Download as doc, pdf, or txt
Download as doc, pdf, or txt
You are on page 1of 257

NEIL GAIMAN

Nigdziebd
(newerwhere)

(przeoya: Paulina Braiter)

FACET W CZERNI
Richard Oliver Mayhew, bohater Nigdziebd", jest w tarapatach. Przyszy na niego, prawd powiedziawszy, takie kopoty i takie terminy, e a zacz pisa - w pamici pamitnik. Zacz tak: Drogi pamitniku. W pitek miaem prac, narzeczon, dom i sensowne ycie, o ile w ogle ycie moe mle sens. Potem znalazem na chodniku rann, krwawic dziewczyn i prbowaem zosta dobrym Samarytaninem. Teraz nie mam narzeczonej, domu ani pracy i wdruj sto metrw pod ulicami Londynu z perspektyw ycia krtszego ni jtka o skonnociach samobjczych. Ha, nic doda, nic uj. Wszystko to bya prawda. Richard Mayhew szed wanie z narzeczon na kolacje do ekskluzywnej restauracji Ma Maison Italiano", gdy zobaczy na chodniku dziewczyn w kauy krwi. Wbrew zdrowemu rozsdkowi, wbrew kardynalnym reguom ycia w wielkim miecie, nie baczc na protesty narzeczonej Richard podnis zranion i zanis j do swego mieszkania. Ha, powinien by Richard Mayhew wicej uwagi powieci tajemniczej staruszce, ktra przed wyjazdem do Londynu wywrya mu kopoty. Ale wrby i przepowiednie bywaj pokrtne, bogowie drwi sobie z ludzi za ich pomoc, dowiadczy tego choby Filip Macedoski, ktremu wyrocznia nakazaa strzec si wozu. Filipa zamachowiec zamordowa mieczem, na klindze ktrego wygrawerowano wz. Richardowi staruszka wywrya, e jego kopoty zaczn si od drzwi. I zalecia strzec si drzwi. Chlanita noem dziewczyna, ktr Richard zabra do mieszkania, nosi imi Door. Drzwi. Rana dziewczyny goi si zadziwiajco szybko, zadziwiajco szybko zaczynaj te mnoy si kopoty i dziwne ewenementy. Pojawiaj si wrogowie dziewczyny, ewidentnie ci, ktrym zawdzicza cicie noem - straszliwa demoniczna para, panowie Croup i Vandemar. Ci, cho wygldaj na wiadkw Jehowy, nimi nie s. Nie s chyba nawet ludmi. A s sadystycznymi mordercami. Tarapaty Richarda Mayhew nabieraj coraz realniejszego wymiaru, a za cao jego skry nie daby zamanego pensa najwikszy nawet hazardzista. Pojawiaj si te sprzymierzecy dziewczyny, bulwersujcy Richarda nie mniej ni Croup i Vandemar, albowiem s nimi, kolejno: szczur (tak wanie!) Pan Dugogon,

zagadkowy i zblazowany Markiz de Carabas (kania si Kot w butach" Perraulta!) i Stary Bailey, noszcy kostium z pierza i mieszkajcy na dachu wieowca w obsranym przez gobie namiocie. A potem dziewczyna znika. Ale tarapaty Richarda znika ani myl - ba, mno si w zastraszajcym tempie. Nie zdradz rozwoju akcji - ale ju nazajutrz po tych dziwnych wydarzeniach Richard Mayhew pisa bdzie w zacytowany na wstpie mentalny dzienniczek. Bo wkrtce nie bdzie mia ani narzeczonej, ani domu, ani pracy, ani normalnego ycia. Wkrtce wdrowa bdzie sto metrw pod ulicami Londynu z perspektyw ycia krtszego ni jtka o skonnociach samobjczych. Zapltany w zbrodni i wendet, w towarzystwie Drzwi - sorry, Lady Drzwi, Markiza de Carabas i owczym, profesja ochroniarz. Albowiem - nie zdradzajc za duo z akcji - Richard Mayhew nie jest ju w tak dobrze mu znanym Londynie Na Grze. Jest w Londynie Na Dole - miejscu, ktrego istnienia nie podejrzewa. Ktrego istnienia nie podejrzewa nikt z yjcych na grze" normalnych londyczykw. Miejscu, w ktrym szczury wysuguj si ludmi. W ktrym Knight's Bridge staje si Night's Bridge, a ciemno pochania na nim i zabija nieostronych. W ktrym w Shepherd's Bush mona spotka Pasterzy -ale lepiej ich nie spotyka. W ktrym na stacji metra linii District istnieje, co prawda, jak i na grze", stacja Earl's Court, ale rezyduje na niej ze swym dworem faktyczny Hrabia. A na tej samej linii, na stacji Blackfriars, faktycznie witaj przybysza braciszkowie w czarnych habitach. A tak w ogle, w metrze Londynu Na Dole pod adnym - powtarzam - adnym pozorem nie naley zblia si do krawdzi peronu... I naley bardzo uwaa na panw Croupa i Vandemara. Bo ci, jak si okazuje, zawsze s w pobliu. Jak hieny, nigdy nie porzucaj krwawego tropu. Jak hieny, wycieczaj ofiary uporem pocigu. Neil Richard Gaiman ma 41 lat, urodzi si w roku 1960 w Anglii, w Portchester w hrabstwie Hampshire, pod znakiem Skorpiona. Edukowa si w Ardingly College i Whitgift School. Od wczesnych lat 80-tych pracowa jako dziennikarz, wolny strzelec dla rnych brytyjskich gazet. Przygod z fantastyk rozpocz w roku 1984, debiutujc na amach Imagine" opowiadaniem Featheruest". Krtko pniej, w 1985, zredagowa do spki z Kimem Newmanem Ghastly Beyond Belief, przemiewcz antologi literackich wpadek i niezamierzonych efektw komicznych brytyjskiego pulp-horroru. Antologia uznawana jest za niezwykle ciekaw, a wsppracujcy z Gaimanem Kim Newman lepiej pewnie znany jest polskiemu mionikowi fantastyki jako Jack Yeovil, pod tym bowiem pseudonimem popeni

troch fantasy osadzonej w wiecie gier Warhammer". Nastpnym krokiem Neila Gaimana w fantastycznej brany bya napisana w 1988 Don't Panic: The Official Hitchhiker's Guide to the Galaxy Companion", ksika non fiction, nawizujca do osoby i twrczoci Douglasa Adamsa, zwaszcza do kultowego cyklu o wojaach autostopem przez galaktyk. Potem wzi si Gaiman za tzw. graphic novels ksiki i albumy bdce wynikiem wsppracy pisarzy i grafikw. Encyklopedie i powicone SF opracowania fachowe definiuj graphic novel jako, cytuj, self-contained narrative in comicbook form, czyli w wolnym tumaczeniu: samoistna narracja w postaci komiksu. Definicja icie bardziej skomplikowana ni rzecz sama. Mwmy zatem powie graficzna" i umwmy si, e wszyscy wiemy, o co chodzi. Pierwsz tak powieci dorobku w Neila Gaimana bya Violent Cases" (1987), napisana w kooperacji z grafikiem Davidem McKeanem, artyst znanym w rodowisku SF, autorem okadek m.in. do ksiek Jonathana Carrolla, Stephena Kinga, Garry'ego Kilwortha, Kima Newmana i K.W. Jetera. Wsppraca pisarza i grafika rozwijaa si - wydali wsplnie powieci graficzne Black Orchid" (1991), horror Signal to Noise" (1992) i dziecic fantasy The Day I Swapped My Dad for Two Goldfish" (1997). W opracowaniu jest nastpna, The Wolves in the Walls", przy czym, o ile wiem, podobiestwo do H.P. Lovecrafta (Rats in the Walls") nie jest cakiem przypadkowe. Dave McKean projektowa rwnie okadki do ksiek Gaimana - do omawianej tu "Neverwhere", a take do Angels & Visitations: A Miscellany", zbioru wydanych w 1993 opowiada i wierszy, nominowanych do World Fantasy Award. Znany - i to szeroko - jest te Gaiman jako autor tekstu kultowej, wydawanej przez EC Comics serii Sandman", popenionej pospou z rysownikiem Charlesem Yessem. Sandman" zdoby wielk popularno, i to nie tylko wrd fanw komiksu -sam Norman Mailer nazwa seri komiksem godnym intelektualistw". Zespl Metallica nagra zainspirowan Sandmanem" piosenk i teledysk. Jeden z epizodw Sandmana", A Mid-summer Night'sDream", zosta w 1991 nagrodzony World Fantasy Award w kategorii najlepsze opowiadanie" - by to jedyny w historii tej nagrody przypadek, by nagrodzono komiks. Inny Sandman", The Drearn Hunters", zdoby w roku 2000 nagrod im. Brama Stokera i by nominowany do Hugo. Cykl jest obecnie kontynuowany jako seria The Dreaming". Powstaa - i liczy si do dorobku Gaimana - specjalna antologia powiconych Sandmanowi opowiada - The Sandman: Book of Dreams" (1996). Zredagowali j sam Gaiman i Edward E. Kramer, okadk wykona Dave McKean, opowiadania napisali m. in.

Gene Wolfe, George Alec Effinger, Barbara Hambly, Tad Williams, Lisa Goldstein, Will Shetterly i Delia Sherman. We wsppracy z Charlesem Yessem powstaa w roku 1995 kolejna powie graficzna Gaimana - obsypany nominacja do nagrd zbir Snow, Glass, Apples" (w rozszerzonej wersji znany jako Smoke and Mirrors"). Take normalna" ksika Gaimana, Stardust", o ktrej bdzie jeszcze mowa, zostaa wydana w dwch wersjach - zwykej, tekstowej i graficznej -z ilustracjami Vessa wanie. Neil Gaiman nie boi si pracy redaktorskiej -jest wspautorem kilku bardzo ciekawych antologii: Temps" (1991, wesp z Alexem Stewartem), Villains!" (1992, z Mary Gentle) oraz The Weerde: Book I i Book H" (1992 i 1993, z Mary Gentle, Alexem Stewartem i Rem Kavenym). Warto te wiedzie, e jest Gaiman autorem angielskiego scenariusza fabularnej anime Ksiniczka Mononoke". I jednego z odcinkw kultowego serialu SF Babylon 5", zatytuowanego Day of the Dead". Jako powieciopisarz Neil Gaiman zadebiutowa w roku 1990, cho i wwczas nie dowierza sobie chyba jeszcze na tyle, by samotnie wypyn na przestwr oceanu. Znowu pracowa w teamie nie z byle kim, a z samym Terry Pratchettem, wesp z ktrym napisa przezabawn fantasy Good Omens: The Nice and Accurate Prophecies of Agnes Nutter, Witch" (1990, w Polsce jako Dobry omen"). W wywiadach Gaiman twierdzi, e pomys i pocztek ksiki by jego, przyznaje jednak, e w rezultacie na konto Pratchetta przypada grubo ponad poowa tekstu. Pratchett bardzo zaimponowa Gaimanowi tempem pracy i pisarskim temperamentem. Wie niesie, e do przeniesienia Dobrego omenu" na ekran przymierza si sam Terry Gilliam. Dopiero sze lat po Dobrym omenie" sta si Neil powieciopisarzem penego kalibru i w peni upierzonym - po wydaniu Nigdziebd", ksiki, ktr masz wanie w rku, Szanowny Czytelniku. Ciekaw jest rzecz, e Nigdziebd" powstaa jako tzw. upowieciowienie - angielskie sowo nove-lisation pasuje mi stokro bardziej i duo lepiej oddaje sens wyprodukowanego przez BBC szecioodcinkowego serialu telewizyjnego. Nie grzeszy jednak Nigdziebd", stwierdzam nie bez satysfakcji, typowym grzechem novelisations, ktrych autorzy nader czsto ograniczaj si do mechanicznego wtykania didaskaliw pomidzy kwestie filmowego dialogu, wskutek czego otrzymujemy co w rodzaju rozbudowanego scenopisu. Nie ma tego w Nigdziebd". Serialu nie widziaem, ale nie sdz, by mia szans spodoba mi si

bardziej, ni ksika.

***
Stwierdzenie, e Nigdziebd" naley do gatunku fantasy, kopotw nie nastrcza i wtpliwoci nie nasuwa. Do trudno jest natomiast jednoznacznie przyporzdkowa powie do jednego z istniejcych siedmiu subgatunkw gatunku. Najbardziej klasycznym zabiegiem byoby umieszczenie jej w podgatunku, ktry ja nazywani umownie "Jednoroce w ogrodzie", nawizujc do tytuu znanego opowiadania Jamesa Thurbera. Taki wanie, jak owo opowiadanie, jest subgatunek - najbardziej dziwne, magiczne, absolutnie niezwyke i niecodzienne wydarzenia zdarzaj si w nim nagle w naszym zwykym, codziennym yciu. Znany ad zostaje zakcony, znany porzdek zburzony. W realnoci nagle zaczyna dzia si fantastyczno - bdca, jak powiedzia kiedy Roger Callois, wyomem w ustalonym porzdku, nag erupcj niedozwolonego, niedopuszczalnego i nielegalnego w naszym codziennym, uadzonym, pozornie niezmiennym i legalnym adzie. Takie s wanie sztandarowe pozycje subgatunku: Kraina Chichw" Jonathana Carrolla, Na tropach jednoroca" Mike'a Resnicka, Mae, due" Johna Crowleya, Las Mythago" Roberta Holdstocka, Ostatnia odywka" Tima Powersa. Czy wreszcie , Jaki potwr tu nadchodzi" Raya Bradbury'ego, od ktrego rwnie mgbym poyczy nazw dla subgatunku (poyczon zreszt od Szekspira). By the pricking of my thumbs, Something wicked this way comes. (Makbet") Do cienka jest linia, oddzielajca ten typ fantasy od horroru, opowieci grozy, w ktrej do naszego uadzonego wiata wdziera si co dziwnego a strasznego zarazem. Jaki potwr tu nadchodzi... Ba, nadchodz dwa potwory. Panowie Croup i Vandemar. Bardzo bliski jest te Nigdziebd" innego subgatunku, ktry przyjo si nazywa urban fantasy. Mianem takim okrelamy utwory utrzymane w poetyce pikarejskowielkomiejskich ballad, takie fantastyczne West Side Story, w ktrej magia i fantazja wkraczaj do betonowo-asfaltowej dungli miast. Do czoowych pozycji urban fantasy nale e wymieni tylko kilka: Winter's Tale" Marka Helprina, Data wanoci" Tima Powersa, wiele tytuw Charlesa de Linta, AgVar" Stevena Brusta, War for the Oaks" Emmy Buli, Steel Rose" Kary Dalkey, cykl Sorcery Hall" Suzy McKee Charnas.

***

Neil Gaiman zawsze ubiera si na czarno, wszystko, co nosi, od T-shirtu po paszcz, zawsze jest czarne. Prawie zawsze nosi ciemne okulary. Uwielbia koty. Jest od szesnastu lat onaty z Mary McGrath, ma z ni troje dzieci: syna i dwie crki. Brytyjczyk porzuci Brytani od 1992 roku mieszka i pracuje w Stanach, w Minneapolis w stanie Minnesota. Przyznaje si do modzieczej fascynacji amerykask Now Fal SF z lat siedemdziesitych - twrczoci Samuela R. Delany'ego, Mariana Ellisona, Rogera Zelaznego. Przeczytawszy o tym w ktrym z wywiadw, poczuem jakie dziwne ciepo w okolicy sercowej - w tym czasie tymi autorami i ja si fascynowaem. Nie tai te Gaiman wielkiego wpywu, jaki na jego pisarstwo wywara ,Alicja w Krainie Czarw", Narnia" C.S. Lewisa i tacy klasycy jak Lord Dunsany, James Branch Cabell i Hope Mirrlees. Mnie za, dodam, kilka zda pereek i fraz klejnotw z Nigdziebd" zachwycio na tyle, by do mistrzw Gaimana bez wahania dopisa Raymonda Chandlera. Wydana w roku 1998 Stardust", druga samodzielna powie Neila Gaimana (ktra by moe bdzie rwnie wydana w niniejszej serii) miaa nominacj do nagrody Locusa" i zdobya Mythopoeic Fantasy Award - wyrnienie przyznawane fantastyce nawizujcej do mitw, legend i bani. Nie zdyem jeszcze przeczyta najnowszej ksiki Gaimana, wydanej w styczniu 2001 The Last Temptation", czekam na zapowiedzian na czerwiec American Gods". Ale ju wiem, e Neil Richard Gaiman to jeden z kamieni milowych fantasy, kanon, ktry pozna trzeba. Szczerze do poznawania Szanownych Czytelnikw nakaniam zapewniajc zarazem, e przebiega ono wyjtkowo sympatycznie. Co tu duo gada - ten facet w czerni da si lubi. Andrzej Sapkowski

Nigdziebd nie powstaoby, gdyby nie Lenny Henry. Ksik t zatem dedykuj wanie jemu i Poiy McDonald: dwojgu poonych, zupenie do siebie niepodobnych prcz jednego szczegu - niewiarygodnego wzrostu. Dedykuj j te Clive'owi Brillowi i Beverly Gibson, ludziom normalniejszej postury.

Nigdy nie byem w St John's Wood. Nie miaem. Lkabym si niezliczonych nocnych wierkw i tego, e nagle natkn si na krwistoczerwony puchar i usysz bicie orlich skrzyde. G.K. Chesterton, Napoleon z Notting Hill"

Prolog

W wieczr przed wyjazdem do Londynu Richard Mayhew fatalnie si bawi. Z pocztku bawi si cakiem niele. Z przyjemnoci czyta poegnalne karty i odbiera uciski od kilkunastu atrakcyjnych modych dam; z radoci sucha ostrzee o puapkach i niebezpieczestwach Londynu oraz przyj prezent w postaci biaej parasolki z map metra, na ktr zrzucili si kumple; wypi ze smakiem kilka pierwszych szklanek piwa, potem jednak z kad kolejn szklank bawi si zdecydowanie gorzej, a w kocu odkry, e siedzi dygoczc na chodniku przed pubem, porwnujc w duchu pozytywne i negatywne aspekty zwrcenia kolacji, i bawi si wrcz fatalnie. W pubie przyjaciele nadal witowali jego zbliajcy si wyjazd z entuzjazmem, ktry wedug Richarda powoli zaczyna stawa si zowrogi. Richard zacisn do na zoonej parasolce, zastanawiajc si, czy przeprowadzka do Londynu to naprawd dobry pomys. - Lepiej uwaaj, zociutki - powiedzia kto trzeszczcym starczym gosem. - Zgarn ci, zanim zdysz mrugn. Albo i przymkn, jak nic. - Z kanciastej, brudnej twarzy spojrzao na niego dwoje bystrych oczu. - Wszystko w porzdku? - Tak, dzikuj - odpar Richard. Brudna twarz zagodniaa. - Masz, biedaku - rzeka kobieta, wciskajc mu pidziesiciopenswk. - Jak dugo jeste na ulicy? - Nie jestem bezdomny - wyjani zawstydzony Richard, usiujc odda staruszce monet. - Prosz, niech pani wemie pienidze. Nic mi nie jest. Wyszedem tylko odetchn wieym powietrzem. Jutro jad do Londynu wyjani. Przyjrzaa mu si podejrzliwe, po czym odebraa pieniek, ktry znikn gdzie pod warstwami ubrania i chust. - Byam w Londynie. Wyszam tam za m, ale kiepsko trafiam. Mama zawsze powtarzaa, e ma trzeba wybiera wrd swoich, ale ja byam moda i pikna, cho teraz trudno uwierzy, i poszam za gosem serca. - Z pewnoci - rzek Richard. Powoli opuszczao go niezomne przekonanie, e zaraz zwymiotuje. -I eby chocia co mi z tego przyszo. Byam bezdomna, wiec wiem, jak to jest oznajmia stara kobieta. - Dlatego do ciebie podeszam. Co bdziesz robi w Londynie?

- Mam tam prac - rzek z dum. - W czym? - W ubezpieczeniach. - Ja byam tancerk - powiedziaa stara kobieta i zacza drepta chwiejnie po chodniku, nucc faszywie pod nosem. W kocu zakoysaa si z boku na bok jak przystajcy bk i znieruchomiaa, patrzc na Richarda. - Daj mi rk, a przepowiem ci przyszo. Posucha. Uja jego do i zamrugaa kilka razy niczym sowa, ktra pokna mysz i odkrya, e ksek by niewiey. - Czeka ci duga podr... - zacza. - Do Londynu - domyli si Richard. - Nie tylko do Londynu... - urwaa. - Nie do Londynu, jaki znam. Zaczo pada. - Przykro mi - oznajmia stara kobieta. - Wszystko zaczyna si od drzwi. - Drzwi? Przytakna. Deszcz pada coraz mocniej. - Na twoim miejscu uwaaabym na drzwi. Richard wsta, chwiejc si na nogach. - Dobrze - rzek niepewny, jak powinno si traktowa podobne informacje. - Bd uwaa. Dzikuj. Otwary si drzwi pubu. Na ulice wypyna fala wiata i dwiku. - Richard, jeste tam? - Tak, nic mi nie jest. Za moment wracam. Stara kobieta odchodzia ju w gb ulicy kolebicym si krokiem. Richard poczu, e musi co dla niej zrobi. Ale nie mg po prostu da jej pienidzy. Pobieg za ni. - Prosz - rzek. Zacz zmaga si z parasolk, prbujc znale otwierajcy j przycisk. Nagle rozleg si szczk i nad ich gowami rozkwita mapa metra. Stara kobieta wzia parasolk. - Masz dobre serce. Czasami to wystarczy, by bezpiecznie doprowadzi ci do celu. Potrzsna gow. - Ale najczciej nie. Nagy powiew wiatru prbowa wyrwa jej podarunek. Chwycia mocniej parasolk i odesza w deszcz i noc. Biaa plama, pokryta nazwami stacji: Earl's Court, Marble Arch, Black-friars, White City, Victoria, Angel, Oxford Circus... Richard odkry, e zastanawia si z pijack ciekawoci, czy na Oxford Circus naprawd by kiedy cyrk, prawdziwy cyrk, peen klownw, piknych kobiet i gronych

zwierzt. Drzwi pubu znowu si otwary, wypuszczajc strumie haasu, zupenie jakby kto w rodku mocno podkrci gono. - Richard, ty fiucie, to twoje pieprzone przyjcie! Ominie ci caa zabawa. Wrci do pubu, w oszoomieniu zapominajc o mdociach. - Wygldasz jak przylepiony szczur - powiedzia kto z tumu. - Nigdy nie widziae przylepionego szczura - odpar Richard. Kto inny wrczy mu du whisky. - Masz, yknij. Wiesz, e w Londynie nie dostaniesz prawdziwej szkockiej. - Na pewno dostan - westchn Richard. Z wosw ciekaa mu woda, kapic wprost do drinka. - W Londynie maj wszystko. Oprni szklank, potem kolejn, a polem wieczr rozpyn mu si przed oczami i rozpad na kawaki. Pniej pamita ju tylko wraenie, e opuszcza poukadan, sensown przysta, zmierzajc ku czemu wielkiemu, staremu i niebezpiecznemu. Pamita te, e nad ranem wymiotowa bez koca do penego deszczwki rynsztoka, a gdzie w deszczu oddalaa si od niego biaa posta przypominajca maego, okrgego uka. Nastpnego ranka wsiad do pocigu. Matka daa mu na drog kawaek ciasta i termos z herbat, i Richard Mayhew pojecha do Londynu. Czu si koszmarnie.

Drugi prolog
Czterysta lat wczeniej

Bya poowa XVI wieku. W Toskanii pada deszcz - zimny, zoliwy deszcz, ktry okrywa wiat szarym caunem. Z maego klasztoru na wzgrzu ku porannemu niebu uniosa si smuga czarnego dymu. Na zboczu siedzieli dwaj mczyni. Czekali, kiedy budynek zacznie pon. - To, panie Vandemar - rzek niszy, wskazujc tust rk smuk dymu - bdzie pikne caopalenie, gdy tylko cae si spali. Cho bezlitosna wierno prawdzie zmusza mnie do przyznania, i wtpi, by ktry z mieszkacw w peni je doceni. - Bo wszyscy nie yj, panie Croup? - spyta jego towarzysz. Jad wanie co, co wygldao, jakby kiedy byo szczeniakiem; odcina noem due kawaki trucha i wkada je sobie do ust. -Poniewa, jak susznie zauwaye, mj sodki druhu, wszyscy nie yj. Oto jak mona rozrni tych dwch mczyzn: po pierwsze, gdy stoj, pan Vandemar jest o dwie i p gowy wyszy od pana Croupa. Po drugie, pan Croup ma oczy barwy wyblakej bkitnej porcelany, a oczy pana Vandemara s brzowe. Po trzecie, pan Vandemar ozdobi sw praw do piercieniami wasnorcznie zrobionymi z czaszek czterech wielkich krukw, pan Croup za nie nosi adnej biuterii. Po czwarte, pan Croup lubi sowa, a pan Vandemar jest zawsze godny. Klasztor z oskotem stan w ogniu. Zaczo si caopalenie. - Nie lubi sodyczy - oznajmi pan Vandemar. - Dziwnie smakuj. Kto krzykn. Potem rozleg si trzask, gdy dach run do rodka. Pomienie wystrzeliy wyej. - Kto nie by martwy - zauway pan Croup. - Teraz ju jest - odpar pan Vandemar, zjadajc kolejny kawaek surowego szczeniaka. Znalaz swj obiad martwy w rowie, gdy wychodzili z klasztoru. Lubi szesnasty wiek. - Co teraz? - spyta. Pan Croup umiechn si szeroko, ukazujc zby, ktre wyglday jak wypadek na

cmentarzu. - Jakie czterysta lat naprzd rzek. Londyn Pod. Pan Vandemar przetrawi wiadomo, ujc kawaek szczeniaka. W kocu spyta: Bdziemy zabija ludzi? O tak rzek pan Croup. - Myl, e mog to zagwarantowa.

Rozdzia l
Uciekaa ju od czterech dni, rozpaczliwie umykajc w gb chaotycznych korytarzy i tuneli. Bya godna i wyczerpana. Z coraz wikszym trudem otwieraa kade kolejne drzwi. Teraz znalaza sobie kryjwk: ma kamienn nor pod wiatem. Bya tu bezpieczna; tak przynajmniej miaa nadziej. W kocu zasna.

***
Pan Croup wynaj Rossa na ostatnim Ruchomym Targu, ktry urzdzono w opactwie Westminster. - Myl o nim jak o kanarku - rzek do pana Vandemara. - piewa? spyta pan Vandemar. - Wtpi. Naprawd szczerze wtpi. Nie, mj miy przyjacielu, mwiem w przenoni. Chodzio mi o ptaki, ktre zabiera si do kopalni. Vandemar skin gow. Pan Ross zupenie nie przypomina kanarka: by rosy - niemal tak rosy jak pan Vandemar - i brudny. Mao mwi, cho nie omieszka wspomnie, e lubi zabija i e jest w tym dobry. Sowa te bardzo rozbawiy pana Croupa i pana Vandemara, tak jak Dyngis-chana mogyby rozbawi popisy modego Mongoa, ktry niedawno spldrowa sw pierwsz wie albo spali jurt. Ross by kanarkiem, nawet o tym nie wiedzc. Tote szed pierwszy w poplamionej koszulce i sztywnych od brudu dinsach, a Croup i Vandemar maszerowali za nim, ubrani w eleganckie czarne garnitury. Szmer w ciemnoci. W doni pana Vandemara bysn n. A potem nie tkwi ju w jego rce, lecz koysa si lekko dziesi metrw dalej. Pan Vandemar podszed i podnis n. Na ostrzu tkwi szczur; zamyka i otwiera bezradnie pyszczek, gdy umykao z niego ycie. Pan Vandemar dwoma palcami zmiady mu czaszk. - Oto gryzo, ktry nikogo ju nie ugryzie - rzek pan Croup. Zamia si z wasnego dowcipu. Pan Vandemar milcza. - Szczur. Gryzo. Rozumiesz? Pan Vandemar zsun trucho z ostrza i zacz z namysem rusza szczkami. Pan Croup wytrci mu martwego szczura z rki. - Przesta rzek. Jego towarzysz z nadsan min schowa n.

- Umiechnij si sykn zachcajco pan Croup. - Bdzie jeszcze wiele szczurw. A teraz ruszajmy. Tyle rzeczy do zrobienia. Tylu ludzi do zniszczenia.

***
Trzy lata w Londynie nie odmieniy Richarda, cho zmieniy sposb, w jaki postrzega to miasto. Gdy przyby tu po raz pierwszy, uzna, e Londyn jest dziwny, olbrzymi, cakowicie niezrozumiay. Tylko mapa metra nadawaa mu choby pozr porzdku. Stopniowo zacz pojmowa, e mapa ta stanowi jedynie podrczn fikcj, ktra uatwia ycie, lecz w aden sposb nie odpowiada rzeczywistoci; zupenie jak czonkostwo w partii politycznej, pomyla kiedy z dum. Potem jednak, gdy sprbowa wyjani podobiestwo czce map metra i parti grupie oszoomionych nieznajomych na przyjciu, zdecydowa, e w przyszoci bdzie si trzyma z dala od polityki. Z czasem odkry, e coraz bardziej przyjmuje Londyn za co oczywistego. Wkrtce zacz si szczyci tym, e nie odwiedzi adnej atrakcji turystycznej (poza londysk Tower; jego ciotka Maude przyjechaa do miasta na weekend i Richard niechtnie towarzyszy jej w zwiedzaniu). Jessica zmienia to wszystko. Nagle, miast rozsdnie spdza weekendy, zacz bywa z ni w miejscach takich jak Galeria Narodowa i Tat, gdzie przekona si na wasnej skrze, e od zbyt dugich wdrwek po galeriach okropnie bol nogi, po jakim czasie wielkie dziea sztuki caego wiata zlewaj si w jedno, a aden normalny czowiek nie zdoa uwierzy, ile bezczelne kafejki muzealne potrafi policzy sobie za ciastko i filiank herbaty. - Oto twoja herbata i ekierka - rzek. - Taniej byoby kupi jednego Tintoretto. - Nie przesadzaj - odpara radonie Jessica. - A zreszt, w Tate nie ma adnych Tintorettw. - Trzeba byo zje jeszcze ciasto z winiami mrukn Richard. - Wtedy mogliby sobie pozwoli na kolejnego van Gogha. - Nie - poprawia go Jessica. - Nie mogliby. Richard spotka Jessic dwa lata wczeniej we Francji podczas weekendowego wypadu do Parya. Natkn si na ni w Luwrze, gdy prbowa odszuka grupk przyjaci, ktrzy zorganizowali wycieczk. Cofajc si, wpad na Jessic, podziwiajc wanie niezwykle wielki i historyczny brylant. Prbowa przeprasza j po francusku, podda si, przeszed na angielski, a potem usiowa przeprosi po francusku za to, e przeprasza po angielsku, wwczas jednak zorientowa si, e Jessica jest tak angielska, jak tylko by mona.

W ramach rekompensaty kupi jej kosztown francusk kanapk i strasznie drogi musujcy sok jabkowy. I tak si to zaczo. Potem ju nigdy nie zdoa przekona Jessiki, e nie jest typem czowieka, ktry odwiedza galerie. Richard czu nabony podziw wobec Jessiki, ktra bya pikna, czsto nawet dowcipna i z pewnoci czekaa j wielka przyszo. Jessica natomiast dostrzega w nim ogromny potencja, ktry, waciwie pokierowany przez odpowiedni kobiet, uczyni z niego idealnego kandydata na ma. Gdyby tylko nieco bardziej skoncentrowa si na wanych sprawach, mruczaa do siebie i kupowaa mu ksiki, takie jak: Ubir znaczy sukces" oraz 125 nawykw, ktre wiod na szczyt", ksiki uczce, jak kierowa biznesem niczym kampani wojskow. Richard zawsze jej dzikowa i zawsze zamierza kiedy je przeczyta. Kupowaa mu te ubrania, ktre uwaaa za odpowiednie - i nosi je posusznie. A kiedy, gdy uznaa, e nadszed czas, oznajmia, i powinni kupi piercionek zarczynowy. - Czemu si z ni spotykasz? spyta osiemnacie miesicy pniej Garry z dziau projektw. - Jest przeraajca. Richard potrzsn gow. - Kiedy j bliej pozna, okazuje si urocza. Garry odstawi na miejsce jednego z trolli z biurka Richarda. - Dziwie si, e pozwala ci si nimi bawi. - Nigdy nie poruszaa tego tematu. W istocie poruszaa go, i to nieraz. Jednake zdoaa przekona sam siebie, e zbir trolli Richarda to oznaka pewnej uroczej ekscentrycznoci, porwnywalna do kolekcji aniow pana Stocktona. Wanie organizowaa wystaw aniow pana Stocktona i dosza do wniosku, e wielcy ludzie zawsze co zbieraj. Tak naprawd Richard nie kolekcjonowa trolli. Zamiast tego, usiujc na prno nada nieco osobisty ton swemu miejscu pracy, rozmieci w strategicznych miejscach plastikowe figurki. Ustawi te na biurku zdjcie Jessiki. Dzi tkwia na nim przylepiona ta kartka. Byo to pitkowe popoudnie. Richard zauway kiedy, e wydarzenia to tchrze. Nie lubi wystpowa pojedynczo, lecz zbieraj si w stada i atakuj wszystkie naraz. Wemy choby ten szczeglny pitek. By to, jak podkrelia Jessica co najmniej dziesi razy w cigu ostatniego miesica, najwaniejszy dzie jego ycia. Oczywicie, nie najwaniejszy dzie jej ycia. Ten nadejdzie dopiero w przyszoci, gdy Richard nie wtpi w to ani przez chwil ludzie obwoaj j premierem, krlow czy nawet Bogiem. Lecz bez wtpienia w jego yciu by to dzie

najwaniejszy. Szkoda zatem, e mimo karteczki, ktr Richard przyklei sobie na lodwce, i drugiej, zostawionej na zdjciu Jessiki w biurze, zapomnia o nim cakowicie i na mier. By jeszcze raport Wandswortha, spniony i zaprztajcy go prawie bez reszty. Richard sprawdzi kolejny rzd liczb. Nagle zauway, e strona siedemnasta znikna, i przygotowa si do kolejnego wydruku. Po nastpnej stronie wiedzia ju, e gdyby tylko dano mu spokj... gdyby jakim cudem telefon nie zadzwoni... Zadzwoni. Richard pstrykniciem wczy gonik. - Halo? Richard? Dyrektor chce wiedzie, kiedy dostanie raport. Richard zerkn na zegarek. - Za pi minut, Sylvio. Jest ju prawie gotowy. Musz tylko doczy prognoz zyskw i strat. - Dziki, Dick. Zaraz po niego przyjd. Sylvia, jak sama lubia mwi, bya osobist asystentk dyrektora. Otaczaa j aura bezlitosnej sprawnoci. Richard wyczy gonik. Telefon natychmiast zadzwoni ponownie. - Richardzie - przemwi gosem Jessiki. - Tu Jessica. Nie zapomniae, prawda? - Zapomniaem? - Prbowa przypomnie sobie, o czym mg zapomnie. Spojrza na zdjcie Jessiki w poszukiwaniu natchnienia i znalaz je w a nadto wyranej postaci maej tej karteczki przylepionej do jej czoa. - Richardzie, podnie suchawk. Posucha, jednoczenie czytajc notatk. - Przepraszam, Jess. Nie zapomniaem. Sidma wieczr w Ma Maison Italiano. Spotkamy si na miejscu? - Jessica, Richard, nie Jess. - Na moment urwaa. - Po ostatnim razie, raczej nie. Potrafiby zabdzi nawet we wasnym ogrdku. Richard mia wanie zauway, e kademu mogaby pomyli si Galeria Narodowa z Narodow Galeri Portretu, i e to nie ona spdzia cay dzie stojc na deszczu (co zreszt w jego opinii byo rwnie zabawne jak nieskoczone wdrwki po obu galeriach), zmieni jednak zdanie. - Przyjd do ciebie - oznajmia Jessica. - Pjdziemy tam razem. - Dobrze, Jess... przepraszam, Jessico. - Potwierdzie nasz rezerwacj, prawda, Richardzie? - Tak - skama nader przekonujco. Drugi telefon na jego biurku rozdzwoni si przeraliwie. - Jessico, posuchaj, musze... - To dobrze odpara Jessica i przerwaa poczenie.

Najwiksz sum pienidzy, jak Richard wyda w yciu, przeznaczy na piercionek zarczynowy dla Jessiki osiemnacie miesicy wczeniej. Odebra drugi telefon. - Cze, Dick - rzek Garry. - To ja, Garry. Garry siedzia kilka biurek dalej. Pomacha do Richarda znad lnicego, wolnego od trolli blatu. - Wci jestemy umwieni na drinka? Mwie, e obgadamy projekt Mersthama. - Rozcz si, do cholery. Jasne, e jestemy. Richard odoy suchawk. Na dole karteczki dostrzeg numer telefonu. Napisa j sam kilka tygodni wczeniej. I zrobi t rezerwacj. By tego niemal pewien. Ale jej nie potwierdzi. Zamierza, lecz cigle mia co na gowie, a wiedzia, e zostao mnstwo czasu. Wydarzenia atakuj stadnie... Sylvia staa obok niego. - Dick? Raport Wandswortha? - Ju prawie gotw, Sylvio. Zaczekaj momencik, dobrze? Skoczy wystukiwa numer. Westchn z ulg, gdy kto odpowiedzia. - Ma Maison. Czym mog suy? - Tylko jednym - odpar Richard. - Stolikiem dla trzech osb na dzi wieczr. Chyba go zamwiem. Jeli tak, potwierdzam rezerwacj. Jeli nie, chciabym go zamwi. Prosz. Nie. Nie mieli ani ladu rezerwacji na nazwisko Mayhew. Ani Stockton. Ani Bartram - nazwisko Jessiki. A co do zamwienia stolika... Najgorsze nie byy same sowa, lecz ton, jakim przekazano mu informacj. Stolik na dzi wieczr powinien by zosta zarezerwowany wiele lat wczeniej, moe nawet przez rodzicw Richarda. Stolik na dzi wieczr by po prostu niemoliwy. Gdyby nagle w drzwiach zjawi si papie, premier albo prezydent Francji i nie mia potwierdzonej rezerwacji, wyldowaby na ulicy. - Ale tu chodzi o szefa mojej narzeczonej. Wiem, e powinienem by zadzwoni wczeniej. Jest nas tylko troje, czy nie mona by... Jego rozmwca odwiesi suchawk. - Richard wtrcia Sylvia. - Dyrektor czeka. - Jak sdzisz - spyta Richard - czy daliby mi stolik, gdybym zadzwoni i zaproponowa im dodatkowe pienidze?

***
W jej nie byli wszyscy razem, w domu. Jej rodzice, brat, siostra. Stali w sali balowej.

Wszyscy tacy bladzi, tacy powani. Porcja, matka, dotkna jej policzka i powiedziaa, e jest w niebezpieczestwie. W swym nie Drzwi zamiaa si i odpara, e wie. Matka potrzsna gow. Nie, nie. Bya w niebezpieczestwie teraz. W tej chwili. Otwara oczy. Drzwi uchylay si powoli, cichutko. Wstrzymaa oddech. Ciche kroki na kamieniu. Moe mnie nie zauway, moe sobie pjdzie, pomylaa. A potem, z rozpacz: Jestem godna. Kroki umilky. Wiedziaa, e jest dobrze ukryta pod stosem szmat i starych gazet. Moe intruz nie ma zych zamiarw, mysiaa. Czy nie syszy bicia mego serca? A potem kroki zbliyy si i wiedziaa, co musi zrobi. Przeraao j to. Czyja rka odgarna pokrywajce j mieci i Drzwi spojrzaa wprost w tp twarz, ktra zmarszczya si w zowieszczym umiechu. Przekrcia si i szarpna gwatownie. N wycelowany w pier trafi j rami. Do tej chwili nie przypuszczaa, e zdoaaby to zrobi. Nie sdzia, e miaaby do odwagi, bya do przeraona, zdespesrowana, by si omieli. Teraz jednak wycigna rk ku jego piersi i otworzya... Poczua co ciepego, mokrego i liskiego. Skulia si i wygramolia spod mczyzny, po czym potykajc si wypada z pomieszczenia. Zatrzymaa si dopiero w tunelu, niskim i wskim. Oparta o cian szlochaa, chwytajc oddech. Zuya resztk sil. Nie zostao jej nic. Czua narastajcy bl w ramieniu. N! pomylaa. Ale bya bezpieczna. No, no - usyszaa gos dobiegajcy z ciemnoci po jej prawej stronie. Przeya spotkanie z panem Rossem. A niech mnie, panie Vandemar. - Ton gosu by rwnie liski, jak brzowy luz pod palcami. A niech i mnie, panie Croup - odpar beznamitny gos po lewej stronie. W ciemnoci zapono migotliwe wiateko. Mimo to oczy pana Croupa byszczay w mroku pod ziemi - spotkania z nami nie przeyje. Drzwi rbna go mocno kolanem w krocze. Poczua, jak co ustpuje pod kolanem, i zacza biec, zaciskajc praw do na ramieniu. Ucieka.

***

- Dick? Richard machniciem rki odgoni intruza. Znw kierowa swoim yciem. Jeszcze tylko chwila... Garry powtrzy jego imi: Dick? Jest wp do sidmej. - Co? Papiery, dugopisy, arkusze kalkulacyjne i trolle wyldoway w aktwce Richarda. Zatrzasn j i rzuci si biegiem do wyjcia, po drodze nacigajc paszcz. Garry bieg obok niego. To co, idziemy na drinka? - Drinka? Mielimy wyskoczy dzisiaj razem, obgada projekt Mersthama, pamitasz? To byo dzisiaj? Richard zatrzyma si na moment. Gdyby baaganiarstwo stao si kiedykolwiek sportem olimpijskim, mgby reprezentowa w nim Angli. Garry, przepraszam. Zawaliem spraw. Musz dzi spotka si Jessic. Zabieramy jej szefa na kolacj. - Pana Stocktona? Z firmy Stockton? Tego Stocktona? Richard przytakn. Zbiegali po schodach. - Na pewno bdziesz si dobrze bawi - rzek Garry. - A co sycha u potwora z Czarnej Laguny? - Tak naprawd Jessica pochodzi z Ilford, Garry, i wci pozostaje wiatem i mioci mojego ycia. Dziki, e spytae. -Znaleli si w holu i Richard mign wprost ku automatycznym drzwiom, ktre widowiskowo si nie rozsuny. - Jest ju po szstej, panie Mayhew przypomnia Figgis, stranik budynku. - Musi si pan podpisa. - Jeszcze tylko tego mi trzeba - rzek Richard do nikogo w szczeglnoci. Jeszcze tylko tego. Pan Figgis pachnia syropem od kaszlu i syn ze swej encyklopedycznej kolekcji mikkiej pornografii. Strzeg drzwi z oddaniem graniczcym z szalestwem, bo nigdy nie doszed do siebie po wieczorze, kiedy z caego pietra znikny komputery wraz z dwiema palmami w donicach i dywanem dyrektora Axminstera. - Czyli dzi z drinka nici? - Przepraszam, Garry. Moe by w poniedziaek? - Jasne. W poniedziaek. Nie ma sprawy. Do zobaczenia. Pan Figgis zbada uwanie podpis i przekonawszy si naocznie, e Richard nie wynosi

komputerw, palm w donicach ani dywanw, nacisn przycisk pod biurkiem. Drzwi si rozsuny. - Drzwi rzek Richard. Podziemny korytarz rozgazia si i dzieli. Na olep wybieraa drog, migajc tunelem, biegnc, potykajc si i wymachujc rkami. Gdzie za ni maszerowali pan Croup i pan Vandemar, spokojni i radoni, jakby zwiedzali wanie wystaw w Paacu Krysztaowym. Gdy dochodzili do rozstajw, pan Croup klka, znajdowa najblisz kropl krwi i znw ruszali jej ladem. Byli niczym hieny, cigajce ofiar, pki nie pada z wyczerpania. Mogli zaczeka. Mieli mnstwo czasu. Dla odmiany Richardowi dopisao szczcie. Zapa takswk. Szczeglnie entuzjastyczny kierowca zawiz go do domu niezwyk tras, biegnc ulicami, istnienia ktrych Richard wczeniej nie zauway. Wyskoczy z takswki, pozostawiajc napiwek i aktwk, zdoa jeszcze zatrzyma wz, odzyska walizeczk, wbieg po schodach i wpad do mieszkania. Ju w korytarzu cign z siebie ubranie; aktwka zawirowaa w powietrzu i wyldowaa na sofie. Starannie pooy klucze na stoliku po to, by o nich nie zapomnie. Potem wpad do sypialni. Zadwicza dzwonek. Richard, w trzech czwartych odziany ju w swj najlepszy garnitur, rzuci si do domofonu, - Richard? Tu Jessica. Mam nadziej, e jeste gotw. - Ach, tak. Zaraz bd. W biegu nacign paszcz, zatrzaskujc za sob drzwi. Jessica czekaa na niego przed schodami. Taki miaa zwyczaj. Nie lubia mieszkania Richarda; czua si w nim niezrcznie i dziwnie kobieco. Zawsze istniaa szansa, e w dowolnym miejscu natknie si na sztuk mskiej bielizny, nie mwic ju o wdrujcych brykach zeschnitej pasty do zbw na umywalce. Nie, z ca pewnoci nie byo to mieszkanie w jej stylu. Jessica bya bardzo pikna, tak pikna, e Richard od czasu do czasu wpatrywa si w ni ze zdumieniem, mylc: Jakim cudem zwizaa si ze mn? A kiedy si kochali - nieodmiennie w mieszkaniu Jessiki na Barbicanie, w mosinym ku Jessiki midzy sztywnymi, biaymi, lnianymi przecieradami (rodzice Jessiki

wychowali j w przekonaniu, e kodry s dekadenckie) - po akcie w ciemnoci obejmowaa go bardzo mocno, jej dugie brzowe loki opaday mu na pier i szeptaa, jak bardzo go kocha. A on odpowiada, e take j kocha i pragnie z ni by, i oboje wierzyli, e to prawda. Na mj honor, panie Vandemar. Ona zwalnia. - Zwalnia, panie Croup. - Pewnie traci mnstwo krwi, panie V. - liczniej krwi, panie C. licznej, mokrej krwi. - Ju niedugo. Szczek: dwik otwieranego sprynowego noa, pusty, mroczny i samotny. - Richardzie, co robisz? - spytaa Jessica. - Nic, Jessico. - Nie zapomniae chyba kluczy, prawda? - Nie, Jessico. Richard przesta si poklepywa i wsun rce gboko w kieszenie paszcza. - Kiedy dzi wieczr poznasz pana Stocktona - zacza Jessica - powiniene doceni, e to nie tylko bardzo wany czowiek, ale uosobienie wielkiej korporacji. - Nie mog si ju doczeka - westchn Richard. - Co mwisz, Richardzie? - Nie mog si ju doczeka powtrzy z entuzjazmem, - Chod szybciej. - Jessica zacza zdradza oznaki czego, co u kobiety mniejszego ducha mona by opisa jako zdenerwowanie. - Nie moemy si spni. - Nie, Jess. - Nie nazywaj mnie tak, Richardzie. Nie znosz zdrobnie. S takie protekcjonalne. - Moe kilka groszy? Mczyzna siedzia w drzwiach z rcznie wypisan kartk na piersi, oznajmujc wiatu, e jest godny i bezdomny. Richard nie potrzebowa adnego znaku, by w to uwierzy. Sign do kieszeni w poszukiwaniu monety. - Richardzie, nie mamy czasu - upomniaa go Jessica, ktra wspieraa organizacje charytatywne i etycznie inwestowaa pienidze. Chc, eby wywar dobre wraenie jako mj narzeczony. To istotne, by przyszy maonek wywar dobre wraenie. - Nagle zmarszczya twarz w umiechu. Obja go na moment. Och, Richardzie, kocham ci. Wiesz o tym, prawda? A Richard przytakn. I rzeczywicie wiedzia. Jessica zerkna na zegarek i przyspieszya kroku. Richard dyskretnie rzuci funtow monet w stron mczyzny w

drzwiach, ktry pochwyci j zrcznie brudn doni. - Nie miae problemw z rezerwacj, prawda? - spytaa Jessica. A Richard, ktry nie potrafi dobrze kama w bezporedniej rozmowie, odpar: - Hmm... le wybraa. Korytarz zamykaa gadka ciana. W zwykych okolicznociach nie stanowioby to problemu, ale bya taka zmczona, taka godna. Tak bardzo cierpiaa... Oddychaa gwatownie, dawic si i szlochajc. Jej lewe rami byo zimne. Rka zupenie zdrtwiaa. - Na m czarn dusz, panie Vandemar, czy widzi pan to co ja? - Gos by mikki, bliski. Musieli podej do niej bliej, ni przypuszczaa. Moje malekie oczy dostrzegaj co, co... - Za chwil zginie, panie Croup - dokoczy gos nad jej gow. - Nasz zleceniodawca bdzie zachwycony. A ona signa daleko w gb swej duszy, czerpic z blu, strachu, cierpienia. Bya zmczona, wypalona, cakowicie bezradna. Nie miaa dokd pj. Brakowao jej czasu i si. Choby byy to ostatnie drzwi, ktre otworz... - modlia si w duchu do wityni i uku. Gdzie... gdzie bdzie... bezpiecznie. A potem pomylaa: Kto. I sprbowaa otworzy drzwi. Gdy pochona j ciemno, usyszaa gos pana Croupa dobiegajcy z bardzo daleka. - Do licha! Jessica nie przyja tego dobrze. Naprawd musiae obieca im dodatkowe pidziesit funtw za nasz stolik? Jeste idiot, Richardzie. - Zgubili moj rezerwacj. I powiedzieli, e wszystkie stoy s zajte. - Pewnie posadz nas koo kuchni - westchna. - Albo obok drzwi. Mwie im, e to dla pana Stocktona? - Tak. Znw westchna. W cianie tu przed nimi otwary si drzwi. Wysza z nich jaka posta. Przez dug, straszliw chwil staa chwiejnie, a potem runa na beton. Richard zadra. - Kiedy bdziesz rozmawia z panem Stocktonem, pamitaj, eby mu nie przerywa ani si z nim nie spiera. Nie lubi, gdy kto si z nim spiera. Jeli zaartuje, miej si. Gdyby mia wtpliwoci, czy to by art, spjrz na mnie, a ja... postukam palcem w st.

Dotarli do czowieka na chodniku. Jessica przekroczya go. Richard si zawaha. - Jessico? - Masz racj. Moe uzna, e si nudz. Kiedy zaartuje, podrapi si w ucho. - Jessico! - Co? - Spjrz - wskaza chodnik. Spoczywajca tam osoba leaa twarz do ziemi, spowita w wielowarstwowy strj. Jessica chwycia go pod rk i pocigna ku sobie. - Jeli zaczniesz zwraca na nich uwag, Richardzie, wejd ci na gow. Oni wszyscy maj domy. Kiedy si przepi, z pewnoci nic jej nie bdzie. Jej? Richard przyjrza si uwanie. Rzeczywicie, to bya dziewczyna. - Uprzedziam pana Stocktona, e... - cigna Jessica. Richard przyklkn. Richardzie, co ty robisz? - Nie jest pijana - rzek - tylko ranna. - Spojrza na swe palce. - Krwawi. Jessica popatrzya na niego, zdenerwowana i zaskoczona. - Spnimy si - powiedziaa z naciskiem. - Jest ranna. Jessica obejrzaa si na dziewczyn na chodniku. Priorytety. Richardowi stanowczo brakowao priorytetw. Twarz dziewczyny pokrywaa warstwa brudu. Jej ubranie byo mokre od krwi. - Richardzie, spnimy si. - Ona jest ranna - odpar z prostot. Jego twarz przybraa wyraz, ktrego Jessica jeszcze na niej nie widziaa. - Richardzie! - rzucia ostrzegawczo, potem jednak ustpia odrobin, proponujc kompromis. - Zadzwo po karetk. Tylko szybko. Oczy dziewczyny otwary si, biae i okrge w ciemnej od krwi i kurzu twarzy. - Prosz, nie do szpitala. Znajd mnie. Zabierz mnie w bezpieczne miejsce. Prosz. Jej gos by bardzo saby. - Ty krwawisz - rzek Richard. Obejrza si, by sprawdzi, skd przysza. ciana jednak bya ceglana, lity mur. - Pom mi szepna. Powieki jej opady. - Kiedy zadzwonisz na pogotowie, nie podawaj nazwiska. Moe musiaby zoy zeznanie albo co takiego. A nie chc, by nasz wieczr zakoczy si katastrof... Richardzie, co ty robisz? Richard podnis dziewczyn. Bya zaskakujco lekka.

- Zabieram j do siebie, Jess. Nie mog jej tu zostawi. Powiedz panu Stocktonowi, e jest mi naprawd bardzo przykro, ale zdarzyo si co niespodziewanego. Z pewnoci to zrozumie. - Richardzie Oliverze Mayhew - powiedziaa zimno Jessica. - Natychmiast po t mod osob i podejd tutaj, bo jeli nie, zrywam nasze zarczyny. Ostrzegam! Richard poczu ciep, lepk krew przesikajc przez koszul. Czasami nic si nie da zrobi. Odszed. Jessica staa na chodniku patrzc, jak Richard rujnuje jej wielki wieczr. Pod powiekami zapieky j zy. Po chwili znikn jej z oczu i wtedy, dopiero wtedy zakla gono i wyranie, i z caych si cisna torebk o ziemi, do mocno, by po betonie rozsypay si szminka, telefon komrkowy, kalendarz i kilka tamponw. A potem, poniewa nic innego nie moga zrobi, pozbieraa wszystko, woya do torebki i ruszya do restauracji, by zaczeka na pana Stocktona. Sczc biae wino, prbowaa obmyli wiarygodny powd, dla ktrego narzeczony nie mg jej towarzyszy. Rozpaczliwie zastanawiaa si, czy nie mogaby po prostu powiedzie, e Richard umar. - To bya bardzo naga mier - mrukna pod nosem. Przez ca drog Richard ani na moment nie zatrzyma si, by pomyle. Zupenie jakby co nim kierowao. Gdzie w gbi umysu kto - zwyky, rozsdny Richard Mayhew mwi mu, jak idiotycznie si zachowa. Powinien by wezwa policj albo karetk, niebezpiecznie jest rusza rannego, bardzo powanie obrazi Jessic, bdzie musia spa dzi na kanapie, zniszczy sobie najlepszy garnitur, dziewczyna okropnie mierdzi... Mechanicznie stawia kroki. Cierpy mu ramiona, bolay plecy, a on, ignorujc spojrzenia przechodniw, szed naprzd. Wreszcie znalaz si przy wejciu na klatk schodow. Potykajc si, wszed na gr, stan przed swymi drzwiami i w tym momencie uwiadomi sobie, e zostawi klucze w rodku na stoliku... Dziewczyna wycigna brudn do ku drzwiom, ktre otwary si lekko. Nigdy nie sdziem, i ucieszy mnie fakt, e zamek nie zaskoczy, pomyla Richard, wnoszc j do rodka. Nog zamkn za sob drzwi i pooy dziewczyn na ku. Przd jego koszuli by mokry od krwi. Nieznajoma sprawiaa wraenie pprzytomnej. Jej powieki trzepotay. Zdj z niej skrzan kurtk. Na lewym ramieniu miaa gbok ran. Richard a sykn na jej widok.

Posuchaj, musz wezwa lekarza rzek cicho. - Syszysz mnie? Otworzya oczy - okrge, przeraone. Prosz, nie. Nic mi nie bdzie. Nie jest a tak le, jak si zdaje. Potrzeba mi tylko snu. adnych lekarzy. Ale twoje rami, twoja rka... Nic mi nie bdzie. Jutro. Prosz. - Jej glos opad do szeptu. No dobrze, jeli tego chcesz. - Powoli wraca mu rozsdek. - Posuchaj, mgbym spyta... Dziewczyna spaa. Na palcach wyszed z sypialni, zamykajc za sob drzwi. Potem usiad na kanapie przed telewizorem, zastanawiajc si, co waciwie zrobi.

Rozdzia 2

By gdzie gboko pod ziemi, moe w tunelu czy kanale. Sabe, migotliwe wiato nie rozpraszao ciemnoci; przeciwnie, podkrelao j. Nie by sam. Obok niego szli inni ludzie. Teraz bieg kanaem, rozbryzgujc wok boto. Krople wody spaday powoli, krystalicznie czyste w mroku. Skrci za rg. To ju na niego czekao. Byo wielkie. Wypeniao sob cay kana. Opuszczony masywny eb, ciao i oddech, parujce w zimnym powietrzu. Dzik! - pomyla z pocztku, a potem uwiadomi sobie, e to bzdura; aden dzik nie mgby by taki wielki. To co byo rozmiaru byka, tygrysa, samochodu. Patrzyo na niego. Przez sto lat tkwio nieruchomo, podczas gdy on unosi wczni. A potem zaatakowao. Cisn wczni, lecz si spni. Bestia rozdara mu bok ostrymi jak brzytwa szablami. Czu, jak ycie umyka z niego w boto, i zrozumia, e run twarz w wod, ktra byskawicznie nabraa szkaratnej barwy od strug dawicej krwi... Prbowa krzykn, obudzi si, ale jedynie wcign w puca boto, krew i wod. Czu tylko bl... - Zy sen? - spytaa dziewczyna. Richard usiad gwatownie na kanapie, gorczkowo chwytajc powietrze. Mimo zacignitych zason wiedzia, e jest ju ranek. Pomaca wok siebie w poszukiwaniu pilota, ktry wbi mu si gdzie w okolice krzya, i wyczy telewizor. - Tak - odpar. - W pewnym sensie. Star rk piochy zaklejajce mu oczy i uwanie przyjrza si samemu sobie. Z ulg dostrzeg, e przed zaniciem zdj buty i marynark. Przd jego koszuli pokrywao boto i zaschnita krew. Bezdomna dziewczyna nie odpowiedziaa. Wygldaa okropnie chuda i blada pod warstw brudu i brzowej, zakrzepej krwi. Miaa na sobie osobliwy zestaw ubra, woonych jedno na drugie; dziwacznych strojw, brudnych aksamitw, zaboconych koronek, dziur, przez ktre wyglday kolejne warstwy i style. Richard pomyla, e wyglda, jakby dokonaa nocnego najazdu na Dzia Historii Mody w Muzeum Wiktorii i Alberta, i woya na siebie wszystko, co udao si jej ukra.

Zawsze nienawidzi ludzi, ktrzy mwi rzeczy oczywiste, tych, ktrzy podchodz do czowieka i informuj o czym, co z pewnoci sam zdy ju zauway: Ale pada" albo Od paskiej torby wanie odpado dno i cae zakupy wyldoway w kauy", czy nawet: Oj, zao si, e to boli". - A zatem wstaa - rzek, nienawidzc samego siebie. - Czyja to baronia? - spytaa dziewczyna. - Czyje lenno? - Sucham? Rozejrzaa si podejrzliwie. - Gdzie ja jestem? - Mieszkanie numer cztery, Newton Mansions, Little Camden Street... Urwa. Nieznajoma rozsuna zasony i zafascynowana wygldaa przez okno, cho przecie rozcigajcy si w dole widok by zupenie zwyczajny: samochody i autobusy, niewielkie skupisko sklepw - kiosk z gazetami, piekarnia, apteka i sklep alkoholowy. - Jestem w Londynie Nad - rzeka. Nad czym? - pomyla Richard. - Tak, jeste w Londynie - odpar. - Mam wraenie, e wczoraj wieczorem bya w szoku. Paskudna rana. - Odczeka chwil z nadziej, e dziewczyna co powie, wyjani, ona jednak zerkna tylko na niego i powrcia do obserwowania autobusw i sklepw. - Ja... no, znalazem ci na chodniku. Wok byo mnstwo krwi. - Nie przejmuj si - odpara z powag. - W wikszoci nie bya moja. Pucia zasony. Potem obejrzaa ran na ramieniu. - Bdziemy musieli co z tym zrobi - oznajmia. Pomoesz mi? Richard zaczyna czu si nieco zagubiony. - Niezbyt dobrze znam si na pierwszej pomocy. - Jeli jeste naprawd bojaliwy - rzeka - przytrzymasz mi tylko banda i zawiesz koce, ktrych nie dosign. Masz chyba banda, prawda? Richard przytakn. - O tak - rzek. - W apteczce, pod umywalk. A potem poszed do sypialni i przebra si, rozwaajc, czy plamy z koszuli (najlepszej koszuli, ktr kupia mu, o Boe, Jessica; ale si wcieknie!) kiedykolwiek zejd. Zakrwawiona woda z czym mu si kojarzya - z jakim snem, ktry nawiedzi go kiedy; lecz zupenie nie mg sobie przypomnie, o co w nim chodzio. Wycign zatyczk i ponownie napeni umywalk czyst wod, do ktrej doda hojn porcj dettolu. Ostra, antyseptyczna wo wydaa mu si czym niezwykle trzewym i normalnym. Oto lek na osobliwo sytuacji i jego gocia. Dziewczyna nachylia si i Richard

obmy ciep wod jej rami i rk. W rzeczywistoci nie by wcale taki bojaliwy, jak sdzi. Owszem, okazywa zdumiewajc sabo na widok krwi w telewizji. Dobry film o zombie, czy nawet dosowny dokument medyczny wystarczy, by skulony zaszy si w kcie, zasaniajc rkami oczy i mamroczc pod nosem: Powiedz mi, kiedy to si skoczy". Jeli jednak chodzio o prawdziw krew, prawdziwy bl, bez wahania zaczyna dziaa. Oczycili ran - znacznie mniej powan, ni Richard pamita - i zabandaowali. W trakcie caego procesu dziewczyna bardzo staraa si nie okazywa blu. Richard odkry, e zastanawia si, ile lat ma nieznajoma, jak wyglda pod tym brudem, czemu mieszka na ulicy i... - Jak si nazywasz? - spytaa. - Richard. Richard Mayhew. Dick. Skina gow, jakby uczya si tego na pami. - Richardrichardmayhewdick - powtrzya. Zadwicza dzwonek. Richard rozejrza si po kompletnie zabaaganionej azience. Spojrza na dziewczyn. Jak wygldaoby to w oczach normalnego obserwatora z zewntrz, takiego jak na przykad... - O Boe! jkn, przypominajc sobie najgorsze. - Zao si, e to Jess. Ona mnie zabije! - Samokontrola, samokontrola! - Zaczekaj tutaj - rzek do dziewczyny. Zamkn za sob drzwi azienki i pobieg do wejcia. Odetchn gono, czujc przejmujc ulg. To nie bya Jessica, tylko - waciwie kto? Mormoni, wiadkowie Jehowy, policja? Nie potrafi powiedzie. W kadym razie byo ich dwch. Mieli na sobie czarne garnitury lekko wywiecone, lekko podniszczone. Nawet Richard, kompletny dyslektyk w jzyku mody, odnis wraenie, e jest co nie tak z ich krojem. Podobne garnitury mgby uszy dwiecie lat temu krawiec, ktry zna nowoczesny strj z opisu, lecz nigdy nie oglda go na wasne oczy. Linie byy nie takie, akcenty le rozmieszczone. Lis i wilk, pomyla Richard. Zdumiao go to skojarzenie. Mczyzna z przodu, lis, by niszy od niego. Mia oklape, przetuszczone wosy i blad cer. Gdy Richard otworzy drzwi, tamten umiechn si szeroko, uamek sekundy za pno. - Dzie dobry waszmoci - rzek - w ten pikny, radosny poranek. - Ach tak. Witam - odpar Richard.

