspektor unosi do
twarzy perfumowaną chusteczkę. — Proszę natychmiast opuścić ten gabinet.
Zrobię wszystko, szefie, wszystko! — Na zużytej, zielonkawej twarzy Bradleya
pojawia się straszliwy uśmiech. — jestem ciągle młody, szefie, i silny, jak się rozgrzeję.
Nadinspektor wymiotuje w chusteczkę i wskazuje wiotką dłonią drzwi. Bradley wstaje
i patrzy na szefa z rozmarzeniem. Jego ciało zaczyna się wyginać, płynie do przodu...
— Nie! NIE!!! — wrzeszczy nadinspektor.
— Mniam, mniam, mniam...
Po godzinie znajdują Bradleya drzemiącego w fotelu nadinspektora, który zniknął bez
śladu. Sędzia:
— Wszystko wskazuje na to, że w jakiś niewiarygodny sposób... eee... zasymilował
pan nadinspektora. Niestety, nie ma na to żadnych dowodów. Zaleciłbym umieszczenie pana
w specjalnym zakładzie, ale nie znam miejsca odpowiedniego dla człowieka pańskiego
pokroju. Dlatego muszę wypuścić pana na wolność.
— Powinno się go trzymać w akwarium — mówi policjant, który dokonał
aresztowania.
Bradley sieje trwogę w całym mieście. Znikają ćpuny i agenci. Przypomina
nietoperza-wampira: wydziela wilgotną zieloną mgłę, która znieczula ofiary i czyni je
bezsilnymi. Załatwiwszy kogoś, kryje się gdzieś na kilka dni jak nażarty boa dusiciel. W
końcu przyłapują go, gdy trawi szefa biura do walki z narkotykami, i niszczą miotaczami
płomieni. Komisja dochodzeniowa wydaje werdykt, że było to uzasadnione, gdyż Bradley
przestał być człowiekiem i stanowił zagrożenie dla całej branży narkotykowej.
W Meksyku trzeba znaleźć miejscowego ćpuna mającego prawo kupić legalnie co
miesiąc pewną ilość towaru. Naszym dealerem okazał się Stary Ike, który spędził większość
życia w Stanach.
— Podróżowałem z Irene Kelly, fajną babką. W Butte w stanie Montana dostała świra
od kokainy i zaczęła biegać po hotelu wrzeszcząc, że chińscy policjanci gonią ją z tasakami
do mięsa. Znałem raz gliniarza z Chicago, co wąchał kokainę. On też zwariował i zaczął
ryczeć, że gonią go federalni. Wypadł na podwórko i wsadził łeb do kubła od śmieci. “Co
robisz?" — pytam, a on na to: “Spadaj, bo cię kropnę. Dobrze się schowałem".
Bierzemy teraz kokę. Wal prosto w kanał, synu. Czujesz ją, czystą i zimną, a potem
czysta rozkosz płynąca przez mózg, gdy zapalają się połączenia kokainowe. Twoja głowa
eksploduje. Po dziesięciu minutach potrzebujesz następnej szprycy... pójdziesz po nią na
piechotę na drugi koniec miasta. Ale jak nie możesz zdobyć koki, jesz, śpisz i zapominasz o
wszystkim.
To głód samego mózgu, bez czucia i bez ciała, widmowy głód, zgniła ektoplazma
wypluta przez starego ćpuna kaszlącego o świcie.
Pewnego ranka budzisz się, bierzesz i czujesz robaczki pod skórą. Drzwi blokują
gliniarze z tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego, faceci z czarnymi wąsami, wykrzywionymi
twarzami i odznakami z błękitnej emalii i złota. Gramolą się przez okna... Przez pokój
maszerują ćpuny, śpiewając muzułmańską pieśń pogrzebową, niosą ciało Billa Gainsa ze
stygmatami płonącymi widmowym błękitnym ogniem. Paranoidalni detektywi wąchają twój
nocnik.
Świr kokainowy... Usiądź wygodnie, odpręż się i strzel sobie porządną działkę
dobrego maku.
W Cuernavaca, a może Taxco? Jane spotkała alfonsa grającego na trąbce i utonęła w
kłębach dymu herbacianego. Alfons był artystą i filozofem — degradował kobiety, zmuszając
je do przyjmowania swoich teorii. Nieustannie je wykładał... a potem odpytywał dziewczynki
i groził, że odejdzie, jeśli nie przytoczą z pamięci ostatniego wygłoszonego przezeń steku
bzdur.
— Posłuchaj, mała: chcę cię czegoś nauczyć. Jeśli cię to nie interesuje, to nie moja
sprawa.
Był rytualnym palaczem herbaty, bardzo purytańsko nastawionym do opiatów, jak
niektórzy herbaciarze. Twierdził, że herbata pozwala mu nawiązać kontakt z wyższymi,
uduchowionymi sferami bytu. Wiedział absolutnie wszystko: jaki rodzaj bielizny jest zdrowy,
kiedy pić wodę, jak podcierać tyłek. Miał czerwoną lśniącą gębę, wielki spłaszczony nochal i
małe czerwone oczka, które zapalały się, gdy patrzył na dziewczynkę, i gasły, kiedy patrzył
na cokolwiek innego. Był bardzo szeroki w barach; wydawał się prawie garbaty. Zachowywał
się, jakby inni mężczyźni nie istnieli; zwracał się do kelnerów w restauracjach za
pośrednictwem kobiet. Żaden mężczyzna nie wdarł się nigdy do jego tajemnego sanktuarium.
Alfons przyniósł cybuchy z herbatą. Zaciągnąłem się trzy razy, a Jane spojrzała na
niego i zamarła. Zerwałem się na równe nogi, wrzasnąłem: “Boję się!" i wybiegłem z domu.
Wypiłem piwo w małej restauracyjce — ozdobny szynkwas, wyniki ligi piłkarskiej, plakaty
korridy — i złapałem autobus do miasta.
W rok później usłyszałem w Tangerze, że Jane nie żyje.
BENWAY

Zostałem asystentem doktora Benwaya z firmy Islam S. A.


Doktora Benwaya wysłano jako doradcę do Freelandii, republiki wolnej miłości i łaźni
publicznych. Mieszkańcy są uprzejmi, uczynni, uczciwi, tolerancyjni i nade wszystko czyści.
Jednakże obecność Benwaya wskazuje, że nie wszystko jest tam w porządku: Benway to
manipulator i koordynator systemów znaków, ekspert w dziedzinie przesłuchań, prania
mózgów i warunkowania. Nie widziałem Benwaya od czasu jego pośpiesznego wyjazdu z
Annexii, gdzie doprowadził kraj do totalnej demoralizacji. Pierwszą decyzją Benwaya była
likwidacja obozów koncentracyjnych oraz zakaz masowych aresztowań i tortur, chyba że z
rzadka, w pewnych szczególnych okolicznościach.
— Nie znoszę brutalności — mawiał. — Jest nieskuteczna. Jednakże długotrwałe złe
traktowanie, jeśli stosować je zręcznie, wywołuje lęk i poczucie winy. Należy pamiętać o
kilku naczelnych zasadach. Obiekt nie może uważać złego traktowania za antyhumanitarny
atak na swoją indywidualną tożsamość. Musi czuć, że zasłużył na wszystko, co go spotyka,
bo dopuścił się czegoś strasznego (choć bliżej nie sprecyzowanego). Nagi przymus należy
zamaskować arbitralną, skomplikowaną biurokracją, aby obiekt nie miał bezpośredniego
kontaktu z przeciwnikiem.
Obywatele Annexii musieli stale nosić przy sobie całą teczkę dokumentów. Obywatela
można było zatrzymać na ulicy o każdej porze dnia i nocy; inspektorzy, występujący po
cywilnemu, w rozmaitych mundurach, często w kostiumie kąpielowym albo piżamie,
niekiedy nago, tylko z identyfikatorem przyczepionym do lewego sutka, sprawdzali
poszczególne dokumenty i stemplowali je. W trakcie późniejszej kontroli obywatel musiał
okazywać prawidłowo wbite stemple z ostatniej inspekcji. Jeżeli inspektor zatrzymał większą
grupę ludzi, sprawdzał i stemplował tylko kilku jej członków. Pozostali trafiali później do
aresztu, gdyż nie mieli ostemplowanych dokumentów. Areszt nazywano “zatrzymaniem
tymczasowym"; więzień mógł wyjść na wolność dopiero wtedy, gdy jego zeznanie
wyjaśniające, podpisane, uwierzytelnione i prawidłowo ostemplowane, zostało przyjęte przez
wicedyrektora Departamentu Wyjaśnień. Ponieważ dygnitarz ów pojawiał się w biurze bardzo
rzadko, a zeznanie wyjaśniające należało dostarczyć osobiście, aresztowani spędzali tygodnie
i miesiące w nie ogrzewanych poczekalniach pozbawionych krzeseł i toalet.
Dokumenty wypisywane kiepskim atramentem blakły, upodabniając się do starych
kwitów z lombardu. Nieustannie trzeba było wyrabiać nowe. Obywatele biegali jak szaleni z
jednego urzędu do drugiego, usiłując dotrzymać nierealnych terminów.
Z miasta usunięto ławki, wyłączono fontanny, zniszczono kwiaty i drzewa. Na dachu
każdego bloku mieszkalnego (wszyscy mieszkali w blokach) umieszczono wielkie dzwonki
elektryczne, które wydzwaniały kwadranse. Ich wibracje wyrzucały ludzi z łóżek. Przez całą
noc po niebie błądziły światła reflektorów (nikt nie miał prawa instalować abażurów, zasłon,
okiennic ani żaluzji).
Nikt na nikogo nie patrzył z powodu surowego zakazu czynienia komukolwiek
dwuznacznych propozycji seksualnych. Zamknięto kawiarnie i bary. Alkohol można było
nabyć tylko za specjalnym zezwoleniem; trunek uzyskany w ten sposób nie mógł zostać
sprzedany, podarowany ani w żaden sposób przekazany komukolwiek innemu, przy czym
obecność drugiej osoby w pomieszczeniu stanowiła dowód spisku mającego na celu
nielegalny obrót alkoholem.
Nikomu nie pozwalano ryglować drzwi, a policja dysponowała kluczami do
wszystkich mieszkań w mieście. Policjanci wpadali do mieszkania w towarzystwie telepaty i
zaczynali rewizję.
Telepata wskazywał policjantom to, co człowiek starał się ukryć: tubkę wazeliny,
gruszkę do lewatywy, chusteczkę pokrytą spermą, broń, nielegalnie zdobyty alkohol.
Podejrzanych poddawano wyjątkowo upokarzającym przeszukaniem, którym towarzyszyły
ironiczne, uwłaczające uwagi. Mężczyzn rozbierano do naga i smarowano im odbytnice
wazeliną; wielu okazywało się utajonymi homoseksualistami. Policjanci przyczepiali się do
pierwszego lepszego przedmiotu, na przykład wycieraczki do stalówek.
— Do czego to niby służy?
— Wycieram tym stalówki.
— Aha, wycierasz stalówki.
— Wszystko jasne...
— To chyba wystarczy. Idziemy.
Po kilku miesiącach obywatele chowali się po kątach jak znerwicowane koty.
Policja Annexii tropiła również agentów, sabotażystów i dysydentów politycznych.
Oto poglądy Benwaya na temat przesłuchiwania podejrzanych:
— Na ogół unikam tortur — mobilizują one opór — ale groźba ich zastosowania
bywa użyteczna, gdyż wywołuje u obiektu pożądane poczucie beznadziejności i wdzięczności
wobec śledczego, który unika takich środków. Tortury można stosować z korzyścią, gdy
obiekt przyjmuje je jako zasłużoną karę. Opracowałem kilka procedur dyscyplinarnych tego
typu. Jedna z nich to tak zwana “tablica rozdzielcza". W zębach obiektu mocuje się wiertła
elektryczne, które mogą być w każdej chwili włączone; w odpowiedzi na dzwonki i światełka
obiekt ma naciskać przełączniki na tablicy rozdzielczej. Za każdym razem gdy popełnia błąd,
wiertła włączają się na dwadzieścia sekund. Sygnały stopniowo przyśpieszają, aż obiekt
przestaje sobie radzić. Po półgodzinie przy tablicy załamuje się niczym przeciążony
komputer.
Badanie komputerów rzuca więcej światła na funkcjonowanie mózgu niż introspekcja.
Ludzie Zachodu eksternalizują samych siebie w formie urządzeń technicznych. Ładowałeś
kiedyś kokainę prosto w kanał? To czysta rozkosz, której doświadcza się mózgiem,
bezpośrednia stymulacja ośrodków przyjemności. Przyjemność morfiny odczuwa się
trzewiami. Po szprycy wsłuchujesz się w siebie. Ale kokaina to elektryczność przepuszczona
przez mózg, potrzeba bez ciała i bez uczuć. Mózg naładowany kokainą to zwariowana szafa
grająca błyskająca błękitnymi i różowymi światełkami w elektrycznym orgazmie. Komputer
mógłby odczuwać przyjemność z kokainy, pierwsze ohydne mrowienie owadziego życia.
Głód kokainy trwa tylko kilka godzin, dopóki utrzymuje się pobudzenie drażnionych przez
nią nerwów. Oczywiście taki sam efekt mógłby wywołać przepływający przez nie prąd
elektryczny...
Po pewnym czasie nerwy się zużywają, podobnie jak żyły, i narkoman musi znaleźć
nowe. Żyły powoli się regenerują; zręcznie je zmieniając, ćpun może sobie jakoś poradzić.
Ale komórki mózgowe niestety się nie regenerują i jak się skończą, ćpun jest naprawdę w
pieprzonej sytuacji.
Tłum nagich idiotów sięgający aż do widnokręgu: kucają w skwarze na starych
kościach, ekskrementach, zardzewiałym żelastwie. Kompletna cisza — zniszczono ich
ośrodki mowy — słychać tylko syk iskier i przypalanego mięsa, gdy przykładają sobie
elektrody do kręgosłupów. W nieruchomym powietrzu wisi biały dym. Grupka dzieci
przywiązała idiotę drutem kolczastym do słupa, rozpaliła mu ognisko między nogami i patrzy
ze zwierzęcą ciekawością na płomienie liżące go po udach. Owadzie podrygi ciała w ogniu.
Wróćmy do tematu. Dopóki nie uzyskamy głębszej wiedzy o elektronice,
podstawowym narzędziem sędziego śledczego pozostają narkotyki. Barbiturany są naturalnie
bezużyteczne. Każdy, kogo można złamać takimi środkami, ulegnie również dziecinnym
metodom stosowanym w amerykańskich komisariatach policji. Skopolamina ułatwia
przełamanie oporu, ale niszczy pamięć: agent może chcieć wyjawić swoje tajemnice, lecz nie
potrafi ich sobie przypomnieć albo miesza rzeczywistość z fikcją. Niezłe rezultaty dają
meskalina, harmalina, LSD-6, bufotenina i muskaryna. Bulbokapnina wywołuje stan podobny
do katatonii... Obserwowano przypadki automatycznego posłuszeństwa. Bulbokapnina to
depresor tyłomózgowia: prawdopodobnie inaktywuje ośrodki ruchowe w podwzgórzu. Inne
narkotyki wywołujące eksperymentalną schizofrenię — meskalina, harmalina, LSD-6 — są
stymulatorami tyłomózgowia. W schizofrenii tyłomózgowie jest na przemian pobudzane i
pozbawiane bodźców. Po katatonii następuje często okres pobudzenia i aktywności
motorycznej, kiedy wariat biega po oddziale, sprawiając kłopoty personelowi. Otępiali
schizofrenicy nie chcą się w ogóle ruszać i spędzają czas leżąc w łóżku. Za przyczynę
schizofrenii uważa się często zaburzenia mechanizmów regulacyjnych zlokalizowanych w
podwzgórzu (myślenie przyczynowo-skutkowe kiepsko opisuje procesy metaboliczne —
ograniczenia istniejącego języka). Automatyczne posłuszeństwo najskuteczniej wywołuje się
za pomocą bulbokapniny podawanej na przemian z LSD-6 i wzmocnionej kurarą.
Istnieją inne metody. U badanego można wywołać głęboką depresję, podając mu przez
kilka dni duże dawki amfetaminy. Można wywołać psychozę, podając duże dawki kokainy
lub Demerolu albo odstawiając nagle barbiturany. Obiekt można uzależnić od
dihydroksyheroiny, a później nagle ją odstawić (ta pochodna morfiny jest pięciokrotnie
silniejsza od heroiny, toteż objawy głodu są również ostrzejsze).
Istnieją różnorakie “metody psychologiczne", na przykład przymusowa psychoanaliza.
Badanego zmusza się do wolnych skojarzeń przez godzinę dziennie (jeśli czas nie odgrywa
roli). “Nie bądź taki negatywny, chłopcze. Tatuś był brzydki? Pobawmy się w tablicę
rozdzielczą".
Przypadek pewnej agentki, która zapomniała swojej prawdziwej tożsamości i
uwierzyła w fikcyjną — przebywa ona ciągle w Annexii — podsunął mi inną sztuczkę. Agent
powinien zaprzeczać, że jest agentem, i upierać się przy swojej legendzie. Więc dlaczego nie
posłużyć się psychologicznym dżu-dżitsu i nie wziąć tego za dobrą monetę? Czemu nie
sugerować, że fikcyjna tożsamość jest prawdziwa i że nie ma żadnej innej? Autentyczna
tożsamość agenta staje się wówczas częścią jego podświadomości, czyli nie podlega
świadomej kontroli i można ją odkryć w stanie hipnozy. Normalnego heteroseksualnego
mężczyznę można uczynić w ten sposób pedałem... wzmocnić latentne skłonności
homoseksualne, pozbawić kobiet i poddać stymulacji homoseksualnej. Później narkotyki,
hipnoza i...
Benway skinął wymownie dłonią.
— Badanych można poddawać upokorzeniom seksualnym. Nagość, stymulacja
afrodyzjakami, nieustanny nadzór, by nie dopuścić do masturbacji (w razie erekcji podczas
snu włącza się automat, który wyrzuca badanego z łóżka do basenu z lodowatą wodą, co
redukuje do minimum liczbę polucji). Można zahipnotyzować księdza i powiedzieć, że
zjednoczy się wkrótce z Barankiem — a później wprowadzić mu do odbytu penis starego
tryka. Śledczy uzyskuje w ten sposób kontrolę hipnotyczną — badany przybiegnie do nogi na
jedno gwizdnięcie, będzie srał na podłogę, jeśli się powie: “Sezamie, otwórz się!" Naturalnie
upokorzenia seksualne zupełnie nie działają na jawnych homoseksualistów. Pamiętam
jednego chłopca, którego uwarunkowałem, by robił kupę na mój widok. Później myłem mu
tyłek i przelatywałem go. Doprawdy, smakowite. Był zresztą ślicznym chłopcem. Czasami
wybuchał płaczem, bo nie mógł powstrzymać ejakulacji, jak go pieprzyłem. Cóż, wyraźnie
widać, że istnieją niezliczone możliwości, niczym kręte ścieżki w wielkim pięknym ogrodzie.
Badałem te sprawy bardzo pobieżnie na życzenie bonzów partyjnych. Cóż, son cosas de la
vida.
Docieram do Freelandii, czystej i nudnej, mój Boże. Benway kieruje Centralnym
Ośrodkiem Warunkowania. Pytam o kogoś.
— El Hassein został latahem, eksperymentując z automatycznym posłuszeństwem.
Męczennik nauki...
(Latahowie występują w Azji Południowo-Wschodniej. Chociaż zdrowi na umyśle,
imitują każdy ruch przechodnia na ulicy, gdy przyciągnie się ich uwagę pstrykając palcami
lub wydając głośny okrzyk. Postać mimowolnej hipnozy. Niekiedy ranią się, próbując
naśladować ruchy kilku ludzi naraz).
— Przerwij mi, jeśli usłyszysz atomowy sekret...
Twarz Benwaya zachowuje swoją formę, choć może lada chwila ulec niewymownemu
rozszczepieniu lub metamorfozie. Przypomina trochę rozmazaną fotografię.
— Chodź — mówi Benway. — Oprowadzę cię po ośrodku.
Idziemy długim białym korytarzem. Głos Benwaya przenika do mojej świadomości z
nieokreślonego miejsca... bezcielesny, niekiedy głośny i wyraźny, niekiedy ledwie słyszalny,
niczym muzyka zagłuszana przez wiatr...
— Izolowane społeczności, jak tubylcy z Archipelagu Bismarcka. Nie istnieje w nich
jawny homoseksualizm. Przeklęty matriarchat. Wszystkie matriarchaty są anty
homoseksualne, konformistyczne i nudne. Jeśli znajdziesz się w społeczności opartej na
matriarchacie, idź do najbliższej granicy, ale nie biegnij. Jak zaczniesz biec, prawdopodobnie
zastrzeli cię jakiś sfrustrowany gliniarz, latentny pedał. Czy warto tworzyć przyczółki
homogeniczności w ruinach takich jak Europa Zachodnia czy USA? Kolejny pieprzony
matriarchat, pomimo Margaret Mead... Same kłopoty. Walka na skalpele z kolegą w sali
operacyjnej. Moja asystentka pawianica skoczyła na pacjenta i rozszarpała go na strzępy.
Podczas bójki pawiany atakują zawsze najsłabszego. Całkiem słusznie. Nie wolno nigdy
zapominać o naszym wspaniałym małpim rodowodzie. Moim przeciwnikiem był doktor
Browbeck. Emerytowany specjalista od aborcji i handlarz narkotyków (ukończył kurs
weterynaryjny), powołany z powrotem do służby wskutek braku personelu. Cóż, doktorek
spędził cały ranek w kuchni szpitalnej, podszczypując pielęgniarki i wdychając gaz świetlny,
a tuż przed zabiegiem wziął ukradkiem dla kurażu podwójną działkę gałki muszkatołowej.
W Anglii, a zwłaszcza w Edynburgu ludzie odurzają się gazem świetlnym
przepuszczonym przez mleko w proszku. Wyprzedają się ze wszystkiego, żeby płacić
rachunki za gaz, a jak przychodzi wreszcie inkasent, by go zamknąć, wrzeszczą na całe
miasto. Człowiek mający ochotę na gaz mówi:
"Czuję na plecach ten stary piec".
Gałka muszkatołowa. Cytuję z artykułu autora w “Brytyjskim Przeglądzie
Narkotycznym" [por. Dodatek]:
“Skazańcy i marynarze odurzają się niekiedy gałką muszkatołową, łykając ją z wodą.
Sensacje są dość podobne jak po marihuanie, choć towarzyszą im ból głowy i nudności.
Indianie południowoamerykańscy stosują kilka narkotyków z rodziny gałki muszkatołowej.
Zwykle wąchają sproszkowaną roślinę. Czarownicy zażywający gałkę muszkatołową wpadają
w trans pozwalający przepowiadać przyszłość".
— Miałem kaca po yage i nie chciałem słuchać idiotyzmów Browbecka. Na początku
powiedział, że powinienem ciąć na plecach, a nie na brzuchu, bo rozlanie się pęcherzyka
żółciowego zepsuje mięso. Myślał, że patroszy kurczaka. Kazałem mu iść do kuchni i
wsadzić z powrotem łeb do pieca, a on miał czelność odepchnąć moją rękę, co doprowadziło
do przecięcia tętnicy udowej pacjenta. Tryskająca krew oślepiła anestezjologa, który
wrzeszcząc wybiegł z sali operacyjnej. Browbeck usiłował kopnąć mnie w podbrzusze, ale
wykastrowałem go skalpelem. Czołgał się po podłodze, dźgając mnie w nogi. Yioletta —
moja asystentka pawianica, jedyna kobieta, na jakiej mi kiedykolwiek zależało — dostała
prawdziwego szału. Wszedłem na stół operacyjny i już miałem skoczyć obiema nogami na
Browbecka, gdy wpadli policjanci.
Cóż, bójka w sali operacyjnej, “nieprawdopodobne wydarzenie", jak określił to
dyrektor. Zupełnie mnie to wykończyło. Atakowano mnie ze wszystkich stron. Ukrzyżowanie
— oto jedyne właściwe słowo. Oczywiście popełniłem w życiu kilka głupot, ale kto ich nie
popełnia? Kiedyś ja i anestezjolog wypiliśmy cały eter i pacjent wstał ze stołu; innym razem
oskarżono mnie o kradzież kokainy i uzupełnienie braku proszkiem do mycia ustępów. Tak
naprawdę zrobiła to Yioletta. Oczywiście musiałem ją osłaniać...
Na koniec wylali nas ze szpitala. Yioletta nie była naturalnie prawdziwą lekarką,
podobnie jak Browbeck; zakwestionowano nawet mój dyplom. Ale Yioletta znała się na
medycynie lepiej niż stu profesorów. Miała niesłychaną intuicję i poczucie obowiązku.
Siedziałem bezczynnie w swoim mieszkaniu, bez dyplomu. Czy powinienem zmienić
fach? Nie, mam medycynę we krwi. Utrzymałem pewność ręki, dokonując aborcji po
zaniżonych cenach w toaletach na stacjach metra. Upadłem tak nisko, że zaczepiałem
ciężarne kobiety na ulicach. Kompletny zanik etyki. Wreszcie spotkałem wspaniałego faceta,
Placentę Juana, który dorobił się na młodych cielętach podczas wojny. Cielę może zostać
zarżnięte, dopiero gdy osiągnie wiek sześciu tygodni. Wcześniej grożą za to wysokie
grzywny. Cóż, Juanito miał flotyllę frachtowców pływających pod banderą abisyńską dla
uniknięcia kłopotów. Dał mi posadę lekarza okrętowego na pokładzie “Filariasis",
najbrudniejszej łajby, jaka żeglowała kiedykolwiek po morzach. Jedną ręką operowałem,
drugą odganiałem szczury, a z sufitu spadały pluskwy i skorpiony.
Po co komu homogeniczność? Można ją osiągnąć, ale to kosztuje. Wyszło mi to
bokiem... Oto jesteśmy... Ulica Nudy.
Benway kiwa dłonią i otwierają się drzwi. Przechodzimy przez próg i drzwi się
zamykają. Długa, nieskazitelnie czysta sala: nierdzewna stal, lśniące białe kafelki, łóżka pod
jedną ścianą. Nikt nie pali, nikt nie czyta, nikt nie rozmawia.
— Chodź i przypatrz im się — mówi Benway. — Nie krępuj się.
Podchodzę i staję naprzeciw mężczyzny siedzącego na łóżku. Patrzę mu w oczy. Są
kompletnie puste.
— NUM — mówi Benway. — Nieodwracalne uszkodzenie mózgu. Nadmiar
wolności, można powiedzieć... Ciężar dla naszego ośrodka.
Przesuwa ręką przed oczami mężczyzny.
— Tak, ciągle mają odruchy. Popatrz. Wyciąga z kieszeni tabliczkę czekolady,
rozwija z cynfolii odsuwa mężczyźnie pod nos. Mężczyzna wącha. Zaczyna poruszać
szczękami i wykonywać ruchy chwytne. Ślina cieknie mu z ust i wisi na podbródku. Burczy
mu w brzuchu. Cały zaczyna się wić. Benway robi krok do tyłu i unosi czekoladę. Mężczyzna
pada na kolana, odrzuca głowę do tyłu i szczeka. Benway rzuca czekoladę. Mężczyzna usiłuje
chwycić ją zębami, pudłuje, chodzi na czworakach, wydając skomlące dźwięki. Wczołguje się
pod łóżko, odnajduje czekoladę i wpycha sobie obiema rękami do ust.
— Boże! Ci kretyni nie mają cienia wstydu! Benway wzywa sanitariusza, który siedzi
na końcu sali, czytając tom dramatów J. M. Barriego.
— Zabierz stąd tych kretynów. Są tylko ciężarem. Odstraszają turystów.
— Co z nimi zrobić?
— Skąd u licha mam wiedzieć? Jestem naukowcem, zajmuję się czystą nauką. Po
prostu zabierz ich stąd. Nie mogę na nich patrzeć. Są ohydni.
— Ale jak to załatwić?
— Drogą służbową. Zatelefonuj do koordynatora okręgowego czy jak się teraz
nazywa... co tydzień nowy tytuł. Wątpię, czy w ogóle istnieje.
Doktor Benway przystaje koło drzwi i ogląda się na mężczyznę z uszkodzeniem
mózgu.
— Jedna z naszych porażek — mówi. — Cóż, wypadek przy pracy.
— Czy kiedykolwiek dochodzą do siebie?
— Nigdy, ach, nigdy nie dochodzą do siebie! — nuci cicho Benway. — Następny
oddział jest bardzo interesujący.
Pacjenci stoją grupkami, rozmawiając i plując na podłogę. W powietrzu wisi szara
mgiełka morfiny.
— Widok, od którego serce rośnie — mówi Benway. — To narkomani czekający na
dealera. Pół roku temu wszyscy byli schizofrenikami. Niektórzy spędzili wiele lat w łóżkach.
Popatrz tylko na nich.
W całej swojej praktyce nie widziałem nigdy narkomana będącego jednocześnie
schizofrenikiem, a narkomani należą zwykle do typu schizoidalnego. Jak się chce kogoś
wyleczyć, trzeba się dowiedzieć, kto jest zdrowy. Więc kto nie ma schizofrenii? Ćpuny.
Nawiasem mówiąc, w Boliwii istnieje pewien górski obszar, gdzie nie występują psychozy.
Chciałbym tam pojechać, nim mieszkańcy się zdegenerują: dokona tego nauka czytania i
pisania, reklamy, telewizja, bary. Chętnie zbadałbym ich metabolizm: dieta, narkotyki,
alkohol, seks i tak dalej. Kogo obchodzi, co myślą? Pewnie te same nonsensy co inni.
Dlaczego narkomani nie chorują na schizofrenię? Jeszcze nie wiem. Schizofrenik
może ignorować głód i zagłodzić się na śmierć, jak się go nie karmi. Narkoman nie może
ignorować głodu heroiny. Nałóg zmusza do kontaktów z ludźmi.
Ale to tylko jeden punkt widzenia. Meskalina, LSD-6, rozłożona adrenalina,
harmalina wywołują zaburzenia podobne do schizofrenii, więc schizofrenia to
prawdopodobnie psychoza metaboliczna. Schizofrenicy produkują własny narkotyk, mają w
sobie dealera, można powiedzieć. (Zainteresowanych czytelników odsyłam do Dodatku).
W terminalnej schizofrenii tyłomózgowie ulega trwałemu zahamowaniu, a
przodomózgowie prawie nie działa, gdyż przodomózgowie aktywizuje się w odpowiedzi na
stymulację płynącą z tyłomózgowia.
Morfina działa na tyłomózgowie podobnie jak schizofrenia. (Proszę zwrócić uwagę na
podobieństwo między objawami głodu a odurzeniem yage czy LSD-6). Ostatecznym
skutkiem zażywania morfiny, a zwłaszcza dużych dawek heroiny jest trwałe zahamowanie
tyłomózgowia i stan podobny do terminalnej schizofrenii: całkowity zanik uczuć, autyzm,
otępienie. Narkoman może osiem godzin gapić się w ścianę. Jest świadomy otoczenia, ale nie
budzi ono w nim żadnych emocji ani w ogóle go nie interesuje. Przypominanie sobie okresu
ciężkiej narkomanii jest jak odtwarzanie wstecz taśmy magnetofonowej z zapisem wydarzeń
doświadczanych jedynie przez przodomózgowie. Prozaiczne konstatacje faktów. “Poszedłem
do sklepu i kupiłem kilo cukru. Wróciłem do domu i zjadłem pół pudełka. Strzeliłem sobie
dwieście miligramów". W owych wspomnieniach uderza zupełny brak nostalgii. Jednakże
kiedy tylko zmniejszają się dawki morfiny, w organizmie pojawia się substancja stymulująca.
Jeśli przyjemność to rozładowanie napięcia, morfina rozładowuje napięcie związane z
życiem. Odłącza podwzgórze, ośrodek energii psychicznej i libido.
Niektórzy z moich uczonych kolegów (bezimienne dupki) sugerują, że morfina
stymuluje bezpośrednio ośrodek orgazmu w mózgu. Sądzę, że w istocie rzeczy zaburza cykl
polegający na narastaniu i rozładowywaniu napięcia. Ćpun nie potrzebuje orgazmu.
Narkoman nie odczuwa nudy, świadczącej zawsze o nie rozładowanym napięciu. Może się
gapić przez osiem godzin na własny but. Jedyną rzeczą, która podrywa go do działania, jest
głód narkotyczny.
Na dalekim krańcu sali sanitariusz unosi metalową żaluzję i chrząka jak wieprz.
Narkomani biegną w jego stronę, śliniąc się i mlaskając.
— Mądry facet — mówi Benway. — Żadnego szacunku dla godności ludzkiej. Teraz
pokażę panu oddział dla lekkich zboczeńców i kryminalistów. Tak, kryminaliści są u nas
uznawani za zboczeńców. Nie walczą z prawami Freelandii. Chcą po prostu obejść kilka
paragrafów. Odrażające, lecz niezbyt groźne. Korytarzem prosto... Ominiemy oddziały
dwadzieścia trzy, osiemdziesiąt sześć, pięćdziesiąt siedem i dziewięćdziesiąt siedem... oraz
laboratorium.
— Czy homoseksualiści są również uznawani za zboczeńców?
— Nie. Proszę pamiętać o Archipelagu Bismarcka. Nie ma tam jawnego
homoseksualizmu. Dobrze funkcjonujące państwo policyjne nie potrzebuje policji.
Homoseksualizm po prostu nie przychodzi nikomu do głowy... W matriarchacie
homoseksualizm to przestępstwo polityczne. Żadna społeczność nie toleruje otwartego
odrzucenia swoich podstawowych praw. Nie żyjemy w matriarchacie, inszallah. Zna pan
eksperymenty ze szczurami, które poddawano elektrowstrząsom i oblewano zimną wodą, gdy
zbliżały się do samic? Wszystkie stały się pedałami. Właśnie taka jest etiologia
homoseksualizmu. Kiedy pracowałem krótko jako psychoanalityk, jeden z pacjentów zaczął
szaleć z miotaczem płomieni, dwóch popełniło samobójstwa, a jeden zdechł na kozetce jak
szczur tropikalny (szczury tropikalne zdychają, gdy nagle znajdą się w sytuacji bez wyjścia).
Rodzina zaczęła się mnie czepiać, a ja powiadam: “Cóż, wypadek przy pracy. Wynieście stąd
tego sztywniaka. Źle działa na moich żywych pacjentów". Zauważyłem, że wszyscy pacjenci
homoseksualiści objawiają silne podświadome ciągotki heteroseksualne, a wszyscy pacjenci
heteroseksualni podświadome ciągotki homoseksualne. Kręci się od tego w głowie, nie?
— I co z tego wynika?
— Wynika? Nic. To po prostu luźne spostrzeżenie. Jemy lunch w gabinecie Benwaya,
gdy nagle dzwoni telefon.
— Co takiego?... Potworne! Fantastyczne!... Kontynuujcie i czekajcie. Odkłada
słuchawkę.
— Natychmiast przyjmuję posadę w Islam S.A. Zdaje się, że komputer oszalał, grając
w sześciowymiarowe szachy z technikiem, i uwolnił wszystkich pacjentów. Musimy się
wycofać na dach. Wygląda na to, że czeka nas ewakuacja helikopterem.

Z dachu Ośrodka Warunkowania rozciąga się straszliwy widok. Przed kawiarniami


stoją pacjenci z nieodwracalnym uszkodzeniem mózgu, nici śliny wiszą im na podbródkach,
w brzuchach burczy; inni ejakulują na widok kobiet. Latahowie z małpim uporem naśladują
przechodniów. Narkomani splądrowali apteki i szprycują się na każdym rogu... W parku w
malowniczych pozach stoją katatonicy... Ulicami biegają pobudzeni schizofrenicy, wydając
nieartykułowane, nieludzkie okrzyki. Grupa częściowo uwarunkowanych pacjentów otoczyła
wycieczkę złożoną z homoseksualistów: na twarzach pacjentów błąkają się odrażające,
dwuznaczne uśmiechy.
— Czego chcecie? — warczy jeden z pedałów.
— Zrozumieć was.
Grupa wyjących simopatów huśta się na żyrandolach, balkonach i gałęziach drzew,
srając i sikając na przechodniów. (Simopata — zapomniałem fachowej nazwy choroby — to
osoba przekonana, że jest małpą. Szczególnie często zdarza się to poborowym, ale przechodzi
im, gdy tylko wyjdą z wojska). Po ulicach biegają furiaci, szablami ucinając ludziom głowy;
na ich nieobecnych twarzach igra rozmarzony uśmiech... Maniacy seksualni trzymają się za
penisy i krzykiem błagają turystów o pomoc... Arabscy demonstranci wrzeszczą i wyją,
kastrując, patrosząc, ciskając butelki z benzyną... Chłopcy robią taneczne striptizy z jelitami,
kobiety wpychają w siebie ucięte genitalia, rzucają się na wybranych mężczyzn... Fanatycy
religijni przemawiają do tłumu z helikopterów, ciskając w dół deszcz kamiennych tablic
zapisanych bezsensownymi przesłaniami... Ludzie przebrani za lamparty rozdzierają innych
na strzępy stalowymi szponami, rycząc i chrząkając... Członkowie Towarzystwa
Kanibalistycznego Kwakiutlów odgryzają nosy i uszy...
Koprofag prosi o talerz, sra na niego, zjada gówno i krzyczy: “Mniam-mniam!
Pycha!"
Batalion rozszalałych nudziarzy włóczy się po ulicach i foyer hotelowych w
poszukiwaniu ofiar. Intelektualny awangardzista (“Jedynymi tekstami godnymi uwagi są
czasopisma naukowe") dał komuś zastrzyk z bulbokapniny i ma zamiar przeczytać mu artykuł
na temat wykorzystania neohemoglobiny w leczeniu granulomy rozsianej. (Artykuł to
oczywiście bełkot, który spreparował i wydrukował).
Jego pierwsze słowa: “Jestem waszym autorytetem, do czego predysponuje mnie
inteligencja". Złowieszcze słowa, mój chłopcze... Kiedy je usłyszysz, natychmiast uciekaj.
Anglik z kolonii, wspomagany przez pięciu młodych policjantów, więzi kogoś w
barze klubu: “Zna pan Mozambik?" — pyta i rozpoczyna nie kończącą się opowieść o swojej
jej malarii. “Więc lekarz powiedział mi tak: «Mogę panu doradzić tylko jedno: wyjechać stąd.
Inaczej — pochowam pana». Prowadził również przedsiębiorstwo pogrzebowe. Dorabiał
trochę na boku, od czasu do czasu grzebiąc któregoś ze swoich pacjentów". Po trzecim dżinie
przerzuca się na dyzenterię. “Zdumiewająca biegunka. Jasnożółta, o zmiennej konsystencji".
Podróżnik w korkowym hełmie trafił kogoś z dmuchawki. Ciernie, którymi strzela, są
zatrute kurarą. Robi ofierze sztuczne oddychanie. (Kurarą paraliżuje płuca. Nie ma innego
działania toksycznego i ściśle biorąc nie jest trucizną. Jeśli zastosuje się sztuczne oddychanie,
ofiara nie umrze. Kurarą jest błyskawicznie wydalana przez nerki).
— Był to rok zarazy bydlęcej, gdy wszystko wymarło, nawet hieny... Zostałem sam na
pustkowiu, zupełnie bez towaru. Kiedy zrzucono mi go na spadochronie, czułem
niewysłowioną wdzięczność... Jeszcze nigdy nikomu tego nie opowiadałem...
Jego głos odbija się echem w ogromnym pustym foyer hotelowym. Secesja: czerwony
aksamit, plastikowe palmy, złocenia i rzeźby.
— Jako jedyny biały zostałem przyjęty do osławionego Stowarzyszenia Aguti i
uczestniczyłem w jego straszliwych obrzędach. Członkowie Stowarzyszenia Aguti wyszli na
ulicę, by odbyć rytuał Chimu. (Peruwiańscy Indianie Chimu oddawali się chętnie pederastii i
urządzali krwawe walki z maczugami, kończące się niekiedy kilkuset ofiarami śmiertelnymi).
Młodzież, szydząc z siebie i okładając się nawzajem maczugami, wymaszerowuje na pole.
Zaczyna się bitwa.
Drogi czytelniku, ohyda tego widoku nie da się opisać! Kim jest ten skulony sikający
tchórz, złośliwy niczym mandryl, stale zmieniający panów? Kto sra na pokonanego
przeciwnika, który konając zjada gówno i krzyczy z rozkoszy? Kto wiesza biernego
homoseksualistę i łapie jego spermę ustami niczym wściekły pies? Łagodny czytelniku,
chętnie bym ci tego oszczędził, ale moje pióro jest obdarzone własną wolą. O Chryste, co za
widok! Czy język lub pióro może opisać te bezeceństwa? Bestialski młody chuligan wyłupił
swojemu koledze oko i pieprzy go w mózg. “Ma uwiąd mózgu i jest suchy jak cipa starej
baby".
— Pieprzę tę starą cipę, jak w krzyżówce, co mi wynika, jak mi wynika? Już, mój
stary, czy jeszcze nie? Nie mogę cię wypieprzyć, Jack, bo zostaniesz niedługo moim ojcem i
lepiej by ci było poderżnąć gardło i wypieprzyć moją matkę, niż wypieprzyć ojca albo vice
versa, mutatis mutandis i podciąć gardło matce, świętej cipie, choć to najlepszy sposób, żeby
zamknąć jej gębę. Chodzi o to, że gość nie wie, że ma dać dupy “wielkiemu białemu
tatusiowi" czy przelecieć staruchę. Dajcie mi dwie cipy i stalowego fiuta, trzymajcie swoje
brudne paluchy z dala od mojego słodkiego tyłka. Czy myślicie, że jestem pawianem,
uchodźcą z Gibraltaru? Mężczyznę i kobietę wykastrował. Kto nie rozróżnia płci? Poderżnę ci
gardło, ty biały skurwysynu. Stań otwarcie jak mój wnuk i spotkaj się ze swoją nie narodzoną
matką w wątpliwej walce. Zamęt spieprzy mu arcydzieło. Poderżnąłem dozorcy gardło
całkiem przez pomyłkę, był takim paskudnym starym fiutem. W pierdlu wszystkie fiuty są
takie same.
Wróćmy na pole poległych. Młodzieniec odbywa stosunek płciowy z kolegą, a
tymczasem kolejny młodzieniec kastruje pierwszego, jednakże natura nie znosi próżni i drugi
młodzieniec ejakuluje do Czarnej Laguny, gdzie niecierpliwe piranie rozrywają na strzępy
jeszcze nie narodzone dziecko, którego narodziny — w świetle pewnych dobrze
udokumentowanych faktów — są mało prawdopodobne.
Kolejny nudziarz nosi walizkę pełną nagród i medali, pucharów i proporczyków:
— Zdobyłem tę nagrodę w konkursie na najzmyślniejsze akcesorium seksualne. Było
to w Jokohamie. (Trzymajcie go, jest w desperacji!) Cesarz wręczył mi nagrodę osobiście i
miał łzy w oczach, a pozostali uczestnicy ceremonii wykastrowali się nożami do harakiri. Ten
proporczyk wygrałem podczas konkursu na największego podleca podczas mityngu
Anonimowych Ćpunów w Teheranie.
— Zastrzelił fagasa mojej żony kamieniem nerkowym wielkim jak brylant Hope. Daję
jej pół tabletki Yagantiny i mówię: “Nie spodziewaj się zbyt wielkiej ulgi..." “Zamknij się
już... Chcę się rozkoszować lekarstwem".
— Ukradł kulkę opium z tyłka mojej babki. Hipochondryk łapie przechodnia na lasso,
zakłada mu kaftan bezpieczeństwa i zaczyna gadać o swoich wrzodach:
— Paskudna, cuchnąca ropa... Poczekaj, aż zobaczysz. Rozbiera się, pokazuje blizny
pooperacyjne i chwyta palec opierającej się ofiary:
— Czujesz w moim kroczu tę opuchliznę? Cierpię na limfogranulomę... A teraz chcę,
żebyś dokonał palpacji moich hemoroidów.
Mowa o limfogranulomie, zwanej “bubą", wirusowej chorobie wenerycznej pospolitej
w Etiopii. “Nie bez kozery nazywają nas brudnymi Etiopczykami" — śmieje się etiopski
najemnik, jadowity jak królewska kobra, uprawiający stosunek pederastyczny z faraonem.
Starożytne papirusy egipskie zawsze nazywają ich brudnymi Etiopczykami.
Zaczęło się w Addis Abebie, ale mamy dwudziesty wiek i globalną wioskę. Buby
puchną w Szanghaju i na Bahamach, w Nowym Orleanie i Helsinkach, w Seattle i w
Kapsztadzie. Ale nie masz jak ojczyzna i choroba wyraźnie upodobała sobie Murzynów, co
jest świetnym argumentem dla rasistów. Ale podobno czarownicy Mau Mau z kultów voodoo
szykują już specjalną chorobę weneryczną dla białych. Zresztą biali wcale nie są odporni:
pięciu marynarzy brytyjskich zaraziło się w Zanzibarze, a w okręgu Dead Coon w stanie
Arkansas (“Najczarniejsza ziemia, najbielsi ludzie w USA — czarnuchu, niech nie padnie tu
na ciebie promień słońca") koroner dostał buby z przodu i z tyłu. Kiedy choroba wyszła na
jaw, czujni sąsiedzi spalili go żywcem w wychodku. “Posłuchaj, Ciem, myśl o sobie jak o
krowie z pryszczycą albo kogucie chorym na zarazę". “Nie podchodźcie za blisko, chłopcy.
Jego jelita mogą wybuchnąć w ogniu". Jednym słowem, bakterie buby przenoszą się łatwo z
miejsca na miejsce, w odróżnieniu od pewnych nieszczęśliwych wirusów, trawiących
bezczynnie czas w brzuchu kleszcza albo w ślinie zdychającego szakala, który wyje do
księżyca na pustyni. Po infekcji pierwotnej choroba atakuje gruczoły chłonne krocza, które
puchną i pękają, po czym przez miesiące i lata sączy się z nich cuchnąca wydzielina złożona z
krwi, ropy i limfy. Częstym powikłaniem jest słoniowacizna genitaliów; odnotowano również
przypadki gangreny, w której zalecano amputację pacjenta od pasa w dół. U kobiet dochodzi
zazwyczaj do infekcji wtórnej odbytu. Mężczyźni uprawiający bierne stosunki pederastyczne
z zainfekowanymi partnerami pawianami mogą także się zarazić. Po początkowej opuchliźnie
i wycieku ropnym — mogą one pozostać nie zauważone — rozwija się zwężenie odbytu
wymagające interwencji chirurgicznej, chyba że nieszczęsny pacjent pierdzi i sra przez usta,
co prowadzi do zgniłego oddechu i niepopularności wśród wszystkich egzemplarzy homo
sapiens, niezależnie od płci, wieku i stanu. Pewnego ślepego pedała opuścił nawet jego pies
przewodnik. Do niedawna nie było żadnej skutecznej metody leczenia. “Leczenie objawowe"
— w żargonie lekarskim oznacza to, że choroba jest nieuleczalna. Obecnie w wielu
przypadkach uzyskuje się poprawę po zastosowaniu końskich dawek aureomycyny,
teramycyny i innych antybiotyków. Mimo to znaczny odsetek chorych jest oporny na
wszelkie kuracje... A więc, chłopcy, gdy czujecie na jajach czyjś gorący język, który wnika
wam do tyłka jak płomień palnika acetylenowego — wedle słów I. B. Watsona: “Myślcie!"
Przestańcie dyszeć i dokonajcie palpacji, a jeśli wyczujecie bubę, otoczcie się murem chłodu i
powiedzcie lodowatym tonem: “Myślisz, że chcę się zarazić twoją okropną chorobą?!
Bynajmniej!"
Chuligańscy fanatycy rock and rolla szturmują ulice wielkich miast. Wpadają do
Luwru i oblewają kwasem twarz Mony Lizy. Otwierają ogrody zoologiczne, domy wariatów,
więzienia, przebijają młotami pneumatycznymi rury wodociągowe, rąbią podłogi w toaletach
samolotów pasażerskich, strzelają do latarni morskich, podpiłowują liny wind, aż zostaje
tylko cienki drucik, zamieniają wodociągi z kanalizacją, wrzucają do basenów rekiny,
płaszczki, węgorze elektryczne i candiru (candiru to niewielka rybka o grubości sześciu
milimetrów i długości pięciu centymetrów, zamieszkująca niektóre rzeki w Amazonii; wbija
się ona w penis, odbytnicę albo babską cipę faute de mieux i więźnie tam dzięki kolczastym
skrzelom, choć nie wiadomo, w jakim celu, bo nikt jeszcze się nie odważył zbadać cyklu
życiowego candiru in situ), w marynarskich strojach zatapiają “Queen Mary" w Zatoce
Nowojorskiej, porywają samoloty i autokary, wpadają w białych kitlach do szpitali z piłami,
toporami i skalpelami metrowej długości, odłączają chorym respiratory i naśladują ich
duszenie się, tarzając się po podłodze z oczami w słup, robią zastrzyki pompkami od
rowerów, odłączają sztuczne nerki, przepiłowują kobietę na pół ogromną piłą, wpędzają do
gmachu giełdy ogromne stado świń, srają na podłogę ONZ i podcierają się traktatami,
paktami, sojuszami, samolotami, samochodami, konno, na wielbłądach, słomach, traktorach,
rowerach i walcach parowych, pieszo, na nartach, sankach, o kulach i na szczudłach turyści
szturmują granice, żądając azylu politycznego z powodu “potwornych warunków panujących
we Freelandii", a Izba Handlowa na próżno usiłuje zdusić sprawę w zarodku: “Spokojnie. To
tylko kilku szaleńców, którzy się wyrwali z szalonego kraju".
JOSELITO