- Prowadzimy poszukiwania natury osobistej i bardzo delikatnej. Czy moglibymy wej do rodka? - To nie najlepszy moment - rzek Richard. - Pracujecie w policji? - spyta. Drugi z przybyszw, wilk, wysoki, stojcy o krok za przyjacielem i przyciskajcy do piersi plik kserograficznych odbitek, jak dotd milcza; po prostu czeka, potny, beznamitny. Teraz zamia si krtko, cicho i paskudnie. W jego miechu byo co niezdrowego. - Niestety - odpar niszy - nie moemy poszczyci si podobnymi koneksjami. W kartach, ktre Pani Fortuna rozdaa memu bratu i mnie, zabrako powoania do suby w ochronie porzdku, cho niewtpliwie byaby bardzo zajmujca. Nie, jestemy tylko zwykymi obywatelami. Prosz pozwoli, e si przedstawi. Jestem pan Croup, a ten dentelmen to mj brat, pan Vandemar. Zupenie nie wygldali na braci. Nie przypominali nikogo, kogo Richard kiedykolwiek spotka. - Paski brat? spyta Richard - Czy nie powinien nosi tego samego nazwiska? - Jestem pod wraeniem. Co za umys, panie Vandemar. Powiedzie, e sprawny i bystry, to za mao. Niektrzy z nas maj tak ostry dowcip nieznajomy nachyli si bliej Richarda i wspi na palce ku jego twarzy - e mog si skaleczy. Richard cofn si o krok. - Moemy wej? spyta pan Croup. - Czego chcecie? Pan Croup westchn w sposb, ktry najwyraniej mia zabrzmie aonie. - Szukamy naszej siostry - wyjani. - To niesforne dziecko, uparte i kapryne. O mao nie zamaa serca naszej biednej, owdowiaej matce. - Ucieka - wtrci agodnie pan Vandemar. Wcisn w do Richarda odbitk ksero. Jest troch... dziwna - doda zataczajc na czole kko gestem wskazujcym, e dziewczyna to kompletna wariatka. Richard spojrza na ulotk. Napisano na niej: WIDZIELICIE T DZIEWCZYN? Poniej znajdowao si szare, niewyrane zdjcie przedstawiajce porzdniejsz, czyst, dugowos wersj modej damy, ktr zostawi w azience. Pod spodem widnia napis: ODPOWIADA NA IMI DEE. GRYZIE i KOPIE. UCIEKA.

ZAWIADOMCIE NAS, JELI J SPOTKACIE. CHCEMY J ODNALE. NAGRODA. Jeszcze niej numer telefonu. Ponownie spojrza na zdjcie. Niewtpliwie widniaa na nim dziewczyna z azienki. - Nie - rzek. - Obawiam si, e jej nie widziaem. Przykro mi. Pan Vandemar jednak nie sucha. Unis gow i zacz wszy w powietrzu jak kto, kto poczu nagle dziwaczny, nieprzyjemny zapach. Richard wycign rk, aby odda mu ulotk, lecz rosy mczyzna jedynie przepchn si obok niego i wmaszerowa do mieszkania, niczym wilk cigajcy zdobycz. Richard pobieg za nim. - Co pan wyprawia?! Prosz przesta! Wyno si std! Nie moesz tam wej... Pan Vandemar kierowa si wprost do azienki. Richard mia nadziej, e dziewczyna - Dee? - zachowaa do rozsdku, by zamkn drzwi. Ale nie. Pchnite przez pana Vandemara otwary si szeroko. Mczyzna wszed do rodka, a Richard pody za nim. Czu si jak may, niezgrabny psiak oszczekujcy listonosza azienka nie bya dua. Miecia si w niej wanna, klozet, umywalka, kilka butelek szamponu, kostka myda i rcznik. Gdy Richard wyszed z niej kilka minut wczeniej, azienka krya te w sobie brudn, zakrwawion dziewczyn, poplamion krwi umywalk i otwart apteczk. Teraz wiecia czystoci. Dziewczyna w aden sposb nie moga si w niej ukry. Pan Vandemar wyszed z azienki, otworzy drzwi sypialni, wmaszerowa do rodka, rozejrza si. - Nie wiem, co pan sobie wyobraa rzek Richard - ale jeli obydwaj natychmiast nie opucicie mojego mieszkania, wezw policj. Wwczas pan Vandemar, ktry bada wanie salon, odwrci si i Richard nagle uwiadomi sobie, e okropnie si boi, zupenie jak may piesek, ktry odkry wanie, e osoba, ktr wzi za listonosza, jest w istocie olbrzymim, poerajcym psy przybyszem z innej planety, prosto z filmu z rodzaju tych, ktre Jessica uwaaa za niewarte jej czasu. Zaciekawi si przelotnie, czy pan Vandemar naley do ludzi, ktrym mwi si Nie rb mi krzywdy!", i jeli tak, czy sowa te na cokolwiek si zdadz. Wwczas odezwa si lisi pan Croup: - Oczywicie. Co pana naszo, panie Vandemar? Zao si, e to rozpacz po ucieczce naszej drogiej, kochanej siostry zamcia mu w gowie. Prosz przeprosi tego pana, panie

Vandemar. Pan Vandemar skoni gow i namyla si przez moment. - Zdawao mi si, e musz skorzysta z toalety rzek. -Nie musiaem. Przepraszam. Pan Croup ruszy w stron wyjcia. -No prosz. Mam nadziej, e wybaczy pan memu bratu brak obycia. Rcz, e to troska o nasz biedn owdowia matk i siostr, ktra w tej chwili zapewne bka si po ulicach Londynu bez opieki, tak go poruszya. W sumie jednak dobrze mie go u swego boku. Czy nie tak, mj rosy druhu? - Przekroczyli ju prg i znaleli si na klatce schodowej. Pan Vandemar milcza. Zupenie nie wyglda na oszalaego z rozpaczy. Croup odwrci si do Richarda i posa mu kolejny lisi umiech. - Zawiadomi nas pan, jeli j zobaczy - rzek. - Do widzenia - odpar Richard. Zamkn drzwi i przekrci zamek. A potem, po raz pierwszy, odkd wprowadzi si do tego mieszkania, zacign acuch. - Nie jestem gruby powiedzia pan Vandemar. Pan Croup, ktry na pierwsz wzmiank o policji przeci lini telefoniczn Richarda i teraz zastanawia si, czy wybra waciwy kabel, bo dwudziestowieczna technika nie bya jego specjalnoci, wzi ulotk. Wcale tak nie twierdziem odpar. - Napluj. Pan Vandemar zebra w ustach nieco liny i splun wprost na ty ulotki. Pan Croup przycisn j mocno do ciany obok drzwi Richarda. Przywara tam na dobre. WIDZIELICIE T DZIEWCZYN? - pytaa. - Powiedziae rosy druh". To znaczy gruby. -,,Rosy" znaczy te silny, solidny, potny, peen wigoru, odwany, miay i pomysowy odpar pan Croup. Wierzysz mu? Ruszyli w d. po schodach. - Wierz, akurat - powiedzia pan Vandemar. - Czuem jej zapach.

***
Richard odczeka, pki nie usysza trzanicia drzwi klatki schodowej kilka piter niej. Wanie ruszy w stron azienki, gdy wytrci go z rwnowagi dwiczcy przeraliwie dzwonek telefonu. Popdzi do przedpokoju i podnis suchawk. - Halo? Halo! Ze suchawki nie dobieg aden dwik. Zamiast tego rozlego si szczknicie i w goniku sekretarki na stoliku zabrzmia gos Jessiki.

- Richardzie, mwi Jessica. auj, e nie ma ci w domu, bo byaby to nasza ostatnia rozmowa i bardzo chciaam powiedzie ci to bezporednio. Uwiadomi sobie, e telefon nie dziaa. Wychodzcy ze suchawki przewd koczy si dwadziecia centymetrw niej, starannie odcity. Mimo wszystko zacz krzycze do mikrofonu, powtarzajc sowa takie jak:, Jessica", jestem tutaj" i prosz, nie rozczaj si". - Narobie mi wczoraj okropnego wstydu, Richardzie cigna dalej Jessica. Jeli o mnie chodzi, nasz zwizek jest skoczony. Nie zamierzam zwraca ci piercionka ani w ogle si z tob spotyka. Mam nadziej, e ty i twoja zraniona ptaszyna zgnijecie w piekle. egnam! - Jessica!- krzykn Richard w ponnej nadziei, e jeli zrobi to dostatecznie gono, zdoa jako przenikn w gb sieci telekomunikacyjnej. Tama przestaa si obraca. Rozlego si kolejne szczknicie i maa czerwona lampka sekretarki zamrugaa. - Ze wieci? - spytaa dziewczyna. Staa tu za nim w ciasnej kuchni. Jej rami okrywa banda. Wycigaa torebki herbaty i wkadaa je do kubkw. Woda ju wrzaa. - Tak - odpar Richard. - Bardzo ze. - Podszed do niej, poda jej ulotk WIDZIELICIE T DZIEWCZYN? -To ty, prawda? - To zdjcie mnie przedstawia, owszem. -I nazywasz si... Dee? Potrzsna gow. - Nazywam si Drzwi, Richardrichardmayhewdicku. Mleko, cukier? W tym momencie Richard czu si ju kompletnie zgubiony. - Richardzie, po prostu Richardzie - rzek. - Bez cukru. - Potem doda. - Suchaj, jeli to nie jest osobiste pytanie, moesz mi powiedzie, co ci si stao? Drzwi nalaa do kubkw wrztku. - Nie chcesz tego wiedzie - odpara z prostot. - C, przykro mi, e... - Nie, Richardzie. Naprawd nie chcesz tego wiedzie. Nie wyszoby ci to na dobre. I tak zrobie wicej, ni powiniene. Wyja torebki i podaa mu kubek herbaty. Odbierajc go od niej uwiadomi sobie, e wci ciska w doni suchawk. - No c, wiesz... nie mogem ci tak po prostu zostawi. - Moge - odpara. - Ale nie zrobie tego. Przywara do ciany i zerkna przez okno. Richard take wyjrza na zewntrz. Po

drugiej stronie ulicy pan Croup i pan Vandemar wychodzili wanie ze sklepu z gazetami. Ulotka WIDZIELICIE T DZIEWCZYN? wisiaa na honorowym miejscu na wystawie. - To naprawd twoi bracia? spyta. - Nie artuj, prosz odpara beznamitnie Drzwi. Richard pocign yk herbaty, udajc, e wszystko jest najzupeniej normalne. - Gdzie waciwie bya... no wiesz, przed chwil? - Byam tutaj - odpara. - Posuchaj, poniewa ci dwaj si tu krc, bdziemy musieli przesa wiadomo... - zawiesia gos - komu, kto moe mi pomc. Nie odwa si std wyj. - Nie znasz jakiego bezpiecznego miejsca? Kogo, do kogo moglibymy zatelefonowa? Drzwi wyja mu z rki suchawk z dyndajcym kawakiem obcitego kabla i potrzsna gow. - Moi przyjaciele nie maj telefonw - rzeka. Pooya suchawk na wideki i zostawia j tam, samotn, bezuyteczn. Nagle umiechna si przewrotnie. - Okruszki! - Sucham? - spyta Richard.

***
Dziewczyna otworzya okienko na tyach sypialni, wychodzce na may skrawek dachu i rynn, i rozsypaa wok okruchy. Aby dosign okna, musiaa stan na ku Richarda. - Ale ja nie rozumiem - zaprotestowa Richard. - Oczywicie, e nie - zgodzia si. - A teraz ciii... Nagle rozleg si trzepot skrzyde. Towarzyszy mu fioletowo-szaro-zielony rozbysk wiata na pirach gobia. Ptak zacz dzioba okruchy. Drzwi wycigna rk i podniosa go. Spojrza na ni ciekawie, ale nie protestowa. Usiedli na ku. Drzwi oddaa Richardowi gobia. Sama przymocowaa mu do nki wiadomo, uywajc do tego jaskrawobkitnej gumki, ktra wczeniej opasywaa plik starych rachunkw za prd. Richard bez entuzjazmu przyj ptaka. - Nie pojmuj, jaki w tym sens - narzeka. To przecie nie jest gob pocztowy, tylko zwyky londyski, z tych, co to sraj na lorda Nelsona. -Zgadza si - odpara Drzwi. Policzek miaa zadrapany, a wosy spltane; spltane,

lecz nie skotunione. Delikatnie odebraa ptaka i spojrzaa mu prosto w oczy. Gob przekrzywi gow, wpatrujc si w ni uwanie. - W porzdku - rzeka, po czym wydaa z siebie odgos przypominajcy gruchanie gobia. - W porzdku, Crrrprlrr. Masz znale markiza de Carabas, zrozumiaa? Gob zagrucha co w odpowiedzi. - wietnie. To wane, wic lepiej... Ptak przerwa jej niecierpliwym gruchaniem. - Przepraszam - rzeka Drzwi. - Oczywicie, to jasne, wiesz, co robisz. Wypucia ptaka przez okno. Richard z rozbawieniem oglda ca te scen. - Wiesz, przez chwil miaem wraenie, e on ci rozumie - rzek, gdy gob wzbi si w niebo i znikn pord dachw kamienic. - To ci dopiero - odpara Drzwi. - A teraz czekamy. Podesza do stojcego w kcie sypialni regau, znalaza egzemplarz Mansfield Parku", o ktrego istnieniu Richard nie mia wczeniej pojcia, i znikna w salonie. Richard poszed za ni. Dziewczyna usiada na kanapie i otworzya ksik. - To zdrobnienie od Dee? - spyta. - Co? - Twoje imi. - Nie. - Jak je wymawiasz? - Drzwi. Jak co, przez co si przechodzi. - Ach tak. - Czu, e musi powiedzie co jeszcze, wic rzek: - Co to w ogle za imi? Spojrzaa na niego swymi rnobarwnymi oczami. - Moje imi. Potem wrcia do lektury Jane Austen. Richard znalaz pilota i wczy telewizor. Zmieni kana. Zmieni ponownie. Westchn. Przeskoczy na nastpny. - No to na co czekamy? Drzwi przewrcia kartk. Nie uniosa wzroku. - Na odpowied. - Jak odpowied? Wzruszya ramionami. - Ach tak. Jasne. Nagle dostrzeg, e teraz, po usuniciu wikszoci brudu i krwi, jej skra jest bardzo blada. Zastanawia si, czy blado t spowodowaa choroba, czy utrata krwi. A moe po prostu dziewczyna nieczsto wychodzia na dwr? Moe siedziaa w wiezieniu? Cho na to

bya chyba za moda. Moe wyszy z mczyzn mwi prawd, twierdzc, e jest wariatk... - Posuchaj, kiedy zjawili si tu ci ludzie... - Ludzie? - Bysk rnobarwnych oczu. - Croup i no, Vanderbilt. - Vandemar. - Zastanawiaa si przez chwile, po czym przytakna. - Owszem, chyba mona nazwa ich ludmi. Maj po dwie nogi, dwie rce i po jednej gowie. Richard nie da si zbi z tropu. - Wiec wtedy, kiedy si tu zjawili, gdzie bya? Polizaa palec i odwrcia stron. - Tutaj. - Ale... - Umilk, bo zabrako mu sw. Nie moga ukry si nigdzie w mieszkaniu. Ale przecie z niego nie wysza. Ale... W tym momencie rozleg si szelest. Pomidzy stosami kaset wideo pod telewizorem poruszyo si co ciemnego. - Jezu! - jkn Richard, z caej siy ciskajc pilotem, ktry z hukiem uderzy w kasety. Co ciemnego znikno. - Richardzie! warkna Drzwi. - Ju dobrze - wyjani. To chyba by szczur czy co takiego. Spojrzaa na niego gniewnie. - Oczywicie, e to by szczur. Teraz go przestraszye. Biedactwo. Rozejrzaa si po pokoju, po czym zawistaa przez zby. - Halo! - zawoaa. Uklka na pododze, porzucajc Mansfield Park". - Halo? Z wciek min obejrzaa si przez rami. -Jeli zrobie mu krzywd... - zacza gronie, ale zaraz znacznie agodniejszym tonem zwrcia si do pokoju: - Przepraszam, to idiota. Halo? - Nie jestem idiot! - zaprotestowa Richard. - Ciii... Halo? Spod kanapy wyjrzao dwoje maych czarnych oczu. Za nimi wynurzya si reszta gowy, podejrzliwie koyszcej si na boki. Zwierz byo zdecydowanie zbyt due jak na mysz. - Witaj! - pozdrowia je ciepo Drzwi. - Nic ci nie jest? Wycigna rk. Zwierztko wbiego jej na rami i tam przycupno. Drzwi pogadzia je palcem. Byo ciemnobrzowe, miao dugi rowy ogon. Do jego boku przymocowano co, co wygldao jak zoony skrawek papieru. - To szczur! - powiedzia Richard, uznawszy, e s takie chwile w yciu czowieka,

kiedy moe wspomnie o rzeczach oczywistych. - Oczywicie. Nie przeprosisz go? - Co? - Przepro. Moe niedokadnie co usysza. Moe to on zaczyna wariowa. - Szczura? Drzwi milczaa znaczco. - Przepraszam. rzek Richard z godnoci, zwracajc si do zwierzcia -jeli ci przestraszyem. Szczur zerkn na Drzwi. - Nie, on naprawd tak myli - powiedziaa. To nie tylko sowa. Co dla mnie masz? Obmacaa bok szczura i oderwaa od niego wielokrotnie zoony kawaek brzowego papieru, przytrzymywany czym, co Richardowi dziwnie przypominao jaskrawoniebiesk gumk. Dziewczyna rozoya obszarpany kawaek papieru pakowego pokryty czarnym, pajczym pismem. Szybko przebiega je wzrokiem. - Dzikuj - rzeka do szczura. - Jestem wdziczna za to, co zrobie. Zwierztko zbiego na kanap. Przez moment gniewnie patrzyo na Richarda, po czym znikno wrd cieni. Dziewczyna zwana Drzwi podaa licik Richardowi. - Prosz - powiedziaa. - Przeczytaj to. Byo pne popoudnie, a e zbliaa si jesie, w centrum Londynu zapada ju zmrok. Richard pojecha metrem na Tottenham Court Road i szed teraz na zachd Oxford Street, trzymajc w doni kawaek papieru. - To wiadomo - powiedziaa, podajc mu go - od markiza de Carabas. Richard by pewien, e sysza ju kiedy to nazwisko. - wietnie rzek. - Zabrako mu kartek pocztowych? - Tak jest szybciej. Min wiata sklepu Yirgin, sklepik sprzedajcy pamitkowe czapki policyjne i mae czerwone londyskie autobusy, a take bar oferujcy kawaki pizzy. Potem skrci w prawo... - Musisz kierowa si zapisanymi tu wskazwkami. Postaraj si, by nikt ci nie ledzi. Potem westchna i dodaa: Naprawd nie powinnam tak bardzo ci angaowa. - Jeli to zrobi... czy szybciej std odejdziesz? - Tak.

By teraz na Hanway Street, wskiej, ciemnej uliczce, penej mrocznych sklepw z pytami i zamknitych restauracji. Jedyne wiato dopywao z zamknitych alkoholowych klubw na pitrach kamienic. Szed naprzd. ...Skr w prawo w Hanway Street, w lewo w Hanway Place, potem znw w prawo w pasa Orme. Zatrzymaj si przy pierwszej latami". Jeste pewna, e nie ma tu bdu? -Tak. Richard nie pamita pasau Orme, cho by ju wczeniej na Hanway Place. W jednej z tutejszych suteren miecia si hinduska restauracja, ktr lubi odwiedza Garry z pracy. Richard zapamita, e Hanway Place jest lepym zaukiem. Mandeer: to wanie ta restauracja. Min jej wejcie, stopnie wiodce zachcajco w d, a potem skrci w lewo... Myli si. Rzeczywicie by tam pasa Orme. Dostrzeg nawet tabliczk. PASA ORME W1 Nic dziwnego, e wczeniej go nie zauway; bya to zaledwie alejka midzy domami, owietlona mrugajc latarni gazow. Niewiele si ju takich widuje, pomyla Richard i unis do wiata swe instrukcje, odczytujc niewyrane pismo. "Potem odwr si trzykro, opacznie". - Opacznie to znaczy w kierunku przeciwnym do mchu wskazwek zegara, Richardzie. Obrci si trzy razy. Czu si strasznie gupio. - Czemu waciwie musz robi to wszystko, by spotka si z twoim przyjacielem? To przecie bzdury. - To nie s bzdury. Naprawd. Zrb mi t przyjemno. Dobrze? I umiechna si do niego. Przesta si obraca. Przeszed alejk do jej koca. Nic. Metalowy kube na mieci, a obok niego co, co przypominao kup szmat. - Halo! - zawoa Richard. - Jest tu kto? Jestem przyjacielem Drzwi. Halo! Nie. Nikogo tu nie byo. Richard poczu dziwn ulg. Teraz mg wrci do domu i wyjani dziewczynie, e nic si nie stao. Potem zadzwoni do Odpowiednich Wadz, ktre Wszystko Zaatwi. Zmi papier w ciasn kulk i cisn go w stron kosza. Co, co Richard wzi za stos szmat, jednym pynnym ruchem unioso si, uroso i wstao. W ciemnej twarzy pony biaka oczu. Czyja do pochwycia w powietrzu zgniecion kartk. - To chyba moja wasno - rzek markiz de Carabas.

Mia na sobie obszerny prochowiec, wysokie czarne buty i obszarpane ubranie. Przez moment umiechn si, byskajc biaymi zbami, jakby usysza dobry art. Skoni si Richardowi i rzek: - De Carabas, do usug. A ty jeste... - Umm - odpar Richard. - Eee. Umm. - Jeste Richard Mayhew, mody czowiek, ktry uratowa nasz rann Drzwi. Jak ona si czuje? - Nooo, hmmm, ju w porzdku. Rami wci ma... - Jej szybka rekonwalescencja z pewnoci zaskoczy nas wszystkich. W jej rodzinie wszyscy niezwykle szybko odzyskiwali siy. Zdumiewajce, e kto zdoa ich jednak zabi. Mczyzna, nazywajcy siebie markizem de Carabas, kry niespokojnie po alejce. Cay czas by w ruchu. - Kto zabi rodzin Drzwi? - spyta Richard. - Nie zajdziemy daleko, jeli bdziesz powtarza wszystko, co ci powiem, prawda? Markiz sta teraz przed Richardem. -Usid - poleci. Richard rozejrza si wok w poszukiwaniu czego, na czym mgby przysi. Markiz pooy mu rk na ramieniu i jednym pchniciem posa na bruk. - Ona wie, e nie jestem tani. Co dokadnie mi proponuje? - Sucham? - Jaka jest stawka? Przysaa ci tu, eby ze mn negocjowa, mody czowieku. Nie jestem tani i nigdy nie robi niczego za darmo. Richard wzruszy ramionami, jeli w ogle mona wzruszy ramionami lec na wznak na ziemi. - Kazaa ci powtrzy, e chce, aby zabra j do domu -gdziekolwiek on jest - i znalaz jej ochroniarza. Nawet gdy markiz zatrzyma si, jego oczy wci si poruszay, w gr, w d, wok, jakby czego szuka, o czym myla, dodawa, odejmowa, ocenia. Richard zastanowi si przelotnie, czy jego rozmwca nie jest przypadkiem szalony. - I proponuje mi...? - No c. Nic. Markiz dmuchn na paznokcie i wytar je o klap paszcza. Potem odwrci si. - Jej propozycja to... nic? - W jego gosie zabrzmiaa uraza. Richard dwign si na nogi. - Nie wspominaa o pienidzach. Powiedziaa tylko, e bdzie ci winna przysug. W

ciemnoci bysny oczy. - Jak dokadnie przysug? - Ogromn - odpar Richard. - Powiedziaa, e bdzie ci winna ogromn przysug. De Carabas umiechn si szeroko niczym tygrys, ktry dostrzeg samotne, zbkane dziecko. Potem odwrci si do Richarda. - A ty zostawie j sam? - spyta. - Cho w pobliu kr Croup i Vandemar? To na co czekamy? Uklk i wyj z kieszeni may metalowy przedmiot. Wsun go w pokryw wazu u wylotu alejki i przekrci. Pokrywa uniosa si lekko. Markiz schowa metalowy przedmiot i z drugiej kieszeni wyj co, co przypominao nieco dugi fajerwerk albo flar. Przesun po niej doni. Jeden koniec rozbysn szkaratnym pomieniem. - Mog o co spyta? - rzek Richard. - Z ca pewnoci nie - odpar markiz. - Nie bdziesz o nic pyta. Nie usyszysz adnych odpowiedzi. Nie zejdziesz ze cieki. Nie bdziesz nawet myla o tym, co si z tob dzieje. Zrozumiae? - Ale... - I najwaniejsze: adnych ale. Dama jest w opresji. Musimy j zdeopresjowa oznajmi markiz. - Liczy si czas. Chod. Richard poszed, zsuwajc si po metalowej drabince na cianie pod wazem. Czu si tak bardzo zagubiony, e nawet stado przewodnikw nie wyprowadzioby go na znany teren.

***
Zastanawia si, gdzie waciwie s. Otoczenie nie przypominao kanau. Moe to tunel do konserwacji kabli telefonicznych albo trasa maego pocigu, albo... co jeszcze? Uwiadomi sobie nagle, e niewiele wie o tym, co dzieje si pod jego stopami. Szed nerwowo naprzd w obawie, e wpadnie w jak dziur, potknie si w ciemnoci i zamie nog. De Carabas nonszalancko maszerowa przodem. Wyranie go nie obchodzio, czy Richard mu towarzyszy, czy nie. Czerwony pomie rzuca wielkie cienie na cian tunelu. Richard podbieg, by dotrzyma markizowi kroku. - Zobaczmy powiedzia de Carabas. Musz dostarczy j na targ. Nastpny wypada za dwa dni, jeli dobrze pamitam. A oczywicie moja pami jest doskonaa. Mog j ukry do tego czasu. - Targ? - spyta Richard.

- Ruchomy Targ. Ale ty nie chcesz o tym wiedzie. adnych pyta. Richard rozejrza si wok. - Zamierzaem wanie spyta, gdzie teraz jestemy. Pewnie nie zechcesz mi odpowiedzie? Markiz umiechn si szeroko. - Doskonale - rzek. - I tak masz do kopotw. -I to jakich! - westchn Richard. - Narzeczona mnie rzucia, pewnie bd sobie musia kupi nowy telefon... - Na uk i witynie! Telefon to najmniejsze z twoich zmartwie. Carabas pooy flar na ziemi, gdzie nadal z sykiem rozbyskiwaa czerwonym ogniem, i zacz wspina si po metalowych szczeblach w cianie. Richard po chwili wahania pody w jego lady. Szczeble byy zimne i zardzewiae. Czu, jak szorstka rdza odpada pod palcami. Jej odamki wlatyway mu do oczu i ust. Szkaratne wiato w dole raz jeszcze zamigotao i zgaso. Otoczya ich absolutna ciemno. - To co, wracamy do Drzwi? - W kocu tak. Ale najpierw musze co zorganizowa. Ubezpieczenie. Kiedy wyjdziemy na wiato, nie patrz w d. - Czemu nie? - spyta Richard. A potem wiato uderzyo go w twarz. I spojrza w d.

***
By jasny dzie. (Jak to moliwe? - spyta cichy gos wewntrz jego gowy. Kiedy skrci w alejk, niemal zapada ju noc, a mina najwyej godzina). Richard tkwi na metalowej drabinie wiodcej w gr wielkiego budynku (ale przecie kilka sekund temu wspina si po tej samej drabinie i znajdowa si pod ziemi, prawda?), a pod sob widzia... Londyn. Malekie samochody, autobusy i takswki, mae budynki, drzewa, miniaturowe ciarwki, maciupekich ludzi. Wszystko to wirowao mu przed oczami. Mona powiedzie, e Richard niezbyt dobrze radzi sobie z wysokociami, ale nie daje to penego obrazu sytuacji. Rwnie dobrze mona by opisa planet Jowisz jako wiksz od kaczki. Owszem, to prawda, lecz z pewnoci nie caa prawda. Nienawidzi! przepaci i wieowcw. Gdzie w gbi jego duszy kry si strach, e pewnego dnia podejdzie do skraju urwiska i si nie zatrzyma. Richard zamar. Kurczowo zacisn donie na szczeblach. Oczy bolay go gdzie w

gbi czaszki. Zacz oddycha, zbyt gboko, za szybko. - Kto - rzek rozbawiony gos nad jego gow - nie sucha ostrzee. - Ja... - Richardowi gardo odmwio wsppracy. Przekn lin, nawilajc je nieco. Nie mog si ruszy. Czu, jak na jego donie wystpuje warstewka potu. A jeli zacznie poci si tak mocno, e rce zsun si ze szczebli i spadnie w otcha? - Oczywicie, e moesz. Jeli nie, zostaniesz tutaj, bdziesz wisia na cianie, pki nie zdrtwiej ci rce, nogi nie ugn si i nie polecisz sto metrw w d na spotkanie mierci. Richard unis gow, spogldajc na markiza. Carabas patrzy na niego z umiechem. Gdy dostrzeg, e Richard go obserwuje, oburcz wypuci szczeble i pokiwa mu palcami. Sam ten widok wystarczy, by Richardowi zakrcio si w gowie. - Sukinsyn mrukn pod nosem. Puci praw rk i unis j o dwadziecia centymetrw, pki nie natkna si na kolejny szczebel. Nastpnie przesun praw nog. Potem zrobi to samo lew rk. Po duszej chwili znalaz si na skraju paskiego dachu. Wgramoli si na i run bez si. Ktem oka dostrzeg markiza maszerujcego po dachu, coraz dalej i dalej. Ukry twarz w doniach. Pod sob czu bogosawione, twarde podoe. Serce walio mu w piersi. - Nie jeste tu mile widziany, de Carabas - powiedzia niski, zrzdliwy gos. - Wyno si! Id std! - Stary Bailey. - Richard wyranie usysza odpowied de Carabasa. - Wygldasz bardzo krzepko. A potem rozlego si szuranie posuwistych krokw. Kto agodnie dgn go palcem midzy ebra. - Wszystko z tob w porzdku, chopcze? Mam wanie zup na ogniu. Chcesz si poczstowa? Ros z gawrona. Richard otworzy oczy. - Nie, dzikuje - rzek. Najpierw ujrza pira. Nie by pewien, czy to paszcz, peleryna, czy moe co innego. Lecz niezalenie od rodzaju przyodziewku, pokryway go pira. Na grze, spomidzy nich, wygldaa twarz, agodna i pomarszczona. Ciao, w miejscach gdzie nie pokryway go pira, okrcone byo ciasno sznurami. Richard przypomnia sobie nagle przedstawienie Robinsona Crusoe", na ktre zabrano go w dziecistwie: to mgby by Robinson Crusoe, gdyby wyldowa na dachu zamiast na bezludnej wyspie. - Nazywaj mnie Stary Bailey, chopcze - oznajmi Robinson Crusoe. Zacz maca

rk w poszukiwaniu okularw wiszcych na sznurku wok szyi. Znalaz je, naoy i uwanie przyjrza si Richardowi. - Nie poznaj ci. Jakiej baronii zoye hod? Jak si nazywasz? Richard usiad powoli. Po drugiej stronie dachu dostrzeg co, co wygldao jak namiot. Stary brzowy namiot, poatany i pokryty biaymi plamami ptasich odchodw. - Nic nie mw! - rzuci markiz de Carabas. - Ani sowa. -Odwrci si do Starego Baileya. - Ludzie, ktrzy wtykaj nieproszeni nosy w nie swoje sprawy, czasami - gono pstrykn palcami tu przed twarz starca, ktry a podskoczy - je trac. Do rzeczy. Od dwudziestu lat jeste mi winien przysug. Du przysug. Wanie po ni przyszedem. Stary czowiek zamruga. - Byem gupcem - rzek cicho. - Nie ma to jak stary gupiec - zgodzi si markiz. Sign do wewntrznej kieszeni paszcza i wycign srebrne puzderko, wiksze ni tabakiera, mniejsze ni papieronica i znacznie bardziej ozdobne. - Wiesz, co to jest? - Niestety tak. - Przechowasz to dla mnie. - Nie chc. - Nie masz wyboru - uci markiz. Trci Richarda kwadratowym noskiem buta. Dobra rzek. Lepiej ju ruszajmy. Nieprawda? Pomaszerowa przez dach. Richard pody jego ladem, trzymajc si jak najdalej od krawdzi. Markiz otworzy klap i znaleli si na kiepsko owietlonej spiralnej klatce schodowej. - Kim by ten czowiek? Ich kroki odbijay si echem w pmroku. - W ogle nie suchasz, co do ciebie mwi, prawda? I tak masz ju problemy. Wszystko co robisz, wszystko co mwisz, co syszysz, tylko pogarsza spraw. Lepiej mdl si, by nie przekroczy granicy. Richard pochyli gow. - Przepraszam rzek. - Wiem, e to osobiste pytanie, ale czy jeste moe chory na umyle? - Moliwe, cho do nieprawdopodobne. Czemu pytasz? - No c - odpar Richard. Jeden z nas musi by. Byo kompletnie ciemno. Richard zachwia si lekko, gdy dotar do koca schodw i sprbowa zej ze stopnia, ktrego nie byo.

- Uwaga na gow! - rzuci markiz, otwierajc drzwi. Richard uderzy o co czoem i wyszed, osaniajc oczy przed racym wiatem. Potar czoo, potem przetar oczy. Drzwi, ktrymi wanie wyszli, naleay do szafy na szczotki na jego wasnej klatce schodowej. Markiz oglda ulotk WIDZIELICIE T DZIEWCZYN? przyklejon obok drzwi Richarda. - Nie najlepsze zdjcie zauway. A potem Richard otworzy frontowe drzwi i znalaz si w domu. Z olbrzymi ulg przekona si, e za oknami znw panuje noc. - Richardzie! - wykrzykna Drzwi. - Udao ci si! Umya si podczas jego nieobecnoci. Z jej twarzy i rk znikna ciemna warstwa. Wielowarstwowy strj wyglda, jakby postaraa si usun z niego wikszo brudu i krwi. Richard zastanawia si, ile moga mie lat. Pitnacie? Szesnacie? Wicej? Wci nie potrafi okreli. Woya skrzan kurt, ktr miaa na sobie, gdy j znalaz -- obszerne brzowe okrycie, przypominajce star kurtk lotnicz; wydawaa si w niej jeszcze drobniejsza i bardziej bezbronna. - Owszem - odpar. Markiz de Carabas uklk na jedno kolano i schyli gow. - Pani - rzek. Dziewczyna wzdrygna si lekko. - Och, wsta, Carabas. Ciesz, e przyszede. Wyprostowa si zgrabnym, pynnym ruchem. -Rozumiem powiedzia - e uyto tu sw: przysuga", olbrzymia" i winna". - Pniej. Drzwi podesza do Richarda i uja jego donie. - Richardzie, dzikuj. Jestem naprawd wdziczna za to, co zrobie. Zmieniam pociel w ku. Chciaabym mc ci si jako odwdziczy. - Odchodzisz? Przytakna. - Teraz bd ju bezpieczna. Mniej wicej. Tak mam nadziej. Przez jaki czas. - Dokd pjdziesz? Umiechna si agodnie i potrzsna gow. - Mm-mm. Znikam z twojego ycia. Bye cudowny. Wspia si na palce i ucaowaa go w policzek. - Gdybym kiedykolwiek chcia si z tob skontaktowa...

- Nie moesz. Nigdy. I... - urwaa - posuchaj, bardzo mi przykro. Rozumiesz? Richard, zakopotany, spuci wzrok ku czubkom butw. - Nie ma powodu - odpar i doda z powtpiewaniem: - Byo fajnie. Potem unis wzrok. W mieszkaniu nie byo ju nikogo.

Rozdzia 3

W niedziel rano Richard wyj z szuflady na dnie szafy telefon w ksztacie Batmobilu, ktry dosta kilka lat wczeniej na Gwiazdk od ciotki Maude, i wetkn kabel do gniazdka. Prbowa zadzwoni do Jessiki. Bez powodzenia. Jej sekretarka bya wyczona, podobnie komrka. Przypuszcza, e Jessica pojechaa na wie do rodzicw. Oboje rodzice Richarda ju nie yli. Ojciec zmar nagle, gdy Richard by maym chopcem, na atak serca. Od tego czasu matka umieraa, bardzo powoli, a kiedy Richard wyprowadzi si, po prostu zgasa. Sze miesicy po wyjedzie do Londynu wrci do Szkocji wagonem sypialnym i spdzi dwa dni w szpitalu, siedzc przy jej ku. Czasami go poznawaa. Innym razem nazywaa imieniem ojca. Richard siad na kanapie i pogry si w mylach. Wydarzenia ostatnich dwch dni z kad chwil zdaway mu si mniej rzeczywiste, mniej prawdopodobne. Prawdziwa bya jedynie wiadomo pozostawiona przez Jessic na sekretarce. Odtwarza j raz po raz ca niedziel, w nadziei e w kocu jej zo ustpi, e usyszy ciepo w jej gosie. Nigdy mu si to nie udao. Mia ochot wyj i kupi niedzieln gazet, ale zrezygnowa. Wszystkie niedzielne gazety, ktre nie naleay do Ruperta Murdocha, byy wasnoci Arnolda Stocktona, szefa Jessiki, karykatury czowieka o wielkich osigniciach i jeszcze wikszej liczbie podbrdkw. Jego gazety opowiaday tylko o nim, podobnie jak wszystkie inne. Richard zrobi sobie dug gorc kpiel i stos kanapek, a take kilka kubkw herbaty. Troch oglda telewizje, tworzc w gowie kolejne, starannie przemylane wersje rozmowy z Jessic. Pod koniec kadej wymylonej rozmowy kochali si gniewnie, szaleczo, namitnie, ze zami, a potem wszystko znw byo dobrze.

***
W poniedziaek rano nie zadzwoni budzik. Richard wypad na ulice za dziesi dziewita, wymachujc aktwk i rozgldajc si rozpaczliwie w nadziei, e dostrzee takswk. Nagle westchn z ulg, bo na drodze pojawi si duy czarny samochd ze wieccym tym napisem TAXI. Jecha wprost w jego stron. Richard machn rk.

Takswka lekko przepyna obok, cakowicie go ignorujc. Skrcia za rg i znikna. Nastpna takswka. Nastpny ty zapraszajcy znak. Tym razem Richard wyszed na ulic, by j zatrzyma. Samochd wymin go i nie zwalniajc pojecha dalej. Richard zacz kl pod nosem. A potem ruszy biegiem w stron najbliszej stacji metra. Wycign z kieszeni gar monet, dgn palcem przycisk obok napisu Charing Cross" i wrzuci drobne do maszyny. Monety kolejno przeleciay prosto przez wntrznoci automatu wyldoway z chrzstem na tacy na dole. Ani ladu biletu. Sprbowa z nastpnym automatem, i jeszcze jednym. Gdy podszed do kasy, by si poskary i jednak kupi bilet, sprzedawca rozmawia wanie przez telefon i mimo - a moe z powodu nawoywa Richarda i desperackiego stukania w pleksiglasow przegrod, ani na moment nie przerwa konwersacji. - Pieprzy to! - oznajmi gono Richard i przeskoczy barierk. Nikt go nie zatrzyma. Nikogo to nie obchodzio. Zdyszany i spocony zbieg ruchomymi schodami i wpad na zatoczony peron dokadnie w chwili wjazdu pocigu. W dziecistwie Richarda drczyy koszmary senne, w ktrych po prostu nie istnia. Niewane, jak gono si zachowywa i co robi - nikt go nie dostrzega. Teraz czu si podobnie. Ludzie przepychali si obok niego; porwa go tum, rzucajc w t i nazad, z fal wysiadajcych i wsiadajcych. Richard nie ustpowa. Sam take zacz si przepycha. W kocu niemal udao mu si wsi - jedna rka znalaza si wewntrz wagonu. W tym momencie drzwi sykny i zaczy si zamyka. Gwatownie cofn rk, lecz drzwi przytrzasny mu rkaw. Zacz wali w nie pici i krzycze, spodziewajc si, e maszynista przynajmniej uchyli drzwi i uwolni mu rkaw. Jednak pocig ruszy. Richard musia biec wzdu peronu, potykajc si, coraz szybciej i szybciej. W rozpaczy upuci aktwk i desperacko szarpn rkaw woln doni. Materia pk i Richard upad na peron, ocierajc do o kamienn pyt i rozdzierajc spodnie na kolanie. Nieco chwiejnie dwign si z ziemi, po czym cofn si i podnis aktwk. Spojrza na rozdarty rkaw, otart do i pknite spodnie. A potem ruszy schodami i opuci stacj metra. Przy wyjciu nikt nie spyta go o

bilet. - Przepraszam za spnienie - rzek Richard, nie zwracajc si do nikogo szczeglnego. Na ciennym zegarze w biurze byo wp do jedenastej. Rzuci aktwk na krzeso i otar chusteczk spocon twarz. - Nie uwierzylibycie, jak wyglda mj dzisiejszy poranek -cign dalej. - To by koszmar. Spojrza na blat. Czego na nim brakowao. Czy te, cile mwic, wszystkiego na nim brakowao. - Gdzie moje rzeczy? - spyta nieco goniej, zwracajc si do wszystkich i do nikogo. Gdzie moje telefony, gdzie moje trolle? Zajrza do szuflad. Te byy puste. Nie zosta w nich nawet papierek po batonie Mars ani pogity spinacz, wiadczcy o tym, e Richard kiedykolwiek tu by. Sylvia zbliaa si ku niemu, pogrona w rozmowie z dwoma rosymi mczyznami. Richard podszed do niej. - Sylvio, co si tu dzieje? -Przepraszam - powiedziaa uprzejmie Sylvia. Wskazaa biurko rosym mczyznom, ktrzy ujli je z obu kocw i wynieli z pokoju - Moje biurko! Dokd je zabieraj? Sylvia patrzya na niego pytajco. -Pan jest...? Co si dzieje, do cholery? - pomyla Richard. - Richard - rzek sarkastycznie. - Richard Mayhew. - Mio mi - rzucia Sylvia, a potem jej wzrok zelizn! si po Richardzie niczym woda spywajca z natuszczonej kaczki. -Nie, nie, nie tam! - krzykna do wynoszcych biurko tragarzy i pobiega za nimi. Richard odprowadzi j wzrokiem. Potem ruszy do biurka Garry'ego. - Garry, co si dzieje? To jaki dowcip? Garry rozejrza si, jakby co usysza. Potrzsn gow. Podnis suchawk i zacz wybiera numer. Richard rbn doni w wideki, rozczajc go. - Posuchaj, to nie jest mieszne. Nie wiem, w co wszyscy dzi graj. - Garry unis wzrok. Richard mwi dalej: - Jeli mnie zwolnili, po prostu mi powiedz. Ale to udawanie, e nie istniej... Wtedy Garry si umiechn. - Witam rzek. - Jestem Garry Perunu. Czym mog suy?

- Niczym - odpar chodno Richard i opuci biuro, zostawiajc w nim aktwk. Biuro Richarda miecio si na trzecim pitrze wielkiego, starego, penego przecigw budynku tu przy Strandzie. Do miejsca pracy Jessiki w poowie wysokoci duego, lustrzanego wieowca w City mia pitnacie minut spacerkiem. Pomaszerowa w tamt stron. Po dziesiciu minutach dotar do budynku Stocktona. Min umundurowanych stranikw, wsiad do windy i pojecha na gr. Wntrze windy wyoono lustrami. Jadc przyglda si samemu sobie. Mia rozwizany i przekrzywiony krawat, paszcz podarty, spodnie pknite, wosy potargane i mokre od potu... Boe, wyglda okropnie. Rozleg si dwik fletu i drzwi rozsuny si bezszelestnie. Pitro budynku Stocktona, na ktrym pracowaa Jessica, urzdzono w stylu kosztownej, ostentacyjnej skromnoci. Obok windy siedziaa recepcjonistka, spokojna, elegancka istota, ktra wygldaa tak, jakby pod wzgldem dochodw bia Richarda na gow. Czytaa Cosmopolitan". Kiedy podszed, nie uniosa wzroku. - Musz widzie si z Jessica Bartram - oznajmi Richard. To wane. Musz z ni porozmawia. Recepcjonistka kompletnie go zignorowaa. Ruszy korytarzem do drzwi Jessiki. Otworzy je i wszed do rodka. Jessica staa przed trzema duymi plakatami anonsujcymi Anioy nad Angli - wystaw wdrown". Na kadym z nich widnia inny wizerunek anioa. Kiedy Richard wszed, odwrcia si i powitaa go ciepym umiechem. - Jessica! Dziki Bogu. Posuchaj, chyba zaczynam wariowa. Zaczo si, kiedy dzi rano nie mogem zapa takswki. A potem w biurze i w metrze, i... - Pokaza jej rozszarpany rkaw. - Zupenie jakbym sta si nikim. Jessica dalej umiechaa si zachcajco. - Suchaj - powiedzia. - Przykro mi z powodu tamtego wieczoru. Nie tego, co zrobiem, ale tego, e ci zdenerwowaem i... Naprawd mi przykro. To wariactwo. Nie mam pojcia, co robi. Jessica skina gow, wci z tym samym umiechem. - Pomyli pan, e jestem nieznona, ale mam okropn pami do twarzy. Jedn chwilk. Zaraz sobie przypomn.

W tym momencie Richard wiedzia ju, e to dzieje si naprawd. e szalestwo, ktre go dotkno, jest jak najbardziej rzeczywiste. - Nic nie szkodzi - rzek. - Naprawd. I wyszed, za drzwi i na korytarz. By ju prawie przy windzie, gdy zawoaa jego imi. - Richard! Odwrci si. A jednak to by dowcip. Jaka zoliwa zemsta; co, co potrafi sobie wytumaczy. - Richard... Maybury? - dodaa z dum, e przypomniaa sobie a tyle. - Mayhew - poprawi Richard wsiadajc do windy. Drzwi odpieway smutny, wysoki trel, zamykajc si za jego plecami.

***
Wrci do mieszkania zdenerwowany, oszoomiony i wcieky. Po drodze prbowa apa takswki, bez zbytniej nadziei, e ktra si zatrzyma. I rzeczywicie, adna nie przystana. Bolay go nogi, pieky oczy. Wiedzia, e wkrtce si obudzi i zacznie si prawdziwy poniedziaek - rozsdny, przyzwoity, uczciwy poniedziaek. Napeni wann gorc wod, cisn ubranie na ko i wrci do azienki. Niemal przysypia w wannie, gdy usysza zgrzyt klucza w zamku, dwik otwieranych i zamykanych drzwi i mikki mski gos. - Oczywicie, pastwu pokazuj je jako pierwszym, ale mam dug list osb zainteresowanych tym mieszkaniem. - Nie jest tak due, jak sobie wyobraaam z opisu oznajmia jaka kobieta. - Jest ekonomiczne, owszem, lecz uwaam to raczej za zalet. Richard nie zada sobie trudu zamykania drzwi azienki. Ostatecznie by jedyn osob w mieszkaniu. Dobieg go drugi szorstki mski gos: - Mwi pan, e mieszkanie jest nie umeblowane. Wedug mnie wyglda na cholernie umeblowane. - Poprzedni lokator musia zostawi cz swoich sprztw. Dziwne, nie wspominali o tym. Richard wsta. Potem, poniewa by nagi, a obcy ludzie mogli w kadej chwili wej do rodka, ponownie usiad i zacz rozpaczliwie rozglda si w poszukiwaniu rcznika. - Spjrz, George - zagadna kobieta w holu. - Kto zostawi na krzele rcznik.

Richard rozway i odrzuci kilka rcznikowych substytutw: gbk, na wp oprnion butelk szamponu i ma t gumow kaczk. - Jak wyglda azienka? - spytaa kobieta. Richard zapa rczniczek do twarzy i zakry nim krocze. Potem stan zwrcony plecami do ciany i nastawi si na przeycie chwili poniajcego wstydu. Kto popchn drzwi. Do rodka wesza trjka ludzi: mody czowiek w paszczu z wielbdziej weny i para w rednim wieku. Richard zastanawia si, czy s rwnie zakopotani jak on. - Troch maa - zauwaya kobieta. - Ekonomiczna - poprawi gadko wielbdzi paszcz. - atwo si w niej sprzta. Kobieta przesuna palcem po krawdzi umywalki i zmarszczya nos. - Chyba widzielimy ju wszystko - rzek mczyzna w rednim wieku. Wyszli z azienki. - Rzeczywicie, mogoby by wygodne oznajmia kobieta. Kto odpowiedzia jej cicho. Richard wyszed z wanny i podkrad si do drzwi. Dostrzeg rcznik na krzele w przedpokoju. Wychyli si i chwyci go. - Bierzemy je - oznajmia kobieta. - Naprawd? - spyta paszcz z wielbdziej weny. - Dokadnie tego potrzebujemy - wyjania. - Kiedy je urzdzimy, bdzie naprawd przytulne. Moecie je przygotowa na rod? - Oczywicie. Jutro usuniemy std wszystkie mieci. To aden problem. Richard, zmarznity, ociekajcy wod i owinity w rcznik, posa im gniewne spojrzenie. - To nie mieci. To moje rzeczy! - A zatem zgosimy si po klucze do paskiego biura. - Przepraszam - wtrci Richard - ja tu mieszkam. Po drodze do wyjcia przecisnli si obok niego. - Mio si z pastwem rozmawiao rzek wielbdzi paszcz. - Czy... czy ktokolwiek z was mnie syszy? To moje mieszkanie. Ja tu mieszkam. - Zechce pan przesa faksem umow do mojego biura - powiedzia starszy mczyzna, a potem drzwi zatrzasny si za nimi i Richard zosta sam w przedpokoju niegdy swojego mieszkania. Zadra z zimna. Wok panowaa cisza. - To nie dzieje si naprawd - oznajmi Richard, zwracajc si do wiata w chwili

buntu przeciw temu, co mwiy mu zmysy. Batmobil zadzwoni przenikliwie. Jego reflektory rozbysy. Richard ostronie podnis suchawk. -Halo? Z gonika dobieg syk i szum, jakby rozmwca znajdowa si bardzo daleko. Gos po drugiej stronie brzmia obco. - Pan Mayhew? Pan Richard Mayhew? - Tak - odpar Richard, a potem doda z radoci: - Pan mnie syszy? Dziki Bogu! Kto mwi? - Mj wsplnik i ja spotkalimy si z panem w sobot, panie Mayhew. Pytalimy pana o miejsce pobytu pewnej modej damy. Pamita pan? - Ton gosu by paskudny, liski, lisi. - A, tak. To pan. - Panie Mayhew, mwi pan, e Drzwi u pana nie ma. Mamy powody przypuszcza, e bardziej ni odrobin min si pan z prawd. - No c, pan twierdzi, e jestecie jej brami. - Wszyscy ludzie s brami, panie Mayhew. - Ju jej tu nie ma. I nie wiem, gdzie jest. - Jestemy tego wiadomi, panie Mayhew. Doskonale zdajemy sobie spraw z obu tych faktw. Jeli mam by przejmujco szczery, panie Mayhew - a z pewnoci chciaby pan, abym mwi szczerze, prawda? na paskim miejscu nie przejmowabym si ju nasz mod dam. Jej dni s policzone i ich policzenie nie wymaga nawet liczby dwucyfrowej. - Czemu waciwie do mnie dzwonicie? - Panie Mayhew - powiedzia przyjanie pan Croup. - Wie pan, jak smakuje paska wtroba? Richard milcza. - Bo pan Vandemar przyrzek mi, e nim podernie paskie mam, chude gardzioko, osobicie wytnie j panu i wepchnie do tego garda. Wyglda wiec na to, e si pan przekona, nieprawda? - Dzwoni na policj. Nie moecie tak mi grozi. - Panie Mayhew, moe pan dzwoni, do kogo dusza zapragnie, ale nie chciabym, by pan sdzi, e mu grozimy. Ani ja, ani pan Vandemar nie grozimy, prawda, panie Vandemar? - Nie? To co, do diaba, robicie? - Skadamy obietnic - rzek pan Croup pord szumw, sykw i ech. -I wiemy, gdzie pan mieszka. Poczenie zostao przerwane.

Richard zaciska palce na suchawce, wpatrujc si w telefon oszoomiony. Potem trzy razy pukn w dziewitk. - Tu centrala alarmowa. Sucham. O co chodzi? - Moe mnie pani przeczy na policj? Pewien czowiek wanie grozi, e mnie zabije. Nie sdz, by artowa. Chwila ciszy. Mia nadziej, e telefonistka wanie go przecza, gdy glos odezwa si ponownie: - Tu centrala alarmowa. Halo, jest tam kto? Halo! Wtedy Richard odoy suchawk, wrci do sypialni i ubra si, bo by nagi, zmarznity i przeraony, i nie pozostao mu nic innego do zrobienia. Wycign spod ka czarn sportow torb. Uoy w niej skarpety, bielizn, kilka koszulek, paszport, portfel. Mia na sobie dinsy, adidasy, gruby sweter. Przypomnia sobie ton, jakim poegnaa si z nim dziewczyna imieniem Drzwi. Jak zawiesia gos, jak powiedziaa, e jej przykro... - Ty wiedziaa - rzek, zwracajc si do pustego mieszkania. - Wiedziaa, e to si stanie. Przeszed do kuchni, wyj z misy kilka owocw i wetkn je do torby. Nastpnie zapi zamek i wymaszerowa na pogron w mroku ulic. Bankomat ze szczkiem pokn kart. PROSZ WPROWADZI NUMER PIN pojawio si na ekranie. Richard wystuka kod. Ekran pociemnia. Potem pojawi si napis: PROSZ CZEKA. Pusty ekran. Gdzie w gbi maszyny co warkno i chrupno. TA KARTA JEST NIEWANA. PROSZ SKONTAKTOWA SI Z CENTRUM OBSUGI. Rozleg si zgrzyt i karta wysuna si ze szczeliny. - Masz pan par groszy? - kto cienkim gosem spyta za jego plecami. Richard poda nieznajomemu kart. - Prosz - rzek. - Niech j pan zatrzyma. Jest na niej ptora tysica funtw, jeli zdoa si pan do nich dobra. Wysoki i chudy mczyzna o twarzy poronitej potargan brod i poczerniaych doniach bezdomnego wzi kart, obejrza j, obrci w palcach. - Dziki - rzek beznamitnie. - Jeszcze szedziesit pensw i bd mg kupi sobie kaw. Odda Richardowi kart. Richard podnis torb. Nagle odwrci si gwatownie. - Chwileczk! Pan mnie widzi?

- Moim oczom nic nie dolega. -Prosz posucha, sysza pan kiedy o miejscu zwanym Ruchomym Targiem? Musz si tam dosta. Pewna dziewczyna imieniem Drzwi... Mczyzna cofn si nerwowo. - Naprawd potrzebuj pomocy - cign Richard. - Prosz. Nieznajomy przyglda mu si bez sowa. Richard westchn. - Rozumiem - rzek. - Przepraszam, e pana niepokoiem. -Odwrci si i mocno ciskajc oburcz uchwyt torby, by powstrzyma drenie rk, ruszy w kierunku High Street. - Hej! - sykn mczyzna. Richard obejrza si. Bezdomny kiwa na niego rk. - Chod tu, czowieku. Szybko! Mczyzna zbieg po stopniach pod cian - zasypanych mieciami schodach, w rodzaju tych, ktre prowadz do suteren. Richard potykajc si ruszy za nim. Na dole ujrza drzwi. Mczyzna pchn je, zaczeka, a Richard przejdzie, i starannie zamkn za nimi. Pogryli si w ciemnoci. Cichy zgrzyt. Syk zapalanej zapaki. Nieznajomy przytkn j do knota starej kolejowej lampy, ktry zaj si, dajc nieco mniej wiata ni wczeniej zapaka. Razem ruszyli w ciemno. Wok nich pachniao wilgoci, starymi cegami, pleni i mrokiem. - Gdzie jestemy? - szepn Richard. Przewodnik uciszy go gestem. Dotarli do kolejnych osadzonych w murze drzwi. Mczyzna zastuka w nie rytmicznie. Nastaa chwila ciszy. Drzwi si otwary. Przez moment Richarda olepio nage wiato. Znalaz si w wielkim sklepionym pomieszczeniu, podziemnej sali penej dymu i migotliwego blasku rzucanego przez niewielkie ogniska, wok ktrych toczyy si cieniste postaci, piekc na ronach mae zwierzta. Midzy pomieniami migali ludzie. Wszystko to skojarzyo mu si z piekem, czy raczej z wyobraeniem pieka, ktre stworzy sobie jako nastolatek. Zakasa, bo dym drapa go w gardo. Setka oczu zwrcia si ku niemu. Setka wrogich, nieruchomych oczu. Jaki mczyzna zbliy si ku nim. Mia dugie wosy, rzadk brod, a obdarte ubranie obszy futrem - rudym, biaym i czarnym futrem, zupenie jak u kota trikolora. By

wysoki, lecz garbi si, splatajc rce na piersi. - Co? O co chodzi? Co to ma by? - spyta przewodnika Richarda. - Kogo nam przyprowadzie, Iliastrze? Mw, mw, mw. Iliaster?- zdziwi si Richard. - On jest z Gry - odpar przewodnik. - Pyta o pani Drzwi i o Ruchomy Targ. Przyprowadziem go do ciebie, Moci Szczuromwco. Pomylaem, e bdziesz wiedzia, co z nim zrobi. Teraz otaczaa ich ju spora gromada ludzi w futrach. Kobiety i mczyni, a nawet kilkoro dzieci. Wszyscy poruszali si tak samo: krtkie, pospieszne mignicia, a po nich chwile bezruchu. Moci Szczuromwca sign pod obszyte futrem szmaty i wycign paskudny odamek szka, dugi na jakie dwadziecia centymetrw. Jeden jego koniec okrcono kiepsko wyprawion skr, tworzc zaimprowizowany uchwyt. Szklane ostrze rozbyso w blasku ognia. Moci Szczuromwca przytkn je do garda Richarda. - O tak. Tak, tak, tak - rzek piskliwie. - Dokadnie wiem, co z nim zrobi.

Rozdzia 4

Pan Croup i pan Vandemar urzdzili si wygodnie w piwnicy wiktoriaskiego szpitala, zamknitego dziesi lat wczeniej z powodu ci w budecie suby zdrowia. Przedsibiorcy budowlani, ktrzy ogosili zamiar przeksztacenia szpitala w niezwykle luksusowy, nie majcy sobie rwnych blok mieszkalny, zniknli z horyzontu, gdy tylko orodek zamknito, tote sta tak dugie lata, szary, pusty i niechciany, z zabitymi deskami oknami i drzwiami zamknitymi na kdki. Dach przegni i do pustych pomieszcze wlewa si deszcz, niosc ze sob wilgo i rozkad. Szpital zbudowano wok centralnej klatki schodowej. Jej wietlik wpuszcza do rodka szare, nieprzyjazne wiato. Na podziemia pod pustymi oddziaami skadao si ponad sto maych pomieszcze. Cz z nich take bya pusta; w innych pozostawiono sprzt medyczny. W jednym pomieszczeniu przycupn olbrzymi metalowy piec, w nastpnym znajdoway si zatkane, pozbawione wody toalety i prysznice. Podog w wikszoci podziemi pokrywaa cienka warstwa tustej deszczwki. Prchniejce belki sufitowe oglday w niej odbicie ciemnoci i rozkadu. Idc po schodach na sam d, mijao si opuszczone prysznice, toalety dla personelu i pomieszczenie pene potuczonego szka, w ktrym sufit zaama si cakowicie, pozostawiajc otwr wiodcy wprost na klatk. W kocu dochodzio si do maych elaznych schodw. Gdybymy zeszli take po nich, przebyli niewielkie podziemne moczary i przecisnli si przez na wp sprchniae drewniane drzwi, znalelibymy si w wielkim pomieszczeniu pod piwnic, w ktrym zgromadzono, porzucono i zapomniano sto dwadziecia lat szpitalnych mieci. I wanie tutaj pan Croup i pan Vandemar urzdzili sobie tymczasowy dom. ciany byy wilgotne. Z sufitu ciekaa woda. W ktach gniy najrniejsze rzeczy; cze z nich nawet kiedy ya. Pan Croup i pan Vandemar zabijali czas. Pan Vandemar znalaz gdzie stonog - czerwono pomaraczowe stworzenie, dugie na niemal dwadziecia centymetrw, z gronymi, penymi jadu szczypcami po obu kocach - i puszcza j sobie po rkach, patrzc, jak wije si midzy palcami, znika w jednym rkawie, by po minucie wychyn z drugiego.

Pan Croup bawi si yletkami. Natrafi w kcie na cae, liczce sobie pidziesit lat pudeko ostrzy, zawinitych starannie w natuszczony papier, i zastanawia si wanie, co z nimi zrobi. - Mgbym poprosi o uwag, panie Vandemar? - rzek w kocu. Skieruj na mnie swe bystre oczta. Pan Vandemar delikatnie przytrzyma gow stonogi pomidzy potnym kciukiem a masywnym palcem wskazujcym i spojrza na pana Croupa. Pan Croup opar lew do o cian, szeroko rozczapierzajc palce. Praw rk uj pi yletek, wycelowa starannie i rzuci. Kada z yletek utkwia w cianie pomidzy jego palcami. Przypominao to wystp mistrza w rzucaniu noem, tyle e w miniaturze. Pan Croup opuci rk, pozostawiajc na cianie yletkowy zarys palcw, i odwrci si do wsplnika w oczekiwaniu uznania. Na panu Vandemarze jego wystp nie zrobi najmniejszego wraenia. - Co w tym takiego ciekawego? - spyta. - Nie trafie w ani jeden palec. Pan Croup westchn. - Czyby? - rzek. - Niech mnie licho, masz racj. Jak mogem by takim miczakiem? - Po kolei wycign ze ciany yletki i rzuci je na drewniany st. Moe pokaesz mi, jak naleao to zrobi? Pan Vandemar skin gow i umieci stonog w pustym soiku po demie. Potem opar lew do o cian. Unis praw rk. Tkwi w niej n - zowieszczy, ostry i idealnie wywaony. Pan Vandemar zmruy oczy cisn. N mign w powietrzu niczym wyjtkowo duy i ostry n do rzucania, migajcy w powietrzu z niezwyk wrcz szybkoci. Ostrze z dononym upniciem zagbio si w cian, przeszywajc na wylot do pana Vandemara. Zadwicza dzwonek. Pan Vandemar z satysfakcj spojrza na wbity w rk n. - O tak - rzek. W kcie pokoju sta stary telefon - bardzo stary, dwuczciowy telefon, nie uywany od lat dwudziestych; zrobiony z drewna i bakelitu. Pan Croup podnis wiszc na dugim, owinitym w materia kablu suchawk i odezwa si do stacjonarnego mikrofonu. - Croup i Vandemar - rzek gadko. - Stara firma. Przeszkd usuwanie, kopotw niwelowanie, zbdnych czonkw odcinanie i usugi dentystyczne.

Osoba po drugiej stronie kabla powiedziaa co cicho i pan Croup skuli si nagle. Pan Vandemar szarpn lew rk. N trzyma mocno. - Ach tak. Tak, prosz pana. Oczywicie. I, jeli wolno mi zauway, paskie wiate uwagi telefoniczne rozjaniy nam ten jake ponury i nieciekawy dzie. Kolejna przerwa. Oczywicie, natychmiast przestan si wdziczy i podlizywa. Z rozkosz. To dla mnie zaszczyt i... co wiemy? Wiemy, e... - Przerwa. Pan Croup cierpliwie, z namysem, zacz duba w nosie. Nie. Nie wiemy, gdzie dokadnie przebywa w tej chwili, ale nie musimy. Jutro bdzie na targu i... Zacisn usta. r Nie zamierzamy naruszy targowego rozejmu. Chcielimy raczej zaczeka, a opuci targ, i wtedy zetrze j z powierzchni... - Znw umilk. Sucha chwil, od czasu do czasu kiwajc gow. Pan Vandemar prbowa wycign n ze ciany woln rk, lecz ostrze utkwio w niej na dobre. - Owszem, to da si zaatwi - rzek pan Croup do mikrofonu. - To znaczy, zaatwimy to. Oczywicie. Tak. Zdaje sobie. spraw. Czy moglibymy te pomwi...? Lecz jego rozmwca ju si rozczy. Pan Croup przez chwil przyglda si suchawce, potem odwiesi j na haczyk. - Uwaasz, e jeste cholernie sprytny - szepn. Potem dostrzeg wysiki pana Vandemara. - Przesta! - Wycign n ze ciany i doni towarzysza, i pooy na stole. Pan Vandemar potrzsn lew rk. Kilka razy poruszy palcami, po czym wytar z ostrza resztki wilgotnego tynku. - Kto to by? - Nasz pracodawca - wyjani pan Croup. - Wyglda na to, e ta druga na nic si nie przyda. Za moda. Musi mie Drzwi. - Czyli nie wolno nam ju jej zabi. - Istotnie, panie Vandemar. Trafi pan w samo sedno. Chodz suchy, e nasza panna Drzwi oznajmia, e ma zamiar wynaj sobie ochroniarza. Na targu. Dzi w nocy. - Co z tego? Pan Vandemar splun na wierzch doni w miejsce, gdzie wbi si n, i z drugiej strony na wylot rany. Pan Croup podnis z podogi paszcz, ciki, czarny i wywiecony. Woy go powoli. - To z tego, e i my moglibymy zaangaowa ochroniarza. Pan Vandemar wsun n z powrotem do pochwy w rkawie. On take woy paszcz, wepchn rce gboko do kieszeni i z radoci odkry w jednej z nich powk myszy. Doskonale. By godny.

Nastpnie rozway ostatnie stwierdzenie pan Croupa ze skupieniem, z jakim patolog mgby dokona sekcji swej jedynej mioci, i dostrzegajc skaz na logice wsplnika, rzek: - My nie potrzebujemy ochroniarza, panie Croup. To my robimy krzywd ludziom. Nam nikt nie robi krzywdy. Pan Croup zgasi wiato. -Och, panie Vandemar - rzek napawajc si dwikiem swych sw, tak jak zawsze. Jeli skaleczycie nas, czy nie krwawimy? Pan Vandemar zastanawia si chwil w ciemnoci. - Nie - odpar zgodnie z prawd.

***
- Szpieg z gry - rzek Moci Szczuromwca. - Tak, powinienem rozkroi ci od gardzieli do pierdzieli i przewidzie przyszo z twych wntrznoci. - Posuchaj! - Richard stal oparty o cian, ze szklanym sztyletem przytknitym do jabka Adama. - Popeniasz duy bd. Nazywam si Richard Mayhew. Mog to udowodni. Mam ze sob kart biblioteczn, karty kredytowe. Rne rzeczy - doda z rozpacz. Nagle z beznamitn spostrzegawczoci czowieka, ktry wie, e niebezpieczny wariat lada moment podernie mu gardo szklanym noem, Richard dostrzeg, e w drugiej czci sali ludzie padaj na ziemi, kaniaj si nisko i pozostaj w takiej pozycji. Jaka ciemna posta zbliaa si ku nim. - Myl, e po chwili zastanowienia przyznasz, i zachowujemy si wszyscy bardzo niemdrze - doda Richard. Nie mia pojcia, co znacz jego sowa. Wiedzia tylko, e wydobywaj mu si z ust i e pki mwi, wci jeszcze yje. - Moe by tak odoy n i... Przepraszam, ale to moja torba! - rzek pod adresem szczupej, obszarpanej dziewczyny, jeszcze nastolatki, ktra zapaa torb Richarda i ca zawarto wysypaa na ziemi. Ludzie w oddali wci skaniali gowy i trwali w ukonie. Maa posta zbliaa si coraz bardziej. W kocu dotara do otaczajcej Richarda grupy. Nikt jej nie zauway. Wszyscy patrzyli na niego. To by szczur. Unis gow i spojrza wprost na Richarda, ktry odnis niesamowite, przelotne wraenie, e zwierz do niego mrugno. Potem zapiszczao gono. Mczyzna ze szklanym sztyletem pad na kolana; podobnie otaczajcy go ludzie. Podobnie, po chwili wahania i znacznie bardziej niezgrabnie, bezdomny mczyzna, ten, ktrego zwali Iliastrem.

Tylko Richard pozosta na nogach. A potem szczupa dziewczyna pocigna go za okie i on take uklk na jedno kolano. Moci Szczuromwca ukoni si tak nisko, e jego dugie wosy musny ziemi, i zawiergota co do szczura, marszczc nos, pokazujc zby, piszczc i syczc. W tym momencie sam przypomina olbrzymie zwierz. - Posuchajcie, czy kto mgby mi powiedzie... - mrukn Richard. - Cicho! - skarcia go dziewczyna. Szczur wmaszerowa wyniole na brudn do Moci Szczuromwcy. Mczyzna unis go z szacunkiem ku twarzy Richarda. Zwierz leniwie pomachao ogonem. - To jest pan Dugogon z Szarego Klanu oznajmi Moci Szczuromwca. - Mwi, e wygldasz niezwykle znajomo. Chce wiedzie, czy ju si spotkalicie. Szczur popatrzy na Richarda, a Richard na szczura. - To moliwe - przyzna. - Twierdzi, e robi wtedy przysug markizowi de Carabas. Richard przyjrza si uwaniej. - To ten szczur? Owszem, spotkalimy si. Prawd mwic, rzuciem w niego pilotem od telewizora. Otaczajcy go ludzie wstrzymali oddech z przeraenia. Szczupa dziewczyna jkna. Richard nie zwraca na nich uwagi. Przynajmniej w tym szalestwie znalazo si co znajomego. - Cze, szczurku rzek. - Mio ci znw widzie. Wiesz, gdzie mgbym znale Drzwi? - Szczurku - powtrzya dziewczyna ni to z jkiem, ni to z przeraonym zachyniciem. Do obdartego ubrania miaa przypity may, czerwony, poplamiony znaczek z tym napisem Mam 11 lat". Moci Szczuromwca machn rozkazujco swym szklanym sztyletem w stron Richarda. -Nie wolno ci zwraca si do pana Dugogona, chyba e przeze mnie. Szczur pisn co rozkazujco i Szczuromwcy zrzeda mina. - On? - Spojrza pogardliwie na Richarda. - Nie mam nikogo na zbyciu. Moe po prostu podern mu gardo i odel w d do Plemienia z Kanaw? Szczur raz jeszcze zawiergota z naciskiem, po czym zeskoczy z ramienia mczyzny i znikn w jednej z wielu dziur w cianie. Moci Szczuromwca wsta.

Obserwowaa go setka oczu. Odwrci si w stron sali i powid wzrokiem po ludziach przycupnitych wok ognisk. - Nie wiem, na co si wszyscy gapicie! - krzykn. - Kto obraca ronami? Chcecie, eby arcie si spalio? Nie ma tu nic ciekawego. No, dalej! Ruszajcie! Richard podnis si nerwowo. Moci Szczuromwca spojrza na Iliastra. - Trzeba go zaprowadzi na targ. To rozkaz pana Dugogona. Iliaster potrzsn gow i splun na ziemi. - Ja go nie zaprowadz - rzek. Taka wyprawa kosztowaaby mnie wicej ni ycie. Wy, szczuromwcy, zawsze bylicie dla mnie dobrzy, ale nie mog tam pj. Dobrze o tym wiesz. Moci Szczuromwca przytakn. Schowa sztylet. Potem umiechn si do Richarda, ukazujc zepsute zby. - Nie wiesz, jak wiele miae szczcia. - Owszem, wiem - odpar Richard. Naprawd wiem. - Nie. Naprawd nie wiesz. Szczuromwca pokrci gow i mrukn pod nosem: - Szczurek. Uj Iliastra pod rami i obaj odeszli na bok, by porozmawia na osobnoci. Zaczli dyskutowa, od czasu do czasu zerkajc na Richarda. Szczupa dziewczyna pochaniaa wanie jeden z bananw Richarda, By to najmniej erotyczny pokaz jedzenia bananw, jaki kiedykolwiek zdarzyo mu si oglda. - Miaem go zje na niadanie - zauway. Spojrzaa Ha niego zawstydzona. - Nazywani si Richard. A ty? Dziewczyna, ktra, jak sobie uwiadomi, zdya ju zje wikszo przyniesionych przez niego owocw, niemiao uniosa wzrok. Potem umiechna si lekko i powiedziaa co, co brzmiao jak Anestezja. - Byam godna wyjania. - Ja te jestem godny - odpar. Spojrzaa na mae, ponce w sali ogniska, potem znw na Richarda. - Lubisz koty? - spytaa. - Tak - odrzek Richard. - Dosy lubi. Na twarzy Anestezji odbia si ulga. - Udko? - spytaa. - Czy pier?

***

Dziewczyna zwana Drzwi przesza przez placyk. Tu za ni stpa markiz de Carabas. W Londynie mona byo znale setki podobnych placw, zaukw i alejek; maych odamkw dawnych czasw, nie zmienionych od trzystu lat. Nawet smrd moczu unoszcy si wok nie zmieni si od czasw Pepysa. Od witu wci dzielia ich godzina, lecz niebo zaczynao ju janie, przybierajc surow, oowianoszar barw. Drzwi byy zabite grubymi deskami i zaklejone poplamionymi plakatami zapomnianych zespow i dawno zamknitych klubw. Zatrzymali si na progu. Markiz bez wikszego zainteresowania zmierzy wzrokiem deski, gwodzie i plakaty. - A zatem to jest wejcie? - spyta. Skina gow. - Jedno z wej. Splt rce na piersi. -I co? Powiesz teraz: Sezamie otwrz si" czy co w tym stylu? - Wcale nie chc tego zrobi - odpara. - Nie jestem pewna, czy to dobry pomys. - Doskonale - rozoy rce i skoni si przed ni. - Do zobaczenia zatem. Odwrci si i ruszy w stron, z ktrej przyszli. Drzwi chwycia go za rk. - Porzucasz mnie? - spytaa. - Tak po prostu? Umiechn si bez cienia rozbawienia. - Oczywicie. Jestem czowiekiem bardzo zajtym. Mnstwo spraw do zrobienia, ludzi do zaatwienia. - Chwileczk. - Wypucia jego rkaw i przygryza doln warg. - Kiedy byam tu ostatnio... - urwaa. - Kiedy bya tu ostatnio, znalaza ca rodzin martw. Nie musisz niczego wyjania. Jeli nie wejdziemy, tym samym zakoczymy nasze interesy. Uniosa gow. Jej twarz janiaa bladoci w mroku przedwitu. -I to wszystko? - Mgbym yczy ci pomylnoci na nowej drodze ycia, ale wtpi, czy poyjesz do dugo, by na ni wstpi. - Ostry jeste, prawda? Nie odpowiedzia. Dziewczyna znw stana przed drzwiami. - No c - rzeka. - Chod, zabior nas do rodka. Lew do pooya na zabitych drzwiach, praw uja potn brzow rk markiza. Jej szczupe palce sploty si z grubszymi palcami mczyzny. Zamkna oczy. ...co zaszeptao, zadrao, zmienio si...

...i drzwi znikny, odsaniajc ciemno... Wspomnienie byo wiee. Liczyo sobie zaledwie kilka dni. Wdrowaa po Domu Bez Drzwi, woajc: wrciam!" i ,hej!". Przemykaa z sieni do jadalni, biblioteki, salonu. Nikt nie odpowiada. Nigdzie nikogo nie byo. Przesza do nastpnego pokoju. Kryty basen pochodzi z czasw wiktoriaskich; zbudowano go z marmuru i lanego elaza. Ojciec znalaz go za modu, porzucony i gotw do rozbirki, i wplt w materi Domu Bez Drzwi. Drzwi nie miaa pojcia, gdzie fizycznie znajdoway si pomieszczenia jej rodzinnej siedziby. Dziadek zbudowa dom biorc jeden pokj std, drugi stamtd; czerpa z caego Londynu, tworzc konstrukcj dyskretn i pozbawion wej i wyj. Sza brzegiem starego basenu, cieszc si, e wrcia. A potem spojrzaa w d. Kto pywa w wodzie, cignc za sob dwie bliniacze smugi krwi, jedn wypywajc z garda, drug z krocza. By to jej brat, uk. Oczy mia otwarte, patrzce lepo naprzd. Zorientowaa si, e ma otwarte usta. Usyszaa swj wasny krzyk. - To straszne - powiedzia markiz. Mocno potar czoo doni i gwatownie pokrci gow, jakby prbowa odgoni nagy skurcz. - Wspomnienia s zapisane w murach wyjania. Unis brwi. - Moga mnie ostrzec. - Mogam. Znajdowali si w wielkiej biaej sali. Kad ze cian pokryway obrazki. Kady z nich przedstawia inne pomieszczenie. - Interesujcy wystrj - przyzna markiz. - To sie. Std moemy uda si do kadego pokoju w domu. Wszystkie s z sob poczone. - Gdzie znajduj si inne pomieszczenia? Potrzsna gow. - Nie wiem. Prawdopodobnie daleko std. S rozrzucone po caym Dole. Markiz kilkoma niecierpliwymi krokami okry ca sal. - Niezwyka rzecz. czony dom, w ktrym kade pomieszczenie ley gdzie indziej. Bardzo pomysowe. Twj dziadek by prawdziwym wizjonerem. - Nie znaam go. - Przekna lin, po czym odezwaa si ponownie, mwic bardziej do siebie ni do niego: - Powinnimy byli by tu bezpieczni. Nikt nie powinien by mc nas skrzywdzi. Tylko moja rodzina potrafia porusza si po domu. - Miejmy nadziej, e znajdziemy jakie wskazwki w dzienniku twojego ojca - rzek.

- Skd zaczynamy poszukiwanie? Wzruszya ramionami. - Jeste pewna, e prowadzi dziennik? Przytakna. - Od czasu do czasu zamyka si w swoim gabinecie i blokowa wszystkie poczenia, pki nie skoczy dyktowa. - Zacznijmy wiec od gabinetu. - Ale ja ju szukaam, naprawd. Szukaam. Kiedy sprztaam zwoki... Zacza paka; ciche, przejmujce szlochanie brzmiao zupenie tak, jakby kto wydziera je z gbi jej duszy. - No ju, ju - rzek zakopotany markiz de Carabas, klepic Drzwi po ramieniu. Dla lepszego efektu doda jeszcze: - Ju. Niezbyt dobrze radzi sobie z pocieszaniem. Rnobarwne oczy Drzwi lniy od ez. - Czy mgby... mgby da mi chwilk? Zaraz mi przejdzie. Skin gow i przeszed na drug stron sali. Gdy si obejrza, dziewczyna wci tam staa - samotna, ciemna posta w biaej sieni penej obrazkw pokojw. Skulia ramiona, draa i pakaa jak maa dziewczynka. Richarda wci irytowaa utrata torby. Moci Szczuromwca pozosta niewzruszony. Owiadczy bezczelnie, e szczur - pan Dugogon - nie wspomina o koniecznoci zwrotu rzeczy Richarda. Kaza tylko zabra go na targ. Nastpnie Szczuromwca poinformowa Anestezj, e to ona zaprowadzi przybysza z Gry na miejsce. I owszem, to jest rozkaz. Miaa przesta narzeka i rusza. Oznajmi te Richardowi, e jeli on, Moci Szczuromwca, kiedykolwiek zobaczy jego, Richarda, znw u siebie, wwczas on, Richard, znajdzie si w powanych tarapatach. W kocu orzek, e Richard nie ma pojcia, jak bardzo dopisao mu szczcie, i ignorujc proby o zwrot rzeczy, czy choby portfela, poprowadzi ich do drzwi. Richard i Anestezja maszerowali obok siebie w ciemnoci. Dziewczyna niosa w doni zaimprowizowan lamp, zrobion ze wieczki, puszki, kawaka drutu i starej butelki po oranadzie. Richard ze zdumieniem odkry, jak szybko jego oczy przywyky do gstego mroku. Szli naprzd, pokonujc wiele podziemnych sal. Czasami zdawao mu si, e ktem oka dostrzega jaki ruch; czy jednak by to czowiek, szczur, czy co zupenie innego, zawsze znikao do czasu, gdy tam dotarli. Gdy sprbowa wspomnie o tym Anestezji, uciszya go sykniciem. Poczu na twarzy zimny powiew. Szczurza dziewczyna przykucna bez uprzedzenia. Postawia lamp i pocigna mocno osadzon w ziemi metalow krat, ktra otwara si nagle tak gwatownie, e jego przewodniczka stracia rwnowag.

Gestem nakazaa, by Richard przeszed przez otwr. Przykucn zbliajc si ostronie do przejcia w cianie. Po kilkunastu centymetrach podoga pod jego stopami znikna. - Przepraszam - szepn Richard. - Tu jest dziura. - Nie jest wysoko odpara Anestezja. Id dalej. Zamkna za sob krat. Bya teraz dziwnie blisko Richarda, ktry nerwowo ruszy naprzd, w ciemno, i znw zamar. - Masz rzeka. Wrczya mu uchwyt maej lampy i zeskoczya w mrok. - No prosz. Nie byo tak le, prawda? Jej twarz znajdowaa si jaki metr poniej dyndajcych ng Richarda. - No, ju. Podaj lamp. Wycign rk. Musiaa podskoczy, by odebra mu wiato. - Szybciej - szepna. - Chod! Zsun si poza krawd. Przez chwil zawis na rkach, potem puci. Wyldowa na czworakach w mikkim, mokrym bocie. Otar donie o wierzch bluzy. Kilka krokw i Anestezja otworzya kolejne drzwi. Przeszli przez nie i dziewczyna starannie je zamkna. - Teraz moemy rozmawia - rzeka. - Niezbyt gono, ale moemy. Jeli chcesz. - Ach, tak. Dziki - odpar Richard. Nie mia najbledszego pojcia, co powiedzie. - A zatem, no, jeste szczurem, prawda? - spyta w kocu. Zachichotaa. - Nie mam tyle szczcia. A szkoda. Nie. Jestem szczuromwc. My rozmawiamy ze szczurami. - Tak po prostu z nimi gawdzicie? - Ale nie. Robimy dla nich rne rzeczy. No wiesz... - Ton jej gosu sugerowa, e Richard sam nigdy nie wpadby na taki pomys. - Istniej rzeczy, ktrych szczury nie potrafi zrobi. Nie maj przecie doni ani kciukw, rozumiesz. Chwileczk... Nagle przysuna go do ciany i zakrya mu usta brudn doni. Potem zdmuchna wieczk. Nic si nie zdarzyo. I wtedy usysza odlege gosy. Czekali. Minli ich jacy ludzie, rozmawiajc pgosem. Gdy wszystkie dwiki ucichy, Anestezja pucia Richarda, zapalia wieczk i znw ruszyli naprzd.

- Kto to by? - spyta Richard. Wzruszya ramionami. - Niewane. - Czemu wiec sdzisz, e nie ucieszyby ich nasz widok? Spojrzaa na niego ze smutkiem, niczym matka prbujca wytumaczy dziecku, e tak, ten pomie jest gorcy. Wszystkie pomienie s gorce. Moe jej wierzy. - Chod! - powiedziaa. - Znam skrt. Przejdziemy kawaek przez Londyn Nad. Wspili si po kamiennych stopniach i dziewczyna pchna kolejne drzwi. Przeszli przez prg. Drzwi zatrzasny si za ich plecami. Richard rozejrza si zaskoczony. Stali na nabrzeu Tamizy. Wci panowaa noc - a moe nastaa ju kolejna? Nie mia pojcia, jak dugo wdrowali w mroku przez podziemia. Nie byo ksiyca, lecz niebo iskrzyo si od jasnych jesiennych gwiazd. Wok pony latarnie i lampy w oknach i na mocie, wygldajce niczym naziemne gwiazdy. Ich blask migota, odbijajc si w wodach Tamizy. Kraina czarw, pomyla Richard. Anestezja zdmuchna wieczk. - Jeste pewna, e to waciwa droga? - spyta. - Tak - odpara. - Prawie pewna. Zbliyli si do awki. Richardowi wydao si, e to najbardziej godny podania przedmiot, z jakim kiedykolwiek zetkn si w yciu. - Moemy usi? - spyta. Wzruszya ramionami. Przysiedli po przeciwnych kocach awki. - W pitek - zacz Richard - miaem posad w jednej z najlepszych londyskich spek inwestycyjnych. - Co to jest inwesty... co tam? - To taka praca. Ze zrozumieniem skina gow. -Aha. I...? - Po prostu to sobie przypominam. Wczoraj... byo tak, jakbym zupenie nie istnia. Nikt mnie nie dostrzega. - To dlatego, e nie istniejesz. - wyjania Anestezja. Para, ktra mimo pnej pory sza wybrzeem w ich stron, trzymajc si za rce, teraz usiada na rodku awki midzy Richardem a Anestezj i zacza caowa si namitnie. - Przepraszam rzuci Richard.

Mczyzna wsun rk pod sweter kobiety i porusza ni z entuzjazmem odkrywcy badajcego nieznany kontynent. - Chc odzyska swoje ycie - poinformowa par Richard. - Kocham ci powiedzia mczyzna do kobiety. - Ale twoja ona... - odpara kobieta, lic go po policzku. - Pieprzy j warkn mczyzna. - Nie chc jej pieprzy. - Kobieta zachichotaa z pijackim rozbawieniem. - Chc si pieprzy z tob. - Pooya mu do na kroczu i zamiaa si jeszcze goniej. - Chod - rzek Richard do Anestezji, czujc, i awka stracia wiele ze swej atrakcyjnoci. Wstali i odeszli. Anestezja co chwil ogldaa si ciekawie na pozostawion na awce par, ktra stopniowo przyjmowaa coraz bardziej horyzontaln pozycj. Richard milcza. - Co nie tak? - spytaa Anestezja. - Zaledwie wszystko - odpar Richard. - Czy zawsze ya tam, na dole? - Nie. Urodziam si tutaj. Zawahaa si. Nie chcesz sucha mojej historii. Richard ze zdumieniem uwiadomi sobie, e chce. - Owszem, chce. Przesuna palcami kanciaste kwarcowe koraliki swego naszyjnika i zacza mwi, nie patrzc na niego. - Mama urodzia mnie i moje siostry, ale potem rozchorowaa si na gow. Pewna pani przysza i zabraa moje siostry do orodka, a ja zamieszkaam z ciotk, ktra ya z takim facetem. Robi mi krzywd i inne rzeczy. Powiedziaam ciotce, a ona mnie zbia. Twierdzia, e kami. Mwia, e nale na mnie policj. Ale nie kamaam, wic uciekam. To byy moje urodziny. Dotarli do mostu Alberta, monumentalnego pomnika kiczu obwieszonego tysicami maych tych lampek. - Byo tak zimno cigna Anestezja. Zawiesia gos. -Spaam na ulicach. Sypiaam za dnia, wtedy byo cieplej, a noc wczyam si, po prostu eby si rusza. Miaam jedenacie lat. Kradam sprzed mieszka chleb i mleko. Nienawidziam tego. Krciam si wok targowisk, zbierajc jabka, pomaracze i inne rzeczy, ktre ludzie wyrzucali. A potem bardzo si rozchorowaam. Mieszkaam pod estakad na Notting Hill. Gdy si ocknam, byam ju w Londynie Pod. Szczury mnie znalazy. - Czy kiedykolwiek prbowaa wrci do tego wszystkiego? - spyta, wskazujc rk

ciche, ciepe, zamieszkane domy, samochody, prawdziwy wiat... Potrzsna gow. Ogie zawsze parzy, uwierz mi, synku. - To niemoliwe. Jedno albo drugie. Nikt nie moe y w obu.

***
- Przepraszam - powiedziaa z wahaniem Drzwi. Oczy wci miaa czerwone. Markiz, ktry zabawia si rzucaniem starych koci i monet, unis wzrok. - Naprawd? Przygryza warg. - Nie. Niezupenie. Nie jest mi przykro. Od tak dawna uciekam i ukrywam si, i znw uciekam, e... po raz pierwszy mogam... - urwaa. Markiz zgarn koci i monety i ukry w jednej ze swych wielu kieszeni. - Ty pierwsza - rzek. Podszed za ni do ciany zawieszonej obrazkami. Drzwi dotkna doni jednego z nich, przedstawiajcego gabinet ojca. Drug uja rk markiza. ...rzeczywisto zawirowaa. Byy w szklarni, podleway roliny. Wejcie miaa wasn konewk. Bya z niej bardzo dumna. Zupenie tak sam jak mama. Zacza si mia. Dziecinnie, radonie. Jej matka take si miaa, pki lisi pan Croup niespodziewanie nie chwyci jej mocno za wosy i nie podern jej garda od ucha do ucha. Witaj, tato - powiedziaa cicho Drzwi. Musna palcami popiersie ojca, gadzc go po twarzy. Szczupy, ascetyczny mczyzna, niemal zupenie ysy. Cezar w roli Prospera, pomyla markiz de Carabas. Poczu lekkie mdoci. Ta ostatnia wizja zabolaa. Mimo wszystko by w gabinecie pana Portyka. To co nowego. Ogarn wzrokiem pokj. Jego oczy przemykay si od jednego szczegu do drugiego. Zwisajcy z sufitu wypchany krokodyl. Ksiki, astrolabium, lustra, stare przyrzdy naukowe, wiszce na cianach mapy. Porodku pokoju zasane listami biurko. Bia cian za nim szpecia skaza. Czerwonobrzowa plama. Na blacie sta may portret rodziny Drzwi. Markiz przyjrza mu si uwanie. - Twoja matka i siostra. Twj ojciec i brat. Wszyscy nie yj. Jak tobie udao si przey? Spucia wzrok. - Miaam szczcie. Wybraam si na kilkudniow wycieczk... Wiedziae, e nad

rzek Kilbum wci obozuj rzymscy onierze? Markiz nie wiedzia i fakt ten go nieco zirytowa. - Hmmm. Ilu? Wzruszya ramionami. - Kilkudziesiciu. To chyba dezerterzy z Dziewitnastej Legii. Moja acina jest kiepska. W kadym razie, kiedy tu wrciam... Urwaa i przekna lin. Jej rnobarwne oczy wezbray zami. - Pozbieraj si - rzuci ostro markiz. - Potrzebny nam dziennik twojego ojca. Musimy si dowiedzie, kto to zrobi. Zmarszczya czoo. - Przecie wiemy, kto to zrobi. Croup i Vandemar. Markiz unis do, podkrelajc kade sowo ruchem palcw. - To rce, donie, palce. Ale rozkaz wydaa gowa. I gowa chce take twojej mierci. Ci dwaj nie s tani. Rozejrza si po zagraconym gabinecie. - Jego dziennik? spyta. - Nie ma go tu - odpara. - Mwiam ci ju. Szukaam. - Dotd odnosiem wraenie, by moe bdne, e twoja rodzina potrafi znajdowa widoczne i ukryte drzwi. Posaa mu nieprzychylne spojrzenie. Potem zamkna oczy i przytkna dwa palce do nosa. Markiz oglda kolejne przedmioty na biurku Portyka. Kaamarz, pionek szachowy, kociana kostka do gry, zoty zegarek kieszonkowy, kilka pir... Ciekawe. To by may posek przedstawiajcy dzika, przycupnitego niedwiedzia czy moe byka, trudno stwierdzi. Rozmiarami przypomina du figur szachow. Wyrzebiono go z czarnego obsydianu. Markizowi z czym si kojarzy, ale nie potrafi powiedzie z czym. Podnis go i obrci w doni. Chwyci mocniej palcami. Drzwi opucia do. Sprawiaa wraenie oszoomionej i zagubionej. - O co chodzi? - spyta. - On jest tutaj - odpara z prostot. Zacza kry po gabinecie, obracajc gow tam i z powrotem. Markiz wsun posek do wewntrznej kieszeni. Drzwi stana przed wysok szafk. - Tu - oznajmia. Wycigna rk. Rozleg si szczk i maa klapka z boku szafki odskoczya. Dziewczyna signa w ciemno, po chwili wyja co ksztatu i wielkoci kuli do krykieta. Podaa znalezisko markizowi. To bya kula zrobiona ze starego mosidzu i polerowanego drewna, pord ktrych

poyskiwaa jasna mied i szklane soczewki. Markiz wzi j do rki. - To jest to? Drzwi przytakna. - wietnie si spisaa. Spojrzaa na niego z powag. - Nie wiem, jak mogam go przeoczy. - Bya zdenerwowana - odpar markiz. Nie wtpiem, e go tu znajdziemy. A ja bardzo rzadko si myl. Teraz za... -unis kul. wiato odbio si w szkle i zamigotao na miedzi i mosidzu. Nie mia ochoty, ale i tak musia zapyta. - Jak to dziaa?

***
Anestezja poprowadzia Richarda przez may park po drugiej stronie mostu, potem w d kamiennymi stopniami wzdu ciany. Zapalia wiec. Otworzya wejcie techniczne i zamkna je za nimi. Znw schodzili po schodach. Otaczaa ich ciemno. - Jest taka dziewczyna. Nazywa si Drzwi. Troch modsza od ciebie. Znasz j? - Pani Drzwi. Wiem, kto to jest. - Do ktrej, no... baronii naley? - Do adnej. Pochodzi z rodu uku. Jej rodzina bya bardzo wana. - Bya? To czemu przestaa? - Kto ich zabi. Tak. Przypomnia sobie, e markiz wspomina co o tym. Nagle drog przebieg im szczur. Przystan. Anestezja zatrzymaa si na stopniach i dygna gboko. - Panie - rzeka do szczura. - Cze - doda Richard. Szczur przyglda im si przez mgnienie oka. Potem mign w d. - A zatem - spyta Richard - co to jest Ruchomy Targ? - Jest bardzo duy - odpara. - Ale szczuromwcy rzadko go odwiedzaj. Prawd mwic... Nie. Bdziesz si mia. - Nie bd - przyrzek z powag Richard. - No c, troch si boj. -Targu? Schody si skoczyy. Anestezja zawahaa si, po czym skrcia w lewo.

- Ach, nie! Na targu obowizuje rozejm. Jeli ktokolwiek kogo by tam skrzywdzi, cay Londyn Pod zwaliby mu si na gow niczym tona odpadkw. - To czego si boisz? - Samej drogi. Za kadym razem urzdzaj go gdzie indziej. Targ wdruje, a eby dotrze w miejsce, gdzie odbdzie si dzisiaj... - zacza nerwowo krci palcami kwarcowe koraliki musimy przej przez paskudn okolic. - W jej gosie rzeczywicie brzmia strach. Richard stumi pragnienie, by obj j ramieniem. - To znaczy? Odwrcia si do niego, odgarniajc wosy z oczu. - Przez most. - Most - powtrzy Richard i zamia si cicho. Odwrcia si. - Widzisz? Mwiam, e bdziesz si mia.

***
Gbokie tunele zbudowano w latach dwudziestych w celu stworzenia ekspresowego przeduenia Linii Pnocnej. W czasie drugiej wojny wiatowej kwateroway tu tysice onierzy. Musieli uywa sprarek, by wypompowa swe odchody na wyszy poziom kanaw. Wwczas to po obu stronach tuneli wzniesiono stelae z setkami metalowych ek. Po zakoczeniu wojny nikt ich std nie usun. Przeciwnie, na drucianych stelaach umieszczono kartonowe puda pene listw, akt i dokumentw, kryjcych w sobie najnudniejsze z moliwych sekretw. Ukryto je tu i zapomniano. W latach dziewidziesitych zmiany gospodarcze doprowadziy do cakowitego zamknicia gbokich tuneli. Kartony z tajemnicami usunito, sekrety zapisano w komputerach, dokumenty zniszczono. Varney urzdzi sobie kryjwk w najgbszym z gbokich tuneli pod stacj Camden Town. Przed jedynym wejciem usypa stos metalowych ek. Potem zaj si urzdzaniem wntrza. Lubi bro. Sam j sobie prokurowa ze wszystkiego, co j tylko zdoa znale, zabra bd ukra. Gromadzi czci samochodowe i fragmenty porzuconych maszyn; zamienia jej w haki i majchry, kusze i arbalety, arkabalisty i frondibole mogce rozbija mury, w maczugi, czekany i koncerze. Wszystko to wisiao na cianie gbokiego tunelu albo tkwio w ktach, sprawiajc paskudne wraenie. Sam Varney wyglda jak byk, tyle e pozbawiony rogw, ogolony z sierci, pokryty tatuaami i prawie bezzbny. Do tego chrapa.

Lampa oliwna obok jego gowy bya przykrcona. Varney spa na stosie szmat, wiszczc i pochrapujc. Tu obok, na ziemi, lea wielki obusieczny miecz. Kto podkrci lamp. Nim jeszcze Varney zdy na dobre unie powieki, chwyci miecz. Zamruga, rozgldajc si wok siebie. Nie byo tam nikogo. Nic nie naruszyo stosu ek blokujcych drzwi. Zacz opuszcza bro. - Pssst! - szepn kto. - Hhhh? - spyta Varney. - Niespodzianka! - zawoa pan Croup, wkraczajc w krg wiata. Varney cofn si o krok. To by bd. Nagle przy jego skroni znalaz si n. Ostrze oparo si tu obok oka. - Nie zalecam dalszych porusze - oznajmi pogodnie pan Croup. - Panu Vandemarowi mgby przydarzy si may wypadek z jego szpikulcem. Do wikszoci wypadkw dochodzi w domu, czy nie tak, panie Vandemar? - Nie wierz w statystyk - rozleg si gos pana Vandemara. Do w rkawiczce wynurzya si zza plecw Varneya, zmiadya jego miecz i upucia na podog poskrcane kawaki metalu. - Jak si miewasz, Varney? - spyta pan Croup. - Tusz, e dobrze. Tak? W wietnej formie? Zwarty i gotowy na dzisiejszy targ? Wiesz, kim jestemy? Varney wykona ruch zbliony do minimalnego kiwnicia gow, starajc si nie poruszy adnym miniem. Wiedzia, kim s Croup i Vandemar, Jego rozbiegany wzrok bdzi po cianach, wreszcie znalaz: morgenstern, najeona kolcami drewniana kula na acuchu w odlegym kcie... - Kr suchy, e pewna moda dama bdzie dzi wieczr szukaa ochroniarza. Mylae moe o wystartowaniu w tym konkursie? - Pan Croup duba w zbach. - Mw wyranie. Varney mylami podnis morgenstern. To by jego Dryg. Ostronie... powoli... zdj go z haka i pocign ku sklepieniu tunelu... Samymi ustami rzek: - Varney to najlepszy miaek i stranik caego podziemia. Mwi, e jestem najlepszy od czasw owczyni. Mylami ustawi morgenstern w mroku nad i za gow pana Croupa. Najpierw zmiady czaszk Croupa, potem zaatwi Vandemara... Morgenstern mign w d. Varney rzuci si na ziemi, byle dalej od celujcego w

oko ostrza. Pan Croup nie unis nawet wzroku. Nie obrci si. Po prostu nieprzyzwoicie szybko poruszy gow i morgenstern przelecia obok niego, walc o ziemi. Wok rozprysny si odamki cegie i cementu. Pan Vandemar jedn rk podnis Varneya. Zrobi mu krzywd? spyta wsplnika. Pan Croup pokrci gow. - Jeszcze nie. - Do Varneya rzek: - Niele. A zatem, najlepszy miaku i straniku, chcemy, aby wybra si dzi wieczr na targ. Chcemy, by zrobi wszystko, czego trzeba, eby zosta osobistym ochroniarzem owej modej damy. A potem, kiedy dostaniesz ju te robot, musisz pamita o jednym: moesz strzec jej przed reszt wiata, ale jeli my zapragniemy, wemiemy j sobie. Zrozumiae? Varney przesun jzykiem po szcztkach zbw. Czy wy mnie przekupujecie? spyta. Pan Vandemar podnis morgenstern. Woln rk zacz rozrywa acuch, ogniwo po ogniwie, i upuszcza na ziemi kawaki poskrcanego metalu. Brzdk. - Nie - odpar pan Vandemar. - Brzdk. - My ci zastraszamy. - Brzdk. - Jeli nie zrobisz tego, co kae pan Croup... - brzdk - bardzo ci skrzywdzimy. - Brzdk. - A potem... brzdk - zabijemy ci jeszcze bardziej. Ach, tak - odpar Varney. To znaczy, e pracuj dla was, tak? Owszem, pracujesz odrzek pan Croup. - Obawiam si, e nie ma w nas ani krztyny dobra. - Mnie to nie przeszkadza - powiedzia Varney. - To dobrze - mrukn pan Croup. - Witamy na pokadzie.

***
By to elegancki mechanizm, zbudowany z polerowanego drewna orzechowego, mosidzu i szka, miedzi, luster i rzebionej koci soniowej, kwarcowych pryzmatw, mosinych przekadni, spryn i kek zbatych. Cao przewyszaa rozmiarami przecitny telewizor, cho sam ekran mia przektn zaledwie szeciu cali. Pokrywajca go soczewka powikszaa obraz. Z boku wychodzia wielka mosina tuba, jak od starego gramofonu. Urzdzenie wygldao niczym poczenie telewizora i magnetowidu, gdyby zostay wynalezione i zbudowane trzysta lat wczeniej przez sir Isaaca Newtona. I w gruncie rzeczy tym dokadnie byo.

- Patrz - powiedziaa Drzwi. Pooya na platformie drewnian kule. Z maszyny trysn strumie wiata, zagbiajc si w kuli, ktra zacza wirowa wok wasnej osi. Na maym ekranie pokazaa si patrycjuszowska twarz, barwna, wyrana. Z tuby z niewielkim opnieniem dobieg gos, przerywany lekkim trzaskiem. ...dwa miasta tak bliskie, a przecie pod wszystkimi wzgldami tak odlege. Nad nami posiadacze i my, wydziedziczeni, yjcy w dole i pomidzy, w szczelinach wiata". Drzwi wpatrywaa si w ekran. Bya bardzo blada. Niemniej jednak uwaam, i to, co niszczy nas, mieszkacw Podziemia, to nasze niezliczone podziay. System lenn i baronii jest katastrofalny i niemdry". Gos zdawa si pochodzi sprzed wiekw, nie sprzed kilku dni bd tygodni. Pan Portyk mia na sobie stary, zniszczony smoking. Gow pokrywaa mu obcisa czapeczka. Zakasa. ,,Nie tylko ja tak uwaam. S tacy, ktrzy nie chcieliby niczego zmienia. S te inni, pragncy pogorszenia sytuacji. A take ci...". - Moesz to przyspieszy? - spyta markiz. Drzwi przytakna. Dotkna sterczcej z boku dwigienki z koci soniowej. Obraz rozwia si, rozpad na kawaki i ponownie nabra ostroci. Teraz Portyk mia na sobie paszcz. Jego czapeczka znikna. Z boku gowy ziaa gboka rana. Nie siedzia ju przy biurku. Mwi cicho, z napiciem. Nie wiem, kto to zobaczy, kto znajdzie ten dziennik. Ale kimkolwiek jeste, prosz, oddaj to mojej crce, pani Drzwi, jeli wci yje". Naga fala zakce pochona obraz i dwik. Drzwi, moja maa, jest bardzo le. Nie wiem, ile zostao mi czasu, nim znajd ten pokj. Myl, e moja biedna Porcja, twj brat i siostra nie yj". Jako obrazu i dwiku nadal si pogarszaa. Markiz zerkn na Drzwi. W jej oczach wzbieray zy, ciekajce po policzkach. Sprawiaa wraenie niewiadomej faktu, e pacze. Nie prbowaa nawet ociera ez. Wpatrywaa si w obraz ojca. Suchaa jego sw. Trzask. Szum. Trzask. Posuchaj mnie, dziecko - powiedzia jej nieyjcy ojciec. Id do Inslingtona.... Moesz zaufa Islingtonowi... Musisz mi wierzy... Islington". Obraz przyblak. Z czoa Portyka kapaa krew, ciekajc mu do oczu. Otar j rk. Drzwi, pomcij nas! Pomcij swoj rodzin!".

Z tuby gramofonu dobieg gony huk. Portyk odwrci si, patrzc poza ekran, zdumiony i przeraony. Znikn z pola widzenia. Przez moment obraz pozostawa taki sam: biurko, pusta biaa ciana. I nagle chlusn na ni uk jaskrawoczerwonej krwi. Drzwi przesuna gaszc ekran dwigienk i odwrcia si. - Prosz. - Markiz poda jej chusteczk. - Dziki. Starannie wytara twarz i wydmuchaa nos. Potem spojrzaa w przestrze. W kocu rzeka: - Islington. - Nigdy nie miaem do czynienia z Islingtonem - przyzna markiz. - Sdziam, e to tylko legenda - odpara. - Bynajmniej. Carabas sign na biurko. Podnis zoty kieszonkowy zegarek. Otworzy klapk. - adna robota - zauway. Przytakna. - Nalea do mojego ojca. Ze szczkiem zamkn pokryw. - Pora rusza na targ. Niedugo si zacznie. Pan Czas nie jest naszym przyjacielem. Drzwi jeszcze raz wydmuchaa nos i wsuna rce gboko w kieszenie skrzanej kurtki. Odwrcia si do markiza. Jej elfia twarz bya napita. Rnobarwne oczy lniy. - Naprawd sdzisz, e zdoamy znale ochroniarza, ktry poradziby sobie z Croupem i Vandemarem? Markiz bysn biaymi zbami. - Od czasw owczyni nie byo nikogo, kto miaby chocia cie szansy. Nie, wystarczy mi kto, kto da ci do czasu na ucieczk. Przypi koniec acuszka do kamizelki i wsun zegarek do kieszonki. - Co robisz? - spytaa Drzwi. - To zegarek mojego ojca. - Ju mu si raczej nie przyda, prawda? No prosz. Wyglda bardzo elegancko. Patrzy, jak przez jej twarz przepywaj emocje: smutek, gniew, rezygnacja. - Chodmy - rzeka. - Most Nocy jest ju niedaleko - oznajmia Anestezja. Richard mia nadziej, e to prawda. Zuyli ju dwie wieczki. By zdumiony, e wci znajduj si pod Londynem. Osobicie podejrzewa, e zdoali pokona wiksz cz trasy do Przyldka Land's End*. - Naprawd si boj cigna. - Jeszcze nigdy nie przechodziam przez most. - Zdawao mi si, e wspominaa, i bya ju na targu.

- To Ruchomy Targ, guptasie. Ju ci mwiam. Przenosi si w rne miejsca. Ostatni, na ktrym byam, urzdzono na tej wielkiej wiey z zegarem, Big co tam. A nastpny... - Big Ben? - Moliwe. Bylimy w rodku. Wszdzie krciy si wielkie koa. Tam wanie zdobyam to... Uniosa naszyjnik. Bladoty blask wiecy odbi si w lnicym kwarcu. Umiechna si radonie, jak dziecko. - Podoba ci si? - Jest liczny. Duo zapacia? - Wymieniam za niego inne rzeczy. Tak wanie zaatwiamy tu sprawy. Wymieniamy si. A potem skrcili i ujrzeli most. Mg to by kady z mostw nad Tamiz; potna kamienna konstrukcja wznoszca si ponad otchani w noc. Ale nad tym mostem nie byo nieba, pod nim nie byo wody. Otaczaa go ciemno. Richard zastanawia si, kto zbudowa ten most i kiedy. Jak co takiego mogo w ogle istnie pod Londynem i nikt o tym nie wiedzia? Zza ich plecw dobieg szmer gosw. Kto pchniciem posa Richarda na ziemie. Richard unis wzrok. Z gry patrzy na niego potny, pokryty tatuaami mczyzna, ubrany w zaimprowizowany strj z gumy i skry, wygldajcy jak sporzdzony z samochodowych resztek. Za nim. stao kilkanacie osb, mczyzn i kobiet. Sprawiali wraenie, jakby wybierali si na bardzo tani bal przebieracw. -Kto wszed mi w drog - powiedzia Varney, bdcy w niezbyt dobrym nastroju. Kto powinien uwaa, gdzie si plcze. Kiedy, w dziecistwie, wracajc ze szkoy, Richard natkn si na szczura przycupnitego w rowie przy drodze. Gdy szczur go dostrzeg, wspi si na tylne nogi, podskoczy i sykn gronie. Richard cofn si wtedy zdumiony, e co tak maego jest gotowe do walki z czym znacznie wikszym od siebie. Anestezja stana miedzy Richardem i Varneyem, spojrzaa gniewnie na wielkiego mczyzn i sykna jak wcieky, zapdzony w kt szczur. Varney cofn si o krok. Splun na buty Richarda, potem odwrci si i z ca grup ludzi wstpi na most, znikajc w mroku. - Nic ci nie jest? - spytaa Anestezja, pomagajc Richardowi wsta. - Wszystko w porzdku - odpar. - Bya bardzo odwana. Niemiao spucia wzrok. - Tak naprawd wcale nie jestem odwana rzeka. Wci boj si mostu. Tamci

te si bali. Dlatego przeszli wszyscy razem. Wiksza grupa daje bezpieczestwo. Stado tchrzy! - Jeli zamierzacie przej przez most, pjd z wami - usyszeli kobiecy gos. Richardowi nigdy nie udao si okreli jej akcentu. Z pocztku sdzi, e moe pochodzi z Kanady albo Ameryki. Pniej wydawao mu si, e dostrzega w nim lady Afryki, Australii czy nawet Indii. Nigdy nie ustali, jak byo naprawd. Wysoka kobieta miaa dugie powe wosy i cer barwy karmelu. Ubrana bya w szare i brzowe podniszczone skry. Na ramieniu nosia wytart skrzan torb. W doni trzymaa kij. Za pasem miaa n, a do przegubu przypia elektryczn latark. Bya bez cienia wtpliwoci najpikniejsz kobiet, jak Richard oglda w swym yciu. - W grupie bezpieczniej. Bdzie nam mio, jeli si do nas przyczysz - rzek po chwili wahania. - Nazywam si Richard Mayhew. To jest Anestezja. Z nas dwojga to ona wie, co robi. Szczurza dziewczyna wyprostowaa si z umiechem. Kobieta w skrach zmierzya go uwanym wzrokiem. - Jeste z Londynu Nad - powiedziaa. -Tak. - I podrujesz ze szczuromwczyni. No, no. - Jestem jego straniczk - oznajmia zaczepnie Anestezja. -A ty kim jeste? Komu skadasz hod? Kobieta umiechna si. -Nikomu nie skadani hodu, szczurza dziewczynko. Czy ktre z was kiedykolwiek przechodzio przez Most Nocy? Anestezja pokrcia gow. - No, no. Czeka nas nieza zabawa. Ruszyli w stron mostu. Anestezja wrczya Richardowi lamp. - Prosz - powiedziaa. - Dziki. - Richard spojrza na kobiet w skrach. - Czy tak naprawd jest si czego ba? - Tylko nocy na mocie - odpara. - Nocy? Jako pory? - Nie. Ciemnoci. Anestezja dotkna palcw Richarda. Pochwyci j mocno za rk. Umiechna si do niego. A potem postawili stopy na mocie i Richard zaczaj rozumie ciemno; ciemno

jako co prawdziwego i namacalnego. Czu, jak dotyka jego skry, wdruje, porusza si, bada, przelizguje si przez jego umys. Napyna mu do puc, w gb oczu, do ust... Z kadym krokiem blask wieczki stawa si coraz sabszy. To samo dziao si z latark kobiety w skrach. Ciemno. Cakowita i nieprzenikniona. Odgosy. Szelest. Nagy ruch. Richard zamruga, olepiony przez noc. Dwiki staway si coraz groniejsze, godniejsze. Wyobrazi sobie, e syszy gosy... stado potnych, bezksztatnych trolli przycupnitych pod mostem... Co przemkno obok nich w ciemnoci. - Co to byo? - pisna Anestezja Jej rka trzsa si w doni Richarda. - Ciii... - szepna kobieta. - Nie zwracaj na siebie uwagi. - Co si dzieje? - odszepn Richard. - Ciemno - odpara cicho kobieta w skrach. - Wszystkie koszmary, ktre wyaniaj si na wiat, gdy zachodzi soce, od czasw jaskiniowych, kiedy tulilimy si razem, zlknieni, szukajc ciepa i bezpieczestwa. Teraz nadszed czas, by ba si ciemnoci. Richard wiedzia, e zaraz co wpeznie mu na twarz. Zamkn oczy. Nie sprawio to adnej rnicy. Noc bya absolutna. I wtedy zaczy si halucynacje. Ujrza ponc posta, lecc ku nim w mroku. Jej skrzyda i wosy stay w ogniu. Gwatownie unis rce. Niczego tam nie byo. Jessica spojrzaa na niego z pogard. Pragn krzykn co do niej, powiedzie, e jest mu przykro. Jedna stopa przed drug. By maym dzieckiem, wraca do domu ze szkoy po ciemku, jedyn ulic pozbawion latami. Niewane, ile razy to robi, nigdy nie byo atwiej, przyjemniej. Bka si gboko w kanaach. Zagubiony w labiryncie. Bestia ju na niego czekaa. Sysza powolne kapanie wody. Wiedzia, e Bestia czeka. cisn w doni wczni... Nagle za plecami usysza pomruk, gboki, gardowy warkot. Odwrci si. Powoli, bolenie powoli rzucia si ku niemu poprzez mrok. Zaatakowaa. A on umar. l szed dalej. Atakowaa go powoli, bolenie powoli. Raz po raz. Raz po raz poprzez mrok... Rozleg si trzask. Zapono wiato, tak jasne, e zabolay go oczy. To bya wieczka

w butelce po oranadzie. Richard nie zdawa sobie dotd sprawy, jak jasno moe wieci jedna wieczka. Unis j z dum. - Wyglda na to, e udao nam si przej - oznajmia kobieta w skrach. Uwiadomi sobie, e serce wali mu w piersi i e nie moe wydoby z siebie gosu. Zacz oddycha, powoli, z wysikiem, prbujc si uspokoi. - Przypuszczam rzek zacinajc si - e tak naprawd nic nam nie grozio. To byo jak pocig duchw... odgosy w ciemnoci. Reszt zdziaaa wyobrania. Tak naprawd nie byo si czego ba, prawda? Kobieta spojrzaa na niego niemal z litoci i Richard poj, e nikt nie trzyma go za rk. - Anestezja? Z ciemnoci spowijajcej szczyt mostu dobieg cichy dwik przypominajcy szelest albo westchnienie. Na ziemi posypaa si gar nieregularnych kwarcowych koralikw. Richard podnis jeden z nich. Pochodzi z naszyjnika szczurzej dziewczyny. -Trzeba... Musimy wrci. Ona... Kobieta podniosa latark i powiecia na most. Richard ujrza go w caej krasie. By pusty. - Gdzie ona jest? -Znikna - odpara beznamitnie kobieta. - Ciemno j zabraa. - Musimy co zrobi. - To znaczy? Otworzy usta i zamkn je. Potar koralik palcami. Spojrza na pozostae, lece na ziemi. - Nie wiem. - Jej ju nie ma - powiedziaa kobieta. - Most pobiera danin. Ciesz si, e nie zabra take ciebie. Jeli wybierasz si na targ, droga prowadzi tdy. Idziesz? Przez kilka chwil Richard sta bez ruchu w ciemnoci, suchajc bicia wasnego serca. Potem wsun kwarcowy paciorek do kieszeni dinsw i poszed za kobiet, ktra wyprzedzaa go o kilka krokw. Maszerujc za ni przypomnia sobie, e wci nie wie, jak nazywa si jego towarzyszka.

Rozdzia 5

Wok nich ludzie przemykali w ciemnoci, unoszc w doniach lampy, latarki i wiece. Richardowi przypomniay si filmy przyrodnicze o awicach ryb, migoccych i migajcych w gbinach oceanu, tam gdzie ywe istoty nie uywaj ju oczu, rwnie gboko jak on sam tkwi w kopotach. Ruszy w lad za kobiet w skrach, wspinajc si po schodach - kamiennych stopniach obramowanych metalem. Nagle znaleli si na stacji metra. Doczyli do kolejki czekajcej cierpliwie, by kolejno przelizn si przez uchylon krat, osaniajc wiodce na chodnik drzwi. Tu przed nimi czekao kilku maych chopcw. Kady mia przegub obwizany sznurkiem. Drugie koce sznurka dziery w doni blady, ysy mczyzna cuchncy formaldehydem. Za Richardem i kobiet w skrach stan siwobrody czowiek z czarno biaym kociakiem na ramieniu. Zwierztko umyo si w skupieniu, polizao ucho mczyzny, po czym zwino si w kbek i usno. Kolejka poruszaa si powoli. Ludzie przeciskali si przez otwr midzy krat a cian i znikali w mroku. - Po co idziesz na targ, Richardzie Mayhew? - spytaa cicho kobieta w skrach. - Mam nadziej spotka tam przyjaci. No, tak naprawd jedn przyjacik. Nie znam zbyt wielu ludzi z tego wiata. Wanie poznawaem Anestezj, ale... - Urwa. I w kocu zada to pytanie. Czy ona nie yje? Kobieta wzruszya ramionami. - Tak. Albo rwnie dobrze mogaby nie y. Oby twoja wizyta na targu nadaa sens jej mierci. Richard zadra. - Oby - powtrzy. Zbliali si do czoa kolejki. - A ty? Co robisz? - spyta. Umiechna si. - Sprzedaj usugi osobiste. - Och - odpar. - Jakie dokadnie usugi osobiste? - Uyczam mojego ciaa. - Ach, tak. Razem weszli w noc. Richard obejrza si. Tabliczka na stacji gosia Knightsbridge". Nie wiedzia, czy si

mia, czy paka. Czu w kociach, e do witu zostao jeszcze par godzin. Spojrza na zegarek i bez specjalnego zdziwienia odkry, e cyfrowa tarcza jest pusta. Moe wyczerpay si baterie, a moe czas w Londynie Pod by tylko dalekim znajomym czasu, jaki dotd zna? Odpi pasek i cisn zegarek do najbliszego kosza. Strumie osobliwych postaci przepywa na drug stron ulicy, maszerujc w stron szerokich podwjnych drzwi. - Tam? - spyta ze zgroz Richard. Kobieta skina gow. -Tam. Budynek by wielki. Cay lni od wiate. Na cianie przed nimi widniay krzykliwe herby, goszce, e sprzedaje si tu najrniejsze rzeczy za askaw zgod szacownych czonkw rodziny krlewskiej. Richard, ktrego stopy wci pamitay wiele godzin spdzanych z Jessic we wszystkich waniejszych londyskich sklepach, poznaby to miejsce nawet bez wielkiego szyldu goszcego, e to... - Harrods? Kobieta przytakna. - Tylko na dzisiejsz noc - powiedziaa. Nastpny targ moe odby si gdziekolwiek indziej. - Ale przecie... - zacz Richard. - Harrods! Weszli przez boczne drzwi. Wok panowaa ciemno. Minli kantor wymiany walut i dzia pakowania prezentw, potem kolejne pogrone w mroku pomieszczenie, pene okularw przeciwsonecznych i zabawnych figurek. A potem znaleli si w Sali Egipskiej. Kolory i wiata uderzyy Richarda niczym cios pici w pier. Jego towarzyszka odwrcia gow. Ziewna niczym kot, osaniajc wierzchem doni rowe wntrze ust. No c, jeste na miejscu. Zdrw i mniej wicej cay. Mam tu do zaatwienia par spraw. Powodzenia! - Ukonia si lekko i znikna w tumie. Richard sta bez ruchu, samotny wrd ludzi, chonc osobliwe widoki. To byo czyste szalestwo. Nie mia co do tego cienia wtpliwoci. Byo gono. Ludzie kcili si, targowali, wrzeszczeli, piewali. Natrtnie zachwalali swe towary i wykrzykiwali ich zalety. Brzmiaa muzyka - tuzin rnych rodzajw muzyki, granych na tuzin rnych sposobw na dziesitkach odmiennych instrumentw; w wikszoci nietypowych, niezwykych, niemoliwych. Richard czu zapach jedzenia. Wszelkich rodzajw jedzenia. W caym sklepie rozstawiono kramy. Obok, czy wrcz na ladach, z ktrych za dnia sprzedawano perfumy, zegarki, bursztyn, jedwabne apaszki, teraz wznosiy si zaimprowizowane stoiska.

Wszyscy co kupowali. Wszyscy co sprzedawali. Richard wdrowa po wielkich salach sklepu niczym pogrony w transie. Nie potrafi nawet zgadn, ilu ludzi zjawio si na targu: tysic, dwa tysice, pi? Na jednym z kramw pitrzyy si butelki, pene i puste, butelki wszelkich moliwych ksztatw i rozmiarw. Na innych sprzedawano lampy i wiece. Min stoisko z byszczc zot i srebrn biuteri, i nastpne, sprzedajce ozdoby zrobione najwyraniej z wntrznoci starych radioodbiornikw. Dostrzeg te kramy oferujce wszelkie moliwe ksiki i ubrania nowe, poatane i dziwaczne, a take specjalistw od tatuau, dentyst, zgarbionego starca sprzedajcego kapelusze, co, co na oko bardzo przypominao ani, nawet kowala... A co kilka kramw natrafia na kogo sprzedajcego jedzenie. Cz sprzedawcw gotowao swe potrawy na otwartym ogniu curry, ziemniaki, kasztany, grzyby, chleb. Richard zastanawia si przelotnie, czemu dym ognisk nie uruchomi systemu zraszaczy w budynku. Potem pomyla, e to dziwne: dlaczego nikt nie rabowa towarw? Czemu wszyscy rozstawiali wasne kramy, a nie brali rzeczy ze sklepu? W kocu uzna, e w ludziach tych byo co gboko plemiennego. Prbowa dostrzec wyrniajce si grupy: tych, ktrzy wygldali jak uciekinierzy z Towarzystwa Krzewienia Wiedzy Historycznej, innych, przywodzcych na myl hippisw, albinosw w szarych ubraniach i ciemnych okularach, wypielgnowanych niebezpiecznych ludzi w eleganckich garniturach i czarnych rkawiczkach; wysokie, niemal identyczne kobiety wdrujce razem dwjkami i trjkami, i pozdrawiajce si nawzajem skinieniem gowy; ludzi o potarganych wosach, ktrzy potwornie cuchnli, jakby yli w kanaach, i setki innych... Zastanawia si, jak normalny Londyn - jego Londyn - wyglda w oczach cudzoziemca. Ta myl dodaa mu odwagi. Zacz rozpytywa wokoo: Przepraszam, szukam mczyzny nazwiskiem de Carabas i dziewczyny imieniem Drzwi. Czy wiecie, gdzie mgbym ich znale? Ludzie krcili gowami, odwracali wzrok, odsuwali si, przepraszali. Richard cofn si o krok i nadepn komu na stop. w kto, wzrostu dobrze ponad dwa metry, zby mia spiowane i zaostrzone. Pokryty by kpkami rudego futra. Podnis Richarda rk wielkoci owczej gowy i przysun go do swej twarzy. Bardzo przepraszam rzek Richard, ktry omal nie zwymiotowa od woni z ust olbrzyma. - Ja... szukam pewnej dziewczyny. Nazywa si Drzwi. Wie pan moe...? Ale ten kto upuci go na podog i odszed.

Tu nad ziemi snua si smuga zapachu. Jedzenie! Richard, ktry od czasu, gdy odmwi spoycia porcji pieczonego kota (nie pamita, ile godzin wczeniej), zdoa zapomnie, jak bardzo jest godny, teraz poczu, e linka napywa mu do ust. Jego procesy mylowe zatrzymay si gwatownie. Stalowowosa kobieta za nastpnym kramem nie sigaa mu nawet do pasa. Gdy prbowa odezwa si do niej, potrzsna gow i przycisna palec do ust. Nie umiaa mwi, nie miaa zwyczaju rozmawia albo moe po prostu nie chciaa. Richard zacz na migi prowadzi negocjacje dotyczce zakupu kanapki z biaym serem i saat oraz kubka czego, co wygldao i pachniao jak domowa lemoniada. Posiek kosztowa go dugopis i pudeko zapaek, z ktrego posiadania nie zdawa sobie nawet sprawy. Niska kobieta najwyraniej uwaaa, e zrobia doskonay interes, bo gdy odbiera od niej jedzenie, dorzucia mu z wasnej woli kilka maych orzechowych ciasteczek. Stan pord tumu suchajcych muzyki - kto z powodw, jakich nie potrafi sobie wyobrazi, piewa sowa Greenslee-ves" na melodi Yakkety-Yak" - obserwujc ttnicy yciem niezwyky bazar i jedzc kanapki. Kiedy skoczy, uwiadomi sobie, e nie ma pojcia, jak smakowa posiek. Postanowi zwolni tempo. u ciastka i sczy lemoniad tak, by starczyy na duej. - Potrzebuje pan moe ptaka? - usysza dochodzcy z bliska wesoy gos. Mam wrony i gawrony, kruki i szpaki. Pikne, mdre ptaki. Mdre i smaczne. Znakomite. - Nie, dzikuj - odpar Richard i odwrci si. Rcznie wypisany szyld nad kramem gosi: PTAKI I INFORMACJE U STAREGO BAILEYA Pod nim wisiay mniejsze tabliczki: KTO NAS PYTA, NIE BDZI" i NIE ZNAJDZIESZ TUSTSZEGO KOSA!", i wreszcie STARY BAILEY: JEDNYM SOWEM, GAWRON". Richardowi skojarzyo si to z mczyzn, ktrego widzia, gdy pierwszy raz przyby do Londynu, stojcym przed stacj metra Leicester Square. w czowiek sprzedawa kanapki pod hasami goszcymi wszem wobec Mniej Chuci Poprzez Mniej Biaka, Jajek, Misa, Fasoli, Sera i Siedzenia. Ptaki podskakiway i trzepotay si w maych klatkach, chyba splecionych z anten telewizyjnych. - A moe informacje? - cign Stary Bailey, rozkrcajc si wyranie. - Mapy dachw, histori, wiedz tajemn i skrywan? Jeli tego nie wiem, to pewnie lepiej o tym zapomnie. Zawsze to powtarzam. Mia na sobie pierzasty paszcz i wci spowijay go sznury i liny. Naoy na nos

wiszce na sznurku okulary i uwanie przyjrza si Richardowi. - Chwileczk! Znam ci. Bye z markizem de Carabas. Na dachu. Pamitasz? Ech. Jestem Stary Bailey. Pamitasz mnie? -Wycign rk i energicznie ucisn Richardowi do. - Prawd mwic - odpar Richard - wanie szukam markiza i modej dziewczyny imieniem Drzwi. Chyba s razem. Stary mczyzna zataczy radonie. Kilka pir oderwao si od jego paszcza, a otaczajce ich ptaki chralnie wyraziy ochryp dezaprobat. - Informacje! Informacje! - wykrzykn, zwracajc si do zatoczonej sali. - Widzicie, mwiem! Rne towary", powtarzam. Rne. Nie mona wiecznie sprzedawa surowych gawronw - zreszt smakuj jak gotowana podeszwa. I s strasznie gupie. Tpe jak stare yletki. Jade kiedy gawrona? Richard potrzsn gow. Tego akurat by pewien. - Co mi dasz? - spyta Stary Bailey. - Przepraszam? - zdziwi si Richard, niezrcznie przeskakujc z jednej kry na drug w strumieniu wiadomoci starca. - Jeli dam ci informacj, co dostan? - Nie mam pienidzy - odpar Richard. -I wanie oddaem dugopis. Zacz wyciga zawarto kieszeni. - O, to - rzuci Stary Bailey. - To! - Moj chusteczk? - spyta Richard. Nie bya nawet specjalnie czysta; stanowia prezent od ciotki Maude na jego ostatnie urodziny. Stary Bailey chwyci j i ze szczliwym umiechem pomacha nad gow. - Nie bj si, chopcze! - zapiewa tryumfalnie. Wyprawa twa dobiega koca. Id tamtdy, przez te drzwi. Od razu ich zauwaysz. Prowadz przesuchanie. Jeden z gawronw zakraka zowieszczo. - Nie wtykaj dzioba w nie swoje sprawy rzuci Stary Bailey. A do Richarda powiedzia: - Dziki za ma flag. Zataczy za kramem, uradowany, wymachujc chusteczk Richarda. Przesuchanie? pomyla Richard. A potem umiechn si. To nie miao znaczenia. Jego wyprawa, jak to okreli szalony starzec z dachu, dobiega koca. Ruszy w stron dziau z ywnoci. Dla ochroniarzy moda to podstawa. Wszyscy mieli taki czy inny Dryg, i kady z nich rozpaczliwie pragn zademonstrowa go wiatu.