Joselito, pisujący kiepskie wiersze o tematyce społecznej, zaczyna kaszleć. Niemiecki


lekarz zbadał chłopca, dotykając jego żeber smukłymi, delikatnymi palcami. Lekarz był także
skrzypkiem, matematykiem, mistrzem szachowym i doktorem prawa międzynarodowego z
prawem występowania w toaletach Hagi. Obrzucił brązową pierś Joselito twardym,
nieobecnym wzrokiem. Popatrzył na Carla i uśmiechnął się — porozumiewawczy uśmiech
wykształconego mężczyzny — po czym uniósł brwi, mówiąc bez słów: To głupi chłop, więc
ukryjmy to przed nim, bo inaczej zesra się ze strachu. Koch, paskudne słowo, prawda?
— Catarro de los pulmones — rzekł na głos.
Carl rozmawiał z doktorem przed domem, w wąskim krużganku. Deszcz padający na
ulicę ochlapywał mu nogi, a w oczach doktora odbijały się schody, ganki, murawy, podjazdy,
korytarze i ulice świata... duszne niemieckie alkowy, regały do sufitu, złowróżbna woń uremii
sącząca się spod drzwi, podmiejskie trawniki przy dźwiękach zraszacza w spokojnej dżungli
pod cichymi skrzydłami moskitów. (Uwaga: To nie figura retoryczna. Moskity są
rzeczywiście ciche). Dyskretne sanatorium w Kensington, puszyste dywany, fotel obity
brokatem i filiżanka herbaty, nowoczesny szwedzki salon z hiacyntami w żółtej czarze, a na
zewnątrz porcelanowo błękitne północne niebo i płynące obłoki pod kiepską akwarelą
umierającego studenta medycyny.
— Chyba schnaps, Frau Underschnitt.
Doktor rozmawiał przez telefon, patrząc na szachownicę.
— Dość poważne zmiany... nawet bez badania fluoroskopowego. — Podnosi skoczka,
a następnie odstawia go z namysłem na to samo miejsce. — Tak... oba płuca... bez cienia
wątpliwości. — Odkłada słuchawkę i zwraca się w stronę Carla. — Zauważyłem, że
zdumiewająco szybko goją im się rany i rzadko dochodzi do zakażenia. Nasza domena to
płuca: zapalenie i oczywiście nasz stary wierny przyjaciel. — Doktor chwyta Carla za fiuta,
podskakuje śmiejąc się ochrypłym chłopskim śmiechem i ciągnie gładko w swojej dziwnie
pozbawionej akcentu, bezcielesnej angielszczyźnie: — Nasz stary przyjaciel prątek Kocha. —
Trzaska obcasami i kłania się. — Inaczej chłopi mnożyliby się jak króliki, nie? — Chichoce
jak hiena, zbliżając twarz do twarzy Carla, który cofa się ku szarej ścianie deszczu.
— Jest jakieś miejsce, gdzie można by go wyleczyć?
— Zdaje się, że w stolicy okręgu jest sanatorium. — Doktor przeciąga lubieżnie
słowa. — Napiszę panu adres.
— Chemioterapia?
Głos Carla brzmi głucho i ciężko w wilgotnym powietrzu.
— Kto wie? To głupi chłop, a najgorsi są ci, co liznęli trochę nauki. Nie powinno im
się pozwalać uczyć się czytać, a także uczyć się mówić. Nie ma potrzeby zabraniać im
myślenia: zadbała o to sama Natura.
Oto adres — szepce doktor, nie otwierając ust.
Upuszcza na dłoń Carla papierową kulkę. Jego palce, lśniące od brudu, dotykają
rękawa gościa.
— Jest jeszcze kwestia mojego honorarium. Carl wsuwa mu złożony banknot... i
doktor rozpływa się w szarym zmierzchu, niechlujnym i lękliwym jak stary ćpun. Carl spotkał
się z Joselito w wielkim, czystym, jasno oświetlonym pokoju, z osobną łazienką i
cementowym balkonem. W chłodnym, pustym pokoju nie ma o czym rozmawiać: hiacynty
wodne rosnące w żółtej czarze, porcelanowo błękitne niebo, płynące obłoki, strach zapalający
się i gasnący w oczach. Kiedy się uśmiechał, strach odlatywał strzępami jasności, krył się w
wysokich chłodnych rogach pokoju. Co mogłem powiedzieć, czując wokół śmierć, widząc
ulotne obrazy pojawiające się przed zaśnięciem?
— Wyślą mnie jutro do nowego sanatorium. Przyjedź mnie odwiedzić. Będę tam sam.
Rozkaszlał się i zażył tabletkę kodeiny.
— Wiem, doktorze, to znaczy, dowiedziałem się, czytałem i słyszałem — nie jestem
fachowcem ani go nie udaję — że leczenie sanatoryjne w dużej mierze zastąpiono, a
przynajmniej uzupełniono chemioterapią. Czy wyrażam się ściśle? Proszę mi powiedzieć z
całą otwartością, jak człowiek człowiekowi, jakie jest pańskie zdanie o zaletach i wadach
leczenia sanatoryjnego i chemioterapii? Czy jest pan zwolennikiem którejś z owych metod?
Brązowa indiańska twarz lekarza jest beznamiętna jak twarz dealera.
— Pełna nowoczesność, jak pan widzi. — Wyciąga siną dłoń, świadczącą o chorobie
układu krążenia. — Łazienka... bieżąca woda... kwiaty... wszystko. — Kończy z triumfalnym
uśmiechem: — Napiszę panu list.
— List? Do sanatorium?
Doktor mówi z krainy czarnych skał i wielkich fosforyzujących brunatnych lagun.
— Umeblowanie... nowoczesne i wygodne. Naturalnie też pan tak uważa.
Carl nie zauważył sanatorium, zamaskowanego fałszywą fasadą z zielonej sztukaterii.
Na szczycie widać skomplikowany neon, martwy i złowieszczy na tle nieba, czekający na
zmrok. Sanatorium wzniesiono na wielkim wapiennym wzgórzu porośniętym drzewami
owocowymi i winoroślą. W powietrzu czuć było ciężką woń kwiatów.
Commandante siedział przy długim stole pod ścianą winorośli. Nie robił absolutnie
nic. Wziął od Carla list i przeczytał go, poruszając bezgłośnie wargami. Nadział list na
gwóźdź nad ustępem i zaczął pisać w księdze pełnej liczb. Pisał i pisał.
W głowie Carla eksplodowały cicho ułamki obrazów. Nagle ujrzał samego siebie
siedzącego w jadalni. Przedawkowanie heroiny. Potrząsnęła nim gospodyni, która podsuwała
mu pod nos filiżankę gorącej kawy.
Przed domem handluje stary ćpun przebrany za świętego Mikołaja.
— Walczcie z gruźlicą, chłopcy! — szepce bezcielesnym głosem narkomana. Chór
Armii Zbawienia złożony z homoseksualistycznych trenerów piłkarskich śpiewa: “In the
Sweet Bye and Bye".
Carl wraca na ziemię: wizja urywa się.
— Oczywiście mógłbym go przekupić.
Commandante stuka w stół palcem i nuci “Corning Through the Rye". Daleko, później
blisko, niczym syrena przeciw-mgielna na ułamek sekundy przed straszliwym zderzeniem.
Carl wyciąga z kieszeni banknot... Commandante stoi koło ogromnej ściany szafek i
skrytek. Patrzy na Carla chorymi, umierającymi oczyma, w których odbija się twarz śmierci.
Wciąż czuć zapach kwiatów, a banknot wystaje do połowy z kieszeni. Carlowi robi się nagle
słabo, wstrzymuje oddech, zastyga mu krew w żyłach. Jest w wielkim stożku lecącym spiralą
w dół ku czarnej otchłani.
— Chemioterapia?
Krzyk wydobywający się z jego ciała płynie przez puste szatnie i koszary, stęchłe
hotele w uzdrowiskach, widmowe, rozkasłane korytarze sanatoriów przeciwgruźliczych,
mruczące, szare domy dla starców, wielkie, zakurzone magazyny, zrujnowane portyki i
brudne arabeski, żelazne pisuary przeżarte przez mocz miliona krasnoludków, opuszczone,
zarośnięte zielskiem wychodki z zapachem rozkładających się gówien, melancholijny
drewniany fallus na grobie umierającego narodu, rozlewiska brunatnej rzeki z dryfującymi
drzewami. W gałęziach kryją się zielone węże, smutnookie lemury obserwują brzeg, a w
powietrzu słychać szelest sępich skrzydeł. Na drodze leżą podarte prezerwatywy i puste
pojemniki po heroinie.
— Moje meble.
Twarz Commandante płonie niczym stopiony metal. Jego oczy gasną. W pokoju czuć
powiew ozonu.
— Wszystko nowoczesne, znakomite...
Kiwa idiotycznie głową i z ust cieknie mu ślina. O nogawkę spodni Carla ociera się
żółty kocur i wybiega na betonowy balkon. Po niebie płyną obłoki.
— Mógłbym wycofać swój depozyt. Otworzyć gdzieś niewielki interes. Kiwa głową i
uśmiecha się jak nakręcana zabawka.
— Joselito!!!
Chłopcy unoszą głowy znad gry w kulki, znad kapsli i świecidełek, a imię odbija się
echem po ulicy i powoli cichnie.
— Joselito!... Paco!... Pepel. Enrique!...
W ciepłym nocnym powietrzu rozlegają się melancholijne chłopięce okrzyki. Neon
porusza się niczym drapieżnik i wybucha błękitnym płomieniem.
CZARNE MIĘSO

— Jesteśmy kumplami, co?


Młody pucybut uśmiechnął się uwodzicielsko i spojrzał Żeglarzowi prosto w oczy,
oczy martwe, podwodne, pozbawione ciepła, żądzy, nienawiści czy innych emocji, jakich
chłopiec sam doświadczył albo widział u znajomych ludzi, oczy zimne i napięte, bezosobowe
i drapieżne.
Żeglarz pochylił się i dotknął palcem przedramienia chłopca.
— Gdybym miał takie żyły, synu, nieźle bym się zabawił! — odezwał się martwym
szeptem narkomana.
Roześmiał się czarnym owadzim śmiechem, który zdawał się służyć orientacji w
przestrzeni niczym pisk nietoperza. Zaśmiał się trzy razy. Umilkł i znieruchomiał, wsłuchując
się w siebie. Jego anteny radarowe odebrały niemy sygnał maku. Wygładziły mu się
zmarszczki na twarzy: żółtej, woskowej, ze sterczącymi kośćmi policzkowymi. Odczekał pół
papierosa. Potrafił czekać. Ale w jego oczach płonął odrażający suchy głód. Odwrócił powoli
głowę w stronę mężczyzny, który wszedł przed chwilą do kawiarni. Gruby siedział przy
stoliku, omiatając salę pustym wzrokiem kameleona. Spojrzawszy na Żeglarza skinął leciutko
głową. Mógł to zauważyć tylko głodny ćpun.
Żeglarz wręczył chłopcu monetę. Podszedł chwiejnie do stolika Grubego i usiadł.
Długo milczeli. Kawiarnia znajdowała się w kamiennej rampie na dnie głębokiego wąwozu z
białych cegieł. Wokół majaczyły twarze Miasta, nieme jak ryby, splamione ohydnymi
nałogami i owadzimi żądzami. Oświetlona kawiarnia była dzwonem nurkowym z przerwaną
liną, osiadłym w czarnej głębi oceanu.
Żeglarz polerował sobie paznokcie na klapach kraciastej marynarki i pogwizdywał
przez lśniące żółte zęby.
Kiedy się poruszał, jego odzież wydzielała zgniły odór, stęchłą woń pustej szatni.
Patrzył na swoje paznokcie z fosforyczną intensywnością.
— W porządku, Gruby. Mogę dostarczyć dwadzieścia. Naturalnie potrzebuję zaliczki.
— Z góry?
— Nie noszę w kieszeni dwudziestu jajek. Zwykły rosół w galarecie. Wystarczy
potrząsnąć. — Żeglarz patrzył na swoje paznokcie, jakby studiował mapę. — Wiesz, że
zawsze wszystko gra.
— Załatw trzydzieści. Jutro o tej porze dostaniesz dziesięć tubek zaliczki.
— Potrzebuję jednej teraz, Gruby.
— Idź na spacer, to ją dostaniesz.
Żeglarz popłynął w stronę placu. Ulicznik zakrył mu twarz gazetą i podał pióro.
Żeglarz kroczył dalej. Wyciągnął pióro i złamał w grubych różowych palcach. Wyciągnął
ołowianą tubkę i odciął koniec niewielkim nożykiem. Z tubki wypłynęła czarna mgła i
zawisła w powietrzu niczym gotujące się futro. Twarz Żeglarza rozmyła się. Jego falujące
wargi popłynęły do przodu i ssały czarny dym, drżąc z naddźwiękowej rozkoszy, po czym
eksplodowały falami czerni i różu. Twarz staje się z powrotem nieznośnie ostra i wyraźna;
płonie w niej żółte piętno morfiny: rozdzierający krzyk miliona ćpunów.
— Starczy na miesiąc — zdecydował, spojrzawszy w niewidzialne lustro.
Ulice Miasta biegną w dół w głębokich wąwozach w stronę ogromnego, mrocznego
placu w kształcie nerki. W murach znajdują się otwory prowadzące do mieszkań i kawiarni —
niektóre sięgają zaledwie kilka metrów w głąb, inne to istne labirynty sal i korytarzy.
Na wszystkich poziomach krzyżują się mosty, kładki, kolejki linowe. Przechodniów
potrącają w milczeniu młodzi katatonicy, przebrani w kobiece suknie uszyte z worków i
zbutwiałych szmat, z twarzami umalowanymi jaskrawo i wulgarnie, by ukryć ślady bicza i
arabeski otwartych, ropiejących blizn.
Dealerzy Czarnego Mięsa, czyli gigantycznych stonóg morskich dochodzących do
dwóch metrów długości i łowionych wśród czarnych kamieni na dnie fosforycznych
brunatnych lagun, sprzedają sparaliżowane skorupiaki w zakamuflowanych zakątkach placu,
widocznych jedynie dla zjadaczy mięsa.
Osobnicy o rzadkich, niewyobrażalnych zawodach, gwarzący po etrusku, narkomani
uzależnieni od jeszcze nie zsyntetyzowanych narkotyków, czarnorynkowi handlarze z okresu
trzeciej wojny światowej, poborcy podatków od wrażliwości telepatycznej, osteopaci ducha,
detektywi prowadzący śledztwa w sprawie przestępstw ujawnionych przez ślepych
paranoidalnych szachistów, doręczyciele fragmentarycznych nakazów aresztowania spisanych
hebefreniczną stenografią i zawierających oskarżenia o niewyobrażalne okaleczenia ducha,
urzędnicy nie istniejących jeszcze państw policyjnych, dealerzy rozkosznych snów i
wspomnień wypróbowanych na wyczulonych komórkach głodu morfinowego i
przehandlowanych za surowce woli, miłośnicy ciężkiego fluidu zapieczętowanego w
przejrzystym bursztynie marzeń.
Przy placu znajduje się Kawiarnia Spotkań, labirynt kuchni, restauracji, gabinetów
sypialnych, niebezpiecznych żelaznych balkonów i suteren połączonych z podziemnymi
łaźniami.
Na stołkach barowych pokrytych białą satyną siedzą nadzy mugwumpowie i ssą przez
alabastrowe słomki barwne, przejrzyste syropy. Mugwumpowie nie mają wątrób i żywią się
wyłącznie cukrem. Wąskie, fioletowobłękitne wargi zakrywają dzioby z czarnej kości; są one
ostre jak brzytwa i mugwumpowie często rozszarpują się wzajemnie w walce o klientów. Ich
penisy wydzielają w stanie erekcji fluid, który wywołuje uzależnienie i przedłuża życie,
spowalniając metabolizm. (Wszystkie środki przedłużające życie wywołują uzależnienie, tym
silniejsze, im skuteczniej przedłużają życie). Osobnicy uzależnieni od fluidów mugwumpów
to gady. Kilku z nich płynie nad krzesłami, poruszając giętkimi kośćmi obleczonymi w
różową skórę. Za uszami mają wachlarze zielonych chrząstek porośniętych sterczącymi
włoskami, którymi absorbują fluid. Wachlarze, poruszające się od czasu do czasu, jakby
muskały je niewidzialne prądy powietrza, służą także do porozumiewania się, choć ich mowę
rozumieją tylko gady.
Podczas Biennale Paniki, gdy Miasto szturmuje brutalna Policja Snów,
mugwumpowie chronią się w najgłębszych zakamarkach murów i trwają całymi tygodniami
w letargu. Panuje wtedy szary terror, a gady biegają coraz szybciej i szybciej, przelatują obok
siebie z prędkością naddźwiękową, a ich elastyczne czaszki wyginają się w czarnych
wichrach owadziej męki.
Policjanci snów zmieniają się w krople zgniłej ektoplazmy, które stary kaszlący i
plujący ćpun zmiata o świcie do rynsztoka. Mugwump przybywa z alabastrowymi naczyniami
fluidu i gady uspokajają się.
Powietrze jest znów nieruchome i czyste jak gliceryna.
Żeglarz zauważył gada. Usiadł obok i zamówił zielony syrop. Gad miał małe, krągłe
usta porośnięte brązową szczeciną i puste zielone oczy, prawie zasłonięte cienką membraną
powiek. Obecność Żeglarza dotarła do niego dopiero po godzinie.
— Jest coś dla Grubego? — spytał Żeglarz, a jego oddech poruszył włoski na
wachlarzu gada.
Podniesienie trzech różowych przezroczystych palców porośniętych czarnym futrem
zajęło gadowi dwie godziny.
Kilku zjadaczy mięsa leżało wśród wymiocin, nie mając siły się poruszyć. (Czarne
Mięso to rodzaj udoskonalonego sera, tak pysznego i wywołującego mdłości, że zjadacze
jedzą, wymiotują, znów jedzą, dopóki nie opadną z sił).
Do kawiarni wślizgnął się wymalowany młodzieniec i chwycił jeden z wielkich
czarnych szponów wydzielających słodki, mdlący zapach.
SZPITAL

Zapiski z detoksykacji. Paranoja wczesnego głodu... Wszechobecny smutek... Ciało


martwe, ciastowate, bezbarwne.
Koszmary głodowe. Kawiarnia z lustrami na ścianach. Pusto... Czekam na coś... W
bocznych drzwiach pojawia się mężczyzna... Smukły, niski Arab ubrany w brązową dżelabę,
z szarą brodą i szarą twarzą... Trzymam w ręku dzban wrzącego kwasu... Czując napad
przemożnego głodu, chlustam mu nim w twarz...
Wszyscy wyglądają jak narkomani...
Krótki spacer w ogrodzie szpitala... Pod moją nieobecność ktoś używał moich
nożyczek: są poplamione jakąś lepką rdzawą mazią... Niewątpliwie jakaś baba przycinała
sobie podpaskę...
Na schodach tłoczą się koszmarni Europejczycy, zatrzymują pielęgniarkę, gdy ja
czekam na lekarstwo, wylewają szczyny do umywalki, w której się myję, siedzą godzinami w
toalecie — prawdopodobnie szukają palcem brylantów schowanych w tyłku...
W istocie rzeczy do sali obok wprowadził się cały klan Europejczyków... Jakaś
staruszka czeka na operację, a jej córka kładzie się na łóżku obok, żeby stara rura miała dobrą
opiekę. Dziwni goście, przypuszczalnie krewni... Jeden z nich nosi zamiast okularów lupy
używane przez jubilerów do badania kamieni... Chyba były szlifierz diamentów... człowiek,
co zniszczył diament Throckmorton i wyleciał z pracy... Grupa jubilerów w białych
fartuchach stoi, spoglądając z podziwem na mistrza... Najdrobniejszy błąd może spowodować
zniszczenie kamienia i dlatego sprowadzili eksperta specjalnie z Amsterdamu... Mistrz
kołysze się, pijany w sztok, i ogromnym młotem pneumatycznym miażdży diament na
proszek...
Nie znam tych facetów... Dealerzy morfiny z Aleppo?... Dostawcy cieląt z Buenos
Aires? Przemytnicy diamentów z Johannesburga?... Handlarze niewolników z Somalii? Co
najmniej kooperanci...
Ciągłe sny o morfinie: szukam pola maku... Podejrzane typy w czarnych stetsonach
kierują mnie do bliskowschodniej kawiarni... Jeden z kelnerów handluje jugosłowiańskim
opium...
Kupuję działkę heroiny od malajskiej lesbijki w białym trenczu... Zaszywam się w
tybetańskim dziale muzeum. Lesba usiłuje ukraść mi herę...
Szukam miejsca, żeby się naćpać...
Punkt krytyczny to nie wczesna faza ostrego głodu, tylko chwila, gdy organizm jest
bliski uwolnienia się od morfiny... Koszmarna panika komórek, życie zawieszone między
dwoma sposobami istnienia... Potrzeba morfiny nabiera wówczas wręcz halucynogennej siły:
człowiek przypadkiem natyka się na narkotyki... Spotykasz starego ćpuna, owrzodziałego
sanitariusza, kruka handlującego receptami...
Strażnik w mundurze z ludzkiej skóry: czarna kurtka z dziwacznymi guzikami ze
spróchniałych żółtych zębów, elastyczna rdzawa koszula, spodnie w kolorze opalenizny
nordyckiego nastolatka, sandały ze zgrubiałej skóry stóp malajskiego farmera,
popielatobrązowa apaszka na szyi. (Kolor popielatobrązowy to szarość pod brązową skórą.
Popielatobrązowi bywają Mulaci, jakby barwy się oddzieliły niczym oliwa od wody...)
Strażnik to elegant, bo nie ma nic do roboty i przeznacza całą swoją gażę na odzież:
przebiera się trzy razy dziennie przed ogromnym lustrem. Ma przystojną
południowoamerykańską twarz z cienkim wąsikiem, małe czarne oczka, puste, pazerne,
owadzie oczy bez powiek.
Kiedy docieram do granicy, strażnik wybiega z chaty z ramą lustra na szyi. Usiłuje ją
zdjąć... Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, by ktokolwiek przekroczył granicę... Zaniemówił...
Otwiera usta, bezgłośnie poruszając językiem. Pusta młoda twarz i otwarte usta z drgającym
językiem są niewiarygodnie ohydne. Strażnik unosi rękę. Całym jego ciałem wstrząsają
drgawki. Podchodzę i odpinam łańcuch wiszący w poprzek drogi. Upada z metalicznym
brzękiem na kocie łby. Przechodzę na drugą stronę. Strażnik stoi z tyłu we mgle, spoglądając
za mną. Później wiesza łańcuch na dawnym miejscu, wraca do chaty i zaczyna się szarpać za
wąsik.
Przynoszą tak zwany lunch... Jajko ugotowane na twardo... Po zdjęciu skorupki
ukazuje się coś, czego jeszcze nie widziałem... Małe, żółtobrązowe jajeczko, może złożone
przez dziobaka. Prawie całe wnętrze pomarańczy wypełniała olbrzymia glista... Dostała się
tam zaraz na początku... W Egipcie występuje czerw, który zagnieżdża się w nerce i rośnie do
ogromnych rozmiarów. W końcu nerka staje się tylko skorupką otaczającą czerwia. Odważni
smakosze przedkładają czerwie nad wszelkie inne potrawy. Są ponoć niewiarygodnie
smakowite... Na handlu czerwiami zbił fortunę koroner z Interzone znany jako Ahmed
Patolog.
Naprzeciwko mojego okna jest szkoła; podglądam chłopców przez lornetkę polową...
Są tak blisko, że mam wrażenie, że mógłbym ich dotknąć... Noszą szorty... W chłodny
wiosenny ranek widzę na ich nogach gęsią skórkę... Płynę przez lornetkę na drugą stronę
ulicy, duch w porannym słońcu, rozdarty bezcielesnym pożądaniem.
Czy opowiadałem wam kiedyś, jak ja i Marv zapłaciliśmy dwóm chłopcom arabskim
sześćdziesiąt centów za pieprzenie się na naszych oczach?
— Myślisz, że to zrobią? — pytam Marva.
— Chyba tak. Są głodni — odpowiada.
— Bardzo dobrze — mówię.
Czuję się trochę jak lubieżny staruch, ale son cosas de la vida, jak powiedział Sobera
de la Flor, gdy policjanci aresztowali go za to, że rozwalił pewną cipę, zawiózł jej trupa do
Bar o Motel i przeleciał...
— Nie chciała dawać — rzekł. — Miałem tego dość.
(Sobera de la Flor był meksykańskim kryminalistą skazanym za kilka bezsensownych
morderstw).

Ubikacja jest zamknięta od trzech godzin... Chyba zmienili ją na salę operacyjną...


PIELĘGNIARKA: Nie czuję tętna, doktorze.
DOKTOR BENWAY: Chyba blok serca...
PIELĘGNIARKA: Adrenalina, doktorze?
DOKTOR BENWAY: Zużył ją nocny portier; ciągle się nią szprycuje. (Rozgląda się i
bierze gumową przepychaczkę do zlewów... Zbliża się do pacjentki..) Proszę otworzyć klatkę
piersiową, doktorze Limpf. (Zwraca się do swojego przerażonego asystenta...) Wykonam
masaż serca.
(Doktor Limpf wzrusza ramionami i rozpoczyna cięcie. Doktor Benway myje
przepychaczkę, zanurzając ją w klozecie i spuszczając wodę...)
PIELĘGNIARKA: Nie powinniśmy jej wysterylizować, doktorze?
DOKTOR BENWAY: Bardzo możliwe, ale nie ma czasu. (Siada na przepychaczce
odwróconej do góry nogami i patrzy na asystenta). Wy, młodzi, nie potraficie wyciąć
pieprzyka bez elektrycznego skalpela z automatycznym drenowaniem i szyciem... Niedługo
zaczniemy operować przyciskając guziki. Chirurgia przestaje być sztuką... Cała wiedza i
doświadczenie... Czy opowiadałem wam kiedyś, jak usunąłem wyrostek za pomocą
zardzewiałej puszki po sardynkach? A raz nie miałem w ogóle narzędzi i usunąłem guz
macicy własnymi zębami. Było to w górnym Effendi, no i...
DOKTOR LIMPF: Klatka piersiowa otwarta, doktorze.
(Doktor Benway wsadza przepychaczkę w otwartą klatkę piersiową i zaczyna poruszać
w górę i w dół. Lekarzy, pielęgniarkę i ściany zalewa krew... Przepychaczka wydaje okropne
mlaszczące odgłosy).
PIELĘGNIARKA. Chyba nie żyje, doktorze.
DOKTOR BENWAY: Cóż, wypadek przy pracy. (Przechodzi przez salę ku szafce na
leki). Jakiś zasrany ćpun rozcieńczył moją kokainę proszkiem do szorowania ustępów!
Siostro! Proszę posłać chłopca po nową porcję!
Doktor Benway operuje w sali pełnej studentów:
— A teraz, chłopcy, zobaczycie operację, która nie zdarza się często, zresztą nie bez
powodu... Nie ma absolutnie żadnej wartości medycznej. Nikt nie wie, jaki był pierwotnie jej
cel ani czy w ogóle miała jakiś cel. Osobiście sądzę, że od początku była to sztuka dla sztuki.
Podobnie jak toreador dzięki swoim umiejętnościom i zręczności unika niebezpieczeństwa,
które sam sprowokował, podczas tej operacji chirurg celowo naraża pacjenta na
niebezpieczeństwo, a później, z niewiarygodną szybkością i zręcznością w ostatnim ułamku
sekundy ratuje mu życie... Czy widzieliście kiedyś popis chirurgiczny doktora Tetrazzini?
Celowo użyłem słowa “popis", bo jego operacje były prawdziwymi popisami. Od drzwi
rzucał w pacjenta skalpelem, a potem tanecznym krokiem wkraczał na salę. Był
niewiarygodnie szybki. “Nie daję im czasu umrzeć" — mawiał. Nowotwory doprowadzały go
do szału. “Pieprzone zbuntowane komórki!" — ryczał, atakując guz niczym nożownik.
(Z widowni zeskakuje na dół młody człowiek, wyciąga skalpel i zbliża się do pacjenta).
DOKTOR BENWAY: Espontaneo! Powstrzymajcie go, bo wypatroszy mi pacjenta!
(Espontaneo to termin z korridy. Oznacza on widza, który zeskakuje na arenę,
wyciąga ukrytą muletę i kilkakrotnie atakuje byka, po czym odciąga go służba porządkowa).
(Sanitariusze szamocą się z espontaneo i wyrzucają go w końcu z sali. Anestezjolog
wykorzystuje zamieszanie i wyrywa pacjentowi duży złoty ząb...)
Mijam pokój numer dziesięć, skąd wczoraj mnie przenieśli... Chyba poród... Miednice
pełne krwi, waty i nie zidentyfikowanych kobiecych wydzielin: wystarczyłoby tego, by
zanieczyścić kontynent... Jeśli ktoś przyjdzie mnie odwiedzić w starej sali, pomyśli, że
urodziłem potwora, a Departament Stanu próbuje to zatuszować...
Muzyka z “I Am an American"... Starszy mężczyzna w prążkowanych spodniach i
surducie dyplomaty stoi na podium owiniętym amerykańską flagą. Strupieszały tenor w
gorsecie śpiewa hymn przy akompaniamencie orkiestry symfonicznej. Sepleni lekko...
DYPLOMATA (czytając z wielkiego zwoju taśmy telegraficznej, która wydłuża się
coraz bardziej i oplątuje mu stopy): Kategorycznie zaprzeczamy, by jakikolwiek mężczyzna
będący obywatelem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej...
TENOR: Oh thay can you thee...
Głos mu się łamie i przechodzi w falset.
W pokoju kontrolnym technik miesza dwuwęglan sodu i beka, osłaniając usta ręką.
— Ten przeklęty tenor to zupełne gówno! — mruczy kwaśno. — Mikę! — Znów beka
donośnie. — Zdejmij tego starego fiuta z wizji i daj mu zakaz wstępu. Jest już załatwiony...
Zamiast niego niech śpiewa Liz, ta kulturystka po zmianie płci... To przynajmniej zawodowy
tenor... Kostium! Skąd mam, kurwa, wiedzieć?! Nie jestem żadnym zasranym
kostiumologiem!... Co takiego?! Cały dział kostiumów zlikwidowano z powodu podejrzeń o
to, że spenetrowały go obce wywiady?! Czy jestem ośmiornicą?! Pomyślmy... A może coś
indiańskiego? Pocahontas albo Hajawata?... Nie, to się nie nadaje. Niektórzy goście mówią,
żeby oddać Indianom, co im się należy... Mundur z wojny secesyjnej, kurtka z Północy i
portki z Południa, by pokazać, że zapanował pokój? Nie, to też do chrzanu... Już wiem:
umieśćcie ją w jakimś pomniku, żeby nikt nie musiał na nią patrzeć...
Lesbijka, ukryta w Łuku Triumfalnym z papier-mâché, nabiera powietrza w płuca i
wydaje z siebie gromkie beknięcie.
— Oh say that Star Spangled Banner yet wave...
W Łuku Triumfalnym pojawia się wielka szczelina. Dyplomata przykłada dłoń do
czoła...
DYPLOMATA: By jakikolwiek mężczyzna będący obywatelem Stanów
Zjednoczonych Ameryki Północnej urodził na terenie Interzone albo w jakimkolwiek innym
kraju...
— O'er the land of the FREEEEEEEEEEE...
Dyplomata porusza ustami, ale nikt nie słyszy jego słów. Technik zasłania sobie uszy.
— Matko Boska! — krzyczy. Talerz zaczyna wibrować niczym żydowska harfa, nagle
wylatuje mu z ust... Zirytowany technik chce go chwycić, pudłuje i zakrywa ręką usta.
Łuk Triumfalny pada z trzaskiem i ukazuje się lesbijka; stoi na piedestale, ubrana
tylko w kostium z lamparciej skóry... Uśmiecha się głupkowato i napina potężne mięśnie.
Technik chodzi na czworakach po podłodze reżyserki szukając talerza i wykrzykuje
niezrozumiałe rozkazy: “Sdjońdź-jozwizji!"
DYPLOMATA (ocierając pot z czoła): Jakąkolwiek istotę pozbawioną cech
ludzkich...
— And the Home of the brave.
Dyplomata szarzeje na twarzy. Chwieje się, potyka o taśmę, opiera się o barierkę, a z
jego oczu, nosa i warg cieknie krew. Umiera z powodu krwotoku mózgu.
DYPLOMATA (ledwo słyszalnym szeptem): Departament Stanu zaprzecza...
Nieamerykański... Został zniszczony... Nigdy nie istniał...
W reżyserce wybuchają tablice rozdzielcze... Wszędzie dochodzi do krótkich spięć.
Technik, nagi, poparzony, słania się na nogach niczym uczestnik Götterdämmerung i krzyczy:
“Sdjońdźjozwizji!" (Ostatni wybuch zmienia go w zwęgloną plamę na podłodze).

Gave proof throught the night


That ourflag was still there...
ZAPISKI ĆPUNA

Co dwie godziny strzelam sobie Eukodal, wpychając igłę prosto w kanał: mam tam
otwartą ranę, przypominającą czerwone rozdziawione usta, spuchnięte i lubieżne. Po każdej
szprycy wypływa z nich powoli kropelka krwi i ropy...
Eukodal to pochodna kodeiny — dihydroksykodeina.
Eukodal przypomina bardziej kokainę niż morfinę... Jak się strzela kokainę w kanał,
ma się w głowie czystą rozkosz... Po dziesięciu minutach potrzeba następnej szprycy...
Rozkosz morfiny odczuwa się trzewiami... Po strzale człowiek wsłuchuje się we własne
ciało... Dożylna kokaina to elektryczność przepuszczona przez mózg, bezpośrednia
stymulacja ośrodków przyjemności... Kokaina nie wywołuje objawów głodu. To potrzeba
mózgu — bez ciała, bez uczucia. Widmo głodu. Głód kokainy trwa zaledwie kilka godzin,
dopóki utrzymuje się stymulacja drażnionych przez nią nerwów. Później o wszystkim się
zapomina. Eukodal to jakby połączenie morfiny i kokainy. Zawsze ktoś wynajdzie jakieś
świństwo. Eukodal, podobnie jak morfina, jest sześciokrotnie silniejszy od kodeiny. Heroina
jest sześciokrotnie silniejsza od morfiny. Dihydroksyheroina powinna być sześć razy
silniejsza od heroiny. Niewykluczone, że można zsyntetyzować tak silny narkotyk, że jeden
zastrzyk wywoływałby uzależnienie na całe życie.
ZAPISKÓW ĆPUNA CIĄG DALSZY

Biorąc igłę, odruchowo sięgam lewą ręką po opaskę uciskową. To znak, że trafię w
jedyną nadającą się do użytku żyłę w lewym ramieniu. (Opaskę zakłada się zazwyczaj na tę
właśnie rękę, którą się po nią sięga). Igła wchodzi w żyłę na granicy zrostu. Macam dokoła.
Nagle do strzykawki tryska kolumna krwi, przypominająca przez chwilę czerwony sznurek.
Ciało wie, w które kanały można trafić, i przekazuje tę wiedzę spontanicznymi
ruchami w trakcie przygotowań do zastrzyku... Niekiedy igła zachowuje się niczym różdżka
poszukiwacza wody. Czasami muszę czekać na znak. Ale jak już nadejdzie, zawsze trafiam
na krew.
Na dnie pompki rozkwitła czerwona orchidea. Zawahał się sekundę, po czym nacisnął
tłoczek i patrzył, jak ciecz znika w żyle, jakby wsysana przez złaknioną krew. W strzykawce
pozostała lśniąca, cienka warstewka krwi; biały papierowy kołnierz nasiąknął krwią jak
bandaż. Wyciągnął rękę i napełnił pompkę wodą. Kiedy wyrzucił ją ze strzykawki, trafił go w
brzuch, miękki słodki cios.
Popatrzcie na moje zaświnione spodnie, nie zmieniane od miesięcy... Mijają dni,
nawleczone na długą krwawą nić w strzykawce... Zapominam o seksie, o ostrych
przyjemnościach ciała: szare makowe widmo. Hiszpańscy chłopcy nazywają mnie El Hombre
Invisible — Niewidzialny Człowiek.

Co rano dwadzieścia pompek. Morfina pozbawia człowieka tłuszczu, pozostawiając


same mięśnie. Narkoman potrzebuje mniej tkanek... Czy dałoby się wyodrębnić z morfiny
molekułę usuwającą tłuszcz?
Coraz więcej zakłóceń w aptece, trzaski jak w słuchawce telefonu... Strawiłem cały
dzień, żeby zarobić na dwa pudełka Eukodalu...
Kończą mi się żyły i pieniądze...
Biorę dalej. Zeszłej nocy obudziłem się, czując, że ktoś ściska mnie za rękę. Była to
moja druga ręka... Zasypiam czytając i słowa nabierają zaszyfrowanych znaczeń... Mam
obsesję szyfrów... Człowiek zaraża się serią chorób, które stają się zaszyfrowaną
wiadomością...
Szprycuję się przed D. L. Szukam żyły w swojej brudnej nagiej stopie... Narkomani
nie znają wstydu... Są odporni na wstręt innych. Wątpię, czy można czuć wstyd przy
nieobecności libido... Wstyd ćpuna zanika wraz z ograniczeniem stosunków towarzyskich,
które także zależą od libido... Narkoman traktuje swoje ciało jako instrument do
absorbowania substancji, którą żyje; ocenia własne tkanki zimnymi dłońmi handlarza koni.
“Tu nie ma sensu strzelać". Nad zniszczoną żyłą mrugają martwe rybie oczy.
Zażywam nową pigułkę nasenną o nazwie Soneryl... Nie wywołuje ona senności... Nie
ma fazy przejściowej między snem a jawą, wpadasz nagle w sam środek snu... Byłem przez
dwa lata w obozie pracy i cierpiałem na charłactwo...
Prezydent to ćpun, ale nie może brać otwarcie ze względu na swoją pozycję, więc
załatwia to przeze mnie... Od czasu do czasu nawiązujemy kontakt i ładuję mu baterie.
Postronnemu obserwatorowi mogłoby się to wydać praktykami homoseksualnymi, ale
przyjemność nie ma charakteru erotycznego, a do orgazmu dochodzi w chwili, gdy się
rozłączamy i ładowanie baterii się kończy. Stykamy się penisami w stanie erekcji —
stosowaliśmy ową metodę na początku, lecz punkty styczności zużywają się tak samo jak
żyły. Teraz muszę czasem wsunąć penis pod jego lewą powiekę. Oczywiście mogę także
ładować mu baterie osmotycznie, co jest odpowiednikiem zastrzyku podskórnego, ale jest to
przyznaniem się do klęski. Metoda osmotyczna wprawia prezydenta w wielotygodniowy zły
humor, co może łatwo doprowadzić do zagłady atomowej. Prezydent płaci wysoką cenę za
swój ukryty nałóg. Jest bezbronny i zależny jak nie narodzone dziecko. Narkoman ukryty
cierpi na subiektywne koszmary i dręczy go nieme szaleństwo protoplazmy, odrażający ból
kości. Napięcie narasta i jego ciałem targa w końcu czysta energia: przypomina to konwulsje
człowieka porażonego przez prąd elektryczny. Jeśli odebrać narkomanowi ukrytemu
możliwość ładowania baterii, dostaje on tak gwałtownych drgawek, że ciało odpada mu od
kości i umiera jako szkielet usiłujący popędzić prosto na najbliższy cmentarz.
Stosunki między NU (narkomanem ukrytym) a ŁB (ładowaczem baterii) są tak
napięte, że obaj mogą znieść swoje towarzystwo tylko na krótko — to znaczy, poza
momentami ładowania baterii, gdy ładowanie odsuwa w cień wszelki kontakt osobisty.
Czytam gazetę... Coś na temat zabójstw trzech osób przy rue de la Merde w Paryżu:
“Porachunki..." Obsuwam się... “Policja zidentyfikowała sprawcę... Pepe El Culito... Mały
Dupek, czułe zdrobnienie". Czy naprawdę to napisano?... Usiłuję skupić wzrok na słowach...
Oddzielają się, tworząc bezsensowną mozaikę...
IDŹ DO DOMU ŁAZARZU!
Grzebiąc w spłowiałej taśmie na pograniczu poranka, w sennej szarej krainie pełnej
ziewnięć i pustych odorów, Lee zauważył, że młody ćpun stojący w jego pokoju o dziesiątej
rano wrócił z dwumiesięcznego obozu płetwonurków na Korsyce i przestał brać... “Przyszedł
się pochwalić swoim nowym ciałem" — zdecydował Lee, wstrząsany poranną narkomańską
febrą. Wiedział, co widzi — o tak, dziękuję, Miguelu — trzy miesiące wcześniej, siedząc w
Metropolu nad zakalcowatą żółtą ekierką, którą w dwie godziny później otruł się kot, doszedł
do wniosku, że zobaczenie się z Miguelem o dziesiątej rano nie wymaga nieznośnego
naprawiania błędu (“Co to za pieprzona farma?!"), co pociągałoby za sobą także fotografię
Miguela w postaci ogromnego zwierzęcia na szczycie walizki.
— Wyglądasz cudownie — powiedział Lee, wycierając brudną serwetką bardziej
oczywiste oznaki niesmaku. Widział w twarzy Miguela szary szlam morfiny i patrzył na
wyświechtane ubranie: wyglądało na to, że jego właściciel krążył latami po zaułkach czasu i
nie miał przestrzeni, by się wyczyścić...
— Poza tym do chwili, gdy mogłem naprawić błąd... Idź do domu, Łazarzu... Zapiać
dealerowi i idź do domu... Po co mam widzieć twoje pożyczone mięso?
— Cóż, lepiej, że nie bierzesz... Poczęstuj się. Miguel pływał po pokoju, przebijając
ryby dłonią...
— Pod wodą w ogóle się o tym nie myśli.
— Wyszło ci na zdrowie — powiedział Lee, z rozmarzeniem gładząc bliznę po igle na
wierzchu dłoni Miguela, podążając powolnymi okrężnymi ruchami wzdłuż gładkich
fioletowych zgrubień na ciele...
Miguel podrapał się po wierzchu dłoni... Wyjrzał przez okno... Poruszył się lekko,
czując elektryczny dreszcz głodu... Lee siedział i czekał.
— Jeden krótki strzał jeszcze nikomu nie zaszkodził, synu.
— Wiem, co robię.
— Zawsze się wie.
Miguel wyciągnął pilnik do paznokci.
— To zbyt męczące — powiedział Lee z zamkniętymi oczyma.
— Ach, dzięki, było cudownie.
Spodnie Miguela opadły na kolana. Stał w zdefasonowanym płaszczu ciała, które
zmieniło barwę z "brunatnej na zieloną, aż wreszcie stało się bezbarwne i zaczęło kapać na
podłogę.
Oczy Lee poruszyły się w cieście twarzy... lekki, chłodny, szary błysk.
— Posprzątaj — rozkazał. — Dość tego brudu.
— Jasne, jasne... — Miguel przelał się na śmietniczkę.
Lee schował paczuszkę heroiny.
Lee brał od trzech dni, oczywiście z pewnymi... hm... przerwami, aby podsycić ogień,
który płonął w jego żółtoróżowobrunatnym galaretowatym ciele. Z początku ciało było po
prostu miękkie, tak miękkie, że drobinki kurzu, przeciągi i szeleszczące płaszcze przecinały je
do kości, choć bezpośredni kontakt z drzwiami lub fotelami nie sprawiał bólu. W tym
miękkim, niepewnym ciele nie goiła się żadna rana... Wokół nagich kości owijały się długie
białe macki pleśni. Stęchła woń zwiędłych jąder przypominała szarą mgiełkę...
Podczas pierwszego poważnego zakażenia z termometru wystrzeliła kulka wrzącej
rtęci: pielęgniarka, ugodzona w głowę, padła trupem z nieartykułowanym wrzaskiem. Doktor
spojrzał na Lee i zatrzasnął stalowe okiennice życia. Nakazał natychmiast usunąć ze szpitala
płonące łóżko i leżącego na nim pacjenta.
— Chyba wytwarza własną penicylinę! — warknął.
Ale infekcja wypaliła zgniliznę... Lee stał się półprzeźroczysty... nie niewidzialny,
lecz trudny do zauważenia. Jego obecność nie zwracała szczególnej uwagi... Ludzie
postrzegali go jako odbicie, cień: “Gra świateł albo neon".
Lee poczuł pierwsze objawy zimnego palenia. Łagodnie wypchnął ducha Miguela do
hallu.
— Jezu! — zawołał Miguel. — Muszę iść! — Wybiegł.
Z rozjarzonego rdzenia mózgu Lee strzeliły różowe błyskawice histaminy i
wylądowały na bolesnych obrzeżach. (Żelazne ściany pokoju, pokryte wrzodami kraterów,
były niepalne). Strzelił sobie długo przed czasem.
Postanowił odwiedzić kumpla, N.G. Joego, który przeszedł na wieszak po bang-utot5
w Honolulu.

5
Bang-utot znaczy dosłownie: “wstawać i jęczeć"... Śmierć podczas koszmaru sennego... Przytrafia się to
mężczyznom z Azji Południowo-Wschodniej... W Manili notuje się około dwunastu przypadków bang-utot
rocznie. Jeden z ludzi, którzy wyzdrowieli, twierdził, że na jego piersi siedział mały człowieczek, który
próbował go udusić. Ofiary często przeczuwają własną śmierć i wyrażają lęk, że ich penisy wnikną w głąb ciała.
Czasami trzymają je kurczowo, błagając histerycznie, by do tego nie dopuszczono. Za szczególnie niebezpieczne
uważa się erekcje występujące we śnie... Ktoś wymyślił specjalne urządzenie zapobiegające erekcji we śnie, lecz
i tak zmarł na bang-utot. Najdokładniejsze sekcje zwłok ofiar bang-utot nie doprowadziły do wykrycia
organicznej przyczyny zgonu. Często widoczne są cechy uduszenia [czym spowodowanego?], czasem stwierdza
się nieznaczne krwawienia z trzustki i z płuc, zbyt nikłe jak na przyczynę zgonu i o niejasnej etiologii. Autor
podejrzewa, że zgon wywołuje nieprawidłowe ukierunkowanie energii seksualnej prowadzące do erekcji płuc i
uduszenia... [Por. artykuł doktora Nilsa Larsena “Mężczyźni dotknięci śmiertelnym snem" w “Saturday Evening
Post" z 3 XII 1955 roku, a także artykuł Erle'a Stanleya Gardnera w “True Magazine"].
N.G. żył w ciągłym strachu przed erekcją, więc brał coraz więcej 6.
Elektroda przymocowana do jąder zaświeciła krótko.
N.G. obudził się, czując swąd palonego mięsa, i sięgnął po strzykawkę. Przyjął
pozycję płodową i wbił igłę w kręgosłup. Wyciągnął igłę z westchnieniem rozkoszy i zdał
sobie sprawę, że w pokoju jest Lee. Z prawego oka Lee wypełznął długi ślimak bez skorupy i
napisał na ścianie fosforyzującą wydzieliną: “W Mieście jest Żeglarz i kupuje CZAS".
Czekam na otwarcie apteki o dziewiątej rano. Dwóch arabskich chłopców toczy
pojemniki na śmieci ku wysokiej ciężkiej drewnianej bramie w białej ścianie. Jeden pochyla
się, wypinając szczupły, młodzieńczy tyłek. Spogląda na mnie pustym, spokojnym wzrokiem
zwierzęcia. Budzę się wstrząśnięty, jakbym nie przyszedł na popołudniową randkę, choć się z
nim umówiłem.
— Spodziewam się dodatkowych równań — mówi inspektor do reportera
przeprowadzającego wywiad. — Inaczej pojawią się... — Unosi nogę w typowym nordyckim
geście. — Inaczej pojawią się niewiadome. Ale może wystarczy nam komór
dekompresyjnych.
Inspektor rozpina rozporek i zaczyna szukać mend, smarując się maścią z małego
glinianego naczyńka. Najwyraźniej wywiad dobiegł końca.
— Nie idziesz? — woła. — Cóż, jak powiedział jeden sędzia do drugiego: “Sądź
sprawiedliwie, a jak nie możesz, kieruj się swoim widzimisię". Przykro mi, ale nie mogę się z
panem pożegnać. — Unosi prawą dłoń pokrytą śmierdzącą żółtą maścią.
Reporter pędzi do przodu i ściska obiema rękami dłoń inspektora.
— Bardzo się cieszę, że pana poznałem, inspektorze, niewymownie się cieszę! —
woła, po czym zdejmuje rękawiczki, zwija w kulę i ciska do kosza na śmieci. — Zwrot
kosztów — dodaje z uśmiechem.

6
Powszechnie wiadomo — i jest to nudny, oklepany banał — że ćpun, który przestał brać z powodu choroby,
po wyzdrowieniu bierze coraz więcej i więcej
STRYSZEK HASSANA

Złoto i czerwony aksamit. Rokokowy bar z różową muszlą koncertową. W powietrzu


unosi się słodki mdlący zapach, coś w rodzaju sfermentowanego miodu. Mężczyźni i kobiety
w strojach wieczorowych sączą kolorowe syropy przez alabastrowe rurki. Na stołku barowym
pokrytym różowym jedwabiem siedzi nagi bliskowschodni mugwump i wylizuje długim
czarnym językiem ciepły miód z kryształowego pucharu. Ma kształtne, pięknie uformowane
genitalia: obrzezany fiut, czarne lśniące włosy łonowe. Jego cienkie, sine wargi przypominają
napletek, a w pustych oczach widać owadzi spokój. Nie ma wątroby i żywi się wyłącznie
słodyczami. Kładzie na leżance smukłego jasnowłosego chłopca i rozbiera go fachowo.
— Wstań i odwróć się — rozkazuje telepatycznymi piktogramami. Wiąże chłopcu
ręce na plecach czerwonym jedwabnym sznurem. — Dziś wieczorem idziemy na całość.
— Nie, nie! — krzyczy chłopiec.
— Tak, tak.
Fiuty ejakulują w niemym TAK. Mugwump rozsuwa jedwabną kurtynę, za którą
widać szubienicę z drzewa tekowego na tle podświetlonej czerwonej kotary. Szubienica stoi
na platformie ozdobionej azteckimi mozaikami.
Chłopiec pada na kolana, jęcząc: “AAAAAAAA!...", srając i sikając ze strachu. Czuje
ciepłe gówno między swoimi udami. Jego wargi i gardło wypełnia wielka fala ciepłej krwi.
Kurczy się, przyjmuje pozycję płodową, a na jego twarz strzyka sperma. Mugwump zanurza
dłoń w alabastrowej czarze z ciepłą perfumowaną wodą, w zadumie myje mu tyłek i fiuta, po
czym wyciera go miękkim błękitnym ręcznikiem. Ciało chłopca owiewa ciepły wiatr, igrając
jego włosami. Mugwump wsuwa chłopcu rękę pod pierś i stawia go na nogi. Wykręca mu
ramiona do tyłu i prowadzi po schodkach. Staje przed nim, trzymając w dłoniach pętlę.
Chłopiec spogląda w oczy mugwumpa, puste niczym zwierciadło z obsydianu, kałuże
czarnej posoki, dziury w ścianie wychodka, przez które widać Ostatnią Erekcję.
Stary wychudzony śmieciarz, z twarzą żółtą jak chińska kość słoniowa, dmie w
pogięty miedziany róg, budząc hiszpańskiego alfonsa ze stojącym fiutem. W kurzu, gównie,
wśród zdechłych kotów wlecze się kurwa, niosąc usunięte płody, dziurawe prezerwatywy,
zakrwawione podpaski, gówna owinięte w kolorowe komiksy.
Ogromna niema zatoka. Fosforyczny blask wody. Na zadymionym horyzoncie płoną
pochodnie gazu. Smród nafty i śmieci. W czarnej wodzie pływają chore rekiny, bekają siarką
ze zgniłych wątrób, nie zwracając uwagi na zakrwawionego, zmiażdżonego Ikara. Nagi
Mister America, płonący z samouwielbienia, krzyczy: “W moim tyłku jest ładniej niż w
Luwrze! Pierdzę ambrozją i sram czystym złotem! Z fiuta tryskają mi diamenty w porannym
słońcu!" Skacze z bezokiej latarni morskiej, onanizuje się przed czarnym lustrem, płynie wraz
z zaszyfrowanymi prezerwatywami i mozaiką tysiąca gazet przez zatopione miasto z
czerwonej cegły, aż wreszcie ląduje w czarnym szlamie wśród blaszanych puszek, butelek po
piwie, zacementowanych gangsterów i zmiażdżonych, bezużytecznych pistoletów, których
nie mogą już zbadać eksperci od balistyki. Czeka ze skamieniałymi lędźwiami na powolny
striptiz erozji.
Mugwump zakłada chłopcu pętlę na szyję i zaciska pieszczotliwie węzeł za lewym
uchem. Chłopiec ma skurczony penis i napięte jądra. Patrzy prosto przed siebie i oddycha
głęboko. Mugwump okrąża go, pieszcząc mu genitalia szyderczymi hieroglifami. Staje za nim
i wsadza mu fiuta w tyłek. Kręci powoli biodrami.
Goście trącają się łokciami i chichocą.
Raptem mugwump spycha chłopca w przepaść, wyciągając z niego fiuta. Kładzie mu
dłonie na biodrach, unosi stylizowane hieroglify rąk i łamie ofierze kark. Ciałem chłopca
wstrząsa dreszcz. Jego penis unosi się, a wraz z nim miednica, i natychmiast dochodzi do
wytrysku.
Pod powiekami eksplodują zielone iskry. Po kręgosłupie spływa do lędźwi słodki ból
podobny do bólu zęba. Całym ciałem szarpie spazm rozkoszy. W chwili ostatniego skurczu na
tle czerwonej kotary przelatuje kropla spermy, przywodząca na myśl spadającą gwiazdę.
Chłopiec spada z cichym plaśnięciem przez labirynt tanich zaułków i sprośnych
fotografii.
Z tyłka wylatuje mu twarde małe gówienko. Jego smukłym ciałem wstrząsają
pierdnięcia. Nad wielką rzeką w dżungli wybuchają zielone sztuczne ognie. Słyszy cichy
warkot motorówki o zmroku... Pod niemymi skrzydłami nioski ta.
Mugwump znów wkłada fiuta w tyłek chłopca, który wije się niczym ryba przebita
ościeniem. Mugwump kołysze się płynnie w obie strony. Z rozchylonych warg konającego
chłopca cieknie na podbródek krew. Nasycony mugwump odsuwa się z wilgotnym
mlaśnięciem.