W tej akurat chwili Ruislip stawa naprzeciwko Fircyka Bez Imienia. Fircyk Bez Imienia przypomina nieco dandysa z pocztku XVIII wieku, czy raczej dandysa, ktry nie zdoa znale prawdziwie dandysowskich ciuchw i musia zadowoli si namiastkami dostpnymi w sklepie Oxfam. Twarz mia obsypan biaym pudrem, usta pomalowane. Ruislip, przeciwnik Fircyka, wyglda jak zjawa senna, ktra mogaby nawiedzi ci, gdyby zasn ogldajc zawody sumo i jednoczenie suchajc pyty Boba Marleya: potny rastafarianin przypominajcy olbrzymie, otye niemowl. Stali naprzeciw siebie, porodku krgu widzw zoonego z innych kandydatw i zwykych gapiw. aden nie poruszy nawet jednym miniem. Fircyk by wyszy od Ruislipa o dobr gow, ale Ruislip way tyle co czterech Fircykw, z ktrych kady dwigaby wielk skrzan walizk wypenion po brzegi ojem. Patrzyli sobie nawzajem prosto w oczy. Markiz de Carabas klepn Drzwi w rami i wskaza rk. Co miao si wydarzy. Dwaj mczyni, patrzcy na siebie... Nagle gowa Fircyka odskoczya, jakby kto uderzy go w twarz. Na jego policzku wystpi may czerwonofioletowy siniak. Fircyk cign usta i zatrzepota rzsami. - Ach! - rzek, po czym rozcign szeroko uszminkowano wargi w upiornej parodii umiechu. Skin rk. Ruislip zachwia si na nogach, zapa za brzuch. Fircyk Bez Imienia umiechn si promiennie i zoliwie, pokiwa palcami i zacz posya pocaunki widzom. Ruislip przyglda mu si gniewnie, w mylach podwajajc si ataku. Z ust Fircyka zacza cieka krew. Jego lewe oko zapucho. Zachwia si. Widzowie zamruczeli z aprobat. - Nie jest to wcale tak imponujce, jak si wydaje - szepn markiz. Fircyk Bez Imienia potkn si nagle i osun na kolana, jakby kto przyciska go do ziemi. W kocu pad na podog. Szarpn si, jak gdyby dosta mocnego kopniaka w brzuch. Ruislip powid wzrokiem po widzach, ktrzy zaklaskali uprzejmie. Fircyk skrca si na ziemi, spluwa krwi na trociny pokrywajce podog dziau ryb i mis Harrodsa. - Nastpny - rzuci markiz. Grupka przyjaci odcigna Fircyka w kt. Tam niedoszego ochroniarza chwyciy torsje. Nastpny kandydat by take chudszy od Ruislipa (rozmiarw mniej wicej dwch i

p Fircyka, dwigajcych w sumie tylko jedn walizk pen oju). Pokryway go tatuae i strj wygldajcy, jakby uszyto go ze starych samochodowych foteli i gumowych wycieraczek. Mia ogolon gow i umiecha si wyzywajco, wzgardliwie, ukazujc zepsute zby. - Jestem Varney - oznajmi. Charkn i splun zielon flegm. Potem wmaszerowa na ring. - Zaczynajcie, kiedy bdziecie gotowi, panowie - powiedzia markiz. Ruislip tupn bos stop w podog, raz-dwa, raz-dwa, i zacz wpatrywa si z napiciem w przeciwnika. Na czole ysego mczyzny otwaro si niewielkie skaleczenie. Krew zacza cieka Varneyowi do oka, on jednak zignorowa to, skupiajc si na swej prawej rce. Unis j powoli, niczym czowiek walczcy z potn, paraliujc si, a potem waln przeciwnika w jabko Adama. Ruislip pad na ziemi z odgosem, jaki mogoby wyda p tony mokrej wtrbki ldujcej w wannie. Varney zachichota. Ruislip powoli dwign si z ziemi. Varney otar krew z czoa i w odraajcym umiechu zademonstrowa wiatu marne resztki swoich zbw. - No, dalej - rzuci. - Ty trusty miczaku. Uderz mnie jeszcze raz. - Ten jest cakiem obiecujcy - mrukn markiz. Drzwi zadraa. - Nie wyglda przyjemnie. - Przyjemny wygld u ochroniarza - odpar pouczajco markiz - jest rwnie przydatny jak zdolno zwracania caych homarw. Ten czowiek wyglda gronie. Wok rozleg si szmer uznania, bo Varney zrobi wanie Ruislipowi co bardzo bolesnego i szybkiego. Uczestniczyo w tym okryte skr kolano Varneya, nawizujce kontakt z jdrami Ruislipa. Pomruk tumu przypomina oszczdny, pozbawiony entuzjazmu aplauz, ktry zazwyczaj syszy si w senne niedzielne popoudnia na wiejskich meczach krykieta. Markiz te zaklaska uprzejmie. - Hmmm, doskonale, mj panie - rzek. Varney spojrza na Drzwi i mrugn do niej z min waciciela. Potem znw skupi uwag na Ruislipie. Drzwi zadraa. Richard usysza oklaski i ruszy w ich stron. Po drodze mino go pi niemal identycznie ubranych, niezwykle bladych modych kobiet. Miay na sobie dugie aksamitne suknie, jedna zupenie czarn, pozostae tak ciemne,

e niemal czarne: ciemnozielon, ciemnobrzow, ciemnogranatow, ciemnoczerwon. Kada miaa czarne wosy i nosia srebrn biuteri. Kada bya idealnie uczesana i umalowana. Poruszay si bardzo cicho. Gdy go mijay, usysza tylko przypominajcy westchnienie szelest cikiego aksamitu. Ostatnia, ta w czarnej sukni, najbledsza i najpikniejsza, umiechna si do Richarda. Odpowiedzia jej ostronym umiechem. Potem ruszy ku miejscu przesuchania. Odbywao si ono w dziale ryb i mis na placyku pod wielk rzeb ryby. Krg widzw, stojcych tyem do niego, skada si z dwch, trzech szeregw ludzi. Richard zastanawia si, czy zdoa wrd nich dostrzec Drzwi i markiza, gdy nagle tum rozstpi si i ujrza ich siedzcych na szklanej ladzie, zza ktrej za dnia sprzedawano wdzonego ososia. Otworzy usta, by krzykn: Drzwi!", i w tym momencie poj, czemu ludzie si poruszyli, poniewa z tumu wylecia ogromny mczyzna z dredami, okryty jedynie zielono-czerwono-t tkanin owinit wok bioder niczym ogromna pielucha. Jak wyrzucony z katapulty mign naprzd i upad na Richarda. - Richard? - spytaa. Unis powieki. Jego wzrok powoli odzyskiwa ostro. Rnokolorowe oczy spoglday na niego z modej, niemal elfiej bladej twarzy. - Drzwi? - szepn. Bya wcieka. Absolutnie wcieka. - Na uk i wityni, Richardzie, nie wierz wasnym oczom! Skd si tu wzie? - Mnie take mio znw ci widzie - odpar sabo Richard. Usiad, zastanawiajc si, czy dozna wstrzsu mzgu i czy zorientowaby si, gdyby tak byo. Zadawa te sobie pytanie, czemu sdzi, e jego widok mgby ucieszy Drzwi. Dziewczyna wpatrywaa si z napiciem w swe paznokcie. Jej nozdrza poruszay si gniewnie, jakby nie ufaa wasnemu gosowi. Potny mczyzna o zepsutych zbach, ten sam, ktry potrci go na mocie, walczy z karem. Zamiast broni uywali omw i pojedynek nie by wcale tak nierwny, jak mogoby si zdawa. Karze odznacza si niesamowit szybkoci. Turla si, uderza, odskakiwa, nurkowa olbrzymowi pod nogami. W porwnaniu z nim Varney zdawa si powolny i niezrczny. Richard odwrci si do markiza, ktry w skupieniu oglda walk. - Co si dzieje? - spyta. Markiz zerkn na niego przeomie, po czym z powrotem skoncentrowa si na

pojedynku. - Ty - rzek - jeste kompletnie zagubiony, w potwornych opaach i, jak sdz, najwyej kilka godzin dzieli ci od przedwczesnej i niewtpliwie paskudnej mierci. My natomiast prowadzimy przesuchania ochroniarzy. Varney zdoa wreszcie trafi omem kara, ktry natychmiast przesta podskakiwa i miga tu i tam, i pad bez zmysw na ziemi. - Chyba do ju widzielimy - powiedzia gono markiz. - Dzikuj wszystkim zebranym. Panie Varney, zechce pan zaczeka. - Po co tu przyszede? - spytaa Drzwi lodowato. - Nie miaem specjalnego wyboru - odpar Richard. Westchna. Markiz kry dokoa, odprawiajc kandydatw na ochroniarzy, ktrzy przeszli ju przesuchania, i obdarowujc ich pochwaami bd radami. Varney czeka cierpliwie z boku. Richard posa dziewczynie umiech, lecz Drzwi nie zareagowaa. - Jak trafie na targ? - Ci ludzie-szczury... - zacz. - Szczuromwcy - poprawia. -I ten szczur, ktry przynis nam wiadomo od markiza... - Pan Dugogon. - No c, kaza im mnie tu przyprowadzi. Uniosa brwi i lekko przechylia gow. - Przyprowadzi ci tu szczuromwca? Richard przytakn. - Przez wikszo drogi. Nazywaa si Anestezja. Ona... co jej si stao. Na mocie. Reszt drogi pokazaa mi inna pani. Chyba bya... no wiesz... - zawaha si, nim dokoczy: Dziwk. Markiz wrci. Stan przed Varneyem, ktry wyglda na nieprzyzwoicie zadowolonego z siebie. - Dowiadczenie z broni? - spyta markiz. - Ha! - rzuci Varney. - Ujmijmy to tak: jeli mona tym kogo zrani, oderwa mu gow, zama ko albo zrobi paskudn dziur w ciele, to Varney jest w tej broni mistrzem. - Poprzedni zadowoleni pracodawcy to...? - Olimpia, krlowa pasterzy, wyznawcy finiszu w blokach. Zajmowaem si te ochron Majowego wita. - No c - rzek markiz de Carabas - jestemy pod wraeniem twoich umiejtnoci. - Syszaam - odezwa si kobiecy gos - e szukacie ochroniarzy, a nie penych

entuzjazmu amatorw? Cer miaa barwy ciepego karmelu. Umiechem mogaby powstrzyma rewolucj. Bya ubrana wycznie w szare i brzowe skry. - To ona - szepn Richard do Drzwi. - Ta dziwka. - Varney - powiedzia z uraz Varney - to najlepszy miaek i stranik Podziemia. Wszyscy o tymi wiedz. Kobieta w skrach spojrzaa na markiza. - Skoczylicie przesuchania? - spytaa. - Tak - odpar Varney. - Niekoniecznie odpowiedzia markiz. - Zatem - oznajmia chciaabym sprbowa. - Doskonale - odpar markiz de Carabas po sekundzie ciszy i cofn si o krok. Wskoczy na lad z wdzonym ososiem, rozsiadajc si wygodnie w oczekiwaniu rozrywki. Varney by bez wtpienia niebezpieczny. By szalecem i sadyst, aktywnie zagraajcym fizycznemu zdrowiu wszystkich wokoo. Nie by natomiast szczeglnie bystry. Wpatrywa si w markiza, podczas gdy rzucony kamie wyzwania wlatywa coraz gbiej i gbiej w studni jego myli. W kocu z niedowierzaniem spyta: - Mam z ni walczy? - Owszem odpara kobieta w skrach. Chyba e najpierw chciaby nieco odpocz. Varney zacz si mia. Chichota szaleczo. Przesta chwile pniej, gdy kobieta kopna go mocno w splot soneczny. Run niczym cite drzewo. Na pododze, tu obok jego rki lea om, ktrego uy w pojedynku z karem. Varney chwyci go i rbn wprost w twarz kobiety - czy raczej rbnby, gdyby nie uskoczya. Bardzo szybko uderzya go otwartymi domi w uszy. om ze wistem polecia na drug stron sali. Wci chwiejc si z blu po ostatnim ciosie, Varney wycign z cholewy n. Nie by do koca pewien, co stao si dalej: wiedzia jedynie, e wiat zawirowa, a potem lea ju twarz do ziemi, z jego uszu pyna krew, o gardo opierao si ostrze jego wasnego noa, a markiz de Carabas mwi: - Wystarczy! Kobieta uniosa wzrok, nie odrywajc noa od garda Varneya. - I co? spytaa. - Imponujce - odpar markiz.

Drzwi przytakna. Richard by kompletnie oszoomiony. Zupenie jakby oglda poczonych w jedno Emm Peel, Bruce'a Lee i szczeglnie niebezpieczn trb powietrzn, a wszystko to przyprawione hojnie zdjciami z ogldanego kiedy dokumentu o ichneumonie zabijajcym kobr krlewsk. Tak wanie poruszaa si ta kobieta. Tak wanie walczya. Spojrzaa na Varneya. - Dzikuj, panie Varney - powiedziaa uprzejmie. Obawiam si, e nie bdziemy jednak potrzebowali paskich usug. Zesza z niego i wetkna za pas jego n. - A nazywasz si? - spyta markiz. - Nazywam si owczyni - odpara. Nikt si nie odezwa. W kocu Drzwi spytaa z wahaniem: - Ta owczyni? - Zgadza, si - odpara owczyni, otrzepujc z podogowego kurzu skrzane legginsy. - Wrciam. Gdzie w dali dwukrotnie odezwa si dzwon, gboki donony odgos, ktry sprawi, e zby Richarda zawibroway. - Pi minut - mrukn markiz. Potem rzek, zwracajc si do resztek tumu: - Chyba znalelimy naszego ochroniarza. Bardzo wam wszystkim dzikuje. Nie ma ju nic wicej do ogldania. owczyni podesza do Drzwi i zmierzya j wzrokiem. - Moesz powstrzyma ludzi, ktrzy chc mnie zabi? - spytaa dziewczyna. owczyni wskazaa Richarda skinieniem gowy. - Dzi w drodze na targ ocaliam mu ycie trzy razy. Varney, ktry z trudem dwign si na nogi, podnis mylami om. Markiz obserwowa go. Milcza. Na wargach Drzwi zataczy cie umiechu. - Zabawne - powiedziaa - Richard sdzi, e jeste... owczyni nigdy si nie dowiedziaa, za kogo wzi j Richard. Metalowy om mign wprost ku jej gowie. Kobieta jedynie wycigna rk i om wyldowa z satysfakcjonujcym planiciem w jej doni. Podesza do Varneya. - To twoje? - spytaa. W odpowiedzi obnay zby; te, czarne i brzowe. - W tej chwili - oznajmia owczyni - obowizuje nas targowy rozejm, ale jeszcze raz sprbujesz zrobi co takiego, zapomn o nim, poami ci obie rce i zmusz, by zanis je

do domu w zbach. A teraz cigna, wykrcajc mu rk za plecy przepro uprzejmie. - Auu - odpar Varney. - Tak? - rzucia zachcajco. - Przepraszam. - Wyplu to sowo z odraz. Wypucia go. Varney, przeraony i wcieky, umkn na bezpieczn odlego. Cay czas cofa si, nie odrywajc wzroku od owczyni. Gdy dotar do drzwi dziau ywnoci, zawaha si i krzykn gosem balansujcym na krawdzi ez: - Ju nie yjesz! Nie yjesz! Potem odwrci si i odbieg. - Amatorzy - westchna owczyni.

***
Ruszyli z powrotem w stron, z ktrej przyszed Richard. Dzwon dzwoni teraz gboko i bez przerwy. Koysa nim potny czarny czowiek, odziany w czarny dominikaski habit. Sam dzwon ustawiono tu obok stoiska z rnobarwnymi elkami. Cho targ by naprawd imponujcy, to jeszcze bardziej moga imponowa szybko, z jak go zwijano, rozkadano i likwidowano. Z kad chwil znikay dowody, e kiedykolwiek si tu odbywa. Kolejni waciciele skadali kramy, adowali je na plecy i wynosili. Richard dostrzeg Starego Baileya dwigajcego w objciach swe szyldy i klatki z ptakami. Starzec potykajc si, opuszcza sklep. Tum przerzedzi si, targ znikn. Parter Harrodsa wyglda jak zwykle, tak samo nudny i porzdny jak wtedy, gdy Richard odwiedza go z Jessic. - owczyni - powiedzia markiz. - Oczywicie syszaem o tobie. Gdzie si podziewaa przez te wszystkie lata? - Byam na owach - odpara z prostot. A potem spytaa Drzwi: - Potrafisz wykonywa rozkazy? Dziewczyna przytakna. - Jeli musz. - To dobrze. Moe zatem zdoam utrzyma ci przy yciu -odpara owczyni. - Jeli przyjm t prac. Markiz zatrzyma si, mierzc j nieufnym spojrzeniem. - Powiedziaa: jeli przyjmiesz t prac...? owczyni otwara drzwi i wszyscy znaleli si na pogronym w nocy londyskim

chodniku. Gdy byli na targu, musia spa deszcz; wiato latarni odbijao si w mokrym asfalcie. - Przyjmuj - oznajmia. Richard czu si coraz bardziej niezrcznie, niczym pite koo u wozu. Drzwi unikaa jego wzroku, markiz zupenie go ignorowa, a owczyni traktowaa jak powietrze. - Posuchajcie - rzek - nie chc si nikomu narzuca, ale co ze mn? Markiz odwrci si. Jego oczy byy wielkie i biae w ciemnej twarzy. - Z tob? Co z tob? - No c, jak mam wrci do zwykego ycia? Zupenie jakbym znalaz si nagle w sennym koszmarze. W zeszym tygodniu wszystko miao sens, a teraz nic go nie ma... Richard urwa, przekn lin. - Chc wiedzie, jak mam odzyska swoje dawne ycie wyjani. - Nie odzyskasz go podrujc z nami, Richardzie - powiedziaa Drzwi. - I bez tego bdzie ci trudno. Ja... naprawd mi przykro. Idca na przedzie owczyni przyklka na chodniku. Wyja zza pasa may metalowy przedmiot i otworzya nim pokryw kanau. Uniosa j, zajrzaa czujnie do rodka, pierwsza zesza i wezwaa gestem Drzwi. Dziewczyna znikna, nie ogldajc si na Richarda. Markiz podrapa si po nosie. - Mody czowieku - rzek. - Istniej dwa Londyny. Londyn Nad, w ktrym ye, i Londyn Pod, podziemie zamieszkane przez ludzi, ktrzy zniknli w szczelinach wiata. Teraz jeste jednym z nich. Dobranoc. Zacz zsuwa si po kanaowej drabince. - Chwileczk! - zawoa Richard i chwyci waz, zanim zdy si zamkn. Ruszy w d za markizem. Na grze unosi si zapach jak z odpywu kanalizacji - martwa mydlana wo zgnilizny. Spodziewa si, e w dole bdzie gorzej, jednake zapach szybko znikn. Dnem ceglanego tunelu pyna szara woda, pytka, ale bystra. Richard stan w niej. Widzia przed sob wiata niesione przez tamtych. Z pluskiem pobieg, by ich docign. - Odejd - rzuci markiz. - Nie - odpar Richard. Drzwi zerkna na niego. - Naprawd bardzo mi przykro, Richardzie. Markiz stan midzy nimi. - Nie moesz wrci do swego dawnego domu ani swojej dawnej pracy, ani swojego

dawnego ycia oznajmi dziwnie agodnie. Tam w grze ju nie istniejesz. Dotarli do skrzyowania, miejsca, w ktrym czyy si trzy tunele. Drzwi i owczyni skrciy w jeden z nich, ten, ktrym nie spywaa woda. Nie oglday si za siebie. Markiz zatrzyma si na moment. - Bdziesz musia jako si tutaj urzdzi - powiedzia do Richarda wrd kanaw, magii i mroku. - A potem umiechn si szeroko. - C, wspaniale byo znw ci widzie. ycz szczcia. Jeli zdoasz przetrwa nastpny dzie czy dwa, moe nawet przeyjesz cay miesic. Z tymi sowy odwrci si i odmaszerowa w dal. Richard opar si o cian, nasuchujc echa oddalajcych si krokw i szumu wody spywajcej ku stacjom pomp Londynu Wschodniego i oczyszczalni ciekw. Zakl. A potem, ku swemu zdumieniu, po raz pierwszy od czasu mierci ojca, samotny w ciemnoci Richard Mayhew zacz paka. Stacja metra bya kompletnie pusta i kompletnie ciemna. Var-ney trzyma si blisko cian. Nieustannie zerka nerwowo przed siebie, za siebie i na boki. Wybra t stacj losowo. Dotar na ni po dachach i wrd cieni, upewniajc si, e nikt go nie ledzi. Nie zamierza wraca do kryjwki w gbokich tunelach pod Camden Town. To zbyt ryzykowne. Zapasy ywnoci i broni zoy w rnych miejscach. Na jaki czas si ukryje, pki nie minie najgorsze. Przystan obok automatu z biletami, nasuchujc w ciemnoci. Absolutna cisza. Upewniwszy si, e jest sam, pozwoli sobie na chwil odprenia. Zatrzyma si na szczycie spiralnych schodw i odetchn gboko. Tu za jego plecami odezwa si gos, liski niczym olej silnikowy. -Varney to najlepszy miaek i stranik caego podziemia. Wszyscy o tym wiedz. Pan Varney sam nam to powiedzia. A gos z drugiej strony odpowiedzia agodnie: - Nieadnie jest kama, panie Croup. W nieprzeniknionej ciemnoci pan Croup wyranie si rozkrca. - Rzeczywicie, panie Vandemar. Musze rzec, e potraktowaem to jako osobist zniewag, i bardzo mnie to zranio oraz zawiodo. Gdy nie ma si w sobie ani krztyny dobra, nie przyjmuje si lekko rozczarowa, prawda, panie Vandemar? - Nielekko, panie Croup. Varney rzuci si naprzd i pobieg na olep w mrok, w d spiralnych schodw. Gos z gry. Pan Croup:

- Naprawd, powinnimy potraktowa to jako zabjstwo z litoci. Varney bieg. Jego kroki na metalowych stopniach budziy echa w caej klatce schodowej. Dysza i sapa, ramionami obija si o ciany. Pdzi na olep w ciemno. W kocu dotar na sam d i znalaz si obok tablicy ostrzegajcej podrnych, e od gry dzieli ich 259 stopni. Jedynie zdrowi ludzie powinni prbowa wspinaczki. Wszyscy inni sugerowaa tabliczka - winni raczej skorzysta z windy. Windy? Co szczekno i drzwi windy otwary si wolno, majestatycznie, zalewajc korytarz fal wiata. Varney sign po n. Zakl, przypominajc sobie, e zabraa mu go ta dziwka, owczyni. Zacz maca w poszukiwaniu maczety w pochwie na ramieniu. Znikna. Usysza za plecami uprzejme kaszlnicie i odwrci si. Pan Vandemar siedzia na najniszym stopniu schodw. Czyci sobie paznokcie maczet Varneya. A potem pan Croup run na ofiar w burzy zbw, szponw i maych ostrzy; Varney nie zdy nawet krzykn. - Pa, pa powiedzia beznamitnie pan Vandemar, nie przerywajc manikiuru. I wtedy popyna krew, mokra, czerwona krew w ogromnych ilociach, bo Varney by rosym mczyzn i przechowywa jej wiele wewntrz siebie. Kiedy jednak pan Croup i pan Vandemar skoczyli, na pododze u stp spiralnych schodw ciko byoby dostrzec nawet blad plam. Po nastpnym myciu podg znikna na zawsze. owczyni sza przodem, Drzwi porodku, markiz de Carabas pilnowa tyw. Od poegnania z Richardem p godziny wczeniej adne z nich nie odezwao si nawet sowem. Dziewczyna zatrzymaa si nagle. - Nie moemy tego zrobi - oznajmia stanowczo. - Nie modemy go tam zostawi. - Oczywicie, e moemy odpar markiz. Ju to zrobilimy. Potrzsna gow. Od chwili, gdy ujrzaa Richarda lecego na plecach pod Ruislipem, czua si winna i byo jej gupio. Ju j to zmczyo. - Nie bd niemdra - doda markiz. - On ocali mi ycie. Mg mnie zostawi wtedy na chodniku. Nie zrobi tego. Markiz unis brwi obojtny, niezaangaowany, wiecznie ironiczny. - Moja droga moda damo, nie zabierzemy na t wypraw pasaera.

- Nie traktuj mnie z gry, Carabas. - W gosie Drzwi brzmiao znuenie. - Myl, e sama potrafi zadecydowa, kto z nami pjdzie. Pracujesz przecie dla mnie, prawda? A moe to ja pracuj dla ciebie? Spojrza na ni z zimnym gniewem. - On z nami nie pjdzie! - rzek z naciskiem. - Zreszt pewnie i tak ju nie yje. Richard wci y. Siedzia w ciemnoci na kamiennym wystpie przy brzegu kanau burzowego, zastanawiajc si, co ma robi i czy mgby poczu si jeszcze bardziej zagubiony. Uzna, e dotychczasowe ycie przygotowao go doskonale do pracy w ochronie danych, zakupw w supermarketach, ogldania meczw piki nonej w telewizji w sobotnie popoudnia, podkrcania grzejnika, gdy zrobi si zimno. Zupenie nie zdoao go przygotowa do bycia nikim na dachach i kanaach Londynu, do chodu, wilgoci i ciemnoci. W dali zamigotao wiato. Usysza zbliajce si kroki. Mordercy, kanibale czy potwory? Postanowi nie walczy. Niech skocz wszystko za niego. Mia ju dosy. Spuci wzrok w ciemno ku miejscu, gdzie powinny znajdowa si jego stopy. Kroki si przybliyy. - Richard? - dobieg go gos Drzwi. Podskoczy. Potem uda, e jej nie syszy. Gdyby nie ty... -pomyla. - Richard? Nie unis wzroku. - Czego? - rzuci. - Suchaj - powiedziaa - gdyby nie ja, nie znalazby si w takiej sytuacji i nie sdz, aby z nami by bezpieczniejszy, ale c... - Wzruszya ramionami. Odetchna gboko. Przepraszam. Idziesz? - W tej chwili nie mam innych planw - odpar z wystudiowanym lekcewaeniem, niebezpiecznie graniczcym z histeri. - Czemu nie. Ucisna go mocno. - Sprbujemy odzyska twoje ycie. Gdy tylko znajdziemy to, czego szukam. Ruszyli w gb tunelu. Richard widzia owczyni i markiza czekajcych na nich przy wylocie. Markiz wyglda, jakby zmuszono go do przeknicia zmiadonej cytryny. - A czego waciwie szukasz? - spyta Richard, rozpogadzajc si lekko. - To duga historia - odpara z powag. - W tej chwili szukamy anioa o imieniu Islington. Richard wybuchn miechem. Nie mg si powstrzyma. Przyczynia si do tego

histeria, ale te wyczerpanie kogo, kto zdoa uwierzy w kilkadziesit niemoliwych rzeczy, i to w ogle bez niadania. Jego miech odbija si echem w gbi tuneli. - Anioa? - powtrzy, chichoczc bezradnie. - O imieniu Islington? Czeka nas duga droga - odpara Drzwi. Richard potrzsn gow. Nagle poczu si wykoczony, pusty i zmordowany. - Anio - szepn w ciemnoci. - Anio.

***
W caej Wielkiej Sali stay wiece. wiece na elaznych kolumnach podtrzymujcych dach, na brzegu wodospadu spywajcego po jednej ze cian i wpadajcego do maej skalnej sadzawki. Grupki wiec po obu stronach skalnego muru. wiece na pododze. wiece osadzone w wiecznikach obok wielkich drzwi pomidzy dwiema ciemnymi elaznymi kolumnami. Drzwi te zbudowano z polerowanego czarnego krzemienia i osadzono na srebrnej podstawie, ktra z upywem wiekw pociemniaa, take przybierajc niemal czarn barw. wiece byy zgaszone, jednak kiedy istota przechodzia obok nich, zaczynay migota i pon. Nie dotkna ich adna rka, aden ogie nie musn ich knotw. Szata istoty bya prosta i biaa; bardziej ni biaa -jej barwa, czy raczej brak barwy, bya tak jasna, e a olepiajca. Bose stopy wdroway po zimnej skalnej posadzce Wielkiej Sali. Twarz istoty bya blada, mdra i agodna; moe te odrobin smutna. Istota bya bardzo pikna. Wkrtce wszystkie wiece w Wielkiej Sali pony. Istota przystana przy sadzawce. Uklka na brzegu, zoya donie, zanurzya je w wodzie, uniosa i pocigna yk. Woda bya zimna, lecz krystalicznie czysta. Gdy istota przestaa pi, na moment zamkna oczy, jakby odmawiaa bogosawiestwo. Potem wstaa i odesza, z powrotem przez Wielk Sal, tam skd przysza. A gdy przechodzia, wiece gasy, tak jak czyniy to przez dziesitki tysicy lat. Istota nie miaa skrzyde. Mimo to niewtpliwie bya anioem. Islington opuci Wielk Sal. Ostatnie wiece zgasy i powrcia ciemno.

Rozdzia 6

Richard w mylach ukada zapis w dzienniku. Drogi pamitniku - zacz. W pitek miaem prac, narzeczon, dom i sensowne ycie, o ile w ogle ycie moe mie sens. Potem znalazem na chodniku rann, krwawic dziewczyn i prbowaem zosta dobrym Samarytaninem. Teraz nie mam narzeczonej, domu ani pracy i wdruj sto metrw pod ulicami Londynu z perspektyw ycia krtszego ni jtka o skonnociach samobjczych. Tdy - powiedzia markiz. Czy te tunele nie wygldaj zupenie tak samo? spyta Richard. - Skd wiesz, ktry jest ktry? Nie wiem - odpar markiz. - Ju dawno si zgubilimy. Nigdy nas nie znajd. Za kilka dni zaczniemy zabija si nawzajem z godu. Naprawd? Nie. Richard wrci do pisania mylowego pamitnika. W tym drugim Londynie yj setki ludzi, moe tysice. Ludzi, ktrzy pochodz std albo ktrzy zniknli w szczelinach wiata. Teraz wdruj w towarzystwie dziewczyny zwanej Drzwi, jej straniczki i szalonego wielkiego wezyra. Zesz noc spdzilimy w maym tunelu. Drzwi mwi, e kiedy stanowi on cz kanalizacji. Straniczka nie spaa, kiedy zasypiaem, i nie spaa, gdy mnie zbudzili. Wtpi, by w ogle si kada. Na niadanie zjedlimy ciasto z owocami. Markiz mia spory kawa w jednej ze swych kieszeni. Po co kto miaby nosi w kieszeni spory kawa ciasta? Podczas snu prawie zupenie wyschy mi buty. Chc wrci do domu. W mylach trzykrotnie podkreli ostatnie zdanie, napisa je na nowo wielkimi czerwonymi literami, zakreli i na mylowym marginesie postawi kilka wykrzyknikw. Przynajmniej tunel, ktrym teraz maszerowali, by suchy. Sprawia wraenie sterylnej nowoczesnoci: srebrne rury, biae ciany. Markiz i Drzwi szli razem, z przodu. Richard zazwyczaj trzyma si kilka krokw za nimi. owczyni krya wokoo; czasem zostawaa z tyu, czasem sza z boku, czsto nieco na przedzie, zlewajc si z cieniami. Poruszaa si cakiem bezszelestnie. Richard odkry, e gra mu to na nerwach. Przed nimi zapona linia wiata.

- Jestemy - rzek markiz. Stacja Bank. Dobre miejsce do rozpoczcia poszukiwa. - Chyba zupenie oszalae - odpar Richard. Mwi cicho do siebie, lecz jak to zwykle bywa z uwagami wypowiadanymi sotto voce, jego gos ponis si daleko i odbi echem w ciemnoci. - Czyby? spyta markiz. Ziemia zatrzsa si pod nimi. Gdzie w pobliu przejecha pocig metra. - Zostaw to, Richardzie - wtrcia Drzwi. Ale sowa ju wyrway si z jego ust. - Przecie - mwi - oboje zachowujecie si niemdrze. Nie ma czego takiego jak anioy. Markiz skin gow. - Aaa, tak, teraz rozumiem. Nie ma czego takiego jak anioy, tak jak nie ma Londynu Pod, szczuromwcw ani pasterzy w Pasterskim Zagajniku. - W Pasterskim Zagajniku nie ma adnych pasterzy zauway beznamitnie Richard. - Owszem, s - wtrcia owczyni z mroku tu obok ucha Richarda. - Mdl si, aby nigdy ich nie spotka. - Jej gos brzmia zupenie powanie. - No c - achn si Richard. - Nadal nie wierz, e tu w dole mona spotka stada aniow. - Bo nie mona odpar Markiz. - Jest tylko jeden. Dotarli do koca tunelu. Przed nimi widniay zamknite drzwi. Markiz cofn si o krok. - Pani - rzek do dziewczyny. Wycigna rk i pooya j obok zamka. Drzwi otwary si cicho. - Moe mwimy o czym innym? - upiera si Richard. -Anioy, o ktrych myl, to skrzyda, aureole, trby i A na ziemi pokj ludziom dobrej woli". - Zgadza si - odpara Drzwi. - Dokadnie tak. Anio. Przestpili prg. Richard odruchowo zamkn oczy. Tak wiele wiata; zaatakowao ich gowy niczym migrena. Po chwili Richard uwiadomi sobie, e znajduje si w dugim tunelu dla pieszych, czcym stacje Monument i Bank. Wok maszerowali ludzie, nie zwracajc najmniejszej uwagi na czwrk przybyszw. Z daleka dobiegao kapryne zawodzenie saksofonu. TU ne-ver fali in love again" Burta Bacharacha i Hala Davida, cakiem fachowo grane. Richard z trudem zwalczy ochot podjcia melodii. Ruszyli w stron stacji Bank.

- Ktrego z nich zatem szukacie? - spyta niewinnym tonem. - Anioa Gabriela? Rafaa? Michaa? Minli wanie map metra. Markiz stukn palcem w stacj Angel. - Islingtona. Richard postanowi zmieni temat. - Wiecie, kiedy par dni temu prbowaem wsi do pocigu, nie zdoaem. - Po prostu musisz pokaza, kto jest tu szefem - powiedziaa cicho owczyni zza jego plecw. Drzwi przygryza doln warg. - Ten nas wpuci - oznajmia. - Jeli go znajdziemy. Co robisz, gdy zakochasz si? apiesz wirusa melancholii. A ona i tak nie zadzwoni... Zeszli po kilku stopniach i skrcili. Saksofonista rozoy przed sob paszcz na pododze tunelu. Na paszczu leaa garstka monet. Pewnie sam je tam rzuci, by zachci przechodniw do datku. Nikt nie da si nabra. Saksofonista by niezwykle wysoki. Mia ciemne, sigajce ramion wosy i dug rozdwojon brod, znad ktrej wyania si duy, stanowczy nos i gboko osadzone oczy. Ubrany by w obszarpan koszulk i poplamione smarem dinsy. Gdy wdrowcy dotarli do niego, przesta gra, wytrzsn lin z ustnika, naoy go ponownie i zaintonowa star piosenk Julie London Cry me a river". Teraz mwisz, e ci przykro... Richard poj nagle ze zdumieniem, e w czowiek ich widzi - i e usilnie stara si udawa, i tak nie jest. Markiz przystan tu przed muzykiem. Zawodzenie saksofonu ucicho nagle. - Lear, zgadza si? - rzek markiz z chodnym umiechem. Muzyk przytakn ostronie. Jego palce gadziy przyciski instrumentu. - Szukamy Hrabiowskiego Dworu - cign markiz. - Masz moe przy sobie co takiego jak rozkad? Lear zwily wargi czubkiem jzyka. - To moliwe. A jeli tak, co z tego bd mia? Markiz wepchn rce gboko w kieszenie paszcza. Potem umiechn si jak kot, ktremu powierzono klucze schroniska dla zbkanych, lecz pulchnych kanarkw. - Mwi - rzek lekko, jakby zabija czas - e nauczyciel Merlina, Blaise, napisa kiedy melodi tak czarujc, i wydobywaa monety z kieszeni kadego, kto j usysza. Lear zmruy oczy. - Co takiego byoby warte znacznie wicej ni zwyky rozkad - rzek. - Gdyby

oczywicie to mia. Markiz doskonale odegra czowieka, ktry uwiadamia sobie nagle, e jego rozmwca ma racj. - No c - rzek wielkodusznie. - Oznaczaoby to, e byby mi co winien, nieprawda? Lear przytakn powoli, z wahaniem. Pogrzeba w tylnej kieszeni i wycign kilkakrotnie zoony skrawek papieru. Markiz sign ku niemu. Lear cofn rk. - Najpierw daj mi posucha tej melodii, ty stary chytrusie. I lepiej, eby zadziaaa. Markiz unis brwi. Byskawicznie sign do wewntrznej kieszeni paszcza. Po chwili trzyma w palcach fujark i ma krysztaow kul. Zajrza do krysztaowej kuli, wyda z siebie ciche ,hmmm", oznaczajce: A tak. Wic tam to schowaem!", i ukry j. Potem przytkn fujark do warg i zacz gra. Bya to dziwna, beztroska melodia, skoczna i porywajca. Richard poczu si nagle, jakby znw mia trzynacie lat i w przenonym radiu najlepszego przyjaciela podczas dugiej przerwy w szkole sucha listy przebojw, w czasach gdy muzyka pop znaczya dla niego tak wiele, jak to moliwe tylko dla nastolatkw: bya wszystkim, co kiedykolwiek pragn usysze... Na paszczu Leara wyldowaa gar monet. Markiz powoli opuci fujark. - Jestem ci zatem co winien, stary lisie - rzek Lear, skaniajc gow. - Owszem, jeste. - Markiz odebra mu rozkad, przebieg po nim wzrokiem i przytakn. - Ale posuchaj te rady. Nie naduywaj tej melodii. Odrobina starczy na dugo. I ca czwrk odeszli w gb dugiego korytarza, otoczeni plakatami reklamujcymi filmy i bielizn, a take oficjalnymi tabliczkami ostrzegajcymi ebrakw, by trzymali si z daleka od stacji. Za plecami wci syszeli szlochanie saksofonu i brzk monet ldujcych na paszczu. Markiz poprowadzi ich na peron Linii Centralnej. Richard podszed na skraj peronu i spojrza w d, zastanawiajc si jak zawsze, ktra z szyn jest pod prdem. Potem umiechn si odruchowo, widzc ma szar myszk miao wdrujc po szynach w mysich poszukiwaniach porzuconych kanapek i upuszczonych chipsw. - Uwaga na krawd - upomniaa go ostro owczyni. - Cofnij si tam, pod cian. - Co takiego? - spyta Richard.

- Powiedziaam: Uwaga na... I wtedy co wystrzelio spod krawdzi peronu. Byo zwiewne, ulotne jak sen. Zjawa barwy czarnego dymu falowaa niczym jedwab w wodzie. Cho zdawaa si pyn w zwolnionym tempie, w rzeczywistoci zdumiewajco szybko owina si ciasno wok kostki Richarda. Zapieko nawet przez materia dinsw. To co pocigno go w stron skraju peronu. Zachwia si. Niczym z wielkiej odlegoci ujrza owczyni, ktra wycigna kij i zacza tuc nim mack, mocno, metodycznie. Rozleg si odlegy krzyk, cienki i bezrozumny, niczym wrzask maego idioty pozbawionego ulubionej zabawki. Dymna macka wypucia kostk Richarda i znikna. owczyni zapaa go za kark i odcigna od peronu. Richard opar si bezwadnie o cian. W miejscu, gdzie dotkno go to co, z jego dinsw znikn niebieski kolor. Wyglday, jakby przed farbowaniem kto zawiza na nich wze. Podcign nogawk. Na skrze ydki wystpoway mu mae fioletowe plamy. - Co... - sprbowa powiedzie, ale z jego garda nie wydoby si aden gos. Przekn lin. Sprbowa ponownie. - Co to byo? owczyni spojrzaa na niego z gry. Jej twarz rwnie dobrze moga by wyrzebiona z brzowego drewna. - Nie sdz, by miao jak nazw - rzeka. - yj pod krawdziami. - Ja... nigdy czego takiego nie widziaem. - Nigdy dotd nie bye mieszkacem podziemia - odpara owczyni. - Zaczekaj pod cian. Tak jest bezpieczniej. Markiz sprawdza godzin na wielkim zotym zegarku. Schowa go do kieszonki kamizelki, zerkn na kawaek papieru otrzymany od Leara i z satysfakcj skin gow. - Mamy szczcie - oznajmi. - Powinnimy trafi na Hrabiowski Dwr za jakie p godziny. - Earl's Court nie ley na Linii Centralnej - zauway Richard. Markiz spojrza na niego z wyranym rozbawieniem. - Mody czowieku, c za zdumiewajcy masz umys - rzek. - Nie ma niczego zabawniejszego ni absolutna ignorancja. Zacz wia wiatr. Pocig metra zatrzyma si przy stacji. Wysiedli z niego ludzie; inni wsiedli, zaprztnici swoim yciem. Richard obserwowa ich zazdronie.

- Uwaga na krawd - zaintonowa gos automatu. - Prosz nie sta w drzwiach. Uwaga na krawd. Drzwi spojrzaa na Richarda. Przestraszona tym, co ujrzaa, podesza do niego i wzia go za rk. By bardzo blady. Oddycha szybko i pytko. - Uwaga na krawd - ponownie zagrzmia nagrany gos. - Nic mi nie jest - skama odwanie Richard, nie zwracajc si do nikogo w szczeglnoci. Podwrze szpitala pana Croupa i pana Vandemara byo ponure i wilgotne. Midzy szcztkami porzuconych biurek, oponami i fragmentami biurowych mebli rosa cherlawa trawa. Oglnie mona byo odnie wraenie, e dziesi lat wczeniej (moe z nudw, moe z frustracji, moe nawet podczas artystycznego performance'u bd aby podkreli wag swych sw) grupa ludzi wyrzucia przez okna zawarto swych biur i pozostawia j tu na zawsze. Wok leao mnstwo stuczonego szka, cae stosy stuczonego szka, a take kilka materacw. Cz z nich, bez adnego logicznego powodu, zostaa kiedy podpalona. Nikt nie wiedzia dlaczego. Nikogo to nie obchodzio. Midzy sprynami rosa trawa. Porodku podwrka wok ozdobnej fontanny, ktra od dawna nie bya ju ani szczeglnie ozdobna, ani w ogle nie bya fontann, rozwin si cay ekosystem. Deszczwka i woda z pknitej rury przeksztaciy j w raj dla stadka maych abek, ktre podskakiway wok wesoo, rozkoszujc si swobod pod nieobecno wszelkich pozbawionych skrzyde drapienikw. Natomiast wrony i kosy, a nawet przybywajce z daleka mewy traktoway to miejsce jak bezkocie delikatesy, specjalizujce si w abach. Pomrowy pezay leniwie pod sprynami spalonych materacw; limaki pozostawiay cieki luzu na stuczonym szkle. Wielkie czarne uki krztay si midzy strzaskanymi telefonami z szarego plastiku i okaleczonymi lalkami Sindy. Pan Croup i pan Vandemar wyszli odetchn wieym powietrzem. Wdrowali wolno wok podwrza. Szklane odamki chrzciy im pod stopami. W swych wywieconych czarnych garniturach wygldali jak cienie. Pan Croup a kipia z lodowatej wciekoci. Szed dwukrotnie szybciej ni jego towarzysz, okrajc go i niemal taczc w gniewie. Od czasu do czasu, nie mogc powstrzyma wzbierajcej furii, rzuca si na cian szpitala, fizycznie atakujc j piciami i nogami, jakby stanowia mamy substytut czowieka. Pan Vandemar natomiast po prostu szed. Jego marsz by zbyt miarowy, rytmiczny i nieunikniony, by nazwa go przechadzk. mier chodzi tak jak pan Vandemar.

Beznamitnie obserwowa pana Croupa, ktry kopn kawaek szyby oparty o cian. Szyba pka z satysfakcjonujcym trzaskiem. - Przyznaj, panie Vandemar - rzek pan Croup, przygldajc si odamkom - e mam ju prawie dosy tego wszystkiego. Prawie. Ostrony, podstpny, asekurancki, maoduszny, blado-gby pajac. Mgbym wyduba mu oczy kciukami... Pan Vandemar potrzsn gow. - Jeszcze nie rzek. - To nasz szef podczas tego zadania. Kiedy ju nam zapaci, moe zabawimy si na wasny koszt. Pan Croup splun na ziemi. - Beznadziejny, faszywy dure! Powinnimy zarn t suk. Zlikwidowa j. Wymaza. Skasowa. Utrupi. Nagle gono zadzwoni telefon. Panowie Croup i Vandemar rozejrzeli si zdumieni. W kocu pan Vandemar znalaz aparat w stosie mieci na stercie starych medycznych kartotek. Z tyu telefonu wybiegay strzpy drutw. Podnis suchawk i poda panu Croupowi. - Do ciebie - powiedzia. Pan Vandemar nie lubi telefonw. - Tu pan Croup - rzek Croup, a potem cign unionym tonem: A, to pan. Przerwa. - W chwili obecnej, zgodnie z paskim yczeniem, wdruje swobodnie, wolna jak ptak. Obawiam si, e paski pomys z ochroniarzem nie wypali jak zapchany muszkiet... Varney? Owszem, nie yje. Kolejna przerwa. - Przyznaj, e mam pewne problemy z ogarniciem roli, jak odgrywamy z moim wsplnikiem w tych harcach. Nastpia trzecia przerwa. Pan Croup sta si jeszcze bledszy ni zwykle. - Nieprofesjonalni? - spyta agodnie. - My? Zwin do w pi i z caej siy rbn w ceglan cian. Jednake tonu gosu nie zmieni, gdy rzek: -Prosz pana, czy z caym szacunkiem mgbym przypomnie, e pan Vandemar i ja spalilimy Troj? Sprowadzilimy czarn plag do Flandrii. Nasze ostatnie zadanie polegao na zamczeniu na mier wszystkich mieszkacw klasztoru w szesnastowiecznej Toskanii. Jestemy cakowicie profesjonalni. Pan Vandemar, ktry zabawia si, chwytajc mae abki i sprawdzajc, ile zdoa wepchn do ust, zanim bdzie musia zacz przeuwa, powiedzia z penymi ustami: - To mi si podobao...

- O co mi chodzi? - powtrzy pan Croup, strzepujc ze swego wywieconego czarnego garnituru wyimaginowane pyki i cakowicie ignorujc rzeczywisty kurz. - Chodzi mi o to, e jestemy zabjcami. Mordercami. My zabijamy. Przez chwil sucha w milczeniu. - A co z przybyszem z Gry? Czemu nie moemy go zabi? -Pan Croup wzdrygn si. Raz jeszcze splun i kopn cian, trzymajc w doni poplamiony rdz wrak telefonu. Przestraszy j? Jestemy zabjcami, nie strachami na wrble i wrony. -Przerwa. Croup odetchn gboko. - Tak, rozumiem. Ale to mi si nie podoba. - Lecz osoba po drugiej stronie odwiesia ju suchawk. Pan Croup spojrza na telefon. Potem postawi go na doni i zacz metodycznie rozbija aparat na kawaki plastiku i metalu, walc nim o cian. Podszed pan Vandemar. Przed chwil znalaz wielkiego czarnego pomrowa o jaskrawopomaraczowym brzuchu i u go teraz niczym czekoladowe cygaro. limak, nie wyrniajcy si specjaln inteligencj, prbowa spezn po brodzie pana Vandemara. - Kto to by? - spyta Vandemar. -A jak, do diaba, sdzisz? Pan Vandemar przeuwa z namysem, po czym wcign limaka do ust niby kawaek grubego, galaretowatego czamo-pomaraczowego makaronu. - Sprzedawca strachw? - zaryzykowa. - Nasz pracodawca. - Wanie miaem to powiedzie. - Strachy splun z niesmakiem pan Croup. Jego nastrj zmienia si; z olepiajcej wciekoci przechodzi w lisk, szar frustracj. Pan Vandemar przekn to, co mia w ustach, i otar rkawem wargi. - Najlepiej wystraszy wron -rzek - podkradajc si do niej i obejmujc rkami jej ma wroni szyj. Naciskasz tak dugo, a przestanie si rusza. To naprawd je przeraa. A potem umilk. Usyszeli dobiegajce z wysoka krakanie przelatujcych wron. - Wrony. Rodzina Corvidae. Rzeczownik, liczba mnoga - zaintonowa pan Croup, napawajc si dwikiem swych sw. Morderstwo. Richard czeka pod cian obok Drzwi. Dziewczyna nie odzywaa si prawie. Obgryzaa paznokcie i poprawiaa domi wosy tak czsto, e wkrtce zaczy stercze na wszystkie strony. Potem sprbowaa jej przygadzi. Z ca pewnoci nie przypominaa nikogo, kogo dotd zna. Gdy zauwaya, e jej si przyglda, wzruszya ramionami i skulia si gbiej w

swych warstwach ubra osonitych skrzan kurtk. Jej twarz wygldaa na wiat sponad konierza. Wyraz owej twarzy skojarzy si Richardowi z bezdomnym dzieckiem, ktre spotka zeszej zimy za Covent Garden; nie wiedzia nawet, czy bya to dziewczynka, czy chopiec. Siedzca obok matka dziecka ebraa; bagaa przechodniw o pienidze potrzebne, by nakarmi to dziecko i niemowl, ktre trzymaa w ramionach. Lecz dzieciak patrzy tylko na wiat i niczego nie mwi, cho musia by godny i zmarznity. Po prostu patrzy. owczyni stana obok Drzwi, rozgldajc si po peronie. Markiz powiedzia im, gdzie maj czeka, i znikn. Z daleka Richard usysza pacz dziecka. Nagle markiz pojawi si w drzwiach z napisem Wyjcie", pogryzajc trzyman w doni bryk cukru. - Dobrze si bawie? - spyta Richard. Wanie odjeda pocig. -Zaatwiem pewne sprawy - odpar markiz. Zerkn na kartk papieru i zegarek, po czym wskaza miejsce na peronie. - To jest pocig na Hrabiowski Dwr. Wy troje stacie za mn. W chwili gdy pocig metra - wygldajcy zupenie zwyczajnie; Richard by zawiedziony - ze zgrzytem i oskotem wjecha na stacj, markiz rzek do Drzwi: - Pani. Jest co, o czym powinienem by chyba wspomnie wczeniej. Spojrzaa na niego rnobarwnymi oczami. - Co takiego? - Hrabia moe nie by zachwycony na mj widok. Pocig zwolni i zatrzyma si. Wagon, koo ktrego sta Richard, by zupenie pusty. Zgaszono w nim wiata, w rodku panowaa pustka i ciemno. Inne drzwi pocigu otwary si z sykiem. Pasaerowie zaczli wsiada i wysiada. Drzwi pogronego w mroku wagonu pozostay zamknite. Markiz zabbni w nie piciami, wybijajc skomplikowany, urywany rytm. Nic si nie stao. Richard zastanawia si wanie, czy pocig nie odjedzie, nim zd wsi, gdy kto pchn od wewntrz drzwi wagonu, ktre uchyliy si na pitnacie centymetrw. Ze szpary wyjrzaa na nich stara twarz. - Kto puka? - spyta mczyzna. Przez szczelin Richard ujrza poncy ogie, ludzi i dym. Jednak kiedy patrzy przez szyb, wci widzia ciemny, pusty wagon. - Pani Drzwi - odpar gadko markiz. -I jej kompani. Drzwi otwary si szeroko i znaleli si na Hrabiowskim Dworze. Rozdzia 7

Podog zacielaa soma, rozrzucona na warstwie suchych trzcin. W wielkim kominku wesoo trzaska jasny ogie. Wok wasao si kilka kur dziobicych niespiesznie okruchy. Na krzesach leay rcznie haftowane poduszki. ciany i okna pokryway gobeliny. Richard zachwia si, gdy pocig ruszy ze stacji. Wycign rk, chwyci si najbliszego czowieka, z trudem zachowujc rwnowag. Najbliszym czowiekiem by niski, podstarzay rycerz, ktry, jak uzna Richard, wygldaby zupenie niczym wieo emerytowany urzdnik, gdyby nie metalowy hem, kamizela, kiepsko wykonana kolczuga i wcznia. Wszystko to sprawiao, e przypomina wieo emerytowanego urzdnika, ktry wbrew wasnej woli zosta zacignity do miejscowego kka dramatycznego, gdzie zmuszono go do odgrywania roli stranika. Zamruga oczami krtkowidza i rzek: - Przepraszam. - To moja wina odpar Richard. - Wiem - powiedzia siwy rycerz. Przejciem zbliy si wilczarz irlandzki. Przystan obok lutniarza, ktry siedzia na pododze, od niechcenia grajc radosn melodi. Pies spojrza na Richarda, prychn z pogard, po czym pooy si i zasn. Po drugiej stronie wagonu stary sokolnik z zakapturzonym sokoem na przegubie rki wymienia gadkie swka z grupk dam do niewieej daty (niektre przekroczyy te dat przydatnoci do spoycia). Cz pasaerw przygldaa si otwarcie czwrce przybyszy, inni, rwnie otwarcie, cakowicie ich ignorowali. W sumie wygldao to, zupenie jakby kto zebra may redniowieczny dwr i umieci, jak najlepiej potrafi, w wagoniku metra. Herold unis trb i odegra faszyw fanfar. W drzwiach nastpnego przedziau stan ogromny starszy mczyzna w obszernym, podszytym futrem szlafroku i dywanikowych kapciach. Rk wspiera na ramieniu bazna w obdartym stroju. Potny mczyzna by pod kadym wzgldem przytaczajcy. Jedno oko przesaniaa mu opaska, sprawiajca, e wyglda nieco bezradnie i dziwacznie, niczym jednooki ptak. W siwiejcej rudej brodzie tkwiy resztki jedzenia. Spod podniszczonego futrzanego szlafroka wystaway spodnie od pidamy. To musi by hrabia, pomyla susznie Richard. Bazen hrabiego, starszy mczyzna o cignitych ustach i wymalowanej twarzy, wyglda jak kto, kto sto lat wczeniej porzuci ywot najmniej ciekawej atrakcji music-halli. Podprowadzi hrabiego do przypominajcego tron rzebionego drewnianego siedziska, na ktrym olbrzym usadowi si chwiejnie. Wilczarz wsta, przebieg przez wagon i leg tu przy

kapciach hrabiego. Hrabiowski Dwr, pomyla Richard. Oczywicie. A potem zacz si zastanawia. Baron's Court, Ravenscourt... Czy na Dworze Barona naprawd jest baron, a na Kruczym Dworze kruk? Siwy rycerz odkaszln astmatycznie. - No, dalej, wy tam. Mwcie, z czym przychodzicie. Drzwi wystpia naprzd. Wysoko uniosa gow; zdawaa si teraz wysza i mniej zagubiona. - Prosimy o audiencj u jego mioci hrabiego oznajmia. - Co powiedziaa ta dziewczynka, Halvardzie? - zawoa gono hrabia. Ciekawe, czy jest guchy, pomyla Richard. Harvard, w siwy rycerz, zaszura nogami i przytkn do do ust. - Prosz o audiencj, wasza mio - hukn, przekrzykujc stukanie pocigu. Hrabia odsun grub futrzan czap i z namysem podrapa si po gowie. Czapka odsonia rosnc ysin. - Naprawd? Audiencj? Jakie to urocze. Kim oni s, Hal-vardzie? Halvard odwrci si do nich. - Chc wiedzie, kim jestecie. Mwcie krtko. Nie zagadujcie. - Jestem pani Drzwi - oznajmia Drzwi. - Moim ojcem by pan Portyk. Na te sowa hrabia rozpromieni si, pochyli naprzd i zdrowym okiem sprbowa przenikn woal dymu. - Czy ona powiedziaa, e jest najstarsz crk Portyka? -spyta bazna. - Tak jest, wasza mio. Hrabia gestem wezwa Drzwi. - Podejd tutaj - rzek. - No chod, chod. Niech na ciebie spojrz. Dziewczyna ruszya przez wagon, po drodze przytrzymujc si sznurw wiszcych z sufitu, by nie upa. Kiedy stana przed drewnianym fotelem hrabiego, dygna. Olbrzym podrapa si po brodzie i spojrza na ni uwanie. - Bylimy ogromnie wstrznici wieci o tragicznym losie twojego oj... - rzek, po czym przerwa sam sobie, mwic: Caa twoja rodzina bya... - urwa. - Wiesz, e darzyem go ogromnym szacunkiem. Zaatwialimy razem pewne sprawy... Poczciwy stary Portyk... Zawsze peen pomysw... - Umilk. Poklepa bazna po ramieniu i szepn z wyran pretensj, tak gono, e sycha go byo mimo stuku k: - No, dalej, powiedz jaki dowcip, Tooley. Zarb na ycie. Bazen pokutyka naprzd z reumatycznym jkiem i artrerycznym stekiem. Przystan przed Richardem.

- A ty? Kim jeste? - spyta. - Ja? - rzek Richard. - Hmm. Ja? Jak si nazywam? Richard. Richard Mayhew. - Ja? - powtrzy piskliwie bazen, ze starowieck teatraln powag naladujc szkocki akcent Richarda. - Ja? Hmm. Ja? Wcirnoci, wuju! To nie czowiek, lecz potwr w kilcie! Dworacy zachichotali bez entuzjazmu. - A ja - poinformowa bazna Carabas z olepiajcym umiechem - jestem markiz de Carabas. Bazen wzdrygn si. - Carabas zodziej? - spyta. - Carabas porywacz? Carabas zdrajca? - Odwrci si do otaczajcych go dworakw. - Ale przecie to nie moe by Carabas. A dlaczego? Bo Carabas zosta dawno temu wygnany z tego dworu. Moe to raczej asica, ktra tak bardzo wyrosa? Dworacy zamiali si niespokojnie. Zewszd dobiega cichy szmer gorczkowych rozmw. Hrabia milcza, coraz mocniej zaciska wargi. Zacz dre. - Ja jestem owczyni oznajmia owczyni. Dworacy umilkli. Bazen otwar usta, jakby mia co powiedzie. Potem spojrza na ni i zanikn je z mlaniciem. W kciku idealnych ust owczyni zataczy umieszek. - No, dalej - rzeka. - Powiedz co miesznego. Bazen spuci wzrok ku zakrconym czubkom pantofli. - Przychodzi dama do balwierza - mrukn. Hrabia wpatrywa si w markiza de Carabas. Przypomina przepalajcy si bezpiecznik; oczy wychodziy mu z orbit, wargi zbielay, jakby nie mg wierzy w wiadectwo wasnych zmysw. Nagle zerwa si na rwne nogi siwobrody wulkan, postarzay berserker. Czubkiem gowy siga sufitu wagonu. Wskaza rk markiza i wrzasn, rozpryskujc wok czstki liny. -Nie znios tego! Nie znios! Przyprowadcie go tu! Harvard skin aobnie sw wczni na markiza, ktry nonszalanckim krokiem pomaszerowa na przd pocigu i zatrzyma si dopiero obok drzwi przed tronem hrabiego. Z garda wilczarza dobieg gboki warkot. - Ty! - powiedzia hrabia, dgajc drcym palcem powietrze. - Znam ci, Carabas. Nie zapomniaem. Moe jestem stary, ale nie zapomniaem. Markiz ukoni si. - Czy mam przypomnie waszej mioci - spyta uprzejmie e zawarlimy umow? Osobicie wynegocjowaem ukad pokojowy pomidzy wami a Kruczym Dworem. W zamian zgodzi si pan wywiadczy mi uprzejmo.

A zatem istnieje Kruczy Dwr, pomyla Richard. Zastanowi si, jak wyglda. - Drobn przysug - powtrzy hrabia. Jego twarz przybraa barw dojrzaego buraka. - Tak to nazywasz? To bya gupota. Podczas odwrotu z Biaego Miasta straciem dwunastu ludzi. Straciem oko. - Jeli mog zauway - wtrci ponownie markiz - to bardzo pikna przepaska. Niezwykle ci z ni do twarzy. - Przysigem! kipia hrabia. Jego broda zjeya si gronie. - Przysigem, e... jeli kiedykolwiek postawisz nog na moim terenie, ja... - urwa. Potrzsn gow. - Zaraz sobie przypomn. Niczego nie zapominam. -Nie bdzie zachwycony na twj widok, co? - szepna Drzwi do Carabasa. -I nie jest - odmrukn markiz. Drzwi znw wystpia naprzd. - Wasza mio - rzeka gono, wyranie. - Carabas jest moim gociem i towarzyszem. Na wizy czce nasze rodziny, na przyja, ktr darzye mego ojca... - On naduy mojej gocinnoci! - zagrzmia hrabia. Przysigem, e... jeli kiedykolwiek znajdzie si na mym terenie, ka wypru mu flaki i wysuszy... jak czemu, co zostao najpierw wypatroszone, a potem wysuszone i... - Moe chodzio o sztokfisza, panie? - podsun bazen. Hrabia wzruszy ramionami. - To nieistotne. Strae, pojma go! Posuchali. Cho wszyscy stranicy ju dawno przekroczyli szedziesitk, kady z nich trzyma w doni kusz i celowa w markiza. Ich rce byy pewne, nie dray ze strachu ani ze staroci. Richard zerkn na owczyni. Sprawiaa wraenie nieporuszonej ca scen. Obserwowaa j niemal z rozbawieniem, jak kto ogldajcy wystawian specjalnie dla niego sztuk. Drzwi splota rce na piersiach. Wyprostowaa si jeszcze bardziej, odrzucajc gow i unoszc spiczasty podbrdek. Nie przypominaa ju obdartego ulicznego chochlika, lecz kogo, kto przywyk do tego, e sucha si jego rozkazw. Rnobarwne oczy bysny. - Wasza mio, markiz jest mym towarzyszem podczas tej wyprawy. Nasze rodziny przyjani si od bardzo dawna... - Owszem przytakn radonie hrabia. - Setki lat. Wiele setek. Znaem te twego dziadka. Dziwny czowiek. Nieco oderwany od ycia. - Zmuszona jednak jestem owiadczy, e potraktuj wszelkie uycie przemocy wobec mego towarzysza jako akt agresji wobec mnie samej i mojego rodu. Dziewczyna uniosa wzrok, patrzc na grujcego nad ni starego mczyzn. Przez

dug chwil stali bez ruchu. Hrabia w zdenerwowaniu zacz szarpa sw siwiejc rud brod. W kocu, niczym nadsane dziecko, wysun doln warg. - Nie ycz sobie jego obecnoci - rzek. Markiz wyj z kieszeni zoty zegarek znaleziony w gabinecie Portyka. Spojrza na niego beztrosko. Potem odwrci si do Drzwi, jakby nie zaszo nic nadzwyczajnego. - Pani powiedzia. - Najwyraniej bardziej ci si przydam poza tym pocigiem. Mam te kilka innych rzeczy do zaatwienia. - Nie - odpara. - Jeli ty pjdziesz, pjdziemy wszyscy. - Nie sdz - uci markiz. - owczyni bdzie ci pilnowa, pki zostaniesz w Londynie Pod. Spotkamy si na nastpnym targu. A tymczasem nie rb nic gupiego. Pocig hamowa, wjedajc na stacj. Drzwi przygwodzia hrabiego wzrokiem; ogromne, rnobarwne oczy paay w bladej twarzy o ksztacie serca. - Czy wasza mio po/woli mu odej w pokoju? - spytaa. Hrabia ukry twarz w doniach. Potar zdrowe oko i opask. Potem spojrza na ni. - Ma znikn rzek. - Ale nastpnym razem... - przesun grubym palcem po jabku Adama. - Sztokfisz! -Nie musicie mnie odprowadza - powiedzia markiz do stranikw i ruszy ku otwartym drzwiom. . Halvard unis kusz, wycelowa mu w plecy. owczyni wycigna rk i pchna kusz ku pododze. Markiz wyszed na peron. Odwrci si i pomacha do nich z ironiczn min. Drzwi zamkny si z sykiem. Hrabia usiad ciko na swym masywnym fotelu. Nie odezwa si ani sowem. Pocig z turkotem i hukiem zagbi si w mroczny tunel. - Gdzie moje maniery? mrukn hrabia do siebie. Spojrza na nich swym jedynym bystrym okiem i powtrzy oguszajco, tak gono, e Richard poczu, jak jego sowa odbijaj si wibracj w odku niczym uderzenia wielkiego bbna. - Gdzie moje maniery?!! Gestem wezwa jednego z podstarzaych rycerzy. - Po takiej podry s pewnie godni, Dagvardzie, i spragnieni. - Tak, wasza mio. - Zatrzyma pocig! - zawoa hrabia. Drzwi sykny i otworzyy si. Dagvard wyskoczy na peron. Richard obserwowa krcych po stacji ludzi. Nikt nie wsiad do ich wagonu. Nikt

nie zauway nawet, e dzieje si co dziwnego. Dagvard podszed do automatu z boku peronu. Zdj hem, potem postuka w bok maszyny doni w metalowej rkawicy. - Rozkaz hrabiego - rzek. - Czekuladki. Odpowiedzia mu metaliczny zgrzyt, dobiegajcy gboko z wntrznoci maszyny, ktra natychmiast zacza wypluwa dziesitki balonikw Fruit and Nut. Dagvard apa je w swj stalowy hem. Drzwi ju si zamykay. Halvard wsun midzy nie uchwyt piki i otwary si ponownie, po czym przymkny si, otwary, przymkny, otwary... - Prosz nie sta w drzwiach powiedzia gos z gonika. Pocig nie moe ruszy, pki drzwi si nie zamkn. Hrabia, przekrzywiajc gow, przyglda si dziewczynie. - A zatem co ci tu sprowadza? Zwilya jzykiem wargi. - C, wasza mio, porednio mier mojego ojca. Przytakn powoli. - Pragniesz zemsty. wita racja. - Zakasa, po czym wyrecytowa przejmujcym basem: - Okrutne ostrze w walce, wcieky ogie wy, stal sroga sterczy z serca. Szkaratne, no... co tam. Tak. - Zemsta, owszem. To wanie powiedzia mj ojciec. Ale ja chc tylko zrozumie, co si stao i uchroni si przed tym. Moja rodzina nie miaa wrogw. Dagvard wgramoli si z powrotem do pocigu, dwigajc hem peen czekoladowych balonikw i puszek coca-coli. Drzwiom pozwolono si zamkn i pocig znw ruszy w drog. Paszcza prawie nie byo wida spod monet, banknotw i butw. Butw na stopach, kopicych monety, brudzcych i rozdzierajcych banknoty, rozrywajcych materia paszcza, niemiosiernie depczcych pienidze. - Dajcie mi spokj - baga Lear. Cofn si pod cian korytarza. Po jego twarzy ciekaa krew. Szkaratne krople wsikay w brod. Saksofon wisia bezwadnie na piersi. Otacza go tumek ludzi wicej ni dwudziestu, mniej ni pidziesiciu przepychajcych si naprzd, uparcie i bezrozumnie, z pustymi, patrzcymi w przestrze oczami. Kady z nich pcha si na olep, by odda Learowi swoje pienidze. Na pokrytej kafelkami cianie widniaa plama krwi w miejscu, gdzie Lear uderzy gow. Teraz sprbowa odepchn kobiet w rednim wieku, ktra z szeroko otwart torebk wciskaa mu gar piciofuntowych banknotw. Pragnc za wszelk cen wrczy mu pienidze, niemal rozoraa paznokciami twarz nieszcznika, ktry przechyli si, by jej unikn i upad na podog. Kto nadepn mu na rk. Twarz wepchnito mu w stos monet.

Zacz szlocha i przeklina. - Mwiem, eby nie naduywa tej melodii - dobieg go z bliska rozbawiony gos. Niegrzeczny chopiec. - Pom mi! - wykrztusi Lear. - No c. Rzeczywicie istnieje przeciwzaklcie - przyzna gos z lekk niechci. Tum napiera coraz bliej - Cinita pidziesiciopenswka skaleczya muzykowi policzek. Lear skuli si w pozycji podowej, tulc twarz do kolan. - Zagraj to, do diaba! - krzykn. - Zrobi, czego tylko zechcesz... tylko ich powstrzymaj. Nagle tu obok odezwaa si fujarka. Jej dwik odbi si echem w tunelu. Prosta fraza, powtarzana raz po raz, za kadym razem nieco inaczej: wariacje Carabasa. Kroki zaczy si oddala. Z pocztku szuray, potem nabieray tempa. Ludzie odchodzili. Lear otworzy oczy. Oparty o cian markiz de Carabas gra na fujarce. Gdy dostrzeg, e Lear na niego patrzy, odj instrument od ust i schowa do wewntrznej kieszeni. Cisn Learowi obszyt koronk, poatan pcienn chusteczk. Lear otar krew z czoa i twarzy. - Oni by mnie zabili - rzek oskarycielsko. - Ostrzegaem ci przecie odpar Carabas. - Moesz si uzna za szczliwca, e akurat tedy wracaem. Pomg Learowi usi. - A teraz rzek Carabas - chyba jeste mi winien kolejn przysug. Lear podnis z podogi swj paszcz - podarty, zabocony, pokryty odciskami wielu stp. Nagle zrobio mu si bardzo zimno. Narzuci na ramiona poszarpane okrycie. Monety i banknoty posypay si na podog. Zostawi je. - Naprawd miaem szczcie? Czy mnie wystawie? Markiz przybra niemal uraon min. - Nie wiem, jak moge nawet pomyle o czym takim. - Mogem, bo ci znam. O co chodzi tym razem? Kradzie? Podpalenie? Morderstwo? - W gosie Leara brzmiaa rezygnacja i odrobina smutku. Carabas schyli si i podnis chusteczk. - Obawiam si, e kradzie - rzek. - Nagle bardzo pilnie potrzeba mi rzeby z czasw dynastii Tang. Lear zadra. Potem wolno skin gow.

***
Richardowi podano balonik Fruit and Nut i wielki srebrny puchar, wysadzany wok

krawdzi czym, co na pierwszy rzut oka wydao mu si szafirami. Puchar by peen cocacoli. - Chciabym wznie toast za naszych goci - powiedzia Tooley, starzejcy si trefni. - Za dziecko, miaka i bazna. Niechaj kady otrzyma to, na co zasuy. - Kim ja jestem? - szepn Richard do owczyni. - Oczywicie baznem - odszepna. - W dawnych czasach - powiedzia melancholijnie Halvard, pocigajc yk coli mielimy wino. Wol wino. Nie jest takie lepkie. - Czy wszystkie maszyny po prostu daj wam towary? - spyta Richard. - Ale tak - odpar starzec. - Widzisz, one suchaj hrabiego. Hrabia rzdzi podziemiem. T czci z pocigami. Jest wadc Linii Centralnej, Okrnej, Jubileuszowej, Wiktoryi, Bakerloo. Wszystkich oprcz Linii Podziemnej. - Co to jest Linia Podziemna? - spyta Richard. Harvard potrzsn gow i cign usta. owczyni musna rami Richarda czubkami palcw. - Pamitasz, co ci powiedziaam na temat pasterzy w Pasterskim Zagajniku? - Mwia, e nie chciabym spotka adnego z nich i lepiej, ebym nie pyta. - Doskonale - odpara. Teraz dodaj Lini Podziemn do listy rzeczy, o ktrych lepiej nie wiedzie. Drzwi zbliya si ku nim z umiechem. - Zgodzi si nam pomc - oznajmia. - Chodcie. Spotka si z nami w bibliotece. Richard by niemal dumny, e zdoa powstrzyma pytanie W jakiej bibliotece?", czy zauway, e w pocigu nie moe by czego takiego. Ruszy za dziewczyn w stron pustego tronu hrabiego i dalej przez drzwi czce sal z bibliotek. By to wielki kamienny pokj o wysokim sklepieniu. Wszystkie ciany pokryway pki, kada pena najrniejszych przedmiotw. Owszem, byy tam ksiki, ale take mnstwo innych rzeczy: rakiety tenisowe, kije hokejowe, parasolki, szpadel, przenony komputer, drewniana noga, kilkanacie kubkw, dziesitki butw, lornetka, mae polano, sze pacynek, lampa z pywajcymi wewntrz kroplami oleju, najrniejsze pyty kompaktowe i zwyczajne (longplaye, czterdziestkipitki i siedemdziesitkisemki), kasety i tamy magnetofonowe, koci do gry, modele samochodw, protezy dentystyczne, zegarki, latarki, cztery krasnale ogrodowe rnych rozmiarw (dwa apay ryby na wdk, a jeden prezentowa goe poladki), stosy gazet, pism, podrcznikw magii, trjnone stoki, pudeko cygar, plastikowy kiwajcy gow owczarek, skarpetki... Cae pomieszczenie stanowio jeden wielki skad rzeczy zgubionych.

- To jego prawdziwe krlestwo - mrukna owczyni. -Rzeczy zgubione. Rzeczy zapomniane. Za oknami w kamiennych cianach Richard dostrzeg wypenion turkotem ciemno i migajce wiata tuneli metra. Hrabia siedzia na pododze z wycignitymi nogami, gaszczc wilczarza i drapic go pod brod. Obok niego sta trefni z wyranie zakopotan min. Na widok przybyszy hrabia dwign si z podogi i zmarszczy czoo. - No, jestecie. Miaem powd, by was tu zaprosi. Zaraz sobie przypomn - szarpn siwo-rud brod; drobny gest jak na tak potnego czowieka. - Anio Islington, wasza mio - podpowiedziaa uprzejmie Drzwi. - A, tak. Twj ojciec mia wiele pomysw. Pyta mnie o rne sprawy. Osobicie nie jestem zwolennikiem zmian. Wysalem go do Islingtona - urwa. Zamruga swym jedynym okiem. - Wspominaem ju o tym? - Tak, wasza mio. A jak my moemy dosta si do Islingtona? Hrabia przytakn, jakby powiedziaa co wyjtkowo wanego. - Tylko raz krtk drog. Potem musicie pj naokoo. To niebezpieczne. - A krtka droga to...? - spytaa niecierpliwie Drzwi. - Nie, nie. Aby z niej korzysta, trzeba umie otwiera. To dobre tylko dla rodu Portyka. Pooy jej na ramieniu masywn do. Potem pogadzi dziewczyn po policzku. - Lepiej zosta tu ze mn. Rozgrzaaby w nocy starca, co? -umiechn si lubienie. Jego stare palce musny spltane wosy Drzwi. owczyni postpia krok w jej stron. Drzwi odesaa j gestem. Nie. Jeszcze nie teraz. Potem spojrzaa na hrabiego. - Wasza mio, jestem przecie najstarsz crk Portyka. Jak mam dotrze do anioa Islingtona? Richard odkry, e z podziwem przyglda si, jak dziewczyna radzi sobie z hrabi, ktry najwyraniej przegrywa walk z upywajcym czasem. Starzec mrugn z powag swym jedynym okiem - stary jastrzb przechylajcy gow. Potem zdj rk z jej wosw. - Rzeczywicie. Crka Portyka. Jak si miewa twj drogi ojciec? Mam nadziej, e jest zdrw. To wspaniay czowiek. Dobry czowiek. -Jak mamy dotrze do anioa Islingtona? - powtrzya Drzwi. Gos jej si lekko zaama. - Hmm. Oczywicie uywajc Angelusa.

Richard nagle wyobrazi sobie hrabiego szedziesit, osiemdziesit, piset lat temu. Potny wojownik, przebiegy strateg, wspaniay kochanek, wierny przyjaciel, przeraajcy wrg. Gdzie w tym wraku kry si w dawny czowiek. Hrabia zacz grzeba po pkach, przesuwajc dugopisy, dutka i dmuchawki, mae maszkarony i suche licie. Potem, niczym stary kot znienacka chwytajcy mysz, zapa niewielki zwj i poda go dziewczynie. - Prosz, moja maa. Wszystko jest tutaj. I chyba powinnimy podrzuci was tam, gdzie trzeba. - Podrzuci? - powtrzy Richard. - Pocigiem? Hrabia rozejrza si zdziwiony, kto to mwi. Skupi wzrok na Richardzie i umiechn si szeroko. - To nic wielkiego. Wszystko dla crki Portyka. Drzwi z tryumfaln min przycisna do siebie zwj. Richard poczu, jak pocig zwalnia. Wraz z towarzyszkami wyprowadzono go z kamiennej komnaty z powrotem do wagonu. Wyjrza na zbliajcy si ku nim peron. - Przepraszam, co to za stacja? spyta. Pocig zatrzyma si na wprost jednej z tablic z napisem: Muzeum Brytyjskie". I to okazao si ostatni kropl. Mg zaakceptowa istot spod krawdzi, Hrabiowski Dwr, a nawet dziwaczn bibliotek. Ale, do diabla, dobrze zna plan metra. To bya ju przesada. - Nie ma stacji Muzeum Brytyjskie - oznajmi stanowczo. - Nie ma? - zagrzmia hrabia. - Zatem, hmm, musicie bardzo uwaa, wysiadajc z pocigu. - Zamia si radonie i poklepa bazna po ramieniu. - Syszae, Tooley? Jestem rwnie mieszny, jak ty. Trefni umiechn si. By to chyba najbardziej ponury umiech, na jaki sta czowieka. - Kuje mnie w bokach, trzeszcz mi ebra i a tryskam radoci, wasza mio - rzek. Drzwi otwary si z sykiem. Dziewczyna umiechna si do hrabiego. - Dzikuj - powiedziaa. - No ju, ju - odpar rosy starzec, gestem wyganiajc Drzwi, Richarda i owczyni z ciepego, zadymionego wagonu na pusty peron. A potem drzwi zamkny si, pocig odjecha i Richard odkry, e wpatruje si bezmylnie w tablic, ktra, niewane ile razy mrugn sprbowa nawet odwrci wzrok i nagle spojrze ponownie, by j zaskoczy - wci z uporem gosia: MUZEUM BRYTYJSKIE

Rozdzia 8

By wczesny wieczr. Bezchmurne niebo powoli zmieniao barw z gbokiego bkitu w fiolet, ozdobiony na zachodzie smug ognistego pomaracza i cytrynowej zieleni janiejc nad Kensingtonem, gdzie, przynajmniej z perspektywy Starego Baileya, niedawno zaszo soce. Niebo. Nigdy nie wygldao tak samo. Ani w dzie, ani w nocy. Stary Bailey by prawdziwym koneserem, jeli chodzi o niebo. Dzisiejsze byo wyjtkowo adne. Rozbi na noc swj namiot na dachu naprzeciwko katedry witego Pawa, porodku londyskiego City. Lubi witego Pawa. Tu przynajmniej niewiele zmienio si w cigu ostatnich trzystu lat. Katedra zostaa zbudowana z biaego portlandzkiego kamienia, ktry z czasem pod wpywem sadzy i brudnych dymw poczernia, a teraz zosta oczyszczony i znw lni biel. Ale wci pozostawaa katedr witego Pawa. Nie by pewien, czy mona rzec to samo o reszcie londyskiego City. Zerkn za krawd dachu, odwracajc wzrok od swego ukochanego nieba ku owietlonemu lampami sodowymi chodnikowi w dole. Dostrzeg przyczepione do ciany kamery ochrony i kilka samochodw. Ostatni spniony urzdnik zanikn drzwi biura i ruszy w stron stacji metra. Brrr! Sama myl o zejciu pod ziemi sprawia, e Bailey zadra. By czowiekiem z dachw i szczyci si tym. Tak dawno umkn ze wiata na poziomie ziemi... Pamita jeszcze czasy, gdy ludzie mieszkali tu, w City, nie tylko pracowali. yli, kochali, miali si, budowali przytulone do siebie domy. A kady z nich wypeniali ludzie. W swoich czasach odgosy, pieni i smrd z alejki naprzeciwko (zwanej wwczas Zasran Alej) byy wrcz legendarne. Teraz nikt nie mieszka w City. Byo to zimne, smutne miejsce, za dnia pene ludzi, ktrzy tu pracowali, ale wieczorem wracali do domw. Nie nadawao si ju do ycia. Tskni nawet za smrodami. Ostatnia smuga oranu rozpyna si w nocnym fiolecie. Zakry klatki, by ptaki mogy zmruy oko. Ponarzekay chwil, po czym zasny. Stary Bailey podrapa si po nosie. Potem znikn w namiocie i wynurzy si z poczerniaym kociokiem, wod, kilkoma marchewkami i ziemniakami, sol oraz par martwych, oskubanych szpakw. Wyszed na dach, rozpali may ogie w poczerniaej od sadzy puszce po kawie i

wanie postawi na nim zup, gdy zorientowa si, e kto obserwuje go z cienia obok komina. Bailey unis dugi widelec i pomacha nim gronie w stron intruza. - Kto tam? Markiz de Carabas wynurzy si z cienia, ukoni zdawkowo i posa mu promienny umiech. Stary Bailey opuci widelec. - Ach, to ty - rzek. - Czego chcesz tym razem? Wiedzy czy ptakw? Markiz podszed do niego. Wycign z zupy Starego Baileya kawaek surowej marchewki i wsun sobie do ust. - Prawd mwic, informacji - przyzna. Stary Bailey zachichota. - Ha! Punkt dla ksiek! - Potem nachyli si w stron markiza. - Co mi za ni dasz? - A czego potrzebujesz? - Moe powinienem zrobi to co ty. Poprosi o przysug. Jako inwestycj. - Starzec umiechn si szeroko. - Na dusz met to zbyt kosztowne - odpar markiz bez cienia rozbawienia. Stary Bailey przytakn. Teraz, gdy zaszo soce, bardzo szybko zrobio si okrutnie zimno. - Zatem buty i czapk pilotk. - Przyjrza si uwanie swym rkawiczkom bez palcw. Wicej w nich byo dziur ni materiau. -I nowe rkawiczunie. Zima bdzie naprawd paskudna. - Doskonale. Zgoda. - Markiz de Carabas wsun do do wewntrznej kieszeni i niczym magik wycigajcy r z powietrza, zaprezentowa ma czarn figurk zwierzcia, zabran z gabinetu Portyka. - Co moesz mi o tym powiedzie? Stary Bailey woy okulary. Wzi bibelot z rki Carabasa. Figurka bya bardzo zimna. Usiad na skrzynce klimatyzatora, po czym obracajc w palcach obsydianowy posek, oznajmi: - To Wielka Bestia Londynu. Markiz milcza. Niecierpliwie przeskakiwa wzrokiem z poska na twarz starca. Stary Bailey cign dalej, rozkoszujc si zakopotaniem Carabasa: - Powiadaj, e w czasach przed poarem i zaraz nad ciekiem Fleet mieszka rzenik, ktry tuczy jakie biedne stworzenie na wita (niektrzy twierdz, e byo to prosi, inni, e nie; jeszcze inni nie s pewni). Ktrej nocy zwierzak uciek, wbieg do rynsztoka i znikn w kanaach. Tam zacz karmi si odpadkami i rosn, rosn, rosn. Stawa si te coraz groniejszy i zoliwszy. Od czasu do czasu wysyali za nim myliwych.

- Musia zdechn trzysta lat temu. Stary Bailey potrzsn gow. - Takie stworzenia s zbyt ze, by umrze. Zbyt stare, wielkie i paskudne. Markiz westchn. - Sdziem, e to tylko legenda powiedzia. Tak jak aligatory w kanaach Nowego Jorku. - Co? Te wielkie biae gadziny? - Stary Bailey przytakn z powag. - Wci tam s. Jeden taki odgryz gow mojemu przyjacielowi. - Zapada cisza. Starzec odda posek markizowi. Potem unis do i zakapa ni w stron gocia, naladujc paszcz krokodyla. Nic nie szkodzi - zachichota. - Mj przyjaciel mia jeszcze jedn. Figurka Bestii znikna w kieszeni markiza. - Chwileczk! - rzuci Stary Bailey. Znikn w brzowym namiocie i powrci, niosc w rkach srebrne puzderko, ktre markiz wrczy mu podczas poprzedniego spotkania. Unis je wysoko. - A co z tym? - spyta. - Jeste gotw je zabra? Sama jego obecno wystarczy, bym dosta dreszczy. Markiz podszed do skraju dachu. Przeskoczy dwa metry dalej na nastpny budynek. - Zabior je, kiedy to wszystko si skoczy! - odkrzykn. -Miejmy nadziej, e nie bdziesz musia go uy. Stary Bailey nachyli si ku niemu. - Skd bd wiedzia, jeli zajdzie taka potrzeba? - Bdziesz wiedzia. A szczury powiedz ci, co masz robi. To rzekszy, markiz zacz zsuwa si po cianie budynku, chwytajc si rynien i parapetw. - Jedno tylko powiem: mam nadziej, e nigdy do tego nie dojdzie - rzek do siebie Stary Bailey. Potem nasza go naga myl. - Hej! - zawoa, zwracajc si do nocy i miasta. Nie zapomnij o butach i rkawiczuniach! Plakaty reklamoway napj Horlicks, wycieczki nad morze za dwa szylingi, solone ledzie i czernido do butw. Wszystkie byy poczerniaymi od dymu pamitkami z koca lat dwudziestych i pocztku trzydziestych. Caa okolica wydawaa si kompletnie opuszczona, zapomniana. - To rzeczywicie jest stacja Muzeum Brytyjskie przyzna Richard - ale przecie nigdy nie byo takiej stacji! Nic si nie zgadza. - Zostaa zamknita okoo roku trzydziestego trzeciego i zamurowana odpara Drzwi. - Niesamowite - westchn Richard. Czu si, jakby wdrowa przez sam histori. Sysza echa przejedajcych ssiednimi tunelami pocigw. Twarz owieway mu fale

powietrza. Duo jest takich stacji? - Okoo pidziesiciu - odpara owczyni. Nie do wszystkich jest jednak dostp. Nawet dla nas. W cieniach wzdu peronu co si poruszyo. - Witaj - powiedziaa Drzwi. - Jak si miewasz? - Przykucna. Z mroku wynurzy si brzowy szczur. Czujnie obwcha do dziewczyny. - Dzikuj odpara radonie Drzwi. Ja te si ciesz, e wci yjesz. Richard ostronie podszed bliej. - Hmmm... Drzwi, mogaby przekaza co ode mnie szczurowi? Szczur odwrci ku niemu gow. - Panna Wsik mwi, e jeli chcesz jej co powiedzie, moesz to zrobi sam oznajmia Drzwi. - Panna Wsik? Drzwi wzruszya ramionami. - To dosowne tumaczenie. Po szczurzemu brzmi lepiej. Richard nie wtpi w to ani przez chwil. - Eee. Dzie dobry... panno Wsik... Posuchaj, chodzi o jedn z waszych szczuromwcw. Anestezj. Prowadzia mnie na targ. Przechodzilimy przez most w ciemnoci i ona nie dotara na drug stron. Szczur przerwa mu ostrym piniciem. Drzwi zacza mwi z wahaniem, tumaczc na bieco. - Ona mwi... e szczury nie obwiniaj ci o jej mier. Twoja przewodniczka zostaa... mmm... zabrana przez Noc jako zapata, ale... Szczur pisn ponownie. - Czasami tacy ludzie wracaj - oznajmia Drzwi. - Panna Wsik dostrzega tw trosk i dzikuje ci za ni. Szczurzyca skina gow Richardowi, zamrugaa czarnymi jak paciorki oczami, zeskoczya na ziemi i znikna w mroku. - Miy szczur - powiedziaa Drzwi. Jej nastrj poprawi si wyranie, odkd dostaa zwj od hrabiego. - Tam. - Wskazaa na przejcie skutecznie zablokowane przez cikie elazne drzwi. Podeszli. Richard pchn metalowe skrzydo, drzwi byy jednak zaryglowane od wewntrz. - Wyglda na to, e s dokadnie zamknite - oznajmi. - Bdziemy potrzebowali

specjalnych narzdzi. Dziewczyna umiechna si nagle. Twarz jej pojaniaa. Przez moment elfie oblicze stao si pikne. - Richardzie - rzeka - moja rodzina... My otwieramy. To nasz Talent. Spjrz... Wycigna zabrudzon do. Dotkna drzwi. Przez dug chwil nic si nie dziao. Potem z drugiej strony rozleg si donony trzask, ktremu odpowiedzia brzk z ich strony. Dziewczyna pchna drzwi, ktre z rozpaczliwym zgrzytem zardzewiaych zawiasw otwary si szeroko. Drzwi uniosa konierz skrzanej kurtki, wsuna rce gboko w kieszenie. owczyni powiecia latark w czer korytarza. Dostrzegli kamienne stopnie wiodce w gr, w ciemno. - owczyni, moesz pilnowa tyw? Ja pjd przodem, Ri-chard drugi. Przesza par krokw. owczyni zostaa na miejscu. - Pani? spytaa. - Udajesz si do Londynu Nad? - Zgadza si - odpara Drzwi. - Idziemy do Muzeum Brytyjskiego. owczyni przygryza doln warg. Potem potrzsna gow. - Ja musz zosta w Londynie Pod - oznajmia. Gos dra jej lekko. Richard uwiadomi sobie, e po raz pierwszy widzi, by ona, to ucielenienie kompetencji, rozbawieniem. - owczyni - powiedziaa Drzwi. - Jeste moj straniczk. Kobieta sprawiaa wraenie poruszonej. - Jestem twoj straniczk w Londynie Pod - rzeka. - Nie mog i z tob do Londynu Nad. - Musisz. - Pani, nie mog. Sdziam, e to rozumiesz. Markiz wie. owczyni bdzie ci pilnowa, pki zostaniesz w Londynie Pod, przypomnia sobie Richard. Rzeczywicie. - Nie - odpara Drzwi, unoszc wysoko spiczasty podbrdek. Zmruya swe rnobarwne oczy. - Nie rozumiem. O co chodzi? - spytaa z pogard. - To jaka kltwa czy co? owczyni zawahaa si. Oblizaa wargi. Potem przytakna, zupenie jakby przyznawaa si do wstydliwej choroby. - Posuchaj, owczyni - rzek Richard. - Nie bd niemdra. Przez moment mia wraenie, e kobieta zaraz go uderzy, co byoby dostatecznie zdradzaa jakiekolwiek emocje, no moe poza penym pobaania

okropne, albo zacznie paka, co byoby znacznie, znacznie gorsze. Potem odetchna gboko i odpara opanowanym tonem: - Bd sta u twego boku w Londynie Pod i strzec ci przed wszelkimi moliwymi niebezpieczestwami, ale nie pro mnie, abym posza z tob do Londynu Nad. Nie mog. Splota rce pod piersiami, stana w lekkim rozkroku i przybraa poz posgu kobiety, ktra nigdzie si nie wybiera, odlanego w mosidzu, brzie i karmelu. - Rozumiem - odpara Drzwi. Chod, Richardzie. Ruszya w gr schodw. - Chwilk - rzek Richard. - Moe zostaniemy tu, w dole? Moglibymy znale markiza, a potem pj razem i... Drzwi znika w ciemnoci nad jego gow. owczyni staa nieruchomo przy schodach. - Zaczekam tu na jej powrt - oznajmia. - Ty moesz i albo zosta. Jak wolisz. Richard jak najszybciej pobieg po schodach, w mrok. Wkrtce dostrzeg nad sob wiato lampy Drzwi. - Zaczekaj! - wydysza. - Prosz. Dziewczyna si zatrzymaa. A potem, gdy j docign i stan obok niej na klaustrofobicznie maym podecie, pozwolia mu zapa oddech. - Nie moesz tak po prostu ucieka - powiedzia. Milczaa. Zacisna usta, odrobin uniosa podbrdek. - To twoja straniczka - doda Richard. Drzwi ruszya naprzd, pokonujc nastpne schody. Richard poda jej ladem. - Niedugo wrcimy - powiedziaa w kocu. Wtedy znw bdzie moga mnie chroni. Powietrze byo gste, wilgotne, cikie. Richard zastanawia si, jak bez pomocy kanarka stwierdzi, czy nadaje si do oddychania. Musia zadowoli si nadziej, e tak. - Markiz prawdopodobnie wiedzia o jej kltwie, czy cokolwiek to jest - rzek. - Tak. Przypuszczam, e wiedzia. - On... markiz... no wiesz, szczerze mwic, wydaje mi si odrobin skryty. Drzwi przystana. Stopnie koczyy si pod nierwn cian z cegie. - Mhm, jest odrobin skryty. Tak samo jak szczury s odrobin poronite futrem. - Czemu zatem zwrcia si o pomoc akurat do niego? Czy nie byo nikogo innego, po kogo moga mnie posa? - Pomwimy o tym pniej. Rozwina zwj. Przebiega wzrokiem po archaicznym manuskrypcie i zwina go z powrotem. - Poradzimy sobie - oznajmia zdecydowanie. Wszystko tu jest. Musimy po prostu dosta si do Muzeum Brytyjskiego. Znajdziemy

Angelusa i wyjdziemy. atwizna. Nic wielkiego. Drobiazg. Zamknij oczy. Richard posucha. - Nic wielkiego - powtrzy. - Kiedy ludzie mwi co takiego w filmach, zawsze oznacza to, e zaraz zdarzy si co strasznego. Poczu na twarzy lekki powiew. Ciemno za jego zamknitymi powiekami ulega osobliwej zmianie. - Co chcesz przez to powiedzie? - spytaa Drzwi. Akustyka take si zmienia. Przebywali teraz w wikszym pomieszczeniu. - Moesz ju otworzy oczy. Posucha. Zakada, e znaleli si po drugiej stronie ciany. Pomieszczenie przypominao graciarnie, ale nie zwyk graciarnie - w tych gratach byo co dziwnego i niezwykego. Oto wspaniae, rzadkie, kosztowne i stare graty, ktre mona obejrze jedynie w miejscach takich jak... - Czy jestemy w Muzeum Brytyjskim? spyta. Dziewczyna zmarszczya brwi. Przez moment pogrya si w mylach, nasuchujc. - Nie do koca, ale bardzo blisko. To musi by jaki magazyn czy co w tym stylu. Wycigna rk i dotkna materiau starowieckiego stroju na woskowym manekinie. - Wolabym, ebymy zostali ze straniczk powiedzia Richard. Drzwi przechylia gow na bok i spojrzaa na niego z powag. - A przed kim trzeba ci strzec, Richardzie Mayhew? - Przed nikim - przyzna. A potem skrcili za rg i doda: -No... moe przed nimi. W tym samym momencie Drzwi jkna: - Cholera! Powd, dla ktrego Richard powiedzia moe przed nimi", a Drzwi jkna cholera", by nastpujcy: pan Croup i pan Vandemar stali na cokoach po obu stronach przejcia. Richardowi ich widok skojarzy si z koszmarn wystaw sztuki wspczesnej, na ktr kiedy zabraa go Jessica; mody obiecujcy artysta zorganizowa wystaw, zapowiadajc przeamanie tabu w sztuce. W tym celu rozpocz kampani systematycznego rabunku grobw, a rezultaty trzydziestu najciekawszych rabunkw wystawi w szklanych gablotach. Wystaw zamknito po tym, jak artysta sprzeda Skradzione Zwoki Numer 25" agencji reklamowej za szeciocyfrow sum, a krewni Skradzionych Zwok Numer 25, widzc w Sun" zdjcie, wystpili do sdu o udzia w zyskach z transakcji i zmian nazwy dziea sztuki na Eclgar Fospring 1919-1987, Ukochany M, Ojciec i Wuj. Spoczywaj W

Spokoju, Tato". Richard ze zgroz oglda zamknite w szkle trupy w poplamionych garniturach i przegniych sukienkach. Nienawidzi si za to, e patrzy, a jednak patrzy. Pan Croup umiechn si niczym w prbujcy pokn pksiyc, co zwikszyo jeszcze jego podobiestwo do Skradzionych Zwok Numer od jednego do trzydziestu. -I co? - spyta umiechnity pan Croup. - Nie ma z wami pana jestem-taki-sprytny-iwiem-wszystko" markiza? Ani och-nie-wspominaam-wam-przepraszam-nie-mog-pjna-gr" owczyni? - Zawiesi gos dla wikszego efektu. Caa jego posta nieodparcie kojarzya si z gnijc szynk. - Jakem straszny szary wilk! To przecie nasze dwie zbkane owieczki, wdrujce samotnie po zmroku. -Mnie take mgby pan nazwa wilkiem, panie Croup -wtrci agodnie pan Vandemar. Pan Croup zeskoczy niezgrabnie ze swego cokou. -Pozwlcie, moje jagnitka, e szepn wam co w wasze mae weniste uszka rzek. Richard rozejrza si. Musiaa istnie jaka droga ucieczki. Chwyci Drzwi za rk, rozpaczliwie wodzc wok wzrokiem. -Nie, prosz. Zostacie tam, gdzie jestecie powiedzia pan Croup. - Tak bardziej nam si podobacie. Nie chcemy zrobi wam krzywdy. - Chcemy wtrci pan Vandemar. - No c, panie Vandemar, skoro pan o tym wspomnia, to owszem, chcemy zrobi krzywd wam obojgu. Chcemy was skrzywdzi, i to powanie. Ale w tej chwili nie dlatego tu jestemy. Jestemy tu, by uatrakcyjni nasz gr. Widzicie, kiedy zabawa robi si nudna, wraz z mym wsplnikiem stajemy si niespokojni i, cho trudno w to moe uwierzy, tracimy pogodny, uroczy nastrj. Pan Vandemar obnay zby, demonstrujc swj pogodny, uroczy nastrj. Bya to niewtpliwie najstraszniejsza rzecz, jak Richard kiedykolwiek oglda. -Zostawcie nas w spokoju - powiedziaa Drzwi wyranie i stanowczo. Richard cisn jej rk. Skoro dziewczyna moga okaza odwag, on mg take. - Jeli chcecie j skrzywdzi rzek - najpierw bdziecie musieli zabi mnie. Jego sowa wyranie ucieszyy pana Vandemara. - W porzdku - rzek. - Dziki. - Ciebie te skrzywdzimy - doda pan Croup. - Ale jeszcze nie teraz - uzupeni pan Vandemar. - Widzicie - wyjani pan Croup gosem olizgym niczym zjeczae maso - w tej

chwili mam jedynie wzbudzi w niej lk. - Sprawi, bycie cierpieli. - Gos pana Vandemara by niczym nocny wiatr nad pustyni pen koci. - Zepsu wam dzie. Pan Croup przysiad pod cokoem pana Vandemara. - Odwiedzilicie dzi Hrabiowski Dwr - powiedzia tonem, ktry, jak podejrzewa Richard, w jego opinii mia by lekki i beztroski. -I co z tego? - spytaa Drzwi, cofajc si powoli. Pan Croup umiechn si. - Skd o tym wiemy? Skd wiedzielimy, gdzie was znale? - W kadej chwili moemy do was dotrze - oznajmi niemal szeptem pan Vandemar. - Sprzedano ci, biedroneczko - powiedzia pan Croup, zwracajc si do Drzwi i, jak zrozumia Richard, wycznie do niej. -W waszym obozie jest zdrajca. Kukucze piskl w gniedzie. - Chod! - krzykna i rzucia si biegiem naprzd. Richard bieg wraz z ni przez sal pen gratw, zmierzajc w stron drzwi. Gdy dziewczyna dotkna ich, otwary si bezszelestnie. - Prosz si z nimi poegna, panie Vandemar - rozleg si za nimi gos pana Croupa. - Pa, pa! - zawoa pan Vandemar. - Nie, nie - poprawi pan Croup. - Au revoir. A potem wyda z siebie odgos kukania, ktre mogoby pochodzi z garda kukuki, gdyby miaa metr szedziesit pi wzrostu i apetyt na ludzkie ciao - podczas gdy pan Vandemar, wierniejszy swej naturze, odrzuci krg gow i zawy niczym wilk: upiorny, grony i szalony.

***
Znaleli si na zewntrz, na wieym powietrzu. By wieczr. Biegli po chodniku. Richard mia wraenie, e serce zaraz wyrwie mu si z piersi. Obok nich mign wielki czarny samochd. Muzeum Brytyjskie znajdowao si po drugiej stronie wysokiego czarnego ogrodzenia. Dyskretnie zamaskowane reflektory owietlay front wysokiego biaego budynku, kolumny, stopnie, ciany. Dotarli do furtki. Drzwi chwycia j oburcz i pchna. Nic si nie stao. - Nie moesz jej otworzy? - spyta Richard. - A jak ci si wydaje, co prbuj zrobi? - warkna.

Parset metrw dalej, przy gwnej bramie, limuzyny podjeday do krawnika. Wysiaday z nich pary w wytwornych strojach i ruszay wprost w stron muzeum. - Tam! - rzuci Richard. - Gwna brama! Drzwi przytakna. Obejrzaa si za siebie. - Nie cigaj nas - powiedziaa. Pospieszyli w stron bramy. - Nic ci nie jest? spyta Richard. - Co si stao? Dziewczyna zgarbia si w swej skrzanej kurtce. Bya blada. Pod jej oczami maloway si ciemne pkola. - Jestem zmczona - odpara beznamitnie. - Otworzyam dzi zbyt wiele drzwi. Za kadym razem troch mnie to kosztuje. Potrzebuj czasu, by odzyska siy. Musz co zje. Wtedy bdzie dobrze. Przy bramie sta stranik, dokadnie sprawdzajcy eleganckie wydrukowane zaproszenia, ktre musieli przedstawi wszyscy: wietnie ogoleni mczyni w smokingach i pachnce perfumami kobiety w wieczorowych sukniach. Nastpnie odhacza nazwiska na licie i dopiero wtedy wpuszcza ich do rodka. Stojcy obok policjant w mundurze mierzy goci obojtnym wzrokiem. Richard i Drzwi nie niepokojeni przez nikogo przeszli przez bram. Na kamiennych stopniach wiodcych do muzeum ustawia si kolejka ludzi. Doczyli do nich. Tu za ich plecami natychmiast ustawili si siwowosy mczyzna i kobieta odwanie obnoszca futro z norek. Richarda uderzya nagle pewna myl. - Czy oni nas widz? - spyta. Drzwi odwrcia si do dentelmena, uniosa gow i spojrzaa mu w twarz. - Witani powiedziaa. Mczyzna rozejrza si ze zdziwion min, jakby nie wiedzia, co przycigno jego uwag. W kocu dostrzeg stojc tu przed nim dziewczyn. - Witam rzek. - Ja jestem Drzwi - oznajmia. - A to Richard. - Ach, tak - odpar. Potem sign do wewntrznej kieszeni, wycign papieronic i natychmiast o nich zapomnia. - Rozumiesz teraz? - spytaa Drzwi. - Chyba tak - odrzek Richard. Przez jaki czas milczeli. Kolejka posuwaa si wolno ku jedynemu otwartemu wejciu do muzeum. Drzwi raz jeszcze przeczytaa swj zwj, jakby pragna upewni si co do czego. W kocu Richard odezwa si cicho:

- Zdrajca? - Po prostu nas podpuszczali - odpara dziewczyna. - Prbowali nas zdenerwowa. -I wietnie im si to udao odpar Richard. A potem przeszli przez otwarte drzwi i znaleli si w Muzeum Brytyjskim. Pan Vandemar by godny, tote obaj ruszyli przez Trafalgar Suare. -Przestraszy j - mamrota z niesmakiem pan Croup. -Przestraszy. Oto na co nam przyszo. Pan Vandemar znalaz w koszu na mieci poow kanapki z saat i krewetkami. Zacz delikatnie rozdziera j na mae strzpy, ktre rzuca na bruk przed sob, wabic stadko zgodniaych gobi. - Trzeba byo mnie posucha - powiedzia. - Znacznie bardziej by si przestraszya, gdybym urwa mu gow, kiedy nie patrzya w jego stron, a potem wepchn rk do garda i zacz kiwa palcami. Zawsze krzycz - doda - gdy wypadaj oczy. Zademonstrowa to praw rk, dgajc palcami w gr, a potem wymachujc na wszystkie strony. Pan Croup nie da si zbi z pantayku. - Skd takie mikkie serce na tym etapie gry? - spyta. -Nie mam mikkiego serca, panie Croup - zaprotestowa pan Vandemar. - Lubi, kiedy wypadaj oczy. Oczki-licznotki. Kolejne cierpice na bezsenno szare gobie podbiegay, by zdoby kawaek chleba i krewetki, kompletnie lekcewac saat. - Nie ty - odpar pan Croup. - Nasz szef. Zabijcie j, porwijcie, przeracie. Czemu wreszcie si nie zdecyduje? Panu Vandemarowi zabrako kanapki, tote mign w rodek stada gobi, ktre natychmiast wystartoway ciko z trzepotem i penym pretensji gruchaniem. - adny chwyt, panie Vandemar pogratulowa pan Croup. Jego wsplnik trzyma w doni zaskoczonego i zdenerwowanego gobia, ktry narzeka i wierci si w jego uchwycie, bezradnie dziobic potne palce. Pan Croup westchn dramatycznie. - No, w kadym razie zdoalimy wrzuci kota midzy te goebie - rzek z ulg. Pan Vandemar unis ptaka do ust. Rozleg si chrzst, gdy odgryz gow, i zacz j przeuwa. Stranicy kierowali goci muzeum do holu, ktry obecnie pe-nil funkcj tymczasowej poczekalni. Drzwi zignorowaa ich ca-kowicie i zagbia si w korytarze. Richard drepta u jej boku.

Przeszli przez Sale Egipskie, wspili si po schodach i znaleli w sali z napisem: Wczesna sztuka angielska". - Wedug tego, co tu pisz oznajmia Angelus powinien znajdowa si tutaj. Raz jeszcze zerkna na zwj. Rozejrzaa si po pomieszczeniu. Skrzywia. Niespodziewanie prychna i cofna si po schodach, tam skd przyszli. Richarda ogarno przejmujce uczucie deja vu. Nagle poj, e oczywicie, wszystko to wydaje mu si znajome. Wanie tak spdza weekendy w czasach Jessiki, ktre, cho niedawne, sprawiay wraenie czego, co spotkao kogo zupenie innego dawno, dawno temu. - A zatem Angelusa tam nie byo? - spyta Richard. - Nie, nie byo go tam odpara Drzwi z nieco wikszym naciskiem, ni, w opinii Richarda, wymagao jego pytanie. - Tak tylko si zastanawiaem - rzek. Przeszli do innej sali. Richard nie wiedzia, czy zaczyna mie halucynacje pod wpywem potnej dawki cukru spoytej na Hrabiowskim Dworze, czy moe jego zmysy szalej. - Sysz muzyk - rzek. Brzmiao to jak kwartet smyczkowy. - Przyjcie - przypomniaa Drzwi. Jasne. Ludzie w strojach wieczorowych, z ktrymi stali w kolejce. Nie. Angelusa tu take nie byo. Drzwi ruszya do nastpnego pomieszczenia. Richard poda w jej lady. aowa, e bardziej nie moe si przyda. Ten Angelus rzek. Jak wyglda? Przez moment mia wraenie, e dziewczyna zruga go za to pytanie. Ona jednak zatrzymaa si i potara doni czoo. - Pisz tu tylko, e ma na sobie obraz anioa. Nietrudno go bdzie znale. Ostatecznie - dodaa z nadziej w gosie - ile moemy napotka rzeczy ozdobionych portretami aniow?

Rozdzia 9

Ostatnio Jessica ya w lekkim napiciu. Bya zdenerwowana, poirytowana i draliwa. Skatalogowaa cay zbir, zaatwia z Muzeum Brytyjskim sale na wystaw. Zorganizowaa Odnowienie Gwnego Eksponatu, pomagaa przy wieszaniu i ustawianiu kolekcji i uoya list zaproszonych na Spektakularne Otwarcie. Cae szczcie, e nie mam narzeczonego" - powtarzaa przyjacioom. Nawet bez niego nie starczao jej czasu. Mimo wszystko byoby mio, mylaa w wolnych chwilach. Kto, z kim mogaby chodzi w weekendy do galerii. Kto, kto... Nie. Nie powinna w ogle o tym myle. Nie potrafia okreli budzcych si wwczas w niej uczu, tak jak nie umiaaby przycisn palcem do stou kropli rtci. Tote ponownie skupia ca uwag na wystawie. Nawet teraz, w ostatniej chwili, byo tak wiele rzeczy, ktre mogy pj nie tak. Ile koni upado przy ostatniej przeszkodzie. Wielu zaufanych generaw patrzyo, jak pewne zwycistwo zamienia si w porak w ostatnich minutach bitwy. Jessica miaa zamiar dopilnowa, by wszystko poszo jak naley. Wybraa na t okazj zielon jedwabn sukni: wydekoltowany genera, dowodzcy swym wojskiem i ze stoickim spokojem udajcy, e pan Stockton nie spnia si ju o p godziny. Jej wojska skaday si z gwnego kelnera, dziesitki jego podwadnych, trzech kobiet z firmy cateringowej, kwartetu smyczkowego i asystenta, modego mczyzny imieniem Clarence. Jessica wicie wierzya, e Clarence dosta t posad, bo a) by stuprocentowym gejem i b) rwnie stuprocentowym Murzynem, tote niezmiernie irytowa j fakt, e okaza si bez wtpienia najlepszym, najbardziej kompetentnym i najsprawniejszym asystentem, jakiego kiedykolwiek miaa. Raz jeszcze sprawdzia st z drinkami. - Starczy nam szampana? Tak? Gwny kelner wskaza skrzynk butelek za stoem. - A gazowanej mineralnej wody? Kolejne skinienie gowy. Kolejna skrzynka. Jessica cigna wargi. - Co z wod niegazowan? Nie wszyscy przepadaj za bbelkami. Mieli take mnstwo niegazowanej wody. Doskonale.

Kwartet smyczkowy wyranie si rozgrzewa, nie gra jednak do gono, by zaguszy haas dobiegajcy z holu. Byy to odgosy maego, lecz wpywowego tumu, narzekania dam w futrach z norek i mczyzn, ktrzy, gdyby nie napisy nie pali" na cianach i zalecenia lekarzy, paliliby cygara, utyskiwania dziennikarzy i saw czujcych wo kanapek, przystawek, smakowitych zaksek i darmowego szampana. Clarence rozmawia z kim przez telefon komrkowy - zgrabny, elegancki produkt wspczesnej inynierii, w porwnaniu z ktrym komunikatory ze Star Treku" byy wielkie i starowieckie. Wyczy go, schowa anten i ukry telefon w kieszeni swego garnituru od Armaniego, nie naruszajc jego linii. Umiechn si pocieszajco. - Jessico, przed chwil szofer pana Stocktona dzwoni z samochodu. Wci maj kilka minut spnienia. Nie ma si czym przejmowa. - Nie ma si czym przejmowa - powtrzya Jessica. Klska. Klska. Cae przyjcie zakoczy si katastrof. Jej katastrof. Podniosa ze stou kieliszek szampana, oprnia go jednym haustem i podaa pusty kelnerowi od win. Clarence przekrzywi gow, nasuchujc dobiegajcych z holu ech narzeka. Zerkn na zegarek, po czym spojrza pytajco na Jessic, niczym kapitan zwracajcy si do generaa: To co, szefie, wkraczamy w Dolin mierci? - Pan Stockton ju jedzie, Clarence powiedziaa. - Prosi, by przed oficjalnym otwarciem da mu czas na samotne zwiedzenie wystawy. - Mam i i zobaczy, co si dzieje? - Nie - odpara stanowczo Jessica. A potem, rwnie stanowczo: - Tak. Zaatwiwszy kwestie jedzenia i picia, Jessica zwrcia si do kwartetu smyczkowego i po raz trzeci tego wieczoru spytaa, co dokadnie zamierzaj zagra. Clarence otworzy podwjne drzwi. Byo gorzej, ni si spodziewa. W holu zgromadzio si ponad sto osb, i nie byli to zwykli ludzie, ale Ludzie. A co poniektrzy nawet Znane Osobistoci. - Przepraszam zagadn go przewodniczcy Fundacji Sztuki. - Na zaproszeniach napisano punkt sma. Jest ju dwadziecia po smej. - Jeszcze tylko par minut - zapewni go gadko Clarence. -Chodzi o bezpieczestwo. W tym momencie zaatakowaa go kobieta w kapeluszu. Jej stentorowy gos brzmia gronie i niewtpliwie parlamentarnie. - Mody czowieku, czy wiesz, kim jestem? - Niezupenie, nie - skama Clarence, ktry wiedzia dokadnie, kim byli wszyscy zebrani gocie. Jedn chwileczk. Poszukam kogo, kto wie. Zamkn za sob drzwi. -

Jessico, oni zaraz si zbuntuj. - Nie przesadzaj, Clarence. - Jessica krya po sali niczym zielona jedwabna trba powietrzna, rozstawiajc ludzi z obsugi, dwigajcych tace kanapek i drinkw w strategicznych ktach, sprawdzajc system nagonienia, podium, kurtyn i sznur. -Ju widz nagwki - oznajmi Clarence i wykona gest przypominajcy rozkadanie gazety. - Tum Bogatych Starcw Zadeptuje Na mier licznotk z Marketingu. Muzealny Horror Kanapkowy. Kto zacz puka do drzwi. Poziom haasu dobiegajcego z holu nieustannie rs. Kto mwi bardzo gono przepraszam, przepraszam"; kto inny informowa cay wiat, e to skandal, absolutny skandal. Nie da si tego inaczej okreli. - Czas na podjcie decyzji - oznajmi nagle Clarence. -Wpuszczam ich. - Nie! - krzykna Jessica. - Jeli... Ale byo ju za pno. Drzwi si otwary i horda wtargna do sali. Wyraz twarzy Jessiki zmieni si natychmiast, ze zgrozy na radosny umiech. Powoli popyna do drzwi. - Baronowo - rzeka, promieniejc. - Nie ma pani pojcia, jak si ciesz, e zdoaa pani zaszczyci nasz ma wystaw. Niestety, pan Stockton nieco si spni. Ale za chwil powinien tu by. Prosz, moe kanapk? Clarence mrugn do niej wesoo ponad spowitym w norki ramieniem baronowej. Jessica powtrzya w mylach wszystkie znane sobie obelywe okrelenia. A gdy baronowa skierowaa si ku tacy z przystawkami, Jessica podesza do Clarence'a i szeptem, wci z umiechem, nazwaa go kilkoma z nich.

***
Richard zamar. Zblia si jeden ze stranikw. Promie latarki taczy w mroku. Richard rozejrza si w poszukiwaniu jakiej kryjwki. Za pno. Midzy posgami martwych greckich bogw, wymachujc latark, nadchodzi kolejny stranik. - Wszystko w porzdku? zawoa pierwszy. Drugi, ktry okaza si kobiet, podszed do nich. Straniczka zatrzymaa si tu przed Richardem i dziewczyn. - Chyba tak - odpara. - Jak dotd musiaam powstrzyma paru waniakw w garniturach przed wyryciem swych inicjaw w Kamieniu z Rosetty. Nienawidz tych przyj. Pierwszy stranik powieci latark wprost w oczy Richarda. Potem promie opad w d, lizgajc si wrd cieni.

- Zawsze ci powtarzam - oznajmi z satysfakcj godn prawdziwego proroka - to nic innego, tylko nowa Maska mierci Szkaratnej". Dekadencka elita bawi si, podczas gdy wok nich rozpada si cywilizacja. Poduba palcem w nosie, otar go o skrzan podeszw wypolerowanego czarnego buta. Straniczka westchna. - Dziki, Geraldzie. Wracamy na patrol. Odeszli razem korytarzem. - Podczas ostatniej imprezy ktry z goci narzyga do sarkofagu - powiedzia mczyzna i drzwi zamkny si za nimi. - Jeli jeste mieszkacem Londynu Pod - oznajmia lekko Drzwi, gdy wraz z Richardem ruszyli do nastpnej sali - zwykle w ogle ci nie dostrzegaj, chyba e sam ich zagadniesz. A nawet wtedy natychmiast o tobie zapominaj. - Ale ja ci zobaczyem - powiedzia Richard. Myl ta od jakiego czasu nie dawaa mu spokoju. - Wiem - powiedziaa Drzwi. - Czy to nie dziwne? - Wszystko jest dziwne - odrzek z naciskiem Richard. Muzyka smyczkowa stawaa si coraz goniejsza. - Angelus jest tam - oznajmia Drzwi, wskazujc stron, z ktrej dochodzia muzyka - Skd wiesz? - Wiem - odpara z cakowit pewnoci siebie. - Chod. Wyszli z mroku i znaleli si na owietlonym korytarzu. W jego poowie wisia wielki transparent z napisem: ANIOY NAD ANGLI WYSTAWA W MUZEUM BRYTYJSKIM sponsorowana przez Stockton PLC Przeszli przez korytarz i znaleli si w wielkiej sali, w ktrej odbywao si przyjcie.

***
Gra kwartet smyczkowy. May oddzia kelnerw dostarcza tumowi eleganckich ludzi jada i napojw. W kcie sali widniaa niewielka scena z podium obok zasony. Cae pomieszczenie byo pene aniow. Byy tam posgi aniow na maych cokoach i obrazy aniow na cianach. Freski z anioami. Due anioy i mae anioy, surowe anioy i umiechnite anioy; anioy ze skrzydami i aureolami, i anioy ich pozbawione; wojownicze anioy i pokojowe anioy. Anioy wspczesne i klasyczne. Setki, tysice aniow wszelkich ksztatw i rozmiarw. Anioy z Zachodu, Bliskiego i Dalekiego Wschodu, anioy Michaa Anioa, Joela Petera

Witkina, Picassa, Warhola. Kolekcja aniow pana Stocktona bya rnorodna do granicy miesznoci, lecz niewtpliwie imponujca w swym eklektycyzmie" (Time Out"). - Moe uznasz mnie za zoliwego - rzek Richard - musze jednak zauway, e prba znalezienia w tej sali czego z anioem przypomina zupenie prb, o mj Boe, to Jessica. Poczu, jak z jego twarzy odpywa krew. Do tej chwili sdzi, e to tylko taka przenonia. Nie przypuszcza, e moe go to spotka naprawd. - Kto, kogo znasz? - spytaa Drzwi. - Bya moj... No c. Mielimy si pobra. ylimy ze sob par lat. Bya ze mn, gdy ci znalazem. To ona... zostawia t wiadomo. Na sekretarce. Jessica rozmawiaa wanie z Andrew Lloyd Webberem, Janet Street-Porter i dentelmenem w okularach, ktry, jak podejrzewa Richard, by jednym z braci Saatchi. Co kilka minut spogldaa na zegarek i zerkaa w stron wejcia. - Aaa, ona! przypomniaa sobie Drzwi. A potem, niewtpliwie czujc, e powinna powiedzie co miego o osobie tak wanej dla Richarda, dodaa: - No c, jest bardzo... Urwaa i zastanowia si chwil. - Czysta. Richard nie odrywa wzroku od Jessiki. - Czy ona.... Czy zdenerwuje si, e tu jestemy? - Wtpi - odpara Drzwi. - Prawd mwic, o ile nie zrobisz czego gupiego, na przykad nie zaczniesz z ni rozmawia, prawdopodobnie nawet ci nie zauway. - A potem ze znacznie wikszym entuzjazmem wykrzykna - Jedzenie! Rzucia si na kanapki niczym maa, brudnonosa, elfiowosa, odziana w za du skrzan kurtk dziewczyna, ktra od wiekw nie jada porzdnego posiku. Olbrzymie iloci jedzenia znikay w jej ustach, zostaway przerzute i przeknite. W tym samym czasie zwinite w papierowe serwetki potne kanapki ldoway w jej kieszeniach. A potem, z papierowym talerzem, na ktrym pitrzy si stos kurzych udek, plastrw melona, potrawki grzybowej, tartinek z kawiorem i maych cielcych kiebasek, zacza kry po sali, przygldajc si uwanie kademu anielskiemu wizerunkowi. Richard drepta tu za ni, trzymajc w doniach kanapk z koprem i serem bri oraz szklank wieo wycinitego soku z pomaraczy.

***
Jessica bya naprawd zdumiona. Zauwaya Richarda, a tym samym dostrzega te Drzwi. Byo w nich obojgu co znajomego; co, co kryo si gdzie w gbi jej umysu,

niemoliwe do uchwycenia, niewiarygodnie irytujce. Przypomniao jej to usyszan kiedy histori, jak to matka spotkaa kobiet, ktr znaa cae ycie - chodzia z ni do szkoy, razem dziaay w Radzie Parafialnej, prowadziy loteri na wioskowym festynie - i jak matka na przyjciu uwiadomia sobie nagle, e nie zna imienia tej kobiety, cho wie, e jej m pracuje w wydawnictwie i ma na imi Eryk, a zoty retriever - Major. Odkrycie to nie wprawio matki Jessiki w dobry humor, a Jes-sic doprowadzao do szalestwa. - Kim s ci ludzie? - spytaa Clarence'a. - Oni? C, on to nowy redaktor Vbgue'a", a ona jest korespondentk dziau sztuki New York Timesa". Kobieta miedzy nimi to chyba Emma Freud. - Nie. Nie ci - wtrcia Jessica. - Oni. O tam. Clarence spojrza w miejsce, ktre wskazywaa. - Hmm? Ach, oni! - Nie pojmowa, jakim cudem wczeniej ich nie zauway. To pewnie staro, pomyla. W kocu niedugo skocz dwadziecia trzy lata. -Dziennikarze? podsun bez zbytniego przekonania. -Wygldaj raczej awangardowo. Stuprocentowy grunge. Litoci, wiem, e zaprosiem The Face"... - Jego znam powiedziaa Jessica wyranie sfrustrowana. A potem szofer pana Stocktona zadzwoni z Holbornu, informujc, e s ju prawie pod Muzeum Brytyjskim i Richard znikn z jej gowy, tak jak rt umykajca midzy palcami. - Widzisz co? - spyta Richard. Drzwi potrzsna gow, przeykajc kawaek pospiesznie przeutej kurzej nogi. - To zupenie jak zabawa w szukanie gobia na Trafalgar Suare - rzeka. - Nie ma tu niczego, co wygldaoby jak Ange-lus. Na zwoju napisano, e rozpoznam go na pierwszy rzut oka. Odesza, przeciskajc si obok Grubej Ryby Przemysu, Wiceprzewodniczcego Opozycji i Najwyej Opacanej Cali Girl Poudniowej Anglii. Richard odwrci si i znalaz si twarz w twarz z Jessic. Wosy upia wysoko; pojedyncze kasztanowe loki stanowiy idealn opraw dla jej twarzy. Bya bardzo pikna, umiechaa si do niego. I wanie ten umiech przeway. - Witaj, Jessico - rzek. - Jak si miewasz? - Cze. Nie uwierzy pan - odpara - ale mj asystent nie zapisa tytuu paskiej gazety, panie...

- Gazety? - spyta Richard. - Powiedziaam gazety? - rzucia Jessic z lekkim, uroczym, przepraszajcym miechem. - Pisma... stacji telewizyjnej. Pracuje pan w mediach, prawda? - wietnie wygldasz, Jessico - rzek Richard. - Ma pan nade mn przewag - oznajmia kaprynie. - Nazywasz si Jessic Bartram. Jeste szefow marketingu u Stocktona. Masz dwadziecia sze lat. Obchodzisz urodziny dwudziestego trzeciego kwietnia, a w chwilach szczytowej namitnoci czsto nucisz piosenk, J'm a Believer" The Monkees. Jessic przestaa si umiecha. - To jaki dowcip? - spytaa zimno. - Och, i przez ostatnie osiemnacie miesicy bylimy zarczeni. Jessic umiechna si nerwowo. Moe to rzeczywicie by jaki dowcip, jeden z tych kawaw, ktry rozumieli wszyscy poza ni. - Chyba wiedziaabym, gdybym bya z kim zarczona przez osiemnacie miesicy, panie... - Mayhew - podpowiedzia radonie Richard. Richard May-hew. Rzucia mnie i przestaem istnie. Jessic pomachaa do przypadkowej osoby po drugiej stronie sali. - Ju id! - zawoaa desperacko i zacza si cofa. - I uwierzyem" - zapiewa wesoo Richard. - Nie mgbym jej zostawi, choby nie wiem co...". Jessica chwycia kieliszek szampana z przepywajcej obok tacy i oprnia go jednym haustem. Po drugiej stronie sali dostrzega szofera pana Stocktona. A gdzie by szofer pana Stocktona... Skierowaa si ku drzwiom. -I kto to by? - spyta Clarence przeciskajc si obok niej. -Kto? - Twj tajemniczy mczyzna. - Nie wiem - przyznaa. A potem dodaa. - Posuchaj, moe powiniene wezwa ochron. - Jasne. Po co? - Po prostu wezwij j. W tym momencie pan Arnold Stockton wkroczy do sali i wszystko inne przestao dla niej istnie.