Klitka bez okien z niebieskimi ścianami. Brudna różowa zasłona zamiast drzwi. Po
ścianach pełzają czerwone pluskwy, zbierają się po kątach. Na środku pokoju siedzi nagi
chłopiec i gra na dwustrunnym ouad. Drugi leży na łóżku, pali keif i wydmuchuje kółka z
dymu, usiłując trafić w swojego stojącego fiuta. Stawiają tarota o to, kto kogo przeleci.
Oszukują. Walczą. Staczają się na podłogę, warczą i plują niczym młode zwierzęta.
Przegrany siedzi na podłodze, wsparłszy podbródek na kolanach, liże rozciętą wargę.
Zwycięzca zwija się w kłębek na łóżku i udaje, że śpi. Jak tylko zbliża się doń pierwszy
chłopiec, usiłuje go kopnąć. Ali chwyta go za kostkę i obejmuje łydkę ramieniem. Chłopiec
wierzga desperacko, usiłując kopnąć Alego w twarz. Ali chwyta drugą kostkę i przewraca
chłopca na brzuch. Pluje sobie na fiuta i wsuwa go w tyłek chłopca. Ich usta wgryzają się w
siebie, aż pojawia się krew. Ostra stęchła woń odbytnicy. Nimum wchodzi w ciało jak klin,
długie gorące skurcze w trakcie ejakulacji. (Autor zaobserwował, że fiuty Arabów są często
szerokie i mają kształt klina).
Satyr i nagi grecki chłopiec tańczą podwodny balet w akwalungach w gigantycznej
wazie z przezroczystego alabastru. Satyr chwyta chłopca i odwraca go tyłem. Poruszają się
gwałtownie. Chłopiec wypuszcza z ust strumień srebrzystych bąbelków. Biała sperma tryska
do zielonej wody i krąży leniwie wokół splecionych ciał.
Murzyn kładzie na hamaku prześlicznego młodego Chińczyka. Unosi mu nogi, opiera
je sobie na barkach, wsuwa fiuta do jego jędrnej pupy i kołysze łagodnie hamakiem. Chłopiec
krzyczy — dziwny, wysoki lament nieznośnej rozkoszy.
Jawajski tancerz zajmuje miejsce na ozdobnym kręconym fotelu i sadza rytualnie na
swoim fiucie amerykańskiego chłopca — rude włosy, jasnozielone oczy. Chłopiec siedzi
twarzą do tancerza, który wprawia fotel w ruch wirowy. “Aaaaaaaaaa!" — krzyczy chłopiec,
gdy jego sperma tryska na chudą brunatną pierś tancerza. Jedna z kropel trafia Jawajczyka w
kącik warg. Chłopiec wpycha mu ją palcem do ust i śmieje się: “To jest prawdziwe ssanie!"
Dwie Arabki ze zwierzęcymi twarzami ściągnęły szorty z młodego jasnowłosego
Francuza. Pieprzą go czerwonymi gumowymi penisami. Chłopiec warczy, gryzie i kopie, aż
wreszcie wybucha płaczem, gdy jego fiut się unosi i dochodzi do wytrysku.
Twarz Hassana puchnie od krwi. Jego wargi stają się sine. Zdejmuje ubranie z
banknotów i ciska do otwartego skarbca, który zamyka się bezszelestnie.
— Pełna wolność, chłopcy! — krzyczy, imitując teksański akcent. Tańczy w stetsonie
i kowbojskich butach taniec fluidystów, po czym kończy groteskowym kankanem do melodii
“She Started a Heat Wave".
— Wszystko dozwolone! Nie ma zamkniętych dziur!
Pary latające na sztucznych skrzydłach kopulują w powietrzu, skrzecząc jak sroki.
Aerialiści onanizują się nawzajem pod sufitem.
Ekwilibryści zręcznie się odsysają, balansując na tyczkach i trapezach wiszących
wysoko w górze. Ciepły wiatr przynosi zapach mglistej dżungli.
Z świetlików w dachu spadają setki chłopców, dygocąc i wierzgając nogami na
końcach lin. Wiszą na różnych poziomach, niektórzy pod sufitem, inni kilka centymetrów nad
podłogą. Prześliczni Balijczycy i Malajowie, Indianie meksykańscy z gniewnymi,
niewinnymi twarzami i jasno-czerwonymi dziąsłami, Murzyni (z pozłacanymi zębami,
paznokciami u rąk i nóg i włosami łonowymi), gładcy, porcelanowi Japończycy, weneccy
młodzieńcy z tycjanowskimi fryzurami, Amerykanie z jasnymi i kruczymi kędziorami
opadającymi na czoło (goście odsuwają je czule), ponurzy jasnowłosi Polaczkowie ze
zwierzęcymi brązowymi oczyma, arabscy i hiszpańscy ulicznicy, różowi, delikatni Austriacy
z puszystym meszkiem włosów łonowych, cynicznie uśmiechnięci Niemcy, których jasne
oczy krzyczą: “Heil Hitler!", gdy otwiera się pod nimi zapadnia. Solubisi srają ze strachu i
skomlą.
Ordynarny bogacz w otoczeniu gromadki uśmiechniętych jasnowłosych kochanków
żuje hawańskie cygaro na plaży na Florydzie.
— Miał lataha przywiezionego z Indochin. Postanowił go powiesić i przesłać
kumplom film na gwiazdkę. Więc umocował dwa sznury, jeden rozciągliwy, drugi
autentyczny. Ale latah wstał w nocy i podmienił sznury. Nadszedł ranek. Facet włożył sobie
na szyję jedną pętlę, a latah, jak to latahowie, drugą. Kiedy zapadnie się otworzyły, gość
powiesił się naprawdę, a latah na rozciągniętej gumie naśladował każdą konwulsję i spazm.
Tak to już bywa.
— Ten sprytny młody latah ma niezłe oko. Pracuje w mojej fabryce przy wysyłce
towarów.
Azteccy kapłani zdejmują błękitną pierzastą szatę z nagiego młodzieńca. Kładą go na
wznak na wapiennym ołtarzu, po czym zakładają mu na głowę czaszkę z kryształu górskiego,
mocując półkule z tyłu i z przodu kryształowymi śrubami. Na czaszkę spada wodospad,
łamiąc chłopcu kark. Ejakuluje on w tęczy na tle zachodzącego słońca.
Powietrze wypełnia ostry zapach nasienia. Goście gładzą wstrząsanych drgawkami
chłopców, ssą ich fiuty, wiszą im na tyłkach niczym wampiry.
Nadzy ratownicy niosą żelazne płuca pełne sparaliżowanych młodzieńców.
Z ogromnych pasztetów wypełzają ślepi chłopcy, z gumowej cipy wyskakują
zdemenciali schizofrenicy, z czarnego stawu wychodzą młodzi ludzie cierpiący na straszliwe
choroby skórne (leniwe ryby ogryzają żółte bobki unoszące się na powierzchni).
Mężczyzna w białej muszce i koszuli z gorsem, od pasa w dół nie ma na sobie nic
prócz czarnych podwiązek, rozmawia uprzejmie z królową pszczół. (Królowe pszczół to
staruchy, które otaczają się młodymi chłopcami, tworząc rój. Jest to złowroga praktyka
meksykańska).
— A gdzie posąg?
Mówi tylko połowa twarzy, drugą wykrzywia Tortura Miliona Luster. Dziko się
masturbuje. Królowa pszczół prowadzi dalej rozmowę, niczego nie zauważając.
Kozetki, fotele, cała podłoga zaczyna wibrować, a goście zmieniają się w rozmazane
szare duchy krzyczące z bólu.
Dwóch chłopców onanizuje się pod wiaduktem kolejowym. Nadjeżdża pociąg, a
łoskot przenika ich ciała i wywołuje ejakulację. W dali cichnie gwizd lokomotywy. Kumkają
żaby. Chłopcy zmywają nasienie z chudych brązowych podbrzuszy.
Przedział kolejowy: dwóch wygłodzonych ćpunów jadących do Lexington zdziera z
siebie spodnie, dygocąc z pożądania. Pierwszy namydla sobie fiuta i okrężnymi ruchami
wpycha drugiemu w tyłek. “Jeeeeeeeezu!" Obaj natychmiast mają wytrysk. Odsuwają się od
siebie i wciągają spodnie.
— Stary kruk z Marshall prosi o nalewkę i oliwę.
— Obolałe, krwawiące hemoroidy staruchy wrzeszczą za czarnym gównem...
Doktorze, przypuśćmy, że to twoja matka, że wije się ohydnie, gwałcona przez pijawki...
Wyłącz te biodra, matko, budzisz we mnie niesmak.
— Zatrzymujemy się tutaj.
Pociąg pędzi z rykiem przez zadymioną czerwcową noc, W dali lśnią neony.
Obrazy mężczyzn i kobiet, chłopców i dziewcząt, zwierząt, ryb, ptaków, salę przenika
rytm kopulującego wszechświata, wielki melancholijny przypływ życia. Drżący,
bezdźwięczny szum głębokiego lasu — nagła cisza miast, gdy ćpun wali sobie w kanał.
Chwila bezruchu i zdziwienia. Molekuły cholesterolu odrywające się od ścian żył.
— To twoja robota, A. J. ! — wrzeszczy Hassan.
Zepsułeś mi przyjęcie!
A. J. spogląda na niego z twarzą odległą jak wapień.
— Dupa do góry, fluidy styczny dupku!
Do środka wpada horda Amerykanek oszalałych z żądzy. Wilgotne cipy z farm, ranch,
fabryk, burdeli, klubów, kamienic, willi, moteli, jachtów i koktajlbarów zdzierają z siebie
ubrania do konnej jazdy, kostiumy narciarskie, suknie wieczorowe, dżinsy, spódnice-spodnie,
trykoty, kostiumy kąpielowe i kimona. Krzyczą i wyją, skaczą na gości niczym wściekłe suki.
Szarpią powieszonych chłopców, krzycząc: “Czarodzieju! Skurwysynu! Ruchaj mnie!
Ruchaj! Ruchaj!"
Goście uciekają z krzykiem, kluczą między powieszonymi chłopcami, przewracają
żelazne płuca.
A. J.: Wezwijcie moją gwardię szwajcarską! Brońcie mnie przed tymi lisicami! Pan
Hyslop, sekretarz A. J., unosi głowę znad komiksu.
— Gwardia szwajcarska uległa fluidyzacji!
(Fluidyzacja polega na rozpadzie białek, które zmieniają się w ciecz absorbowaną
przez cudzą protoplazmę. W tym przypadku absorbentem był zapewne Hassan, sławny
fluidyzator).
A. J.: Pieprzone skurwysyny! Czym jest człowiek bez swojej gwardii szwajcarskiej?!
Stańmy plecami do ściany, dżentelmeni! Stawką są nasze fiuty! Odeprzeć abordaż, panie
Hyslop, i rozdać załodze broń krótką!
A. J. wyciąga z rozmachem kordelas i zaczyna ścinać głowy Amerykankom. Śpiewa
soczystym barytonem:

Piętnastu żeglarzy poszło na sprawunki!


Pijmy rum! Jo-ho-ho!
Resztą zajęli się diabli i trunki!
Pijmy rum! Jo-ho-ho!

Pan Hyslop, znudzony i zrezygnowany:


— O Boże! Znowu zaczyna!
Apatycznie powiewa piracką flagą z trupią czaszką.
A. J. otoczony przez przeważające siły, odrzuca głowę do tyłu i chrząka jak wieprz.
Natychmiast przybywa mu na pomoc tysiąc Eskimosów w stanie rui, z nabrzmiałymi
twarzami, z płonącymi, przekrwionymi oczyma, z sinymi wargami. Chrząkając i popiskując
rzucają się na Amerykanki.
(Eskimosi przechodzą w lecie okres rui, gdy oddają się zbiorowym orgiom. Puchną im
wówczas twarze i sinieją wargi).
Ze ściany wyrasta głowa faceta z półmetrowym cygarem w zębach.
— Zakładacie cyrk?
Hassan załamuje ręce.
— Jatka! Odrażająca jatka! Na Allacha, nigdy nie działem czegoś równie ohydnego!
Patrzy na A. J., który siedzi na skrzynce z papugą na ramieniu, z czarną opaską na
oku, i popija rum z kufla, obserwując horyzont przez ogromny mosiężny teleskop.
HASSAN: Wynoś się i nigdy nie zaciemniaj mojego stryszka, ty faktualistyczna
świnio!
KAMPUS UNIWERSYTETU INTERZONE

Osły, wielbłądy, lamy, riksze, chłopcy pchający z wysiłkiem wozy z towarami i


wybałuszający oczy pulsujące czerwono ze zwierzęcą nienawiścią. Między katedrą a
studentami chodzą stada owiec, kóz i długorogich wołów. Studenci siedzą na zardzewiałych
parkowych ławkach, wapiennych głazach, leżakach, skrzynkach, żelaznych beczkach po
benzynie, pieńkach, brudnych skórzanych pufach, spleśniałych materacach gimnastycznych.
Noszą levisy, dżelaby, pantalony, piją wódkę z glinianych czarek i kawę z blaszanek, palą
marihuanę w skrętach z papieru pakowego i losów loteryjnych... szprycują się za pomocą
agrafek i pompek, czytają programy wyścigów konnych, komiksy, kodeksy Majów...
(Na rowerze nadjeżdża profesor, ciągnąc za sobą bycze łby nawleczone na sznur.
Wchodzi na katedrę, trzymając się za krzyż. Nad jego głową wisi na dźwigu rycząca krowa).
PROFESOR: Pieprzyła mnie zeszłej nocy armia sułtana. Nabawiłem się dyskopatii w
służbie Królowej Cioty... Nie mogę się uwolnić od tej starej rury. Potrzebuję neuroelektryka,
aby odłączył jej po kolei synapsy, i chirurga, który wyprułby jej flaki...
(Spogląda na bycze łby, nucąc melodie z lat dwudziestych).
Mam napad chandry, chłopcy... Chodźcie ulicami, jedząc różową watę cukrową...
Łaskoczcie się, podglądając dziewczyny... Bijcie konia w diabelskim kole, strzykając spermą
na czerwony księżyc wschodzący nad dymiącą stalownią po drugiej stronie rzeki. Przed
starym sądem wisi na drzewie Murzyn... Piszczące kobiety łapią jego spermę zębami
łonowymi...
(Mąż spogląda nań zmrużonymi oczyma koloru spłowiałej flanelowej koszuli...
“Podejrzewam, że to czarnuch, doktorze".
Doktor wzrusza ramionami.
— To stara zabawa żołnierska, synu. Łapanie fasoli... Teraz, gdy już rozumiesz...)
Doktor Parker strzela sobie heroinę na zapleczu apteki: dwieście miligramów.
— Zawsze jest wiosna — mruczy.
Zboczeniec Benson, nazywany Ręce, siedzi w szkolnej ubikacji: typowa querencia.
(Querencia to termin z korridy... Byk staje w wybranym miejscu areny, a toreador musi się
zbliżyć albo wywabić go na środek: jedno z dwojga). Szeryf A. Q. Larsen mawia: “Musimy
go wywabić z querencji..." Stara Mama Lottie spała dziesięć lat z martwą zapeklowaną córką
i obudziła się drżąc z zimna we wschodnim Teksasie... Sępy nad czarnymi bagnami i karpy
cyprysów...

A teraz, dżentelmeni (ufam, że nie ma tu żadnych transwestytów, che, che), jesteście


dżentelmenami na mocy ustawy Kongresu, pod warunkiem że można ponad wszelką
wątpliwość ustalić waszą płeć. A więc, dżentelmeni, prezentujemy broń krótką. Powszechnie
wiadomo, że broń musi być zawsze nasmarowana i gotowa do akcji od przodu i od tyłu.
STUDENCI: Słuchajcie! Słuchajcie! (Leniwie rozpinają rozporki. Jeden ma wielką
erekcję).
PROFESOR: A teraz, panowie, na czym to ja skończyłem?
Ach, prawda, Mama Lottie... Obudziła się dygocąc w łagodnym różowym świetle
poranku, różowym jak świeczki na torcie urodzinowym małej dziewczynki, różowym jak
wata cukrowa, różowym jak morska muszla, różowym jak fiut pulsujący w czerwonym
świetle... Mama Lottie... Hmmmmmmmm... Jeśli nie przestanie być taka rozlazła, ulegnie
starości i dołączy do córki w formalinie.
Pieśń o Starym Żeglarzu Coleridge'a... Chciałbym zwrócić panów uwagę na
symboliczny walor samego Starego Żeglarza.
STUDENCI: Samego — mówi.
Chce w ten sposób zwrócić uwagę na własną mało apetyczną osobę.
To bardzo ładnie z pańskiej strony, profesorze.
Stu młodocianych przestępców... Szczęk otwieranych noży sprężynowych.
PROFESOR: O, krucafiks! (Rozpaczliwie usiłuje się przebrać za starą kobietę w
wysokich czarnych szpilkach i z parasolką...) Gdyby nie lumbago, które nie pozwala mi się
zgiąć, odwróciłbym się i nadstawił swoją słodką pupkę jak pawian... Kiedy słabszy pawian
zostanie zaatakowany przez silniejszego, albo a) nadstawia tyłek, panowie, by odbyć bierny
stosunek homoseksualny (che, che), albo b) jeśli jest bardziej ekstrawertyczny i dobrze
przystosowany, atakuje jeszcze słabszego pawiana, o ile zdoła takiego znaleźć.
Złachmaniała deklamatorka w pogniecionym stroju z tysiąc dziewięćset dwudziestego
roku wlecze się ponurą oświetloną neonami ulicą w Chicago... W powietrzu wisi martwy
ciężar przeszłości. Deklamatorka (puszkowany tenor): Znajdź najsłabszego pawiana!
Saloon na Dzikim Zachodzie: Pawian pedał ubrany w błękitną sukienkę małej
dziewczynki śpiewa zrezygnowanym tonem na nutę ,"Alice Blue Gown": Jestem najsłabszym
pawianem.
Profesora oddziela od młodzieży pociąg towarowy... Kiedy odjeżdża, mają obwisłe
brzuchy i odpowiedzialne posady...
STUDENCI: Chcemy Lottie!
PROFESOR: To było w innym kraju, dżentelmeni... Jak już mówiłem, gdy jedna z
moich osobowości rozszczepiennych tak brutalnie mi przeszkodziła... Natrętne małe bestie...
Wyobraźmy sobie Starego Żeglarza bez kurary, lassa, bulbokapniny czy kaftana
bezpieczeństwa, a jednak zdolnego zainteresować publiczność... Na czym polega ta
zagadkowa sztuczka? Che, che! W odróżnieniu od zwykłych artystów nie zatrzymywał byle
kogo, by go zanudzać i dręczyć... Zatrzymywał tych, co nie mieli wyboru i musieli słuchać
dzięki już istniejącej relacji między Żeglarzem (jakkolwiek starym) a tym, no, Gościem
Weselnym...
To, co Żeglarz mówi naprawdę, nie ma znaczenia... Może mówić od rzeczy, kląć,
bredzić jak zdemenciały staruch... Ale z Gościem Weselnym dzieje się to samo co w trakcie
psychoanalizy. Jeśli wolno mi uczynić małą dygresję... Mój znajomy psychoanalityk mówi
przez cały czas do pacjentów, którzy cierpliwie go słuchają albo nie... Snuje wspomnienia...
Opowiada sprośne kawały (z brodą), dochodzi do szczytów idiotyzmu, o jakich prezesowi
sądu nawet się nie śniło... Udowadnia w ten sposób, że na poziomie słownym nie da się
niczego osiągnąć... Doszedł do tej metody zauważywszy, że słuchacz — psychoanalityk —
nie czyta w myślach pacjenta... To pacjent — mówiący — czyta w myślach psychoanalityka...
Pacjent ma nadnaturalną świadomość jego snów i zamiarów, gdy tymczasem analityk
porozumiewa się z pacjentem wyłącznie przodomózgowiem... Metodą tą posługuje się wielu
agentów: są nadętymi nudziarzami i kiepskimi słuchaczami...
Panowie, rzucę wam perłę: Mówiąc można zdobyć więcej informacji o drugiej osobie
niż słuchając.
Wieprze pędzą do przodu, a profesor wypełnia koryto perłami...
— Nie jestem godzien jeść nóg tego kolosa — mój najtłustszy wieprz.
— I tak są gliniane.
DOROCZNE PRZYJĘCIE A.J.
A. J. zwraca się w stronę gości.
— Cipy, fiuty, biseksy, jako międzynarodowy impresario filmów pornograficznych
telewizji kablowej przedstawiam wam Wielkiego Slashtubitcha!.
Wskazuje czerwoną aksamitną kurtynę wysokości dwudziestu metrów. Kurtyna
rozsuwa się przy akompaniamencie gromu i ukazuje się Wielki Slashtubitch. Ma ogromną,
nieruchomą twarz kojarzącą się z urną pogrzebową Chimu. Nosi frak, błękitną pelerynę i
monokl. Wielkie szare oczy z maciupeńkimi czarnymi źrenicami, które wydają się wypluwać
igiełki. (Jego spojrzenie może wytrzymać jedynie koordynator faktualistów). Kiedy się
rozgniewa, strzela monoklem przez pokój. Niejeden nieszczęsny aktor poznał lodowate
niezadowolenie Slashtubitcha: “Wynoś się z mojego atelier, ty oszuście! Chciałeś mi wcisnąć
lipny orgazm?! WIELKIEMU SLASHTUBITCHOWI?! Znaczysz dla mnie mniej niż palec u
nogi! Idiota! Bezmyślny dureń! Bezczelny łotr! Idź sprzedawaj swoją dupę gdzie indziej i
wiedz, że praca dla Slashtubitcha wymaga szczerości i oddania! Żadnych nędznych sztuczek,
fałszywych jęków, gumowych bobków, flakoników mleka ukrytych w uchu i zastrzyków z
johimbiny!" (Johimbina, otrzymywana z kory drzewa rosnącego w Afryce Środkowej, to
najbezpieczniejszy i najbardziej skuteczny afrodyzjak. Działa rozszerzające na naczynia
krwionośne, zwłaszcza w okolicach genitaliów).
Slashtubitch strzela monoklem. Odpływa on poza pole widzenia i wraca jak bumerang
do jego oka. Slashtubitch robi piruet i znika w błękitnej mgle, zimnej jak skroplone
powietrze... Cięcie...
Na ekranie. Rudy, zielonooki chłopiec, biała skóra z nielicznymi piegami... Całuje
chudą brunetkę w spodniach. Stroje i fryzury nawiązują do egzystencjalistycznych barów w
wielkich miastach. Siedzą na niskim łóżku przykrytym białym jedwabiem. Dziewczyna
rozpina chłopcu spodnie i wyjmuje delikatnie jego fiuta, małego i bardzo twardego, z lśniącą
perłową kropelką na czubku. Pieści łagodnie napletek.
— Rozbierz się, Johnny.
Chłopiec zdejmuje prędko ubranie i staje nagi z pulsującym fiutem. Brunetka nakazuje
mu gestem, by się odwrócił, i chłopiec robi piruet z ręką na biodrze, parodiując modelkę.
Dziewczyna zdejmuje koszulę. Ma małe sterczące piersi ze stwardniałymi sutkami. Ściąga
majteczki. Jej włosy łonowe są czarne i lśniące. Chłopiec siada koło niej i sięga ku jej
piersiom. Dziewczyna chwyta go za rękę.
— Chcę cię ruchać, kochanie — szepce.
— Nie, nie teraz.
— Proszę!
— No dobrze. Pójdę umyć sobie tyłek.
— Nie, sama go umyję.
— E, wcale nie jest brudny!
— Ależ jest! No chodź, Johnny. Prowadzi go do łazienki.
— W porządku, stań na czworakach.
Chłopiec klęka i opiera podbródek na macie na podłodze.
— Allach — mówi. Ogląda się i uśmiecha do dziewczyny. Myje mu ona pupę
mydłem i gorącą wodą, a później wsadza palec do środka.
— Boli?
— Nieeeeeeeeee.
— Chodź, maleńki.
Dziewczyna prowadzi go do sypialni. Chłopiec kładzie się na wznak i zarzuca nogi do
tyłu, chwytając je pod kolanami. Dziewczyna klęka i gładzi jego uda i jądra, przesuwa palce
wzdłuż krocza. Rozsuwa pośladki, pochyla się i zaczyna lizać odbytnicę, kręcąc powoli
głową. Liże coraz głębiej i głębiej. Chłopiec zamyka oczy i wije się. Dziewczyna liże go po
kroczu. Małe, twarde jądra... Na czubku obrzezanego fiuta lśni perłowa kropelka. Usta
dziewczyny obejmują czubek fiuta. Ssie rytmicznie, zatrzymując się u góry i kręcąc głową.
Bawi się łagodnie jego jądrami, wsuwa środkowy i wskazujący palec w głąb odbytnicy.
Kiedy przesuwa usta w dół, szyderczo łaskocze chłopca w prostatę. Chłopiec uśmiecha się i
pierdzi. Dziewczyna ssie jego fiuta w szaleńczym tempie. Ciało chłopca zaczyna się kurczyć:
każdy następny skurcz trwa nieco dłużej. “liiiiiiiiiii!" — krzyczy chłopiec z napiętymi
mięśniami, gdy z jego fiuta tryska gorąca sperma. Dziewczyna łyka ją łapczywie. Chłopiec
opuszcza nogi na łóżko. Przeciąga się i ziewa.
Mary przypina gumowy penis.
— Stalowy Dan Trzy z Jokohamy — mówi, gładząc goj Przez pokój tryska białe
mleko.
— Niech mleko będzie pasteryzowane. Nie chcę, żebyś mnie zaraziła jakąś okropną
krowią chorobą, na przykład pryszczycą...
— W Chicago, kiedy byłam Liz Transwestytą, zajmowałam się dezynsekcją.
Zalecałam się do ładnych chłopców, bo czułam dreszczyk emocji, gdy mnie bito jako
mężczyznę. Później złapałam jednego z nich, obezwładniłam nadźwiękowym judo, którego
nauczyłam się od starego mnicha zen lesbizmu. Związałam chłopaka, zdarłam z niego
brzytwą ubranie i wyruchałam stalowym Danem Jeden. Tak się cieszył, że go nie
wykastrowałam, że piszczał z rozkoszy.
Stalowego Dana Jeden zmiażdżyła ciota z Madras. Najmocniejszy uchwyt waginalny,
jakiego kiedykolwiek doświadczyłam. Mogła sprasować ołowianą rurkę. Była to zresztą jej
ulubiona sztuczka.
— A Stalowy Dań Dwa?
— Pożarty przez wygłodzone candiru w Baboonsasshole. I nie mów tym razem
“liiiiiiiiiiiii..."
— Dlaczego nie? To prawdziwie chłopięce.
— Burdelmama pomaca ci jaja, bosonogi chłopcze. Johnny spogląda na sufit z rękoma
pod głową i pulsującym fiutem.
— Więc co mam robić? Nie mogę srać z tym sztucznym kutasem. Ciekawe, czy
można jednocześnie śmiać się i mieć orgazm? Pamiętam, podczas wojny w Kairze, ja i mój
kumpel Lu, dżentelmeni na mocy ustawy Kongresu... nic innego nie mogłoby nas zrobić
dżentelmenami... zaczęliśmy tak się śmiać w Jockey Clubie, żeśmy się zupełnie obsikali, a
kelner powiedział: “Wynoście się stąd, przeklęte ćpuny!" Cóż, skoro mogę szczać ze
śmiechu, mogę chyba także ejakulować ze śmiechu. Więc powiedz coś naprawdę śmiesznego,
jak będę się zbliżał do orgazmu. Poznasz to po lekkim drżeniu prostaty...
Mary nastawiła płytę, metaliczny kokainowy bebop. Smaruje się, unosi nogi chłopca i
wsuwa mu fiuta w tyłek, kręcąc biodrami. Porusza się powoli i trze stwardniałymi sutkami o
pierś chłopca. Całuje go w szyję, podbródek i oczy. Johnny wsuwa dłonie pod jej pośladki i
wciska ją głębiej w siebie. Mary obraca się coraz szybciej i szybciej. Johnny dygoce i wije się
w konwulsjach. “Szybciej! — mówi Mary. — Mleko stygnie". Johnny nie słyszy. Mary całuje
go w usta. Ich twarze się zlewają. Sperma Johnny'ego trafia Mary w pierś — lekkie, gorące
liźnięcia.
W drzwiach stoi Mark. Ma na sobie czarny golf. Chłodna, przystojna, narcystyczna
twarz. Zielone oczy i czarne włosy. Spogląda szyderczo na Johnny'ego, z głową przechyloną
na bok, z rękami w kieszeniach marynarki — taneczna gracja oprycha. Kiwa rozkazująco
głową i Johnny idzie do sypialni. Podąża za nim naga Mary. “W porządku, chłopcy — mówi,
siadając na różowej jedwabnej sofie. — Do roboty!"
Mark rozbiera się powoli, kręcąc biodrami. Wije się w szyderczym tańcu brzucha:
zdejmuje golf i obnaża piękny biały tors. Johnny, ze skamieniałą twarzą, z przyśpieszonym
oddechem, z wyschniętymi wargami, bierze jego ubranie i rzuca na podłogę. Mark zdejmuje
szorty. Stoi nagi, z uniesionym fiutem i mierzy Johnny'ego wzrokiem od stóp do głów.
Uśmiecha się i oblizuje wargi.
Mark klęka na jedno kolano i zarzuca sobie Johnny'ego na plecy. Wstaje i ciska go
dwa metry na łóżko. Johnny pada na wznak i podskakuje. Mark podbiega, chwyta kostki
Johnny'ego i unosi mu wysoko nogi. Szczerzy zęby w uśmiechu.
— W porządku, Johnny. — Powoli i spokojnie, niczym dobrze naoliwiona maszyna,
wpycha fiuta w tyłek Johnny'ego. Chłopiec wzdycha głęboko, wijąc się z rozkoszy. Mark
wkłada mu ręce pod łopatki i nabija głęboko na penis, który schował się cały. Świszczę
głośno przez zęby. Johnny krzyczy jak ptak. Mark całuje Johnny'ego w usta, bez uśmiechu, z
twarzą niewinną i czystą, gdy wstrzykuje gorącą spermę w drżące ciało chłopca.
Przenika go łoskot pędzącego pociągu, gwizd lokomotywy... syrena okrętowa, syrena
przeciwmgielna, sztuczne ognie rozbłyskujące nad gładkimi lagunami... labirynt sprośnych
fotografii... nad zatoką powitalny wystrzał armatni... w białym korytarzu szpitalnym rozlega
się krzyk, leci wzdłuż pylnej drogi między palmami, gwiżdże nad pustynią jak pocisk (w
suchym powietrzu szeleszczą skrzydła sępów); tysiące chłopców ejakulują jednocześnie w
przybudówkach, ponurych toaletach internatów, strychach, suterenach, ambonach
myśliwskich, diabelskich młynach, opuszczonych domach, wapiennych jaskiniach, łodziach
wiosłowych, garażach, stodołach, w glinianych ścianach zrujnowanych, wietrznych
przedmieść (zapach wysuszonych ekskrementów)... czarny pył owiewający chude miedziane
ciała... poszarpane majtki opuszczone do popękanych nagich stóp broczących krwią...
(miejsce, gdzie sępy walczą o rybie łby)... koło lagun w dżungli, drapieżne ryby atakują białą
spermę unoszącą się na czarnej wodzie, pchły piaskowe gryzą miedzianoskóry tyłek, wyjąc
jak wiatr w koronach drzew (kraina wielkich brunatnych rzek, którymi płyną wyrwane z
korzeniami drzewa, zielone węże wśród gałęzi, zadumane lemury obserwują brzeg smutnymi
oczyma), czerwony samolot kreśli arabeski na błękitnym niebie, atak grzechotnika, kobra
unosi się, otwiera kaptur, pluje białym jadem, perły i odłamki opali spadają cichym deszczem
w powietrzu czystym jak gliceryna. Czas trzęsie się jak popsuta maszyna do pisania, chłopcy
się starzeją, młodzieńcze biodra drżące od spazmów rozkoszy wiotczeją i flaczeją. W szopie,
na ławce, w parku, przy kamiennym murze w hiszpańskim słońcu, na zarwanym łóżku w
pokoju umeblowanym (slumsy z czerwonej cegły w czystym świetle zimowego słońca), drżąc
i podrygując w brudnej bieliźnie, szukając głodnej żyły o świcie, bełkocąc i plując śliną w
arabskiej kafejce — Arabowie szepcą: “Medżub" i odsuwają się. (Medżub to rodzaj
muzułmańskiego fanatyka religijnego: często cierpią oni na padaczkę). “Muzułmanie mają
krew i spermę... Patrzcie, patrzcie, krew Chrystusa płynie po spermamencie!" — wyje
medżub... Wstaje krzycząc i z penisa tryska mu czarna krew: Ostatnia Erekcja, biały posąg,
który przekroczył Wielką Granicę, przekroczył niewinny i spokojny jak chłopiec
przechodzący przez ogrodzenie, by łowić ryby w zakazanym stawie. Po chwili złowił
wielkiego suma... Z małej czarnej chatki wybiegł przeklinając starzec z widłami, a chłopiec
uciekł ze śmiechem przez pola Missouri... Znalazł piękny różowy grot strzały i schował do
kieszeni, biegnąc z młodzieńczą gracją... kości i mięśnie... (kości łączą się z ziemią, leży
martwy ze strzelbą u boku koło drewnianego płotu, krew wsiąka w zimowe rżyska Georgii...)
Sum płynie za nim... Chłopiec podbiega do płotu i przerzuca suma na zakrwawioną trawę...
Sum wije się i piszczy... Chłopiec przeskakuje przez płot. Chwyta suma i biegnie czerwoną
glinianą drogą w szpalerze dębów zrzucających czerwonobrązowe liście w jesiennym wietrze,
zielonych, pokrytych rosą w lecie o poranku, czarnych na tle przejrzystego zimowego nieba...
Starzec miota za nim przekleństwa... Z ust wylatują mu zęby i gwiżdżą nad głową, chłopca,
który szarpie się do przodu ze ścięgnami napiętymi na szyi jak stalowe druty, nad płotem
tryska czarna krew i chłopiec pada na trawę jak bezcielesna mumia. Między ;żebrami
wyrastają mu ciernie, w chacie pękają szyby, zakurzone odłamki szkła w czarnym kicie... po
podłodze -biegają szczury i w letnie popołudnia chłopcy biją konia w ciemnej stęchłej
sypialni, jedząc jagody wyrastające z jego ciała, ćmy z gęstym fioletowym sokiem...
Stary ćpun znalazł żyłę... krew rozkwita w pompce niczym chiński kwiat... ładuje herę
w kanał i w jego zniszczonej twarzy lśni niewinnie chłopiec, który bił konia pięćdziesiąt lat
temu, a wychodek wypełnia się słodką orzechową wonią młodzieńczej żądzy... ?
Ile lat nawleczonych na igłę krwi? Siedział z dłońmi na kolanach, patrząc na zimowy
świt pustym wzrokiem maku. Stara ciota wierci się na kamiennej ławce w parku Chapultepec,
gdy obok przechodzą indiańscy chłopcy obejmując się za szyje albo w talii, i wysila konające
ciało, by dosięgnąć młodych pośladków i ud, jędrnych jąder i ejakulujących fiutów.
Mark i Johnny siedzą naprzeciwko siebie na fotelu wibracyjnym, Johnny nadziany na
fiuta Marka.
— Gotowe, Johnny?
— Włączaj.
Mark wciska guzik i fotel zaczyna wibrować... Marie przekrzywia głowę, spoglądając
na Johnny'ego z nieobecną twarzą, z oczyma chłodnymi i szyderczymi... Johnny krzyczy i
jęczy... Jego twarz rozpada się, jakby roztopiona od środka... Krzyczy jak mandragora, mdleje
w chwili wytrysku, opada bezwładnie na pierś Marka jak drzemiący anioł, Mark w
zamyśleniu klepie Johnny'ego po plecach... Sala podobna do gimnastycznej... Podłoga
wyłożona gumową pianką przykrytą białym jedwabiem... Jedna ze ścian jest ze szkła...
Wschodzące słońce wypełnia salę różową poświatą. Mary i Mark wprowadzają Johnny'ego z
rękoma związanymi na plecach. Johnny spostrzega szubienicę i chwieje się na nogach z
głośnym jękiem: “Ooooooooch". Opuszcza głowę i uginają się pod nim kolana. Tryska
sperma, lecąc łukiem przed jego twarzą. Mark i Mary robią się nagle niecierpliwi i
podnieceni... Wpychają Johnny'ego na szafot, pokryty spleśniałymi pasami do
podtrzymywania jąder i przepoconymi koszulami. Mark poprawia pętlę.
— No, jazda! Zaczyna spychać Johnny'ego z szafotu. Mary:
— Nie, ja to zrobię. Kładzie dłonie na pośladkach Johnny'ego, opiera mu czoło na
piersi i uśmiecha się do niego. Wreszcie cofa się i spada wraz z nim w pustkę... Jego twarz
puchnie od krwi... Mark przysuwa się i zręcznie łamie Johnny'emu kark... Odgłos pękającej
gałęzi owiniętej mokrym ręcznikiem. Ciałem Johnny'ego wstrząsa dreszcz... Jedna z jego nóg
dygoce jak zraniony ptak... Mark naśladuje konwulsje Johnny'ego, zamyka oczy i wysuwa
język... Penis Johnny'ego unosi się i Mary wsadza go do swojej cipy, wijąc się w płynnym
tańcu brzucha, jęcząc z rozkoszy... Oblewa się potem, a na twarz opadają jej wilgotne
pasemka włosów.
— Odetnij go, Mark! — krzyczy. Mark wyciąga scyzoryk, przecina linę i kładzie
Johnny'ego na wznak. Mary leży na nim... Odgryza mu wargi, nos, wysysa oczy... Odrywa
wielkie kawałki policzków... Wreszcie rzuca się na jego penis... Mark zbliża się do niej, a ona
unosi wzrok znad nagryzionych genitaliów Johnny'ego. Twarz ma zakrwawioną,
fosforyzujące oczy... Mark kopnięciem przewraca ją na plecy... Skacze na nią i pieprzy jak
szalony... Turlają się po całej sali, skaczą wysoko w powietrze niczym ryby na patelni...
— Pozwól mi się powiesić, Mark... Pozwól mi się powiesić... Proszę, Mark, pozwól
mi się powiesić!
— Jasne, mała.
Stawia ją brutalnie na nogi i wykręca jej ręce do tyłu.
— Nie, Mark! Nie! Nie! Nie! — krzyczy Mary, sikając i srając ze strachu. Mark
ciągnie ją ku szafotowi. Pozostawia ją związaną na stosie używanych kondomów, przeciąga
linę przez salę, po czym wraca, niosąc pętlę na srebrnej tacy. Stawia Mary na nogi i zaciska
pętlę. Wsadza w nią fiuta, tańczy wokół szafotu i rzuca się w próżnię, “liiiiiiii!" — krzyczy,
potrącając Johnny'ego. Mary pęka kręgosłup. Jej ciałem wstrząsa potężny dreszcz. Johnny
spada na podłogę i stoi czujny niczym młode zwierzę.
Skacze wokół pokoju. Z krzykiem tęsknoty, od której pęka z hukiem szklana ściana,
rzuca się w pustkę. Leci tysiąc metrów w dół, bijąc konia, otoczony kroplami spermy...
Wrzeszczy wśród druzgocąco błękitnego nieba, gdy wschodzące słońce pali jego ciało jak
benzyna; mija wielkie dęby i cyprysy, po czym roztrzaskuje się wśród czerwonych bryzgów
na zrujnowanym placu wyłożonym wapiennymi płytami. Między kamieniami rosną chwasty i
pnącza, a w białym wapieniu tkwią zardzewiałe żelazne bolce o grubości metra, brązowe jak
gówno...
Johnny polewa Mary benzyną z obscenicznej wazy Chimu z białego jadeitu...
Namaszcza własne ciało... Obejmują sięf padają na podłogę i turlają pod wielkie szkło
powiększające w dachu... Wybuchają płomieniem z krzykiem, od którego pęka szklana tafla,
staczają się w pustkę, pieprzą się i krzyczą w locie, wybuchają krwią, ogniem i kopciem
osiadającym na brązowych kamieniach pod pustynnym niebem. Johnny skacze w męce po
pokoju. Z okrzykiem, od którego pęka szkło, staje z rozkrzyżowanymi rękoma przed
wschodzącym słońcem, a z jego fiuta tryska krew... Biały marmurowy bóg zmienia się w
konwulsjach w starego medżuba wijącego się w gównie i odpadkach pod glinianą ścianą w
blasku słońca, które rani i garbuje skórę... Jest chłopcem śpiącym pod murem meczetu,
ejakuluje w tysiące cip, różowych i gładkich niczym muszle, czując rozkoszne łaskotanie
włosów łonowych wślizgujących się do penisa.
John i Mary w pokoju hotelowym (muzyka z “East Saint Louis Toodleoo"). Ciepły
wiosenny wiatr powiewa spłowiałymi różowymi zasłonami w otwartym oknie... Na pustych
parkingach kumkają żaby... wokół rośnie kukurydza, a chłopcy łapią niewielkie zielone węże
pod popękanymi wapiennymi stelarni poplamionymi gównem i oplecionymi zardzewiałym
drutem kolczastym...

Błyska i gaśnie neon — zielony chlorofil, fiolet, pomarańcz.

Johnny wyciąga pincetą candiru z cipki Mary... i wrzuca do butelki mescalu, gdzie
zmienia się ona w glistę... Daje jej natrysk z tropikalnego zmiękczacza kości, a jej zęby
pochwowe wypływają z krwią i cystami... Jej cipka jest świeża i czysta jak wiosenna trawa...
Johnny liże ją, na początku powoli, a później z narastającym podnieceniem rozchyla wargi
sromowe i wsuwa język do środka, czując ostre, łaskoczące włosy... Mary leży na wznak z
rozrzuconymi ramionami i sterczącymi piersiami, przebita gwoździami neonów... Johnny
pełznie ku jej głowie, a na czubku jego fiuta lśni opałowa kropelka. Przebija fiutem włosy
łonowe i wpycha go aż do końca, wessany przez głodne ciało... Jego twarz puchnie od krwi,
pod powiekami wybuchają zielone fajerwerki i leci w przepaść przez krzyczące dziewczęta...
Wilgotne włosy na jądrach wysychają w ciepłym wiosennym wietrze. Stroma dolina
w dżungli, pnącza wspinają się ku oknu. Johnny'emu puchnie penis i wyrastają z niego
wielkie pąki. Z cipki Mary wychodzi długi korzeń powietrzny i szuka ziemi. Ciała rozkładają
się wśród zielonych eksplozji. Kamienna chata popada w ruinę. Chłopiec to wapienny posąg;
z jego fiuta wyrasta roślina, usta ma lekko rozchylone jak ćpun po strzale.

Beagle zawinął herę w bilet loteryjny.