***
Potny by i potnie zbudowany - hogarthowska karykatura mczyzny o wielkiej tuszy, wielu podbrdkach i ogromnym brzuchu. Przekroczy ju szedziesitk. Jego wosy byy szarosrebrzyste i nieco zbyt dugie z tyu, bo fakt, i jego wosy s zbyt dugie, wprawia ludzi w zakopotanie, a pan Stockton lubi towarzystwo zakopotanych ludzi. W porwnaniu z Arnoldem Stocktonem Rupert Murdoch by jedynie drobnym krtaczem, a nieyjcy ju Robert Maxwell wyrzuconym na pla wielorybem. Arnold Stockton przypomina pitbulla. Czsto zreszt tak wanie przedstawiali go karykaturzyci. Firma Stocktona miaa udziay we wszystkim: satelitach, gazetach, koncernach pytowych, parkach rozrywki, ksikach, pismach, komiksach, stacjach telewizyjnych, wytwrniach filmowych. - Teraz wygosz mow - oznajmi pan Stockton zamiast powitania, zwracajc si do Jessiki. - Potem zjedam std. Wrc kiedy indziej, gdy nie bdzie tu tych wszystkich nadtych waniakw. - Tak - odpara Jessica. - Jasne. Przemwienie. Oczywicie. Poprowadzia go na niewielk scen. Postukaa paznokciem w kieliszek, proszc o cisze. Nikt jej nie usysza, tote rzeka Przepraszam" do mikrofonu. Tym razem rozmowy ucichy. - Panie i panowie, szanowni gocie. Chciaabym powita was wszystkich w Muzeum Brytyjskim - zacza - na sponsorowanej przez konsorcjum Stocktona wystawie Anioy nad Angli". Oto czowiek, ktremu j zawdziczamy, nasz dyrektor generalny i przewodniczcy zarzdu, pan Arnold Stockton. Gocie zaczli klaska. aden z nich nie mia cienia wtpliwoci, kto zgromadzi zbir aniow i kto zapaci za ich szampana. Pan Stockton odchrzkn. - Dobra - powiedzia. - Bd mwi krtko. Kiedy byem maym chopcem, przychodziem w soboty do Muzeum Brytyjskiego, bo wtedy wstp by bezpatny, a my nie mielimy pienidzy. Wspinaem si po wielkich schodach muzeum i wdrowaem wprost do sali na tyach, aby spojrze na anioa. Miaem wraenie, e wiedzia, o czym myl. (Clarence wrci, prowadzc dwch stranikw. Wskaza Ri-charda, ktry przystan, by wysucha przemowy pana Stocktona. Drzwi wci ogldaa eksponaty. - Nie, on - powtarza cicho Clarence. - Spjrzcie tam. Widzicie? On). - Jak wszystko, co pozbawiono opieki - cign pan Stockton - anio te zacz

niszcze, rozpada si pod brzemieniem wspczesnoci. Sprchnia. Zblak. Trzeba byo cholernie wielkiej sumy... - urwa, pozwalajc, by znaczenie tych sw w peni do nich dotaro: jeli on, Arnold Stockton, uwaa, e to cholernie wielka suma, to rzeczywicie musiaa by cholernie wielka - i mnstwa pracy dziesitkw specjalistw, by go odnowi i ocali. Po Londynie wystawa ta pojedzie do Ameryki, a potem dookoa wiata i moe stanie si natchnieniem dla innego smarkacza bez grosza przy duszy, do zaoenia wasnego imperium medialnego. Rozejrza si. Potem odwrci si do Jessiki i mrukn: -Co teraz? Wskazaa sznur z boku zasony. Pan Stockton pocign go. Zasona wyda si i rozsuna, odsaniajc ukryte za ni stare drzwi. (- Nie, on! - mwi Clarence. - Na mio bosk, lepi jestecie?). Wyglday, jakby kiedy byy drzwiami katedry, wysokoci dwch mczyzn, do szerokimi, by mg przej przez nie ko. Wyrzebiono na nich pomalowanego na zoto, biao i czerwono niezwykego anioa, patrzcego na wiat pustymi redniowiecznymi oczami. Gocie westchnli z podziwem. Potem zaczli klaska. - Angelus! Drzwi pocigna Richarda za rkaw. - To on! Richardzie, chod! Pobiega w stron sceny. - Przepraszam pana - powiedzia stranik do Richarda. - Czy mgby pan pokaza zaproszenie? - doda drugi, ujmujc Richarda dyskretnie, lecz stanowczo pod rami. - Ma pan przy sobie jakie dokumenty? - Nie - odpar Richard. Drzwi wspia si ju na scen. Richard prbowa si wyrwa i pobiec za ni. Mia nadziej, e stranicy o nim zapomn. Tak si jednak nie stao. Teraz, gdy zwrcono na niego ich uwag, zamierzali potraktowa go tak jak kadego obdartego, nieumytego, niedogolone-go intruza. Trzymajcy go stranik wzmocni uchwyt, mruczc pod nosem. - Nic z tych rzeczy. Drzwi zamara na scenie, zastanawiajc si, jak sprawi, by stranicy wypucili jej towarzysza. A potem zrobia jedyn rzecz, ktra przysza jej do gowy. Podesza do mikrofonu, wspia si na palce i wrzasna najgoniej jak umiaa, wprost do systemu

naganiajcego. Dysponowaa wspaniaym krzykiem. Nawet bez sztucznego wspomagania potrafi przeszy ludzk gow niczym najnowszy model wiertarki z przystawk do przecinania koci. A wzmocniony... Kelnerka upucia tac z kieliszkami. Wszyscy odwrcili gowy i zakryli uszy. Ucichy wszelkie rozmowy. Ludzie gapili si na scen, wstrznici i przeraeni. A Richard wykorzysta szans. -Przepraszam - powiedzia do oszoomionego stranika, wyrywajc mu si. - Nie ten Londyn. Podbieg na scen, gdzie dziewczyna wanie dotkna Ange-lusa, olbrzymich drzwi katedry. Dotkna ich i otwara. Tym razem nikt nie upuci kieliszkw. Wszyscy zastygli w bezruchu, cakowicie oszoomieni i przez moment olepieni. Ange-lus otwar si i wiato zza drzwi zalao blaskiem ca sal. Ludzie osonili oczy, potem z wahaniem otwarli je, po prostu patrzc przed siebie, zupenie jakby w pomieszczeniu odpalono fajerwerki - nie zimne ognie, dziwaczne patyki, cuchnce i sypice bladymi iskrami; nawet nie ognie sztuczne odpalane w ogrodzie, lecz prawdziwe, przemysowe fajerwerki, wystrzeliwane do wysoko, by zagrozi przelatujcym samolotom; fajerwerki koczce dzie w Disneylandzie i utrudniajce ycie straakom na koncertach Pink Floydw. Bya to prawdziwie magiczna chwila. Gocie patrzyli, zdumieni i zafascynowani. Z ich ust dobiegay jedynie cichutkie westchnienia graniczce z jkiem, odgosy zachwytu ludzi ogldajcych pokaz ogni sztucznych: szmer podziwu. A potem nieporzdny mody czowiek i brudna dziewczyna w za duej skrzanej kurtce weszli wprost w wiato i zniknli. Drzwi zamkny si za nimi. Przedstawienie si skoczyo. I wszystko wrcio do normy. Gocie, stranicy i obsuga zamrugali, potrzsnli gowami i zetknwszy si z czym cakowicie poza obszarem ich dowiadczenia, zgodzili si bez sw, e wszystko to nigdy si nie zdarzyo. Kwartet smyczkowy podj przerwan melodi. Pan Stockton ruszy do drzwi, po drodze pozdrawiajc zdawkowo kolejnych znajomych. Jessica podesza do Clarence'a. - Co tu robi ci stranicy? - spytaa cicho. Wzmiankowani stranicy stali pord goci, rozgldajc si, jakby sami nie byli pewni, po co przyszli.

Clarence zacz wyjania, co robi stranicy, i nagle zrozumia, e sam nie ma pojcia. - Zaatwi to oznajmi energicznie. Jessica skina gow. Spojrzaa na swoje przyjcie i umiechna si bogo. Wszystko szo cakiem dobrze.

***
Richard i Drzwi weszli w wiato. A potem nagle zapada ciemno i chd. Richard zamruga, gdy powidoki wiata na siatkwce niemal go olepiy: widmowy pomaracz i ziele, ktre powoli zblaky, w miar jak oczy przywykay do otaczajcego ich mroku. Znajdowali si w olbrzymiej sali wycitej w litej skale. elazne kolumny, czarne i pordzewiae, podtrzymyway strop; ich szeregi nikny w odlegym mroku, cignc si w nieskoczono. Z ciemnoci dobiega cichy plusk wody - moe fontanny, moe rda. Drzwi wci ciskaa jego rk. W oddali zamigota i rozbysn may pomyczek, potem nastpny i jeszcze jeden. Richard uwiadomi sobie, e to wiece, a midzy nimi stpa wysoka posta odziana w prost bia szat. Posta zdawaa si porusza powoli, w istocie jednak musiaa i bardzo szybko, bo mino zaledwie kilka sekund i stana obok nich. Miaa zote wosy i blad twarz. Bya bardzo pikna, nieco tylko wysza od Richarda, ale w jej obecnoci czu si jak mae dziecko. To nie by mczyzna ani kobieta. - Pani Drzwi, tak? - odezwaa si pikna istota. - Tak - odpara Drzwi. agodny umiech. Istota niemal z pokor skina gow. - To dla mnie zaszczyt pozna ciebie i twego towarzysza. Jestem anioem, nazywam si Islington. Oczy mia wielkie i przejrzyste. Jego szata nie bya biaa, jak Richard sdzi z pocztku. Zdawaa si utkana z samego wiata. Richard nie wierzy w anioy. Nigdy nie wierzy i niech go diabli, jeli mia uwierzy teraz. Mimo wszystko jednak znacznie atwiej jest nie wierzy w co, kiedy to co nie patrzy na ciebie i nie wypowiada twojego imienia. - Richardzie Mayhew - rzeka istota. - Ty take jeste mile widziany w mym dworze. Istota odwrcia si. - Prosz - rzeka. - Chodcie za mn. Richard i Drzwi podyli za anioem. Za ich plecami gasy wiece.

***
Markiz de Carabas wdrowa korytarzem pustego szpitala. Jego czarne, kanciaste motocyklowe buty miadyy odamki tuczonego szka i stare strzykawki. Przeszed przez podwjne drzwi wiodce na tyln klatk schodow. Zszed na d. Pokona tunele pod budynkiem, starannie omijajc stosy gnijcych mieci. Zostawi za sob prysznice i toalety, stare elazne schody, podziemne moczary. Wreszcie otworzy na wp sprchniae drzwi i wszed do rodka. Rozejrza si wok, rejestrujc z niesmakiem obecno na wp zjedzonego kodaka i stosu yletek. Potem zgarn mieci z krzesa i usiad wygodnie, nonszalancko. Zamkn oczy. W kocu drzwi si otwary. Do piwnicy weszli ludzie. Markiz de Carabas otworzy oczy i ziewn. A pniej posa szeroki umiech panu Croupowi i panu Vandemarowi. - Cze, chopcy - rzek. - Uznaem, e najwyszy czas, abym porozmawia z wami osobicie.

Rozdzia 10

Pijecie wino? - spytaa istota. Richard skin gow. - Piam kiedy wino - odpara Drzwi. - Mj ojciec... On... Przy obiedzie... Pozwoli nam skosztowa. Anio Islington unis butelk. Wygldaa jak starowiecka karafka. Richard zastanawia si, czy zrobiono j ze szka; tak dziwnie odbijaa i rozszczepiaa wiato wiec. Moe by to kryszta albo jeden wielki diament? Sprawiaa, e wino wewntrz wiecio wasnym blaskiem jak pynne wiato. Anio zdj krysztaowy korek i nala odrobin trunku do kieliszka. Byo to biae wino, nie przypominajce jednak adnego, jakie kiedykolwiek Richardowi zdarzyo si oglda. Rozsiewao wok blask niczym promienie soca na powierzchni basenu. Drzwi i Richard siedzieli przy poczerniaym ze staroci drewnianym stole, na wielkich czarnych krzesach. Milczeli. - To wino jedyne w swoim rodzaju - rzek Islington. - Ostatnia butelka. Dostaem ich tuzin od jednego z waszych przodkw. Poda kieliszek dziewczynie i zacz nalewa kolejn odrobin wietlistego wina do nastpnego kieliszka. Czyni to w nabonym skupieniu, niemal z mioci, niczym kapan odprawiajcy wity obrzd. - Wspaniay dar. Byo to, och, jakie trzydzieci, czterdzieci tysicy lat temu. W kadym razie dawno. Poda kieliszek Richardowi. - Przypuszczam, e moglibycie oskary mnie o marnowanie czego, co powinienem sobie ceni rzek. - Ale tak rzadko miewani goci. A droga tu jest trudna. - Angelus... - mrukna Drzwi. -Owszem, dotarlicie tu poprzez Angelusa. Ale kady podrny moe skorzysta z niego tylko raz. - Anio unis wysoko kieliszek, spogldajc w wiato. - Pijcie powoli poradzi. - To bardzo mocny trunek. - Usiad przy stole, miedzy Ri-chardem i dziewczyn. Gdy je pij - rzek z alem - lubi wyobraa sobie, i kosztuj promieni soca z dawno minionych dni. Wznosz toast! Za dawn chwa! - Za dawn chwa! powtrzyli chrem Richard i Drzwi. A potem ostronie skosztowali wina, bardziej sczc, ni pijc. - Niewiarygodne westchna dziewczyna. - Naprawd - doda Richard. - Sdziem, e po zetkniciu z powietrzem stare wina

zamieniaj si w ocet. Anio potrzsn gow. - Nie to wino. Wszystko zaley od gatunku winogron i miejsca, w ktrym dojrzeway. Niestety, te winogrona wyginy, gdy winnica znikna pod falami. -Jest jak czary! - westchna Drzwi, sczc pynne wiato. - Nigdy nie piam czego takiego. -I nigdy ju nie wypijesz - odpar Islington. - Nie ma wicej wina z Atlantydy. Richard otwar usta, by poinformowa gospodarza, e Atlantyda nigdy nie istniaa, potem jednak uwiadomi sobie, e nie istniej te anioy, a wikszo tego, co przey w cigu ostatnich dwch dni, jest kompletnie niemoliwa, tote zanikn usta i raz jeszcze skosztowa wina. Smak trunku uczyni go szczliwym. Przywodzi na myl niebiosa, wysze i bardziej niebieskiej ni te, ktre Richard dotd oglda; zociste soce wiszce na tym niebie. Wszystko byo prostsze, modsze ni wiat, ktry zna. Po ich lewej stronie szemra wodospad. Czysta woda spywaa po skale i zbieraa si w kamiennej sadzawce. Po prawej stay dwie elazne kolumny, a midzy nimi drzwi z polerowanego krzemienia, osadzonego w metalu, ktry zdawa si niemal czarny. - Naprawd twierdzisz, e jeste anioem? - spyta Richard. - To znaczy, rzeczywicie spotkae Boga i tak dalej? Islington umiechn si pobaliwie. - Niczego nie twierdze, Richardzie. Ale jestem anioem. - To dla nas zaszczyt - wtrcia Drzwi. - Nie, to wy uczynilicie mi zaszczyt przychodzc tutaj. Twj ojciec by dobrym czowiekiem, Drzwi. I moim przyjacielem. Gboko zasmucia mnie jego mier. -Powiedzia... w swoim dzienniku... powiedzia, e powinnam do ciebie przyj. Mwi, e mog ci zaufa. - Mam nadzieje, e zdoam zasuy na to zaufanie. - Anio pocign yczek wina. Londyn Pod to drugie miasto, ktrym si opiekuj. Pierwsze zatono pod falami i nie mogem temu zapobiec. Wiem, czym jest bl i strata. Wspczuj ci. Co chciaaby wiedzie? Drzwi zastanowia si. -Moja rodzina.... zgina z rki pana Croupa i pana Vande-mara. Ale kto im rozkazywa? Chc... chc wiedzie dlaczego. Anio przytakn. - Trafia do mnie wiele tajemnic - rzek. Potem odwrci si do Richarda. A ty? Czego ty pragniesz, Richardzie Mayhew? Richard wzruszy ramionami. - Chc odzyska moje dawne ycie. Moje mieszkanie i prac.

- To moliwe - odpar anio. - Tak. Jasne - mrukn sarkastycznie Richard. - Wtpisz we mnie, Richardzie Mayhew? - spyta anio Islington. Richard spojrza mu prosto w oczy, w oczy stare jak wszechwiat; oczy, ktre oglday powstanie galaktyk z gwiezdnego pyu. Pokrci gow. Islington umiechn si agodnie. - Nie bdzie to proste. Wraz z towarzyszami bdziecie musieli stawi czoo pewnym niebezpieczestwom. Ale istnieje sposb dowiedzenia si prawdy. Klucz do obu waszych problemw. - Wsta, podszed do maej skalnej pki i wzi z niej may posek, jeden z kilkunastu. Bya to czarna figurka przedstawiajca jakie zwierz, wyrzebiona z wulkanicznego szkliwa. Anio poda j dziewczynie. - To przeprowadzi was bezpiecznie przez ostatni etap podry do mnie rzek. Reszta zaley od was. - Co mamy zrobi? - spyta Richard. - Czarni Mnisi strzeg klucza - rzek anio. - Przyniecie mi go. - A ty z jego pomoc dowiesz si, kto zabi moich bliskich? - spytaa Drzwi. - Tak mam nadzieje - odpar. Richard wysczy resztk wina. Czu, jak trunek go rozgrzewa, przepywa przez cae ciao. Odnis dziwne wraenie, e gdyby spojrza teraz na swe palce, ujrzaby, jak wino przewituje przez skr. Zupenie jakby w jego yach pyno wiato. - Powodzenia rzek anio Islington. Rozleg si szelest, niczym wiatr przemykajcy przez las albo bicie potnych skrzyde. Richard i Drzwi siedzieli na pododze sali w Muzeum Brytyjskim, wpatrujc si w malowan rzeb anioa na katedralnych wrotach. Sala bya ciemna i pusta. Przyjcie dawno si skoczyo. Niebo za oknami zaczynao janie. Richard podnis si i pomg wsta dziewczynie. - Czarni Mnisi? - spyta. Drzwi przytakna. - To ludzie czy miejsce? - zainteresowa si. - Ludzie. Richard podszed do Angelusa. Przesun palcem po malowanej szacie. - Mylisz, e naprawd potrafiby to zrobi? Zwrci mi moje ycie? - Nigdy nie syszaam o czym podobnym, ale wtpi, by nas okama. To przecie anio.

Uniosa do i spojrzaa na posek Bestii. - Mj ojciec mia co takiego. Wsuna figurk gboko do jednej z kieszeni brzowej skrzanej kurtki. - No c rzek Richard. - Nie zdobdziemy klucza, siedzc tu bezczynnie. Ruszyli naprzd pustymi korytarzami. - Co wiesz o tym kluczu? - spyta Richard. - Nic - odpara Drzwi. Dotarli do gwnego wyjcia muzeum. - Syszaam o Czarnych Mnichach, ale nigdy ich nie spotkaam. Dotkna szklanych drzwi, ktre rozchyliy si posusznie. - Grupa mnichw - rzek z namysem Richard. Na pewno jeli im powiemy, e to dla anioa, prawdziwego anioa, oddadz nam wity klucz i dorzuc czarodziejski otwieracz do puszek, magiczny, gwidcy korkocig i dodatkow niespodziank. - Wybuchn miechem. - Humor ci dopisuje - zauwaya Drzwi. Przytakn z entuzjazmem. - Wrc do domu. Wszystko znw bdzie normalne. Nudne. Cudowne. Spojrza na kamienne stopnie przed gwnym wejciem do Muzeum Brytyjskiego i uzna, i s wrcz stworzone do tego, by zataczyli na nich Fred Astaire i Ginger Rogers. A e adnego z nich nie byo pod rk, sam zacz taczy, jak sdzi cakiem udatnie naladujc Freda Astaire'a. Pod nosem nuci co pomidzy Puttin' on the Ritz" i Wombling White Tie and Tails". Drzwi staa na szczycie schodw, obserwujc go ze zgroz. Potem zacza szaleczo chichota. Spojrza na ni, unoszc wyimaginowany biay cylinder. - Bazen rzucia dziewczyna i umiechna si do niego. W odpowiedzi Richard chwyci j za rk, a Drzwi po chwili wahania zacza z nim taczy. Szo jej to znacznie lepiej ni Richardowi. U stp schodw zdyszani, wyczerpani i rozchichotani padli sobie w ramiona. Richard poczu, jak wiat wok wiruje. - Chodmy poszuka naszej straniczki - powiedziaa Drzwi. I odeszli razem chodnikiem, od czasu do czasu chwiejc si na nogach.

***
- Czego chcesz? - spyta pan Croup. - Czego chce kady z nas? - odpowiedzia pytaniem markiz de Carabas.

- Martwych istot - rzek pan Vandemar. - Dodatkowych zbw. - Pomylaem, e zawrzemy ukad. Pan Croup wybuchn miechem. Brzmiao to, jakby kto przesuwa szklan tablic po cianie wysadzanej odcitymi palcami. - Och, moci markizie, myl, e mog rzec z ca pewnoci, nie ryzykujc protestw adnej z obecnych tu stron, e cakowicie postradae wszelki rozum, ktry pono posiadasz. Jeli wybaczysz mi ten wulgarny zwrot, kompletnie ci odbio. - Powiedz sowo - wtrci pan Vandemar, ktry tymczasem stan tu za krzesem markiza - a odbij mu gow, nim zdysz wymwi kat". Markiz dmuchn na swe paznokcie i zacz polerowa je o klapy paszcza. - Zawsze uwaaem - rzek konfidencjonalnie - e przemoc to ostatnia deska ratunku ludzi niekompetentnych, a puste groby s wyczn domen kracowych nieudacznikw. Pan Croup spojrza na niego gniewnie. - Co tu robisz? - sykn. Markiz de Carabas przecign si niczym wielki kot - moe ry, a moe ogromna czarna pantera. Zakoczy w ruch, wstajc, z rkami gboko w kieszeniach. - Jeli dobrze wiem - rzek lekko -jest pan, panie Croup, kolekcjonerem porcelanowych figurynek z dynastii Tang. - Skd wiesz? -Ludzie mwi mi rne rzeczy. Jestem przystpny. Umiech markiza by czysty, beztroski, radosny, jak u sprzedawcy uywanych samochodw. - Nawet gdybym by... - zacz pan Croup. - Gdyby pan by - wtrci markiz de Carabas - mgbym pana zainteresowa tym. Wyj rk z kieszeni i zademonstrowa panu Croupowi. Jeszcze niedawno tkwia ona w szklanej gablotce w skarbcu jednego z najwikszych bankw handlowych Londynu. Zwano j Duch Jesieni. (Figurka nagrobna)". Miaa okoo dwudziestu centymetrw wysokoci. Kawaek szklistej porcelany uksztato-wano, pomalowano i wypalono, gdy Europa bya wci jeszcze pogrona w wiekach rednich. Pan Croup sykn mimo woli i sign ku niej. Markiz cofna rk, tulc figurk do piersi. - Co miaoby nas powstrzyma przed jej zabraniem i rozrzu-ceniem twoich szcztkw po caym podziemiu? - spyta pan Croup. - Nigdy jeszcze nie rozczonkowalimy markiza. -A wanie e tak - wtrci pan Vandemar. - W Yorku. W czternastym wieku. W deszczu.

- To nie by markiz - zaprotestowa pan Croup - tylko hrabia Exeter. -I markiz Westmorlandu. - Pan Vandemar sprawia wraenie niezwykle zadowolonego z siebie. Pan Croup pocign nosem. - Co miaoby nas powstrzyma przed pokrojeniem ci na tyle samo kawakw, co wczeniej markiza Westmorlandu? - spyta. Carabas wyj z kieszeni drug rk. Trzyma w niej may moteczek. Cisn go w powietrze niczym barman w filmie o koktajlach i chwyci zgrabnie tu nad porcelanow figurynk. - Prosz - rzek. - Tylko bez gupich grb. Chyba poczuj si lepiej, jeli obaj staniecie tam dalej. Pan Vandemar zerkn na pana Croupa, ktry niemal niedostrzegalnie skin gow. Powietrze zadrao i Vandemar stan obok towarzysza. Pan Croup umiechn si jak naga czaszka. -Rzeczywicie, zdarzao mi si od czasu do czasu kupi okaz z dynastii Tang. Czy ten jest na sprzeda? - Tu, w podziemiu, nie mamy w zwyczaju kupowa i sprzedawa, panie Croup. Barter. Wymiana. Oto co nas interesuje. Istotnie jednak, ten ciekawy okaz jest do nabycia. - Podaj cen - rzuci pan Croup. Markiz pozwoli sobie na lekkie westchnienie ulgi. - Po pierwsze, trzy odpowiedzi na trzy pytania - rzek. Croup przytakn. -I nawzajem. My te dostaniemy trzy odpowiedzi. - Uczciwa wymiana - przyzna markiz. Po drugie, bezpiecznie opuszcz to miejsce. I zgodzicie si da mi godzin wyprzedzenia. Croup gwatownie skin gow. - Zgoda. Zadaj pierwsze pytanie. - Poera wzrokiem posek. - Pierwsze pytanie. Dla kogo pracujecie? - O, to atwe - odpar pan Croup. - Odpowied jest prosta. Pracujemy dla naszego pracodawcy, ktry yczy sobie zachowa anonimowo. - Hm. Czemu zabilicie rodzin Drzwi? - Z rozkazu naszego pracodawcy - odpar pan Croup. Jego umiech z kad chwil stawa si coraz bardziej lisi. - Czemu nie zabilicie Drzwi, gdy mielicie okazj? Zanim pan Croup zdy co powiedzie, odezwa si pan Vandemar: - Musimy zachowa j przy yciu. Tylko ona moe otworzy drzwi. Pan Croup posa

wsplnikowi gniewne spojrzenie. - Jasne - rzek. - Moe od razu powiesz mu wszystko. - Te chciaem sprbowa - mrukn pan Vandemar. - Doskonale - rzek pan Croup. - Dostae swe trzy odpowiedzi, cho nie wiem, na co ci si zdadz. Moje pierwsze pytanie brzmi: Czemu j chronisz? - Jej ojciec ocali mi ycie - owiadczy markiz. - Nigdy nit spaciem mu dugu. Wol by wierzycielem ni dunikiem. - Mam pytanie - powiedzia pan Vandemar. - Ja take, panie Vandemar. Czowiek z Gry, Richard May-hew. Czemu z ni podruje? Czemu ona na to pozwala? - Ma do niego sentyment - odpar markiz de Carabas. - Teraz ja - oznajmi pan Vandemar. - O jakiej liczbie myl - Sucham? - O jakiej liczbie myl? - powtrzy pan Vandemar. - Po-midzy jeden i bardzo duo - podpowiedzia uczynnie. - Siedem - rzek markiz. Pan Vandemar skin gow z podziwem. - Gdzie jest... zacz pan Croup, lecz markiz potrztrzsn gow. - No, no rzek. - Nie bdmy zachanni. W piwnicy zapada absolutna cisza. Potem kapna woda, ro-baki poruszyy si i markiz powiedzia: - Godzina wyprzedzenia. Pamitajcie. - Oczywicie - odpar pan Croup. Markiz de Carabas cisn figurynk w stron pana Croupa, ktry pochwyci j apczywie, niczym narkoman apicy plastikow torebk pen biaego proszku wtpliwego pochodzenia. A potem, nie ogldajc si za siebie, markiz opuci piwnic. Pan Croup uwanie obejrza figurk, raz po raz obracajc j w doniach Dickensowski kapan Kocioa Antykw. Od czasu do czasu jego jzyk miga naprzd jak u wa. - Pikna, pikna - szepn. - Prawdziwa dynastia Tang, sprzed tysica dwustu lat. Najwspanialsze figurynki porcelanowe, jakie powstay na ziemi. To dzieo Kai Lunga, najlepszego z rzebiarzy. Nie ma takiej drugiej. Spjrz na barw emalii, wyczucie proporcji, ycie... - Umiecha si jak dziecko. Niewinny umiech zdawa si kompletnie nie na miejscu na mrocznym terenie twarzy pana Croupa. - Dodaje nieco urody i wspaniaoci wiatu.

A potem umiechn si zbyt szeroko, otworzy usta i zmiady gow figurki w zbach. Gryz, u i przeyka. Jego szczki stary porcelan na drobny proszek, ktry obsypa mu ca brod. Croup napawa si zniszczeniem, rzucajc si w nie z zapamitaniem i niekontrolowan dz krwi, niczym lis wpadajcy do kurnika. Wreszcie, gdy zosta ju tylko py, odwrci si do pana Van-demara. Sprawia wraenie dziwnie spokojnego, niemal otpiaego. - Ile obiecalimy mu da? - Godzin. - Hm. A ile czasu mino? - Sze minut. Pan Croup pochyli gow. Przesun palcem po brodzie i zliza porcelanowy py. - Id za nim, panie Vandemar rzek. - Ja potrzebuj jeszcze troch czasu, by napawa si t chwil. owczyni usyszaa, jak schodz po schodach. Staa w cieniu ze splecionymi rkami, w tej samej pozycji, w ktrej j zostawili. Richard nuci gono. Drzwi chichotaa niepowstrzymanie. Co chwil milka i rozkazywaa Richardowi by cicho. Potem znw wybuchaa miechem. Minli owczyni, nie dostrzegajc jej. Wynurzya si z cieni. - Nie byo was osiem godzin - rzeka. Nie by to wyrzut ani ciekawo, jedynie stwierdzenie faktu. Dziewczyna zamrugaa. - Wydawao mi si, e mino znacznie mniej czasu. owczyni milczaa. Richard umiechn si do niej tpo. - Chcesz wiedzie, co si stao? Wpadlimy w puapk zastawion przez pana Croupa i pana Vandemara. Niestety nie mielimy ze sob straniczki. Mimo wszystko niele si nimi zajem. owczyni uniosa idealne brwi. - Podziwiam twj talent piciarski - rzeka zimno. Drzwi zachichotaa. - On artuje. Tak naprawd to nas zabili. - Jako specjalistka od przerywania funkcji yciowych - odpara owczyni - nie mog zgodzi si z tym stwierdzeniem. adne z was nie jest martwe. Natomiast oboje jestecie

bardzo pijani. Drzwi pokazaa jej jzyk. - Bzdura. Wypilimy ledwie kropl. O, tyle. Uniosa dwa palce, pokazujc, jak niewielk iloci byo rzeczone tyle". -Poszlimy na przyjcie - doda Richard. - Widzielimy Jessic, spotkalimy prawdziwego anioa, dostalimy ma czarn wink i wrcilimy. - Tylko troszk wina - cigna z uporem Drzwi. - Starego, starego wina. Maluutko wina. Bardzo mao. Tyle co nic. - Przerwaa, bo musiaa czkn. Potem znw zachichotaa, czkna i nagle usiada na peronie. - Moe jednak jestemy nieco pod-I chmielem przyznaa trzewo. Nastpnie zamkna oczy i zacza uroczycie chrapa. Markiz de Carabas bieg tunelami, jakby cigay go wszystkie ogary piekie. Chlupoczc, brodzi w gbokim na pitnacie szarych centymetrw nurcie rzeki Tyburn, rzeki wisielcw pyncej bezpiecznie w mroku ceglanego kanau pod Park Lane w stron Buckingham Paace. Bieg tak od siedemnastu minut. Dziesi metrw pod Marble Arch zatrzyma si na moment. Tunel rozdziela si na dwie odnogi. Markiz de Carabas skrci w lewo. Kilka minut pniej pan Vandemar zjawi si w tunelu. A gdy dotar do rozstajw, on take przystan na par chwil, wszc w powietrzu. Potem rwnie skrci w lew odnog. owczyni z cichym siekniciem rzucia nieprzytomnego Ri-charda Mayhew na kup somy. Richard przekrci si, powiedzia co, co brzmiao jak zwidnie dguj bazzo mio", i znw zasn. Potem owczyni agodniej pooya Drzwi obok niego i przycupna w pogronej w mroku podziemnej stajni, wci penic stra.

***
Markiz de Carabas by wyczerpany. Opar si o cian tunelu, patrzc na wiodce w gr stopnie. Wycign z kieszeni zoty zegarek. Odkd umkn ze szpitalnej piwnicy, mino trzydzieci pi minut. - Czy to ju godzina? - spyta pan Vandemar. Siedzia na stopniach przed markizem, czyszczc noem paznokcie. - W adnym razie - wydysza markiz. - Mylaem, e ju mina - odpar pan Vandemar. wiat zadra i pan Croup stan za

plecami markiza de Carabas. Jego podbrdek wci pokrywa py. Carabas spojrza na pana Croupa. Obejrza si na pana Vande-mara, a potem wybuchn spontanicznym miechem. Pan Croup umiechn si. - Bawimy pana, czy nie tak, moci markizie? Jestemy mieszni, nieprawda? Nasze pikne ubrania, pitrowe metafory... Pan Vandemar mrukn. - Nie mam adnej meta... - Drobne manieryzmy i zachowanie. Moe istotnie, jestemy mieszni. - Pan Croup pogrozi markizowi palcem. - Ale nie powiniene myle - doda - e fakt, i co jest mieszne, moci markizie, oznacza, e nie jest niebezpieczne. A pan Vandemar cisn noem, mocno i celnie. Rkoje trafia Carabasa w skro. Markiz wywrci oczami i kolana si pod nim ugiy. - Metafora to sposb ogldnego mwienia, dygresja, przenonia - wyjani pan Croup. Pan Vandemar podnis markiza za pasek i powlk w gr schodw. Gowa Carabasa uderzaa o stopnie: tuk-tuk-tuk. Pan Vandemar przytakn. - Tak te mylaem - rzek.

***
Wiedzia, e na nich czeka. Z kadym tunelem, kadym zakrtem, kadym rozgazieniem uczucie stawao si coraz cisze, wyraniejsze. Wiedzia, e tam jest. Z kadym krokiem czu narastajce przeczucie coraz bliszej katastrofy. Powinien by przey ulg, gdy w kocu skrci za rg, a ona staa porodku tunelu i czekaa na niego. Jednak ogarn go tylko przejmujcy lk. W jego nie bya wielkoci caego wiata. Nie istniao nic poza Besti. Jej cielsko parowao; ze skry sterczay poamane wcznie i odamki dawnej broni. Rogi i ky pokrywaa zakrzepa krew. Bya ohydna, olbrzymia i za. Zaatakowaa. Unis do (ale to nie bya jego do) i cisn wczni w potwora. Ujrza jej oczy, czerwone, zoliwe i tryumfujce, pynce ku niemu, a wszystko to dziao si w uamku sekundy, ktry za-mieni si w malek wieczno. Potem znalaza si przy nim.. Woda bya zimna. Zadziaaa na Richarda niczym uderzenie w twarz. Otworzy oczy, z jkiem wcign powietrze. owczy-ni spojrzaa na niego z gry. W rce trzymaa due

drewniane wiadro, teraz ju puste. Unis do. Wosy mia cakiem mokre. Otar wod z twa-ry i zadra. - Nie musiaa tego robi - powiedzia. Mia wraenie, e stadko maych zwierzt korzystao z jego ust jak z toalety, a po-tem umaro wrd odchodw, zamieniajc si w zielon, ohydna brej. Prbowa wsta i natychmiast usiad z powrotem, -Och! - wyjani. - Jak tam gowa? - spytaa owczyni z zawodow ciekawoci. - Bywao lepiej - przyzna Richard. owczyni signa po kolejne wiadro, tym razem pene wody, i przecigna je po pododze. - Nie wiem, co pilicie - rzeka - ale musiao by mocne. Zanurzya do w wiadrze i prysna wod w twarz dziew-czyny. Powieki Drzwi zatrzepotay. -Nic dziwnego, e Atlantyda zatona - wymamrota Richard. - Jeli rano wszyscy mieszkacy tak si czuli, pewnie w chwili zagady doznali ulgi. Gdzie jestemy? owczyni chlapna kolejn porcj wody w twarz Drzwi. - W stajni przyjaciki. Richard rozejrza si wok. Rzeczywicie, otoczenie nieco przypominao stajni. Zastanawia si, czy przeznaczona jest dla koni - jakie konie mogyby y pod ziemi? Na cianie wymalowano jaki znak: liter S (a moe by to w? Richard nie potrafi stwierdzi) otoczon piercieniem siedmiu gwiazd. Drzwi z wahaniem uniosa do do czoa i dotkna go eksperymentalnie, jakby nie bya pewna, co zastanie. - Och - westchna szeptem. - Na uk i wityni. Czy ja umaram? - Nie - odpara owczyni. - Szkoda. owczym pomoga jej wsta. - No tak wymamrotaa sennie Drzwi. - Ostrzega nas, e to mocne wino. A potem ockna si gwatownie, natychmiast. Chwycia Ri-charda za rk, wskazujc znak na cianie, wowe S otocz;one gwiazdami. Gono wcigna powietrze. W tej chwili wygldaa jak mysz, ktra uwiadomia sobie wanie, e ockna si w kociarni. - Serpentyna! - krzykna do Richarda, do owczyni. - To godo Serpentyny. Richardzie, wstawaj! Musimy ucieka, zanim odkryje, e tu jestemy... - Sdzisz, moje dziecko spyta kto oschle od strony wejcia e mogaby wej do domu Serpentyny bez jej wiedzy? Drzwi przywara do drewnianej ciany stajni. Dygotaa. Poprzez bolesne ttnienie w

gowie Richarda przebia si myl, e nigdy dotd nie widzia jej przeraonej. Serpentyna staa w drzwiach. Miaa na sobie biay skrzany gorset i wysokie biae skrzane buty oraz szcztki czego, co dawno, dawno temu byo zapewne sut, bia lubn sukni, obecnie podart na strzpy, poplamion i poszarpan. Growaa nad nimi wszystkimi. Burz siwiejcych wosw sigaa framugi. Oczy miaa bystre, a twarz wynios, przecit okrutn szram ust. Patrzya na Drzwi, jakby uznawaa jej zgroz za co oczywistego; jak gdyby nie tylko przywyka, e wzbudza strach, ale oczekiwaa tego, a nawet to lubia. - Uspokj si! - rzucia owczyni. - Ale to przecie Serpentyna! - zawodzia Drzwi. Jedna z Siedmiu Sistr. Serpentyna uprzejmie skonia gow. Nastpnie przekroczya prg. Za ni dreptaa chuda kobieta o surowej twarzy i dugich ciemnych wosach, odziana w czarn sukni mocno zasznurowan w smukej tali. Milczaa. Serpentyna podesza do owczyni. - Pracowaa dla mnie dawno temu - rzeka. Wycigna biay palec i agodnie pogadzia brzowy policzek owczyni w czuym gecie posiadaczki. Lepiej ni ja zachowaa urod. owczyni spucia wzrok. -Jej przyjaciele s moimi przyjacimi, dziecko - oznajmia Serpentyna. Ty jeste Drzwi? - Tak - odpara Drzwi, jakby zascho jej w gardle. Serpentyna zwrcia si do Richarda. - Kim ty jeste? - spytaa bez wikszego zainteresowania. - Richard - przedstawi si Richard. - Ja jestem Serpentyna - poinformowaa go uprzejmie. - Zdyem si ju zorientowa - odpar. - Czeka na was jedzenie - oznajmia Serpentyna. - Gdybycie pragnli niada. - Boe, nie! - jkn grzecznie Richard. Drzwi milczaa. Wci staa przy cianie i draa lekko jak li koysany letnim wiatrem. - Co masz do jedzenia? - spytaa owczyni. Serpentyna zerkna na chud kobiet w progu. - No? - spytaa. Kobieta w czerni umiechna si; by to najzimniejszy umiech, jaki Richard kiedykolwiek oglda na ludzkiej twarzy.

- Smaone jajka sadzone jajka marynowane jajka pieczon dziczyzn marynowane cebulki marynowane ledzie wdzone ledzie solone ledzie grzyby w potrawce solon wdzonk kapust faszerowan gulasz z baraniny nki w galarecie... Richard otworzy usta, chcc baga j, by przestaa. Byo jednak za pno. Wstrzsny nim gwatowne torsje. Pragn, by kto go utuli, powiedzia, e wszystko bdzie dobrze, e wkrtce poczuje si lepiej; by kto poda mu aspiryn i szklank wody, i zaprowadzi do ka. Nikt jednak tego nie zrobi, a jego ko zostao w poprzednim yciu. Wod z wiadra zmy z twarzy i rk wymiociny. Potem wypuka usta. Wreszcie, koyszc si lekko, pody za czterema kobietami na niadanie.

***
- Poprosz o galaret z nek powiedziaa owczyni z penymi ustami. Jadalnia Serpentyny miecia si na najmniejszym peronie metra, jaki zdarzyo si oglda Richardowi - mia cztery metry dugoci. Wikszo z tego zajmowa dugi st. Nakryto go adamaszkowym obrusem, a na nim postawiono srebrny serwis. St ugina si pod ciarem paskudnie mierdzcych potraw. Najgorzej cuchny marynowane przepircze jaja. Skra Richarda bya zimna i wilgotna. Odnosi wraenie, e wydubano mu oczy i wetknito z powrotem ty na przd, a czaszk podczas snu podmieniono na inn, o dwa, trzy numery za ciasn. Jaki metr od nich przejecha pocig metra. Towarzyszcy mu wiatr uderzy w st. Turkot k przeszy gow Richarda jak rozpalone ostrze, wwiercajce si w mzg. Richard jkn. - Widz, e twj bohater nie ma zbyt mocnej gowy - zauwaya obojtnie Serpentyna. - On nie jest moim bohaterem zaprotestowaa Drzwi. - Obawiam si, e jest. Z czasem nauczysz si rozpoznawa ten typ. To chyba co z oczami. Odwrcia si do kobiety w czerni, najwyraniej penicej obowizki zarzdcy domu. - rodek wzmacniajcy dla dentelmena. Chuda kobieta umiechna si lekko i znikna. Drzwi dziobaa widelcem potrawk z grzybw. - Jestemy bardzo wdziczni za wszystko, pani Serpentyno. Gospodyni pocigna nosem. - Po prostu Serpentyno, dziecko. Nie mam cierpliwoci do gupich tytuw. A zatem

jeste najstarsz crk Portyka? -Tak. Serpentyna zanurzya palec w wodnistym sosie, w ktrym unosio si co, co przypominao mae wgorze. Oblizaa palec i z aprobat skina gow. - Nie miaam cierpliwoci do twojego ojca. Wszystkie te gupoty o zjednoczeniu podziemia. Bzdurna gadanina. Niemdry czowiek. Doprasza si kopotw. Kiedy ostatni raz go widziaam, powiedziaam, e jeli znw tu wrci, zamieni go w pa-dalca. - Odwrcia si do Drzwi. - A przy okazji, jak si miewa twj ojciec? - Nie yje - odpara dziewczyna. Serpentyna sprawiaa wraenie usatysfakcjonowanej. - Widzisz - powiedziaa. - Dokadnie to miaam na myli. Drzwi milczaa. Serpentyna wydubaa co sobie z wosw. Obejrzaa to uwanie, po czym zmiadya miedzy kciukiem i palcem wskazujcym i upucia na peron. Nastpnie odwrcia si do owczyni, ktra pochaniaa niewielki stos marynowanych ledzi. - A zatem polujesz na Bestie? - spytaa. owczyni przytakna z penymi ustami. - Oczywicie, potrzebna ci bdzie wcznia - zauwaya Serpentyna. Zasznurowana w pasie kobieta stana obok Richarda, trzymajc w doniach niewielk tac. Na tacy staa maa szklaneczka pena wciekle szmaragdowego pynu. Richard niepewnie zerkn na Drzwi. - Co mu dajesz? - spytaa dziewczyna. - Nic, co mogoby zrobi mu krzywd - odpara Serpentyna z lodowatym umiechem. Jestecie moimi gomi. Richard wychyli zielony pyn, ktry smakowa jak tymianek, mita i zimowy wit. Poczu, jak pyn spywa w gb garda, i zebra siy, gotw powstrzyma go, gdyby sprbowa wrci t sam drog. Zamiast tego jednak odetchn gboko i z lekkim zdumieniem uwiadomi sobie, e przestaa go bole gowa. I e wprost kona z godu. W gruncie rzeczy Stary Bailey nie by jednym z tych ludzi, ktrzy przyszli na wiat po to, by opowiada dowcipy. Mimo tej uomnoci upiera si, by je opowiada. Dowcipy, ktre powtarza z uporem godnym lepszej sprawy, byy zazwyczaj chaotycznymi, stanowczo zbyt dugimi historyjkami, zakoczonymi aosn puent, cho rwnie czsto Stary Bailey, finiszujc, nie potrafi przypomnie sobie zakoczenia. Jedyn publicznoci suchajc jego popisw bya zafascynowana grupka ptakw,

ktre, zwaszcza gawrony, uwaay jego dowcipy za gbokie filozoficzne przypowieci, kryjce w sobie niezwykle przenikliwe komentarze co do ludzkiej kondycji. Tylko one od czasu do czasu prosiy go o kolejn historyjk. - Ju dobrze, dobrze, dobrze - mwi wanie Stary Bailey. -Przerwijcie mi, jeli ju to syszaycie. Pewien czowiek wszed do baru. Nie, to nie by czowiek. Na tym polega dowcip, przepraszam. To by ko. Ko? Nie. Kawaek sznurka. Trzy kawaki sznurka. Wanie. Trzy kawaki sznurka weszy do baru. Wielki stary gawron zakraka pytajco. Stary Bailey potar doni brod, po czym wzruszy ramionami. - Tak po prostu. To dowcip. W dowcipach sznurki potrafi chodzi. Pierwszy sznurek poprosi o drinka dla siebie i swoich przyjaci. Na to barman: Przykro mi, nie obsugujemy sznurkw". Tak powiedzia pierwszemu. Tamten wrci do przyjaci i oznajmi, e w barze nie obsuguje si sznurkw. A e to dowcip, rodkowy take poszed do baru. Bo widzicie, byo ich trzy. A potem ostatni, tyle e ostatni przedtem zoy si w ptle i przecisn przez rodek. A potem zamwi drinka. Gawron zakraka ponownie, ze mierteln powag. - Masz racje. Trzy drinki. A barman mwi: ,.Posuchaj, czy nie jeste jednym z tych kawakw sznurka?". A trzeba wam wiedzie, e sznurek sepleni, tote odpowiedzia mu: Nie, nie. Niesupemie". Rozumiesz? Supe. Niesupenie. Gra sw. Bardzo, bardzo mieszna. Szpaki zawiergoliy uprzejmie. Gawrony przytakny, przekrzywiajc gowy. Najstarszy z nich odezwa si przecigle. - Jeszcze jeden? Nie jestem przecie komikiem. Pomylmy... W namiocie rozleg si nagy haas, gboki, pulsujcy dwik przypominajcy bicie odlegego serca. Stary Bailey podrepta do rodka. Dwik dobiega ze starej drewnianej skrzyni, w ktrej Bailey przechowywa najcenniejsze skarby. Unis wieko. Pulsujcy dwik sta si znacznie goniejszy. Mae srebrne puzderko tkwio na stosie innych skarbw Starego Baileya. Starzec unis je w pokrconej doni. Wewntrz rozbyskiwao i pulsowao rytmicznie czerwone wiato, niczym bijce serce. Jego blask przewieca przez srebrny filigran, przez szczeliny i mocowania. - Kopoty - oznajmi Stary Bailey. Najstarszy gawron zakraka pytajco. - Markiz - wyjani Bailey - ma powane kopoty. Richard oprnia wanie drugi talerz, gdy Serpentyna gwatownie odsuna krzeso. - Chyba mam ju na dzi dosy gocinnoci oznajmia. Dziecko, mody

czowieku, egnajcie. owczyni... - urwaa. Potem przesuna szponiastym palcem wzdu szczki straniczki. Jeste tu zawsze mile widziana. Wyniole skina gow, wstaa i odesza. W lad za ni podaa chuda gospodyni. - Powinnimy ju i - powiedziaa owczyni. Wstaa od stou. Drzwi zrobia to samo. Richard te, cho niechtnie. Ruszyli korytarzem zbyt wskim, by mogli i inaczej ni gsiego. Wspili si po kamiennych stopniach. Pokonali elazny most pogrony w ciemnoci; w dole pod nimi turkotay pocigi metra. A potem znaleli si w niekoczcej si sieci podziemnych sal, w ktrych unosia si wo wilgoci i rozkadu, cegie, kamienia i czasu. - To bya twoja stara szefowa? Wydawaa si do mia - zauway Richard, zwracajc si do owczyni. Nie otrzyma odpowiedzi. Drzwi wci sprawiaa wraenie nieco przygaszonej. - Kiedy rodzice z podziemia chc, by ich dzieci przestay psoci, mwi im: Bdcie grzeczni albo zabierze was Serpentyna". - Ach, tak - rzek Richard. - A ty, owczyni, dla niej pracowaa? - Pracowaam dla wszystkich Siedmiu Sistr. - Zdawao mi si, e nie odzywaj si do siebie od co najmniej trzydziestu lat zauwaya Drzwi. - To zupenie moliwe. Ale wtedy jeszcze rozmawiay. - Ile ty waciwie masz lat? - spytaa dziewczyna. Richard ucieszy si, e zadaa to pytanie. On sam nigdy by si nie odway. - Tyle samo co mj jzyk i nieco wicej ni zby. - Mimo wszystko bya w porzdku - wtrci Richard tonem kogo, kogo opuci kac i kto wie, e gdzie w grze kto inny przeywa wspaniay dzie. - Bardzo smaczne jedzenie, l nikt nie prbowa nas zabi. - Jestem pewna, e jeszcze dzi sytuacja ta ulegnie zmianie -odpara proroczo owczym. - Ktrdy do Czarnych Mnichw, pani? Drzwi zatrzymaa si i pomylaa chwil. - Pjdziemy drog rzeczn - rzeka w kocu. - Tdy.

***
- Czy ju si ockn? - spyta pan Croup. Pan Vandemar dgn dugim paznokciem nieruchome ciao markiza. - Jeszcze nie, panie Croup. Chyba go uszkodziem.

-Musisz bardziej uwaa na swoje zabawki - upomnia go pan Croup.

Rozdzia 11
A ty jaki masz w tym interes? - spyta owczyni Richard. Szli brzegiem podziemnej rzeki. Richard z szacunkiem patrzy, jak szara woda rwie wartko zaledwie na wycignicie rki. Nie bya to rzeka, do ktrej wpada si i bezpiecznie wychodzi na ld. Wrcz przeciwnie. - Interes? - No c - rzek. - Ja prbuj wrci do prawdziwego Londynu i mojego dawnego ycia. Drzwi chce si dowiedzie, kto wymordowa jej rodzin. A ty? Do czego ty dysz? Dreptali wzdu brzegu, krok za krokiem. owczyni prowadzia. Nie odpowiedziaa. Rzeka zwolnia bieg. Po chwili dotarli do miejsca, w ktrym wpadaa do podziemnego jeziora. Okryli je. wiato ich lamp odbijao si w czarnej wodzie, rozproszone przez nadrzeczn mgiek. - No to czego chcesz? - spyta Richard. Nie oczekiwa odpowiedzi. Gos owczyni by cichy, peen dziwnego napicia. Ani na moment nie przerwaa marszu. -Walczyam w kanaach pod Nowym Jorkiem z wielkim, biaym, lepym krlem aligatorw. Mia dziesi metrw dugoci. By tusty od odpadkw i grony w walce. A ja pokonaam go i zabiam. W ciemnoci jego oczy przypominay olbrzymie pery. Jej wypowiadane z dziwnym akcentem sowa odbijay si echem w podziemiu, splatay z mg. - Walczyam z niedwiedziem, ktry nawiedza miasto pod Berlinem. Zabi tysic ludzi; szpony mia czarne i brzowe od stuletniej zaschnitej krwi, ale pad pod mym ciosem. Umierajc szepta sowa w ludzkim jzyku. Mga wisiaa tu nad wod. Richardowi wydao si, e dostrzega w niej istoty, o ktrych opowiadaa: biae postaci skryte w oparach. - W podziemnej Kalkucie mieszka czarny tygrys ludojad, sprytny i peen goryczy, wielkoci maego sonia. Tygrys to godny przeciwnik. Pokonaam go goymi rkami. Zerkn na Drzwi. Dziewczyna uwanie suchaa owczyni. Dla niej to take byo co nowego. -I zabij londysk Besti. Powiadaj, e jej skra najeona jest mieczami, wczniami i noami tych, ktrzy prbowali i zawiedli. Jej szable s ostre jak brzytwy. Racice padaj z si gromu. Zabij j albo zgin w walce.

Jej oczy zalniy, gdy rozmylaa o przyszej ofierze. Rzeczne opary przeksztacay si w gst t mg. Nieopodal kto trzykrotnie uderzy w dzwon. Dwik nis si wyranie nad jeziorem. Stopniowo robio si janiej. Richardowi wydao si, e dostrzega wok ksztaty budynkw. tozielona mga staa si jeszcze gstsza. Niosa ze sob smak popiou i tuszcz tysicy lat miejskiego ycia. Przywieraa do ich lamp, tumic wiato. - Co to jest? - spyta. - Londyska mga - wyjania owczyni. - Ale przecie mgy ustay wiele lat temu! Ustawa o czystym powietrzu i tak dalej. Richard przypomnia sobie czytane w dziecistwie opowieci o Sherlocku Holmesie. - Jak je nazywali? - Zupy grochowe mrukna Drzwi. - Londyska specjalno. Na Grze nie byo takiej od jakich czterdziestu lat. Nas jednak nawiedzaj ich duchy. Nie, nie duchy, raczej echa. Richard wcign do puc pasmo tozielonej mgy i zacz kasa. - Nie brzmi to najlepiej - zauwaya Drzwi. - Mam mg w gardle - wyjani. Ziemia pod ich stopami stawaa si coraz bardziej lepka, botnista. Przy kadym kroku usiowaa wsysa stopy Richarda. - Ale przecie - rzeki gono, by si pocieszy odrobina mgy jeszcze nikomu nie zaszkodzia. Dziewczyna spojrzaa na niego wielkimi, elfimi oczami. - W 1952 roku jedna z nich zabia cztery tysice ludzi. - Ludzi std? - spyta. - Spod Londynu? - Waszych ludzi - sprecyzowaa owczyni. Richard by gotw w to uwierzy. Zastanawia si nad wstrzymaniem oddechu. Mga stawaa si coraz gciejsza, a ziemia bardziej mokra. - Nie rozumiem. Czemu tu w dole macie mgy, cho nas w grze ju nie nawiedzaj? Drzwi podrapaa si po nosie. - W Londynie wystpuj mae pcherzyki dawnych czasw, w ktrych rzeczy i miejsca pozostaj takie same. Co jak pcherze w bursztynie - wyjania. - W waszym miecie macie mnstwo czasu, ktry musi gdzie trafia; nie zuywacie go caego. - Chyba cigle mam kaca - westchn Richard. - To brzmiao cakiem sensownie. Opat wiedzia, e tego dnia przyjd pielgrzymi. Wiedza ta pochodzia z jego snw;

spowijaa go niczym ciemno. I tak dzie zmarnowa na czekanie, co, jak wiedzia, byo grzechem: kad chwil naley przeywa. Czekanie to grzech przeciw czasom, ktre dopiero nadejd, jak rwnie przeciw obecnym, zlekcewaonym chwilom. Mimo wszystko jednak czeka. Podczas kolejnych naboestw oraz skpych posikw nasuchiwa czujnie, czekajc na dwik dzwonu, pragnc dowiedzie si, kto i jak wielu. Odkry, i ma nadziej, e bdzie to czysta mier. Ostatni pielgrzym niemal rok trzyma si ycia wrzeszczcy, bekoczcy wrak czowieka. Opat nie uwaa swej lepoty ani za bogosawiestwo, ani za przeklestwo; po prostu istniaa. Jednake cieszy si, e nie musi oglda twarzy nieszcznika. Brat Det, ktry si nim opiekowa, wci budzi si w nocy z krzykiem, widzc przed sob wykrzywione w grymasie oblicze. Dzwon zadwicza pnym popoudniem, trzykrotnie. Opat by wanie w kaplicy. Klcza, rozmylajc o tym, co im powierzono. Natychmiast dwign si na nogi i wyszed na korytarz, gdzie znw zacz czeka. - Ojcze? - To by brat Sadza. - Kto strzee mostu? - spyta opat. Gos mia zdumiewajco gboki i melodyjny jak na zgrzybiaego starca. - Brat aoba - pada odpowied z ciemnoci. Opat wycign rk, chwyci mczyzn za okie i powoli ruszy naprzd korytarzami opactwa. Zostawili za sob twardy grunt i jezioro. Z chlupotem i mlaskiem brnli przez pogrone w tej mgle mokrada. - To obrzydliwe - zauway Richard. Boto wciskao mu si do butw, dokonywao inwazji na skarpety i zaznajamiao si ze stopami znacznie bliej, ni miaby na to ochot. Przed nimi wznosi si wyrastajcy z moczarw most. U jego stp czekaa posta odziana w czarny habit dominikanw. Mnich mia twarz koloru starego ciemnego mahoniu. By wysoki; w doni trzyma dugi kij. - Sta! - krzykn. - Podajcie swe imiona i pozycje. -Jestem pani Drzwi oznajmia Drzwi. - Crka Portyka z rodu uku. - owczyni. Jestem jej straniczk. - Richard Mayhew - oznajmi Richard. - Jestem mokry. -I chcecie przej? Richard wystpi naprzd. - Owszem, taki mamy zamiar. Przyszlimy po klucz. Mnich nie odpowiedzia. Unis kij i lekko pchn Richar-da prosto w pier. Richard

polizn si i wyldowa w botnistej wodzie (czy te, odrobin cilej mwic, w wodnistym bocie). Mnich odczeka chwile, czy Richard zerwie si na nogi i rozpocznie walk. Richard jednak tego nie uczyni. Zrobia to owczyni. Richard powoli dwign si z bota, z otwartymi ustami obserwujc po raz pierwszy w yciu pojedynek na kije. Mnich by dobry. Przewysza owczyn wzrostem i, jak podejrzewa Richard, si. owczyni natomiast bya znacznie szybsza. Drewniane kije uderzay o siebie we mgle. Nagle kij mnicha nawiza bliski kontakt z brzuchem kobiety. owczyni potkna si w bocie. Mnich podszed blisko - za blisko, poj nagle, dostrzegajc, e to podstp, bo owczyni kijem rbna go pod kolana i powalia. - Dosy! - zawoa kto z mostu. owczyni cofna si o krok. Stana obok Richarda i Drzwi. Rosy mnich podnis si z bota. Krwawi z rozcitej wargi. Ukoni si nisko owczyni, po czym odszed na swoje miejsce. - Kto to jest, bracie aobo? - usyszeli gos. - Pani Drzwi, crka pana Portyka z rodu uku. owczyni, jej straniczka. I Richard Mayhew Mokry, ich towarzysz - odpar brat aoba, poruszajc rozcit warg. - Zostaem pokonany w uczciwej walce, bracie Sadzo. - Niechaj przejd. owczyni poprowadzia ich na most. Na szczycie czeka kolejny mnich, brat Sadza. By modszy i niszy ni poprzedni, lecz ubrany dokadnie tak samo. Twarz mia lnic, ciemnobrzow. Na granicy widocznoci w tej mgle kryy si inne czarne postaci. Kolejni Czarni Mnisi, domyli si Richard. Drugi mnich przez sekund przyglda si trjce przybyszw, po czym rzek: Odwracam gow i i moesz wedle chci. Odwracam znowu i nie pjdziesz, a do mierci. Nie mam twarzy, lecz ucha pust przestrze. Na me nierwne zby, kime jestem? Drzwi wystpia naprzd. Oblizaa usta i przymkna oczy. - Obracam gow - powtrzya z namysem. - Nierwne zby... I, gdzie zechcesz... Nagle jej twarz rozwietli umiech. Spojrzaa na brata Sadze. - Klucz - powiedziaa. Odpowied brzmi: klucz.

- Mdre dziewcz - rzek brat Sadza. - To ju dwa kroki. Pozosta jeszcze jeden. Z tej mgy wynurzy si bardzo stary mczyzna i ruszy ku nim ostronie, przesuwajc skat doni po kamiennej porczy mostu. Dotarszy do brata Sadzy, przystan. Jego oczy byy mlecznobiae, pokryte grub katarakt. Richardowi spodoba si od pierwszego wejrzenia. - Ilu ich jest? - spyta modego czowieka gbokim, dodajcym otuchy gosem. - Troje, ojcze opacie. - I czy jedno z nich pokonao pierwszego stranika? - Tak, ojcze opacie. - A drugie odpowiedziao waciwie drugiemu stranikowi? - Tak, ojcze opacie. - Zatem jeszcze jeden musi stawi czoo Torturze Klucza. Niechaj on bd ona wystpi naprzd. - Och, nie! - westchna Drzwi. - Pozwlcie, e zajm jego miejsce - wtrcia owczyni. - Ja poddam si torturze. Brat Sadza potrzsn gow. - Nie moemy na to pozwoli. Gdy Richard by maym chopcem, wraz ze szkoln wycieczk odwiedzi miejscowy zamek. Razem z klas pokona liczne stopnie prowadzce w najwyszy jego punkt, czciowo zburzon wie. Zebrali si na szczycie, a nauczyciel pokazywa im rozcigajcy si w dole krajobraz. Nawet w dziecistwie Richard czu si nieswojo na duej wysokoci. Z caej siy przywar do porczy. Zmruy oczy, starajc si nie patrze. Nauczyciel poinformowa ich, e szczyt wiey dzieli od stp wzgrza, na ktrym staa, prawie sto metrw. Stwierdzi te, e upuszczona z tej wysokoci moneta, dotarszy na d, zbierze do energii, by przebi ludzk czaszk. Tej nocy Richard lea w ku, wyobraajc sobie grosik spadajcy z si pistoletowej kuli bd pioruna. Grosik wci wyglda jak grosik, ale upuszczony stawa si morderczy... Tortura. Grosik run wprost na niego. By to ten rodzaj grosika. -Jedn chwileczk - rzek Richard. - Momencik. Tortura. Kto ma si podda torturze. Kto, kto nie odby walki w bocie i nie odpowiedzia na wisi na cianie, zielone i piewa"... Gada bez adu i skadu. Sysza samego siebie i nic go to nie obchodzio. - Ta wasz tortura

- zwrci si do opata. - Ile jest w niej naprawd tortury? Czy przypomina wizyt u zoliwej starej ciotki, czy raczej wetknicie rki do wrztku, aby sprawdzi, jak szybko zejdzie z niej skra? - Tdy prosz - powiedzia opat. - Nie chcecie go - wtrcia Drzwi. - Wecie jedn z nas. - Przyszo was troje. S trzy prby. Kade z was musi podda si jednej prbie. Tak jest uczciwie oznajmi opat. - Jeli przejdzie prb, wrci. Lekki powiew poruszy mg. Pozostae ciemne postaci byy, jak odgad Richard, innymi Czarnymi Mnichami. Kady mnich trzyma w doni kusz. Kady celowa w Richarda, owczyni albo Drzwi. Zwarli szeregi, odcinajc go od kobiet. - Szukamy klucza - zacz Richard. - Tak - odpar opat. - Dla anioa - wyjani Richard. - Tak - powtrzy opat. Wycign rk i uj brata Sadz pod rami. - Posuchaj. - Richard zniy gos. Nie moesz odmwi anioowi. Jeste przecie duchownym. Moe po prostu odpucimy sobie t tortur. Jeli od razu mi go oddasz, powiem, e mnie torturowae. Opat bez sowa ruszy w d mostu. U jego stp otwieray si drzwi. Richard pody za nim. Czasami nie da si nic zrobi. - Gdy zaoono nasz zakon, powierzono nam klucz. To jedna z najwitszych i najpotniejszych relikwii. Musimy go odda, ale tylko temu, kto przejdzie tortur i okae si godny. Wdrowali krtymi, wskimi korytarzami. Richard pozostawia za sob mokre, botniste lady. Jeli nie przejd tej prby, to nie dostaniemy klucza, prawda? Nie, mj synu. Richard zastanawia si przez chwil. Mog wrci pniej i sprbowa ponownie? Brat Sadza zakasa. Raczej nie, mj synu - odpar opat. - Jeli tak si stanie, najprawdopodobniej bdziesz ju... - urwa - nie do odratowania. Nie lkaj si. Moe wanie tobie pisane jest zdoby klucz? W jego gosie zadwicza ton upiornej pociechy, bardziej przeraajcy ni jakakolwiek prba zastraszenia. Zabijecie mnie?

Opat patrzy przed siebie mlecznobiaymi oczami. W jego gosie zabrzmiaa nutka urazy. Jestemy duchowymi - oznajmi. - Nie. To tortura zabija. Zeszli po schodach i znaleli si w niskiej komnacie, przypominajcej krypt o dziwnie udekorowanych cianach. A teraz - rzuci opat prosz o umiech. Rozleg si elektroniczny syk i bysn flesz. Gdy Richard odzyska wzrok, brat Sadza wyciga wanie zdjcie z wysuonego, starego polaroida. Mnich odczeka, pki si nie wywoao, a potem powiesi je na cianie. Oto nasza galeria tych, ktrzy zawiedli westchn opat. Dbamy, by adnego z nich nie zapomniano. To take nasze brzemi: pami. Richard przyjrza si twarzom. Kilka zdj z polaroida; dwadziecia, moe trzydzieci innych; odbitki barwy sepii i dagero-typy, a potem owkowe szkice, akwarele i miniatury. Pokryway ca dug cian. Mnisi od dawna si tym zajmowali. Drzwi zadraa. - Jestem taka gupia mrukna. Powinnam bya to przewidzie. Trzy osoby. Nie powinnam bya przychodzi prosto tutaj. owczyni obracaa gow z boku na bok. Zapamitaa pozycj kadego mnicha, kadej kuszy. Obliczya szans przeprowadzenia Drzwi na drug stron mostu, najpierw caej i zdrowej, potem z lekkimi obraeniami i wreszcie z powanymi ranami jej samej i lekkimi u dziewczyny. Wanie ponownie wszystko przeliczaa. - A gdyby wiedziaa? Co zrobiaby inaczej? - spytaa. - Po pierwsze, nie przyprowadziabym go tutaj oznajmia Drzwi. - Znalazabym markiza. owczyni przechylia gow. - Ufasz mu? - spytaa otwarcie. Drzwi wiedziaa, e ma na myli Carabasa, nie Richarda. - Tak - odpara. Mniej wicej mu ufam. Drzwi przedwczoraj obchodzia pite urodziny. Tego dnia targ urzdzono w ogrodach Kew. Ojciec zabra j tam ze sob w ramach prezentu urodzinowego. By to jej pierwszy targ. Znajdowali si w pawilonie motyli, otoczeni przez wielobarw-ne skrzyda, jaskrawe niewakie istoty, ktre niezmiernie j fascynoway. Nagle ojciec przykucn obok niej. - Odwr si powoli i spjrz tam obok wejcia - rzek. Posuchaa. Ciemnoskry mczyzna w obszernym paszczu, z czarnymi wosami zwizanymi w dug kitk, sta przy drzwiach, pogrony w rozmowie z dwjk zocistoskrych blinit, modym mczyzn i mod kobiet. Moda kobieta pakaa, tak. jak.

plcz doroli, starajc si jak najduej utrzyma lzy wewntrz siebie i nienawidzc chwili, gdy jednak uwabiiaj si i sprawiaj, e czowiek wyglda brzydko i zabawnie. Z powrotem skupia uwag na motylach. - Widziaa go? spyta ojciec. Przytakna. - To jest markiz de Carabas oznajmi. Kamca, oszust, a moe nawet co w rodzaju potwora. Jeli kiedykolwiek znaj-dziesz si w kopotach, id do niego. Bdzie ci chroni, moje dziecko. Musi. Drzwi ponownie zerkna na mczyzn, ktry opar donie na ramionach blinit i wyprowadza je wanie na zewntrz. Tu przedtem jednak obejrza si przez rami i mrugn do niej. Mnisi przypominali mroczne zjawy we mgle. Drzwi podniosa gos. Przepraszam, bracie! zawoaa do brata Sadzy. Chc spyta o naszego przyjaciela, ktry poszed po klucz. Jeli mu si nie uda, co si z nami stanie? Postpi krok ku nim. Odprowadzimy was i wypucimy. A co z Richardem? Dostrzega, jak mnich potrzsa ze smutkiem gow pod kapturem. Powinnam bya przyprowadzi markiza - powiedziaa zastanawiajc si, gdzie on si podziewa i co robi. Markiz de Carabas by wanie krzyowany na wielkiej drewnianej konstrukcji w ksztacie litery X, ktr pan Vandemar zbudowa z kilku starych ek, fragmentw krzesa, bramki i czego przypominajcego stare taczki. Uy te duego puda zardzewiaych gwodzi. Teraz sta na drabinie, podnoszc swoje dzieo. Jeszcze troch wyej! - zawoa pan Croup. Odrobin w lewo. Tak. Tutaj. Cudownie. Mino wiele czasu, odkd ostatni raz kogo ukrzyowali. Rozoone rce i nogi markiza de Carabasa tworzyy wielkie X. Donie i stopy mia przybite gwodziami. W pasie obwizano go sznurem. By, praktycznie rzecz biorc, kompletnie nieprzytomny. Caa konstrukcja dyndaa w powietrzu, zawieszona na kilkunastu linach, w pomieszczeniu, ktre niegdy byo stowk dla personelu. Na ziemi pan Croup zgromadzi stos ostrych przedmiotw, od yletek i noy kuchennych, po porzucone skalpele i lancety. Uzupeni go te o liczne interesujce przyrzdy, ktre pan Vandemar znalaz w dawnym skrzydle dentystycznym. Wrd nich

znalaz si nawet pochodzcy z kotowni pogrzebacz. - Sprawd, co z nim - zaproponowa. Pan Vandemar wycign motek i wsun pod brod markiza. Unis winiowi gow. Markiz zatrzepota powiekami. Otworzy oczy, odetchn gboko i splun szkaratn od krwi lin wprost w twarz pana Vandemara. -Niegrzecznie - powiedzia surowo pan Croup. W istocie nawet si ucieszy. Rzucanie do celu jest znacznie zabawniejsze, gdy cel pozostaje przytomny.

***
Woda w kocioku gwatownie wrzaa. Richard obserwowa bulgoczcy wrztek, zastanawiajc si, co z nim zrobi. Wyobrania podpowiadaa mu mnstwo rnych odpowiedzi. adna nie okazaa si prawidowa. Wrzca woda trafia do imbryka, do ktrego brat Sadza doda trzy yeczki herbacianych lici. Otrzymany pyn przelano przez sitko do trzech porcelanowych filianek. lepy opat unis gow, powszy chwil i umiechn si. - Pierwsz czci Tortury Klucza - rzek - jest filianka smacznej herbaty. Cukier? - Nie, dzikuj - odpar czujnie Richard. Brat Sadza doda do herbaty odrobin mleka i poda mu filiank i spodeczek. - Czy herbata jest zatruta? - spyta Richard. Opat sprawia wraenie uraonego. - Wielki Boe, nie! Richard pocign yk herbaty, ktra smakowaa mniej wie-cej jak zwyka herbata. - Ale to cz tortury? Brat Sadza uj donie opata i umieci w nich filiank. - W pewnym sensie. Przed rozpoczciem zawsze czstujemy poszukiwaczy filiank herbaty. Dla nas to cz tortury, ale nie dla ciebie. - Opat take pocign yk. Jego pomarszczon twarz rozjani bogi umiech. Bardzo smaczna herbata, zw-ywszy na okolicznoci. Richard odstawi filiank. - Mielibycie co przeciw temu, bymy od razu zaczli t tortur? - Ale nie - odpar opat. - Oczywicie, e nie. Wsta. Wszyscy trzej podeszli do drzwi po drugiej stronie pokoju. - Czy... - zacz Richard i urwa, prbujc zdecydowa, co zamierza powiedzie. W kocu rzek: - Czy moecie powiedzie mi cokolwiek o tej torturze?

Opat potrzsn gow. Nie mia nic do powiedzenia. Prowadzi poszukiwaczy do drzwi. Potem czeka godzin, moe dwie. Nastpnie wraca i zabiera z kaplicy szcztki, by umieci je w krypcie. Czasem nieszcznicy nie umierali, cho tego, co po nich zostao, nie mona byo nazwa ywym. Czarni Mnisi opiekowali si nimi najlepiej jak umieli. Jasne - powiedzia Richard i umiechn si. - C, prowad, Makduffie. Brat Sadza odcign zasuwy. Otwary si z trzaskiem gonym niczym wystrza. Richard przekroczy prg. Brat Sadza zamkn drzwi za jego plecami i z powrotem zasun zasuw. Poprowadzi opata na miejsce i ponownie woy w jego stare donie filiank. Opat w milczeniu pi herbat. W kocu rzek: Tak naprawd cytat brzmi: odstp, Makduffie", ale nie miaem serca go poprawia. Sprawia wraenie miego modzieca.

Rozdzia 12
Richard Mayhew szed wolno wzdu peronu metra. Nie rozpozna stacji. Naleaa do Linii District. Napis na tablicy gosi: Blackfriars". Stacja bya pusta. Gdzie w dali z rykiem przejecha pocig, wzbudzajc widmowy wiatr, ktry powia wzdu peronu i rozrzuci egzemplarz Sun" na kartki skadowe. Nagie piersi i wyzwiska poszyboway w powietrzu, spady wprost na tory. Richard powid wzrokiem z boku na bok. Potem usiad na awce, czekajc, a co si wydarzy. Nic si nie stao. Podrapa si po gowie, czujc lekkie mdoci. Na peronie rozlegy si kroki. Unis wzrok. Tu obok przechodzia wystrojona dziewczynka, trzymajca za rk kobiet wygldajc jak jej wiksza, starsza kopia. Spojrzay na niego, a potem demonstracyjnie odwrciy oczy. - Nie zbliaj si do niego, Melanie - polecia scenicznym szeptem kobieta. Melanie spojrzaa na Richarda tak, jak to robi tylko dzieci, bez najmniejszego zakopotania. Potem odwrcia si do matki. - Czemu tacy ludzie wci yj? - spytaa ciekawie. - Nie maj odwagi, by ze sob skoczy - wyjania matka. Melanie zaryzykowaa kolejne spojrzenie na Richarda. - aosny - mrukna. Odeszy, stukajc obcasami, i wkrtce znikny. Zastanawia si, czy je sobie wyobrazi. Prbowa sobie przypomnie, czemu stoi na tym peronie. Czy czeka na pocig? Dokd si wybiera? Nie wiedzia. Siedzia bez ruchu. Czy to sen? Pomaca rkami twarde, plastikowe siedzenie. Tupn w peron zaboconymi butami (skd si wzio to boto?). Dotkn swej twarzy. Nie, to nie by sen. Gdziekolwiek si znalaz, to wszystko dziao si naprawd. Czu si dziwnie: oderwany od siebie, przygnbiony i osobliwie, przeraliwie smutny. Kto usiad obok niego. Richard nie zareagowa. Nie odwrci gowy. -Hej! usysza znajomy gos. - Jak si miewasz, Dick? Wszystko w porzdku? Unis wzrok. Poczu, jak jego twarz rozszerza si w umiechu. Nadzieja uderzya go gwatownie niczym cios pici.

- Garry? - spyta z lkiem. - Ty mnie widzisz? Siedzcy obok mczyzna wyszczerzy zby w umiechu. - Zawsze by z ciebie dowcipni - rzek. - Zabawny go. Garry mia na sobie garnitur i krawat, by gadko ogolony i starannie uczesany. Richard uwiadomi sobie nagle, jak musi wyglda: zabocony, nieogolony, wymity... - Garry. Ja... wiem, jak to musi wyglda. Mog to wyjani. Zastanowi si przez moment. - Nie. Nie mog. Nie potrafi. - Nie szkodzi - odpar Garry. Gos mia spokojny, kojcy. -Nie wiem, jak ci to powiedzie. To troch niezrczne... Posuchaj, tak naprawd wcale mnie tu nie ma. - Owszem, jeste - zaprotestowa Richard. Garry ze wspczuciem pokrci gow. - Nie. Nie ma mnie. Jestem tob. Mwisz do siebie. Richard zastanowi si przelotnie, czy to jeden z dowcipw przyjaciela. - Moe to pomoe... - powiedzia Garry. Unis donie do twarzy, nacisn j, zacz ugniata, ksztatowa. Jego twarz ustpowaa pod naciskiem niczym plaste-lina. - Tak lepiej? - przejmujco znajomym gosem spyta czowiek, ktry przed chwil by Garrym. Richard zna t twarz. Odkd skoczy szko, goli j niemal kadego ranka. Czyci jej zby, wyciska krosty i od czasu do czasu aowa, e nie przypomina bardziej Toma Cruise'a, Johna Lennona albo... To bya jego twarz. - Siedzisz na stacji Blackfriars w godzinach szczytu - oznajmi tamten Richard. Gadasz do siebie. A wiesz, co mwi si o ludziach, ktrzy gadaj do siebie. Tyle e w tej chwili odrobin zbliye si do rzeczywistoci. A przemoknity, zabocony Richard spojrza w twarz czystego, elegancko ubranego Richarda i rzek: - Nie wiem, kim jeste ani co prbujesz zrobi. Ale nie wychodzi ci to zbyt przekonujco. Nie jeste nawet do mnie podobny. Kama. Jego drugie ja umiechno si ze smutkiem i potrzsno gow. - Jestem tob, Richardzie. Jestem tym, co zostao z twojego rozsdku. - Tamten Richard przyglda mu si z napiciem. -Skup si. - Rozejrza si dokoa. - Sprbuj dostrzec ludzi, zobaczy prawd. Od tygodnia nie zbliye si do niej tak bardzo. - Co za bzdury! - rzuci desperacko Richard. Potrzsn gow, ale posusznie spojrza na peron. Ktem oka dostrzeg jaki ruch. Odwrci ku niemu gow, ale to co znikno.

- Patrz - szepn jego sobowtr gosem, ktry Richard zna a za dobrze. Sta na pustej, sabo owietlonej stacji na samym rodku kolejowej samotni. A potem... Dwik i wiato uderzyy go niczym piorun. Sta na stacji Blackfriars w godzinach szczytu. Wok niego przepychali si ludzie szalecze morze dwikw i wiate rozbuchanego czowieczestwa. Na peronie sta pocig. Richard ujrza w jego oknach swoje odbicie. Oto jak wyglda: Szaleniec. Twarz pokryta tygodniowym zarostem. Wok ust i na brodzie zaschnite resztki jedzenia. Niedawno podbito mu jedno oko. By brudny. Pokrywa go czarny, zaschnity brud, ktry wypenia pory i na dobre zadomowi si pod paznokciami. Oczy mia przekrwione i wodniste, wosy tuste i beznadziejnie spltane. Z boku na nosie wyrasta mu pryszcz, gniewna, czerwona plama. By szalonym, bezdomnym wczg na peronie ruchliwej stacji metra w samym rodku godzin szczytu. Ukry twarz w doniach. Gdy unis gow, ludzie zniknli. Peron zn\v pogry si w pmroku. Richard by sam. Czyja do znalaza jego rk, uja, ucisna. Kobieca do. Poczu znajomy zapach perfum. Drugi Richard siedzia po jego lewej stronie. Po prawej przysiada Jessica, trzymajc go za rk. Patrzya na niego. Nigdy dotd nie widzia u niej podobnego wyrazu twarzy. Jess? - spyta. Potrzsna gow, wypuszczajc jego do. Obawiam si, e nie - rzeka. - Nadal jestem tob, ale musisz mnie posucha, kochany. Jeste teraz najbliszy rzeczywistoci... Cigle tylko powtarzacie najbliszy rzeczywistoci, najbliszy normalnoci". Nie wiem, o co wam... Urwa. Nagle o czym sobie przypomnia. Spojrza na drug wersj samego siebie, na kobiet, ktr kocha. - Czy to cz tortury? spyta ostro. Tortury? powtrzya Jessica. Wymienia zatroskane spojrzenie z drugim Richardem, ktry nie by nim. Tak, tortury. W opactwie Czarnych Mnichw yjcych w Londynie Pod wyjani Richard. W miar jak wypowiada te sowa, zdaway si coraz prawdziwsze. - Jest tam klucz, ktry musz zdoby dla anioa zwanego Islington. Jeli mu go dostarcz, odele

mnie do domu... - Zascho mu w ustach. Umilk. Posuchaj samego siebie powiedzia tamten Richard. -Nie widzisz, jak idiotycznie to brzmi? Jessica wygldaa, jakby z trudem wstrzymywaa pacz. Jej oczy byszczay. Nie przechodzisz adnej tortury, Richardzie. Ty... przeye zaamanie nerwowe. Kilka tygodni temu. Po prostu nie wytrzymae. Zerwaam nasze zarczyny. Zachowywae si tak dziwnie, jakby by kim zupenie obcym. Ja... nie mogam tego znie. A potem znikne. - Po jej policzkach zaczy pyn zy. Umilka, wydmuchujc nos w chusteczk. - Wdrowaem samotny, szalony ulicami Londynu - powiedzia drugi Richard. Spaem pod mostami. Jadem resztki znalezione w koszach i kubach na odpadki. Draem z zimna. Byem zagubiony, sam. Mamrotaem do siebie. Rozmawiaem z ludmi, ktrych tam nie byo... - Tak mi przykro, Richardzie - wtrcia Jessica. Pakaa. Jej wykrzywiona twarz staa si dziwnie nieatrakcyjna. Nos miaa czerwony, pokrywajcy rzsy tusz rozmaza si w czarne smugi. Nigdy wczeniej nie oglda jej tak nieszczliwej i nagle poj, jak bardzo chciaby uwolni j od blu. Prbowa j obj, pocieszy, doda jej si. Lecz wiat zadra, zawirowa i zmieni si... Kto na niego wpad. Lea sztywno na jasnym peronie wrd tumu. Policzek mia lepki i zimny. Unis gow z ziemi. Lea w kauy wasnych wymiocin. Przynajmniej mia nadziej, e naleay do niego. Ludzie patrzyli na ze wstrtem i po sekundzie odwracali wzrok. Wytar twarz i sprbowa wsta, ale nie pamita, jak to si robi. Zacz jcze. Mocno zacisn powieki i nie otwiera oczu. Gdy w kocu to zrobi, trzydzieci sekund albo godzin, czy nawet dzie pniej, peron by znw pogrony w pmroku. Dwign si z ziemi. W pobliu nie byo nikogo. - Halo! - zawoa. - Pomcie mi, prosz. Garry siedzia na awce. Obserwowa go. - Czyby wci potrzebowa kogo, kto miaby powiedzie ci, co masz robi? - Wsta i podszed do Richarda. - Richardzie rzek z naciskiem. - Jestem tob. Mog powiedzie ci to samo, co i ty powtarzasz sobie od dawna. Tyle e moe jeste zbyt przeraony, by wysucha wasnych myli.

- Nie jeste mn - powiedzia Richard, ale ju w to nie wie-rzy. - Dotknij mnie rzek Garry. Richard wycign rk. Jego do zapada si w twarz Gar-ry'ego, jakby wepchn j w ciep gum do ucia. Nie poczu najmniejszego oporu. Cofn rk. - Widzisz? - odezwa si Garry. - Mnie tu nie ma. Jeste tylko ty, krcy tam i z powrotem wzdu peronu, gadajcy do siebie, prbujcy zebra do odwagi, by... Richard nie zamierza nic mwi, lecz jego wargi poruszyy si i usysza wasny gos. - Prbujcy zebra do odwagi, by co? W goniku odezwa si gboki gos: - Zarzd transportu londyskiego chciaby przeprosi za opnienie. Doszo do niego z powodu wypadku na stacji Blackfriars. - By wanie to zrobi - powiedzia Garry. - Sta si wypadkiem na stacji Blackfriars. Skoczy z tym wszystkim. Twoje ycie to pozbawione mioci, puste kamstwo. Nie masz przyjaci... - Mam ciebie szepn Richard. Garry zmierzy Richarda pogardliwym spojrzeniem. - Uwaam, e jeste frajerem rzek. - Mam Drzwi, owczyni i Anestezj. W umiechu Garry'ego krya si lito, ktra zrania Richarda bardziej ni cokolwiek innego. - Kolejni wymyleni przyjaciele? W biurze wszyscy nabijalimy si z ciebie i z tych twoich trolli. Pamitasz je? Stay na biurku. - Garry zamia si gono. Richard take wybuchn miechem. Wszystko to byo zbyt okropne. Nie pozostawao nic innego ni miech. Po jakim czasie umilk. Garry sign do kieszeni i wyj z niej trolla. Figurka miaa fioletowe wosy. Kiedy staa na monitorze komputera Richarda. - Masz! - Garry rzuci mu maskotk. Richard sprbowa j zapa. Wycign rce, ale lalka przeleciaa przez nie jak przez powietrze. Upad na kolana, prbujc podnie trolla. Ogarno go nieodparte wraenie, e figurka stanowi jedyn pozosta czstk jego prawdziwego ycia. e gdyby tylko zdoa j odzyska, moe mgby odzyska wszystko inne... Bysk! Znw bya godzina szczytu. Pocig wyrzuci ze swych wntrznoci setki ludzi; setki

innych prboway dosta si do rodka. A Richard tkwi porodku, na czworakach, kopany i potrcany przez przechodniw. Kto z caej siy nadepn mu na palce. Richard krzykn przenikliwie i wsadzi je sobie do ust, niczym sparzone dziecko. Smakoway paskudnie. Widzia trolla na skraju peronu, jakie trzy metry dalej. Wolno popezn ku niemu przez tum, przez peron. Ludzie obrzucali go przeklestwami, wchodzili mu w drog, potrcali. Nigdy nie wyobraa sobie, e trzy metry mog okaza si tak wielk odlegoci. Usysza przenikliwy, wysoki chichot i zastanowi si, kto si tak mieje. Chichot by niezwykle niepokojcy, dziwaczny, grony. Ciekawe, jaki czowiek mg si tak mia. Richard przekn lin i chichot ucich. I wtedy ju wiedzia. Starsza kobieta wsiada do wagonu. Po drodze strcia fiole-towowosego trolla w ciemn szczelin pomidzy pocigiem a peronem. - Nie! -jkn Richard. Wci si mia, bezradnie, jkliwie, lecz w oczach zapieky go zy, ktre popyny po policzkach. Kiedy potar twarz domi, oczy zapieky jeszcze bardziej. Bysk! A potem na peronie znw zapanowaa pustka i mrok. Podnis si z ziemi i chwiejnie pokona ostatnich kilka krokw dzielcych go od krawdzi. Widzia go w dole na torach obok trzeciej szyny, tej pod prdem: ma plam fioletu, swego trolla. Spojrza naprzd. Po drugiej stronie torw na cianie wisiay wielkie plakaty reklamujce karty kredytowe, sportowe obuwie i wakacje na Cyprze. Gdy na nie patrzy, sowa rozpyny si i odmieniy. Oto co teraz gosiy: SKOCZ Z TYM WSZYSTKIM - radzi jeden z nich. UWOLNIJ SI OD CIERPIENIA - namawia drugi. BD MCZYZN - SKOCZ ZE SOB. MIEJ DZI MIERTELNY WYPADEK. Przytakn. Znw mwi do siebie. W rzeczywistoci plakaty wcale tak nie wyglday. O tak, mwi do siebie. I czas, by wreszcie posucha. Z cakiem bliska dobieg go stukot pocigu zmierzajcego na stacje. Zacisn zby i zakoysa si w przd i w ty, jakby wci potrcali go przechodnie, cho przecie by sam na peronie. Pocig jecha ku niemu i Richard poj nagle, jak niewielkiego wysiku trzeba, by uciszy drczcy go bl. Sprawi, by usta na zawsze.

Wepchn rce do kieszeni. Odetchn gboko. To takie atwe. Sekunda blu, a potem koniec... Co byo w jego kieszeni. Wyczu to palcami - co gadkiego, twardego i niemal kulistego. Wycign to co: kwarcowy paciorek. I wtedy przypomnia sobie, jak go podnis. By po drugiej stronie mostu. Paciorek stanowi cz naszyjnika Anestezji. Wwczas wydao mu si, e gdzie z daleka dobiega, a moe tylko rozbrzmiewa w jego gowie gos szczurzej dziewczyny: Richardzie, trzymaj si!". Skin gow, wkadajc koralik z powrotem do kieszeni. Sta na peronie, czekajc na przyjazd pocigu, ktry zjawi si, zwolni, zatrzyma. Drzwi pocigu otwary si z sykiem. Wagon by peen martwych ludzi; najprzerniejszych martwych ludzi. Byy tam wiee trupy z poszarpanymi ranami garde i dziurami po kulach na skroniach, a take stare, wysuszone zwoki. Z uchwytw zwisali pokryci pajczynami nieboszczycy. Na siedzeniach koysay si rakowate trupy. Wygldao na to, e kady z tych ludzi zgin z wasnej rki. Byy tam trupy kobiet i mczyzn. Richard odnis wraenie, e zna te twarze z fotografii, wiszcych na dugiej cianie, ale nie pamita, gdzie to byo. Nie pamita kiedy. W wagonie cuchno tak, jak mogoby mierdzie w kostnicy pod koniec dugiego, gorcego lata, podczas ktrego wszystkie chodnie wyziony ducha. Richard nie mia ju pojcia, kim jest. Nie wiedzia, co jest prawd, a co nie. Czy on sam jest miakiem, czy tchrzem, czowiekiem normalnym czy szalecem. Wiedzia jednak, co powinien zrobi. Wsiad do pocigu i wszystkie wiata zgasy. Szczekny zasuwy. W pomieszczeniu rozlegy si bliniacze echa. Kto pchn drzwi malekiej kaplicy, wpuszczajc do rodka wiato lampy. Bya to maa komnata o wysokim, sklepionym suficie. Z nici podczepionej w najwyszym punkcie poway zwisa srebrny klucz. Towarzyszcy otwarciu drzwi powiew zakoysal nim, a potem obrci powoli, najpierw w jedn, potem w drug stron. Opat opiera si na ramieniu brata Sadzy. Weszli razem do kaplicy. - We ciao, bracie Sadzo - poleci starzec. - Ale, ojcze... - O co chodzi? Brat Sadza uklk na jednym kolanie. Opat usysza szelest palcw badajcych ciao i

materia. - On nie umar. Starzec westchn. Wiedzia, e nie powinien tak myle, ale szczerze uwaa, i lepiej byo dla nich, jeli umierali od razu. Inaczej sprawy wyglday naprawd le. - Jeden z tych, co? - rzek. - No c, bdziemy si opiekowa nieszcznikiem, pki nie odejdzie, by otrzyma ostateczn nagrod. Zaprowad go do szpitala. A wtedy saby gos powiedzia bardzo cicho. - Nie jestem... nieszcznikiem... Opat usysza, jak kto wstaje. Dobiego go gwatowne westchnienie brata Sadzy. -Ja... chyba przeyem - oznajmi niepewnie Richard May-hew. Chyba e to dalszy cig tortury. - Nie, mj synu powiedzia opat. Zapada cisza. -No to... teraz chtnie napibym si herbaty, jeli mog -rzeki Richard. - Oczywicie - powiedzia opat. - Tedy. Richard obserwowa starca. Opat dra wyranie. Jego pokryte katarakt oczy nie widziay niczego. Wyglda na ucieszonego z faktu, e Richard yje, ale... - Przepraszam pana - wtrci z szacunkiem brat Sadza. -Prosz nie zapomnie swego klucza. - A, tak. Dziki. Zupenie wyleciao mu to z gowy. Wycign rk i zacisn do na srebrnym kluczu, krccym si powoli na swej nici. Pocign i ni zerwaa si atwo. Richard otworzy palce. Z jego doni spojrza na niego klucz. - Na me nierwne zby zadeklamowa Richard, przypominajc sobie nagle cytat kime jestem? Wsadzi klucz do kieszeni obok maego kwarcowego koralika i razem z mnichami opuci kaplic. Mga zaczynaa rzedn. owczyni ucieszya si z tego. Bya ju pewna, e w razie koniecznoci zdoa wyprowadzi pani Drzwi bez adnego uszczerbku na jej zdrowiu, odnoszc przy tym jedynie lekkie obraenia. Po drugiej stronie mostu wybucho zamieszanie. Co si dzieje - mrukna cicho. - Przygotuj si do ucieczki. Mnisi si cofnli. Richard, przybysz z Gry, wynurzy si z mgy, maszerujc obok opata. Wyglda... owczyni zmierzya go uwanym wzrokiem, prbujc okreli zmian, jaka w nim zasza.

Jego rodek cikoci przesun si niej. Nie... to byo co wicej. Richard wyglda... Wyglda, jakby dors. - Jeszcze yjesz? - spytaa. Przytakn. Wsun rk do kieszeni i wycign srebrny klucz. Rzuci go dziewczynie, ktra zapaa srebrny przedmiot, a potem pomkna ku Richardowi i chwycia go w objcia z caych si. Po chwili wypucia Richarda i podbiega do opata. Nie potrafi wyrazi, jak wiele to dla nas znaczy. Starzec umiechn si sabo, lecz ciepo. Niechaj uk i witynia bd z wami w czasie podry przez podziemie - rzek. Drzwi dygna. Potem, zaciskajc do na kluczu, wrcia do Richarda i do owczyni. Trjka podrnych zesza z mostu. Mnisi zostali na nim, pki tamci nie zniknli w starej mgle spowijajcej wiat pod wiatem. Stracilimy klucz - powiedzia opat. - Boe, zlituj si nad nami.

Rozdzia 13

Anio Islington ni mroczny, gwatowny sen. Wielkie fale wznosiy si i rozbijay nad miastem. Niebo przeszyway rozwidlone byskawice sigajce od horyzontu po horyzont. Pada deszcz. Miasto drao. Obok wielkiego amfiteatru pony domy. Islington patrzy na wszystko z wysoka, unoszc si w powietrzu tak, jak to bywa we nie i jak czyni w owych dawnych czasach. W miecie nie brakowao budynkw liczcych sobie setki metrw wysokoci; nawet one jednak wydaway si malekie w porwnaniu z zielonymi falami Atlantyku. A potem usysza krzyki. Na Atlantydzie mieszkao cztery miliony ludzi. W swym nie Islington sysza gos kadego z nich, jasno i wyranie, gdy wrzeszczeli, dusili si, ponli i umierali. Fale pochony miasto. Burza ucicha. Gdy nasta wit, nie pozostao ju nic, co mogoby wiadczy, e kiedy byo tu miasto. Nic oprcz wzdtych trupw dzieci, kobiet i mczyzn unoszcych si na zimnych porannych falach; trupw, ktre mewy, szare i biae, zaczynay ju atakowa swymi okrutnymi dziobami. Islington si przebudzi. Sta obok wielkich czarnych drzwi z krzemienia i starego srebra. Dotkn zimnego, gadkiego kamienia, lodowatego metalu. Dotkn stou. Przesun lekko palcami wzdu ciany. A potem ruszy przez komnaty swego dworu, dotykajc kolejnych rzeczy. Idc, poda staymi ciekami, gadkimi zagbieniami, ktre jego bose stopy wyobiy przez wieki w skale. Zatrzyma si przy skalnej sadzawce. Uklk i palcami musn wod. Powierzchnia zafalowaa. Odbijajcy si w niej obraz anioa i otaczajcych go wiec zamigota i uleg zmianie. Islington patrzy teraz w gb piwnicy. Gdzie w dali usysza dzwonek telefonu. Pan Croup podnis suchawk. Sprawia wraenie zadowolonego z siebie. - Croup i Vandemar - warkn. - Oczu wydubywanie, nosw amanie, jzykw rozrywanie, podbrdkw rozbijanie, garde podrzynanie.

Panie Croup - powiedzia anio. - Zdobyli klucz. Chc, by dziewczyna imieniem Drzwi dotara do mnie bezpiecznie. - Bezpiecznie powtrzy bez entuzjazmu pan Croup. -Rozumiem. Obronimy j. C za wspaniay pomys. Co za oryginalno. Zdumiewajce, doprawdy. Wikszo ludzi, wynajmujc zabjcw, zadowoliaby si egzekucj, sekretnym morderstwem, nawet ponur zbrodni. Tylko pan angauje dwch najwspanialszych podrzynaczy garde w caym czasie i przestrzeni, a potem prosi, by strzegli bezpieczestwa maej dziewczynki. - Prosz dopilnowa, by dotara tu bez szwanku, panie Croup. Nikt nie moe jej skrzywdzi. Jeli wy to zrobicie, bd bardzo niezadowolony. Zrozumia pan? -Tak. Co jeszcze? spyta Islington. Tak, prosz pana. - Croup odkaszln lekko. Pamita pan markiza de Carabas? Oczywicie. Rozumiem, e nie istnieje podobne zastrzeenie dotyczce eksterminacji markiza? - Nie - odpar anio. - Macie chroni tylko dziewczyn. Unis do znad wody. Odbicie znw przedstawiao otoczonego wiecami anioa. A potem anio Islington wsta i powrci do komnat wewntrznych, czekajc na przybycie goci. - Co powiedzia? spyta Vandemar. - Powiedzia, panie Vandemar, e moemy robi z markizem, co nam si ywnie podoba. Vandemar skin gow. - Czy to obejmuje zadanie mierci w mczarniach? - spyta. - Tak, panie Vandemar. Po zastanowieniu musz powiedzie, e tak. - To wietnie, panie Croup. Nie chciabym wysucha kolejnej reprymendy. Vandemar unis wzrok ku krwawemu ochapowi koyszcemu si nad nimi. - Lepiej zatem pozbdmy si trupa.

***
Jedno z przednich kek sklepowego wzka skrzypiao i przejawiao wyran tendencj do zbaczania na lewo. Pan Vandemar znalaz wzek na poronitej traw ulicznej wysepce nieopodal szpitala. Gdy tylko go ujrza, zorientowa si, i jest idealnej wielkoci do przewiezienia ciaa. Oczywicie, mg sam je przenie, ale wtedy trup poplamiby go krwi albo innymi pynami. A pan Vandemar mia tylko jeden garnitur. Tote popycha teraz ciao markiza de Carabas w gb kana-u burzowego, a wzek

poskrzypywa: skrzyp, skrzyp, skrzyp i cay czas ciga na lewo. Pan Vandemar pomyla, e dla odmiany jego towarzysz mgby troch popcha wzek. Pan Croup jednak by zajty mwieniem. - Wie pan, panie Vandemar - mwi wanie - jestem W tej chwili zbyt przepeniony radoci, zbyt zadowolony, nie wspominajc ju nawet o ogarniajcej mnie cakowitej, nieograniczonej ekstazie, by narzeka, skary si i utyskiwa. W kocu bowiem pozwolono nam zrobi to, co robimy najlepiej... Pan Vandemar pokona szczeglnie trudny zakrt. - To znaczy kogo zabi? - spyta. Pan Croup umiechn si promiennie. - Istotnie, to dokadnie to znaczy, panie Vandemar, mj dzielny druhu, szlachetna, jasna duszo. Jednake do tej pory z pewnoci wyczue ju drobne ale kryjce si pod m szczliw, bog, radosn mask; kruszyn niepokoju dranic niczym may skrawek surowej wtroby przywierajcy do wntrza buta. Bez wtpienia mwisz w tej chwili do siebie: Nie wszystko ukada si tak radonie w sercu pana Croupa. Sprbuje go namwi, by zrzuci z siebie ten ciar". Pan Vandemar zastanawia si dug chwil, otwierajc okrg elazn klap czc kana burzowy z tunelami kanalizacji i przeciskajc si przez otwr. Potem pocign za sob wzek z ciaem markiza de Carabas. I wreszcie, niemal pewien, e nie myla o niczym podobnym, rzek: -Nie. Pan Croup puci jego odpowied mimo uszu. - I gdybym w odpowiedzi na twe bagania odkry przed tob, co nie daje mi spokoju, przyznabym, e dusz m drczy konieczno ukrycia naszego wspaniaego dziea. Powinnimy zawiesi aosne szcztki byego markiza na najwyszej szubienicy w Londynie Pod, a nie wyrzuca jak zuytego... - urwa, poszukujc stosownego porwnania. - Szczura? - podsun pan Vandemar. - Papuk falist? ledzion? Panu Croupowi nie spodobaa si adna sugestia. Westchn. Przed nimi otwiera si gboki kana peen brzowej wody. Na jej powierzchni unosiy si brudnobiae paty piany, zuyte prezerwatywy i okazjonalnie strzpy papieru toaletowego. Pan Vandemar zatrzyma wzek. Pan Croup pochyli si, unis za wosy gow markiza i sykn do martwego ucha: - Im wczeniej skoczymy z tym zadaniem, tym bardziej si uciesz. Istniej inne miejsca i czasy, ktre waciwie doceni dwie pary zrcznych rk wyposaonych w garot i

n rzenicki. Potem wsta. - Dobranoc, sodki markizie. Nie zapomnij pisa. Pan Vandemar przechyli wzek i trup z pluskiem wpad do brzowej wody. A potem, poniewa w tym krtkim czasie zdy poczu do niego yw niech, pan Vandemar wepchn do kanau take sklepowy wzek. Pan Croup unis wysoko lamp, przygldajc si otoczeniu. - Ze smutkiem konstatuj - rzek - i ulicami ponad nami wdruj ludzie, ktrzy nigdy nie poznaj pikna tych kanaw, panie Vandemar; owych ceglanych katedr pod ich stopami. - Prawdziwa sztuka - zgodzi si pan Vandemar. Odwrcili si plecami do brzowej wody i wrcili w gb tuneli. - Z miastami jest tak jak z ludmi, panie Vandemar - zauway pan Croup z afektacj. - Najwaniejszy jest stan ich wntrznoci. Drzwi powiesia sobie klucz na szyi na kawaku sznurka, ktry znalaza w jednej z kieszeni skrzanej kurtki. - To niezbyt bezpieczne zauway Richard. Dziewczyna skrzywia si pociesznie. - Naprawd doda. Wzruszya ramionami. - W porzdku - rzeka. - Kiedy dotrzemy na targ, zaatwi sobie acuch. Wdrowali labiryntem jaski, gbokich tuneli wycitych w wapieniu. Richard czu si jak czowiek prehistoryczny. Zachichota. Co ci tak mieszy? - spytaa Drzwi. Umiechn si szeroko. Wyobraaem sobie wyraz twarzy markiza, gdy poinformujemy go, e bez jego pomocy wydostalimy od mnichw klucz. Z pewnoci bdzie mia do powiedzenia co ironicznego -odpara. A potem prosto do anioa, dug i niebezpieczn drog", cokolwiek to znaczy. Richard mia wanie powiedzie, e zapewne bdzie duga i niebezpieczna, jednak ugryz si w jzyk. Zacz podziwia malunki na cianach jaskini. W rdzach, czerwieniach, ochrach i ciach przedstawiono na nich atakujce dziki i uciekajce gazele, kudate mastodonty i olbrzymie leniwce. Z pocztku sdzi, e malunki musz liczy sobie tysice lat, potem jednak skrcili za rg i ujrza oddane w tym samym stylu ciarwki, domowe koty, samochody i wyranie gorzej przedstawione, jakby dostrzegane jedynie przelotnie i z bardzo daleka - samoloty. aden z malunkw nie znajdowa si specjalnie wysoko. Moe ich twrcami bya rasa karowatych podziemnych neandertalczykw? Byo to rwnie

prawdopodobne, jak wszystko inne w tym dziwnym wiecie. - To gdzie odbywa si najbliszy targ? - spyta. - Nie mam pojcia - odpara Drzwi. - owczyni? Kobieta wynurzya si z cieni. - Nie wiem. Tu obok nich przemkna maa posta. W kilka chwil pniej dwie kolejne postaci popdziy jej ladem. Gdy ich mijay, owczyni wycigna rk i zapaa za ucho maego chopca. - Auu! - krzykn tak, jak to robi mali chopcy. - Puszczaj! Ona ukrada mi pdzel! - Zgadza si - doda jaki piskliwy gos z gbi korytarza. -Ukrada. - Nieprawda! - wtrci jeszcze wyszy i bardziej piskliwy gosik. owczyni wskazaa obrazy na cianie jaskini. - To ty je namalowae? - spytaa. Chopiec spojrza na ni z wynios arogancj, na jak sta jedynie najwikszych artystw i wszystkich dziewicioletnich chopakw. - Tak - odpar wojowniczo. - Cz z nich. - Nieze - przyznaa owczyni. Chopak zmierzy j gniewnym spojrzeniem. - Gdzie odbywa si nastpny Ruchomy Targ? - spytaa Drzwi. - Belfast - odpar chopak. - Dzi w nocy. - Dziki - powiedziaa Drzwi. - Mam nadziej, e odzyskasz swj pdzel. Pu go, owczyni. Kobieta wypucia ucho malca. Chopak jednak sta dalej. Zmierzy j uwanym wzrokiem, potem skrzywi si na znak, e jej imi zupenie nie zrobio na nim wraenia. - Ty jeste owczyni? - spyta. Umiechna si skromnie. Chopak pocign nosem. - Najlepsza straniczka podziemia. - Tak mwi. Jednym pynnym gestem sign za siebie i unis rk. Nagle zamar, wyranie zdumiony i otworzy do, przygldajc si jej uwanie. Potem zaskoczony spojrza na owczyni. Kobieta rozgia palce, demonstrujc may n sprynowy o wybitnie niesympatycznym ostrzu. Trzymaa go w grze poza zasigiem chopaka. Zmarszczy nos.

- Jak to zrobia? - Spywaj - rzucia owczyni. Zoya n i rzucia go chopcu, ktry popdzi korytarzem w pocigu za zodziejk pdzla.

***
Ciao markiza de Carabas pyno twarz do dou na wschd, w gb kanau. Londyskie kanay rozpoczy swe ycie jako rzeki i strumienie pynce z pnocy na poudnie do Tamizy. System ten sprawdza si lepiej lub gorzej przez wiele lat, a w kocu w 1858 roku ilo ciekw wyprodukowanych przez mieszkacw i przemys w poczeniu z upalnym latem stworzya zjawisko zwane w owych czasach Wielkim Smrodem. Kto tylko mg, wyjecha z Londynu. Pozostali owijali twarze szmatami nasczonymi karbolem i prbowali nie oddycha przez nos. Parlament musia przerwa sesj. W nastpnym roku poleci rozpoczcie budowy systemu kanalizacji. Tysice mil zbudowanych wwczas kanaw zaprojektowano tak, by lekko nachylay si z zachodu na wschd. Gdzie za Greenwich cieki wypompowywano do ujcia Tamizy, z ktrego wpyway do morza. T wanie drog pokonywa teraz witej pamici markiz de Carabas, pync z zachodu ku wschodowi soca i stacjom pomp. Szczury na wysokiej ceglanej pce, robice to, co zwykle robi szczury, gdy nie oglda ich aden czowiek, ujrzay przepywajce zwoki. Najwikszy z nich, duy czarny samiec, zawiergota cicho. Mniejsza brzowa samica odwiergotaa co w odpowiedzi. Potem zeskoczya z pki na plecy markiza. Pyna na nim chwile, wchajc wosy i paszcz, kosztujc krwi, a nawet przechylajc si niebezpiecznie i uwanie ogldajc widoczny kawaek twarzy. W kocu zeskoczya z gowy do brudnej wody i energicznie popyna do brzegu. Tam wdrapaa si po liskich cegach, pobiega po belce i doczya do towarzyszy.

***
- Belfast? - spyta Richard. Drzwi umiechna si psotnie. - Sam zobaczysz powiedziaa jedynie. Przesta wypytywa. Zmieni temat. - Ten dzieciak mg zega co do targu. - To nie jest co, o czym my, ludzie z Dou, moglibymy kama. Ja... nie sdz, by byo to w ogle moliwe - urwaa. -Targ jest czym wyjtkowym. - Skd dzieciak wiedzia, gdzie si odbywa? - Kto mu powiedzia - wyjania owczyni. Richard przetrawia przez chwil t

informacj. - A skd tamten kto wiedzia? - Powiedzia mu kto inny - tumaczya Drzwi. -Ale... Zastanawia si, kto waciwie wybiera miejsce, jak przekazuje innym wiadomo, gdy nagle w ciemnoci rozleg si gboki kobiecy gos. - Ssss. Macie moe pojcie, kiedy odbywa si nastpny targ? Kobieta wysza z cienia. Nosia srebrn biuteri. Miaa starannie uczesane ciemne wosy i bya bardzo blada. Jej dug sukni uszyto z czarnego jak smoa aksamitu. Richard natychmiast zorientowa si, e widzia j ju wczeniej, ale potrzebowa kilku chwil, by przypomnie sobie gdzie: na pierwszym Ruchomym Targu u Harrodsa. Umiechna si wtedy do niego. - Dzi w nocy - oznajmia owczyni. - Belfast. - Dzikuj - odpara kobieta. Ma zdumiewajce oczy, pomyla Richard. Barwy patkw naparstnicy. - Spotkamy si na targu dodaa i mwic to spojrzaa wprost na Richarda. Potem niemiao odwrcia wzrok. Cofna si w cie i znikna. - Kto to by? - spyta Richard. - Nazywaj siebie Aksamitnymi. - odpara Drzwi. - Za dnia pi tutaj, noc kr po Grze. - S niebezpieczne? - spyta Richard. - Kady jest niebezpieczny wtrcia owczyni. - Posuchajcie, wracajc do targu - naciska Richard kto podejmuje decyzje, gdzie i kiedy go urzdzi? Jak dowiaduj si o tym pierwsi ludzie? owczyni wzruszya ramionami. - Drzwi? - spyta. - Nigdy si nad tym nie zastanawiaam. Skrcili za rg. Drzwi uniosa lamp. - Nieze - mrukna. - I co za tempo - dodaa owczyni. Czubkiem palca dotkna obrazu na cianie. Farba bya jeszcze mokra. Malunek przedstawia owczyni, Drzwi i Richarda. Nie by zbyt pochlebny.

***
Czarny szczur niemiao wkroczy do gniazda Zocistych, kulc uszy i nie unoszc

gowy. Popiskujc i wiergocc pez naprzd. Zocici urzdzili sobie gniazdo w stosie koci. Naleay one kiedy do kudatego mamuta, w czasach gdy te wielkie, wochate stwory kryy po zanieonej tundrze poudniowej Anglii, jakby w opinii Zocistych - uwaay, e naley do nich cay wiat Tego akurat mamuta Zocici pozbawili owych zudze szybko i ze skutkiem miertelnym. Dotarszy do stosu koci, czarny szczur ukoni si, przekrci na grzbiet, odsaniajc gardo, zamkn oczy i czeka. Po chwili wiergot z gry poinformowa go, e moe si odwrci. Jeden ze Zocistych wynurzy si z mamuciej czaszki lecej na szczycie stosu. Pomkn w d starego ka; szczur o zotym futrze i oczach barwy miedzi. Wielkoci dorwnywa duemu kotu. Czarny szczur przemwi. Zocisty namyla si przez chwi-l, po czym wywiergota rozkaz. Czarny szczur przekrci si na grzbiet, ponownie odsaniajc gardo. Potem mign naprzd, ruszajc w drog. Plemi Kanaw istniao, rzecz jasna, na dugo przed czasa-mi Wielkiego Smrodu. Mieszkao w kanaach elbietaskich i pniej, w tych z czasw restauracji i regencji. Stopniowo roso w si, w miar jak coraz wicej londyskich strumieni za-mieniao si w kryte rynsztoki, gdy stale wzrastajca liczba mieszkacw produkowaa coraz wicej ciekw, odpadkw i mieci. Dopiero jednak po Wielkim Smrodzie, gdy rozpocz si wielki wiktoriaski program budowy kanalizacji, plemi znalazo si na swoim. W kanaach mona ich byo znale wszdzie. Na stae jednak mieszkali w icie kocielnych ceglanych kryptach na wschodzie, u zbiegu wielu brudnych, pienistych ciekw. Tam wanie siadywali z wdkami, sieciami i zaimprowizowanymi bosakami, obserwujc powierzchni brzowej wody. Ich ubrania - brzowe i zielone - pokrywaa gruba warstwa czego, co mogo by pleni, warstw smaru albo czym jeszcze gorszym. Wosy mieli dugie i spltane. Cuchnli mniej wicej tak, jak mona to sobie wyobrazi. W tunelu wisiay stare latarnie sztormowe. Nikt nie wiedzia, jakiego paliwa uywao Plemi Kanaw, lecz ich lampy pony mierdzcym bkitnozielonym ogniem. Nie wiadomo, jak czonkowie Plemienia Kanaw porozumiewaj si ze sob. W swych nielicznych kontaktach ze wiatem zewntrznym uywaj wycznie min i gestw. yj w swoim wiecie penym pluskw i kapania - mczyni, kobiety i milczce kanaowe dzieci.

Dunnikin dostrzeg co w wodzie. By wodzem Plemienia Kanaw, najmdrzejszym i najstarszym spord pobratymcw. Zna wszystkie kanay lepiej ni ich budowniczowie. Teraz sign po star siatk na krewetki. Jeden fachowy ruch rki i wyowi z wody telefon komrkowy w bardzo kiepskim stanie. Pooy zdobycz na niewielkim stosiku mieci w rogu. Jak dotd dzisiejszy pow skada si z dwch pojedynczych rkawiczek, buta, kociej czaszki, egzemplarza pisma Fiesta", nasiknitej wod paczki papierosw, sztucznej nogi, martwego cocker-spa-niela, poroa - gotowego do powieszenia na cianie - i dolnej czci dziecicego wzka. Nie by to najlepszy dzie, a w nocy odbywa si targ. Dunnikin nie spuszcza wzroku z wody. Nigdy nie wiadomo, co zjawi si za chwil.

***
Stary Bailey wiesza wanie pranie. Bielizna trzepotaa na wietrze na szczycie Centre Point. Starzec nie przepada za samym wieowcem, ale jak czsto powtarza ptakom, widok z gry by naprawd niezrwnany. Wiatr zrywa pira z paszcza Bailey a i unosi je daleko nad Londyn. Stary czowiek nie przejmowa si. Jak zwyk mawia swym ptakom, mia u nich wicej pir, ni potrzebowa. Spod pknitej kratki wywietrznika wynurzy si wielki czarny szczur. Rozejrza si wok, pomkn do pokrytego plamami ptasich odchodw namiotu Starego Baileya, wbieg po cianie, a potem po sznurze z bielizn. Zawiergota naglco. - Powoli, powoli - rzuci Stary Bailey. Szczur zwolni, nieco niszym gosem powtarzajc wiadomo. - A niech mnie! -westchn starzec. Popdzi do namiotu i wrci uzbrojony - w widelec do pieczenia i opat na wgiel. Potem przynis narzdzia do targowania. Wreszcie cofn si po raz trzeci, otworzy drewnian skrzyni i wsun do kieszeni srebrne puzderko. - Naprawd nie mam czasu na te gupstwa poinformowa szczura, po raz ostatni opuszczajc namiot. - Jestem bardzo zajtym czowiekiem. Ptaki same si nie zapi. Zacz rozkrca spowijajc go lin. Szczur co pisn. - S przecie inni - powiedzia Stary Bailey - ktrzy mogliby odzyska ciao. Nie jestem ju taki mody i nie lubi podziemi. Jestem czowiekiem z dachw. Tu si urodziem i wychowaem. Szczur wyda z siebie nieprzychylny odgos.

- Popiech jest wrogiem szybkoci - odpar stary Bailey. - Ju id. Smarkacz! Znaem twojego prapradziadka, moci szczurze, wic nie prbuj mi si tu wywysza. Gdzie odbywa si targ? Szczur poinformowa go. A potem starzec woy zwierz do kieszeni i znikn za krawdzi dachu.

***
Siedzcy obok kanau na plastikowym leaku Dunnikin poczu nagle, jak ogarnia go przeczucie nadcigajcego bogactwa. Czu, jak pynie ku nim z zachodu na wschd. Gono klasn w donie. Podbiegli do niego inni mczyni, kobiety i dzieci, chwytajc po drodze sieci i bosaki. Ustawili si wzdu liskiego parapetu w migotliwym zielonym wietle kanau. Dunnikin wskaza rk, a oni czekali. W ciszy, tak jak zawsze czeka Plemi Kanaw. W oddali ukazao si ciao markiza de Carabas, unoszone prdem twarz w d, pynce majestatycznie niczym barka. W ciszy zarzucili na nie haki i sieci i wkrtce wycignli na brzeg. Zdjli z trupa paszcz i buty; reszt ubra pozostawili w pokoju. Oprnili kieszenie paszcza. Dunnikin z szerokim umiechem oglda zdobycz. Klasn ponownie i Plemi Kanaw zaczo szykowa si do wyprawy na targ. Dopiero teraz mieli co na sprzeda.

***
- Jeste pewna, e markiz bdzie na targu? - spyta Richard, gdy ich cieka zacza wznosi si powoli. - On nas nie zawiedzie - odpara Drzwi przesadnie pewnym siebie tonem. - Bez wtpienia tam bdzie.

Rozdzia 14

"Belfast" to krownik o wypornoci jedenastu tysicy ton, ktry rozpocz sub w 1939 roku i odzna-czy si podczas dziaa wojennych w drugiej wojnie wiatowej. Od tego czasu cumowa na poudniowym brzegu Tamizy w pocztwkowej krainie midzy mostami, naprzeciw londyskiej Tower. Wida z niego byo katedr witego Pawa i pomnik upamitniajcy Wielki Poar, dzieo Christophera Wre-na. Obecnie peni funkcj pywajcego muzeum, pomnika i miejsca szkole. Wski pomost czy statek z brzegiem. I wanie po nim wdrowali przybysze, dwjkami, trjkami, dziesitkami. Przedstawiciele wszystkich plemion Londynu Pod na wycigi rozstawiali swoje kramy, zczeni targowym rozejmem i wsplnym pragnieniem ustawienia si jak najdalej od stoiska Plemienia Kanaw. Ponad sto lat wczeniej ustalono, e Plemi Kanaw moe uczestniczy jedynie w tych targach, ktre odbywaj si na wieym powietrzu. Dunnikin i jego ludzie usypali ze swych zdobyczy wielki stos na gumowej pachcie pod jednym z wielkich dzia. Z pocztku nikt do nich nie podchodzi, wreszcie jednak ludzie si zjawili: poszukiwacze okazji, ciekawscy oraz ci nieliczni, na swe szczcie pozbawieni zmysu wchu. Richard, owczyni i Drzwi przepychali si przez tum na pokadzie. Richard zorientowa si nagle, e nie czuje ju potrzeby przygldania si wszystkiemu i wypytywania. Dzisiejszy tum nie by wcale mniej dziwny ni tamten na poprzednim Ruchomym Targu, ale te i on sam by rwnie dziwny jak pozostali. Rozejrza si wok, przebiegajc wzrokiem po twarzach ludzi, poszukujc ironicznie umiechnitego markiza. - Nie widz go - zauway. Zbliali si do warsztatu kowala. Mczyzna, ktrego z atwoci mona byoby wzi za niewielk gr, gdyby nie kdzierzawa brzowa broda, rzuci na kowado bry rozgrzanego do czerwonoci metalu. Richard nigdy dotd nie oglda prawdziwego kowada. Nawet z odlegoci piciu krokw czu bijcy z metalu ar. - Szukaj dalej. Carabas z pewnoci si zjawi. On zawsze wraca - odpara Drzwi, ogldajc si za siebie -jak zy szelg. - Zastanowia si przez moment - Co to jest zy szelg? A potem, nim Richard zdy odpowiedzie, pisna:

-Kowal! Brodata gra uniosa wzrok, przestaa uderza motem w rozgrzany metal i rykna: - Na uk i wityni! Pani Drzwi!, Brodacz olbrzym porwa j z ziemi, jakby waya nie wicej ni mysz. - Cze, kowalu powiedziaa Drzwi. - Miaam nadziej, e ci tu znajd. - Nigdy nie przegapibym targu, pani - zagrzmia radonie, a potem wyzna konfidencjonalnie gosem przywodzcym na myl niedalek eksplozj: - To tu ubija si najlepsze interesy. Chwileczk - doda, przypominajc sobie o stygncym metalu na kowadle. - Zaczekaj moment. - Posadzi Drzwi na szczycie kramu na poziomie swoich oczu, dwa metry nad ziemi. Zacz tuc w metal motem, przekrcajc go przy tym czym, co Richard prawidowo zidentyfikowa jako szczypce. Pod uderzeniami mota metal z nieforemnej bryy przeksztaci si w pikn czarn r, zdumiewajco delikatn; kady patek by misternie oddany. Kowal wrzuci r do stojcego obok kowada kuba z zimn wod. Metal zasycza, wzbijajc w powietrze chmur pary. Potem olbrzym wycign swe dzieo i poda je tustemu mczynie w kolczudze, czekajcemu cierpliwie z boku. Tamten wyrazi uznanie i w zamian wrczy mu zielon plastikow torb od Marksa i Spencera, pen najrniejszych gatunkw serw. - Kowalu! - zawoaa Drzwi z gry. - To moi przyjaciele. Kowal ucisn do Richarda rk wiksz od jego wasnej o kilkanacie rozmiarw. Jego ucisk by peen entuzjazmu, lecz bardzo agodny, jakby w przeszoci, po licznych wypadkach przy powitaniach, odby dugi trening wyrabiajcy delikatno. - Bardzo mi mio - zagrzmia. - Richard - przedstawi si Richard. Kowal umiechn si radonie. - Richard! Pikne imi. Miaem kiedy konia imieniem Richard. - Wypuci jego rk i odwrci si do owzyni. - A ty jeste... owzyni? owzyni! Jak tu stoj, oddycham i wyprniam si, to ty! Zarumieni si niczym uczniak. Splun na rk i niezrcznie sprbowa przygadzi w/burzone wosy. Potem wycign do, uwiadomi sobie, e wanie na ni naplu i otar j pospiesznie w skrzany fartuch, przestpujc z nogi na nog. - Mio mi - odezwaa si owzyni z cudownym karmelowym umiechem. - Kowalu! - zawoaa Drzwi. - Pomoesz mi zej? - Wybacz, pani - rzek zawstydzony i zsadzi j z dachu. W tym momencie Richard zrozumia, e kowal zna Drzwi od dziecka. Ogarna go niewytumaczalna zazdro.

- Sucham - powiedzia olbrzym zwracajc si do Drzwi. -Co mog dla ciebie zrobi? - Kilka rzeczy - odpara. - Ale najpierw... - Spojrzaa na Richarda. - Richardzie, mam dla ciebie zadanie. owzyni uniosa brwi. - Dla niego? Drzwi przytakna. - Dla was obojga. Zechcecie poszuka czego do zjedzenia? Prosz. Richarda ogarna dziwna duma. Dowid swej wartoci podczas tortury klucza. By teraz Jednym z Nich. Pjdzie zatem i Przyniesie Co Do Jedzenia. Nad si. - Jestem twoj straniczk. Zostan przy tobie oznajmia owczyni. Drzwi umiechna si szeroko. Jej rnobarwne oczy rozbysy. - Na targu? Obowizuje nas rozejm. Nikt mnie tu nie tknie. A Richard potrzebuje opieki bardziej ni ja. Richard oklap, nikt jednak tego nie zauway. - A jeli kto naruszy rozejm? - spytaa owczyni. Kowal zadra mimo panujcego gorca. - Kto miaby naruszy targowy rozejm? Brrr! - Nie dojdzie do tego. Idcie oboje. Znajdcie curry i chrupkie placuszki. Pikantne. owczyni przeczesaa palcami wosy. Potem odwrcia si i odesza w tum. Richard pody w lad za ni. - Co by si stao, gdyby kto naruszy rozejm? - spyta przeciskajc si midzy ludmi. Zastanowia si przez moment. -Ostatnim razem zdarzyo si to okoo trzystu lat temu. Dwch przyjaci wdao si w ktni o kobiet. Kto wycign n i jeden z nich zgin. Drugi uciek. -I co? Zosta zabity? owczyni potrzsna gow. - Wrcz przeciwnie. Wci auje, e to nie on umar. - Nadal yje? cigna wargi. - W pewnym sensie - odpara po chwili. W pewnym sensie. - Fuj! - Richard mia wraenie, e zaraz zwymiotuje. - Co to za smrd? - Plemi Kanaw. Odwrci gow, postanawiajc nie oddycha przez nos, pki nie oddal si od mierdzcego kramu. - Widziaa moe markiza? - spyta. owczyni potrzsna gow. Gdyby wycigna rk, z a-twoci by go dosiga. Ruszyli trapem w gr, w stron stoisk z jedzeniem i przyje-mniejszych zapachw. Stary Bailey z atwoci znalaz kram Plemienia Kanaw, posugujc si wycznie zmysem wchu.

Odegra nieze przedstawienie, demonstracyjnie ogldajc martwego cocker-spaniela, sztuczn nog, mokry i lepki telefon komrkowy i potrzsajc ze smutkiem gow nad kadym z nich. W kocu uda, e dostrzega ciao markiza. Podrapa si po nosie. Zaoy okulary i przyjrza mu si uwanie. Przytakn. Potem gestem wezwa Dunnikina i wskaza trupa. Dunnikin szeroko rozoy rce, umiechn si bogo i unis wzrok ku niebu, demonstrujc rado, jak napawaj ich szcztki markiza. Pooy do na czole, opuci j i przybra tragiczn min, by przekaza rozpacz, jak wywoa utrata podobnie wspaniaych zwok. Stary Bailey wsun rk do kieszeni i wyj na wp zuyty dezodorant w sztyfcie. Poda go Dunnikinowi, ktry zmruy oczy, poliza dezodorant i odda. Starzec ukry go w kieszeni. Obejrza si na zwoki markiza de Carabasa, pnagie, bose, wci wilgotne po dugiej podry kanaami. Ciao byo szaro-biae, pozbawione krwi, ktra wypyna z wielu duych i maych ran. Dugi kontakt z wod sprawi, e skra pomarszczya si niczym suszona liwka. Po chwili wahania Bailey wydoby z kieszeni butelk, w trzech czwartych wypenion tawym pynem, i rzuci Dunnikinowi. Dunnikin obejrza j uwanie. Plemi Kanaw wie, jak wyglda flaszka Chanel Nr 5, tote wszyscy natychmiast zebrali si wok wodza. Dunnikin ostronie, z naboestwem odkrci korek i na sekund przytkn butelk do przegubu. Potem z powag, ktrej mgby pozazdroci mu najlepszy paryski parfumier, powcha. Nastpnie z entuzjazmem skin gow i podszed do Starego Baileya, by ucisn go i zakoczy targi. Stary Bailey odwrci gow. Pniej unis palec i postara si jak najlepiej przekaza, e nie jest ju mody i e, martwy czy nie, markiz de Cara-bas nie naley do najlejszych. Dunnikin z namysem poduba w nosie, potem z gestem wskazujcym nie tylko hojno, ale te wrcz niemdr dziecinn rozrzutno, ktra z pewnoci zaprowadzi go wraz z caym plemieniem do przytuku dla ubogich, poleci jednemu z modszych czonkw plemienia przywiza trupa do dolnej czci starego dziecicego wzka. Przybysz z dachu okry zwoki kawakiem materiau i pocign za sob przez zatoczony pokad. - Poprosz jedn porcj wegetariaskiego curry - powiedzia Richard, zwracajc si do kobiety za lad. - Zastanawiaem si te... Misne curry. Z jakiego jest misa? Kobieta mu powiedziaa. - Ach tak - mrukn Richard. - Rozumiem. Hmmm. Chyba wszyscy zdecydujemy si

na wegetariaskie. - Witaj ponownie przemwi kto tu obok niego gbokim gosem. Bya to blada kobieta, ktr spotkali w jaskiniach, ta w czarnej sukni, o oczach barwy naparstnicy. - Cze - odpar Richard z umiechem. -I jeszcze kilka placuszkw. Co sycha? Przysza tu na curry? Przygwodzia go spojrzeniem fioletowych oczu. - Nie jadam... curry - rzeka naladujc Lugosiego i zamiaa si dwicznie, radonie. Richard uwiadomi sobie nagle, jak wiele czasu mino, odkd ostatni raz dowcipkowa z jak kobiet. - Och, hmm, jestem Richard. Richard Mayhew. - Wycign rk. Palce bladej kobiety byy bardzo zimne, ale te pn noc u schyku jesieni na statku porodku Tamizy panuje przeraliwy chd. - ami - rzeka. - Jestem Aksamitna. - Aha - powiedzia. - Duo was jest? -Kilka. Richard zebra pojemniki z curry. - Czym si zajmujesz? - spyta. - Kiedy nie szukam jedzenia - odpara z umiechem - jestem przewodniczk. Znam kady skrawek podziemia. owczyni, ktra, Richard mgby przysic, staa po drugiej stronie kramu, nagle zmaterializowaa si obok Lamii. - On nie naley do ciebie - oznajmia. ami umiechna si sodko. - Ja to osdz. - owczyni - powiedzia Richard. - To jest ami. Jest Welwetowa. - Aksamitna - poprawia sodko ami. - Jest przewodniczk. - Zaprowadz ci, dokd tylko zechcesz. owczyni odebraa od Richarda torb z jedzeniem. - Czas wraca oznajmia. - No c - powiedzia Richard - skoro wybieramy si do... sama wiesz kogo, moe ona mogaby nam pomc? owczyni spojrzaa na Richarda. Gdyby popatrzya tak na niego jeszcze dzie wczeniej, natychmiast porzuciby ten temat, ale to byo wtedy. - Zobaczmy, co sdzi o tym Drzwi - rzek. - Co z markizem? - Jak dotd ani ladu odpara owczyni.