— Ostatnia szpryca — jutro leczenie.
Daleka droga. Częste erekcje i upadki.
Długo wędrowaliśmy przez góry do oazy palm daktylowych, gdzie arabscy chłopcy
srają do studni i tańczą rock and roiła na piaskach nadmorskich, jedząc hot dogi i wypluwając
samorodki złotych zębów.
Bezzębni, z żebrami jak tarka, na której można by uprać brudne ubranie, wyszli
dygocąc z katamarana na Wyspie Wielkanocnej i ruszyli ku brzegowi na nogach sztywnych
jak szczudła... Kiwali głowami na wystawach... Sprzedali smukłe ciało za tłuszcz braku
głodu...
Palmy daktylowe uschły, studnię wypełniły wysuszone ekskrementy i mozaika tysiąca
gazet:
“Rosja zaprzecza... Minister spraw wewnętrznych jest głęboko zaniepokojony... O
dwunastej zero dwa otwarto zapadnię. O wpół do pierwszej lekarz wyszedł na ostrygi. Wrócił
o drugiej i dobrodusznie poklepał powieszonego po plecach.
— Co takiego!? Jeszcze pan żyje?! Muszę pana pociągnąć za nogi! Cha-cha! Nie
mogę pozwolić, żeby się pan dusił w tym tempie: dostałbym naganę od prezydenta. Gdyby
karawan zabrał pana żywego, byłaby to prawdziwa hańba. Jaja by mi odpadły ze wstydu;
zostałbym uznany za dupę wołową. Raz! Dwa! Trzy! Ciągniemy!"
Szybowiec zniża lot, cichy niczym erekcja, cichy jak pokryte smalcem szkło stłuczone
przez młodego złodzieja o rękach starej kobiety i pustych oczach ćpuna.-.. Włamywacz
wchodzi bezszelestnie do domu, stąpając po naoliwionych kryształach, w kuchni tyka głośno
zegar, gorący przeciąg rozwiewa mu włosy, jego głowa eksploduje, trafiona grubym śrutem...
Stary człowiek wyrzuca ze strzelby czerwoną łuskę i wykonuje piruet.
— Do kroćset, to nic wielkiego... Nabój w lufie... Pieniądze w banku... Jeden strzał
prosto w głowę i padł w sprośnej pozycji... Słyszysz mnie, chłopcze?
Sam byłem kiedyś młody i słyszałem syreni śpiew łatwych pieniędzy, kobiet i jędrnej
chłopięcej pupy. Nie podniecaj mnie, na litość boską, bo opowiem historię, od której fiut ci
stanie, tęskniąc za różową młodą cipką albo śliczną melodią wygrywaną na twoim fiucie
przez chłopięcy tyłek... W jądrach zbierają się ostre diamenty, nieubłagane jak kamienie
nerkowe... Przepraszam, że musiałem cię zabić... Stara Szara Kobyła nie jest już taka jak
dawniej... Stary lew z dziurami w zębach potrzebuje pasty “Amident", by mieć świeży
oddech... Stare lwy lubią pożerać chłopców... Czy można je za to winić? Chłopcy w szpitalu
Świętego Jerzego są tacy słodcy, tacy zimni, tacy piękni... Nie dostawaj rigor mortis, synu.
Okaż trochę szacunku staremu fiutowi... Sam możesz się kiedyś stać nudną starą pierdołą...
Ach, chyba nie... Podobnie jak bosonogi bezwstydny kochanek Housmana, nastąpiłeś zimną
stopą na silos przemian... Ale nie można zabijać chłopców z Shropshire... Wieszano go tak
często, że się opiera jak gonokok wykastrowany przez penicylinę, nabiera ohydnej siły i
rozmnaża w postępie geometrycznym... Więc głosujmy za uniewinnieniem i połóżmy kres
tym bestialskim pokazom, za które szeryf każe sobie płacić po funcie.
Szeryf: Ludzie, spuszczę mu gacie za jednego funta! Zbliżcie się! To poważny
eksperyment naukowy dotyczący lokalizacji centrum życia. Jego fiut ma ćwierć metra
długości, panie i panowie, możecie sami go zmierzyć! Tylko jeden funt albo trzy dolary za
zobaczenie młodego chłopca osiągającego trzykrotnie orgazm — nigdy nie zniżam się do
wieszania eunuchów — zupełnie wbrew własnej woli! Kiedy pęknie mu stos pacierzowy, na
pewno obryzga was spermą!
Chłopiec stoi na zapadni, przestępując z nogi na nogę.
— Boże! Ile trzeba znieść w tym biznesie! Na pewno jakiś wstrętny staruch za chwilę
się podnieci!
Zapadnia się otwiera, lina śpiewa jak wiatr w drutach telegraficznych, kręgosłup pęka
wydając głośny czysty ton chińskiego gongu.
Chłopiec odcina się nożem sprężynowym i goni wrzeszczącego pedała. Pedał wpada
przez szklane drzwi do kina porno i rypie Murzyna szczerzącego zęby. Cięcie.
(Mary, Johnny i Mark kłaniają się z pętlami na szyjach. Nie są tak młodzi jak na
filmach pornograficznych... Wyglądają na zmęczonych i przygnębionych).
SESJA MIĘDZYNARODOWEGO KONGRESU
TECHNOPSYCHIATRYCZNEGO

Doktor Schafer, znany jako Mały Lobotomista wstaje i patrzy na uczestników


kongresu lodowatym, błękitnym wzrokiem.
— Panowie, ludzki system nerwowy można zredukować,, do stosu pacierzowego.
Mózg podzieli los zanikających gruczołów, zębów mądrości, wyrostka robaczkowego...
Przedstawiam panom swoje arcydzieło: “Amerykanina uwolnionego od lęku".
Grzmią trąby: Dwóch murzyńskich tragarzy wnosi nagiego Amerykanina i ciska na
podium ze zwierzęcą brutalnością... Amerykanin wije się... Jego ciało zmienia się w lepką,
przezroczystą galaretę, a po chwili z zielonej mgły wyłania się monstrualna czarna stonoga.
Salę wypełniają fale smrodu, rozdzierającego płuca i wywołującego torsje... Schafer załamuje
ręce i szlocha:
— Clarence! Jak mogłeś mi to zrobić?! Niewdzięcznicy! Przeklęci niewdzięcznicy!...
Przerażeni uczestnicy kongresu pomrukują:
— Obawiam się, że tym razem Schafer trochę przeholował...
— Ostrzegałem...
— Schafer to błyskotliwy facet, alej
— Zrobi wszystko dla reklamy...
— Panowie, to potworne, nieprawe dziecię zboczonego umysłu doktora Schafera nie
może ujrzeć światła dziennego... Wypełnimy bez wahania swoją powinność...
— To dziecię już ujrzało światło dzienne — mówi jeden z murzyńskich tragarzy.
— Trzeba wyplenić wszystko, co nieamerykańskie — mówi gruby, podobny do żaby
lekarz z Południa, popijając wódkę z glinianej czary. Zbliża się chwiejnym krokiem, po czym
staje jak wryty, przerażony ogromnymi rozmiarami i groźnym wyglądem stonogi.
— Dawać benzynę! — ryczy. — Spalimy to draństwo jak czarnucha!
— Ja nie zamierzam przykładać do tęga ręki — odzywa się młody lekarz zażywający
LSD-25. — Pierwszy lepszy prokurator z łatwością...
Cięcie. Na ekranie pojawia się sala sądowa.
PROKURATOR: Czcigodni przysięgli! Ci pseudouczeni twierdzą, że niewinna istota
ludzka, którą tak lekkomyślnie zamordowali, zmieniła się nagle w ogromną czarną stonogę i
że musieli zniszczyć owo monstrum, by nie zdążyło się rozmnożyć... Czyż mamy słuchać w
milczeniu tych bredni?! Czyż mamy dać wiarę tym obrzydliwym łgarstwom? Gdzież się
podziała owa zdumiewająca stonoga?!
“Zniszczyliśmy ją" — mają czelność odpowiadać... Chciałbym przypomnieć,
czcigodni hermafrodyci przysięgli, iż ten potwór (wskazuje doktora Schafera) nie pierwszy
już raz staje przed sądem pod zarzutem niewyobrażalnej zbrodni: gwałtu na mózgu... Czyli
mówiąc prostą angielszczyzną (bije pięścią w barierkę lawy przysięgłych i podnosi głos),
przymusowej lobotomii!...
(Przysięgli wstrzymują oddech... Jeden umiera na zawał... Trzech wije się na podłodze
w paroksyzmach orgazmu... Prokurator ciągnie dramatycznie:)
To on, on, nikt inny, doprowadził całe regiony naszego pięknego kraju do
kompletnego zidiocenia... To właśnie on wypełnił ogromne magazyny bezradnymi matołami,
którzy nie są w stanie się o siebie troszczyć... Ten cyniczny pseudo naukowiec nazywa ich
szyderczo “trutniami"... Panowie przysięgli, lekkomyślne zabójstwo Clarence'a Cowiego nie
może pozostać nie ukarane — owa potworna zbrodnia woła o pomstę do nieba, woła o
sprawiedliwość!
Stonoga biega wokół, podniecona.
— O kurwa, ta gnida jest głodna! — krzyczy jeden z tragarzy.
— Ja się stąd zmywam!
Uczestnicy kongresu wpadają w panikę. Szturmują wyjścia, krzycząc i rozpychając się
łokciami...
RYNEK

Panorama stolicy Interzone. Pierwsze takty “East Saint Louis Toodleoo"... czasem
głośne i wyraźne, później ciche i niedosłyszalne jak muzyka na wietrze...
Pokój drży i wibruje. W twoim ciele płynie krew wielu ras: Murzynów,
Polinezyjczyków, Mongołów, pustynnych nomadów, bliskowschodnich poliglotów, Indian —
ras, które jeszcze się nie narodziły. Migracje, niewiarygodne
wędrówki przez pustynie, dżungle i góry (stupor i śmierć w odległej górskiej dolinie,
gdzie z genitaliów wyrastają rośliny, a ogromne skorupiaki rozmnażają się w ciele i
wychodzą na zewnątrz), podróż katamaranem przez Pacyfik na Wyspę Wielkanocną. Miasto
Uniwersalne, gdzie na ogromnym niemym rynku wystawiono na sprzedaż wszystkie ludzkie
możliwości.
Minarety, palmy, góry, dżungle... Leniwa rzeka pełna złowrogich ryb, ogromne
zaniedbane parki, gdzie chłopcy leżący w trawie grają w tajemnicze gry. W mieście nie ma
zamkniętych drzwi. W każdej chwili ktoś może wejść do twojego pokoju. Szefem policji jest
Chińczyk dłubiący w zębach i słuchający donosów wariata. Od czasu do czasu wyjmuje z ust
wykałaczkę i spogląda na jej koniec. W drzwiach siedzą hipsterzy z gładkimi miedzianymi
twarzami, bawiąc się ludzkimi głowami na złotych łańcuchach. Ich puste twarze są owadzio
spokojne.
Za nimi w otwartych drzwiach widać stoły, przepierzenia, szynkwasy, kuchnie, łaźnie,
kopulujące pary na mosiężnych łożach, tysiące skrzyżowanych hamaków, narkomanów
szykujących się do strzału, palaczy opium i haszyszu, ludzi siedzących, gadających, tonących
w dymie i parze.
Karciane stoły, gdzie gra się o niewiarygodne stawki. Od czasu do czasu któryś z
graczy zrywa się z rozpaczliwym okrzykiem, przegrawszy młodość albo stawszy się latahem
przeciwnika. Ale bywają stawki wyższe niż młodość lub stanie się latahem, stawki znane
tylko dwu graczom na świecie.
Wszystkie domy w Mieście są połączone. Domy z darni — w drzwiach mrugają w
dymie wysocy Mongołowie górscy; domy z bambusa, lepianki, domy z czerwonej cegły,
domy polinezyjskie i maoryskie, drewniane domy o długości trzydziestu metrów, gdzie
mieszka całe plemię, domy na drzewach i łodziach, domy z kartonów i blachy falistej, w
których siedzą starcy odziani w przegniłe szmaty i gotują mięso z puszek, wielkie zardzewiałe
żelazne rusztowania wznoszące się sześćset metrów nad bagnami i wysypiskami śmieci,
niebezpieczne wielopoziomowe konstrukcje, hamaki kołyszące się nad przepaścią.
Ku nieznanym krainom wyruszają ekspedycje w nieznanych celach. Na tratwach ze
starych skrzynek związanych przegniłymi linami nadpływają obcy, wypełzają z dżungli z
oczami zapuchniętymi od ugryzień owadów, schodzą z gór na popękanych krwawiących
stopach ku brudnym przedmieściom, gdzie rzędy ludzi oddają kał pod ścianami lepianek, a
sępy biją się o rybie głowy. Lądują w parkach na połamanych spadochronach... Pijany
policjant odprowadza ich do wielkiego szaletu, by się zameldowali... Wypełnione formularze
wiesza na gwoździach i używa jako papieru toaletowego.
Nad Miastem unoszą się zapachy kuchenne wszystkich krajów, mgiełka opium i
haszyszu, czerwony dym yage, zapach dżungli, słonej wody, gnijącej rzeki, wyschniętych
ekskrementów, potu i genitaliów.
Piskliwe flety górskie, dżez, bebop, jednostrunne instrumenty mongolskie, cygańskie
dzwonki, afrykańskie bębny, arabskie kobzy...
W Mieście dochodzi okresowo do rozruchów i sępy pożerają na ulicach nie
pogrzebane trupy. Albinosi mrugają na słońcu. Chłopcy siedzący na drzewach onanizują się
leniwie. Ludzie zżerani przez nieznane choroby obserwują przechodniów złymi, mądrymi
oczyma.
W Rynku znajduje się Kawiarnia Spotkań. Ludzie o tajemniczych, niewyobrażalnych
zawodach, gwarzący po etrusku, narkomani uzależnieni od jeszcze nie zsyntetyzowanych
narkotyków, dealerzy zupy harmalinowej, wyciągu z morfiny zmieniającego ludzi w
warzywa, płynów do wyrobu latahów i tytoniowych leków zapewniających długowieczność,
czarnorynkowi handlarze z okresu trzeciej wojny światowej, poborcy podatków od
wrażliwości telepatycznej, osteopaci ducha, detektywi prowadzący śledztwa w sprawie
przestępstw ujawnionych przez ślepych paranoidalnych szachistów, doręczyciele
fragmentarycznych nakazów aresztowania spisanych hebefreniczną stenografią i
zawierających oskarżenia o niewyobrażalne okaleczenia ducha, widmowi biurokraci,
urzędnicy nie istniejących jeszcze państw policyjnych, karlica lesbijka, która doprowadziła do
perfekcji stosowanie bangutot, śmiertelnej erekcji płuc atakującej śpiącego wroga,
sprzedawcy zbiorników genitalnych i maszyn relaksujących, dealerzy rozkosznych snów i
wspomnień wypróbowanych na wyczulonych komórkach głodu morfinowego i
przehandlowanych za surowce woli, lekarze wyćwiczeni w leczeniu chorób drzemiących w
czarnym pyle zburzonych miast, złośliwiejących w białej krwi niewidomych glist pełznących
powoli ku powierzchni skóry, chorób dna oceanu i stratosfery, chorób laboratorium i wojny
nuklearnej... Miejsce, gdzie nieznana przeszłość i nadchodząca przyszłość spotykają się w
niemej wibracji... Byty larwalne czekające na Żywego...
(Opis Miasta i Kawiarni Spotkań powstał w stanie odurzenia yage... Yage,
ayuahuasca, pilde, natima to indiańskie nazwy Bannisteria caapi, szybko rosnącego pnącza
występującego w Amazonii. Por. uwagi o yage w Dodatku).
ZAPISKI PO YAGE
Obrazy spadają powoli jak ciche płatki śniegu... Spokój... Przestaję się bronić... Jestem
otwarty na wszystko... Strach nie wchodzi w rachubę... Przepływa przeze mnie przepiękny
błękitny potok... Widzę archaiczną roześmianą twarz podobną do maski polinezyjskiej...
Sino-błękitna twarz nakrapiana złotem...
Pokój wygląda jak bliskowschodni burdel z niebieskimi ścianami i secesyjnymi
lampami w czerwonych abażurach... Czuję, jak zmieniam się w Murzynkę, jak czerń
wypełnia po cichu moje ciało... Ataki pożądania... Moje
nogi nabierają krągłych polinezyjskich kształtów... Wszystko drży od ukradkowego
życia... Pokój jest Bliskim Wschodem, Afryką, Polinezją, znajomym miejscem, którego nie
mogę sobie przypomnieć... Yage to podróż w czasoprzestrzeni... Pokój drży i wibruje... W
moim ciele płynie krew wielu ras: Murzynów, Polinezyjczyków, Mongołów, pustynnych
nomadów, bliskowschodnich poliglotów, Indian — ras, które jeszcze się nie narodziły...
Migracje, niewiarygodne wędrówki przez pustynie, dżungle i góry (stupor i śmierć w odległej
górskiej dolinie, gdzie z genitaliów wyrastają rośliny, a ogromne skorupiaki rozmnażają się w
ciele i wychodzą na zewnątrz), podróż katamaranem przez Pacyfik na Wyspę Wielkanocną...
(Przychodzi mi do głowy, że początkowe mdłości po yage to choroba lokomocyjna w
pierwszej fazie odlotu...)
“Czarownicy posługują się yage, by przepowiadać przyszłość, odszukiwać zgubione
lub skradzione przedmioty, diagnozować i leczyć choroby, wykrywać sprawców
przestępstw". Indianie (kaftan bezpieczeństwa dla Herr Boasa — dowcip zawodowy: nic tak
nie wkurza antropologa jak człowiek prymitywny) nie uważają śmierci za przypadek, nie
zdają sobie sprawy z własnych skłonności autodestrukcyjnych i nazywają je pogardliwie
“naszymi nagimi kuzynami", a może czują również, że owymi impulsami manipulują obce,
złowrogie siły, toteż każdy zgon uważany jest za morderstwo. Czarownik zażywa yage i
odkrywa tożsamość zabójcy. Łatwo się domyślić, że deliberacje czarowników w trakcie
czynności śledczych mogły niekiedy niepokoić ich pobratymców.
— Miejmy nadzieję, że stary Ksiuptutol nie zwariuje i nie wskaże któregoś z naszych,
chłopcy.
— Strzel sobie kurary i odpręż się... Wszystko załatwione...
— A jak odbije mu szajba? Bierze natimę od dwudziestu lat i śni na jawie... Wierz mi,
szefie, ten towar to prawdziwa trucizna... Mózg się od tego lasuje...
— Ogłosimy, że Ksiuptutol utracił zdolność sprawowania urzędu...
Ksiuptutol wychodzi chwiejnym krokiem z dżungli i mówi, że mordercami są Indianie
z Tzipine, co nikogo nie dziwi... Wierzcie staremu Brujo, kochani, Indianie nie lubią
niespodzianek...
Przez Rynek przechodzi kondukt pogrzebowy. Czarna trumna ze srebrnymi
inskrypcjami niesiona przez czterech tragarzy. Procesja żałobników śpiewających pieśń
pogrzebową... Ciem i Jody stają koło trumny, z której wylatuje trup wieprza... Jest ubrany w
dżelabę, z pyska sterczy mu fajka z keifem, w racicy trzyma plik sprośnych fotografii, na szyi
wisi mezuza... Napis na trumnie: “Najszlachetniejszy z Arabów".
Śpiewają ohydną parodię arabskiej pieśni pogrzebowej. Jody potrafi naśladować
Chińczyka — robi to wstrząsające wrażenie. Doprowadził kiedyś do pogromu cudzoziemców
w Szanghaju; zginęło trzy tysiące osób.
— Wstań, Gertie, okaż szacunek miejscowym żółtkom.
— Chyba rzeczywiście powinienem.
— Mój drogi, pracuję nad cudownym wynalazkiem... chłopcem, który znika, gdy
osiągasz orgazm, i pozostawia po sobie woń palonych liści i odgłos odjeżdżającego pociągu.
— Uprawiałeś kiedyś seks w stanie nieważkości? Sperma pływa w powietrzu jak
ektoplazma, a wszystkim gościom płci żeńskiej grozi niepokalane, a przynajmniej
niebezpośrednie poczęcie... Przypomina mi to anegdotę o moim starym przyjacielu, jednym z
najprzystojniejszych i najbardziej zwariowanych ludzi, jakich kiedykolwiek znałem,
absolutnie zepsutym przez bogactwo. Chodził na przyjęcia z gruszką do lewatywy i
wstrzykiwał spermę znajomym kobietom. Wygrał bez trudu wszystkie procesy o ustalenie
ojcostwa. Oczywiście nigdy nie używał własnej spermy.
Cięcie. Na ekranie pojawia się sala sądowa. Adwokat A. J.:
— Niepodważalne badania wykazały, że mój klient nie miał żadnego... eee...
osobistego kontaktu z czarującą powódką... Być może próbuje ona naśladować niepokalane
poczęcie Dziewicy Maryi, przypisując mojemu klientowi rolę Ducha Świętego... Przypomina
mi to proces sądowy, jaki miał miejsce w piętnastowiecznej Holandii: młoda kobieta
oskarżyła starszego, powszechnie szanowanego czarnoksiężnika, że stworzył sukkuba, który
poznał ją cieleśnie, co zakończyło się poczęciem. Czarownika uznano winnym współudziału i
skazano na stos. Jednakże, czcigodni przysięgli, w naszej oświeconej epoce nie wierzymy już
w takie legendy, a młode kobiety przypisujące swój błogosławiony stan atencjom sukkubów
są uznawane za romantyczki, a w bardziej potocznej angielszczyźnie — przeklęte
kłam-czuchy, cne, che, che...
A teraz godzina proroków:
— Miliony zmarły na bagnach. Tylko jeden wybuch.
— Aye, aye, kapitanie! — odparł wbijając oczy w pokład. — Kto włoży dziś
łańcuchy? Trzeba zachować ostrożność w czasie żeglugi pod wiatr; podróż z wiatrem nic nie
dała... W tym roku w piekle najmodniejsze są senority i zmęczyła mnie długa wspinaczka do
pulsującego Wezuwiusza obcych fiutów.
Potrzebuję Orient Expressu, by stąd wyjechać... Jest tu wiele kopalni... Codziennie
kopią trochę dla zabicia czasu...
Widmowy Jack: gorący szept w kościanym uchu...
Strzelając osiągnij wolność.
— Chrystus?! — szydzi złośliwy, pedałowaty święty, wyjmując ciasto z alabastrowej
czary... — Myślisz, że poniżyłbym się do tego stopnia, by czynić cuda?! To doprawdy
niesmaczne...
— Chodźcie, markizy i markizowie, i przyprowadźcie małe markiziątka. Pokaz dla
młodych i starych, dla ludzi i zwierząt... Jedyny prawowity Syn Człowieczy jedną ręką
wyleczy chłopca z rzeżączki — tylko dotykiem, ludzie! — a drugą stworzy marihuanę,
chodząc po wodzie i sikając winem z tyłka... A teraz trzymajcie się z dala, ludzie, bo
elektryczna moc tego gościa może was napromieniować!...
— Znałem go, kochanie... Pamiętam, jak robiliśmy raz w Sodomie (wyjątkowo podła
dziura) wysokiej klasy pokaz erotyczny... Tylko i wyłącznie z głodu... Cóż, nagle przychodzi
ten przeklęty Filistyn i nazywa mnie pedałem. A ja mu na to: “Pracuję trzy tysiące lat w
show-biznesie i zawsze jestem czysty. Poza tym nie muszę słuchać takich pierdoł". Przyszedł
później do mojej garderoby i przeprosił... Okazał się wielkim uzdrowicielem. A także
ślicznym facetem...
— Budda? Sławny ćpun metaboliczny... Produkował własny towar, kapujesz? W
Indiach, gdzie nie mają poczucia czasu, dealer spóźnia się często cały miesiąc... Zaraz, zaraz,
czy to drugi, czy trzeci monsun? Mam spotkanie w Keczupore.
— Te wszystkie ćpuny siedzące po turecku, plujące na ziemię i czekające na dealera.
— Nie muszę wcale brać — mówi Budda. — Na Boga, moje ciało samo produkuje
towar.
— Nie możesz tego robić, stary. Załatwią cię.
— Nie załatwią. Mam sposób, kapujesz? Jestem teraz pieprzonym świętym.
— Jezu, szefie, jesteś genialny...
— Niektórzy naprawdę wariują, gdy wymyślą Nową Religię. Brak im klasy... Poza
tym łatwo mogą ich zlinczować, bo kto chce mieć do czynienia z lepszym od siebie? Po co
męczyć ludzi? Więc musimy to rozegrać na chłodno, kapujesz, na chłodno... Trzeba pozwolić
ludziom wybrać. Nie będziemy nikogo zmuszać, jak różni idioci, co pozostaną na zawsze
bezimienni. Oczyśćmy jaskinię do bitwy. Zmetabolizuję trochę towaru i wygłoszę Kazanie
Ogniste.
— Mahomet?! Kpisz sobie?! Wymyśliła go Izba Handlowa Mekki! Pisał to wszystko
egipski specjalista od reklamy.
— Jeszcze jednego, GUS. Potem, na Allacha, pójdę do domu i otrzymam surę...
Zaczekaj, aż rano ogłoszę ją na bazarze. Zniszczę tych dupków z Konsorcjum Idoli.
Barman spogląda znad programu wyścigów wielbłądów.
— Tak, będą płonąć wielkim płomieniem.
— Cóż... uf... tak. A teraz podpiszę ci weksel, GUS.
— Słynie pan w Mekce z weksli, panie Mahomet. Nie chcę o tym słyszeć.
— No cóż, GUS, są dwa rodzaje reklamy: pozytywna i negatywna. Chciałbyś się stać
czarnym charakterem? Mogę otrzymać surę o barmanach, co nie udzielają kredytu ludziom w
potrzebie.
— I będą płonąć wielkim płomieniem. Sprzedana Arabia. — Barman przeskakuje
przez szynkwas. — Dłużej tego nie zniosę, Ahmedzie. Zabieraj swoje sury i wynoś się.
Osobiście ci w tym pomogę. I nie przychodź tu więcej.
— Załatwię cię, ty niewierny skurwysynu! Zamknę twoją budę! Osuszę Półwysep
Arabski, na Allacha!
— To już kontynent...
— Daj sobie spokój z Konfucjuszem. Lao-tsy? Już go skreślili... I dość tych lipnych
świętych z żałosnymi minami, jakiś stary zdemenciały fiut ma nam mówić, czym jest
mądrość? “Trzy tysiące lat w show-biznesie i zawsze jestem czysty..."
— Po pierwsze, każde zdarzenie jest związane z męskimi prostytutkami i ludźmi,
którzy bezczeszczą bogów handlu, grając w piłkę na ulicach. Aż tu nagle z domu wyłazi jakiś
stary pierdoła, by uraczyć nas swoim kretynizmem. Czy nigdy nie uwolnimy się od
siwowłosych wariatów, którzy siedzą na każdym szczycie górskim w Tybecie, wyłażą z chaty
nad Amazonką, napadają na ludzi w ogrodzie botanicznym? “Czekam na ciebie, mój synu —
mówi i zwiewa z silosem pełnym zboża. — Życie to szkoła, gdzie każdy uczeń uczy się innej
lekcji. A teraz, gdy otworzę me usta..."
— Bardzo się tego boję...
— Zaprawdę, nic nie powstrzyma przypływu...
— Nie mogę powstrzymać tego gościa. Sauve qui petit.
— Kiedy opuszczam mędrca, nie czuję się w ogóle jak człowiek. Zmienia moje
organy w płynne gówno.
— Mam wyłączność, więc czemu nie zwiać z żywym słowem? Słowa nie można
wyrazić bezpośrednio... Można je tylko zasugerować mozaiką zestawień niczym rzeczy
porzucone w szufladzie hotelowej, zdefiniować za pomocą zaprzeczeń i braków.
— Chyba zrobię sobie zakładkę brzuszną. Może jestem stary, lecz ciągle ponętny.
Zakładka brzuszna to operacja chirurgiczna mająca na celu usunięcie tłuszczu. W
ścianie jamy brzusznej robi się zakładkę, tworząc gorset cielesny, który niekiedy pęka, tak że
straszliwie stare bebechy wylewają się na podłogę... Oczywiście najgroźniejsze są modele
wyjątkowo szczupłe. Niektóre z nich nazywa się nawet jednodniowymi.
— Najniebezpieczniejsze miejsce dla człowieka noszącego gorset cielesny to łóżko —
stwierdza brutalnie doktor Rinderpest.
Ulubiona piosenka gorseciarzy nosi tytuł “Ulotne młodzieńcze uroki". Partner
gorseciarza może rzeczywiście znaleźć się w “wodnistym, chłodnym objęciu".

Biała sala muzealna pełna zalanych słońcem nagich różowych posągów wysokich na
dwadzieścia metrów. Zmieszane głosy nastolatków...
Srebrna barierka... trzystumetrowa przepaść, przestrzeń zalana słońcem. Zielone
poletko kapusty i sałaty. Opalonych na brąz młodzieńców z motykami podglądają zza kanału
ściekowego stare cioty.
— Och, kochanie, ciekawe, czy nawożą to poletko ludzkim nawozem... Może
niedługo to zrobią?
Otwiera lornetkę teatralną wyłożoną macicą perłową — w słońcu lśni aztecka
mozaika.
Greccy młodzieńcy maszerują gęsiego z alabastrowymi czarami pełnymi gówna i
opróżniają je do dołu w ziemi.
Zakurzone topole kołyszą się w popołudniowym wietrze wśród ceglanych gmachów
na Plaża de Toros.
Drewniane kabiny wokół gorącego źródła... zrujnowane ściany w zagajniku... ławki
wygładzone przez milion masturbujących się chłopców.
Greccy chłopcy, biali jak marmur, pieprzą się jak psy w portyku wielkiej złotej
świątyni... nagi mugwump gra na lutni.
Idąc w czerwonym swetrze wzdłuż torów spotkałem Sammy'ego, syna dozorcy
przystani, i dwóch Meksykanów.
— Hej, chudzielcu, wyruchać cię?
— Eee... aha.
Meksykanin stawia Sammy'ego na czworakach na wytartym sienniku... Wokół tańczy
murzyński chłopiec, wybijając rytm... Na jego różowego fiuta pada promyk słońca.
Bolesny różowy wstyd na tle pastelowobłękitnego widnokręgu, gdzie ogromne
żelazne płaskowyże zderzają się z druzgocącym niebem.
— Wszystko w porządku! — krzyczy Bóg przez zardzewiały ładunek trzech tysięcy
lat...
Świeci zimowy księżyc. Szklarnię rozbija grad kryształowych czaszek.
Amerykanka pozostawiła za sobą powiew trucizny na przyjęciu w Saint Louis.
Staw pokryty zieloną rzęsą w zapuszczonym ogrodzie. Z wody powoli wynurza się
ogromna żaba grająca na klawikordzie.
Do baru wpada solubis i zaczyna czyścić buty świętego łojem z własnego nosa...
Święty kopie go złośliwie w usta.
Solubis krzyczy, odwraca się i sra świętemu na spodnie. Wybiega pędem na ulicę.
Odprowadza go zamyślone spojrzenie alfonsa... Święty woła kierownika:
— Jezu, Al, co za spelunkę prowadzisz! Moje nowiutkie ineksprymable!
— Przepraszam, święty. Wymknął mi się.
(Solubisi to najniższa kasta arabska, słynąca z podłości. Ekskluzywne kawiarnie mają
własnych solubisów, którzy ruchają gości podczas posiłków — w ławach są w tym celu
specjalne otwory. Ludzie marzący o totalnym upokorzeniu i poniżeniu — w dzisiejszych
czasach jest takich bardzo wielu — pozwalają się gwałcić analnie bandzie solubisów...
Słyszałem, że to coś wyjątkowego... Solubisi często stają się bogaci, aroganccy i tracą
przyrodzoną podłość. Skąd się wzięli? Może to upadła kasta kapłańska? W pewnym sensie
istotnie pełnią funkcję kapłanów, gdyż skupiają w sobie wszystkie ludzkie podłości).
A. J. przechodzi przez rynek w czarnej pelerynie, z sępem na ramieniu. Staje koło
stolika.
— Fantastyczna historia o piętnastolatku z Los Angeles. Ojciec doszedł do wniosku,
że powinien zerżnąć po raz pierwszy jakąś babę. Chłopiec leży na trawniku czytając komiks,
a ojciec wychodzi z domu i powiada: “Masz dwadzieścia dolarów, synu. Chcę, żebyś poszedł
do dobrej kurwy i zerżnął jej dupę". Jadą do burdelu, a ojciec mówi: “W porządku, synu.
Reszta należy do ciebie. Zadzwoń do drzwi, a jak otworzy je kobieta, wyciągnij dwadzieścia
dolarów i powiedz, że chcesz jej zerżnąć dupę". “W porządku, tato". Po kwadransie chłopiec
wychodzi. “No i jak, synu, zerżnąłeś jej dupę?" “Tak. Ta rura otworzyła drzwi, a ja
powiedziałem, że chcę jej zerżnąć dupę, i wcisnąłem do łapy dwudziestaka. Poszliśmy do
mieszkania; rozebrała się. Otworzyłem nóż sprężynowy i zerżnąłem jej kawał dupy, a ona
zaczęła wyć jak krowa. Musiałem ją uciszyć raz na zawsze".
Pozostają tylko śmiejące się kości, wzgórza, poranny wiatr i daleki gwizd pociągu.
Nigdy nie zapominamy o potrzebach naszych wyborców, skoro mieszkają w naszym mózgu.
Kto potrafiłby rozwiązać umowę na dzierżawę synaps?
Kolejny odcinek przygód Glema Snide'a:
— Wchodzę do baru, a przy szynkwasie siedzi ta dziwka. “O Boże, chyba gdzieś ją
już widziałem" — myślę. Więc z początku nie zwracam na nią uwagi, a później widzę, że
pociera udami, zakłada sobie nogi na głowę, pochyla ją i masturbuje się penisem sterczącym z
nosa. Nie mogłem pozostać na to obojętny.
Iris — pół Chinka, pół Murzynka uzależniona od dihydroksyheroiny — szprycuje się
co kwadrans, pozostawiając w ciele igły i pompki. Igły rdzewieją, a tu i ówdzie zarastają
gładką zielonobrązową błoną. Na stole stoi samowar i dziesięciokilowy worek brązowego
cukru. Nikt nigdy nie widział, by Iris jadła coś innego. Tylko przed strzałem słyszy, co się do
niej mówi, i sama zaczyna mówić. Beznamiętnie wygłasza jakąś uwagę na temat własnej
osoby:
— Zacisnęła mi się odbytnica.
— Z mojej cipy wypływa okropny zielony sok. Iris to jeden z tworów Benwaya.
— Człowiek może się odżywiać wyłącznie cukrem, do licha... Wiem, że niektórzy z
moich uczonych kolegów, usiłujący pomniejszyć znaczenie mojego genialnego osiągnięcia,
utrzymują, iż potajemnie dodaję do cukru Iris witaminy i białka... Wzywam owych
bezimiennych dupków, aby wypełzli ze swoich latryn i przeprowadzili na miejscu analizę
chemiczną jej cukru i herbaty. Iris to zdrowa amerykańska cipa. Kategorycznie zaprzeczam,
że odżywia się spermą. Korzystając z okazji stwierdzam, że jestem powszechnie szanowanym
naukowcem, a nie szarlatanem, wariatem ani fałszywym cudotwórcą. Nigdy nie twierdziłem,
że Iris może zaspokajać swoje potrzeby wyłącznie drogą fotosyntezy...
Nie twierdziłem, że może wdychać dwutlenek węgla i wydychać tlen. Owszem, kusiło
mnie, by przeprowadzić taki eksperyment, lecz zrezygnowałem z niego z przyczyn
etycznych... Krótko mówiąc, odrażające oszczerstwa moich niegodnych oponentów obrócą
się przeciwko nim samym.
ZWYKLI LUDZIE

(Przyjęcie Partii Narodowej na tarasie wychodzącym na rynek. Cygara, szkocka,


dyskretne beknięcia... Wśród gości krąży lider partyjny w dżelabie, paląc cygaro i popijając
whisky. Nosi kosztowne angielskie buty, krzykliwe skarpetki z podwiązkami i ma muskularne,
owłosione nogi. Kojarzy się z dobrze prosperującym gangsterem).

LIDER PARTYJNY (wyciągając teatralnie rękę): Spójrz w dół. Co widzisz?


PORUCZNIK: Hm? Cóż, rynek.
LIDER PARTYJNY: Nie, nie rynek. Widzisz ludzi. Zwykłych ludzi zajmujących się
zwykłymi codziennymi sprawami. Właśnie tego nam trzeba...
(Przez barierkę wdrapuje się na taras ulicznik).
PORUCZNIK: Nie, nie chcemy kupić używanych prezerwatyw! Zjeżdżaj!
LIDER PARTYJNY: Zaczekaj! Wejdź, mój chłopcze! Usiądź... Poczęstuj się
cygarem... Napij się. (Krąży wokół chłopca niczym podniecony kocur). Co sądzisz o
Francuzach?
CHŁOPIEC: Eee?...
LIDER PARTYJNY: O Francuzach. Przeklętych kolonialistach wysysających z ciebie
soki żywotne.
CHŁOPIEC: Wysysanie ze mnie soków żywotnych kosztuje dwieście franków, proszę
pana. Nie obniżyłem stawek od pomoru bydła, gdy umarli wszyscy turyści, nawet
Skandynawowie.
LIDER PARTYJNY: Widzisz? To prosty nieokrzesany ulicznik.
PORUCZNIK: Na pewno przeciągniemy go na naszą stronę, szefie.
LIDER PARTYJNY: Posłuchaj, chłopcze: Francuzi ograbili cię z twojego
dziedzictwa, rozumiesz?
CHŁOPIEC: Ma pan na myśli towarzystwo ubezpieczeniowe?... Kieruje nim
bezzębny egipski eunuch. Uważają, że budzi mniejszą niechęć, bo zawsze ściąga najpierw
gacie i pokazuje, jak wygląda. “Jestem tylko biednym starym eunuchem — mówi. —
Niestety, muszę panią pozbawić tej sztucznej nerki. To dla mnie bardzo przykry obowiązek...
Odłączcie ją, chłopcy. — Uśmiecha się bezzębnymi dziąsłami. — Nie bez kozery nazywają
mnie Nellie Poborca".
Więc odłączyli moją matkę, starą krowę. Spuchła i zrobiła się czarna; cały bazar
zaczął śmierdzieć szczyną. Sąsiedzi poskarżyli się władzom sanitarnym, a mój ojciec
powiada: “To wola Allacha. Nie będzie dłużej szczała moją forsą".
Choroby budzą we mnie niesmak. Kiedy jakiś facet zaczyna opowiadać o swoim raku
prostaty albo zgniłej wydzielinie z tyłka, odpowiadam: “Myśli pan, że interesują mnie pańskie
choroby? Bynajmniej!"
LIDER PARTYJNY: W porządku. Ucisz się już... Ale nienawidzisz Francuzów,
prawda?
CHŁOPIEC: Nienawidzę wszystkich, proszę pana. Doktor Benway mówi, że to
kwestia metabolizmu, że mam to we krwi... Szczególnie często cierpią na to Arabowie i
Amerykanie... Doktor Benway przygotowuje szczepionkę przeciw tej chorobie.
LIDER PARTYJNY: Benway to agent zachodniego imperializmu.
PORUCZNIK l: Rozpasany francuski Żyd...
PORUCZNIK 2: Kurojajowy, czarnodupy, komunistyczny Żydomurzyn.
LIDER PARTYJNY: Zamknij się, głupcze!
PORUCZNIK 2: Przepraszam, szefie. Długo stacjonowałem na prowincji.
LIDER PARTYJNY: Dajcie spokój Benwayowi. (Na stronie) Ciekawe, czy to
przejdzie? Nie wiadomo, do jakiego stopnia są prymitywni... (Głośno) Mówiąc w zaufaniu,
Benway para się czarną magią.
PORUCZNIK l: Ma własnego dżinna.
CHŁOPIEC: Aaaach... mam zaraz randkę z eleganckim klientem z Ameryki. Gość
klasa, mówię panom.
LIDER PARTYJNY: Nie wstydzisz się sprzedawać swój tyłek niewiernym
imperialistom?
CHŁOPIEC: To zależy od punktu widzenia. Bawcie się dobrze.
LIDER PARTYJNY: I ty też. (Chłopiec schodzi z tarasu).
Są beznadziejni, powiadam wam, beznadziejni.
PORUCZNIK 1: Co z tą szczepionką?
LIDER PARTYJNY: Nie wiem, ale brzmi to groźnie. Lepiej poszukajmy Benwaya
telepatronem. Nie wolno mu ufać. Jest zdolny prawie do wszystkiego... Może zmienić
masakrę w orgię seksualną...
PORUCZNIK 1: Albo Żart.
LIDER PARTYJNY: Właśnie. Sprytny gość. Żadnych zasad...
AMERYKAŃSKA GOSPODYNI DOMOWA (otwierając pudełko płatków
owsianych): Powinno mieć fotokomórkę i otwierać się automatycznie na mój widok... Później
robot wrzucałby płatki do wody... Od czwartku robot zrobił się niegrzeczny, stale się do mnie
dobiera, a wcale go na to nie programowałam... Kubeł na śmieci warczy na mnie, a ten
okropny stary mikser wciąż próbuje mi zaglądać po sukienkę... Jestem przeziębiona i jelita mi
się skurczyły... Zaprogramuję robota, żeby zrobił mi głęboką lewatywę.
AKWIZYTOR (coś pośredniego między agresywnym latahem a bojaźliwym telepaty
sta): Pamiętam, jak podróżowałem z K. E., genialnym wynalazcą wielofunkcyjnych
gadgetów.
— Pomyśl tylko! — woła. — Maszyna do produkcji masła w twoim własnym domu!
— Dostaję zawrotów głowy na samą myśl, K. E.
— Za pięć, dziesięć, może dwadzieścia lat... Ale to nieuniknione.
— Zaczekam, K. E. Zaczekam, choćby nie wiem jak długo. Jak tylko się pojawi,
natychmiast ją kupię.
To właśnie K. E. wynalazł uniwersalny zestaw dla salonów masażu, zakładów
fryzjerskich i łaźni tureckich, który może aplikować lewatywy, robić masaże erotyczne, myć
włosy, a jednocześnie obcinać klientom paznokcie u nóg i wyciskać wągry. A także
podręczny zestaw dla lekarzy, którym można wyciąć wyrostek, zszyć przepuklinę, wyrwać
ząb mądrości, usunąć hemoroidy i dokonać obrzezania. Cóż, K. E. był takim fantastycznym
akwizytorem, że gdy kończyły mu się zestawy fryzjerskie, sprzedawał zamiast nich lekarskie
i ludzie budzili się u fryzjera z wyciętymi hemoroidami...
— Jezu, Homer, co za spelunkę prowadzisz? Czuję się, jakby mnie ktoś wyruchał.
— Cóż, bardzo przepraszam, ale zrobiliśmy panu gratis lewatywę z okazji Święta
Dziękczynienia. K. E. musiał mi znowu sprzedać nie ten zestaw...

MĘSKA PROSTYTUTKA: Na co człowiek się naraża w tym fachu! Boże! Nie


uwierzylibyście, jakie propozycje dostaję... Chcą się bawić w lataha, mieszać z moją
protoplazmą, robić kopie, ssać moje organy, zamienić się na pamięć i zostawić mi stare
wspomnienia...
Pieprzę tego faceta i myślę: “Nareszcie ktoś normalny", aż wreszcie osiąga orgazm i
zmienia się w jakiegoś potwornego kraba... “Nie zamierzam tego dłużej znosić, Jack —
mówię. — Możesz to robić u Walgreena". Niektórzy ludzie nie mają za grosz klasy. Inny
okropny staruch po prostu siedzi, nadaje telepatycznie i zżera bieliznę. Makabra.

Cioty wpadają w sowiecką siatkę, gdzie Kozacy wieszają partyzantów przy dzikim
zawodzeniu kobz, a chłopcy maszerują Piątą Aleją na spotkanie z Jimmym Walkoverem z
Kluczami Królestwa bez żadnych warunków wstępnych...
Czemuś, ach, czemuś taki smutny, piękny pedale? Zapach zdechłych pijawek w
zardzewiałej blaszanej puszce. Ssą żywą ranę, ciało i krew Jezusa sparaliżowanego od pasa w
dół.
Chłopcy, oddajcie testy swojemu słodkiemu tatusiowi, który zdał egzamin trzy lata
przed wami i zna wszystkie odpowiedzi.
Przemytnicy cieląt odbierają poród krowy. Farmer udaje bóle porodowe, tarza się z
krzykiem w ekskrementach. Weterynarz zmaga się z krowim szkieletem. Przemytnicy
zabijają się nawzajem z pistoletów maszynowych, gonią się wśród maszyn rolniczych,
silosów, pojemników, stryszków z sianem i żłobów w ogromnej czerwonej stodole. Rodzi się
cielę. Rankiem giną moce śmierci. Parobek klęka z czcią — w promieniach wschodzącego
słońca widać pulsującą żyłę na jego szyi.
Na schodach sądu siedzą ćpuny, czekając na dealera. Biali w czarnych stetsonach i
spłowiałych levisach przywiązują do latarni ulicznej czarnego chłopca, polewają benzyną i
podpalają... Narkomani podbiegają i wciągają do spragnionych płuc swąd spalonego mięsa...
Co za rozkosz...
PREZES SĄDU: Więc siedzę sobie przed sklepem Jeda w Pizdoliździe, a w levisach
staje mi fiut, pulsując w słońcu... Nagle mija mnie stary Scranton, fajny chłop, nie ma w tej
dolinie lepszego. Wypada mu odbytnica i jak chce, by go wyruchać, podaje ci dupę ma
metrowym jelicie... Czasami wyrzuca ją z siebie na sto metrów, aż do piwiarni Roya, i jelito
pełznie wokół, szukając po omacku kutasa jak ślepa glista... Więc stary Scranton wyczuł
mojego stojącego fiuta, zatrzymuje się jak pies, co zwęszył ślad, i mówi do mnie: “Obciągnę
ci go, Lukę".

Browbeck i Young Seward walczą nożycami do kastrowania knurów. Biegają wśród


stodół, klatek i stajni... Rżące konie obnażają wielkie żółte zęby, ryczą krowy, wyją psy,
kopulujące koty kwilą jak niemowlęta, wielkie knury z nastroszonymi szczecinami krzyczą
głośno: “Hura! Hura!"
Browbeck pada pod ciosem miecza Sewarda i przytrzymuje dłonią błękitnawe jelito
wylewające się z długiej rany. Seward obcina Browbeckowi fiuta i unosi z triumfem w
promieniach wschodzącego słońca...
Browbeck krzyczy... hamulce pociągu metra plują iskrami...
— Odsuńcie się od toru, ludzie... odsuńcie się od tonuj!'
— Podobno ktoś go popchnął.
— Chodził zygzakiem, jakby źle widział.
— Za dużo wiatru w oczy.
Mary Lesbijka leży na podłodze pubu na zakrwawionych podpaskach... Dwustukilowy
pedał miażdży ją nogami, śpiewając ohydnym falsetem:

Podeptał grona gniewu, patrząc na nie krzywo!


Miecza swego uwolnil błyskawicę straszliwą!

Wyciąga pozłacany drewniany miecz i przecina powietrze. Spada z niego gorset i leci
ze świstem w stronę tarczy do strzałek wiszącej na ścianie.
Szpada starego toreadora trafia w kość, wylatuje ze świstem w powietrze i przyszpila
dzielnego espontaneo do ściany areny.
Elegancki pedzio przyjeżdża z Teksasu do Nowego Jorku. Jest taki ładniutki, że
natychmiast podrywa go starucha mająca hopla na punkcie młodych pedziów, bezzębna
wampirzyca, zbyt powolna i słaba, by polować na inną zwierzynę. Takie stare, nadżarte przez
mole tygrysice zawsze kończą na pedziach... Więc ten gość, cwany i zręczny, zaczął wyrabiać
elegancką biżuterię. Każda bogata stara rura z Nowego Jorku chce mieć jego naszyjnik i
pedzio zgarnia kupę szmalu, ale brakuje mu czasu na seks i martwi się o swoją opinię...
Zaczyna wobec tego grać na wyścigach, bo hazard rzekomo ma w sobie coś męskiego, i chce
się pokazać na torze... Mało który pedzio gra na wyścigach, a ci, co grają, tracą mnóstwo
forsy, bo są kiepskimi hazardzistami. Przy złej passie spłukują się, a gdy zaczynają
wygrywać, są niezdecydowani... To zresztą stały model ich życia... Każde dziecko zna
podstawowe prawo hazardu: wygrane i przegrane przychodzą seriami. Kiedy wygrywasz,
rzucaj się głową do przodu, a jak zaczynasz tracić, zwijaj interes. (Znałem raz pedzia, co
przegrał absolutnie cały swój kapitał, ale nie od razu, o nie! Nasz Gertie był inny... tracił po
dwudziestaku...)
Więc ten pedzio przegrywa, przegrywa i znowu przegrywa. Pewnego dnia, gdy ma
oprawić drogi kamień, doznaje olśnienia. “No tak, wstawię go później". Słynne ostatnie
słowa. I przez całą zimę brylanty, szmaragdy, perły, rubiny i gwiaździste szafiry jeden po
drugim trafiają do lombardu, a ich miejsce zajmują imitacje...
Wreszcie na premierze w Metropolitan Opera House pojawia się stara wiedźma w
brylantowej tiarze. Podchodzi do niej druga kurwa i mówi:
— Och, Miggles, jakaś ty sprytna, że zostawiasz autentyki w domu... To szaleństwo
nosić je i kusić los.
— Mylisz się, moja droga. To prawdziwe brylanty.
— Ależ skąd, Miggles... Zapytaj swojego jubilera... Zapytaj kogokolwiek... Cha! Cha!
Cha!
Stare wiedźmy zwołują czym prędzej sabat (“Lucy Bradshinkel, przyjrzyj się swoim
szmaragdom!") i oglądają precjoza, jakby odkryły u siebie trąd.
— Mój krwisty rubin!...
— Moje czarne upale! — Ta stara dziwka wychodziła za tylu Chińczyków i
makaroniarzy, że oduczyła się poprawnej wymowy.
— Mój gwiaździsty szafir! — krzyczy poule de luxe. — Och, to okropne!...
— Przecież to biżuteria od Woolwortha!...
— Widzę tylko jedno wyjście. Dzwonię na policję! — mówi jedna ze staruch, po
czym człapie w pantoflach na płaskich obcasach i wzywa gliniarzy.
Cóż, pedzio dostaje dwa lata i spotyka w kiciu młodą męską prostytutkę. Zakochują
się w sobie, a przynajmniej coś w tym stylu, a później wychodzą razem i wynajmują
mieszkanie na Lower East Side... Znajdują sobie uczciwą robotę i po raz pierwszy w życiu są
szczęśliwi.
Na scenę wkraczają siły zła... Lucy Bradshinkel odwiedza Brada i mówi, że wszystko
mu wybacza. Wierzy w niego i chce mu urządzić pracownię. Naturalnie będzie się musiał
przeprowadzić w okolice Sześćdziesiątej Ulicy.
— To mieszkanie jest okropne, kochany, a twój przyjaciel...
Okazuje się, że jakiś mafios chce zaangażować Jima na szofera. Załatwiła to Lucy,
kapujesz? Jim nawet nigdy go nie widział.
Czy Jim wróci do przestępstwa? Czy Brad ulegnie zalotom starego wampa, oszalałej
nimfomanki?... Na szczęście siły zła zostają rozgromione i z groźnym warczeniem schodzą za
sceny.
— Boss nie będzie zbyt zadowolony.
— Nie mam pojęcia, dlaczego kiedykolwiek traciłam na ciebie czas, ty tani wulgarny
pedale.
Chłopcy stoją przy oknie, obejmując się ramionami i spoglądając na Most
Brooklyński. Ciepły wiosenny wiatr rozwiewa czarne kędziory Jima i śliczne ufarbowane
henną włosy Brada.
— Co mamy dziś na kolację, Brad?
— Wyjdź do drugiego pokoju i zaczekaj — mówi Brad, żartobliwie wypychając Jima
z kuchni i wkładając fartuch.
Na kolację jest pizda Lucy Bradshinkel saignant duszona w podpaskach papillon.
Chłopcy jedzą, patrząc sobie w oczy szczęśliwym wzrokiem. Po ich podbródkach spływa
krew.

Niechaj przez miasto przeleci świt błękitny jak płomień... Na podwórkach nie ma
owoców, a cmentarne doły rodzą zakapturzonych umarłych...
— Którędy do Tipperary, paniusiu?
— Przez wzgórza, do dalekiego Blue Glass... Przez łąkę do zamarzniętego stawu,
gdzie skute lodem złote rybki czekają na wiosenne roztopy.
Wrzeszcząca czaszka toczy się po schodach i odgryza fiuta niewiernemu mężowi,
który wykorzystuje ból ucha żony, by popełnić cudzołóstwo. Młody szczur lądowy wkłada
zydwestkę i tłucze żonę na śmierć pod prysznicem.

BENWAY: Nie bierz tego tak poważnie, synu... Jeder macht eine kleine Dummerheit.
Każdy może zrobić głupstwo.
SCHAFER: Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że... eeeee... jest w tym coś złego.
BENWAY: Bzdury, synu... Jesteśmy naukowcami... Czystymi naukowcami.
Prowadzimy niezależne badania i nikt nie zdoła nas powstrzymać, a już na pewno nie jacyś
koszmarni bonzowie partyjni.
SCHAFER: Tak, naturalnie... a jednak... Nie mogę zapomnieć o tym smrodzie...
BENWAY (z irytacją): Żaden z nas nie może... Tylko raz czułem coś równie
ohydnego... Zaraz, zaraz, co to było? Ach, prawda: wstrzyknąłem pacjentowi kurarę podczas
ostrego ataku manii i podłączyłem go do respiratora. Nie był w stanie znaleźć ujścia dla
aktywności motorycznej i zdechł niczym szczur tropikalny. Interesująca przyczyna zgonu,
prawda?
(Schafer nie słucha).
SCHAFER (impulsywnie): Chyba wrócę do tradycyjnych ; operacji chirurgicznych.
Ciało ludzkie jest skandalicznie nieefektywne. Zamiast ust i odbytu mógłby istnieć jeden
otwór do przyjmowania pokarmów i wydalania ich. Zaszyjemy nos i usta, odetniemy żołądek,
uformujemy otwór oddechowy w klatce piersiowej, gdzie zresztą od razu mógłby być...
BENWAY: Dlaczego nie wielofunkcyjna kropla protoplazmy? Opowiadałem ci
kiedyś o człowieku, który nauczył się mówić tyłkiem? Poruszał brzuchem, pierdząc słowami.
Nigdy w życiu czegoś takiego nie słyszałem.
To gadanie przez tyłek robiło niesamowite wrażenie. Słuchając go, człowiek czuł
lekkie mrowienie w jelitach, jakby musiał za chwilę iść do sracza. Był to głęboki, zastygły
dźwięk, wibrujące tony, które zdawały się wręcz pachnieć.
Facet występował w cyrku jako brzuchomówca. Robił fantastyczne numery, mówię ci.
Zapomniałem, co gadał, ale było to naprawdę zabawne. “Och, jesteś tam ciągle, stary?"
“Jestem, ale zaraz wychodzę".
Po pewnym czasie dupa zaczęła gadać sama z siebie. Gość stawał na scenie i
dowcipkował z nią, a wszyscy ryczeli ze śmiechu.
Później wyrosły jej małe zakrzywione ząbki i zaczęła nimi jeść. Facet uznał to z
początku za zabawne i zrobił z tego nowy numer, ale dupa przegryzała się przez spodnie i
zaczynała gadać na ulicy; krzyczała, że żąda równych praw. Poza tym upijała się i
lamentowała, że nikt jej nie kocha i że chce być całowana tak samo jak usta. Na koniec
mówiła dzień i noc bez przerwy; facet wrzeszczał, żeby się zamkną walił w nią pięścią,
wsadzał w nią świeczki, lecz nic nie pomagało, dupa powtarzała: “To ty się zamknij. Już cię
nie potrzebuję. Mogę mówić, gadać i srać".
Od tamtej pory facet budził się rano z przezroczystą błoną na wargach. Było to tak
zwane dzikie mięso. Facet zrywał je z ust, a kawałki błony przyklejały mu się do rąk i
wrastały w ciało. W końcu usta zasklepiły się i głowa na pewno by odpadła (wiesz, że wśród
Murzynów istnieje choroba objawiająca się odpadaniem małych palców u nóg?), gdyby nie
oczy, rozumiesz? Dupa nie mogła tylko jednego: patrzeć. Potrzebowała ich. Ale nerwy z
czasem uległy atrofii, tak że mózg nie mógł już wydawać poleceń ciału. Tkwił w czaszce jak
w więzieniu, odcięty. Przez jakiś czas w oczach malowało się nieme, bezradne cierpienie, ale
wreszcie mózg musiał również obumrzeć, bo oczy zgasły i były martwe jak u kraba.
Seks omija cenzurę i przeciska się między ustawami, bo w popularnych piosenkach i
podrzędnych filmach istnieją zawsze szczeliny, którymi sączy się pierwotna amerykańska
zgnilizna. Z pękających wrzodów wypływa ropa z komórkami dzikiego mięsa i wrastają one
w przypadkowych miejscach w ciało i dają początek odrażającym przypadkowym istotom.
Niektóre składają się wyłącznie z ciał jamistych zdolnych do erekcji, inne to wnętrzności
ledwo pokryte skórą, grona trzech, czterech oczu, skrzyżowane usta i tyłki, ludzkie członki
połączone w przypadkowy sposób.
Ostatecznym rezultatem jest zawsze rak. Demokracja to nowotwór złośliwy, dający
przerzuty w postaci urzędów. Urząd zapuszcza korzenie, złośliwieje niczym Agencja do
Walki z Narkotykami, rozrasta się i rozrasta, tworząc coraz więcej własnych kopii, aż
wreszcie dławi organizm macierzysty. Urzędy nie mogą istnieć bez organizmu macierzystego,
gdyż są formami pasożytniczymi. (Jednakże spółdzielnie mogą istnieć bez państwa. Oto
właściwa droga. Należy tworzyć niezależne jednostki organizacyjne, które zaspokajają
potrzeby zrzeszonych w nich ludzi. Urzędy działają na innej zasadzie: stwarzają potrzeby, by
usprawiedliwić własne istnienie). Biurokracja to odmiana raka, odwrót od naturalnego
kierunku ewolucji w stronę nieograniczonych możliwości, indywidualizmu i spontaniczności:
zostają one zniszczone przez pasożytniczego wirusa.
(Wirusy uważa się za zdegenerowaną mutację bardziej samowystarczalnych istot
żywych. Może kiedyś były one zdolne do samodzielnego życia, lecz obecnie są czymś
pośrednim między materią żywą a martwą. Wirusy mogą żyć tylko w ciele gospodarza,
pasożytując na nim, co stanowi wyrzeczenie się życia, powrót ku materii nieorganicznej,
martwej).
Kiedy państwo się rozpada, urzędy umierają. Są równie bezbronne i niezdolne do
samodzielnego życia jak tasiemce poza ciałem nosiciela albo wirusy, co zabiły swego
gospodarza.
— Widziałem raz w Timbuktu arabskiego chłopca, który potrafił grać tyłkiem na
flecie; podobno był niezrównany w łóżku. Potrafił zagrać melodyjkę na fiucie, uciskając
najbardziej wrażliwe miejsca, naturalnie zawsze różne. Każdy kochanek miał własną idealną
piosenkę, doprowadzającą go do orgazmu. Chłopiec znakomicie improwizował coraz to nowe
melodie, pełne kontrapunktów, pozornych dysonansów i oszałamiających, słodkich treli.
“Fats" Terminal zorganizował bandę pawianów na motocyklach.
W barze pedałów zebrali się na śniadanie Huntsmeni. Przechadzają się z kretyńskim
narcyzmem na twarzach, w czarnych skórzanych kurtkach i pasach nabijanych ćwiekami,
napinając mięśnie, by cioty mogły je pomacać. Wszyscy noszą w spodniach ogromne
fałszywe genitalia. Od czasu do czasu któryś z nich obala ciotę na podłogę i szcza na nią.
Piją poncz “Victory", złożony z opium, hiszpańskiej muchy, ciemnego rumu i
napoleona. Źródłem ponczu jest wielka złota rzeźba przedstawiająca wyszczerzonego,
skulonego pawiana, który usiłuje wyrwać włócznię tkwiącą w boku. Kiedy chwyci się małpę
za jaja, z jej fiuta tryska poncz. Od czasu do czasu z tyłka pawiana wylatują ciepłe przekąski;
towarzyszy temu pierdzący dźwięk. Kiedy to się dzieje, Huntsmeni wybuchają zwierzęcym
śmiechem, a cioty piszczą i dygocą.
Mistrzem Huntsmenów jest kapitan Eyerhard, którego wyrzucono z Sześćdziesiątego
Dziewiątego Regimentu Królowej za to, że zachował woreczek podtrzymujący jądra podczas
gry w rozbieranego pokera. Motocykle podskakują i przewracają się. Plujące, wrzeszczące,
srające pawiany walczą z Huntsmenami. Puste motory kręcą się w kurzu niczym okaleczone
owady, atakując pawiany i Huntsmenów.
Lider partyjny jedzie triumfalnie wśród krzyczących tłumów. Czcigodny starzec sra na
jego widok i usiłuje się rzucić pod koła limuzyny.
LIDER PARTYJNY: Nie rzucaj się pod koła mojego nowiutkiego wozu. To buick
roadmaster convertible z białymi oponami, automatycznie opuszczanymi szybami i
wszystkimi bajerami... To tania arabska sztuczka: skierujemy cię do Ministerstwa Rolnictwa,
by użyto cię jako nawozu...
Napełniono balie, a prześcieradła odesłano do pralni, by usunąć krwawe plamy —
Immanuel przepowiada Drugie Przyjście...
Po drugiej stronie rzeki stoi chłopiec z dupką jak różyczka. Niestety, nie umiem
pływać i straciłem swoją Clementine.
Narkoman siedzi z igłą wcelowaną w przekaz krwi, skubacz maca frajera zgniłymi
palcami...
Godzina doktora Bergera... Na ekranie pojawia się laboratorium.
TECHNIK: Posłuchaj, powtórzę wszystko powoli. “Tak". (Kiwa głową), l powiedz to
z uśmiechem... z uśmiechem! (Obnaża sztuczne zęby w odrażającej parodii reklamy pasty do
zębów). “Lubimy szarlotkę i lubimy siebie nawzajem. To proste jak drut". I niech to brzmi
prosto, po wiejsku. Wyglądaj jak wół, dobrze?... Chcesz iść znowu na tablic? rozdzielczą? A
może pobawimy się wiadrem?
BADANY (wyleczony kryminalista psychopata): Nie!., Nie!... Jak wół?
TECHNIK: Nie, jak krowa.
BADANY (z krowią głową): Muuuuu! Muuuuu!
TECHNIK (żachnąwszy się): Nie przesadzaj! Po prostu wyglądaj jak prosty, wiejski
chłopiec!
BADANY: Pedzio frajer?
TECHNIK: Nie, niezupełnie pedzio frajer. Byłbyś trochę za sprytny. Wyglądaj jak
gość po lekkim wstrząsie mózgu... Znasz ten typ. Z wyciętym nadajnikiem i odbiornikiem
telepatycznym. Trochę jak żołnierz... Kamera!
BADANY: Tak, lubimy szarlotkę...
(Przeciągle i głośno burczy mu w brzuchu. Na jego podbródku wiszą nitki śliny...
Doktor Berger unosi wzrok znad notatek. Jest w ciemnych okularach, bo światło razi go w
oczy. Wygląda trochę jak żydowska sowa).
DOKTOR BERGER: Uważam, że się nie nadaje... Proszę dopilnować, żeby się zgłosił
do działu likwidacji.
TECHNIK: Moglibyśmy wyciąć burczenie ze ścieżki dźwiękowej, wsadzić mu dren
do gęby i...
DOKTOR BERGER: Nie, nie nadaje się... (Spogląda na badanego z niesmakiem,
jakby popełnił on jakieś straszliwe faux-pas: na przykład szukał krabów w czyimś salonie).
TECHNIK (zrezygnowany i zirytowany): Wprowadzić wyleczonego pedała.
(Wprowadzają wyleczonego homoseksualistę, który idzie na sztywnych nogach. Siada
przed kamerą i usiłuje zająć wygodną pozycję. Jego mięśnie poruszają się osobno jak odnóża
poszatkowanego owada).
HOMOSEKSUALISTA (kiwa głową i uśmiecha się): Tak. Lubimy szarlotkę i lubimy
siebie nawzajem. To proste jak drut. (Kiwa głową i uśmiecha się, kiwa głową i uśmiecha
się...)
TECHNIK (wrzeszczy): Cięcie!... (Pielęgniarze wyprowadzają wyleczonego
homoseksualistę, który ciągle kiwa głową i uśmiecha się). Puśćcie to jeszcze raz.
DORADCA ARTYSTYCZNY (kręcąc głową): Czegoś tu brakuje. Mówiąc
konkretnie, brakuje zdrowia.
BERGER (zrywa się na równe nogi): Niesłychane! To wcielenie zdrowia!...
DORADCA ARTYSTYCZNY (urażony): Cóż, cieszę się, że ma pan inny pogląd na
tę kwestię... Skoro może pan prowadzić te badania samodzielnie, nie rozumiem, dlaczego w
ogóle potrzebuje pan doradcy artystycznego. (Wychodzi z dłonią na biodrze, nucąc cicho:)
Będę tu, gdy znikniesz...
TECHNIK: Przyślijcie wyleczonego pisarza... Coooo?! Buddyzm?!... Och, nie może
mówić?... Od tego powinniście zacząć. (Zwraca się do Bergera). Pisarz nie może mówić...
Nadmiar wolności, można rzec. Naturalnie możemy podłożyć dubbing...
BERGER (ostro): Nie, nie nadaje się... Weźcie kogoś innego.
TECHNIK: Ci chłopcy to moi ulubieńcy. Przepracowałem z nimi sto godzin
nadliczbowych, czego mi jak dotąd nie zrekompensowano...
BERGER: Proszę złożyć podanie w trzech egzemplarzach... Formularz sześć tysięcy
dziewięćdziesiąt.
TECHNIK: Każe mi pan złożyć podanie? Proszę posłuchać, doktorze, powiedział pan
kiedyś coś takiego: “Jeśli ktoś nazywa homoseksualistów zdrowymi, równie dobrze może
twierdzić, że zdrowy jest pacjent umierający na marskość wątroby". Pamięta pan?
BERGER (szczerząc złośliwie zęby): O tak, świetnie to ująłem. Naturalnie nic udaję,
że jestem pisarzem! (Wypluwa to słowo z taką nienawiścią, że Technik odsuwa się z
przerażeniem...)
TECHNIK (na stronie): Nie mogę znieść jego smrodu. Cuchnie jak zgniła hodowla
kopii... jak pierdzenie mięsożernej rośliny... jak dupa Schafera. (Parodiując styl
amerykański): Dziwny wąż... Rzecz w tym, doktorze, że nie rozumiem, jak można być
zdrowym bez mózgu... Przecież żadnego pacjenta nie można uznać za zdrowego in absentia,
prawda?
BERGER (zrywając się na równe nogi): Jestem zdrowy! Całkowicie zdrowy! Uleczę
cały świat!
(Technik spogląda nań kwaśno. Miesza dwuwęglan sodu, wypija i czka dyskretnie w
rękę).
TECHNIK: Od dwudziestu lat cierpię na niestrawność.
Kochaś Lu, wasz odmóżdżony tatuś, powiada: “Uwielbiam ryby... Między nami
mówiąc, dziewczęta, używam Stalowego Dana z Jokohamy... Danny nigdy was nie
zawiedzie, wierzcie mi. Poza tym jest bardziej higieniczny: pozwala uniknąć ohydnych
kontaktów, które grożą paraliżem od pasa w dół. Kobiety wydzielają trujące soki..."
Powiedziałem mu tak: “Doktorze Berger, niech pan nie myśli, że wciśnie mi pan te
swoje stare odmóżdżone piękności. Jestem najstarszym pedałem w Pawianowie..."

Zapluta dzielnica burdeli, gdzie stare kurwy, chore na trypra, przegniłe do cna,
zarażają mego nie zaspokojonego kusia. Kto zastrzelił kusia-dupusia?... Wróbel siada na mym
wiernym rewolwerze, a na jego dziobie zbiera się kropelka krwi...
Lord Jim pożółkł jak biały dym na błękitnym niebie, po drugiej stronie rzeki trzepocą
na wietrze koszule na tle wapiennego urwiska, Mary, a świat łamie się na dwie części jak
Dillinger. Woń neonów i zwiędłych gangsterów; kryminalista planuje skok na płatną toaletę,
wąchając amoniak w klubie. — Numer — mówi. — Wykręcę ten rumen, to znaczy
numer.

LIDER PARTYJNY (mieszając kolejną szkocką): Następne zamieszki będą


przypominać mecz piłkarski. Sprowadziliśmy z Indochin tysiące tłustych latahów...
Potrzebujemy tylko przywódcy...
(Rozgląda się).
PORUCZNIK: Szefie, nie możemy po prostu puścić ich w ruch, żeby naśladowali się
nawzajem jak w reakcji łańcuchowej?
DEKLAMATORKA (na rynku): Co robi latah, jak jest sam?
LIDER PARTYJNY: To problem czysto akademicki. Musimy się skonsultować z
Benwayem. Osobiście uważam, że ktoś powinien nadzorować całą operację.
— Nie wiem — odpowiedział z braku właściwych punktów rankingowych, by dostać
posadę.
— Nie są zdolni do uczuć — stwierdza doktor Benway, tnąc pacjenta skalpelem. —
To tylko odruchy... Niezła rozrywka.
— Już jako niemowlęta uczą się mówić: “Tak".
— Najlepsze są małe kłopoty, jak powiedział jeden pedofil do drugiego.
— Kochanie, kiedy sobowtóry zaczynają przymierzać twoje ubrania i kopać cię pod
stołem, sytuacja staje się naprawdę groźna...
Zrozpaczona ciota usiłuje zedrzeć sportową marynarkę z odchodzącego chłopca.
— Moja kaszmirowa marynarka za dwieście dolarów!... — piszczy.
— Ma romans z latahem, chce dominować absolutnie, głupek... Latah naśladuje
wszystkie jego manieryzmy i po prostu wysysa z niego całą osobowość jak okropna pijawka...
“Nauczyłeś mnie wszystkiego, czym jesteś... Potrzebuję nowego przyjaciela". A biedny Bubu
nie może odpowiedzieć, bo nie ma już osobowości.
ĆPUN: Więc siedzimy w tej potwornej dziurze i chlamy syrop przeciwkaszlowy.
PROFESOR: Koprofagia, panowie, to jedna z najtańszych form rozpusty...
— Występuję od dwudziestu lat w filmach pornograficznych i jeszcze nigdy nie
upadłem tak nisko, by udawać orgazm.
— Żadna narkomanka nie zadusiła jeszcze swojego dziecka... Kobiety są do kitu,
synu.
— Ta cała oświata seksualna... Równie dobrze mógłbym zanieść ubranie do pralni...
— Nagle przestaje mnie całować i pyta: “Masz zapasowy but?"
— Opowiedziała mi, jak czterdziestu Arabów wciągnęło ją do meczetu i zgwałciło po
kolei... W porządku, teraz ty, Ali. Doprawdy, kociaki, najbardziej niesmaczna opowieść, jaką
kiedykolwiek słyszałem. Niedługo przedtem zgwałciła mnie banda szalejących nudziarzy.
Przed kawiarnią Sargasso siedzi grupka skwaszonych nacjonalistów, gwiżdżąc na
widok przechodzących ciot i trajkocąc po arabsku... Ulicą nadchodzą Ciem i Jody, ubrani jak
burżuje na plakacie komunistycznym.
CLEM: Przybyliśmy pasożytować na waszym zacofaniu.
JODY: Innymi słowy, żerować na waszej nędzy.
NACJONALISTA: Świnie! Łajdaki! Psie syny! Nie wiecie, że mój lud jest głodny?!
CLEM: Niezmiernie mnie to cieszy.
Nacjonalista pada martwy, zatruty nienawiścią... Na scenę wpada doktor Benway.
— Odsuńcie się! Zróbcie mi miejsce! — Pobiera próbkę krwi. — To wszystko, co
mogę zrobić. Cóż, pora na mnie.
Na ojczystych wysypiskach śmieci płonie podróżna pedalska choinka, a chłopcy biją
konia w szkolnej toalecie — ileż, ach, ileż młodzieńczych orgazmów na tym starym
dębowym sedesie...
Zaśnij w dolinie Czerwonej Rzeki, gdzie wiszą pajęczyny, gdzie czarne okna i
chłopięce kości...
Dwóch murzyńskich pedałów wrzeszczy na siebie.
PEDAŁ PIERWSZY: Zamknij dziób, ty granulomo!... Wszyscy nazywają cię
“Ohydny Lu!"
DEKLAMATORKA: Dzieweczka ze słodkim tyłkiem.
PEDAŁ DRUGI: Miau! Miau! (Wkłada lamparcią skórę i stalowe szpony).
PEDAŁ PIERWSZY: Och, och, dama z towarzystwa! (Ucieka z krzykiem przez rynek,
ścigany przez ryczącego transwestytę...)
Ciem podstawia nogę sparaliżowanemu kalece i odbiera mu kule... Parodiuje jego
spazmy i drżączkę...
W dali odgłosy zamieszek — tysiące rozhisteryzowanych Pomorzan.
Żaluzje spadają jak gilotyny. Panika wsysa kelnerów do kawiarni, a drinki i tace
pozostają zawieszone w powietrzu.
CHÓR PEDAŁÓW: Zgwałcą nas wszystkich, wiem, wiem! (Pedały biegną do apteki
po wazelinę).
LIDER PARTYJNY (unosząc dramatycznie dłoń): Oto głos ludu!
Przekupień Pearson biegnie po świeżo skoszonym trawniku, ścigany przez
gangsterskiego komendanta Karmy. Chowa się wśród węży na pustym parkingu, aż wreszcie
zostaje wytropiony przez psa...
Na rynku nie ma nikogo prócz starego pijaka, który śpi z głową w pisuarze. Wpadają
demonstranci, wrzeszcząc: “Śmierć Francuzom!" i rozdzierają pijaka na strzępy.
SALYADOR HASSAN (wijąc się przy dziurce od klucza):
Popatrzcie tylko na ich twarze: ta piękna zlewająca się protoplazma!...
Tańczy taniec fluidystów.
Po podłodze tarza się skomląc pedał i doznaje orgazmu.
— O Boże, jakie to podniecające! Jak milion pulsujących kutasików!
BENWAY: Chętnie bym im zrobił analizę krwi.
Grubas z siwą brodą i szarą twarzą, ubrany w podniszczoną brązową dżelabę, nuci nie
otwierając ust:
— Och, laleczki, piękne laleczki...
Z okolicznych ulic wpadają na rynek oddziały policjantów o wąskich wargach,
wydatnych nosach i chłodnych szarych oczach. Okładają demonstrantów pałami i kopią z
zimną, metodyczną brutalnością.
Aresztowani demonstranci odjeżdżają ciężarówkami. Unoszą się żaluzje i mieszkańcy
Interzone wychodzą na plac pokryty zębami, sandałami i kałużami krwi.
Skrzynka zaginionego marynarza jest w ambasadzie, a wicekonsul przekazuje jego
matce złe wieści.
Nie ma... ranek... świt... n'existe plus... Gdybym wiedział, tobym pani powiedział...
Tak czy owak, dotarł do Wschodniego Skrzydła... Wyszedł przez niewidzialne drzwi... Nie
tutaj.... Może go pani szukać... Niedobrze... No bueno... Psyjć f piontek...7

7
Stare ćpuny, weterani o twarzach pooranych przez szary makowy wiatr, jeszcze to pamiętają... W latach
dwudziestych wielu chińskich dealerów uznało Zachód za tak mało wiarygodny, nieuczciwy i zły, że
postanowili zwinąć interes, więc gdy przychodził do nich zachodni narkoman, mówili: “Nie ma towar... Psyjć f
piontek...
ISLAM S.A. I PARTIE INTERZONE

Pracowałem w firmie Islam S.A., finansowanej przez A. J., sławnego handlarza


seksem. A. J. wywołał niegdyś międzynarodowy skandal towarzyski — przybył na bal księcia
de Yentre przebrany za wielką prezerwatywę z dewizą: No pasaran!
— Trochę w złym guście, synu — zauważył książę.
— Brakuje wazeliny, prawda? — odparował A. J.
Miał na myśli skandal wazelinowy, który był wówczas jeszcze w stanie
embrionalnym. A. J., którego riposty odnoszą się często do przyszłości, jest mistrzem
ukrytych aluzji: ich znaczenie wychodzi na jaw dopiero po pewnym czasie.
W działalności Islamu S.A. uczestniczy także Salvador Hassan O'Leary, król
przemytu cieląt. Filia jego przedsiębiorstwa wyasygnowała bliżej nie określone kwoty, a
jedna z osobowości wtórnych Hassana współpracuje z Islamem w charakterze doradcy, nie
utożsamiając się jednak z jego polityką, metodami ani celami. Nie można również nie
wspomnieć o Ciemię i Jodym, Sporyszowych Braciach, którzy zdziesiątkowali republikę
Hassana zatrutą pszenicą, o Ahmedzie Patologu i Halu Żółtaczce, hurtowniku owoców i
warzyw.
Szeregowymi członkami spółki są mułłowie, mufti, husejnowie, kadi, glaoisi,
szejkowie, sułtanowie i derwisze — uczestniczą oni w normalnych zebraniach, na których
przywódcy rozsądnie się nie pokazują. Chociaż delegatów poddaje się przy wejściu rewizji,
zebrania kończą się zawsze masakrą. Mówców oblewa się często benzyną i podpala, a
nieokrzesani pustynni szejkowie likwidują swoich przeciwników za pomocą karabinów
maszynowych przemyślnie ukrytych w brzuchach oswojonych owieczek. Na salę obrad
wślizgują się narodowi męczennicy z granatami schowanymi w tyłkach i nagle wybuchają, co
pociąga za sobą liczne ofiary... Prezydent Ra powalił raz na ziemię premiera brytyjskiego i
zgwałcił pederastycznie, co transmitowano na żywo w telewizji do wszystkich krajów
arabskich. W Sztokholmie słyszano dzikie okrzyki radości. W Interzone istnieje prawo
zabraniające organizacji zebrań Islamu S.A. bliżej niż osiem kilometrów od granicy miasta.

A. J., pochodzący w istocie z Bliskiego Wschodu, upodobnił się niegdyś do


angielskiego dżentelmena. Po upadku Imperium Brytyjskiego stracił jednak brytyjski akcent,
a po drugiej wojnie światowej Kongres przyznał mu obywatelstwo amerykańskie. A. J. to
agent, podobnie jak ja, lecz nikt nie zdołał odkryć, dla kogo pracuje. Krążą pogłoski, że
reprezentuje trust gigantycznych owadów z innej galaktyki... Uważam, że jest zwolennikiem
faktualizmu (podobnie jak ja); naturalnie mógłby być również agentem fluidystów (program
fluidystów sprowadza się do tego, by wszyscy ludzie zlali się w jedną protoplazmatyczną
amebę). W tej branży nigdy nie można być niczego pewnym.
Legenda A. J.? Międzynarodowy playboy i nieszkodliwy kawalarz. To właśnie A. J.
wpuścił piranie do basenu lady Sutton-Smith, a podczas przyjęcia wydanego przez ambasadę
amerykańską z okazji Święta Niepodległości dolał do ponczu mieszaninę yage, haszyszu i
johimbiny, co doprowadziło do orgii. Kilka znanych osobistości — naturalnie Amerykanów
— zmarło później ze wstydu. Śmierć ze wstydu to zjawisko znane tylko wśród indiańskiego
plemienia Kwakiutlów i Amerykanów — inni mówią po prostu: Zut alors albo: Son cosas de
la vida, albo: “Wyruchał mnie Allach Wszechmogący..."
Kiedy członkowie Towarzystwa Przeciwników Fluoru z Cincinnati spotkali się, aby
uczcić zwycięstwo czystą źródlaną wodą, natychmiast wypadły im wszystkie zęby.
— Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, bracia i siostry z Towarzystwa Przeciwników
Fluoru, odnieśliśmy dziś wspaniały triumf... Precz z ohydnym zagranicznym fluorem!
Uczyńmy ten piękny kraj równie czystym jak jędrna pupa młodego chłopca!... A teraz
zaintonujmy nasz hymn: “Stare dębowe wiadro"!
Studnię oświetlają barwne neonowe światła mieniące się ohydnie jak szafa grająca.
Przeciwnicy fluoru maszerują gęsiego koło studni i każdy nabiera kubek wody ze starego
dębowego wiadra...
Stare dębowe wiadro, stare dębowe wiadro...
Staredzebowefiadzo...
A. J. zakaził wodę wyciągiem z południowoamerykańskiej winorośli, która wywołuje
paradontozę.
(O winorośli tej opowiedział mi stary niemiecki poszukiwacz złota umierający na
uremię w Pasto w Kolumbii. Występuje ona jakoby w okolicach Putumayo. Nigdy jej nie
znalazłem. Zresztą niezbyt się starałem... Ten sam Niemiec mówił mi o wielkim koniku
polnym o nazwie xiucutil: “Jest tak silnym afrodyzjakiem, że człowiek umiera, jeśli
natychmiast po zetknięciu z nim nie przeleci kobiety. Widziałem Indian, którzy na widok
xiucutila biegali w kółko i bili konia". Niestety, sam nie natknąłem się nigdy na xiucutila...)
Pewnego wieczoru w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, podczas premiery, A. J.,
zabezpieczony sprayem odstraszającym owady, wypuścił na widownię rój xiucutilów.
Pani Yandrebligh, rozgniótłszy xiucutila: “Och... och... Ooooooooooooch!!!" Wrzaski,
brzęk tłuczonego szkła, odgłos dartych ubrań. Wznoszący się chór pisków, jęków, skomleń i
okrzyków... Woń spermy, wilgotnych cip, potu i stęchły zapach penetrowanych odbytów...
Podłogę zaścielają brylanty, futra, suknie wieczorowe, orchidee, garnitury i bielizna, na
których kłębi się oszalały tłum nagich ciał.
A. J. zarezerwował kiedyś na rok naprzód stolik w restauracji Chez Robert. Robert to
tęgi smakosz czuwający nad najlepszą kuchnią świata. Jego spojrzenie jest tak szydercze i
pogardliwe, że niejeden gość chcąc mu się przypodobać, jął tarzać się w drgawkach na
podłodze.
A. J. przybywa do restauracji wraz z sześcioma Indianami z Boliwii, którzy między
daniami żują liście koki. Kiedy Robert pochyla się majestatycznie nad ich stolikiem, A. J.
unosi wzrok i woła: “Hej, chłopcze, przynieś mi trochę keczupu!"
(Inna wersja: A. J. wyciąga z kieszeni butelkę keczupu i bryzga nim po sali).
Trzydziestu smakoszy natychmiast przestaje jeść. Słychać nawet skwierczenie sufletu.
Robert ryczy gniewnie jak zraniony słoń, biegnie do kuchni i uzbraja się w tasak do mięsa.
Kelner warczy groźnie, a jego twarz przybiera dziwny fioletowy odcień... Rozbija butelkę
szampana “Brut", rocznik tysiąc dziewięćset dwadzieścia sześć... Pierre, szef sali, chwyta
długi nóż rzeźniczy. Wszyscy trzej ścigają A. J. po restauracji, rycząc z wściekłości...
Przewracają stoły, zrzucają na podłogę butelki drogich win i wspaniałe potrawy... Słychać
gromkie okrzyki: “Zlinczować go!" Stary smakosz z oszalałymi, przekrwionymi oczyma
mandryla sporządza katowską pętlę z czerwonego aksamitnego sznura od kotary... A. J.,
wzięty w dwa ognie i zagrożony co najmniej poćwiartowaniem, zgrywa swoją kartę atutową...
Odrzuca głowę do tyłu i chrząka jak świnia, po czym do restauracji wpada setka
wygłodzonych wieprzy, które zaczynają pożerać potrawy. Robert, tknięty apopleksją, pada na
podłogę niczym ścięte drzewo; wieprze rozrywają go na strzępy. “Szkoda, że nie mogą
docenić jego smaku" — mówi A. J.
Z miejscowego zakładu psychiatrycznego wychodzi brat Roberta, Paul; przejmuje
restaurację i nastawia ją na tak zwaną “kuchnię transcendentalną"... Jakość potraw stopniowo
spada, aż wreszcie w lokalu podaje się najgorsze świństwa, choć klienci nie protestują,
sterroryzowani reputacją Chez Robert.
Przykładowe menu:
Zupa z wielbłądziej szczyny z gotowanymi glistami
Filet ze zgniłej płaszczki z wodą kolońską i pokrzywami
Supreme de Boeuf w oleju rycynowym z pikantnym sosem ze zbuków i pluskiew
Limburger flamboyant w moczu diabetyka i wydzielinie sromowej kokoty...
Klienci spokojnie wymierają na botulizm... Później w restauracji pojawia się A. J.
wraz ze świtą Arabów, uchodźców z Bliskiego Wschodu. Próbuje potraw i krzyczy:
— Boże, co za świństwo! Ugotujcie tego mądralę w jego własnej urynie!
Tak oto powstała legenda A. J., czarującego kawalarza i ekscentryka... Cięcie... Na
ekranie pojawia się panorama Wenecji... Śpiewający gondolierzy i gołębie na placu Świętego
Marka.
Istnieje stara wenecka anegdota o moście Świętego Marka. Grupa weneckich
marynarzy wróciła z rejsu dookoła świata: wszyscy stali się pedałami, toteż oczekujące na
nich kobiety musiały przejść przez most z cyckami na wierzchu, żeby obudzić ich uśpione
żądze. Batalion szturmowy na most Świętego Marka, biegiem!
— To operacja WNW, wszystko na wierzchu, dziewczęta! Jeśli nie podziałają na nich
wasze cycki, pokażcie tym pedałom cipy!
— Och, Gertie, to prawda! Wszystko prawda! Jakie one stare i pomarszczone!
— Nie mogę tego znieść!
— Wstrętne babska!
Paul mówił mądrzej, bo znał się na mężczyznach śpiących z mężczyznami, robiących
rzeczy nieprzyzwoite. Nieprzyzwoite — oto właściwe słowo. Kto chce się natknąć na fiuta,
gdy ma ochotę zerżnąć cipę? Nagle pojawia się facet i robi mu z tyłkiem coś
nieprzyzwoitego.
A. J. biega po placu Świętego Marka, tnąc gołębie kordelasem.
— Dranie! Skurwysyny! — krzyczy. Wchodzi na pokład statku, monstrualnej
pozłacanej różowobłękitnej galery z żaglami z fioletowego aksamitu. Ma na sobie
fantastyczny mundur admiralski z epoletami, baretkami i medalami, brudny, podarty i źle
zapięty... Podchodzi do ogromnej greckiej urny zwieńczonej złotym posążkiem chłopca z
erekcją. Łapie chłopca za jaja i z fiuta posążka tryska strumień szampana. A. J. ociera usta i
rozgląda się.
— Gdzie moi Nubijczycy, do cholery?! — ryczy. Sekretarz unosi wzrok znad
komiksu.
— Pieprzą się... Latają za dziwkami.
— Co za sukinsyny! Co począć bez Nubijczyków?
— Może wynająć gondolę?
— Gondolę?! — wrzeszczy A. J. — Wydaje się par będę pływał gondolą? Zrefować
grotżagiel i przygotować wiosła, panie Hysiop... Poradzimy sobie sami.
Hyslop wzrusza z rezygnacją ramionami. Naciska palcem guziki na pulpicie
kontrolnym... Opadają żagle i z kadłuba wysuwają się wiosła.
— I włącz perfumy, dobrze? Kanał śmierdzi jak ściek.
— Gardenia? Drzewo sandałowe?
—— Nie. Ambrozja. Hyslop naciska kolejny guzik i statek spowija gęsty obłok
perfum. A. J. kaszle gwałtownie...
— Włącz wentylatory! — krzyczy. — Duszę się!... Hyslop kaszle dyskretnie w
chusteczkę. Naciska guzik.
Rozlega się warkot wentylatorów, które oczyszczają powietrze. A. J. staje na rufie
przy sterze.
— Pełny ciąg! — Pokład zaczyna dygotać. — Avanti, do licha! — krzyczy A. J. i
statek odpływa z ogromną szybkością. Wywraca gondole pełne turystów, cudem unika
zderzenia z jachtem motorowym, płynie slalomem od jednego brzegu kanału do drugiego (na
brzeg wylewa się ogromna fala, topiąc przechodniów), druzgoce flotyllę zacumowanych
gondoli, aż wreszcie odbija się od nabrzeża i wypływa wirując na środek kanału... Z dziury w
kadłubie! tryska dwumetrowa fontanna wody.
— Marynarze do pomp, panie Hyslop! Toniemy!... Statek kołysze się gwałtownie i A.
J. wypada za burtę.
— Opuścić statek, do licha! Wszyscy na brzeg! Ekran blednie przy dźwiękach muzyki
mambo.

Uroczyste otwarcie “Escuela Amigo", szkoły dla młodocianych przestępców z


Ameryki Łacińskiej ufundowanej przez A. J. Na widowni siedzą członkowie ciała
profesorskiego i dziennikarze. A. J. wchodzi na mównicę udekorowaną flagami
amerykańskimi.
A. J.: Zacytujmy nieśmiertelne słowa ojca Flanagana: “Nie ma złych chłopców..."
Gdzie rzeźba, do licha?!
TECHNIK: Mam ją przywieźć?
A. J.: A jak sądzisz? Mam ją odsłonić in absentia?
TECHNIK: W porządku, w porządku... Zaraz wracam.
Ciągniona przez traktor rzeźba wjeżdża na scenę i staje przed mównicą. A. J. naciska
guzik. Pod sceną zaczynają ogłuszająco wyć turbiny. Wiatr zwiewa z rzeźby czerwoną
aksamitną zasłonę, która opada na członków ciała profesorskiego w pierwszym rzędzie...
Między widzami przelatują kłęby kurzu i śmieci. Wycie powoli cichnie. Profesorowie
wyplątują się spod zasłony... Wszyscy spoglądają z zapartym tchem na rzeźbę.
OJCIEC GONZALES: Matko Boża!
DZIENNIKARZ “TIME": Nie wierzę!..
“DAILY NEWS": Przecież to pedał!...
Chłopcy gwiżdżą.
Kiedy kurz opada, ukazuje się monumentalna rzeźba z lśniącego różowego marmuru.
Nagi chłopiec pochyla się nad śpiącym towarzyszem, najwyraźniej zamierzając obudzić go
fiutem. Trzyma go prawą ręką, a lewą sięga po przepaskę na biodrach śpiącego. Widać
sugestywnie wypięte pośladki. Obaj chłopcy mają kwiaty za uszami i identyczny wyraz
twarzy, senny a zarazem okrutny, niewinny i zepsuty. Rzeźba stoi na wapiennym
postumencie, na którym widnieje dewiza szkoły: “Z nim i dla niego".
A. J. rozbija butelkę szampana na wypiętych pośladkach młodzieńca.
— Pamiętajcie, chłopcy, oto źródło szampana!...
MANHATTAŃSKA SERENADA

A. J. i jego świta wchodzą do nocnego lokalu w Nowym Jorku. A. J., w kraciastych


spodniach i kaszmirowej marynarce, prowadzi pawiana na złotym łańcuchu.
KIEROWNIK: Chwileczkę! Chwileczkę! Co to takiego?
A. J.: Mój ilyryjski pudelek. Przesympatyczne zwierzątko, obecnie bardzo modne.
Doda klasy pańskiej spelunce.
KIEROWNIK: Wygląda zupełnie jak pawian. Proszę zostawić go na zewnątrz.
CZŁONEK ŚWITY: Nie wie pan, kto to jest? To A. J., ostatni z wielkich utracjuszy.
KIEROWNIK: Niech zabiera swojego pawiana i niech utracjuszy się gdzie indziej.
A. J. zatrzymuje się przed innym klubem i zagląda do środka.
A. J.: Eleganckie pedały i stare cipy. Do licha, znaleźliśmy właściwe miejsce! Avanti,
ragazzi!
Wbija w podłogę złoty gwóźdź, uwiązuje pawiana, po czym prowadzi wytworną
konwersację ze swoją świt
— Fantastyczne!...
— Niewiarygodne!...
— Cudowne!...
A. J. wkłada do ust długą cygarniczkę z nieprzyzwoicie elastycznego materiału, która
kołysze się i faluje niczym glista.
A. J.: Więc leżę płasko na brzuchu na wysokości dziesięciu tysięcy metrów...
Kilku pedałów siedzących w pobliżu unosi głowy niczym zwierzęta, które zwietrzyły
niebezpieczeństwo. A. J. zrywa się na równe nogi z nieartykułowanym okrzykiem.
— Ty czerwonodupcu! — wrzeszczy. — Ja cię nauczę srać na podłogę!...
Wyciąga z parasola bat i wali pawiana w tyłek. Małpa wrzeszczy i wyrywa złoty
gwóźdź. Wskakuje na sąsiedni stolik i włazi na starą kobietę, która pada na zawał.
A. J.: Przepraszam, szanowna pani. Dyscyplina przede wszystkim.
Biczuje wściekle pawiana, który lata po całej sali, piszcząc, warcząc i srając ze
strachu. Małpa skacze na gości, biega po szynkwasie, wiesza się na kotarach i żyrandolach...
A. J.: Będziesz srał we właściwym miejscu albo już nigdy się nie wysrasz!
CZŁONEK ŚWITY: Wstydź się! Jak możesz drażnić A. J. po tym, co dla ciebie
zrobił?
A. J.: Niewdzięcznicy! Wszystko niewdzięcznicy! Wyrwałem go ze szponów starej
cioty!
Oczywiście nikt nie wierzy w legendę A. J. Sam A. J. twierdzi, że jest “niezależny",
co oznacza w istocie: “Pilnuj własnego nosa..." Nie istnieją już ludzie niezależni... W
Interzone roi się od wariatów różnego autoramentu, ale nie ma nikogo, kto zachowywałby
neutralność.
Hassan to zwolennik fluidyzmu; krążą pogłoski, że jest także tajnym telepatystą.
— Do diabła, chłopcy — mówi z rozbrajającym uśmiechem. — Jestem po prostu starym
nowotworem złośliwym i muszę się rozrastać.
Ma pustą, woskową twarz, mówi z teksańskim akcentem z okolic Dallas i nosi
kowbojskie buty, szerokoskrzydły kapelusz, nieodłączne ciemne okulary oraz dobrze
skrojony garnitur z banknotów o wysokich nominałach. (Banknoty : te są legalnym środkiem
płatniczym, ale staną się zbywalne dopiero po pewnym terminie... Ich wartość nominalna
dochodzi do miliona klamów).
— Czuję, jak się na mnie rozmnażają — mówi nieśmiało Hassan. — To trochę tak,
cóż, jakbym był samicą skorpiona noszącą na ciele swoje potomstwo... Do licha, mam
na-dzieję, że was nie zanudzam...
Salvador, znany wśród przyjaciół jako Sally — zawsze trzyma pod ręką kilku
“przyjaciół", płacąc im od godziny — wyleczył się na handlu cielętami podczas drugiej wojny
światowej. (Wyleczyć się to znaczy zbić majątek.; Wyrażenie używane przez nafciarzy z
Teksasu). Jego fotografia, przechowywana w archiwum Departamentu Zdrowej Żywności i
Narkotyków, przedstawia mężczyznę uderzająco podobnego do mumii: twarz Hassana,
gładka, nalana i pozbawiona porów, wygląda jak impregnowana parafiną. Jedno oko jest
ołowianoszare i wyłupiaste, pokryte nieprzejrzystymi plamkami, drugie zaś czarne i lśniące
jak u owada.
Jego oczy są zazwyczaj ukryte za ciemnymi okularami. Wygląda groźnie i tajemniczo
— nikt nie rozumie jego gestów i aluzji — i przywodzi na myśl agenta bliżej nie określonego
reżimu policyjnego.
W chwilach podniecenia Salvador mówi łamaną angielszczyzną z wyraźnym włoskim
akcentem. Czyta i mówi biegle po etrusku.
Brygada kontrolerów podatkowych poświęciła wiele lat na kompilację dossier
międzynarodowych interesów Sala... Działa on na całym świecie, oplótłszy go pajęczyną
fikcyjnych spółek zarejestrowanych pod jego niezliczonymi pseudonimami. Posługuje się
dwudziestoma trzema paszportami i był czterdzieści dziewięć razy deportowany — w tej
chwili toczą się procedury deportacyjne na Kubie, w Hondurasie, Honkongu i Jokohamie.
Salvador Hassan O'Leary, alias Pantoflarz, alias Krzywy Marv, alias Leary
Weterynarz, alias Cielęcy Pete, alias Placenta Juan, alias Wazelinowy Ahmed, alias El
Chinche, alias El Culito i tak dalej, i tak dalej przez piętnaście bitych stron maszynopisu,
wszedł po raz pierwszy w konflikt z prawem w Nowym Jorku, gdy podróżował z osobnikiem
znanym brooklyńskiej policji jako Blubber Wilson, który wyłudzał pieniądze od fetyszystów
w sklepach z butami, udając policjanta. Hassana oskarżono o podstępne oszustwo i
podawanie się za oficera policji. Ale znał już podstawową regułę tego fachu: przede
wszystkim pozbyć się blaszki. Jak określa to Czajnik: “Jeśli znajdziesz się w kotle, synu,
pozbądź się blaszki, choćbyś miał ją połknąć". Hassan uniknął aresztowania z fałszywą
odznaką policyjną i złożył zeznania obciążające Wilsona, którego skazano na bezterminowy
pobyt w więzieniu (w stanie Nowy Jork oznacza, to trzy lata na Riker's Island). Śledztwo w
sprawie Hassana umorzono. “Zawsze miałem szczęście do przyzwoitych gliniarzy" — mawia
Hassan. I rzeczywiście, spotykał ich po każdej wpadce. Jego dossier zawiera trzy strony
pseudonimów świadczących o skłonności do współpracy z przedstawicielami prawa i
porządku: Gliniarski Kochaś, Kapuś Marv, Gruchająca Hebe, Ali Szpicel, Sal Kapusta,
Skomlący Kapeć, Wazelinowy Sopran, Opera z Bronxu, Kumpel Glin, Automatyczna
Sekretarka, Piszczący Syryjczyk, Gruchający Fiut, Muzyczny Pedał, Krzywy Ryj, Bajeczny
Kapo, Leary Kapiszon, Śpiewający Judasz, Gert Donos.
Prowadził sex-shop w Jokohamie, był dealerem opium w Bejrucie i alfonsem w
Panamie. Podczas drugiej wojny światowej handlował nabiałem w Holandii i fałszował masło
starym smarem do łożysk. Później opanował rynek wazeliny w Afryce Południowej, aż
wreszcie zbił fortunę na cielętach. Świetnie prosperował, zalewając światowy rynek
fałszowanymi medykamentami i tanimi podróbkami najrozmaitszych towarów. Nieskuteczny
odstraszacz rekinów, rozcieńczone antybiotyki, skasowane spadochrony, sfermentowana
surowica przeciwko jadowi węży, przeterminowane szczepionki, dziurawe szalupy
ratunkowe.

Ciem i Jody, dwaj emerytowani aktorzy wodewilowi, dorabiają jako rosyjscy agenci,
których zadanie polega na tym, by kompromitować USA na arenie międzynarodowej. Kiedy
aresztowano ich w Indonezji za pederastię, Ciem powiedział sędziemu śledczemu:
— Nie jestem pedałem. Przecież to tylko żółtki. Ubrani w czarne stetsony i czerwone
szelki pojawili się w Liberii.
— Więc zastrzeliłem tego starego czarnucha, a on upadł na bok i zaczął wierzgać
nogą.
— Świetnie, ale czy kiedykolwiek spaliłeś czarnucha? Obchodzą Bidonville, kopcąc
wielkie cygara:
— Trzeba tu ściągnąć parę buldożerów, Jody. Oczyścić to gówno.
Podążają za nimi ponure tłumy w nadziei ujrzenia jakiegoś niezwykłego
amerykańskiego barbarzyństwa.
— Trzydzieści lat w show-biznesie i jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego...
Muszę kupić Bidonville, strzelić sobie hery, wyszczać się na Czarny Kamień, wezwać
wiernych na modlitwę, ubrany w świńską skórę, odwołać program pomocy gospodarczej,
dając jednocześnie komuś dupy... Co, czy jestem już ośmiornicą? —: skarży się Ciem.
Zamierzają porwać helikopterem Czarny Kamień i zastąpić go zagrodą dla świń, które
witałyby pielgrzymów głośnym chrumkaniem.
— Będziemy je uczyć kwiczeć: “Hura! Hura! Hura! Niestety, tego nie da się zrobić.
— Ali Wong Chapultepec z Panamy załatwił nam ładunek pszenicy. Pewien fiński
szyper wyciągnął kopyta w miejscowym burdelu i zostawił pszenicę szefowej... Jego ostatnie
słowa brzmiały: “Byłaś dla mnie jak matka". Więc kupiliśmy towar w dobrej wierze...
Daliśmy starej dziesięć gramów hery.
— I to pierwszorzędnej. Z Aleppo.
— Z minimalną ilością mleka w proszku.
— Kto zagląda darowanemu koniowi w tyłek?
— Czy to prawda, że na przyjęciu u Hassana podaliście! Arabom kuskus z tej
pszenicy?
— Zgadza się. Wypalili tyle marihuany, że zaczęli wariować w środku przyjęcia... My
piliśmy tylko mleko... Wrzody! żołądka, rozumiesz.
— Jasne.
— Zaczęli biegać jak wariaci, krzycząc, że się palą, i większość umarła nazajutrz rano.
— A reszta w dzień później.
— Nic dziwnego, skoro oddawali się rozpuście.
— Robili się czarni i odpadały im nogi: wyglądało to bardzo zabawnie.
— Straszliwe rezultaty uzależnienia od marihuany.
— Ja to samo pomyślałem.
— Więc zaczęliśmy handlować bezpośrednio ze starym sułtanem, znanym latahem.
Potem wszystko szło już jak po maśle, można rzec.
— Wprost trudno uwierzyć, że kilku rozgoryczonych osobników ścigało nas aż do
łodzi.
— Choć przeszkadzał im nieco brak nóg.
— I liczne zaburzenia mózgowe.
(Sporysz to chorobotwórczy grzybek rosnący na pszenicy. Mieszkańców
średniowiecznej Europy okresowo dziesiątkowały epidemie choroby wywoływanej przez
sporysz, zwanej ogniem świętego Antoniego. U ofiar często rozwijała się gangrena: ich nogi
czerniały i odpadały).
Clem i Jody sprzedali siłom powietrznym Ekwadoru transport skasowanych
spadochronów. Manewry: chłopcy lecą w dół na spadochronach przypominających podarte
kondomy... młoda krew ochlapuje brzuchatych generałów... Daleki grzmot: Clem i Jody
odlatują odrzutowcem nad Andami...

Dokładne cele firmy Islam S.A. są niejasne. Każdy zaangażowany w jej działalność
ma inny punkt widzenia i zamierza nabić wspólników w butelkę.
A. J. uprawia propagandę na rzecz zniszczenia Izraela:
— Panuje tak wielka niechęć do Zachodu, że coraz trudniej uwodzić młodych
Arabów... Sytuacja staje się doprawdy nieznośna... Izrael to przeszkoda w obopólnym
porozumieniu...
Typowa zasłona dymna wykorzystywana przez A. J.
Ciem i Jody twierdzą, że chcą zniszczyć bliskowschodnie pola naftowe, aby podnieść
wartość swojego majątku w Wenezueli.
Ciem pisze piosenkę do melodii “Crawdad" (Big Bili Broonzy):

Co zrobisz, jak wyschnie ropa?


Zdychającym Arabom dam kopa,

Salvador operuje na międzynarodowym rynku finansowym, aby zamaskować,


przynajmniej przed szeregowymi członkami, swoją działalność na rzecz fluidyzmu... Ale po
yage zdradza się przed przyjaciółmi.
— Islam to galareta — mówi, tańcząc taniec fluidystów... Później, nie mogąc nad sobą
zapanować, śpiewa ohydnym falsetem:

Trzęsie się na krawędzi,


Jedno pchnięcie i zleci.
Hej, Maw, szykuj moją woalkę.
— Wynajęli Żyda z Brooklynu, by się podawał za nowe wcielenie Mahometa... W
istocie rzeczy urodził go święty z Mekki, a doktor Benway dokonał cesarskiego cięcia...
— Jeśli Ahmed nie wyjdzie, sami go wyciągniemy... Łatwowierni Arabowie bez
zastrzeżeń akceptują podstawionego osobnika.
— Fajni goście z tych Arabów... — mówi Ciem. — Mili naiwniacy...
Oszust wygłasza przez radio codzienne pogadanki:
— Witajcie, drodzy radiosłuchacze! Mówi Ahmed, wasz prorok... Wygłoszę dziś surę
o potrzebie higieny i świeżego oddechu... Przyjaciele, ssijcie cukierki chlorofilowe Jody'ego...

A teraz słówko o partiach politycznych Interzone...


Oczywiste jest, że fluidyści to, z wyjątkiem jednego, kompletni idioci, choć kto jest
czyim idiotą, okaże się dopiero po ostatecznej absorbcji... Fluidyści chętnie oddają się
rozmaitym perwersjom, zwłaszcza praktykom sadomasochistycznym.
Fluidyści wiedzą z reguły, o co toczy się gra, natomiast telepatyści słyną z ignorancji
na temat natury telepatyzmu, a także z barbarzyństwa, hipokryzji i panicznego lęku przed
rzeczywistością... Tylko interwencja faktualistów powstrzymała telepatystów przed
umieszczeniem Einsteina w zakładzie psychiatrycznym. Można powiedzieć, że tylko nieliczni
telepatyści wiedzą, co robią; są to najniebezpieczniejsi i najbardziej zdeprawowani ludzie na
świecie... Techniki telepatyczne były z początku prymitywne... Cięcie. Na ekranie Krajowy
Kongres Elektroniczny w Chicago.
Uczestnicy kongresu wkładają płaszcze... Ktoś przemawia bezbarwnym tonem
sprzedawczyni w sklepie:
— Na koniec chciałbym państwa ostrzec... Logiczną konsekwencją badań
encefalograficznych jest biokontrola, to znaczy sterowanie ruchami, procesami myślowymi,
reakcjami emocjonalnymi i percepcją zmysłową za pomocą sygnałów elektrycznych
wprowadzonych bezpośrednio do systemu nerwowego badanego.
— Głośniej! Zabawniej! — Uczestnicy kongresu wychodzą w kłębach kurzu.
— Tuż po narodzinach neurochirurg instaluje w mózgu miniaturowy odbiornik
radiowy, który pozwala władzom sterować obywatelem za pomocą odpowiednich
nadajników.
W ogromnej pustej sali opada kurz; czuć zapach rozgrzanego żelaza i pary, w dali
syczy chłodnica... Mówca przekłada notatki i zdmuchuje z nich pył...
— Pierwowzorem aparatu biokontrolnego jest telepatia... Badanego można na nią
uwrażliwić narkotykami lub w inny sposób, bez wszczepiania jakichkolwiek odbiorników.
Ostatecznie wszyscy telepatyści będą wyłącznie nadawać... Zastanawiali się państwo kiedyś
nad kodeksami Majów? Wyobrażam to sobie tak: kapłani, stanowiący jeden procent ludności,
panowali nad pospólstwem za pomocą telepatii... Musieli przez cały czas nadawać, bo gdyby
cokolwiek odbierali, znaczyłoby to, że wpływa na nich ktoś mający własne życie psychiczne.
Telepatysta nieustannie nadaje, lecz nie może się odświeżyć przez kontakt z innymi. Prędzej
czy później zaczyna mu brakować emocji, które mógłby przesyłać. Emocje nie rodzą się w
pustce. Telepatysta to najbardziej samotny człowiek na świecie. Poza tym w danym czasie i
miejscu może istnieć tylko jeden telepatysta... W końcu ekran ciemnieje... Telepatysta
zmienia się w ogromną stonogę... Ludzie palą ją na stosie i wybierają w wolnych wyborach
nowego telepatystę... Majów ograniczała izolacja... Teraz jeden telepatysta może sprawować
władzę nad całą planetą... Władza nie służy nigdy żadnym celom praktycznym... Jest
narkotykiem, jak morfina... Im więcej jej się ma, tym więcej się potrzebuje...

Pośrednie miejsce zajmują kopiści, będący w istocie partią umiarkowaną... Ich nazwa
pochodzi stąd, że odcinają sobie niewielkie kawałki ciała i hodują z nich własne kopie. Gdyby
proces kopiowania nie został zatrzymany, w końcu na planecie pozostałaby tylko jedna istota
powielona miliony razy... Czy ciała te byłyby naprawdę niezależne i czy rozwinęłyby się u
nich cechy indywidualne? Wątpię. Kopie muszą się od czasu do czasu odświeżać przez
kontakt z komórką macierzystą. Jest to jeden z artykułów wiary kopistów, którzy żyją w
strachu przed buntem kopii... Niektórzy kopiści sądzą, że procesem tym można sterować, by
nie powstał monopol jednej kopii. “Wyhodujmy po prostu kilka nowych kopii, by nie czuć się
samotnie w podróży... lecz surowo kontrolujmy liczbę kopii niepożądanych" — mówią.
Niepożądana staje się w końcu każda kopia prócz własnej. Naturalnie jeśli na danym obszarze
pojawia się nagle mnóstwo identycznych kopii jakiejś osoby, wszyscy wiedzą, co się święci.
Pozostali obywatele mogą wówczas ogłosić tak zwany “szluppit" (masowe wyniszczanie
wszystkich kopii, które dają się rozpoznać). Aby uniknąć eksterminacji swoich kopii, ludzie
poddają je często operacjom plastycznym i charakteryzacji. Kopie identyczne ośmielają się
hodować tylko najbardziej rozpasani i bezwstydni osobnicy.
Matołkowaty albinos, produkt wielopokoleniowej selekcji genów recesywnych
(maleńkie bezzębne usta porośnięte czarnymi włoskami, ciało kraba, szpony zamiast ramion,
oczy na szypułkach), wyprodukował aż dwadzieścia tysięcy swoich identycznych kopii.
— Moje kopie są wszędzie jak okiem sięgnąć aż po horyzont — mówił dziwnym
owadzim głosem, czołgając się wokół tarasu. — Nie muszę ich hodować w szambie, a później
przebierać za hydraulików albo kierowców... Ich olśniewającej urody nie szpeci chirurgia
plastyczna ani wulgarna charakteryzacja. Stoją dumnie w świetle słońca, prezentując światu
piękno swoich ciał, lic i dusz. Uczyniłem je na swój obraz i podobieństwo, po czym rzekłem:
“Idźcie i rozmnażajcie się, albowiem to wy posiądziecie ziemię".
Kiedy chciano wysterylizować hodowlę kopii szejka Aracknida, wezwano
zawodowego czarownika... Już miał zadąć w trąby, gdy nagle wtrącił się Benway:
— Nie męcz się. One wszystkie umrą na ataksję Friedricha. Studiowałem neurologię u
profesora Fingerbottoma w Wiedniu... Wspaniały starzec... znał każdy nerw w ludzkim ciele.
Źle skończył... Jego wypadająca odbytnica okręciła się wokół tylnej ośki limuzyny księcia de
Yentre. Na siedzeniu z żyrafiej skóry pozostało tylko puste ciało... Rozległo się okropne
mlaśnięcie, a ciśnienie wessało nawet oczy i mózg... Duć de Yentre mówi, że zapamięta to
straszliwe mlaśnięcie na zawsze i zabierze do swojego mauzoleum.
Ponieważ nie istnieją pewne sposoby identyfikacji zamaskowanej kopii (chociaż
każdy kopista twierdzi, że ma własną niezawodną metodę), kopiści są histerycznie
podejrzliwi. Jeśli ktoś wyraża liberalne poglądy, natychmiast słyszy stek wyzwisk:
— Ty śmierdząca kopio wybielonego czarnucha!...
W barach nieustannie dochodzi do bójek. Pewne okolice uległy prawie całkowitemu
wyludnieniu wskutek lęku przed kopiami Murzynów, często jasnowłosymi i błękitnookimi.
Wszyscy kopiści mają ukryte lub jawne skłonności homoseksualne. Zdeprawowane stare
cioty straszą chłopców: “Jak się prześpisz z dziewczyną, twoje kopie nie będą chciały
rosnąć". Powszechne są próby rzucania czarów na cudzą hodowlę kopii. Wszędzie słychać
okrzyki: “Niech twoja hodowla zgnije!...", po czym następują odgłosy bijatyki... Kopiści
oddają się masowo czarnej magii i znają niezliczone metody niszczenia komórki
macierzystej, zwanej także protoplazmatycznym tatusiem, przez torturowanie lub zabicie
schwytanej kopii... Władze zrezygnowały w końcu z próby ograniczenia zabójstw lub
nielegalnej produkcji kopii. Jednakże przed wyborami przeprowadza się pokazowe akcje w
górskich regionach Interzone, gdzie niszczy się ich ogromne hodowle.
Uprawianie seksu z kopią jest surowo zabronione i powszechnie praktykowane.
Istnieją bary o złej sławie, gdzie bezwstydni homoseksualiści otwarcie mizdrzą się do swoich
kopii. Ochroniarze hotelowi wsadzają głowy do numerów i pytają: “Czy nie śpi pan z kopią?"
Nad barami, w których gromadzą się wulgarne kopie prostytutek, wiszą szyldy: “Tu
nie daje się d..." Można powiedzieć, że przeciętny kopista żyje miotany strachem i
wściekłością, nie mogąc osiągnąć ani obłudnego samozadowolenia telepatystów, ani
amoralnej beztroski fluidystów... Jednakże fluidyści, telepatyści i kopiści nie są w istocie
odrębnymi partiami: zdarza się, że jedna i ta sama osoba należy do dwóch, a nawet trzech
ugrupowań.
Faktualiści to przeciwnicy fluidystów, kopistów, a zwłaszcza telepatystów.
Biuletyn Komitetu Koordynacyjnego Faktualistów na temat kopii:
“Należy stanowczo odrzucić idiotyczny pomysł zalania planety tak zwanymi
«pożądanymi kopiami». Wysoce wątpliwe, czy kopie mogą być w ogóle pożądane, albowiem
istoty te są próbą ingerencji w naturalne procesy przemian. Nawet najinteligentniejsze i
genetycznie udoskonalone kopie stanowią ogromne zagrożenie dla życia na całej planecie..."
Biuletyn faktualistów, wersja wstępna, hasło “fluidyzacja":
“Nie odrzucamy naszego protoplazmatycznego pochodzenia, lecz staramy się
zachować elastyczność i nie wpaść! w bagno fluidyzmu..."
Biuletyn faktualistów, wersja próbna i niekompletna:
“Stanowczo stwierdzamy, że nie sprzeciwiamy się badaniom nad telepatią. Telepatia,
prawidłowo stosowana i pojmowana, może stanowić doskonałą obronę przed
zorganizowanym przymusem i tyranią ze strony grup nacisku lub pojedynczych maniaków
władzy. Sprzeciwiamy się jednak wykorzystywaniu jej w celu kontrolowania, zmuszania,
poniżania, eksploatowania czy niszczenia indywidualności innych istot żywych. Telepatia nie
może być nigdy procesem jednokierunkowym. Próby emitowania jednostronnych transmisji
telepatycznych są bezwzględnym złem..."
Biuletyn faktualistów, wersja ostateczna: “Telepatystę można definiować tylko przez
negację. To obszar niskiego ciśnienia, ssąca pustka. Istota całkowicie anonimowa,
pozbawiona oblicza, bezbarwna. Prawdopodobnie rodzi się z oczami pokrytymi
nieprzejrzystą błoną. Zawsze wie, dokąd zdąża., podobnie jak wirus. Nie potrzebuje oczu.
— Czy może istnieć więcej niż jeden telepatysta?
— O tak, ale to nie może trwać długo. Niektórzy ludzie sądzą, iż przekazują
telepatycznie treści umoralniające, lecz nie zdają sobie sprawy, że sama transmisja
telepatyczna jest złem. Naukowcy mówią: «Telepatia przypomina energię atomową... Trzeba
ją tylko okiełznać». Koniec jest następujący: chory na niestrawność technik wypija
dwuwęglan sodu i naciska guzik, który zmienia Ziemię w kosmiczny pył. («Moje beknięcie
będzie słyszalne na Jowiszu!»)
Artyści mylą telepatię z tworzeniem. «Nowy środek wyrazu!» — krzyczą, choć ich
sztuka staje się sterylna... Filozofowie debatują o metodach i celach nie wiedząc, że telepatia
służy tylko telepatii, podobnie jak morfina. Spróbujcie brać morfinę w jakimś celu...
Niektórzy uzależnieni od coca-coli lub aspiryny mówią o złowrogim pięknie telepatii. Ale
nikt nie mówi zbyt długo. Telepatyści nie mówią".
Telepatysta nie jest istotą ludzką... To ludzki wirus. (Wszystkie wirusy to
zdegenerowane komórki pasożytujące na komórkach macierzystych; na przykład
zdegenerowane komórki wątroby wywołują żółtaczkę i tak dalej. Każdy gatunek ma
własnego wirusa: zdegenerowany obraz samego siebie).
Roztrzaskany obraz człowieka przesuwa się komórka po komórce... Nędza, nienawiść,
wojna, skorumpowana policja, biurokracja, szaleństwo — to wszystko symptomy działania
ludzkiego wirusa.
Ludzkie wirusy można w tej chwili izolować i unieszkodliwiać.
PREZES SĄDU

Biuro prezesa sądu mieści się w ogromnym gmachu z czerwonej cegły. Rozstrzyga się
tam sprawy cywilne, przeciągając postępowanie tak długo, dopóki strony nie umrą lub nie
wycofają pozwu. Źródło owych opóźnień to gigantyczne archiwa, w których panuje
kompletny bałagan: akta może odnaleźć jedynie prezes sądu i sztab jego pomocników, a
poszukiwania trwają często całe lata. W istocie rzeczy prezes ciągle szuka akt procesu o
odszkodowanie, który zakończył się ugodą w tysiąc dziewięćset dziesiątym roku. Duża część
gmachu popadła w ruinę, a w pozostałych często dochodzi do zawałów. Bardziej
niebezpieczne zadania prezes powierza swoim asystentom, z których wielu straciło życie w
służbie. W tysiąc dziewięćset dwunastym roku dwustu siedmiu z nich zginęło wskutek zawału
skrzydła północno - południowo - wschodniego.
Kiedy mieszkaniec Interzone zostaje pozwany do sądu, jego adwokaci czynią starania,
by sprawę przekazano pod jurysdykcję prezesa. Powód traci wówczas wszelkie szansę na
zwycięstwo, toteż na wokandę wchodzą jedynie sprawy wytaczane przez dziwaków i
paranoików, którym zależy na rozgłosie. Rzadko udaje im się go zyskać, gdyż reporterzy
pojawiają się w sądzie wyłącznie w sezonie ogórkowym.
Sąd znajduje się w miasteczku Pigeon Hole poza terenem metropolii. Mieszkańcy
miasteczka, otoczonego przez lasy i bagna, są takimi idiotami i barbarzyńcami, że władze
umieściły ich w rezerwacie otoczonym radioaktywnym żelaznym ogrodzeniem. W odwecie
mieszkańcy Pigeon Hole wypisują na murach hasła: “Nie pokazujcie się tu, miastowe dupki!"
Robią to zresztą zupełnie niepotrzebnie, gdyż żaden mieszkaniec miasta nie przybyłby za nic
w świecie do Pigeon Hole, chyba że w pilnej sprawie.
Lee ma pilną sprawę. Musi złożyć zaprzysiężone oświadczenie, że choruje na dżumę;
pozwoli mu to uniknąć eksmisji z domu, w którym mieszka od dziesięciu lat, nie płacąc
czynszu. Żyje w ciągłej kwarantannie. Pakuje do walizki niezliczone zeznania, oświadczenia,
prośby i świadectwa, po czym łapie autobus do granicy. Miejski celnik przepuszcza go bez
kontroli. “Mam nadzieję, że w tej walizce masz bombę atomową".

Lee połyka garść tabletek uspokajających i wchodzi do szopy, w której mieści się
komora celna Pigeon Hole. Celnicy przeglądają jego papiery przez trzy godziny, zaglądając
przy tym do zakurzonych regulaminów i odczytując niezrozumiałe ustępy kończące się
zdaniami w rodzaju: “W związku z powyższym podlega karze więzienia i grzywny na mocy
artykułu sześćset sześćdziesiąt sześć". Spoglądają znacząco na Lee.
Oglądają jego papiery pod szkłem powiększającym.
— Czasem usiłują w nich przemycać sprośne wierszyki.
— Może zamierzasz sprzedawać te dokumenty jako papier toaletowy. To do twojego
osobistego użytku?
— Tak.
— Mówi, że tak.
— Masz na to jakiś dowód?
— Mogę przedłożyć zaprzysiężone zeznanie.
— Mądrala. Rozbierz się.
— Tak. Może ma sprośne tatuaże. Obmacują go i sondują tyłek, szukając dowodów
pederastii. Przepłukują włosy i posyłają wodę do analizy.
— Może ukrył narkotyki we włosach?
Na koniec rekwirują walizkę i Lee wychodzi z szopy uginając się pod ciężarem
dwudziestopięciokilogramowego worka pełnego dokumentów.
Na zbutwiałych drewnianych schodach sądu siedzi kilkunastu archiwistów. Patrzą
bladoniebieskimi oczyma na zbliżającego się Lee, obracając powoli głowy na
pomarszczonych brudnych szyjach, gdy wchodzi po stopniach i przekracza próg. W środku
unoszą się kłęby kurzu, a z sufitu spadają kawałki tynku. Lee wspina się po schodach
grożących zawaleniem — przeznaczono je do kasacji w tysiąc dziewięćset dwudziestym
dziewiątym roku. Jeden ze stopni pęka z trzaskiem i ostre drewniane drzazgi ranią Lee w
łydkę. W końcu dociera do windy malarskiej przyczepionej wytartymi linami do belki prawie
niewidocznej w kurzu, po czym wchodzi ostrożnie do kabiny diabelskiego młyna. Jego ciężar
wprawia w ruch maszynerię hydrauliczną (odgłosy płynącej wody). Kabina porusza się
gładko i cicho, aż zatrzymuje się koło zardzewiałego żelaznego balkonu, przetartego jak
podeszwa starego buta. Lee idzie długim korytarzem, mijając niezliczone drzwi, w większości
zabite deskami. W jednym z gabinetów, z mosiężną tabliczką BLISKOWSCHODNIE
ROZKOSZE, widać mugwumpa łapiącego termity długim czarnym językiem. Drzwi gabinetu
prezesa sądu są otwarte. Prezes siedzi za biurkiem, czytając dokumenty, otoczony przez
sześciu asystentów. Lee s! w progu. Prezes nie przestaje mówić, nie unosząc oczu.
PREZES: Wpadłem któregoś dnia na Teda Spigota... Fajny facet, trudno o drugiego
takiego w Interzone... Pamiętam, że był piątek, bo żona miała akurat bóle miesiączkowe, a ja
poszedłem do apteki Parkera przy Dalton Street, naprzeciwko Salonu Masażu Etycznego Ma
Greena, gdzie kiedyś była stajnia Jeda... Cóż, Jed, zaraz sobie przypomnę jego nazwisko,
nosił przepaskę na lewym oku, a jego żona pochodziła ze Wschodu, chyba z Algieru, i po
śmierci Jeda znów wyszła za mąż za jednego z Hootów, Cierna Hoota, jeśli dobrze pamiętam,
też fajnego gościa, trudno o drugiego takiego, który miał wówczas pięćdziesiąt cztery,
pięćdziesiąt pięć lat.
— Moja żona ma bóle miesiączkowe — mówię do Parkera. — Sprzedaj mi butelkę
nalewki opiumowej.
— Musisz się wpisać do księgi, Arch - odpowiada - Nazwisko, adres i data zakupu.
Tak mówi prawo.
— Jaki dziś dzień? — pytam.
— Piątek, dwunasty.
— Chyba już pora — mówię.
— Był tu rano jakiś facet — mówi Parker. — Z miasta. Elegant. Miał receptę na
dziesięć deko morfiny... Śmieszna recepta na kawałku papieru toaletowego... Od razu mu
powiedziałem: “Podejrzewam, że jest pan narkomanem, proszę pana".
— Paznokcie od nóg wrastają mi w ciało. Cierpię męki — mówi.
— Cóż — ja na to — trzeba zachować ostrożność. Ale jeśli jest pan naprawdę chory i
dostał pan receptę od dyplomowanego lekarza, chętnie pana obsłużę.
— Ten kruk rzeczywiście ma dyplom — mówi.
— Cóż, chyba się pomyliłem: dałem mu zamiast morfiny słoik proszku do
czyszczenia klozetów... Musiał dostać niezłego kopa.
— Na pewno dobrze oczyściło mu krew.
— Wiesz, to samo przyszło mi do głowy. Lepsze niż siarka i melasa... A teraz, Arch,
nie myśl, że jestem wścibski, ale nie powinno się mieć sekretów przed Bogiem i aptekarzem,
zawsze to powtarzam... Ciągle ruchasz Starą Siwą Kobyłę?
— Ależ, Parker... Wiesz, że jestem żonaty; niedawno wybrano mnie także diakonem.
Nie dobierałem się nikomu do tyłka od młodości.
— To były czasy, Archie... Pamiętasz, jak wziąłem musztardę zamiast gęsiego
smalcu? Zawsze myliłem słoiki. Słyszeli twoje krzyki w całym Cipolizowie. Piszczałeś jak
wykastrowany chomik.
— Mylisz się, Parker. To ja wziąłem musztardę i musiałem czekać, aż przestaniesz
ryczeć.
— Pobożne życzenia, Arch. Czytałem o tym kiedyś w magazynie wydawanym w tej
zielonej budce za stacją kolejową... Cóż, Arch, wracając do tego, o czym rozmawialiśmy, źle
mnie zrozumiałeś... Mówiąc o Starej Siwej Kobyle, miałem na myśli twoją żonę... Z tymi
wszystkimi wrzodami, kataraktami, odmrożeniami, hemoroidami i pryszczycą nie jest już
taka jak dawniej.
— Tak, Liz jest rzeczywiście chorowita. Po dwunastym poronieniu kompletnie
zapadła na zdrowiu... Dziwna sprawa, Parker. Doktor Ferris powiedział mi wprost: “Nie
powinieneś się z nią zadawać". I popatrzył na mnie przeciągle, aż dostałem gęsiej skórki...
Cóż, masz rację, Parker. Liz nie jest już taka jak dawniej. A twoje lekarstwa wcale jej nie
pomagają. Odkąd zaczęła używać kropli do oczu, które sprzedałeś jej w zeszłym miesiącu,
nie odróżnia już dnia od nocy... Rzeczywiście, nie rucham już Liz, tej starej krowy, nie teraz,
gdy mam tę śliczną piętnastoletnią małą... Znasz tę czarną, co pracowała kiedyś w Salonie
Wybielania Skóry i Prostowania Włosów Marylou?
— Ładujesz tego czarnego kurczaka, Arch? Ładujesz tę cipkę?
— Ładuję, Parker, ładuję. Cóż, pora na mnie. Muszę wracać do swojej starej.
— Założę się, że najpierw trzeba ją smarować...
— Jasne, jest sucha jak pieprz... Cóż, dzięki za nalewkę.
— Dzięki, że wpadłeś, Archie... Che, che, che... Hej, Archy, przyjdź kiedyś
wieczorem, jak ci będzie smutno, to napijemy się razem johimbiny.
— Przyjdę, Parker, na pewno. Zabawimy się jak za dawnych czasów.
Wróciłem do domu, zagrzałem wody, zmieszałem nalewkę z goździkami, cynamonem
i sasafrasem, po czym dałem to wypić Liz, której naprawdę trochę ulżyło. Tak czy owak,
przestała mi dokuczać... Później poszedłem znowu do Parkera, po kondom... a jak
wychodziłem, wpadłem prosto na Roya Bane, fajnego chłopa, trudno o drugiego takiego w
Interzone. Roy mówi do mnie:
— Widzisz tego starego czarnucha na pustym parkingu, Arch? Przychodzi tu co
wieczór tak punktualnie, że można regulować zegarek. Widzisz go za tymi pokrzywami?
Codziennie o wpół do dziewiątej wieczór bije w krzakach konia watą szklaną... Nazywają go
Czarnuch Kaznodzieja.
W ten sposób zorientowałem się mniej więcej, która jest godzina, a po jakichś
dwudziestu minutach zacząłem czuć działanie hiszpańskiej muchy, którą zażyłem w aptece
Parkera. Szedłem właśnie drogą do miasteczka czarnuchów i dotarłem do zakrętu koło
Grennel Bóg... W budzie na zakręcie mieszkał kiedyś stary czarnuch... Spalili go w
Cipolizowie... Dostał pryszczycy i oślepł... A ta biała dziewczyna z Texarkany zaczęła
skrzeczeć:
— Roy, ten stary czarnuch lubieżnie na mnie patrzy. Do licha, dostaję od tego gęsiej
skórki!
— Nie martw się, słodziutka. Spalimy go.
— Zróbcie to powoli, kochany. Rozbolała mnie przez niego głowa. Więc spalili
czarnucha, a facet wrócił z żoną do Texarkany, nie płacąc za benzynę. Stara Lou, która
prowadzi stację benzynową, mówiła o tym przez całą jesień:
— Ci miastowi przyjeżdżają tutaj, palą czarnucha i nawet nie raczą zapłacić za
benzynę.
Cóż, budę rozebrał Chester Hoot i odbudował na tyłach swojego domu w Bied Yalley.
Pokrył okna czarnym płótnem i nie wypada nawet mówić, co tam robi... Chester bywa
naprawdę dziwny... Więc na tym zakręcie, gdzie stała kiedyś buda czarnucha, niedaleko domu
starego Brooksa, zalewanego każdej wiosny przez powódź... tylko dom nie należał wtedy do
Brooksa... mieszkał tam niejaki Scranton. W tysiąc dziewięćset dziewiętnastym szukali tam
wody... Chyba znacie faceta, który to robił... Gość nazwiskiem Hump Clarence, dorabiał
sobie różdżkarstwem... Fajny facet, trudno o drugiego takiego w Interzone... Więc to na tym
zakręcie zobaczyłem nagle Teda Spigota, jak się pieprzył z kundlem...
Lee odchrząknął. Prezes spojrzał nań znad okularów.
PREZES: Jeśli wysłuchasz do końca tego, co chcę powiedzieć, zajmę się twoją
sprawą, młody człowieku.
Zaczai opowiadać anegdotkę o czarnuchu, który zaraził się wścieklizną od krowy.
PREZES: Ojciec mówi do mnie: “Skończ robotę, synu, i chodźmy zobaczyć tego
szalejącego czarnucha..." Przykuli go łańcuchem do łóżka; ryczał jak krowa... Szybko mi się
znudziło. Cóż, proszę wybaczyć, ale mam interesik w wychodku, che, che, che...
Lee słuchał z przerażeniem. Prezes spędzał niekiedy w wychodku długie tygodnie,
żywiąc się skorpionami i studiując Montgomery Ward. Jego asystenci wyważali kilkakrotnie
drzwi i wynosili go stamtąd w stanie kompletnego wyczerpania. Lee postanowił zgrać swój
ostatni atut.
LEE: Panie Anker, zwracam się do pana jak jeden członek Klubu Płetwali do
drugiego.
Wyciągnął legitymację klubu, pamiątkę z młodości, a prezes spojrzał na nią
podejrzliwie.
PREZES: Nie wyglądasz jak prawdziwy płetwal... Co sądzisz o gudłajach?
LEE: Panie Anker, sam pan wie, że każdy żydzior marzy tylko o tym, by przelecieć
chrześcijańską dziewczynę... Niedługo utniemy im całą resztę...
PREZES: Cóż, gadasz rozsądnie jak na miastowego... Dowiedzcie się, czego chce, i
zajmijcie się nim... Dobry z niego chłopak.
INTERZONE

Jedyny rodowity mieszkaniec Interzone, który nie jest pedałem, to szofer Andrew
Keifa. Keif traktuje to jako użyteczny pretekst, by móc zerwać stosunki z każdym, z kim nie
ma ochoty się widywać: “Zeszłego wieczoru próbowałeś uwieść Aracknida. Nie pokazuj się
więcej w moim domu". Mieszkańcom Interzone zawsze urywa się wieczorem film i nikt
nigdy nie może być pewien, że nie usiłował uwieść mało apetycznego Aracknida.
Aracknid to kiepski szofer, ledwo umie prowadzić. Pewnego razu przejechał ciężarną
góralkę z ładunkiem węgla drzewnego na plecach; poroniła na ulicy zakrwawione niemowlę.
Keif siedział na krawężniku, mieszając krew patykiem, gdy tymczasem policjanci
przesłuchiwali Aracknida i w końcu aresztowali góralkę za naruszanie przepisów sanitarnych.
Aracknid jest ponurym, nieapetycznym młodzieńcem o pociągłej sinawej twarzy. Ma
krogulczy nos i wielkie żółte zęby. Każdy może bez trudu znaleźć atrakcyjnego szofera, lecz
Aracknida mógł znaleźć tylko Andrew Keif, błyskotliwy, dekadencki młody powieściopisarz
mieszkający w przebudowanym pisuarze w dzielnicy domów publicznych.
Interzone to jeden ogromny budynek. Ściany pokoi wykonano z rozciągliwego
materiału, a gdy w pomieszczeniu znajduje się zbyt wielu ludzi, ktoś przelatuje z plaśnięciem
przez ścianę prosto do następnego pomieszczenia, następnego łóżka, gdyż pokojami są
zwykle łóżka, w których prowadzi się interesy. Cała Interzone brzęczy cicho jak ogromny ul
w rytm seksu i handlu.
— Dwie trzecie procenta. Nie ustąpię, choćbym pękł!
— Ale gdzie są faktury, kochasiu?
— Na pewno nie tam, gdzie ich szukasz. To byłoby zbyt oczywiste.
— Kontener levisów z wszytymi fałszywymi genitaliami. Madę in Hollywood.
— Hollywood w Syjamie.
— Cóż, styl jest amerykański.
— Jaka prowizja?... Prowizja... Prowizja...
— Tak, złociutki, ładunek wazeliny z oryginalnych odpadków wielorybich z
południowego Atlantyku, przechodzący obecnie kwarantannę w Tierra del Fuego. Prowizja,
mój drogi?! Jeśli zrobimy ten interes, będziemy się tarzać w szmalu! (Odpadki wielorybie to
materiał gromadzący się w trakcie szlachtowania złowionego wieloryba. Ohydna substancja
cuchnąca na milę rybami. Nikt jeszcze nie znalazł dla niej żadnego zastosowania).
Handlem wazeliną ma się zająć Interzone Imports S.A., firma prowadzona przez
Mandego i Leifa, którzy specjalizują się w farmaceutykach i prowadzą całodobową poradnię
wenerologiczną (wykryli jak dotąd sześć nowych chorób wenerycznych).
Marvie i Leif rzucają się w wir interesów. Wynajmują greckiego agenta okrętowego i
przekupują grupę celników. Jednakże wnet zaczynają się kłócić i w końcu donoszą na siebie
do ambasady, skąd zostają odesłani do Wydziału Nic Nas To Nie Obchodzi, po czym
wylatują tylnymi drzwiami na pokryty łajnem pusty parking, gdzie sępy walczą o rybie
głowy. Histerycznie grożą sobie pięściami.
— Chcesz mnie okraść z prowizji!
— Prowizji?! A kto wyniuchał ten genialny interes?!
— Ale to ja mam fakturę!
— Łajdaku! Nigdy nie zobaczysz faktury, jeśli ja się na to nie zgodzę!
— Cóż, pocałujmy się i pogódźmy. Nie jestem podły ani nikczemny.
Ściskają sobie bez entuzjazmu ręce i całują się w policzki. Realizacja umowy ciągnie
się miesiącami. Angażują ekspedytora. Na koniec Marvie otrzymuje czek na czterdzieści dwa
kurdy turkiestańskie, które mają nadejść przelewem przez Amsterdam z anonimowego banku
w Ameryce Łacińskiej: zajmie to mniej więcej jedenaście miesięcy.
Wreszcie możemy się odprężyć w kafejce. Marvie pokazuje mi kserokopię czeku.
Naturalnie nie nosi przy sobie oryginału, aby jakiś zawistnik nie opluł podpisu zmywaczem
atramentu ani nie uszkodził w inny sposób.
Namawiamy go, by uczcił sukces, stawiając wszystkim kolejkę, ale on śmieje się
jowialnie i mówi:
— W istocie rzeczy nie stać mnie na drinka. Wydałem już całą sumę na lekarstwo na
rzeżączkę Alego. Ma ją znowu z przodu i z tyłu. O mało nie wyrzuciłem go przez ścianę do
następnego łóżka, ale wszyscy wiecie, jaki jestem sentymentalny.
Marvie kupuje sobie jednak szklankę piwa, wyciągnąwszy z rozporka poczerniałą
monetę.
— Reszty nie trzeba.
Kelner kładzie monetę na śmietniczce, pluje na stół i odchodzi.
— Dupek! Zazdrości mi zarobku!
Marvie przebywa w Interzone “od zeszłego roku", jak to określa. Jest na emeryturze
— poprzednio pracował “dla dobra służby" na jakimś trudnym do określenia stanowisku w
Departamencie Stanu. Był kiedyś bardzo przystojnym,
krótko ostrzyżonym chłopcem, lecz obecnie ma nalaną, tęgą twarz i dwa podbródki.
Przytył także w biodrach.
Pechowy Leif jest wysokim, chudym Norwegiem z przepaską na oku i uniżonym
uśmiechem zastygłym na twarzy. Jego życie to pasmo nieudanych przedsięwzięć. Splajtował
jako hodowca żab, szynszyli, syjamskich ryb bojowych i perłopławów. Usiłował bez
powodzenia promować dwuosobowe trumny Gniazdko Kochanków, zmonopolizować rynek
prezerwatyw w okresie niedoboru gumy, prowadzić pocztowy burdel wysyłkowy i
opatentować penicylinę. Przegrał ogromne sumy w kasynach europejskich i na wyścigach
konnych w USA, stosując rujnujące systemy zakładów. Porażkom w interesach towarzyszył
straszliwy pech w życiu osobistym. Banda rozbestwionych marynarzy amerykańskich wybiła
mu w Brooklynie przednie zęby. Wypił kiedyś w Panamie litr nalewki opiumowej i zemdlał
w parku, po czym sępy wydziobały mu oko. Przez pięć dni tkwił uwięziony w windzie,
cierpiąc męki głodu narkotycznego, i przeżył atak biegunki, płynąc statkiem ukryty w
schowku na szczotki. Kiedyś zachorował w Kairze na zapalenie otrzewnej; szpital okazał się
tak przepełniony, że Leifa umieszczono w toalecie. Grecki chirurg zaszył w nim podczas
operacji żywą małpę, po czym nieszczęsnego pacjenta zgwałcili zbiorowo arabscy
sanitariusze, a jeden z posługaczy ukradł mu penicylinę, zastępując ją proszkiem do
szorowania klozetów. Pewnego razu dostał syfa w tyłku i angielski lekarz wyleczył go
lewatywą z wrzącego kwasu siarkowego; kiedy indziej lekarz niemiecki, zwolennik tak
zwanej “medycyny technicznej", usunął mu wyrostek robaczkowy zardzewiałym
otwieraczem do konserw i nożycami do cięcia blachy (uważał teorię bakteryjnego
pochodzenia chorób za absurd). Zadowolony z sukcesu, wyciął Leifowi prawie wszystkie
narządy wewnętrzne. “Ciało ludzkie jest pełne niepotrzebnych części. Po co od razu dwie
nerki? Wystarczy jedna... Organy nie powinny być tak ściśnięte. Potrzebują Lebensraumu,
podobnie jak Vaterland".
Ekspedytor nie otrzymał jak dotąd wynagrodzenia, a Manie musiał zwodzić go jeszcze
przez jedenaście miesięcy, aż do realizacji czeku. Ekspedytor przyszedł podobno na świat na
promie kursującym między Interzone a Wyspą. Zajmował się przyśpieszaniem dostaw
towarów. Nikt nie wiedział na pewno, czyjego usługi mają jakąkolwiek wartość, a samo
wymienienie jego nazwiska zawsze doprowadzało do kłótni. Rozmówcy dzielili się
natychmiast na jego zwolenników i przeciwników: pierwsi twierdzili, że im pomógł, drudzy
zaś, iż okazał się kompletnie bezużyteczny.
Wyspa, leżąca tuż koło Interzone, jest bazą brytyjskiej piechoty i marynarki wojennej.
Anglia dzierżawi wyspę za darmo, formalnie odnawiając dzierżawę na początku każdego
roku. Na miejskim wysypisku śmieci zbiera się wówczas cała ludność Wyspy — obecność
jest obowiązkowa. Prezydent Wyspy czołga się przez śmieci ku gubernatorowi brytyjskiemu,
odzianemu w nieskazitelny mundur wojskowy, po czym wręcza mu akt przedłużenia
dzierżawy, podpisany przez wszystkich mieszkańców. Gubernator przyjmuje dokument i
chowa do kieszeni.
— Więc zdecydowaliście się pozwolić nam pozostać na następny rok? To miło z
waszej strony. I wszyscy są z tego zadowoleni?... Czy jest ktoś niezadowolony?
Żołnierze w dżipach celują w tłum z karabinów maszynowych, przesuwając powoli
lufy tam i z powrotem.
— Wszyscy zadowoleni? Świetnie. — Uśmiecha się jowialnie do klęczącego
prezydenta. — Zatrzymam wasz dokument na wypadek, gdybyście się rozmyślili. Cha! Cha!
Cha! — Jego głośny, metaliczny śmiech dudni nad wysypiskiem śmieci, a tłum wtóruje pod
lufami karabinów.
Na Wyspie skrupulatnie przestrzega się reguł demokracji. Istnieje dwuizbowy
parlament, nieustannie debatujący na temat wywozu śmieci i inspekcji wychodków, jedynych
spraw, nad którymi ma jurysdykcję. Przez krótki okres w połowie dziewiętnastego wieku
parlament sprawował kontrolę nad Ministerstwem Hodowli Pawianów, jednakże przywilej
ten cofnięto ze względu na ciągłą absencję senatorów.
Pawiany sprowadzili z Trypolisu na wyspę piraci w siedemnastym wieku. Istnieje
legenda, że jeśli pawiany opuszczą Wyspę, padnie ona łupem najeźdźców. Tożsamość owych
najeźdźców pozostaje całkowitą tajemnicą, jednakże zabicie pawiana jest przestępstwem
karanym śmiercią, choć złośliwe małpy dręczą mieszkańców w niemożliwy sposób. Od czasu
do czasu któryś z wyspiarzy dostaje amoku, zabija kilkanaście pawianów, po czym popełnia
samobójstwo.
Prezydentem wybiera się zawsze jakiegoś szczególnie niepopularnego i
znienawidzonego osobnika. Prezydentura to największe nieszczęście i hańba, jakie może
spotkać mieszkańca Wyspy. Prezydenci są narażeni na takie upokorzeni że tylko nieliczni
sprawują urząd przez całą pięcioletnią kadencję; zwykle umierają po roku czy dwóch,
kompletnie załamani. Ekspedytor był prezydentem przez całe pięć lat. Później zmienił
nazwisko i poddał się operacji plastycznej, aby zapomnieć o hańbie.
— Tak, naturalnie, że panu zapłacimy... — tłumaczył ekspedytorowi Marvie. —
Proszę spokojnie czekać. Może to trochę potrwać...
— Spokojnie czekać?! Niech pan posłucha...
— Tak, wiem, bank zamierza odebrać sztuczną nerkę pańskiej żony, bo nie płaci pan
rat... Odłączą pańską babkę od płucoserca.
— To doprawdy niesmaczne, chłopcze... Szczerze mówiąc, żałuję, że w ogóle się tym
zająłem. Ten cholerny smalec ma w sobie za dużo kwasu siarkowego. W zeszłym tygodniu
odwiedziłem skład celny, wsadziłem do beczki kij od szczotki i smalec natychmiast go zżarł.
Poza tym straszliwie śmierdzi. Powinien się pan wybrać na spacer koło portu.
— Nawet nie zamierzam! — zaskrzeczał Marvie. W Interzone nie wolno nawet
zbliżać się do tego, czym się handluje. Rodzą się wówczas podejrzenia, że jest się detalistą,
czyli w istocie pospolitym kramarzem. Duża ilość towarów w Interzone jest sprzedawana
przez handlarzy ulicznych.
— Dlaczego mówi mi pan to wszystko? To obrzydliwe! Niech się o to martwią
detaliści!
— Och, wam nie robi to żadnej różnicy, możecie zawsze dać nogę... Aleja muszę dbać
o opinię... Będzie z tego afera.
— Sugeruje pan, że ta transakcja jest nielegalna?
— Nie nielegalna, tylko podejrzana. Bardzo podejrzana.
— Wracaj na Wyspę! Sprzedawałeś kiedyś swój tyłek w pisuarach za pięć peset!
— I nie było wielu chętnych — wtrącił Leif.
Ekspedytor nie mógł znieść aluzji do swojego wyspiarskiego pochodzenia. Wstał,
umiejętnie naśladując obrażonego angielskiego dżentelmena i szykując się do druzgocącej
riposty, lecz zamiast tego na jego wargach pojawił się uśmiech skopanego kundla. W świetle
łukowym nienawiści objawiło się jego oblicze sprzed operacji plastycznej... Zaczai miotać
przekleństwa ohydnym gardłowym narzeczem wyspiarzy.
Wyspiarze udają, że nie rozumieją tego języka, lub w żywe oczy zaprzeczają jego
istnieniu.
— Jesteśmy Brytyjczykami — twierdzą. — Nie mówimy żadnym przeklętym
narzeczem.
Ekspedytor zaczyna bryzgać kropelkami śliny i wydziela falę smrodu, która otacza go
niczym zielonkawa mgiełka. Marvie i Leif odsuwają się, dygocąc ze strachu.
— Zwariował! — woła Marvie. — Zabierajmy się stąd! Dają nurka w mgłę, która wisi
zimą nad Interzone niczym opary łaźni tureckiej.
EGZAMIN

Carl Peterson znalazł w swojej skrytce kartę pocztową Iz nakazem stawienia się o
dziesiątej u doktora Benwaya j w Ministerstwie Higieny Psychicznej i Profilaktyki...
“Czego, do licha, mogą ode mnie chcieć? — pomyślał z irytacją. — To chyba jakaś
pomyłka". Wiedział jednak, że ministerstwo nie popełnia pomyłek... Z pewnością nie |myli
ludzi...
Carlowi nie przyszłoby nawet do głowy się nie stawić, j choć nie grozi za to żadna
kara... Freelandia to państwo dobrobytu... Jeśli obywatel czegokolwiek potrzebuje, od worka
mąki poczynając, a na partnerze erotycznym kończąc, odpowiednie ministerstwo natychmiast
zaspokaja jego zachciankę. Groźba zawarta w tej wszechogarniającej usłużności tłamsi
wszelkie myśli o buncie...
Carl przeszedł przez plac ratuszowy... W lśniących kaskadach wody pławiły się
gigantyczne posągi nagich mężczyzn z mosiężnymi genitaliami... Na niebie widać było
kopułę ratusza.
Spojrzał na amerykańskiego homoseksualistę, który spuścił wzrok i zajął się regulacją
obiektywu swojej leiki...
Carl wkroczył w stalowy emaliowany labirynt ministerstwa, podszedł do okienka
informacji... i pokazał wezwanie.
— Piąte piętro... pokój dwadzieścia sześć. W pokoju numer dwadzieścia sześć
powitała go pielęgniarka, która spojrzała nań zimnymi podwodnymi oczyma.
— Doktor Benway oczekuje pana — rzekła z uśmiechem. — Proszę wejść.
“Jakby nie miał nic lepszego do roboty, tylko czekać na mnie" — pomyślał Carl.
W gabinecie, wypełnionym mlecznobiałą poświatą, panowała absolutna cisza.
Doktor uścisnął dłoń Carla, spoglądając na jego pierś...
“Już go gdzieś widziałem — pomyślał Carl. — Tylko gdzie?"
Usiadł i skrzyżował nogi. Zerknął na popielniczkę na biurku i zapalił papierosa...
Patrzył na doktora nieruchomym pytającym wzrokiem, w którym krył się cień bezczelności.
Doktor wydawał się zawstydzony... Wiercił się... pokasływał... przekładał papiery...
— Hmmmm... — mruknął w końcu. — Pan Carl Peterson, jak sądzę... —
Profesorskim gestem zsunął okulary na czubek nosa... Carl skinął w milczeniu głową...
Doktor nie patrzył na niego, lecz jednak zauważył ten ruch... Nasunął palcem okulary na
właściwe miejsce, po czym otworzył teczkę leżącą na białym emaliowanym blacie biurka.
— Mmmmmmmm. Carl Peterson — powtórzył pieszczotliwym tonem, zacisnął wargi
i pokiwał głową. — Wie pan, oczywiście, że próbujemy — odezwał się nagle. — Wszyscy
próbujemy, choć nie zawsze nam się udaje. — Umilkł i przyłożył dłoń do czoła. — Usiłujemy
przystosować państwo do potrzeb obywateli: uczynić je tylko narzędziem! — Jego głos
zabrzmiał niespodziewanie głęboko i donośnie, a Carl wzdrygnął się. — Uważamy to za
jedyną funkcję państwa. Nasza wiedza... naturalnie niepełna... — Machnął pogardliwie
dłonią... — Weźmy na przykład... kwestię, hm, dewiacji seksualnych. — Zaczął się huśtać na
fotelu i Carl poczuł się nagle nieswojo. — Uważamy to za nieszczęście... chorobę nie
różniącą się zbytnio od, powiedzmy, gruźlicy... Tak, gruźlicy — powtórzył z naciskiem, jakby
Carl próbował oponować. — Z drugiej strony każda choroba nakłada pewne zobowiązania na
władze odpowiedzialne za zdrowie publiczne, choć należy przy tym minimalizować
ewentualne przykrości nieszczęsnego osobnika, który bez własnej winy uległ infekcji...
Oczywiście mam na myśli minimalizację przykrości pozwalających skutecznie zabezpieczyć
zdrowych obywateli... Przymusowe szczepienia ochronne przeciw ospie nie uchodzą za nic
zdrożnego... Podobnie jak kwarantanna chorób zakaźnych... Z pewnością przyzna pan, iż
osoby zarażone tak zwaną les malades gallants, che, che, che, powinny być kierowane na
przymusowe leczenie. — Doktor chichotał i huśtał się w fotelu niczym mechaniczna
zabawka... Carl zorientował się, że Benway oczekuje jakiegoś komentarza.
— Brzmi to rozsądnie — rzekł.
Doktor przestał się śmiać. Nagle znieruchomiał.
— Wróćmy teraz do kwestii, hm, dewiacji seksualnych. Szczerze mówiąc, nie
rozumiemy do końca, dlaczego niektórzy ludzie wolą seksualne towarzystwo przedstawicieli
własnej płci. Wiemy jednak, iż zjawisko to jest dość pospolite i że w pewnych
okolicznościach przysparza naszemu resortowi sporych kłopotów.
Benway po raz pierwszy spojrzał na Carla. W jego oczach nie było ciepła ani
nienawiści, ani żadnych uczuć znanych Carlowi z doświadczenia: były to oczy chłodne i
pełne napięcia, drapieżne i nieludzkie. Carl miał przez chwilę wrażenie, że znalazł się w
podwodnej grocie, odcięty od źródeł ciepła i pewności. Jego obraz samego siebie —
spokojnego, słuchającego z lekką pogardą wykładu Benway a — przyblakł, jakby
mlecznobiała poświata wysysała z niego siły żywotne.
— Leczenie owych chorób jest w chwili obecnej, hm, objawowe.
Benway odchylił się nagle do tyłu i wybuchnął metalicznym śmiechem. Carl patrzył
nań z przerażeniem. “To wariat" — pomyślał. Twarz doktora stała się nagle nieprzenikniona
jak u pokerzysty. Carl poczuł nagle dziwny ucisk w brzuchu, jakby jechał szybkobieżną
windą.
Doktor spojrzał na teczkę leżącą na biurku i odezwał się nieco protekcjonalnym
tonem:
— Proszę się nie obawiać, młody człowieku. To tylko żart zawodowy. Kiedy lekarze
określają leczenie jako objawowe, znaczy to, że choroba jest nieuleczalna i można tylko ulżyć
cierpieniom pacjenta. Zresztą to właśnie staramy się robić. — Carl znów poczuł chłodne
muśnięcie spojrzenia doktora. — Próbujemy przywrócić homoseksualistom poczucie własnej
wartości i naturalnie zapewniamy stosowne ujście energii seksualnej z osobnikami o
podobnych skłonnościach. Izolacja nie bywa wskazana, gdyż homoseksualizm jest równie
mało zakaźny jak rak. Rak, moja pierwsza miłość... — Doktor umilkł. Wydawało się, że
wyszedł przez niewidzialne drzwi, pozostawiając przy biurku puste ciało. — Cóż, może się
pan dziwi, dlaczego w ogóle zajmujemy się tą sprawą? — spytał nagle rześkim głosem i na
jego wargach pojawił się uśmiech jasny i chłodny niczym śnieg w blasku słońca. Carl
wzruszył ramionami.
— To nie moja sprawa... Zastanawiam się tylko, dlaczego mnie tu wezwano i
dlaczego mówi mi pan te... te...
— Nonsensy?
Carl mimo woli się zarumienił, a doktor odchylił się do tyłu i złączył koniuszki
palców.
— Młodzi zawsze się śpieszą — rzekł mentorskim tonem. — Pewnego dnia nauczy
się pan, co znaczy cierpliwość. Nie, Carl... Wolno mi się tak do pana zwracać?... Nie unikam
odpowiedzi na pańskie pytanie. W razie podejrzenia gruźlicy właściwy wydział ministerstwa
może poprosić chorego, a nawet zażądać od niego, by się poddał badaniu fluoroskopowemu.
To rutynowa procedura, rozumie pan. Większość takich badań daje wynik ujemny. Można
powiedzieć, że wezwaliśmy pana, by poddał się pan swego rodzaju fluoroskopii psychicznej.
Muszę dodać, że po naszej rozmowie jestem względnie pewny, że rezultat okaże się
negatywny...
— Przecież to śmiechu warte. Zawsze interesowałem się tylko dziewczętami. Mam w
tej chwili narzeczoną i zamierzam się ożenić.
— Tak, Carl, wiem. I właśnie dlatego jest pan tutaj. Badanie krwi przed zawarciem
małżeństwa, to przecież rozsądne, prawda?
— Proszę, doktorze, niech pan mówi bez ogródek. Doktor wydawał się nie słyszeć.
Wstał z krzesła i zaczai chodzić po gabinecie, mówiąc leniwym, cichym głosem:
— Zdradzę ci w największej tajemnicy, drogi chłopcze, że mamy dowody działania
czynnika dziedzicznego. Wpływy środowiskowe. Wielu ukrytych lub jawnych
homoseksualistów zawiera niestety związki małżeńskie. Kończą się one często... Urazy
dzieciństwa... — Doktor mówił i mówił bez końca. Mówił o schizofrenii, raku, obciążeniu
dziedzicznym.
Carl zdrzemnął się na chwilę. Otwierał zielone drzwi. Poczuł nagle ohydny smród i
zbudził się nagle. Głos doktora był dziwnie jednostajny i martwy; kojarzył się z szeptem
narkomana:
— Test Kleiberga-Stanisławskiego na kłaczkowanie nasienia... Użyteczne narzędzie
diagnostyczne... Wskazuje przynajmniej na brak potencjalnych skłonności... W pewnych
przypadkach, na tle całości obrazu... — Głos doktora stał się nagle piskliwy i donośny. —
Pielęgniarka pobierze, hm, próbkę.
— Proszę tu. — Pielęgniarka otworzyła drzwi do pustej małej salki o białych
ścianach. Wręczyła Carlowi słoiczek. — Jak będzie pan gotów, proszę zawołać.
Carl zawstydził się, jakby własna matka ofiarowała mu chusteczkę z wyhaftowanym
nieprzyzwoitym napisem. Ejakulował do słoiczka, brutalnie pieprząc pielęgniarkę opartą o
ścianę z przejrzystych cegiełek.
“Stara szklana cipa" — pomyślał szyderczo i zobaczył w świetle zorzy polarnej cipę
pełną odłamków kolorowego szkła.
Umył penis i zapiął rozporek.
Coś obserwowało każdą jego myśl z zimną, cyniczną nienawiścią, śledząc skurcze
moszny i odbytnicy. Znajdował się w pokoju wypełnionym zielonkawą poświatą.
Umeblowanie składało się z łoża małżeńskiego i czarnej szafy z wielkim lustrem. Nie
widział własnej twarzy. W czarnym fotelu klubowym siedział człowiek w białej koszuli i
brudnym papierowym krawacie. Miał opuchniętą, nalaną twarz i gorączkowo płonące oczy.
— Coś nie w porządku? — spytała obojętnie pielęgniarka. Podała Carlowi szklankę
wody i z wyniosłą pogardą obserwowała, jak pije. Odwróciła się i z wyraźnym niesmakiem
wzięła do ręki słoiczek. — Czeka pan jeszcze na coś? — spytała nagle ostrym tonem. Ostatni
raz zwracano się w ten sposób do Carla w dzieciństwie.
— Nie, dlaczego?
— Wobec tego może pan już iść — rzekła i zajęła się słoiczkiem. Z cichym
okrzykiem obrzydzenia otarła z ręki kroplę spermy.
Carl podszedł do drzwi.
— Czy mam wyznaczony termin następnej wizyty? Spojrzała nań z dezaprobatą i
zdziwieniem.
— Otrzyma pan wezwanie, rzecz jasna.
Stojąc w progu małej salki patrzyła, jak Carl przechodzi przez poczekalnię i otwiera
drzwi. Odwrócił się i zawadiacko pomachał jej ręką. Nie poruszyła się ani nie zmieniła
wyrazu twarzy. Kiedy schodził po schodach z policzkami płonącymi ze wstydu, na jego
wargach błąkał się fałszywy uśmiech. Homoseksualista spojrzał nań i uniósł znacząco brew.
— Coś nie tak?
Carl pobiegł do parku i usiadł na pustej ławce koło brązowego fauna z cymbałami.
— Opowiedz mi o wszystkim, mały. Od razu poczujesz się lepiej — rzekł
Amerykanin, pochyliwszy się nad Carlem: jego aparat fotograficzny kołysał się przed twarzą
młodego człowieka niczym olbrzymia kobieca pierś.
— Spierdalaj!
W zwierzęcych brązowych oczach pedała kryło się coś podłego i wstrętnego. -II;,
— Och, na twoim miejscu bym nie przeklinał, dziubdziusiu. Też jesteś na haku.
Widziałem, jak wychodziłeś z instytutu.
— Co przez to rozumiesz? - spytał ostro Carl.
— Och, nic. Zupełnie nic.

— No cóż, Carl — zaczął doktor, uśmiechając się i patrząc na usta młodego


człowieka. — Mam dla ciebie dobrą wiadomość. — Podniósł z biurka arkusik błękitnego
papieru i demonstracyjnie skupił na nim wzrok. — Twój test... test Robinsona-Kleiberga na
kłaczkowanie nasienia...
— Zdawało mi się, że to test Blomberga-Stanisławskiego — przerwał Carl. Doktor
zachichotał.
— Och, skądże znowu... Wyprzedzasz mnie, młody człowieku. Chyba źle mnie
zrozumiałeś. Test Blomberga-Stanisławskiego to zupełnie inna para kaloszy. Mam szczerą
nadzieję, że okaże się niepotrzebny... — Znów zachichotał. — Jednakże tymczasem wyniki
testu KS wydają się... — Przyglądał się arkusikowi, trzymając go na odległość ramienia —
...wydają się najzupełniej ujemne. Więc może nie będziemy już dłużej sprawiać ci przykrości.
A więc... — Złożył starannie arkusik i schował do teczki. Przerzucił znajdujące się w niej
dokumenty. Na koniec zmarszczył brwi i zacisnął wargi. Zamknął teczkę, położył na niej dłoń
i pochylił się do przodu. — Kiedy służyłeś w wojsku, Carl... musiały być... w istocie na
pewno były długie okresy, gdy byłeś pozbawiony, hm, przyjemności obcowania z płcią
piękną. Podczas owych bez wątpienia przykrych i trudnych okresów miałeś na pewno zdjęcia
ładnych dziewcząt, prawda? A może nawet cały ich harem? Che, che, che...
Carl spojrzał na doktora z wyraźnym niesmakiem.
— Tak, oczywiście — odpowiedział. — Wszyscy mieliśmy takie zdjęcia.
— A teraz, Carl, chciałbym ci pokazać kilka takich zdjęć. — Benway wyjął z szuflady
kopertę. — Wybierz, proszę, dziewczynę, pierwszą lepszą dziewczynę!
Carl wyciągnął zdrętwiałe palce i dotknął jednej z podobizn. Doktor schował
fotografię z powrotem do pliku zdjęć, potasował je z wprawą zawodowego szulera i znów
rozłożył przed Carlem.
— Jest tutaj?
Carl pokręcił przecząco głową.
— Naturalnie, że nie. Jest tam, gdzie jej miejsce. A gdzie jest miejsce kobiety?! —
Benway otworzył teczkę i wyciągnął fotografię dziewczyny przyczepioną do testu
Rorschacha. — Czy to ona? i Carl skinął głową w milczeniu.
— Masz dobry gust, chłopcze. Mówiąc w największej tajemnicy, niektóre z owych
dziewcząt to w istocie chłopcy... — Zręcznymi palcami szulera zaczął przekładać fotografie,
jakby grał w trzy karty. — Pedały, prawda? — Jego brwi poruszały się w górę i w dół z
niewiarygodną szybkością. Carl nie dostrzegł w zdjęciach niczego niezwykłego. Twarz
doktora po drugiej stronie biurka była absolutnie nieruchoma i pozbawiona wyrazu. Carl
znów poczuł lekkie ściskanie w brzuchu i genitaliach, jakby znajdował się w szybkobieżnej
windzie.
— Pokonujesz nasz mały tor przeszkód w imponującym stylu, Carl... Chyba myślisz,
że to trochę niemądre, co?
— Prawdę mówiąc... tak.
— Jesteś szczery... To dobrze... A teraz, Carl... — Przeciągnął pieszczotliwie imię
młodego człowieka niczym stary pedał zamierzający poczęstować cię papierosem marki “Old
Gold".
Gliniarze mają swoje sztuczki.
— Dlaczego nie zaproponujesz czegoś porucznikowi? — pyta, kiwając głową w
stronę swojego rozjarzonego super-ego, które nazywa zawsze porucznikiem. — Porucznik
jest właśnie taki: grasz z nim uczciwie, to on także gra z tobą uczciwie... Potraktujemy cię
łagodnie... Jeśli nam pomożesz.
W jego słowach otwiera się panorama kafeterii, rogów ulic i barów. Narkomani
odwracają wzrok, ładując sobie w kanał.
— Pedał się myli.
Obżarty barbituranami pedał rozwalił się w klubowym fotelu z wyciągniętym
językiem.
Wstaje w transie i wiesza się, nie zmieniając wyrazu twarzy ani nie chowając języka.
Rucha go w tyłek.
— Znasz Marty'ego Steela? — Ruchnięcie.
— Tak.
— Możesz od niego kupić? — Ruchnięcie. Ruchnięcie
— Kiepska sprawa.
— Ale możesz, co? — Ruchnięcie, ruchnięcie. — Sprzedał ci w zeszłym tygodniu. —
Ruchnięcie... ruchnięcie ruchnięcie... — Możesz od niego kupić na przykład dzisiaj. —
Spokój.
— Nie! Nie! Tylko nie to!!
— Posłuchaj: będziesz grzeczny... — trzy złośliwe ruchnięcia — ...albo wyrucha cię
porucznik. Co wolisz? — Unosi pytająco brew.
— A więc, Carl, czy mógłbyś mi powiedzieć, ile razy i w jakich okolicznościach
oddawałeś się praktykom homoseksualnym? — Głos Benwaya cichnie. — Jeśli nigdy tego
nie robiłeś, uznam cię za dość nietypowego młodego człowieka. — Unosi upominające palec.
— Tak czy owak... — Puka w teczkę i uśmiecha się obleśnie. Carl spostrzega, że teczka ma
piętnaście centymetrów grubości. Wygląda, jakby znacznie pogrubiała, odkąd wszedł do
gabinetu.
— Cóż, w czasie służby wojskowej... pedały robiły mi propozycje i czasami... jak
byłem zupełnie spłukany...
— Ależ oczywiście, Carl! — uśmiecha się serdecznie doktor. — Na twoim miejscu
zrobiłbym to samo, nie wstydzę się tego powiedzieć, che, che, che... Cóż, pomińmy te
najzupełniej zrozumiałe sposoby, hm, polepszenia stanu swojego portfela. A czy istniały
również sytuacje, gdy czynniki ekonomiczne nie odgrywały żadnej roli? — Palec pukający w
teczkę pachnie chlorem i stęchlizną, kojarzącą się z nie mytymi jądrami.
W mózgu Carla eksplodowały zielone sztuczne ognie. Ujrzał chude, opalone ciało
zbliżającego się Hansa, poczuł czyjś przyśpieszony oddech. Sztuczne ognie zgasły. Zadygotał
z odrazy i zerwał się na równe nogi, trzęsąc się z wściekłości.
— Co pan tam pisze? — spytał ostro.
— Często zapadasz w ten sposób w drzemkę w środku
rozmowy?...
— Nie spałem.
— Doprawdy?
— Po prostu cała ta sytuacja jest zupełnie nierealna... Wychodzę. Mam to w nosie. Nie
może mnie pan zmusić do pozostania.
Ruszył w stronę drzwi. Szedł i szedł, jego nogi stały się ciężkie jak ołów, a drzwi były
coraz dalej.
— Dokąd idziesz, Carl? — spytał doktor głosem dobiegającym z wielkiej odległości.
— Wychodzę... przez drzwi...
— Zielone drzwi, Carl?
Doktor mówił ledwo słyszalnym szeptem. Gabinet eksplodował w przestrzeni.
CZY WIDZIAŁEŚ PANTOPONOWĄ RÓŻĘ?

Trzymaj się z dala od Queen's Plaza, synu... Pełno tam pedałów chcących uwieść
młodego ćpuna... Za wiele poziomów... Ze schowka na miotły bucha żar... Płonące lwy
atakują biedną pijaczkę... Dostaje kopa gratis od nowojorskich ćpunów...
Pedale, Kapusiu, Irlandczyku, Żeglarzu, strzeżcie się... Popatrzcie wzdłuż tej drogi,
nim nią pójdziecie... Żeglarz i Irlandczyk powiesili się w katakumbach... Kapuś zmarł z
przedawkowania, a Pedał zwariował...
Obok przejeżdża metro z czarnym żelaznym rykiem...
— Queen's Plaża to złe miejsce... Za wiele poziomów i schowków...
— Czy widziałeś Pantoponową Różę? — spytał stary ćpun, włożył czarny płaszcz i
poszedł na plac... W bramach przy Market Street wszystkie rodzaje masturbacji i perwersji.
Szczególnie potrzebują tego młodzi chłopcy.
Do rzeki stacza się zabetonowany gangster... Załatwili go w łaźni... Czy to Wiśniowy
Gio, czy Gillig z Westminster Place? Tylko martwe palce mówią Braille'em...
Missisipi toczy cichą uliczką wielkie wapienne głazy...
— Rył go w gil! — wrzasnął Kapitan.
Odległe burczenie w brzuchu... Z zorzy polarnej spadają zatrute gołębie... Fontanny są
puste: ...Mosiężne posągi kroczą przez głodne place i zaułki Miasta...
Szukanie żyły o świcie chorym na mak...
Tylko syrop od kaszlu...
Tysiące narkomanów szturmuje krystaliczne kliniki kręgosłupa, gotuje Szare Damy...
W wapiennej jaskini człowiek z głową meduzy powiedział do celnika: “Bądź
ostrożny"... Ręka zastygła centymetr od tyłka...
Po stacji metra biegną krzycząc dekoratorzy, biją kasjerów...
— Wielokrotne złamanie — rzekł gruby lekarz. — Jestem specjalistą...
W bramach śliskich od plwociny Kocha szaleje ostentacyjna konsumpcja...
Stonoga trze pyskiem o zardzewiałe żelazne drzwi przeżarte przez mocz miliona
wróżek...
To nie bogactwo doznań, ale zgniły proch, żyła potarta używaną watą...
KOKAINOWE ROBACZKI

Szary pilśniowy kapelusz i czarny płaszcz Żeglarza skręcają się od głodu. W


porannym słońcu widać jego sylwetkę w pomarańczowej aureoli morfiny. Pod filiżanką kawy
leży papierowa serwetka — znak tych, co przesiadują w kafejkach, restauracjach, barach i
poczekalniach świata. Ćpun, nawet taki jak Żeglarz, żyje w czasie narkotyku, a gdy wkracza
w czas innych, musi czekać, jak wszyscy petenci. (Ile kaw na godzinę?)
Do środka wszedł chłopiec i usiadł przy barze, czekając na głodzie. Żeglarz zadygotał.
Jego twarz zmętniała, otoczona brązową mgiełką, a dłonie poruszały się po stole czytając
Braille'a chłopca. Patrzył na kędziory kasztanowych włosów na jego szyi.
Chłopiec poruszył się i podrapał po karku.
— Coś mnie ugryzło, Joe. Co za spelunkę prowadzisz?
— Kokainowe robaczki, synu — odpowiedział Joe, unosząc jaja ku światłu.
— Podróżowałem z Irenę Kelly, zabawną babką. W Butte w Montanie dostała kokainowych
robaczków i biegała po hotelu wrzeszcząc, że chińscy policjanci gonią ją z tasakami do mięsa.
Znałem gliniarza w Chicago, który wąchał kokę w postaci kryształów, błękitnych kryształów.
Zwariował i zaczął wrzeszczeć, że gonią go agenci FBI, po czym wybiegł na ulicę i wsadził
głowę do kubła na śmieci.
“Co robisz?" — spytałem, a on odpowiedział: “Odejdź, bo cię zastrzelę! Dobrze się
schowałem!" Wszyscy stawimy się na apel w niebie, prawda?
Joe spojrzał na Żeglarza i rozłożył ręce, wzruszając ramionami. Ii
— Straciłeś dealera, synu — odezwał się Żeglarz, rozdzielając słowa chłodnymi
palcami.
Chłopiec spłoszył się. Jego twarz pokryta czarnymi bliznami ćpania zachowała dziki,
niewinny wyraz: nieśmiałe zwierzęta wyglądające zza szarych arabesek trwogi.
— Nie kapuję, Jack.
Obraz Żeglarza wyostrzył się nagle. Odwinął klapę marynarki, pokazując zaśniedziałą
igłę do zastrzyków.
— Dla dobra służby przeszedłem na emeryturę... Usiądź i poczęstuj się jagodzianką...
Twoja małpa je uwielbia... Ma po nich miękkie, lśniące futro...
Chłopiec poczuł dotknięcie na ramieniu i nagle coś wciągnęło go za przepierzenie, aż
wylądował na krześle z cichym plaśnięciem. Spojrzał w oczy Żeglarza: zielony wszechświat z
chłodnymi czarnymi prądami.
— Jest pan agentem?
— Wolę określenie wektor. — Dźwięczny basowy śmiech zawibrował w ciele
chłopca.
— Mam chleb, człowieku, rozumiesz?
— Nie chcę twojej forsy, tylko czasu.
— Nie kapuję.
Żeglarz trzymał w dłoniach coś różowego; nagle rozmazał się jak otoczony gorącym
powietrzem.
— Załadujesz sobie?
— Tak.
— Pojedziemy metrem. Mają własną straż, nie noszą kopyt, tylko gumy. Pamiętam,
jak Pedał i ja poszliśmy raz na Queen's Plaża. Trzymaj się z dala od Queen's Plaża, synu...
okropne miejsce... wszędzie gliny. Za wiele poziomów. Ze schowka na szczotki bucha żar...
Płonące lwy atakują biedną pijaczkę, dostaje kopa gratis od nowojorskich ćpunów... A więc,
Pedale, Kapusiu, Irlandczyku, Żeglarzu, strzeżcie się... Popatrzcie wzdłuż tej drogi, zanim na
nią wstąpicie...
Obok przejeżdża metro z czarnym żelaznym rykiem.
DEZYNSEKTOR ODWALA KAWAŁ DOBREJ ROBOTY

Żeglarz musnął delikatnie dębowe drzwi, pozostawiając na nich lekkie fosforyczne


smugi śluzu. Wsunął w nie rękę po łokieć, odciągnął wewnętrzny rygiel i stanął z boku, by
przepuścić chłopca.
Pusty pokój wypełnił się ciężkim, bezbarwnym odorem śmierci.
— Zapadnia nie była wietrzona, odkąd dezynsektor wytruł dymem kokainowe
robaczki — wyjaśnił przepraszająco Żeglarz.
Wyostrzone zmysły chłopca badają otoczenie. Wynajęte mieszkanie przy torach
wibrujące niemym ruchem. W kuchni wzdłuż jednej ściany metalowe koryto (to metal,
prawda?), połączone ze swego rodzaju akwarium lub zbiornikiem wypełnionym
przezroczystym zielonym płynem. Podłogę zaśmiecają spleśniałe przedmioty: pas elastyczny
do podtrzymywania jakiegoś delikatnego organu w kształcie płaskiego wachlarza,
skomplikowane gorsety, duże jarzmo w kształcie litery U z porowatego różowego kamienia,
niewielkie ołowiane cylindry otwarte na jednym końcu.
Prądy ruchu dwóch ciał zmąciły zastałe jeziora zapachów: zwiędła chłopięca woń
zakurzonych szatni, chlorowana woda w basenie, zaschnięta sperma. W powietrzu krążą inne
aromaty, dotykając nieznanych drzwi.
Żeglarz sięgnął pod stolik, wyjął niewielką paczuszkę, po czym szybko zdarł z niej
papier pakowy. Wśród brudnych naczyń na stole położył pompkę, igłę i łyżeczkę. Ale wąsy
karaluchów nie sięgały ku okruchom ciemności.
— Dezynsektor odwala kawał dobrej roboty — rzekł. — Czasem aż za dobrej.
Sięgnął do kwadratowej blaszanej puszki i wyjął płaską paczuszkę w
czerwono-złotym chińskim papierze.
“Jak opakowanie petard" — pomyślał chłopiec. W wieku czternastu lat stracił dwa
palce... wypadek podczas pokazu sztucznych ogni... później w szpitalu, pierwsze ciche
dotknięcie morfiny.
— Sztuczne ognie są tutaj, synu — powiedział Żeglarz i dotknął dłonią tyłu głowy.
Uśmiechnął się i otworzył paczuszkę.
— Czysta, stuprocentowa hera. Prawie nikt nie przeżył. I wszystko należy do ciebie.
— Więc czego ode mnie chcesz?
— Czasu.
— Nie kapuję.
— Mam coś, czego potrzebujesz — ciągnął Żeglarz, dotykając dłonią paczki. Wyszedł
do pokoju od frontu i jego głos stał się odległy i niewyraźny: — Ty masz coś, czego ja
potrzebuję... pięć minut... godzina... dwie... cztery... osiem... Może wyprzedzam sam siebie...
Codziennie trochę śmierci.., To wymaga czasu... — Wrócił do kuchni i mówił dalej
wyraźnym, czystym głosem: — Pięć lat działka. Nie kupisz tego taniej na ulicy. — Przyłożył
palec do grzbietu nosa chłopca. — Dokładnie pośrodku.
— Nie wiem, o czym pan mówi.
— Zrozumiesz, dziecino... w swoim czasie.
— W porządku. Więc co mam robić?
— Zgadzasz się?
— Tak, owszem... — Zerknął na paczkę. — Niech będzie.
Chłopiec dostał gęsiej skórki. Żeglarz przyłożył dłoń do jego czoła i wyciągnął
różowe przejrzyste jajo z zamkniętym, pulsującym okiem. We wnętrzu wrzała czarniawa
substancja.
Żeglarz pieścił jajo nagimi, nieludzkimi dłońmi — były ciemnoróżowe, żylaste, z
długimi białymi mackami wyrastającymi z czubków palców. Chłopiec poczuł nagle strach
przed śmiercią; przestał oddychać i krew ścięła mu się w żyłach. Oparł się o ścianę, która
ugięła się lekko. Wreszcie przyszedł do siebie. Żeglarz gotował towar.
— Wszyscy stawimy się na apel w niebie, prawda? — spytał, dotykając żyły chłopca i
masując gęsią skórkę miękkim palcem starej kobiety. Wbił igłę w ciało. Na dnie pompki
rozkwitła czerwona orchidea. Nacisnął tłoczek i patrzył, jak roztwór wnika w żyłę, w
milczeniu wsysany przez spragnioną krew.
— Jezu, fantastycznie! — westchnął chłopiec. Zapalił papierosa i rozejrzał się po
kuchni, wstrząsany drgawkami hipoglikemii. — A ty nie bierzesz? — spytał.
— Tego gówna? Ćpanie to ulica jednokierunkowa. Nie ma powrotu. Nigdy nie można
się cofnąć.

Nazywają mnie dezynsektorem. Zajmowałem się kiedyś truciem karaluchów i


patrzyłem na ich taniec brzucha w żółtym środku owadobójczym (“Trudno go teraz dostać,
paniusiu... Wojna. Dam pani trochę... Dwa dolary"). Grube pluskwy spadające z różowych
tapet w nędznych hotelikach przy North Clark i zatruty szczur, który pożarł kilka niemowląt.
Nie będziesz?
Moje obecne zadanie: odnaleźć żywych i dokonać ich eksterminacji. Zniszczyć nie
ciała, tylko “matryce" — no właśnie, przecież nie jesteście w stanie tego zrozumieć. Mamy
bardzo nielicznych. Ale nawet jeden może przewrócić tacę z jedzeniem. Źródłem
niebezpieczeństwa, jak zawsze, są agenci i przechodzący na stronę przeciwnika: A. J.,
Czajnik, Czarny Pancernik (nie kąpał się od czasu epidemii w Argentynie w tysiąc
dziewięćset trzydziestym piątym roku, pamiętacie?), Lee, Żeglarz i Benway. I wiem, że
gdzieś w mroku czai się agent, który depce mi po piętach. Bo wszyscy agenci przechodzą w
końcu na stronę przeciwnika,, a opozycjoniści zdradzają...
ALGEBRA GŁODU

Fats przybył z miejskiej wieży ciśnień, skąd tryskają strumienie żywych form, po
czym ulegają natychmiast pożarach a to, co je pożera, kryje się w czarnej mgiełce czasu...
Tylko nieliczne docierają do Queen's Plaża i wypływają wezbraną rzeką, broniąc się
przed zniszczeniem zatrutą śliną, czarnym zgniłym mięsem, pleśnią i zielonym smrodem,
który rozdziera płuca i wywołuje torsje...
Fats miał obnażone nerwy i czuł śmiertelne spazmy miliona chłodnych kopów...
Nauczył się algebry głodu i przeżył...
Pewnego piątku Fats poszedł na Queen's Plaża: szara, przezroczysta małpa z
fioletowymi dłońmi i okrągłym pyskiem piskorza porośniętym szarą szczeciną, szukająca
blizn morfiny...
Przechodzący bogacz popatrzył nań ze zgrozą i Fats jął się tarzać po ziemi, sikając i
srając ze strachu. Wreszcie zaczai jeść własne gówno, a nieznajomy, poruszony owym
hołdem złożonym mocy jego spojrzenia, wyrzucił z brzękiem monetę z piątkowej laski
(piątek to święto muzułmańskie, gdy bogacze rozdają jałmużnę).
Fats nauczył się służyć Czarnemu Mięsu i wyhodował tłuste akwarium ciała...
Jego puste oczy na szypułkach omiatały powierzchnię świata... Krążyły wokół niego
szare, przezroczyste małpy, ssąc towar i przekazując go Fatsowi, który rósł i rósł, wypełniając
bulwary, restauracje i poczekalnie świata szarym szlamem morfiny.
Biuletyny sztabu partii pisane obscenicznymi szaradami przez hebefreników, latahów
i małpy, szyfr pierdzący solubisów, Murzyni błyskiem złotych zębów przekazuj ą j
informacje w alfabecie Morse'a, otwierając i zamykając usta, arabscy demonstranci wysyłają
sygnały dymne oblewając eunuchów benzyną na wysypisku śmieci i podpalając ich
(eunuchowie dają najlepszy dym, czarny i gęsty jak gówno), mozaika melodii, garbaty żebrak
gra na fletni Pana, zimne wiatry wieją z pocztówkowego Chimborazi, flety ramadanu, dźwięk
pianina w szumie wiatru na ulicy, zniekształcone rozmowy radiowe policjantów, ulotki
reklamowe towarzyszące walkom ulicznym wołają o pomoc.
Dwóch agentów rozpoznało się przez wybór praktyk seksualnych, pieprząc tajemnice
atomowe od przodu i od tyłu szyfrem tak skomplikowanym, że tylko dwaj fizycy świata
udają, że go rozumieją, a jeden kategorycznie zaprzecza drugiemu. Później agent kupujący
tajemnice zostanie powieszony za zbrodnicze posiadanie systemu nerwowego i przekaże
zdobyte wiadomości, przesyłając je w konwulsjach orgazmu za pośrednictwem elektrod
przyczepionych do penisa.
Rytm oddechowy starego zawałowca, taniec brzucha, warkot motorówki na gładkiej
wodzie. Kelner strząsa kropelkę martini na mężczyznę w szarym flanelowym garniturze,
który sięga rozpaczliwie po rewolwer, wiedząc, że go rozpoznano. Narkomani wyłażą przez
okno toalety w barze, gdy obok przejeżdża z łoskotem pociąg. Gimp, zrobiony na kowboja w
Waldorfie, rodzi stado szczurów. (Zrobić na kowboja: W nowojorskim slangu przestępczym
oznacza to absolutny wyrok śmierci. Szczur to szczur to szczur to szczur. Kapuś). Głupawe
dziewice patrzą na angielskiego pułkownika, który galopuje niosąc na lancy kwiczące pe-kari.
Elegancki pedał patronuje barowi w sąsiedztwie, aby otrzymywać biuletyn od martwej matki
żyjącej w synapsach. Chłopcy bijący konia w szkolnej toalecie wiedzą o sobie nawzajem, że
są agentami z galaktyki X, idą do podejrzanej spelunki, gdzie siedzą obszarpani i źli, pijąc
ocet winny i jedząc cytryny, by skonfundować saksofonistę, przystojnego Araba w błękitnych
okularach, podejrzanego, że jest nieprzyjacielskim telepatystą. Światowa organizacja ćpunów,
nastrojonych na nutę zgniłej spermy... podwiązujących żyły w wynajętych pokojach...
dygocących o poranku... (Starzy narkomani ciągnący czarny dym na zapleczu chińskiej
pralni. Mała Melancholiczka umiera z przedawkowania czasu albo odstawienia oddechu, w
Arabii, Paryżu, Mexico City, Nowym; Jorku, Nowym Orleanie...) Żywi i martwi... w ciągu,
na wieszaku, w ciągu i znowu na wieszaku... łapią radarowy sygnał maku... a dealer je
podroby przy Dolores Street... ładujący w kanał w Bickfords... ścigani po Placu Giełdowym
przez wyjącą watahę ludzi. Malarie świata ukryte w rozdygotanej protoplazmie. Strach
pieczętuje gówniany przekaz pismem klinowym. Chichocący demonstranci kopulują przy.
okrzykach płonącego czarnucha. Samotni bibliotekarze łączą się w duchowym pocałunku
zgniłych oddechów. Masz grypę,; bracie? Ból gardła, jakby je przewiał gorący popołudniowy
wiatr? Witaj w Międzynarodowej Loży Syfilisu; pierwsze ciche dotknięcie szankra uczyni cię
członkiem rzeczywistym. Bezgłośny szum lasu akumulatorów orgazmu, nagła cisza miast,;
gdy ćpun ładuje sobie w kanał. Nad światem wybuchają sztuczne ognie orgazmu. Nałogowy
palacz herbaty zrywa się wrzeszcząc: “Boję się!" i wybiega w meksykańską ciemność. Kat sra
ze strachu na widok skazanego na śmierć. Oprawca krzyczy do ucha nieugiętej ofiary.
Nożownicy biją się, pływając w adrenalinie. Rak stoi u drzwi ze śpiewającą depeszą.
HAUSER I O'BRIEN

Kiedy wpadli o ósmej rano do mojego pokoju, wiedziałem, że to moja ostatnia, jedyna
szansa. Ale oni o tym nie wiedzieli, bo niby skąd? Po prostu rutynowe aresztowanie. Jednakże
nie okazało się wcale rutynowe.
Do Hausera podczas śniadania zadzwonił porucznik:
— Weź O'Briena i zwińcie faceta nazwiskiem Lee, William Lee. Zróbcie to w drodze
do centrum. Mieszka w hotelu Lamprey przy Sto Trzeciej Ulicy koło Broadwayu.
— Wiem, gdzie to jest. I kojarzę tego gościa.
— Dobrze. Pokój sześćset sześć. Po prostu go aresztujcie i nie zawracajcie sobie
głowy rewizją. Zabierzcie tylko wszystkie książki, listy, rękopisy, wszystkie papiery, jasne?
— Jasne. Ale głównie książki, tak?
— Po prostu je przywieźcie — uciął porucznik i rozłączył się.
Hauser i O'Brien. Pracowali w miejskiej brygadzie antynarkotykowej od dwudziestu
lat. Weterani tak samo jak ja. Ćpałem wtedy od szesnastu. Wcale przyzwoici jak na
policjantów. Przynajmniej O'Brien. O'Brien odgrywał rolę dobrego gliniarza, a Hauser złego.
Zespół kabaretowy. Hauser na powitanie walił człowieka w mordę — po prostu, żeby
przełamać lody. Później O'Brien częstował delikwenta papierosem marki “Old Gold" —
pasowały one do niego w jakiś sposób — i zaczynał opowiadać różne uspokajające bajeczki.
Niezły gość i nie chciałem tego robić, ale nie miałem wyjścia.
Podwiązywałem sobie akurat żyłę do porannego zastrzyku, gdy weszli do pokoju,
otworzywszy drzwi specjalnym wytrychem, który działa nawet wtedy, kiedy klucz tkwi w
zamku. Przede mną leżała na stole paczka towaru, strzykawka, spirytus, wata i szklanka
wody.
— No, no! — powiedział O'Brien. — Dawnośmy się nie widzieli, co?
— Włóż płaszcz, Lee — rzekł Hauser, wyciągnąwszy rewolwer. Podczas
aresztowania zawsze wyciągał rewolwer z przyczyn psychologicznych: żeby nie dopuścić do
szaleńczej próby ucieczki.
— Mogę sobie jeszcze przedtem strzelić, chłopcy? — spytałem. — Macie tu i tak
mnóstwo dowodów...
Zastanawiałem się, jak się dostać do walizki, gdy! mi odmówili. Nie była zamknięta,
lecz Hauser trzymał w ręce broń.
— Chce sobie strzelić — powiedział Hauser.
— Wiesz, że nie wolno nam na to pozwolić, Bili — odezwał się O'Brien słodkim
głosem dobrego gliniarza, przeciągając moje imię z oleistym, lubieżnym namysłem.
Znaczyło to naturalnie: “A czym nam się zrewanżujesz, Bili?" Popatrzył na mnie i
uśmiechnął się odrażającym, nagim uśmiechem starego umalowanego zboczeńca.
— Mógłbym wam wystawić Marty'ego Steela — rzekłem.
Wiedziałem, że piekielnie chcą dostać Marty'ego. Był dealerem od pięciu lat, a nie
mogli się do niego dobrać. Marty, długoletni weteran, bardzo uważał, komu sprzedaje. Musiał
znać kogoś długo i bardzo dobrze, zanim wziął od niego pieniądze. Nikt nie może
powiedzieć, że przeze mnie trafił do pierdla. Mam świetną opinię, ale Marty nic mi nigdy nie
sprzedał, bo nie znał mnie dostatecznie długo. Taki był ostrożny.
— Marty'ego? — prychnął O'Brien. — Możesz od niego kupić?
— Jasne.
Mieli pewne podejrzenia. Nie można być gliniarzem przez całe życie, nie stając się
chorobliwie podejrzliwym.
— W porządku — rzekł na koniec Hauser. — Ale radzę ci, żebyś to załatwił, Lee.
— Załatwię. Jestem wam bardzo wdzięczny, naprawdę.
Podwiązałem ramię trzęsącymi się rękoma: typowy narkoman.
“Po prostu stary ćpun, chłopcy, wrak człowieka". Właśnie takie starałem się robić
wrażenie. Jak się spodziewałem, Hauser odwrócił wzrok, gdy zacząłem szukać żyły: jest to
cholernie brzydki widok.
O'Brien siedział na oparciu fotela, paląc old golda i spoglądając z rozmarzeniem przez
okno, jakby się zastanawiał, co zrobi po przejściu na emeryturę.
Od razu trafiłem w żyłę. Do wnętrza strzykawki trysnął wąski strumyczek krwi,
przywodzący na myśl czerwony sznurek. Nacisnąłem tłoczek i czułem herę wnikającą do
krwiobiegu, by nasycić milion wygłodzonych komórek, by dać siłę osłabionym mięśniom.
Policjanci obserwowali mnie. Napełniłem strzykawkę spirytusem.
Hauser podrzucał policyjnego colta z krótką lufą i rozglądał się po pokoju. Miał
wspaniałe, intuicyjne wyczucie niebezpieczeństwa. Lewą ręką uchylił drzwi garderoby i
zajrzał do środka. Ogarnęły mnie mdłości. “Jeśli teraz otworzy walizkę, jestem skończony"
— pomyślałem.
Hauser zwrócił się gwałtownie w moją stronę.
— Skończyłeś?! — warknął. — I lepiej nie próbuj nam wciskać żadnego gówna z
Martym! — Jego słowa zabrzmiały tak brzydko, że aż się sam zdziwił.
Podniosłem strzykawkę pełną spirytusu i dotknąłem igły, by się upewnić, że siedzi
ciasno.
— Jeszcze sekundkę — powiedziałem.
Wypuściłem ze strzykawki cienki strumyczek spirytusu, trafiając Hausera prosto w
oczy. Ryknął z bólu i uniósł lewą rękę do twarzy, jakby próbował zedrzeć niewidzialny
bandaż, tymczasem ja przyklęknąłem i sięgnąłem do walizki. Otworzyłem ją i chwyciłem
lewą ręką kolbę pistoletu — jestem praworęczny, ale strzelam lewą ręką. W tejże chwili
Hauser dał ognia i pocisk trafił z trzaskiem w ścianę za moimi plecami. Uniosłem broń i
wpakowałem szybko dwie kule w brzuch Hausera tuż pod kamizelkę, gdzie widać było
skrawek białej koszuli. Hauser chrząknął przeciągle i zgiął się wpół. O'Brien, zesztywniały ze
strachu, usiłował wyrwać rewolwer spod pachy, lecz ja objąwszy mocno palcami prawej ręki
nadgarstek lewej, by nie poderwać broni w chwili naciskania spustu, strzeliłem mu prosto w
środek czoła, tuż poniżej linii siwych włosów. Kiedy widziałem go ostatnio piętnaście lat
temu — przyszedł wtedy aresztować mnie po raz pierwszy — był tak samo siwy jak teraz.
Runął z fotela twarzą do ziemi. Natychmiast zgarnąłem do teczki swoje notatki, herę i
pudełko pocisków, wsunąłem pistolet za pasek od spodni i wyszedłem na korytarz, wkładając
jednocześnie marynarkę.
Słyszałem recepcjonistę i boya hotelowego wbiegających po schodach. Zjechałem
windą na dół i wyszedłem przez pusty hol na ulicę.
Był piękny jesienny dzień. Wiedziałem, że nie mam wielkich szans, ale nawet nikłe
szansę są lepsze niż żadne, lepsze niż rola królika doświadczalnego podczas eksperymentów z
ST (6) czy innymi podobnie oznaczonymi substancjami.
Musiałem szybko zrobić zapas towaru. Policja weźmie wkrótce pod obserwację nie
tylko porty lotnicze, dworce kolejowe i autobusowe, lecz także wszystkie rejony handlu
narkotykami. Pojechałem taksówką na Washington Square, wysiadłem i poszedłem Czwartą
Ulicą, aż zobaczyłem na rogu Nicka. Zawsze można znaleźć dealera. Wyrasta jak spod ziemi,
gdy tylko człowiek potrzebuje towaru.
— Posłuchaj, Nick — powiedziałem. — Wynoszę się z miasta. Muszę kupić zapas
hery. Możesz załatwić to natychmiast?
Szliśmy Czwartą Ulicą. Głos Nicka zdawał się dobiegać z wielkiej odległości.
— Tak, chyba tak. Ale muszę pojechać na przedmieścia.
— Możemy wziąć taksówkę.
— W porządku, ale nie zaprowadzę cię do tego gościa, rozumiesz?
— Rozumiem. Jedźmy. Pojechaliśmy taksówką na północ.
— Ostatnio dostajemy bardzo dziwny towar — mówił Nick monotonnym, martwym
głosem. — Nie to, że słaby... Sam nie wiem... Po prostu inny. Może dodają do niego jakiegoś
syntetycznego gówna?... Barbituranów czy czegoś w tym rodzaju...
— Co?! Już?!
— Hm? Ale ja załatwię ci naprawdę dobrą herę, najlepszą na rynku... To tutaj.
— Postaraj się szybko z tym uwinąć — powiedziałem.
— Potrwa to z dziesięć minut, chyba że skończył mu się towar i musi po niego
pojechać... Lepiej idź do kawiarni i wypij filiżankę kawy... To niebezpieczna okolica.
Usiadłem przy barze i zamówiłem kawę oraz kawałek zakalcowatego duńskiego
ciasta. Popiłem je kawą, modląc się, by przynajmniej tym razem (Błagam cię, Boże!) dealer
miał towar pod ręką, a nie musiał jechać po niego do East Orange czy Greenpoint.
Cóż, Nick wrócił i stanął za moimi plecami. Spojrzałem na niego, bojąc się pytać. “To
zabawne — pomyślałem — mam może jedną szansę na sto, by przeżyć najbliższe
dwadzieścia cztery godziny (postanowiłem nie dać się wziąć żywcem, by spędzić kilka
najbliższych miesięcy w poczekalni śmierci), a tu martwię się o towar". Lecz zostało mi
zaledwie pięć zastrzyków, a bez hery byłbym uziemiony... Nick skinął głową.
— Nie tutaj — powiedziałem. — Daj mi w taksówce.
Złapaliśmy taksówkę i pojechaliśmy do centrum. Wyciągnąłem rękę i odebrałem
paczuszkę, po czym wsunąłem Nickowi do ręki banknot pięćdziesięciodolarowy. Zerknął na
niego i uśmiechnął się.
— Dzięki... Spłacę teraz długi...
Usiadłem wygodnie, puszczając wodze myślom, lecz nie wytężając zbytnio mózgu, bo
wtedy zaczyna źle funkcjonować, jak przeciążona maszyna... A nie mogłem sobie pozwolić
na błąd. Amerykanie żyją w śmiertelnym lęku przed utratą panowania nad sytuacją, gdy nie
mają wpływu na toczące się wypadki. Wolelibyśmy już pełzać na brzuchu i żreć gówno.
Jeśli nauczysz się czekać spokojnie na odpowiedź, twój umysł sam odpowie na
większość pytań. Zachowujesz się jak komputer: wprowadzasz pytanie, siedzisz i czekasz... t
Ja szukałem pseudonimu. Mój umysł sortował najróżniejsze ksywki, odrzucając
natychmiast nieodpowiednie: Kapuś, Patelnia, Rudy. Dyskwalifikowałem je po kolei,
zawężałem pole poszukiwań, odsiewałem, szukając imienia, odpowiedzi.
— Wiesz, czasami każe mi czekać trzy godziny. Kiedy indziej załatwia sprawę
natychmiast.
Nick śmiał się ironicznie od czasu do czasu. Rodzaj przeprosin za posługiwanie się
mową w telepatycznymi świecie narkomana, gdzie słowami wyraża się tylko kaf1 tegorie
ilościowe: Ile dolarów? Ile towaru? Handel narkotykami nie zna ustalonych harmonogramów.
Nikt ich nie dotrzymuje, chyba że przez przypadek. Narkoman żyje w czasie narkotyku. Jego
ciało to zegar, a morfina przepływa przez nie jak piasek przez klepsydrę. Czas ma znaczenie
tylko w odniesieniu do głodu. Kiedy narkoman wnika w czas innych, musi czekać, podobnie
jak wszyscy out-siderzy, wszyscy petenci, chyba że wraca do czasu poza narkotycznego.
— Co mam powiedzieć? Wie, że zaczekam — zaśmiał się Nick.
Spędziłem noc w łaźni tureckiej (homoseksualizm to najlepsza legenda dla agenta),
gdzie złośliwy włoski łaziebny podgląda gości noktowizorem, doprowadzając ich do szału.
— Hej, wy tam, w rogu! Widzę was! — krzyczy, po czym włącza reflektor;
niejednego pedała wyniesiono po czymś takim w kaftanie bezpieczeństwa...
Leżałem w otwartej kabinie spoglądając w sufit... i słuchałem zwierzęcych odgłosów
przypadkowej żądzy...
— Odpierdol się!
— Włóż dwie pary okularów, to może coś zobaczysz!
Wyszedłem w precyzyjnym świetle poranka i kupiłem gazetę... Nic... Zadzwoniłem z
automatu telefonicznego w drogerii i poprosiłem o połączenie z wydziałem
antynarkotykowym.
— Porucznik Gonzales... Kto mówi?
— Chciałbym rozmawiać z O'Brienem. Trzaski, spękane druty, przerwane połącz*
- W wydziale nie pracuje nikt o takim m lam przyjemność?
— Wobec tego chciałbym mówić z Hauserem.
— Proszę posłuchać, w wydziale nie ma żadnego Hausera| ani O'Briena... Czego
właściwie pan chce?
— To ważne... Mam informacje na temat dużego transportu heroiny... Chcę
rozmawiać z Hauserem albo z O'Brienem... Nie współpracuję z nikim innym...
— Proszę poczekać... Połączę pana z Alcybiadesem. Zacząłem się zastanawiać, czy w
wydziale pozostał jakikolwiek rodowity Amerykanin.
— Chciałbym rozmawiać z Hauserem albo O'Brienem.
— Ile razy mam panu powtarzać, że w naszym wydziale nie ma żadnego Hausera ani
O'Briena... Jak się pan nazywa?
Odłożyłem słuchawkę i odjechałem taksówką... Nagle zdałem sobie sprawę z tego, co
się stało... Opuściłem czasoprzestrzeń jak węgorz, gdy przestaje jeść, płynąc ku Morzu
Sargassowemu... Byłem zamknięty... Nigdy więcej nie odzyskam klucza, punktu przecięcia...
Nie groził mi już pościg... odszedł wraz z Hauserem i O'Brienem do narkomańskiej
przeszłości, gdzie heroina kosztuje dwadzieścia osiem dolarów za uncję i w chińskiej pralni
przy Sioux Falls można kupić smołę po opium... Po tamtej stronie zwierciadła świata, w
przeszłości z Hauserem i O'Brienem... wśród jeszcze nie istniejących biurokracji
telepatycznych, monopoli czasu, narkotyków władzy, narkomanów ciężkiej wody:
— Myślałem o tym trzysta lat temu.
— Twój plan był wówczas niemożliwy do zrealizowania, a w tej chwili jest
bezużyteczny... Jak latające machiny Leonarda da Vinci...
ZWIĘDŁY WSTĘP

NIE BĘDZIESZ?

Po co ta góra papieru, góra śmieci? Może po to, by oszczędzić czytelnikowi nagłych


przeskoków w przestrzeni? Kupujesz bilet, zamawiasz taksówkę, wsiadasz do samolotu.
Wolno nam zerknąć do przytulnej jaskini, gdy stewardesa pochyla się nad nami, by mamrotać
o gumie do żucia, Dramaminie, a nawet Nembutalu.
— Mów opiumowe, słodka, to cię usłyszę.
Nie jestem American Express. Jeśli jeden z moich ludzi pojawi się w Nowym Jorku w
cywilnym ubraniu, a później w Timbuktu, uwodząc chłopca o oczach gazeli, można przyjąć,
że dotarł tam zwykłym środkiem transportu...
Lee agent (podwójny — poczwórny — ósemkowy — szesnastkowy) leczy się z
nałogu... Podróż w czasie i przestrzeni równie znajoma jak rogi ulic dla ćpuna... Kuracje
przeszłe i przyszłe nasycają jego widmowe ciało obrazami wibrującymi w niemym wietrze
przyśpieszonego czasu... Strzel sobie... Strzel sobie cokolwiek...
Człowiek tarzający się po podłodze celi, gryzący pięści...
— Chcesz sobie strzelić hery, Bili? Cha! Cha! Cha!
Próbne wrażenia, które rozpuszczają się w świetle... strzępy zgniłej ektoplazmy
zmiatane przez starego narkomana kaszlącego i plującego o poranku...
Stare żółtobrązowe fotografie, popękane jak błoto w słońcu: Panama... Bili Gains
usiłujący wyłudzić nalewkę opiumową od chińskiego aptekarza.
— Mam sforę psów wyścigowych... charty rodowodowe... Wszystkie chore na
dyzenterię... tropiki... sraczka... moje pieski zdychają!... — wrzasnął... W jego oczach
zapłonął błękitny ogień... Płomień zgasł... Zapach stopionego metalu. — Podaję ją
zakraplaczem do oczu...
Nie będziesz?... Bóle miesiączkowe... moja żona... podpaski... stara matka...
hemoroidy... bolesne... krwawiące... — Skinął głową w stronę lady... Aptekarz wyjął z ust
wykałaczkę, spojrzał na nią i pokręcił głową...
Gains i Lee spalili Republikę Panamy... Rozłączyli się z głośnym mlaśnięciem... Ciała
narkomanów często się ze sobą zlewają... Gains wrócił do Mexico City... Rozpaczliwy trupi
uśmiech chronicznego braku morfiny pokrytego kodeiną albo barbituranami... dziurki
wypalone w szlafroku... plamy po kawie na podłodze... dymiący prymus... Wybuch
pomarańczowego płomienia...
Ambasada nie chciała podać żadnych szczegółów, oprócz miejsca pogrzebu na
cmentarzu amerykańskim...
Lee wraca do seksu, bólu i yage, gorzkiego pnącza Amazonii...
Pamiętam, jak raz przedawkowałem sproszkowane cannabis... Wróciłem do willi na
przedmieściach Tangeru, rozejrzałem się po salonie i nagle przestałem wiedzieć, gdzie
jestem. Może otworzyłem złe drzwi i lada chwila wypadnie właściciel, który zacznie
krzyczeć:
— Co tu robisz?! Kim jesteś?!
Nie wiedziałem, co robię ani kim jestem. Postanowiłem rozegrać to spokojnie, by
odzyskać orientację przed pojawieniem się właściciela... Zamiast krzyczeć: “Gdzie jestem?"
rozejrzałem się spokojnie dokoła, by ustalić coś w przybliżeniu... Nie byłem tam na początku.
Nie będę na końcu... Wiedza o tym, co się dzieje, może być jedynie powierzchowna i
względna... Cóż wiem o tym młodym ćpunie, cierpiącym na żółtaczkę i żywiącym się
surowym opium? Usiłowałem mu powiedzieć: “Pewnego dnia obudzisz się bez wątroby";
chciałem go nauczyć przerabiać opium, żeby nie było trucizną. Ale miał szkliste oczy i nie
chciał niczego wiedzieć. Większość narkomanów nie chce niczego wiedzieć... i nie można im
niczego wytłumaczyć... Palacz chce
tylko palić... Narkoman chce tylko brać... Wyłącznie strzykawka, inne drogi to
złudzenie...
Cóż, pewnie siedzi w swojej hiszpańskiej willi na przedmieściach Tangeru, jedząc
surowe opium, wszystko naraz ze strachu, że może coś stracić...
Pisarz może pisać tylko o jednej rzeczy: o wrażeniach zmysłowych w chwili pisania...
Jestem instrumentem notującym wrażenia... Nie narzucam nikomu fabuły, anegdoty,
ciągłości... Jeśli udało mi się zanotować bezpośrednio pewne procesy psychiczne, spełniłem
swoją rolę... Nie dostarczam rozrywki...
Nazywają to “opętaniem"... Czasem jakaś istota wchodzi w obce ciało — drżący zarys
w żółtopomarańczowej galarecie — i dłonie wypruwają wnętrzności z przechodzącej kurwy
albo duszą dziecko sąsiada w nadziei złagodzenia chronicznego braku mieszkań. Jestem
zwykle tam, ale od czasu do czasu odlatuję... Nie! Nigdy nie jestem tutaj! Nigdy nie mam
całkowitej kontroli, ale niekiedy mogę powstrzymać nieprzemyślane ruchy... Zajmuję się
głównie patrolowaniem... Mimo najsurowszych środków bezpieczeństwa jestem zawsze na
zewnątrz, wydając rozkazy, i wewnątrz kaftana galarety, która poddaje się i rozciąga,
wyprzedzając każdy ruch, myśl, impuls, kontrolowana przez istoty z innej planety...
Pisarze mówią o słodkim, mdlącym zapachu śmierci, lecz każdy ćpun wie, że śmierć
nie ma zapachu... zapachu, który przerywa oddech i zatrzymuje krążenie krwi... Śmierć jest
bezwonna... Nikt nie może czuć jej odoru przez różowe skręty ciała i jego czarne, krwiste
filtry... Woń śmierci to kompletny brak zapachu... Brak zapachu zwraca uwagę, bo wszystko,
co żyje, wydziela jakąś woń... Brak zapachu jest równie niepokojący jak absolutna ciemność,
cisza, utrata orientacji w czasie i przestrzeni...
W okresie odstawienia narkotyków zawsze się śmierdzi... Narkoman będący w ciągu
tak pachnie śmiercią, że nie można z nim wytrzymać... Ale jeśli przewietrzyć jego dom, znów
pojawia się zapach i ciało zaczyna oddychać... To samo dotyczy nocnych zabaw, które
rozprzestrzeniają się gwałtownie jak pożar lasu...
Kuracja jest zawsze taka sama: Uciekaj! Skacz!
Jeden z moich przyjaciół ocknął się nagi na pierwszym piętrze hotelu w Marrakeszu...
(Jego matka, pochodząca z Teksasu, ubierała go w dzieciństwie w dziewczęce fatałaszki...
Brutalna, lecz skuteczna terapia przeciwko niemowlęcej protoplazmie...) W pokoju byli poza
nim trzej Arabowie z nożami w rękach... obserwowali go... błysk metalu i lśnienie ciemnych
oczu... fragmenty mordu opadające powoli na dno jak odłupane kawałki opalu w glicerynie...
Miał całą sekundę na decyzję: wyskoczył przez okno na hałaśliwą ulicę, lecąc w dół jak
spadająca gwiazda, otoczony odłamkami szkła migocącymi w słońcu... Skręcił kostkę i
zwichnął sobie bark... Owinięty w przejrzystą zasłonę okienną, podpierając się szyną,
pokuśtykał na komisariat policji.
Czajnik, Froim, Lee Agent, A. J., Ciem i Jody — Sporyszowi Bracia — Hassan
O'Leary, Żeglarz, Dezynsektor, Andrew Keif, Fats Terminal, doktor Benway, Fingers Schafer
prędzej czy później powiedzą to samo tymi samymi słowami, zajmą ten sam punkt
czasoprzestrzeni. Posługując się tym samym aparatem wokalnym staną się jedną osobą —
wyjątkowo niezręczny sposób wyrażenia rozpoznania: Ćpun nagi w słońcu...
Pisarz czyta jak zwykle do lustra... Sprawdza, by się upewnić, że zbrodnia odrębnej
fabuły nie powtórzy się, nie może się powtórzyć...
Czym jest ta zbrodnia, wie każdy, kto kiedykolwiek patrzył w lustro: utrata kontroli,
gdy odbicie przestaje słuchać rozkazów... Za późno, by zadzwonić na policję...
Osobiście pragnę zakończyć swoją działalność, bo nie mogę dłużej sprzedawać
surowców śmierci... Pański przypadek jest beznadziejny i hałaśliwy...
— W obecnym stanie wiedzy obrona nie ma sensu stwierdził obrońca, unosząc wzrok
znad mikroskopu elektronowego...
Róbcie interesy z Walgreenem.
Kradnijcie wszystko, co tylko zobaczycie.
Nie czujemy się odpowiedzialni.
Nie wiem, jak zwrócić to białemu czytelnikowi.
Możesz o tym pisać, krzyczeć, mruczeć... malować.. grać... srać... dopóki tego nie
robisz.
Senatorzy zrywają się z miejsc i żądają kary śmierci z niezłomnym przekonaniem
wirusa głodu... Śmierć narkomanom, śmierć pedałom, śmierć psychopatom, którzy obrażają
zastraszone, niezgrabne ciało zwierzęcą niewinnością swoich zgrabnych ruchów...
Nad ziemią wieje czarny wicher śmierci, czując smród zbrodni odrębnego życia:
kosiarki ciał zastygłych z przerażenia pod ogromną krzywą Gaussa...
Klocki narodów znikają w ludobójczej grze w warcaby... Uczestniczy dowolna liczba
graczy...
Prasa liberalna, mniej liberalna i reakcyjna wyraża głośno aprobatę: “Przede
wszystkim należy zniszczyć mit istnienia na innych poziomach..." Dziennikarze napomykają
niejasno o nieubłaganej rzeczywistości... Krowach chorych na pryszczycę... profilaktyce...
Politycy świata desperacko przecinają linie komunikacyjne...
Planeta płynie ku przypadkowemu owadziemu przeznaczeniu...
Termodynamika zwyciężyła, czołgając się do mety... Chrystus krwawił... Czas się
wyczerpał...
Możecie wejść w “Nagi lunch" w każdym punkcie przecięcia... Napisałem wiele
wstępów. Więdną one i odpadają jak mały palec u nogi u Murzynów z Afryki Zachodniej,
aportowany przez charta afgańskiego i złożony u stóp blondynki na tarasie klubu...
“Nagi lunch" to plan techniczny, instrukcja obsługi... Czarne owadzie żądze w
ogromnych pejzażach z innych planet... Abstrakcyjne pojęcia, nagie jak algebra, zawężające
się do czarnego gówna albo pary starzejących się ciot...
Instrukcja obsługi poszerza obszar doświadczenia, uchylając drzwi na końcu długiego
korytarza... Drzwi, które otwierają się tylko w ciszy... “Nagi lunch" wymaga od czytelnika
ciszy. Inaczej mierzy on tylko własne tętno...
Robert Christie, duszący kobiety na masową skalę, zadyndał w tysiąc dziewięćset
pięćdziesiątym trzecim.
Kuba Rozpruwacz, mistrz lancetu lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku,
nigdy nie został schwytany... Napisał list do prasy.
“Następnym razem przyślę ucho... po prostu dla żartu... Nie będziesz?"
— Ach, ostrożnie! Znowu lecą! — zawołał stary pedał, gdy przerwał mu się pas
elastyczny i jądra upadły mu na podłogę... — Zatrzymaj je, James, ty stary kretynie! Nie stój
tak! Nie pozwól, żeby jaja twojego pana wpadły do kominka!
Dekoratorzy biegną krzycząc przez stację metra, biją kasjerów...
Dostałem Dilaudid, biedaczysko (Dilaudid to pochodna morfiny).
Szeryf w czarnej kamizelce pisze wyrok śmierci: “Jak każe prawo i wydział
narkotyków..."
Naruszenie artykułu trzysta trzydziestego czwartego Ustawy o zdrowiu publicznym...
Oszukańcze doprowadzenie do orgazmu...
Johnny na czworakach; Mary ssie jego penis, przesuwa palec po wewnętrznej stronie
ud i po jądrach...
Nad połamanym krzesłem i przez okno szopy na narzędzia pobielanej wapnem w
zimnym wiosennym wietrze na wapiennym urwisku nad rzeką... księżycowy dym wisi na
porcelanowym błękitnym niebie... nad długą smugą spermy na zakurzonej podłodze...
Motel... motel... motel... poskręcane neonowe arabeski... samotność jęczy nad
kontynentem jak syreny przeciwmgielne nad nieruchomą gładką rzeką podczas przypływu.
Wyciśnięta cytryna zaraza bydlęca ładuje tyłek nożem wyciętym z kawałka haszu do
rury — bul, bul, bul — wskazuje, co było niegdyś mną...
— Rzeka podana, milordzie.
Martwe liście wypełniają fontannę, geranium i mięta rozlewają się na trawniku...
Starzejący się playboy wkłada kapelusz, wpycha wrzeszczącą żonę do maszyny do
mielenia makulatury... Na ścianę tryska gówno i krew zmieszana z włosami. Jest rok tysiąc
dziewięćset sześćdziesiąty trzeci.
— Tak, chłopcy, w sześćdziesiątym trzecim gówno naprawdę trafiło w wentylator —
zaczął stary pierdoła, który zanudzi was na śmierć w każdym punkcie czasoprzestrzeni.
— Zdarzyło się to dwa lata przed epidemią ludzkiej pryszczycy; bakterie, wylęgłe w
boliwijskim wychodku, rozprzestrzeniły się przez futro szynszyli, które odliczono od podatku
dochodowego w Kansas City... Liz przypisała sobie niepokalane poczęcie i urodziła przez
pępek wielką małpę... Podobno był to dowcip lekarza: małpa cały czas siedziała mu na
ramieniu...
Ja, William Seward, wódz tego zwariowanego metra, pokonam potwora z Loch Ness i
zabiję Białego Wieloryba. Zmuszę szatana do posłuszeństwa i okiełznam drugorzędne
demony. Uwolnię wasze baseny od candiru. Wydam bullę na temat kontroli niepokalanych
poczęć...
— Im częściej coś się zdarza, tym jest cudowniejsze — rzekł pretensjonalny młody
Norweg, siedząc na trapezie i odrabiając masońską pracę domową.
— Żydzi nie wierzą w Chrystusa, Ciem... Marzą tylko o tym, żeby przelecieć
chrześcijańską dziewczynę...
Nastoletnie anioły śpiewają na ścianach wychodków świata.
— Chodź walić konia...
— Gimpy wciska mleko w proszku... - Johhny, powieszony w pięćdziesiątym drugim.
(Strupieszały tenor w gorsecie śpiewa arię pedała...)
W tym uczciwym okręgu nie rodzą się muły na zakapturzonych umarłych...
Naruszenie artykułu trzysta trzydziestego czwartego Ustawy o zdrowiu publicznym...
Więc gdzie rzeźba i procent? Kto wie? Nie mam słowa... W domu, w mojej saszetce...
Król szaleje z miotaczem płomieni, a morderca królów, torturowany przez tysiąc włóczęgów,
sra na wapiennym podwórcu.
Młody Dillinger wyszedł z domu i nigdy nie oglądał się za siebie.
— Nigdy nie oglądaj się za siebie, synu... Zmienisz się 3w lizawkę dla starych krów...
Policyjna kula w zaułku... Połamane skrzydła Ikara, krzyki płonącego chłopca
wdychane przez starego ćpuna... oczy puste jak ogromna równina (szelest sępich skrzydeł w
suchym powietrzu).
Krab, stary dziekan hien cmentarnych, wyrusza na nocną wyprawę... Stalowymi
szczypcami wyrywa trupom złote zęby i koronki... Jeśli trup próbuje się bronić, Krab cofa się,
szczękając wojowniczo szczypcami.
Włamywacz wyruchany w więzieniu i wyrzucony z cmentarza za niepłacenie czynszu
wchodzi bełkocąc do baru dla pedałów ze spleśniałym kwitem z lombardu, by odebrać czarne
jaja Miasta Namiotów, gdzie akwizytorzy eunuchy śpiewają pieśń IBM.
Kraby harcujące w lesie... uprawiają przez całą noc zapasy z aniołem, a później,
wrzucone do wodospadu odwagi, wracają do rdzawej wapiennej jaskini.
Nad słonymi bagnami, gdzie nie rośnie nic, nawet mandragora, tryska czarny głód...
Rozkład losowy... Kilka kurczaków... Jedyny sposób
— Witaj, Cash!
— Na pewno jest?
— Naturalnie... Chodź.
Nocny pociąg do Chicago... W poczekalni spotykam dziewczynę i widzę, że to
ćpunka.
— Chodź, mały.
— A może najpierw strzał?
— Nie, bo nic z tego nie wyjdzie.
Trzy razy... przebudzenie z dreszczem w ciepłym wiosennym wietrze wiejącym przez
okno... piekące oczy...
Wstaje naga z łóżka... Wyciąga towar ze schowka w lampie. Gotuje...
— Odwróć się... Strzelę ci w tyłek.
Wbija głęboko igłę, wyciąga, masuje pośladek...
Zlizuje z palca kropelkę krwi.
Przewracam się na bok, rozpuszczając się w szarym szlamie hery.
W dolinie koki i niewinności smutnoocy młodzieńcy lamentują po utracie
Danny'ego...
Wąchaliśmy przez całą noc i kochaliśmy się cztery razy... palce na czarnej tablicy...
skrobanie białych kości. Powrót z rejsu, powrót do hery... ą Straganiarz wierci się
niespokojnie: |j — Zajmij się tym, dobrze, synu? Muszę złapać małpę. >S Słowo dzieli się na
części, które istnieją w całości, jednakże części można brać w dowolnym porządku, od przodu
i od tyłu, z prawej i z lewej, jak podczas stosunku seksualnego. Ta książka rozsypuje się we
wszystkich kierunkach: kalejdoskop pejzaży, kakofonia melodii i ulicznych hałasów,
pierdnięcia i wrzaski demonstrantów, zatrzaskiwane stalowe żaluzje, krzyki bólu i żałości,
kwilenie kopulujących kotów, ryk byka ze złamanym karkiem, bełkot indiańskiego
czarownika w transie, krzyk mandragory, westchnienie orgazmu, cisza heroiny jak brzask w
złaknionych komórkach, Radio Kair ryczące jak banda szaleńców, flety ramadanu wachlujące
chorego ćpuna jak łagodne palce chłopca w szarym pociągu metra szukające zielonej
pajęczyny...
Oto objawienie i proroctwo, które mogę odebrać moim odbiornikiem radiowym z
tysiąc dziewięćset dwudziestego roku z anteną ze spermy... Miły czytelniku, widzimy Boga
przez odbyt w błysku orgazmu... Przekształcamy własne ciało przez jego bramy... Droga
wyjścia jest drogą wejścia...
Ja, William Seward, legendę bohaterską opowiem... Moje serce wikinga płynie wielką
brunatną rzeką w dżungli, gdzie o zmroku słychać warkot motorówki, a woda niesie pnie'
drzew z ogromnymi wężami oplecionymi wokół konarów i smutnookimi lemurami
obserwującymi brzeg — przez równiny Missouri (chłopiec znajduje różowy grot strzały),
wzdłuż dalekich gwizdów pociągów. Później serce wraca do mnie głodne jak ulicznik, który
handluje tyłkiem danym od Boga... Miły czytelniku, Słowo skoczy na ciebie jak lampart z
żelaznymi szponami, odetnie ci palce rąk i nóg niczym oportunistyczny krab ziemny, powiesi
cię i zbierze twoją spermę jak zbadany pies, owinie ci się wokół ud jak jadowity wąż,
wstrzyknie ci zgniłą ektoplazmę... Dlaczego pies jest zbadany?
Któregoś dnia wrócę z długiej podróży od ust do tyłka, przez dni naszych lat, i
zobaczę małego Araba z czarnym pieskiem chodzącym na tylnych łapkach... Do chłopca
zacznie się łasić duży kundel i chłopiec go odepchnie, a kundel kłapnie zębami i warknie,
jakby umiał mówić po ludzku: “Zbrodnia przeciwko naturze!"
Toteż nazywam kundla zbadanym... Nawiasem mówiąc, trzeba mieć worek soli, by
przełknąć niezbadany Orient... Wasz reporter ładuje sobie codziennie ampułkę morfiny i
siedzi przez osiem godzin niezbadany jak kupa łajna.
— O czym myślisz? — pyta nieśmiały amerykański turysta.
— Morfina działa depresyjnie na moje podwzgórze, siedzibę libido i emocji, a
ponieważ przodomózgowie funkcjonuje tylko pobudzane przez tyłomózgowie, w moim
mózgu nie dzieje się właściwie nic. Zdaję sobie sprawę z twojej obecności, ale nie ma ona dla
mnie żadnego znaczenia uczuciowego, gdyż dealer odłączył mi życie "uczuciowe za długi,
toteż w ogóle mnie nie interesujesz... Przychodź albo odchodź, sraj albo bij konia od przodu
albo od tyłu — pasuje to zresztą do pedała — lecz trupów i narkomanów nic to nie
obchodzi... Są niezbadani.
— Którędy do toalety? — spytałem blond hostessy.
— Prosto, proszę pana... Miejsce dla jeszcze jednej.
— Widziałeś Pantoponową Różę? — spytałem starego ćpuna w czarnym garniturze.
Szeryf z Teksasu zabił weterynarza, doktora Browbecka, zamieszanego w przemyt
heroiny... Koń chory na pryszczycę potrzebuje widoku heroiny dla złagodzenia bólu, a reszta
heroiny galopuje przez prerie i rży na Washington Sąuare... Wpadają ćpuni krzycząc: “Heja!
Heja! Ho!"
— Ale gdzie jest posąg? — zaskrzeczał w herbaciarni pełnej ozdób z bambusa. W
Calle Juarez w Meksyku... Zagubiony w gwałcie... Cipa zdziera z ciebie spodnie i gwałci cię
posągowo, bracie...
Tu Chicago... proszę wejść... tu Chicago... proszę wejść... Dlaczego, jak myślicie,
noszę gumę? Puyo to bardzo wilgotne miejsce, czytelniku...
— Zdejmij! Zdejmij!
Stary pedał spotyka samego siebie w nastolatku, dostaje kopa od fantomu... Przy
Market Street Museum odchodzą wszystkie rodzaje masturbacji i perwersji... Szczególnie
potrzebują tego młodzi chłopcy...
Dojrzałe śliwki gotowe do zjedzenia, zagubione w okrawkach rozkoszy i płonących
zwojach... Czytaj przerzuty ślepymi palcami. Skamieniały przekaz artretyzmu... “Handel to
gorszy nałóg niż branie". — Lola La Chata, Meksyk.
Wysysają trwogę ze zrostów po igłach, podwodny krzyk z odrętwiałymi nerwami,
pulsujące ugryzienia wścieklizny...
— Jeśli Bóg stworzył coś dobrego, zatrzymał to dla siebie — mawiał Żeglarz po
dwudziestu pastylkach luminalu.
(Fragmenty mordu opadają powoli na dno jak odłupane kawałki opala w glicerynie).
Obserwował cię, nucąc bez końca: “Johnny's So Long At The Fair".
Dorabia jako dealer, by podtrzymać nałóg...
— Dobrze wykorzystaj ten alkohol! — powiedziałem, stawiając z trzaskiem na stole
lampkę spirytusową.
— Nie możesz czekać... Głodne ćpuny stale osmalają mi łyżeczki zapałkami... Mogę
za to dostać wyrok bezterminowy...
— Myślałem, że odchodzisz... Kiepsko byś się czuł, gdybyś spieprzył kurację.
— Trzeba mieć jaja, by rzucić nałóg, synu.
Szukał żył w roztapiającym się ciele. Klepsydra maku przesypuje do nerek ostatnie
czarne ziarenka...
— Obszar kompletnie zakażony — mruknął, poprawiając krawat.
— Czcili śmierć — rzekła stara kobieta, unosząc wzrok znad kodeksów Majów. —
Śmierć stanowiła źródło ognia i mowy... Śmierć zmieniała się w nasiona kukurydzy.
Nadeszły dni Ouab
bolesne wichry nienawiści i klęski
czarny strzał.
— Zabierz stąd te przeklęte sprośne fotografie! — powiedziałem. Stary narkoman
rozwalił się na krześle, na-szprycowany i obżarty luminalem... hańba dla krwi.
— Jedziesz na barbituranach?
Kiedy uniósł dłoń w narkomańskim geście, zapachniało wokół niego podłą sherry i
zgniłą wątrobą... Woń chilli, mokrych płaszczy, zwiędłych jąder... Spojrzał na mnie przez
niepewne, ektoplazmatyczne ciało kuracji... od odstawienia przybyło piętnaście kilogramów...
miękki różowy kit, który niknie przy pierwszym cichym dotknięciu hery... Widziałem, jak to
się dzieje... pięć kilogramów stracone w pięć minut... stał ze strzykawką w ręku...
podtrzymywał dłonią spodnie.
Ostry odór metalu przeżartego kwasem.
Idziemy po wysypisku śmieci ku niebu... rozrzucone ogniska... w nieruchomym
powietrzu wisi ciężki, czarny dym... plamiąc białe wstęgi neonów... Obok mnie kroczy D. L.,
odbicie moich bezzębnych dziąseł i łysej czaszki... ciało wiszące na zgniłych fosforyzujących
kościach, przeżartych przez powolne zimne ognie... Niesie otwarte naczynie pełne benzyny i
otacza go jej zapach... Przechodząc przez grzbiet zardzewiałego żelaznego wzgórza
spotykamy grupkę tubylców... płaskie dwuwymiarowe twarze ryb ścierwojadów... ^ — Oblej
ich benzyną i podpal...
SZYBKO...

Biały błysk... nieartykułowane owadzie krzyki..


Obudziłem się z metalicznym smakiem w ustach, powstawszy z martwych
bezbarwny zapach śmierci
narodziny zwiędłej szarej małpy
poamputacyjne bóle fantomowe...
— Taksówkarze czekają na pasażerów — powiedział Eduardo i zmarł z
przedawkowania w Madrycie...
Pociągi prochów pędzące przez różowe konwulsje spuchniętego ciała... błyskają
światła orgazmu... zastygłe postacie na fotografiach... smukłe ramię wyciągnięte, by zapalić
papierosa...
Stał w słomianym kapeluszu z tysiąc dziewięćset dwudziestego roku. Miękkie
kłamliwe słowa spadające jak martwe ptaki na ciemną ulicę...
— Nie... Już nie... Nic więcej...
Wezbrane morze młotów pneumatycznych w liliowym zmierzchu zabarwionym
zgniłym metalicznym zapachem kanalizacji... twarze młodych robotników rozmazane w
żółtych aureolach karbidówek... widać popękane rury...
— Odbudowują Miasto.
Lee z roztargnieniem skinął głową.
— Tak... Zawsze...
Nie znamy drogi do Zachodniego Skrzydła...
Gdybym wiedział, chętnie bym wam powiedział...
— Niedobrze... no bueno... załatwia się...
— Nie ma towar... Psyjć f piontek.

Tanger, 1959
DODATEK
"Brytyjski Przegląd Narkotyczny"
Rocznik 53, nr 2 l

LIST MISTRZA NARKOMANII

Trzeci sierpnia 1956,


Wenecja

Szanowny Panie Doktorze!


Dziękuję za Pański list. Załączam artykuł na temat skutków różnych narkotyków,
jakie zażywałem. Nie wiem, czy uzna go Pan za godny druku. Nic mam nic przeciwko
opublikowaniu go pod własnym nazwiskiem.
Nie nadużywam alkoholu. Nie odczuwam potrzeby narkotyzowania się. Czuję się
świetnie. Proszę przekazać moje pozdrowienia panu N. Korzystam codziennie z jego systemu
ćwiczeń fizycznych, co daje znakomite rezultaty.
Myślę o napisaniu książki o narkotykach, jeśli zdołam znaleźć odpowiedniego
współpracownika, który zająłby się stroną techniczną.

Z poważaniem WILLIAM BURROUGHS

Przyjmowanie opium bądź jego pochodnych prowadzi do trudnego do zdefiniowania


stanu określanego mianem “nałogu". (Potocznie słowo to odnosi się do wielu w miarę
nieszkodliwych rzeczy. Mówimy o nałogowym jedzeniu cukierków, piciu kawy, paleniu
tytoniu, oglądaniu telewizji, czytaniu powieści detektywistycznych, rozwiązywaniu
krzyżówek). Termin ten, nadużyty w ten sposób, traci pożądaną precyzję znaczeniową.
Przyjmowanie morfiny prowadzi do fizycznego uzależnienia od morfiny. Morfina staje się dla
organizmu niezbędna jak woda i narkoman może umrzeć, jeśli nagle pozbawi się go
narkotyku. Chory na cukrzycę umiera bez insuliny, lecz nie jest od niej uzależniony. Jego
potrzeba insuliny nie powstała wskutek przyjmowania insuliny. Cukrzyk potrzebuje insuliny,
by utrzymać normalny metabolizm. Narkoman potrzebuje morfiny, aby utrzymać metabolizm
oparty na morfinie i uniknąć piekielnie bolesnego powrotu do normalnej przemiany materii.
Zażywałem tak zwane narkotyki przez dwadzieścia pięć lat. Niektóre z nich wywołują
uzależnienie, większość nie.

Opiaty. — Dwanaście lat paliłem opium i przyjmowałem je doustnie (zastrzyki


podskórne z opium wywołują wrzody, a wstrzyknięcia dożylne są bolesne i mogą być
niebezpieczne). Przyjmowałem również heroinę: podskórnie, dożylnie, domięśniowo i
węchowo (gdy zabrakło igieł), a także morfinę, Dilaudid, Pantopon, Eukodal, Paracodin,
dioninę, kodeinę, Demerol i Metadon. Wszystkie owe środki w różnym stopniu uzależniają.
Droga podania narkotyku nie ma większego znaczenia. Opium można palić, wąchać,
wstrzykiwać, przyjmować doustnie lub doodbytniczo, lecz ostateczny rezultat jest zawsze taki
sam: uzależnienie. Nałóg palenia opium równie trudno przezwyciężyć jak uzależnienie od
zastrzyków dożylnych. Przekonanie, iż nałóg wstrzykiwania morfiny jest szczególnie
szkodliwy, bierze się z irracjonalnego lęku przed igłami (“zastrzyki wprowadzają truciznę
bezpośrednio do krwiobiegu" —jakby substancje wchłaniane przez żołądek, płuca czy błonę
śluzową nie trafiały do krwiobiegu). Demerol jest narkotykiem wyraźnie słabszym od
morfiny. Daje mniejszą satysfakcję i jest mniej skuteczny jako środek przeciwbólowy.
Chociaż nałóg przyjmowania Demerolu łatwiej przezwyciężyć, Demerol jest z pewnością
bardziej szkodliwy, zwłaszcza dla układu nerwowego. Brałem kiedyś Demerol przez trzy
miesiące i pojawiły się u mnie liczne groźne symptomy: drżenie rąk (po zażyciu morfiny ręce
są zawsze pewne), postępująca utrata koordynacji ruchowej, skurcze mięśni, obsesje
paranoidalne, lęk przez chorobą psychiczną. W końcu mój organizm przestał tolerować
Demerol — niewątpliwie zadziałał tu instynkt samozachowawczy — i przerzuciłem się na
Metadon. Wszystkie opisane objawy natychmiast znikły. Mogę jeszcze dodać, że Demerol
działa równie zapierające jak morfina, silniej zmniejsza apetyt i popęd płciowy, lecz nie
wywołuje zwężenia źrenic. W ciągu lat robiłem sobie tysiące zastrzyków nie
wysterylizowanymi, w istocie rzeczy brudnymi igłami, lecz do infekcji doszło dopiero po
Demerolu. Pojawiły się wówczas wrzody, z których jeden należało oczyścić chirurgicznie.
Krótko mówiąc: Demerol wydaje mi się niebezpieczniejszy od morfiny. Metadon jest silnym
narkotykiem, skutecznym środkiem przeciwbólowym i wywołuje równie silny nałóg jak
morfina.
Początkowo brałem morfinę jako antidotum na ostry ból. Każda pochodna morfiny
skutecznie łagodząca ból likwiduje także symptomy głodu narkotycznego. Płynie stąd
oczywisty wniosek: każda pochodna morfiny łagodząca ból wywołuje uzależnienie, a im
skuteczniej łagodzi ból, tym łatwiej się od niej uzależnić. Przeciwbólowe i uzależniające
działanie morfiny opiera się prawdopodobnie na tych samych procesach metabolicznych.
Morfina nie wywołująca nałogu jest czymś w rodzaju współczesnego kamienia
filozoficznego. Z drugiej strony apomorfina może się okazać wyjątkowo skuteczna w
łagodzeniu objawów głodu. Ale nie należy się spodziewać, że będzie również środkiem
przeciwbólowym.
Morfinizm jest zjawiskiem dobrze znanym i nie ma potrzeby go tu opisywać. Wydaje
się jednak, że kilku kwestiom nie poświęcono dostatecznej uwagi. Zauważono, iż morfina jest
nie do pogodzenia z alkoholem, jednakże o ile mi wiadomo, nikt jak dotąd tego nie wyjaśnił.
Jeśli morfinista pije alkohol, nie doświadcza przy tym żadnej przyjemności. Odczuwa
stopniowo narastający niepokój i musi zrobić sobie kolejny zastrzyk. Prawdopodobnie jest to
skutkiem przeciążenia wątroby. Piłem raz alkohol po inwazji żółtaczki (nie brałem wówczas
morfiny) i czułem to samo. W pierwszym przypadku wątroba jest częściowo niesprawna
wskutek żółtaczki, w drugim zajęta, i to dosłownie, przeróbką morfiny. Ani w jednym, ani w
drugim nie może przetwarzać alkoholu. Jeśli alkoholik uzależnia się od morfiny, morfina
całkowicie zastępuje alkohol. Znałem kilkunastu alkoholików, którzy zaczęli brać morfinę.
Tolerowali natychmiast duże dawki (pięćdziesiąt miligramów w zastrzyku) i wkrótce
przestawali pić alkohol. Proces odwrotny nie zachodzi nigdy. Morfinista, gdy bierze morfinę
albo gdy znajdzie się w fazie głodu, nie znosi alkoholu. Tolerancja na alkohol to pewny znak
wyleczenia. Alkohol nigdy nie może być substytutem morfiny. Oczywiście wyleczony
narkoman może zacząć pić i popaść w alkoholizm.
W okresie głodu narkoman ma wyostrzoną świadomość otoczenia. Wrażenia
zmysłowe są tak silne, że pojawiają się halucynacje. Znajome przedmioty zdają się żyć
własnym ukradkowym życiem. Narkoman jest bombardowany przez doznania, zarówno
fizyczne, jak i psychiczne. Niekiedy przeżywa stany ekstazy, jednakże ogólnie cierpi
straszliwy ból. (Być może przeżycia te są bolesne z powodu ich natężenia. Przyjemność
zmienia się w ból, gdy osiągnie pewien poziom intensywności).
Zauważyłem dwa charakterystyczne wczesne objawy głodu narkotycznego:
1. Wszystko staje się groźne.
2. Pojawia się lekka paranoja.

Lekarze i pielęgniarki wydają się straszliwymi potworami. Podczas kilku kuracji


doznawałem wrażenia, że otaczają mnie niebezpieczni wariaci. Rozmawiałem z pacjentem
doktora Denta uzależnionym od petydyny, świeżo po odtruciu. Przyznał się do identycznych
przeżyć i dodał, że przez pierwszą dobę lekarze i pielęgniarki wydawali się “brutalni i
odrażający". Czuł ponadto głęboką melancholię. Inni narkomani opisywali mi swoje
przeżycia tak samo. Psychologiczna przyczyna paranoi w okresie głodu jest oczywista: może
tu również wchodzić w grę wspólna geneza metaboliczna. Istnieje uderzające podobieństwo
między objawami głodu morfiny a objawami odurzenia innymi narkotykami. Haszysz,
Bannisteria caapi (harmalina), peyotl (meskalina) wywołują stany nadwrażliwości zmysłowej,
którym towarzyszą halucynacje. Często pojawiają się motywy paranoidalne. Szczególnie
podobny do głodu jest stan po zażyciu banisterii. Wszystko wydaje się groźne. Paranoja nasila
się zwłaszcza w razie przedawkowania. Po banisterii byłem przekonany, że czarownik
indiański i jego pomocnik uknuli spisek, by mnie zamordować. Skutki różnych narkotyków
mają swoje odzwierciedlenie w stanach metabolicznych organizmu.
W Stanach Zjednoczonych dealerzy stale zmniejszają narkomanom dawki heroiny,
coraz bardziej rozcieńczając towar mlekiem w proszku, cukrem i barbituranami. W rezultacie
wielu narkomanów chcących się poddać terapii jest uzależnionych dość lekko i można ich
odtruć w krótkim czasie (siedem do ośmiu dni). Szybko przychodzą do siebie, nie biorąc
żadnych leków. Chwilową ulgę przynoszą środki uspokajające lub antyhistaminowe,
zwłaszcza wstrzykiwane. Narkoman czuje się lepiej ze świadomością, że w jego krwiobiegu
znajduje się jakaś obca substancja. Posługiwano się w tym celu Tolserolem, Thoraziną i
podobnymi jej tranquilizerami, barbituranami, chloralem, paraldehydem, środkami
antyhistaminowymi, kortyzonem, rezerpiną, a nawet elektrowstrząsami (czy nie pora na
lobotomię?). Rezultaty określano zazwyczaj jako “zachęcające", choć z moich doświadczeń
wynika, iż należy się do nich odnosić bardzo sceptycznie. Oczywiście objawy głodu trzeba
jakoś łagodzić i nadają się do tego wszystkie wymienione lekarstwa (może z wyjątkiem
najczęściej używanych barbituranów), jednakże nie stanowią one rzeczywistego rozwiązania
problemu głodu. Objawy głodu narkotycznego zależą w dużym stopniu od indywidualnego
metabolizmu i konstytucji fizycznej. Ludzie podatni na katar sienny i astmę cierpią podczas
głodu na objawy alergiczne: katar, kichanie, łzawienie oczu, duszność. W takich przypadkach
dużą ulgę może przynieść kortyzon i środki antyhistaminowe. Wymioty można
prawdopodobnie łagodzić środkami przeciwwymiotnymi, jak torazyna.
Przeszedłem dziesięć kuracji, podczas których stosowano wszystkie wspomniane leki.
Szybkie zmniejszanie dawek, powolne zmniejszanie dawek, przedłużony sen, apomorfina,
środki antyhistaminowe, bezużyteczna francuska metoda z zastosowaniem substancji zwanej
amorfiną, wszystko oprócz elektrowstrząsów. (Chętnie poznałbym rezultaty eksperymentów z
elektrowstrząsami na kimś innym). Powodzenie każdej kuracji zależy od głębokości i czasu
trwania nałogu, fazy głodu (środki skuteczne przy lekkim głodzie mogą mieć katastrofalne
skutki w fazie ostrej), indywidualnych objawów, stanu zdrowia, wieku itd. W pewnym
okresie dana kuracja może być zupełnie nieskuteczna, a kiedy indziej może zakończyć się
sukcesem. Albo to, co nie pomaga jednemu narkomanowi, może pomóc drugiemu. Nie
roszczę sobie pretensji do wydawania ostatecznych sądów; mogę tylko opisać własne reakcje
na różne leki i metody.
Kuracje oparte na zmniejszaniu dawek. — Najpospolitsza forma uleczenia; nie
odkryto jak dotąd lepszego sposobu zwalczania ostrego uzależnienia. Pacjent otrzymuje
pewną ilość morfiny, jednakże jej dawki należy jak najszybciej zmniejszyć. Poddawałem się
kuracjom polegającym na powolnym zmniejszaniu dawek: zwykle kończyło się to
zniechęceniem i powrotem do nałogu. Bardzo stopniowe odstawianie morfiny może trwać
wiecznie. Większość narkomanów chcących się poddać kuracji zna z własnego
doświadczenia objawy głodu. Spodziewa się nieprzyjemnych przeżyć i jest gotowa je znieść.
Ale jeśli głód trwa dwa miesiące zamiast dziesięciu dni, narkoman może tego nie wytrzymać.
Wolę pacjenta łamie nie natężenie bólu, tylko czas jego trwania. Jeśli narkoman bierze stale
małe dawki pochodnych morfiny, aby przeciwdziałać bezsenności, nudzie czy niepokojowi
wywołanemu głodem, nigdy nie przestanie odczuwać głodu i prawie na pewno wróci do
nałogu. Przedłużony sen. — W teorii brzmi to nieźle. Człowiek budzi się zdrowy z długiego
snu. Ogromne dawki chloralu, barbituranów, Thoraziny wprowadzały mnie w koszmarny stan
półświadomości. Odstawienie środków nasennych po pięciu dniach wywoływało gwałtowny
szok. Nakładały się na niego objawy ostrego głodu morfiny. Czułem się potwornie. Żadna z
kuracji, jakie kiedykolwiek przechodziłem, nie była równie bolesna. Podczas głodu dochodzi
zawsze do głębokich zaburzeń rytmu snu i czuwania, a dalsze zaburzenie go środkami
nasennymi wydaje się, łagodnie mówiąc, niewskazane. Odstawienie morfiny jest
wystarczająco przykre, by dodawać do niego jeszcze odstawienie barbituranów. Po dwóch
tygodniach spędzonych w szpitalu (pięciodniowy sen i dziesięciodniowy “odpoczynek")
byłem tak słaby, że zemdlałem, usiłując wejść po niewielkiej pochyłości. Uważam,
przedłużony sen za najgorszą z możliwych metod leczenia narkomanii.

Środki antyhistaminowe. — Stosowanie środków antyhistaminowych opiera się na


alergicznej teorii głodu. Nagłe odstawienie morfiny wywołuje nadprodukcję histaminy, co
prowadzi do objawów alergicznych. (We wstrząsie wywołanym urazem lub ostrym bólem w
krwiobiegu pojawiają się duże ilości histaminy. Podczas ostrego bólu, podobnie jak w stanie
uzależnienia, organizm łatwo toleruje toksyczne dawki morfiny. Króliki, mające wysoki
poziom histaminy we krwi, są niezwykle odporne na morfinę). Moje własne doświadczenia ze
środkami antyhistaminowymi nie są jednoznaczne. Poddałem się raz kuracji opartej na
środkach antyhistaminowych i zakończyła się ona sukcesem. Jednakże byłem dość lekko
uzależniony i w chwili rozpoczęcia kuracji nie brałem morfiny od siedemdziesięciu dwóch
godzin. Potem często zażywałem środki antyhistaminowe, by przeciwdziałać objawom głodu,
lecz rezultaty okazały się rozczarowujące. Środki antyhistaminowe nasilały depresję i
drażliwość (nie miałem typowych objawów alergicznych).

Apomorfina. — Apomorfina to z pewnością najlepsza znana mi metoda leczenia


narkomanii. Nie eliminuje całkowicie objawów głodu, lecz łagodzi je, tak że dają się znieść.
Apomorfina likwiduje objawy ostre w rodzaju kurczów żołądka i nóg, drgawek i napadów
pobudzenia. Kuracja oparta na apomorfinie jest znacznie mniej przykra niż powolne
zmniejszanie dawek, a wyleczenie jest szybsze i znacznie pełniejsze. Mam wrażenie, że nie
uwolniłem się nigdy całkowicie od głodu morfiny, dopóki nie poddałem się kuracji
apomorfiną. Być może psychologiczny głód morfiny utrzymujący się po zakończeniu kuracji
nie jest w istocie psychologiczny, tylko metaboliczny. Silniej działające pochodne
apomorfiny mogą się okazać skuteczne w leczeniu wszelkich form uzależnień.

Kortyzon. — Kortyzon, zwłaszcza wstrzyknięty dożylnie, przynosi pewną ulgę.

Thorazina. — Łagodzi nieco głód, choć w małym stopniu. Nieprzyjemną stroną są


działania uboczne w postaci depresji, zaburzeń widzenia i niestrawności.

Rezerpina. — Nigdy nie zauważyłem żadnych efektów, oprócz lekkiej depresji.

Tolserol. — Nikłe rezultaty.

Barbiturany. — Barbiturany przepisuje się często w celu zwalczenia bezsenności. W


istocie rzeczy zaburzają one fizjologiczne mechanizmy snu, przedłużają okres głodu i mogą
sprowokować powrót do nałogu. Wyleczony narkoman czuje pokusę zażycia wraz z
Nembutalem niewielkiej ilości kodeiny albo nalewki opiumowej. (Bardzo niewielkie ilości
pochodnych morfiny, zupełnie nieszkodliwe dla normalnego człowieka, natychmiast
powodują powrót do nałogu). Moje własne doświadczenia potwierdzają opinię doktora Denta,
że barbiturany są niewskazane.
Chloral i paraldehyd. — Prawdopodobnie lepsze od barbituranów, jeśli potrzebny jest
środek uspokajający, jednakże obie substancje działają wymiotnie.

W okresach głodu zażywałem także z własnej inicjatywy następujące środki


odurzające:

Alkohol. — Absolutnie zabroniony w każdej fazie. Spożycie alkoholu natychmiast


zaostrza głód i skłania do sięgania po morfinę. Alkohol można pić dopiero wtedy, gdy
metabolizm powróci do normy. W przypadku silnego uzależnienia następuje to zwykle po
miesiącu.

Amfetamina. — Na pewien czas osłabia depresję w późnym okresie głodu, ma


katastrofalne skutki w fazie ostrej i jest ogólnie niewskazana, bo wywołuje lęk, który
narkoman łagodzi morfiną.

Kokaina. — To samo odnosi się do kokainy.

Cannabis indica (marihuana). — W stanie lekkiego głodu zmniejsza depresję i


wzmaga apetyt, w fazie ostrej ma katastrofalne skutki. (Paliłem raz marihuanę na głodzie z
koszmarnymi rezultatami). Cannabis wyostrza wrażliwość zmysłową. Jeśli ktoś czuje się
kiepsko, będzie czuł się po niej jeszcze gorzej. Stanowczo odradzam.

Peyotl, Bannisteria caapi. — Nie odważyłem się na eksperyment. Myśl o zażyciu yage
w ostrej fazie głodu wywołuje zawrót głowy. Słyszałem o człowieku, który odurzył się
peyotlem pod koniec detoksykacji, stracił jakoby wszelką ochotę na morfinę i w końcu zatruł
się śmiertelnie peyotlem.
W przypadkach głębokiego uzależnienia wyraźne objawy fizyczne głodu utrzymują
się przynajmniej przez miesiąc.
Nigdy nie widziałem chorego psychicznie morfinisty ani o takim nie słyszałem.
Narkomani są w gruncie rzeczy przeraźliwie zdrowi psychicznie. Być może istnieje
mataboliczna niezgodność między schizofrenią a uzależnieniem od narkotyków. Z drugiej
strony głód morfiny często wywołuje reakcje psychotyczne — zazwyczaj lekką paranoję.
Interesujące, że w leczeniu schizofrenii stosuje się te same środki co przy detoksykacji: środki
antyhistaminowe, i trankwilizatory, apomorfinę, elektrowstrząsy.
Sir Charles Sherington definiuje ból jako “psychologiczny odpowiednik odruchów
obronnych".
Autonomiczny układ nerwowy reaguje na bodźce wewnętrzne i zewnętrzne,
rozprężając się w odpowiedzi na bodźce odbierane jako przyjemne — seks, jedzenie, miłe
kontakty towarzyskie — i kurcząc wskutek bólu, lęku, strachu, niewygody, nudy. Morfina
zaburza cały ten mechanizm. Popęd płciowy zanika, perystaltyka jelit ustaje, źrenice przestają
reagować na światło. Organizm nie reaguje na ból ani przyjemność. Zaczyna funkcjonować
wedle zegara morfinowego. Narkoman jest odporny na nudę. Może gapić się godzinami w
czubek buta albo po prostu leżeć w łóżku. Nie potrzebuje seksu, kontaktów towarzyskich,
pracy, rozrywek, ćwiczeń, niczego oprócz morfiny. Morfina łagodzi ból, upodabniając
człowieka do rośliny. (Rośliny, w większości nieruchome i niezdolne do odruchów
obronnych, nie znają pojęcia bólu).
Naukowcy poszukują nie uzależniającego narkotyku, który? uśmierza ból, nie
wywołując przyjemności, a narkomani pragną — albo myślą, że pragną — euforii bez
uzależnienia. Sądzę, że obu tych zjawisk nie można rozdzielać: każdy skuteczny środek
przeciwbólowy musi obniżać popęd płciowy, wywoływać euforię i uzależnienie. Idealny
środek przeciwbólowy prawdopodobnie wywołałby uzależnienie już po pierwszym zażyciu.
(Gdyby ktoś chciał zsyntetyzować taki środek, dobrym punktem wyjścia mogłaby być
dihydroksyheroina).
Narkoman żyje w krainie, gdzie nie ma bólu, seksu ani czasu. ,| Powrót do normalnego
rytmu biologicznego wywołuje objawy głodu. Wątpię, czy odstawienie narkotyku może się w
ogóle odbyć m bezboleśnie, choć ból da się nieco złagodzić.

Kokaina. — Kokaina to najsilniej euforyzujący środek, jaki zażywałem. Euforia


koncentruje się w mózgu. Być może kokaina działa bezpośrednio na połączenia nerwowe
sterujące przyjemnością. Podejrzewam, że przepuszczenie przez nie prądu elektrycznego
wywołałoby ten sam efekt. Najbardziej euforyzujące są zastrzyki dożylne, a przyjemność trwa
zaledwie pięć do sześciu minut. Zastrzyki podskórne i wąchanie nie działają tak skutecznie.
Kokainiści często nie śpią przez całą noc, wstrzykując sobie w jednominutowych
odstępach na przemian kokainę i heroinę. (Nie znałem nigdy nałogowego kokainisty nie
uzależnionego od morfiny).
Potrzeba zażycia kokainy bywa bardzo intensywna. Spędzałem całe dni chodząc od
apteki do apteki i realizując recepty na kokainę. Można gwałtownie pożądać kokainy, lecz nie
towarzyszy temu głód mataboliczny. Jeśli człowiek nie może zdobyć kokainy, kładzie się
spać, śpi, wstaje i zapomina o niej. Rozmawiałem l z ludźmi, którzy brali kokainę przez całe
lata, po czym nagle odcięto im źródło dostaw. Żaden z nich nie doświadczał głodu. W istocie
trudno sobie wyobrazić, by stymulator przodomózgowia mógł prowadzić do uzależnienia.
Uzależnienie to domena środków uspokajających.
Nadużywanie kokainy prowadzi do drażliwości, depresji, niekiedy psychozy
narkotycznej z halucynacjami paranoidalnymi. Drażliwości i depresji wywołanej przez
kokainę nie da się łagodzić podwyższeniem dawek. Skutecznie czyni to tylko morfina. Jeśli
morfinista zażywa kokainę, prowadzi to zawsze do zwiększenia dawek morfiny i częstości
zastrzyków.

Cannabis indica (haszysz, marihuana). — Istnieją barwne opisy działania tego


narkotyku: zaburzenia percepcji przestrzeni i czasu, nadwrażliwość zmysłów, gonitwa myśli,
napady śmiechu, błaznowanie. Marihuana wyostrza percepcję, a rezultat nie zawsze jest
przyjemny. Przykrość staje się tragedią, depresja zmienia się w rozpacz, lęk w panikę.
Wspominałem już o swoich straszliwych doświadczeniach z marihuaną w ostrej fazie głodu
morfinowego. Poczęstowałem raz marihuaną człowieka, który lekko się czymś niepokoił.
Wypaliwszy połowę papierosa, zerwał się nagle na równe nogi, krzyknął: “Boję się!" i
wybiegł z domu.
Marihuana wywołuje również zaburzenia orientacji uczuciowej. Człowiek nie wie, czy
coś lubi; nie może się zdecydować, czy doznanie jest przyjemne czy nieprzyjemne.
Ludzie bardzo różnie reagują na marihuanę. Niektórzy palą ją nieustannie, inni od
czasu do czasu, jeszcze inni zupełnie jej nie znoszą. Jest szczególnie niepopularna wśród
zatwardziałych morfinistów, którzy odnoszą się do niej z purytańską zgrozą.
W Stanach Zjednoczonych znacznie wyolbrzymia się szkodliwość marihuany.
Naszym narodowym środkiem odurzającym jest alkohol, a inne narkotyki budzą w nas
zabobonny lęk. Ktokolwiek się nimi truje, zasługuje na kompletną ruinę umysłową i fizyczną.
Ludzie wierzą w to, w co chcą wierzyć, nie zważając na fakty. Marihuana nie wywołuje
uzależnienia. Nie znam dowodów na to, że umiarkowane palenie marihuany jest szkodliwe,
choć jej nadużywanie może prowadzić do psychozy narkotycznej.

Barbiturany. — Barbiturany z pewnością wywołują uzależnienie, jeśli zażywa się je w


dużych dawkach (uzależnienie wywołuje dawka dzienna w wysokości grama). Głód
barbituranów jest groźniejszy niż głód morfiny, gdyż towarzyszą mu halucynacje z atakami
typu padaczkowego. Barbituromani często ranią się, padając na betonowe podłogi (w
miejscach, gdzie są betonowe podłogi, trudno zwykle zdobyć narkotyki). Morfiniści często
zażywają barbiturany, aby wzmocnić działanie małych dawek morfiny. Niektórzy uzależniają
się również od barbituranów.
Zażywałem co wieczór przez cztery miesiące po dwie kapsułki Nembutalu (razem
dwieście miligramów), a po odstawieniu nie miałem żadnych objawów głodu. Uzależnienie
od barbituranów to kwestia ilości. Prawdopodobnie nie jest to uzależnienie fizyczne jak w
przypadku morfiny, tylko mechaniczna reakcja na nadmierną depresję przodomózgowia.
Człowiek uzależniony od barbituranów to obraz nędzy i rozpaczy. Traci koordynację
ruchową, jąka się, spada ze stołków barowych, zasypia w środku zdania, jedzenie wypada mu
z ust. Ma zamęt w głowie, jest kłótliwy i otępiały. Prawie zawsze bierze inne środki
odurzające: alkohol, amfetaminę, morfinę, marihuanę. Barbituromani są pariasami wśród
narkomanów: “Tableciarze. Nie mają żadnej godności". Następny krok w dół to gaz świetlny
albo wąchanie amoniaku w kuble.
Mam wrażenie, że barbiturany prowadzą do najgorszej możliwej formy uzależnienia,
odrażającej, dającej złe rokowanie, opornej na terapię.

Amfetamina. — Stymulator mózgowy, podobnie jak kokaina. Duże dawki wywołują


przewlekłą bezsenność i euforię, po czym następuje głęboka depresja. Amfetamina wzmaga
lęk, wywołuje zaparcie i utratę łaknienia.
Znam tylko jeden przypadek, gdy po odstawieniu amfetaminy wystąpiły objawy
głodu. Moja znajoma pochłaniała przez pół roku niewiarygodne ilości amfetaminy, po czym
wpadła w stan psychotyczny i trafiła na dziesięć dni do szpitala. Wciąż brała amfetaminę, lecz
nagle odcięto jej źródło dostaw. Głód objawił się czymś w rodzaju ataku astmy: nie mogła
złapać tchu i posiniała. Podałem jej środek antyhistaminowy (Thepherene), który przyniósł
natychmiastową ulgę. Symptomy więcej się nie pojawiły.

Peyotl (meskalina). — Jest to niewątpliwie środek stymulujący. Rozszerza źrenice,


wywołuje bezsenność oraz gwałtowne mdłości. Jeżeli człowiek nie zwymiotuje peyotlu
wkrótce po zażyciu go, doznaje przeżyć podobnych jak po paleniu marihuany. Zwiększa się
wrażliwość zmysłowa, zwłaszcza na kolory. Pojawia się również szczególny stan psychiczny
polegający na utożsamieniu z rośliną. Wszystko wygląda niczym kaktus peyotlu. Łatwo
zrozumieć, dlaczego Indianie uważają peyotl za ducha mieszkającego w kaktusie.
Przedawkowanie może prowadzić do paraliżu układu oddechowego i śmierci. Znam
jeden taki przypadek. Peyotl nie wywołuje uzależnienia.
Bannisteria caapi (harmalina, banisteryna, telepatyna). — Bannisteria caapi to szybko
rosnące pnącze. Substancja aktywna znajduje się prawdopodobnie w świeżych pędach,
zwłaszcza w korze. Na jedną osobę potrzeba pięciu pędów, długości dwudziestu centymetrów
każdy. Pędy rozgniata się i gotuje przez dwie lub trzy godziny wraz z liśćmi krzewu o nazwie
botanicznej Palicourea sp. rubiacea.
Yage albo ayuahuaska (najpospolitsze nazwy indiańskie banisterii) to halucynogen
powodujący głębokie zaburzenia percepcji. Przedawkowanie może doprowadzić do drgawek.
Antidotum są barbiturany albo inne środki uspokajające o działaniu przeciw drgawkowym.
Każda osoba zażywająca yage po raz pierwszy powinna mieć pod ręką środek uspokajający
na wypadek przedawkowania.
Yage odurzają się czarownicy indiańscy, którzy traktują halucynacje jako prorocze
wizje przyszłości. Używają oni także yage do leczenia różnorakich chorób. Banisteryna
obniża temperaturę i ma skutkiem tego pewne zastosowanie w leczeniu febry. Jest ponadto
silnym środkiem odrobaczającym. Działa znieczulająco i jest stosowana w bolesnych
obrzędach inicjacyjnych, których uczestników chłoszcze się lub wystawia na ukąszenia
mrówek.
O ile wiem, działanie narkotyczne wykazują jedynie świeżo ścięte pędy. Nie udało mi
się nigdy odkryć żadnej metody ekstrahowania i przechowywania czynnika aktywnego. Próby
z preparowaniem nalewek lub suszeniem pędów zakończyły się fiaskiem. Farmakologia yage
wymaga badań laboratoryjnych. Ponieważ już prymitywny wywar jest potężnym
halucynogenem, czysta substancja mogłaby działać w sposób jeszcze bardziej spektakularny.
Z pewnością sprawa ta wymaga dalszych badań.8
Nie zaobserwowałem żadnych negatywnych działań ubocznych yage. Czarownicy
zażywający je stale ze względów zawodowych cieszą się dobrym zdrowiem. Wkrótce rozwija
się tolerancja, tak że można pić wywar nie odczuwając mdłości ani innych przykrych doznań.
Yage to niezwykły narkotyk, przypominający nieco haszysz. Oba dają zmianę
perspektywy, rozszerzenie świadomości poza normalne doznania. Jednakże yage wywołuje
głębsze zaburzenia percepcji, którym towarzyszą halucynacje. Szczególnie charakterystyczne
są błękitne błyski przed oczyma.
Yage służy do różnych celów. Wielu Indian i białych traktuje je po prostu jako jeszcze
jeden środek odurzający podobny do alkoholu. Bywa również stosowane podczas obrzędów i

8
Po opublikowaniu tej książki odkryłem, że alkaloidy banisterii są blisko spokrewnione z LSD-6, stosowanym
do wywoływania psychoz eksperymentalnych. Myślę, że to samo odnosi się do LSD-25.
ma znaczenie rytualne. Młodzi Indianie Jivaro zażywają yage, aby nawiązać łączność z
duchami przodków i poznać własną przyszłość. Yage stosuje się również w trakcie obrzędów
inicjacyjnych, wykorzystując jego działanie znieczulające. Czarownicy przyjmują yage, aby
przewidywać przyszłość, odnajdywać przedmioty zgubione lub skradzione, odkryć sprawcę
przestępstwa, leczyć choroby.
Alkaloid występujący w banisterii wyodrębniono w tysiąc dziewięćset dwudziestym
trzecim roku. Dokonał tego Fisher Cardenas, który nazwał go telepatyną lub banisteryną.
Rumf dowiódł, że telepatyna nie różni się od harminy, alkaloidu Perganum harmala.
Jest oczywiste, że Bannisteria caapi nie wywołuje uzależnienia.

Gałka muszkatołowa. Skazańcy i marynarze odurzają się niekiedy gałką


muszkatołową, łykając ją z wodą. Sensacje są dość podobne jak po marihuanie, choć
towarzyszą im ból głowy i nudności. Nawet jeśli można się uzależnić od gałki
muszkatołowej, z pewnością wcześniej następuje śmierć. Sam zażyłem gałkę tylko raz.
Indianie południowoamerykańscy stosują kilka narkotyków z rodziny gałki
muszkatołowej. Zwykle wąchają sproszkowaną roślinę. Czarownicy zażywający gałkę
muszkatołową wpadają w trans pozwalający przepowiadać przyszłość. Jeden z moich
przyjaciół chorował ciężko przez trzy dni po eksperymencie z narkotykiem należącym do
rodziny gałki muszkatołowej.

Datura-skopolamina. — Morfiniści często zażywają morfinę w połączeniu ze


skopolaminą.
Zdobyłem kiedyś kilkanaście ampułek, z których każda zawierała dziesięć
miligramów morfiny oraz pięć tysięcznych grama skopolaminy. Uważając pięć tysięcznych
grama za ilość niewartą wzmianki, wstrzyknąłem sobie za jednym zamachem sześć ampułek.
W rezultacie przeżyłem kilkugodzinny stan psychotyczny; na szczęście w porę związał mnie
mój gospodarz. Nazajutrz rano nic nie pamiętałem.
Narkotykami z grupy datury odurzają się Indianie południowoamerykańscy i
meksykańscy. Często dochodzi przy tym do wypadków śmiertelnych.
Rosjanie posługują się skopolaminą w trakcie przesłuchań, osiągając wątpliwe
rezultaty. Więzień chce wyjawić swoje sekrety, lecz nie może ich sobie przypomnieć. Często
miesza mu się fikcyjna i rzeczywista tożsamość. Jak rozumiem, doskonałe rezultaty w
wydobywaniu informacji z przesłuchiwanych daje meskalina.
Uzależnienie od morfiny to schorzenie fizyczne wywołane przyjmowaniem morfiny.
Moim zdaniem psychoterapia jest nie tylko bezużyteczna, lecz także niewskazana.
Statystycznie rzecz biorąc, narkomanami bywają zwykle ludzie mający dostęp do morfiny:
lekarze, pielęgniarki, osoby związane z czarnym rynkiem. W Persji, gdzie opium jest
sprzedawane bez żadnych ograniczeń, uzależnione jest siedemdziesiąt procent dorosłych. Czy
wobec tego należy poddać psychoanalizie kilka milionów Persów i ustalić, jakie głębokie
konflikty wewnętrzne skłoniły ich do nadużywania opium? Chyba nie. Z moich doświadczeń
wynika, że narkomani nie są w większości neurotykami i nie wymagają psychoterapii.
Kuracja apomorfinowa i dostęp do apomorfiny w razie powrotu do nałogu dałyby z
pewnością wyższy procent całkowitych wyleczeń niż jakikolwiek program “edukacji
psychologicznej".

You might also like