Stary Bailey wlk za sob trupa, ktry przywizany do podwozia wzka przypomina upiorn kuk Guya Fawkesa. Przecign go przez most Tower i obok samej Tower, kierujc si w stron stacji Tower Hill. W kocu przystan} tu przed ni obok wielkiego szarego wystpu w murze. To nie dach, ale wystarczy, pomyla Stary Bailey. W istocie bya to jedna z nielicznych pozostaoci Muru Londyskiego. Tradycja gosi, e zbudowano go na rozkaz rzymskiego cesarza Konstantyna Wielkiego w trzecim wieku naszej ery na prob jego matki (na imi miaa Helena), ktra pochodzia z Londynu i miaa serdecznie dosy nonszalanckich i zoliwych uwag potentatw z caego imperium, wspominajcych wielkie mury swych ojczystych miast i pytajcych, jak wygldaj mury w jej czci wiata. Gdy go ukoczono, cakowicie okra miasto, mia dziesi metrw wysokoci, dwa i p szerokoci i bez wtpienia by wspaniaym murem. Obecnie ju nie zamyka w sobie caego miasta, jego wysoko znacznie zmalaa, bo od czasw matki Konstantyna poziom gruntu podnis si wyranie; wci jednak pozostawa imponujcym kawaem murarki. Stary Bailey gwatownie pokiwa gow. Przywiza do wzka kawa liny, wdrapa si po murze, a potem, sapic i powtarzajc Niech to licho!", wcign na szczyt markiza. Odwiza zwoki od podwozia i pooy je delikatnie na plecach, z rkami po bokach. Cae ciao pokryway rany, z ktrych wci sczy si pyn. Trup by bardzo martwy. - Ty gupi draniu - szepn Stary Bailey. -I po co dae si zabi? May, jasny krek ksiyca wieci wysoko na zimnym niebie. Jesienne gwiazdozbiory migotay na ciemnogranatowym tle niczym py ze zmiadonych diamentw. Sowik z trzepotem usiad na murze, przyjrza si zwokom markiza de Carabas i zawiergota sodko. - Nie wtykaj w to dzioba - warkn Stary Bailey. - Wy, ptaki, te nie pachniecie jak cholerne re. Sowik posa w jego stron melodyjne sowicze przeklestwo, po czym odlecia w noc. Starzec sign do kieszeni i wycign czarnego szczura, ktry tymczasem zasn smacznie. Gryzo rozejrza si sennie wok, potem ziewn, demonstrujc dugi szczurzy jzyk. - Osobicie poinformowa go Stary Bailey bybym szczliwy, gdybym ju nigdy wicej nie czu adnego zapachu. Posadzi zwierz na kamieniach Muru Londyskiego. Szczur zawiergota naglco. Stary Bailey westchn. Wyj z kieszeni srebrne puzderko; z drugiej wydoby widelec do pieczenia.

Postawi puzderko na piersi Carabasa. A potem nerwowo wycign widelec i podnis srebrne; wieczko. Wewntrz puzderka znajdowao si kacze jajo, zielo-nobkitne w blasku ksiyca. Stary Bailey unis widelec, zacisn powieki i rozbi skorupk. Rozlego si gone westchnienie. Na moment zapada przejmujca cisza. Potem zerwa si wiatr, Nie wia z jednego kierunku; zdawa si nadciga ze wszystkich stron jednoczenie huragan znikd. Suche licie, gazety, wszelkie wielkomiejskie mieci wzleciay z szumem w powietrze. Wiatr dotkn powierzchni Tamizy, wzbijajc w gr drobne krople lodowatej wody. By to szalony wiatr; niebezpieczny, obkany wiatr. Waciciele kramw na pokadzie Belfastu" przeklinali go, chwytajc swj majtek, by nie ulecia w dal. A potem, gdy zdawao si, e wiatr stanie si tak silny, e porwie ze sob cay wiat, zgasi wiato i wyrzuci ludzi w gr niczym stos widmowych jesiennych lici... Wanie wtedy... ...ucich. Licie, gazety, plastikowe torby na zakupy opady na ziemie, ulice i wod. Wysoko na pozostaociach Muru Londyskiego cisza, ktra zapada po ustaniu wiatru, bya na swj wasny sposb rwnie gona, jak wczeniej wichura. Przerwa j kaszel, upiorny, mokry kaszel. Potem rozleg si szelest ciaa, przekrcajcego si niezgrabnie na bok, a nastpnie dwik towarzyszcy obfitym, rozdzierajcym wymiotom. Markiz de Carabas wymiotowa wod z kanaw wprost na Mur Londyski, pokrywajc szare kamienie plamami brzowego szlamu. Potrzebowa dugiej chwili, by pozby si wody z organizmu. A potem rzek ochrypym gosem, niewiele goniejszym od szeptu: - Chyba podernli mi gardo. Masz co, czym mgbym je przewiza? Stary Bailey pogrzeba w kieszeni i wycign kawa brudnej tkaniny. Poda go markizowi, ktry kilkakrotnie owin sobie gardo i zawiza mocno ten zaimprowizowany szalik. Baileya-wi skojarzyo to si zupenie niestosownie z wysokimi, ciasnymi konierzami Beau Brummela, noszonymi przez dandysw z czasw regencji. Co do picia - wychrypia markiz. Starzec wycign piersiwk, odkrci korek i poda j markizowi, ktry pocign duy yk, po czym skrzywi si z blu i zakasa sabo. Czarny szczur, obserwujcy wszystko ciekawie, teraz zbieg po cianie. Przekae wiadomo Zocistym: rachunki zostay wyrwnane, stare dugi spacone.

Markiz odda piersiwk. - Jak si czujesz? - spyta Stary Bailey. - Bywao lepiej. Markiz usiad dygoczc. Z nosa ciek mu luz. Oczy kryy niespokojnie tam i z powrotem. Przyglda si wiatu, jakby nigdy wczeniej go nie oglda. - Po co w ogle poszede i dae si zabi? To chciabym wiedzie. - Informacje szepn markiz. - Ludzie mwi ci rne rzeczy, jeli wiedz, e zaraz umrzesz. A potem, gdy ju skonasz, rozmawiaj przy tobie. -I dowiedziae si tego, czego potrzebowae? Markiz obmaca rany na rkach i nogach. -O tak. Wikszoci. Mam wicej ni blade pojcie, o co w tym wszystkim chodzi. Raz jeszcze przymkn oczy, skuli si i zacz koysa powoli w przd i w ty. - Jak to jest - spyta Stary Bailey - by martwym? Markiz westchn, a potem umiechn si sabo niczym cie dawnego Carabasa. - Poyj do dugo, starcze, a sam si przekonasz. Bailey sprawia wraenie zawiedzionego. - Dra. I to po wszystkim, co zrobiem, by sprowadzi ci zza straszliwej granicy, zza ktrej nie ma ju powrotu... no, zwykle nie ma. Markiz de Carabas spojrza na niego. Jego oczy lniy biao w blasku ksiyca. - Jak to jest by martwym? - szepn. - Bardzo zimno, przyjacielu. Bardzo ciemno i bardzo zimno.

***
Drzwi uniosa acuch. Wisia na nim klucz poyskujcy czerwieni i zotem w blasku paleniska kowala. Umiechna si. - Pikna robota, kowalu. - Dzikuj, o pani. Powiesia sobie acuch na szyi i ukrya klucz pod warstwami ubra. - Co chcesz w zamian? Speszony kowal spuci wzrok. - Nie chciabym wykorzystywa twojej dobroci... - wymamrota. Drzwi zrobia niecierpliw min. Kowal schyli si i spod stosu narzdzi wydoby czarn skrzynk. Zrobiono j z ciemnego drewna inkrustowanego zotem i miedzi. Bya wielkoci porzdnego sownika. Obrci j w doniach.

- To pudeko-amigwka - wyjani. - Dostaem je w zamian za kowalsk robot par lat temu i nie mog otworzy, cho bardzo si staraem. - Podaj mi je. Drzwi przesuna palcami po powierzchni skrzynki. - Nic dziwnego, e nie zdoae otworzy. Mechanizm jest zablokowany. Kompletnie si zaci. Kowal spochmurnia. - Nigdy wic nie dowiem si, co jest w rodku. Drzwi spojrzaa na niego z rozbawieniem. Palcami badaa powierzchni skrzynki. Nagle z bocznej cianki wyskoczya zapadka. Dziewczyna wsuna j do poowy, potem przekrcia. Z gbi ukadanki dobieg gony szczk i z boku otwara si klapka. - Prosz - powiedziaa Drzwi. Kowal westchn. Wzi od niej pudeko, unis klapk i odsoni szufladk, ktr wycign. Ukryta w niej maa abka zakumkaa i rozejrzaa si wok bez cienia zainteresowania. Kowalowi zrzeda mina. - Miaem nadziej, e znajd brylanty i pery. Drzwi wycigna rk i pogadzia gow abki. -Ma adne oczy - powiedziaa. - Zatrzymaj j, kowalu. Przyniesie ci szczcie. I raz jeszcze dzikuj. Wiem, e mog polega na twojej dyskrecji. - Moesz mi zaufa, pani - odpar arliwie kowal. Siedzieli razem na szczycie Muru Londyskiego. Milczeli. Stary Bailey powoli opuszcza na ziemi podwozie wzka. Gdzie jest targ? - spyta markiz. Starzec wskaza krownik. -Tam. - Drzwi i pozostali bd mnie oczekiwa. - Nie jeste w stanie nigdzie i. Markiz zakasa bolenie. Stary Bailey pomyla, e w jego pucach wci jeszcze musi by peno wody. - Odbyem dzi do dug podr - wyszepta Carabas. - Jeszcze odrobina nie zaszkodzi. Uwanie obejrza wasne donie, poruszy palcami, jakby chcia sprawdzi, czy ma nad nimi wadze. A potem przekrci si i zacz powoli schodzi po murze. Zanim jednak to zrobi, rzek ochryple ze ladem smutku w gosie: - Wyglda na to, Stary Baileyu, e jestem ci winien przysug. Gdy Richard wrci z curry, Drzwi podbiega i zarzucia mu rce na szyj. Ucisna

go mocno, a nawet poklepaa po poladkach. Potem chwycia papierow torb i otwara j z entuzjazmem. Zacza radonie pochania wegetariaskie curry. - Dziki - rzeka z penymi ustami. - Wiecie co o markizie? - Nie - odpara owczyni. - Croup i Vandemar? - Ani ladu. - Pyszne curry. Naprawd dobre. - Masz ten acuch? - spyta Richard. Dziewczyna podcigna zawieszony na szyi acuszek, demonstrujc, e tam jest, i pucia go. acuch natychmiast znikn, pocignity ciarem klucza. - Drzwi - powiedzia Richard - to jest ami. Przewodniczka. Twierdzi, e moe zaprowadzi nas wszdzie, w caym podziemiu. - Wszdzie? - Drzwi odgryza kawaek placka. - Wszdzie - potwierdzia ami. Dziewczyna przechylia gow. - Wiesz, gdzie jest anio Islington? ami zamrugaa. Dugie rzsy uniosy si i opady, na moment zakrywajc oczy barwy naparstnicy. - Islington? - powtrzya. - Nie moecie tam i... - Wiesz? - Down Street - oznajmia ami. - Na kocu Down Street, Ale to niebezpieczna droga. owczyni suchaa caej rozmowy bez wikszego zaintereso-wania, z rkami splecionymi na piersi. - Nie potrzebujemy przewodnika wtrcia. - No c - wtrci Richard. - Ja uwaam, e potrzebujemy. Markiza nigdzie nie ma. Wiemy, e czeka nas niebezpieczna wy-prawa. Musimy dostarczy anioowi... zdobycz. A potem on opowie Drzwi o jej rodzinie, a mnie -jak mam wrci do domu. ami spojrzaa radonie na owczyni. - A tobie da rozum - dodaa - a mnie serce. Drzwi zabraa palcami resztk curry z pojemnika i oblizaa je. -Poradzimy sobie we trjk, Richardzie. Nie sta nas na przewodnika. ami opanowaa si natychmiast. - Zapat odbior od niego, nie od was.

- A jakiej to zapaty daj tacy jak ty? - spytaa owczyni. - To - odpara ami ze sodkim umiechem -ju moja spra-wa i jego. Sam si przekona. Drzwi potrzsna gow. - Nie sdz, aby by to dobry pomys. - Nie podoba ci si, bo tym razem ja wszystko zorganizowa-em - prychn Richard zamiast i lepo za tob tam, gdzie mi kaesz. - To nie tak. Odwrci si do owczyni. - Znasz drog do Islingtona? owczyni potrzsna gow. Drzwi westchna. - Powinnimy ju rusza. Down Street, mwisz? ami umiechna si liwkowymi ustami. - Tak, pani.

***
Gdy markiz dotar na targ, ju ich tam nie byo.

Rozdzia I5

Zeszli z okrtu na brzeg, pokonali krtkie schody, przeszli dugim tunelem i znw pomaszerowali w gr. ami podaa na przedzie pewnym krokiem. Wyprowadzia ich na ma brukowan alejk. Na cianach pony syczce gazowe latarnie. - Trzecie drzwi - oznajmia. Przystanli na progu. Na drzwiach wisiaa mosina tabliczka z napisem: KRLEWSKIE TOWARZYSTWO OCHRONY DOMW A pod tym, mniejszymi literami: DOWN STREET. PROSZ PUKA - Przejcie na ulic prowadzi przez dom? - spyta Richard. - Nie - odpara ami. - Ulica mieci si wewntrz domu. Richard zapuka. Nic si nie stao. Czekali, drc z zimna. Zastuka ponownie. W kocu nacisn dzwonek. Drzwi otworzy zaspany lokaj w upudrowanej peruce i szkaratnej liberii. Zmierzy grupk na progu spojrzeniem wiadczcym wyranie, i uwaa, e nie s warci trudu wstawania z ka. - Tak? - spyta. Richard sysza ju rady, by si odpieprzy, mwione bardziej przyjaznym tonem. - Down Street - powiedziaa wadczo ami. - Tdy - westchn lokaj. - Prosz wytrze nogi. Przeszli przez imponujc sie. Potem zaczekali, podczas gdy lokaj zapala kolejno wiece w kandelabrze z rodzaju tych, jakie zazwyczaj oglda si na okadkach popularnych powieci, tradycyjnie trzymane w doniach przez mode damy w powiewnych koszulach nocnych, uciekajce z wiejskiego dworu, cakowicie pogronego w ciemnoci, z wyjtkiem jednego, jedynego wiateka na strychu. Nastpnie zeszli w d imponujcych, wykadanych grubym dywanem schodw. Pniej pokonali kolejny bieg mniej imponujcych stopni; tu dywan by ju wyranie uboszy. Zeszli po cakowicie nieimponujcych schodach, okrytych przetart szar jut. Potem po krzywych drewnianych stopniach, pozbawionych jakiegokolwiek okrycia. U dou tych ostatnich schodw znajdowaa si staroytna subowa winda z wiszc

na drzwiach tabliczk. Tabliczka gosia: ZEPSUTA Mimo to lokaj z metalicznym szczkiem otworzy siatkowe zewntrzne drzwi. ami podzikowaa mu uprzejmie i wesza do rodka. Pozostali podyli za ni. Lokaj odwrci si do nich plecami. Richard obserwowa go przez metalow siatk. Patrzy, jak ciskajc w doni kandelabr, wspina si po drewnianych stopniach. Na cianie windy znajdowa si krtki rzd przyciskw. ami nacisna najniszy. Rozkadana metalowa krata zasuna si automatycznie. Silnik oy i winda zacza powoli, chwiejnie zjeda w d. Stali cinici w ciasnym wntrzu. Richard uwiadomi sobie, e czuje zapach kadej z towarzyszcych mu kobiet. Drzwi pachniaa gwnie curry, owczyni wieym, cakiem przyjemnym potem; jej wo skojarzya mu si z wielkimi kotami zamknitymi z klatkach w zoo; natomiast ami spowija oszaamiajcy zapach powoju, konwalii pima. Winda wci jechaa w d. Richard zorientowa si, e si poci, oblewa go lepki, zimny pot, i e niewiadomie wbija paznokcie gboko w donie. Najlejszym tonem, na jaki byo go sta, zagadn: - To chyba nie najlepsza pora na odkrycie, e cierpi na klau-strofobi? - Tak - odpara Drzwi. - Zatem nie odkryj - mrukn Richard. Zjedali w d. Nagle z szarpniciem, zgrzytem i chrupniciem winda si zatrzymaa. owczyni odcigna krat, zawahaa si przez moment i wysza na wsk pk. Richard wyjrza przez otwarte drzwi windy. Wisieli w powietrzu na szczycie czego, co skojarzyo mu si z ogldanym kiedy obrazem wiey Babel, czy raczej z tym, jak wygldaaby wiea Babel, gdyby wynicowa j na lew stron. Widzia przed sob niewiarygodnie dug, mistern, spiraln ciek wycit w skale, okrajc gbok studni. I wanie na szczycie owej studni, par tysicy metrw nad ziemi, wisiaa winda. Koysaa si lekko. Richard odetchn gboko i wyszed na drewnian platform. A potem, cho wiedzia, e to kiepski pomys, spojrza w d. Od skalnego podoa tysice metrw w dole nie oddzielao go nic poza drewnian platform. Pk, na ktrej si znaleli, i szczyt kamiennej cieki trzy metry dalej czya duga kadka. - I przypuszczam - powiedzia znaczniej mniej lekko, ni zamierza e to nie najlepsza pora, by przypomnie, e kiepsko sobie radz na wysokociach.

- Tu jest bezpiecznie - wtrcia ami. A przynajmniej byo, gdy ostatnio tdy przechodziam. Patrz. Przesza po kadce do wtru szelestu czarnego aksamitu. Mogaby uoy sobie na gowie tuzin ksiek i nie zgubiaby ani jednej. Gdy dotara na kamienn ciek, przystana, odwrcia si i posaa im zachcajcy umiech. owczyni podya za ni. Potem odwrcia si, czekajc na skalnej pce obok przewodniczki. - Widzisz? - mrukna Drzwi. Wycigna rk i ucisna rami Richarda. - To atwe. Richard przytakn przeykajc lin. atwe. Drzwi przesza na drug stron. Nie wygldao na to, by dobrze si bawia, ale mimo wszystko przesza. Trzy kobiety czekay na Richarda, ktry sta bez ruchu. Po chwili zauway, e nie moe jako ruszy z miejsca i wstpi na drewnian kadk, mimo polece ruszajcie" wysyanych do ng. Gdzie w grze nad nimi nacinito przycisk. Richard usysza chrupnicie i odlegy zgrzyt starego elektrycznego silnika. Drzwi windy zatrzasny si, pozostawiajc go stojcego chwiejnie na wskiej drewnianej platformie, nie szerszej ni kadka. - Chod, Richardzie! - krzykna Drzwi. Winda zacza wjeda w gr. Richard zszed z rozkoysanej platformy na drewnian kadk. Poczu, jak jego nogi zamieniaj si w galaret, a potem sta ju na czworakach, z caych si trzymajc si deski. Maleka racjonalna cz jego umysu zastanawiaa si, co si stao z wind, kto j wezwa i po co. Reszta umysu Richarda bya jednak pochonita wycznie powtarzaniem wszystkim koczynom, by mocno si trzymay kadki, i oguszajcym mylowym wrzaskiem Nie chc umiera!". Zacisn powieki, pewien, e jeli otworzy oczy i ujrzy , w dole skaln studni, po prostu wypuci desk i bdzie spada, spada, spada... - Nie boj si upadku - przekonywa sam siebie. - Tak naprawd boj si chwili, gdy przestan upada i zaczn by martwy. - Ale wiedzia, e si okamuje. Bo to upadku si lka, bezwadnego wirowania w powietrzu, lotu, wiadomoci, e nic nie moe zrobi, e nie ocali go aden cud... Powoli zorientowa si, e kto do niego mwi. - Peznij wzdu kadki, Richardzie - powtarza w kto. - Ja... nie mog - szepn.

- Przeszede przez gorsze rzeczy, eby zdoby klucz przypomnia w kto. To bya Drzwi. - Naprawd le znosz wysokoci - odpar z uporem, przyciskajc twarz do deski. A potem doda: Chc wrci do domu. Czu drewno napierajce na policzek. I wtedy kadka si zakoysaa. - Nie jestem pewna, jak duy ciar wytrzyma ta deska - odezwaa si owczyni. Wy dwie stacie tutaj. Kadka wibrowaa, gdy kto wdrowa ni powoli w jego stron. Richard przywiera do deski, zaciskajc oczy. A potem owczyni powiedziaa cicho, spokojnie, prosto mu w ucho: - Richardzie? - Mmmm? - Peznij do przodu, Richardzie. Po kawaeczku. No, dalej... - Jej karmelowe palce pogadziy zbiela do Richarda, ciskajc krawd deski. Chod! Odetchn gboko i przesun si lekko. Potem znw zamar. - wietnie! zachcaa owczyni. - Znakomicie. Dalej. I tak, cal po calu, kawaek po kawaeczku, przeprowadzia Richarda przez kadk. A gdy dotar do koca, po prostu go uniosa, chwytajc pod pachy, i postawia na twardym gruncie. - Dzikuj rzek. Nie potrafi wymyli nic innego, co zdoaoby lepiej okreli jego ogromn wdziczno. Powtrzy zatem: - Dzikuj. - A potem do wszystkich powiedzia: - Przepraszam. Drzwi spojrzaa na niego. - Wszystko w porzdku. Teraz jeste ju bezpieczny. Richard spojrza na krt, spiraln drog pod wiatem, opadajc w d i w d. Potem unis wzrok na owczyni, Drzwi i ami, i zacz si mia, a do oczu napyny mu zy. - Co ci tak mieszy? - spytaa w kocu dziewczyna. - Bezpieczny - rzuci. Drzwi popatrzya na niego. Potem i ona si umiechna. - Dokd teraz? - spyta Richard. - W d - oznajmia ami. Zaczli schodzi Down Street. owczyni sza pierwsza, Drzwi obok niej. Richard maszerowa u boku Lamii, wcigajc w puca jej konwaliowopowojowy zapach i cieszc si z towarzystwa. - Jestem naprawd wdziczny, e z nami posza - zagadn.

- e zgodzia si by nasz przewodniczk. Mam nadziej, e nie przyniesie ci to pecha ani nic takiego. Przygwodzia go spojrzeniem oczu barwy naparstnicy. - Czemu miaoby przynie mi pecha? - Wiesz, kim s szczuromwcy? - Oczywicie. - Jedna z nich, imieniem Anestezja... Ona... No c, zaczynalimy si zaprzyjania i dokd mnie prowadzia, a potem zostaa porwana. Na Mocie Nocy. Wci zastanawiam si, co si z ni stao. ami umiechna si wspczujco. - Wrd moich ludzi kr o tym opowieci. Cz z nich moe nawet by prawdziwa. - Bdziesz musiaa mi je powtrzy - rzek. Byo bardzo zimno. Jego oddech parowa w mronym powietrzu. - Ktrego dnia - odpara. Jej oddech nie parowa. - To bardzo mie z waszej strony, e mnie ze sob zabralicie. - Przynajmniej tyle moglimy zrobi. Drzwi i owczyni pokonay zakrt i znikny im z oczu. - Wiesz - zauway Richard - nasze przyjaciki troch nas wyprzedziy. Powinnimy si pospieszy. - Niech sobie id odpara agodnie. - Dogonimy je. Caa sytuacja, pomyla nagle Richard, osobliwie przypominaa wypraw do kina z dziewczyn, kiedy jest si nastolatkiem, a raczej powrt do domu: przystanki pod wiatami, przy cianach, po to by skra causa; pospieszny kontakt skry ze skr, jzyka z jzykiem. A potem bieg, by docign twoich kumpli i jej przyjaciki... ami musna zimnym palcem jego policzek. - Jeste taki ciepy - rzeka z podziwem. Musi by cudownie mie w sobie tyle ciepa. Sprbowa przybra skromn min. - Nigdy si nad tym nie zastanawiaem - przyzna. Daleko w grze usysza metaliczny szczk drzwi windy. ami spojrzaa na niego, sodko, bagalnie. - Zechciaby mi odda troch twojego ciepa, Richardzie? spytaa. - Tak mi zimno. Richard zastanawia si, czy powinien j pocaowa. - Co? Ja... Sprawiaa wraenie zawiedzionej.

- Nie lubisz mnie? Mia rozpaczliw nadziej, e nie urazi jej uczu. - Oczywicie, e ci lubi - usysza wasny gos. - Jeste bardzo mia. -I nie zuywasz swojego caego ciepa zauwaya rozsdnie. - Chyba nie... - No i mwie, e zapacisz mi, jeli zostan wasz przewodniczk. A tego wanie chc jako zapaty. Ciepa. Mog troch dosta? Pragn da jej wszystko, czego zechce. Wszystko. Otoczy go zapach powoju i konwalii. Widzia jedynie blad twarz Lamii, ciemne liwkowe usta i kruczoczarne wosy. Skin gow. Gdzie wewntrz jego umysu kto krzycza, ale ktokolwiek _, to by, mg poczeka. Uniosa rce do jego twarzy i przycigna go agodnie ku sobie. A potem go pocaowaa, mocno, przecigle. Przey krtki wstrzs, czujc zimno bijce z jej warg, chd jzyka, ale potem uleg temu pocaunkowi. Po jakim czasie odsuna si od niego. Czu ld na swych wargach. Zachwia si i opar o skaln cian. Prbowa mrugn, lecz jego oczy sprawiay wraenie zamarznitych. ami umiechna si radonie. Policzki miaa rumiane, wargi szkaratne. Jej oddech parowa w mronym powietrzu. Oblizaa czerwone usta ciepym rowym jzykiem. wiat Richarda zacz ciemnie. Wydao mu si, e ktem oka dostrzega czarn posta. - Jeszcze powiedziaa ami i signa ku niemu.

***
Patrzy, jak Aksamitna przyciga do siebie Richarda w pierwszym pocaunku. Widzia, jak skr mczyzny pokrywa szron i ld. Patrzy, jak jego towarzyszka cofa si szczliwa. A potem podszed, stan tu za ni i gdy postpia naprzd, aby skoczy to, co zacza, wycign rce, chwyci j mocno za szyj i podnis w powietrze. - Oddaj! - wychrypia jej do ucha. Oddaj mu jego ycie. Aksamitna zareagowaa jak kociak wrzucony do wanny. Wia si, syczaa, plua i drapaa. Bez skutku. Mocne rce trzymay j za gardo. - Nie moesz mnie zmusi - powiedziaa zdecydowanie nieprzyjemnym tonem. Zwikszy nacisk. - Zwr mu ycie - zada - albo skrc ci kark. Skrzywia si. Pchn j w stron Richarda.

Odetchna Richardowi prosto w twarz. Z jej ust wypyna para i znikna midzy jego wargami. Ld na jego skrze zacz topnie. Biel szronu we wosach znikaa powoli. Ponownie cisn jej szyj. - Cae ycie, Lamio. Sykna i ogromn niechci raz jeszcze otwara usta. Wypyn z nich ostatni oboczek pary i znikn w ustach Richarda. - Co ty ze mn zrobia? spyta Richard, mrugajc niepewnie. - Wypijaa z ciebie ycie wyjani markiz de Carabas ochrypym szeptem. Odbieraa ci ciepo. Zamieniaa ci w zimn istot, podobn do niej... ami wykrzywia si niczym dziecko pozbawione ulubionej zabawki. Jej fioletowe oczy rozbysy. - Potrzebuj ciepa bardziej ni on - jkna. - Sdziem, e mnie lubisz - rzek tpo Richard. Markiz podnis ami jedn rk i przysun jej twarz do swojej. - Jeli jeszcze raz zbliysz si do niego, ty albo ktrekolwiek z Aksamitnych Dzieci, przyjd do waszej jaskini za dnia, kiedy picie, i spal j do goej ziemi. Zrozumiaa? Przytakna. Wypuci j. Upada na ziemi, ale zaraz wyprostowaa si na ca sw, niezbyt imponujc wysoko, odrzucia gow i spluna Carabasowi w twarz. Potem zebraa przd swej czarnej aksamitnej sukni, pobiega w gr ciek i znikna. Czarna, lodowata lina spyna markizowi po policzku. Otar j rk. - Zamierzaa mnie zabi - powiedzia Richard. - Nie natychmiast - odpar Carabas. - W kocu jednak by umar, kiedy skoczyaby pochania twoje ycie. Richard przyglda si markizowi. Nie wyglda najlepiej. By bosy i bez paszcza; za okrycie suy mu stary koc zoony jak poncho, z czym - Richard nie potrafi powiedzie czym - przypitym pod spodem. Ca szyj spowija mu kawa odbarwionej tkaniny. Richard uzna to za dziwny ukon w stron mody. - Szukalimy ci - rzek. - A teraz mnie znalaze - wychrypia sucho markiz. - Spodziewalimy si spotka ci na targu. - Tak. No c. Pewni ludzie sdzili, e nie yj. Wolaem nie rzuca si w oczy. - Czemu.... czemu pewni ludzie myleli, e nie yjesz? Markiz spojrza naRicharda oczami, ktre widziay zbyt wiele i dotary za daleko.

- Bo mnie zabili - odpar. - Chod. Drzwi i owczyni nie mog by daleko. Richard zerkn na bok na drug stron studni. Ujrza je obie jeden poziom niej. Rozglday si wok zaoy, e szukay jego. Zacz krzycze i macha rkami, lecz dwik nie nis si w powietrzu. Markiz pooy do na jego ramieniu. - Spjrz - rzek wskazujc poziom pod kobietami. Co si tam poruszyo. Richard zmruy oczy. Dostrzeg dwie postaci wrd cieni. - Croup i Vandemar - oznajmi markiz. To puapka. - Co zrobimy? - Biegnij! Ostrze je. Ja nie mog biec... Prdzej, do diaba! I Richard pobieg. Bieg najszybciej jak mg, z wszystkich si, pochy kamienn ciek pod wiatem. Poczu nage ukucie blu w piersi. Kolka. Nie zatrzyma si jednak. Bieg dalej. Skrci i ujrza obie kobiety. - owczyni! Drzwi! - wydysza bez tchu. Stjcie! Uwaajcie! Drzwi odwrcia si ku niemu. Pan Croup i pan Vandemar wyszli zza kolumny. Pan Vandemar chwyci rce dziewczyny, wykrci je i zwiza nylonowym paskiem. Wszystko to uczyni jednym szybkim ruchem. Pan Croup trzyma w doni co dugiego, cienkiego i owinitego brzowym materiaem. Przypominao to futera, w ktrym ojciec Richarda nosi kiedy wdki. owczyni z otwartymi ustami staa bez ruchu. - owczyni, szybko! Odwrcia si gwatownie i kopna pynnym, niemal tanecznym ruchem. Stopa trafia Richarda prosto w brzuch. Zwali si na ziemi, zasapany, zdyszany i obolay. - owczyni? - wykrztusi. - Niestety tak - odpara. Pan Croup i pan Vandemar cakowicie zignorowali j i Richarda. Pan Vandemar starannie krpowa rce Drzwi. Pan Croup sta i patrzy. - Prosz nie myle o nas jak o mordercach i podrzynaczach garde, panienko - mwi wanie lekko. - Jestemy raczej agencj towarzysk. - Tyle e bez biustw - uzupeni pan Vandemar. Pan Croup odwrci si do niego. - Towarzysk w sensie towarzystwa, panie Vandemar. Mamy dopilnowa, by nasza pikna panna bezpiecznie dotara do celu. Nie porwnuj pana do krlowej nocy ani do

pospolitej ulicznej dziewki. Pan Vandemar nie da si przekona. - Mwie, e jestemy agencj towarzysk - mrukn. -Wiem, co to znaczy. - Skrelmy to z protokou, panie Vandemar. le si wyraziem. Od tej pory bdmy jej przyzwoitkami, osobistymi stranikami, kompanami. Pan Vandemar podrapa si po nosie piercieniem z krucz czaszk. - W porzdku - rzek. Pan Croup z powrotem odwrci si do Drzwi, demonstrujc liczne zby. - Widzisz, droga pani, jestemy tu, aby bezpiecznie dotara tam, dokd zmierzasz. Drzwi nie dostrzegaa go. - owczyni! zawoaa. - Co si dzieje? Pan Croup umiechn si z dum. - Nim owczyni zgodzia si pracowa dla ciebie, zgodzia si pracowa dla naszego przeoonego. Miaa si tob opiekowa. - Mwilimy! zapia tryumfalnie pan Vandemar. - Mwilimy, e jedno z was jest zdrajc! - Odrzuci gow do tyu i zawy niczym wilk. - Sdziam, e macie na myli markiza odpara Drzwi. Pan Croup teatralnym gestem podrapa si po gowie. - A skoro ju mowa o markizie, ciekaw jestem, gdzie si podziewa. Spnia si, nieprawda, panie Vandemar? -I to bardzo, panie Croup. Tak bardzo, jak to tylko moliwe. - Zatem od tej chwili bdziemy musieli zwa go eksmarki-zem de Carabas. Lkam si, e jest odrobin... - Martwy dokoczy pan Vandemar. Wijcy si na ziemi i rozpaczliwie chwytajcy powietrze Richard zdoa wcign go w puca dosy, by wykrztusi: - Ty zdradziecka suko! owczyni zerkna ku niemu. - Bez urazy - mrukna. - Klucz, ktry otrzymalicie od Czarnych Mnichw - powiedzia pan Croup do Drzwi. - Kto go ma? - Ja -jkn Richard. - Jeli chcecie, moecie mnie przeszuka. Pogrzeba w spodniach natrafiajc przy okazji na co twardego i obcego w tylnej kieszeni; nie mia jednak czasu, by sprawdza, co to jest - i wycign klucz do drzwi frontowych swego starego mieszkania. Powoli dwign si na nogi i potykajc si podszed do pana Croupa i pana Vandemara. - Prosz.

Pan Croup wzi od niego mosiny kluczyk. - O niebiosa! - wykrzykn, w ogle na nie patrzc. - Cakowicie daem si zwie temu przebiegemu podstpowi. - Poda klucz panu Vandemarowi, ktry uj go midzy kciuk i palec wskazujcy i zmiady niczym kawa metalowej folii. - Znw dalimy si nabra, panie Croup - rzek. - Prosz go skrzywdzi, panie Vandemar - poleci pan Croup. - Z przyjemnoci, panie Croup - odpar pan Vandemar i kopn Richarda w kolano. Richard w potwornym blu run na ziemi, ciskajc oburcz nog. Z daleka dobiega go gos pana Vandemara. Zabjca poucza cierpliwie: - Ludzie myl, e bl zaley od siy kopniaka. Ale sekret nie w tym, jak mocno kopniesz, lecz gdzie. Na przykad to jest bardzo lekki kopniak... Co rbno Richarda w lewe rami. Rka mu zdrtwiaa. W ramieniu zakwity kwiaty blu. Zacz jcze. Mia wraenie, jakby jego ciao pono i zamarzo, jakby kto wbi w nie gboko elektryczny paralizator i maksymalnie podkrci prd. Tymczasem pan Vandemar mwi: - ...lecz boli tak samo jak ten, znacznie mocniejszy... Jego but uderzy jak z armaty w bok Richarda, ktry usysza wasny krzyk i pacz. Poaowa, e nie potrafi uciszy swego gosu. - Ja mam klucz - dobieg go gos Drzwi. - Gdyby mia przy sobie scyzoryk powiedzia przyjanie pan Vandemar pokazabym ci, co mona zrobi z kadym ostrzem, nawet z otwieraczem do butelek i przyrzdem do wycigania kamieni z koskich kopyt. - Zostaw go, panie Vandemar. Pniej bdziemy mieli do czasu na scyzoryki. Czy ona ma fant? Pan Croup pogrzeba w kieszeniach Drzwi i wycign rzebion obsydianow figurk, malek Besti. - A co ze mn? - gos owczyni, niski, donony. - Gdzie moja zapata? Pan Croup pocign nosem. Cisn jej futera na wdki. Chwycia go jedn rk. - Pomylnych oww rzek. Potem wraz z panem Vande-marem odwrcili si i odeszli w d spiralnej Down Street, prowadzc midzy sob dziewczyn. owczyni uklka na ziemi i zacza rozpina paski futerau. Jej szeroko otwarte oczy lniy. Richard wci lea na ziemi. - Co to jest? - spyta. - Trzydzieci srebrnikw?

Powoli wycigna sw zapat spod sukna. Piecia j palcami, gadzia, wielbia. - Wcznia - odpara. Bro wykuto z metalu barwy brzu. Ostrze byo dugie i zakrzywione jak krys, gadko naostrzone z jednej strony, zbkowane z drugiej. W pokrytym zielonym nalotem drzewcu wyrzebiono ludzkie twarze. Ozdobiono je te dziwnymi wzorami i osobliwymi zawijasami. Caa wcznia miaa ptora metra dugoci od czubka grota po koniec drzewca. owczyni dotkna jej niemal z lkiem, jakby bya to najpikniejsza rzecz, jak kiedykolwiek widziaa. - Sprzedaa Drzwi za wczni - mrukn Richard. Nie odpowiedziaa. Polizaa palec rowym jzykiem, po czym agodnie przesuna nim po grocie, sprawdzajc ostrze. Wyranie zadowolio j to, co poczua. - Zamierzasz mnie zabi? - spyta. Wwczas odwrcia gow i spojrzaa na niego. Wygldaa teraz na bardziej yw ni kiedykolwiek przedtem. Bardziej pikn i niebezpieczn. - A jakim wyzwaniem byyby owy na twoj osob, Richar-dzie Mayhew? Mam na oku wikszego zwierza. - To wcznia, ktr chcesz upolowa Wielk Besti Londynu, prawda? Spojrzaa na bro w sposb, w jaki adna kobieta nie patrzya nigdy na Richarda. - Powiadaj, e nic nie jest w stanie przed ni si obroni. - Ale Drzwi ci ufaa. Ja ci ufaem. - Wystarczy. Bl powoli ustawa, przechodzc w tpe pulsowanie w ramieniu, kolanie i boku. - Dla kogo zatem pracujesz? Dokd j zabieraj? Kto za tym wszystkim stoi? - Powiedz mu, owczyni - wychrypia markiz de Carabas. W rkach trzyma kusz wycelowan w kobiet. Bosymi stopami twardo sta na ziemi. Twarz mia nieprzeniknion. - Zastanawiaam si, czy jeste tak martwy, jak twierdzili Croup i Vandemar powiedziaa owczyni. - Wydae mi si czowiekiem, ktrego trudno zabi. Skin gow w ironicznym ukonie. - Ty sprawiasz podobne wraenie, moja pani. Lecz bet przebijajcy gardo i upadek z tysica metrw mog dowie, e si myl. Od wczni i cofnij si. Pooya bro na ziemi, czule, agodnie. Potem wstaa i cofna si o krok. - Rwnie dobrze moesz mu powiedzie - rzek markiz. - Ja wiem i drogo za to zapaciem. Powiedz mu, kto za tym stoi. - Islington oznajmia. Richard potrzsn gow, jakby prbowa odpdzi natrtn much,

- Niemoliwe - rzek. - Przecie poznaem Islingtona. To anio. - A potem niemal z rozpacz spyta: Dlaczego? Markiz nie spuszcza wzroku z owczyni. Jego kusza nawet nie drgna. - Sam chciabym to wiedzie. Ale Islington tkwi u korzeni Down Street i u korzeni tego wszystkiego, a midzy nami i Isling-tonem jest labirynt oraz Bestia. Richardzie, we wczni. owczyni, naprzd prosz. Richard posusznie podnis bro, a potem niezrcznie opierajc si na niej, dwign si na nogi. - Chcesz, eby z nami posza? - spyta zdumiony. - Wolaby, by podaa naszym ladem? - spyta cierpko markiz. Richard potrzsn gow. Ruszyli w d.

Rozdzia I6

Godzinami wdrowali w milczeniu, podajc w d krt kamienn drog. Richarda drczyo dziwne znuenie psychiczne i cielesne. W gowie kbiy mu si myli: poczucie klski i zdrady, ktre w poczeniu z chwilow utrat skradzionego przez ami ycia, obraeniami po kopniakach pana Vandemara i przeyciami na platformie, sprawiy, e czu si koszmarnie. Co gorsza, by pewien, e wszystkie wypadki ostatniego dnia bledn i staj si mae i niewane w porwnaniu z tym, czego dowiadczy markiz. Tote milcza. Markiz take si nie odzywa, bo kade sowo ranio mu gardo. Skupi uwag na owczyni. Wiedzia, e jeli zdekoncentruje si nawet na sekund, kobieta natychmiast ucieknie albo zwrci si przeciw nim. Tote milcza. owczyni sza nieco z przodu. Ona take milczaa. Po pewnym czasie dotarli na d Down Street. Ulica koczya si cyklopow bram wzniesion z gigantycznych, ledwo ociosanych kamiennych blokw. Olbrzymi zbudowali t bram, pomyla Richard, cho nie mia pojcia, skd o tym wie. Wierzeje ju dawno sprchniay na proch. Kawaki metalu zwisay bezuytecznie z przerdzewiaego zawiasu z boku bramy. Sam zawias by wyszy od Richarda. Markiz gestem nakaza owczyni, by si zatrzymaa. Obliza wargi. - Ta brama - rzek oznacza koniec Down Street i pocztek labiryntu. Za labiryntem czeka anio Islington, a w labiryncie kryje si Bestia. - Wci nie rozumiem - wtrci Richard. - Islington. Ja go poznaem. To... to anio. Znaczy... prawdziwy anio. Markiz umiechn si bez cienia rozbawienia. - Kiedy anioy staj si ze, Richardzie, s gorsze ni ktokolwiek. Pamitaj, e Lucyfer take by kiedy anioem. owczyni patrzya na niego orzechowymi oczami. -Miejsce, ktre odwiedzie, to cytadela Islingtona i jego wizienie. Markiz popatrzy na ni. - Zakadam, e labirynt i Bestia maj dodatkowo zniechca goci? Kobieta skonia gow. - Ja take tak myl. Richard odwrci si do markiza, wylewajc na niego ca sw wcieko, bezradno i frustracj w jednym gniewnym wybuchu.

- Czemu w ogle z ni rozmawiasz? Czemu ona wci z nami jest? To zdrajczyni! W dodatku prbowaa nas przekona, e to ty zdradzie. - I uratowaam ci ycie, Richardzie Mayhew przypomniaa cicho owczyni. Wiele razy. Na mocie. Przy krawdzi. Tam w grze, na platformie. Spojrzaa mu prosto w oczy i tym razem to Richard odwrci wzrok. Jaki warkot, ryk odbi si echem w tunelach. Richardowi zjeyy si wosy na karku. Dwik dobiega z daleka, lecz tylko ten fakt mona byo uzna za pocieszajcy. Richard zna ten ryk. Sysza go w snach. Nie przypomina gosu byka ani dzika, lecz lwa, smoka. - Labirynt to jedno z najstarszych miejsc Londynu Pod oznajmi markiz. - Zanim krl Lud zaoy wiosk na moczarach Tamizy, labirynt ju tu by. - Ale nie Bestia - wtrci Richard. - Nie wtedy. Richard zawaha si. Odlegy ryk zabrzmia ponownie. - Ja... mam wraenie, e niem o Bestii. Markiz unis brwi. - Jakie to byy sny? - Ze - odpar Richard. Markiz zastanawia si przez chwil. Oczy mu byszczay. - Posuchaj, Richardzie - rzek w kocu - zabieram ze sob owczyni. Ale jeli chcesz tu zaczeka, nikt nie oskary ci o tchrzostwo. Richard potrzsn gow. Czasami nic si nie da zrobi. - Nie zawrc. Nie teraz. Oni maj Drzwi. - Zgadza si - powiedzia markiz. - Zatem co? Ruszamy? Idealne karmelowe usta owczyni wykrzywi pogardliwy grymas. - Musielibycie oszale, eby tam wej rzeka. Bez znaku anioa nigdy nie znajdziecie drogi. Nigdy nie przejdziecie obok dzika. Markiz sign rka pod swoje poncho i wycign ma ob-sydianow figurk, ktr zabra z gabinetu ojca dziewczyny. - Chodzi ci o to? - rzek. Po zastanowieniu uzna, e wyraz twarzy owczyni wynagrodzi mu wikszo przey ostatniego tygodnia. Przeszli przez bram i zagbili si w labiryncie. Drzwi miaa rce zwizane na plecach. Pan Vandemar opiera potn do na jej ramieniu i popycha j naprzd. Pan Croup przemyka przodem, wysoko unoszc odebrany jej obsydiano-wy talizman i rozgldajc si nerwowo z boku na bok, niczym asica wybierajca si na wycieczk do kurnika.

Sam labirynt by czystym szalestwem. Zbudowano go z zagubionych fragmentw Londynu Nad: alejek, drg, korytarzy i kanaw, ktre w cigu tysicleci znikny w szczelinach i pojawiy si w wiecie rzeczy zapomnianych i zgubionych. Szli po bruku, bocie i odchodach (koskich i innych), a take po prchniejcych drewnianych deskach. Ich otoczenie stale si zmieniao. Kada cieka rozdwajaa si, zakrcaa i deptaa sobie po ogonie. Pan Croup czu przyciganie talizmanu i pozwala si prowadzi, gdzie tamten zechcia. Maszerowali wsk uliczk, stanowic niegdy cz wiktoriaskiej dzielnicy ndzy (slumsu penego zodziei i ginu, dwu-pensowej biedy i trzypensowego seksu), gdy usyszeli Besti, wszc i parskajc gdzie w pobliu. Potem rykna. Pan Croup si zawaha. Na kocu alejki przystan i rozejrza si, mruc oczy. Dopiero potem sprowadzi ich po kilku schodkach do dugiego kamiennego tunelu, biegncego kiedy, w czasach templariuszy, przez bagna Fleet. - Boisz si, prawda? - spytaa Drzwi. Spojrza na ni gniewnie. - Milcz! Umiechna si, cho wcale nie miaa na to ochoty. - Lkasz si, e talizman nie zdoa przeprowadzi nas obok Bestii. Co teraz zamierzacie? Porwa Islingtona? Sprzeda nas oboje temu, kto zaproponuje najwysz cen? - Cisza! - rzuci pan Vandemar. Lecz pan Croup jedynie zachichota i wtedy Drzwi zorientowaa si, e anio Islington nie jest jej przyjacielem. Zacza krzycze: - Hej, Bestio, jestemy tutaj! Ju-hu, panie Bestio! Pan Vandemar trzepn j w gow i pchn na cian. - Powiedziaem cisza" - rzek agodnie. Poczua w ustach smak krwi. Spluna czerwieni w boto. Potem otworzya usta, by znw zacz krzycze. Pan Vandemar przewidzia to i wcisn jej w usta chusteczk. Drzwi prbowaa ugry go w palec, nie wywara jednak na nim adnego wraenia. - Teraz bdziesz cicho - powiedzia. Pan Vandemar by bardzo dumny ze swojej chusteczki, pokrytej zielonymi, brzowymi i czarnymi plamami i nalecej pierwotnie do tustego handlarza tabak w latach tysic osiemset dwudziestych, ktry zmar na apopleksj i zosta pogrzebany z chusteczk w kieszeni. Pan Vandemar nadal od czasu do czasu znajdowa w niej fragmenty handlarza tabak. Mimo wszystko jednak uwaa, e to wietna chusteczka.

Szli dalej w milczeniu.

***
W kamiennej sali na kocu labiryntu, bdcej jego cytadel i wiezieniem, anio Islington robi co, czego nie czyni od wielu tysicy lat. Oto co robi: piewa. Mia pikny gos, sodki i melodyjny. I podobnie jak wszystkie anioy - doskonay such. Islington piewa piosenk Irvinga Berlina. A piewajc taczy, wykonujc wolne, pene gracji ruchy i kroki w Wielkiej Sali rozjanionej pomykami wiec. Niebo - piewa anio. - Jestem w niebie, Serce bije mi radonie, sw mi brak, Odnalazem swoje szczcie, wanie tak, Kiedy tacz tutaj z tob twarz w twarz. Niebo, jestem w niebie, Troski, ktre uczyniy ze mnie wrak, Dzi znikaj i na nowy wkraczam szlak... Przesta taczy, dotarszy do czarnych drzwi, drzwi z krzemienia i poczerniaego srebra. Przesun powoli palcami po ich powierzchni, przycisn policzek do zimnego kamienia. Nieco ciszej podj piosenk: Niebo... Jestem w niebie... Jestem w niebie... A potem umiechn si sodko, agodnie, i z tym umiechem twarz anioa Islingtona wygldaa doprawdy straszliwie. Wolno powtrzy sowa piosenki. Sylaby zawisy w rozproszonej blaskiem wiec ciemnoci jego komnat. - Jestem w niebie - rzek. Richard sporzdzi kolejny zapis w mylowym dzienniku. Drogi Dzienniku, dzi przeyem przejcie przez kadk, pocaunek mierci i wykad z wiczeniami praktycznymi dotyczcy kopniakw. W tej chwili wdruj po labiryncie z szalonym sukinsynem, ktry powrci z martwych, i straniczk, ktra okazaa si... przeciwiestwem straniczki. Jestem tak zagubiony, e... Zabrako mu porwna. Brodzili wskim pasem zimnego bota pomidzy ciemnymi kamiennymi cianami.

Markiz z poskiem i kusz w rkach maszerowa dziesi krokw za owczyni. Richard nis wczni? owczyni i t flar owietlajc kamienne mury i boto. Szed spory kawaek przed kobiet. Moczary cuchny. Wielkie komary zaczy ci go po rkach, nogach i twarzy. Zaczyna powoli podejrzewa, e zabdzili. Jego nastrj dodatkowo pogarsza fakt, e w bagnie od czasu do czasu natrafiali na martwych ludzi: skrzaste, zmumifikowane zwoki, szkielety i blade trupy. Zastanawia si, od jak dawna tam tkwi i czy zabia je Bestia, czy raczej komary. Odczeka kolejnych pi minut i jedenacie uksze komarw, i w kocu zawoa: - Chyba si zgubilimy! Ju tedy szlimy. Markiz unis figurk. - Nie. Dobrze idziemy. Talizman prowadzi nas wprost do celu. Sprytna rzecz. - Tak - rzek Richard, bynajmniej nie przekonany. - Bardzo sprytna. I wanie w tym momencie markiz nadepn bos stop na strzaskan klatk piersiow na wp pogrzebanego w ziemi trupa. Ko przebia mu pit. Potkn si, upuci may czarny posek w bagno. Natychmiast si wyprostowa i wycelowa kusz w plecy owczyni. W picie prawej stopy czu bl i ciepo. Mia nadziej, e nie skaleczy si zbyt gboko. Nie dysponowa ju zbyt wielkimi zapasami krwi. - Richardzie! - zawoa. - Upuciem go. Moesz tu przyj? Richard zawrci, unoszc wysoko flar z nadziej, e dostrzee bysk obsydianu. Widzia jednak tylko mokre boto. - Schyl si i poszukaj - poleci markiz. Richard jkn. - nie o Bestii, Richardzie - rzek Carabas. - Naprawd chcesz si z ni spotka? Richard nie zastanawia si dugo. Pooy wczni z brzu na bagnie, zatkn flar w ziemi i opuci si na kolana, szukajc statuetki. Przesuwa domi po powierzchni moczarw z nadziej, e nie natknie si na adne martwe twarze ani rce. - To beznadziejne. Moe by wszdzie. - Szukaj dalej! - odkrzykn markiz. - Widz j! - wrzasn Richard. Rzuci si ku figurce. Maa szklista Bestia tkwia w kauy ciemnej wody. Moe gwatowne ruchy Richarda wzburzyy boto, podejrzewa jednak, e zawinia tu czysta zoliwo fizycznego wiata. W kadym razie by ju zaledwie o metr od poska, gdy bagno wydao z siebie odgos przypominajcy donone burczenie w brzuchu. Wielki bbel gazu wypyn z wntrza ziemi i pk z obscenicznym smrodem tu obok talizmanu, ktry znikn

pod wod. Richard dotar na miejsce, gdzie leaa figurka, i wepchn rce gboko w boto. Na prno. Talizman znikn. - Co zrobimy teraz? - spyta Richard. Markiz westchn. - Wracaj tutaj. Co wymylimy. - Za pno - odpar cicho Richard. Zbliaa si ku nim, wolno, ociale. Tak przynajmniej wydao mu si najpierw. A potem ujrza, jak wielk pokonuje odlego, i uwiadomi sobie, e bardzo si pomyli. Dziesi metrw przed nimi Bestia zwolnia i przystana. Jej boki paroway. Rykna tryumfalnie, jakby rzucaa im wyzwanie. Z jej ciaa sterczay poamane wcznie, potrzaskane miecze i zardzewiae ostrza noy. Blask tej flary odbija si w czerwonych oczach, zaamywa na szablach i rogach. Zniya masywn gow. Czy to dzik? - zastanawia si Richard. A potem poj, e to niemoliwe. aden dzik nie jest tak wielki. Bestia przewyszaa byka, sonia, sen. Patrzya na nich. Zamara na sto lat, ktre miny po dziesiciu uderzeniach serca. owczyni uklka i podniosa z bota wczni. Potem gosem, w ktrym dwiczaa czysta rado, rzeka: - Tak! Nareszcie! Zapomniaa o wszystkim; o Richardzie klczcym w bocie, markizie i jego gupiej kuszy, o caym wiecie. Bya zachwycona. Nie posiadaa si z radoci. Znalaza si w idealnym miejscu, w wiecie, dla ktrego ya. Jej wiat mieci w sobie dwie istoty owczyni i Besti. Bestia take o tym wiedziaa. Oto idealna para - myliwy i zwierzyna. Tylko czas mg ukaza, kto jest kim. Czas i taniec. Bestia zaatakowaa. owczyni odczekaa, pki nie dojrzaa liny zasychajcej wok paszczy zwierzcia, i gdy Bestia bya tu-tu, pchna j wczni. Ju jednak w momencie, gdy ostrze zagbio si w ciao, wiedziaa, e spnia si o uamek sekundy. Drzewce wczni wyleciao z jej odrtwiaych rk, a kie, ostrzejszy ni najostrzejsza brzytwa, przeszy bok. Gdy runa na ziemi, poczua, jak kopyta miad jej rami, biodro i ebra. A potem Bestia znikna. Pochona j ciemno i taniec dobieg koca.

***
Byli ju prawie u celu, co pan Croup przyj z wiksz ulg, ni gotw by przyzna.

Wraz z panem Vandemarem bezpiecznie przebyli labirynt. Podobnie ich ofiara. Przed nimi widniaa skalna ciana, osadzone w niej dbowe drzwi i tkwice w nich owakie lustro. Pan Croup dotkn lustra brudn rk. Powierzchnia zwierciada zamglia si pod jego dotykiem. Patrzy na nich anio Islington. Pan Croup odchrzkn. - Dzie dobry. To my. Mamy ze sob mod dam, po ktr nas pan posa. - A klucz? agodny gos anioa zdawa si dobiega zewszd. - Wisi na jej abdziej szyi - odpar tonem zadowolenia pan Croup. Wejdcie - rzek anio. Drzwi otwary si powoli i weszli do rodka. Wszystko zdarzyo si tak szybko. Bestia wypada z ciemnoci. owczyni chwycia wczni. Zwierz zaatakowa j i ponownie znikn w mroku. Richard wyta such, prbujc zlokalizowa potwora. Nie sysza jednak niczego oprcz dobiegajcego z dala kapania wody i przenikliwego brzczenia komarw. owczyni leaa na plecach. Jedn rk miaa wygit pod dziwnym ktem. Podpez ku niej przez boto. - owczyni? - szepn. - Syszysz mnie? Chwila ciszy. A potem szept tak saby, e przez moment wydao mu si, i tylko go sobie wyobrazi: -Tak. Markiz sta kilka metrw dalej oparty o cian. - Richardzie! - zawoa. Zosta tam, gdzie jeste. To stworzenie czeka na waciw chwil. Wrci tutaj. Richard nie sucha. Ca uwag skupia na owczyni. - Czy ty... - Urwa. Co za gupie pytanie, pomyla. - Czy ty wyzdrowiejesz? Rozemiaa si, wykrzywiajc zakrwawione wargi, i potrzsna przeczco gow. - Macie tu jakich medykw? - spyta markiza. - Hm. Nie w sensie, o jaki ci chodzi. Mamy uzdrawiaczy, troch pijawek i znachorw... W tym momencie owczyni zakasaa i skrzywia si. Z kcika jej ust pocieka jaskrawoczerwona krew. Markiz zbliy si nieco. - Przechowujesz gdzie swoje ycie?

- Jestem owczyni - szepna wzgardliwie. - My nie stosujemy takich sztuczek. - Z trudem wcigna w puca powietrze, jakby prosta czynno oddychania stawaa si dla niej zbyt trudna. - Richardzie, czy kiedykolwiek posugiwae si wczni? -Nie. - We j - szepna. -Ale... - Zrb to - w jej cichym gosie dwiczao napicie. - Podnie j. Trzymaj z tpej strony. Richard podnis wczni. Trzyma j z tpej strony. - Tyle wiedziaem rzek. Na jej twarzy zataczy cie umiechu. - Tak, wiem. - Posuchaj. - Richard nie po raz pierwszy czu si jak jedyny rozsdny czowiek w domu wariatw. - Zachowajmy spokj. Moe Bestia sobie pjdzie. Sprbujemy sprowadzi ci pomoc. I take nie po raz pierwszy osoba, do ktrej przemawia, cakowicie go zignorowaa. - Zrobiam co zego, Richardzie Mayhew - szepna ze smutkiem owczyni. - Co bardzo zego, poniewa chciaam by t, ktra zabije Besti. Bo potrzebowaam wczni. A potem zdarzyo si co niewiarygodnego. Zacza podnosi si z ziemi. Do tej pory Richard nie zdawa sobie sprawy, jak cikie odniosa rany. Nie wyobraa sobie, jak bardzo musi cierpie. Widzia jej praw rk zwisajc bezwadnie. Z rozdartej skry stercza upiornie biay odamek koci. Z rany w boku spywaa krew. Klatka piersiowa owczyni wygldaa nie tak, jak powinna. - Przesta! - sykn. Na prno. - Po si! Lew rk wycigna zza pasa n. Woya go w praw do i zacisna palce wok rkojeci. - Zrobiam co zego - powtrzya. Teraz to naprawi. Zacza nuci, wysoko i nisko, pki nie znalaza nuty, ktra sprawia, e ciany, rury i cae pomieszczenie zaczy wibrowa, i nucia dalej. Cay labirynt zdawa si odbija jej gos. Wtedy, wsysajc powietrze midzy strzaskane ebra, wykrzykna: - Hej! Malutka, gdzie jeste? Cisza. Odpowiedziao jej tylko ciche kapanie wody. Nawet komary umilky. - Moe ona... odesza? - podsun Richard, ciskajc wczni tak mocno, e rozbolay go rce. - Wtpi - mrukn! markiz.

- No dalej, draniu! - krzykna owczyni. - Boisz si? Tu przed nimi rozleg si cichy ryk i Bestia znw zaatakowaa. Tym razem nie byo wtpliwoci. Taniec, pomylaa owczyni. Taniec jeszcze si nie skoczy. I gdy Bestia zbliya si z opuszczonymi rogami, kobieta krzykna. - Teraz, Richardzie! Pchnij z dou w gr. Teraz! - W chwili, gdy potwr uderzy, jej sowa przeszy w nieartykuowany krzyk. Richard widzia, jak Bestia wyania si z ciemnoci w wiato flary. Wszystko dziao si bardzo wolno. To byo jak sen. Jak wszystkie jego sny. Bestia bya tak blisko, e czu jej zwierzcy smrd, krew, odchody. Tak blisko, i wyczuwa jej ciepo. Pchn wczni z caych si w gr, do rodka. Rozleg si ryk, wrzask peen blu, nienawici i cierpienia. Potem zapada cisza. Sysza wasne serce. Tuko mu si w uszach. Sysza kapanie wody. Komary znw zaczy brzcze. Zorientowa si, e nadal ciska drzewce wczni, cho jej ostrze tkwi gboko w ciele Bestii. Wypuci bro. Zacz szuka owczyni. Jej ciao tkwio pod Besti. Z caych si pchn martwe zwierz. Przypominao to nieco prb odepchnicia czogu. W kocu jednak mu si udao. Kobieta leaa na plecach, patrzc w gr, w mrok. Oczy miaa otwarte, skd jednak wiedzia, e niczego ju nie widzi. - owczyni? - spyta. - Wci tu jestem, Richardzie Mayhew. - Jej gos brzmia niemal obojtnie. Nie prbowaa nawet na niego spojrze. Nie prbowaa si skupi. - Czy ona nie yje? - Chyba tak. Nie rusza si. I wtedy wybuchna miechem. By to dziwny miech - jakby wanie usyszaa najzabawniejszy dowcip, jaki wiat mg opowiedzie owcy, a ona podzielia si nim z nimi, wstrzsana spazmami miechu i kaszlu. - Zabie Besti - rzeka. - Teraz ty jeste najwikszym myliwym Londynu Pod, wojownikiem... - Nagle przestaa si mia. - Nie czuj rk. We moj praw do. Richard pogrzeba pod trupem Bestii i chwyci rk owczyni. - Czy wci trzymam w niej n? - szepna. - Tak. - Czu go pod palcem. Zimne, lepkie ostrze. - We go. Teraz naley do ciebie.

- Nie chc. -We. Wyj rkoje z jej odrtwiaej doni. - Teraz jest twj - szepna owczyni. Nie poruszaa niczym oprcz warg. Jej oczy zasnuwaa mga. - Zawsze si mn opiekowa. Zetrzyj z niego moj krew... Nie mona dopuci, by ostrze zardzewiao... owca dba o swoj bro. - Gwatownie chwycia powietrze. - A teraz... dotknij krwi Bestii do oczu i jzyka. Richard nie by pewien, czy dobrze usysza. - Co? Nie zauway, kiedy zbliy si markiz i powiedzia mu wprost do ucha: -Zrb to, Richardzie. Ona ma racj. To przeprowadzi ci przez labirynt. Zrb to. Richard sign w stron wczni, przesun rk wzdu drzewca, a poczu ciep, lepk krew Bestii. Czujc si nieco gupio, przytkn do do jzyka, potem do oczu. - Zrobione - rzek. - To dobrze - szepna owczyni. Nie powiedziaa nic wicej. Markiz de Carabas zamkn jej oczy. Richard otar n owczyni o rbek koszuli. Kazaa mu to zrobi. Nie musia o niczym myle. - Chodmy rzek markiz wstajc. - Nie moemy jej tu zostawi. - Moemy. Pniej wrcimy po ciao. Richard z caych si polerowa ostrze. - A jeli nie bdzie adnego pniej? - Wwczas pozostaje nam tylko nadzieja, e kto zadba o szcztki nas wszystkich, cznie z pani Drzwi, ktr musi ju mczy czekanie. Richard spuci wzrok. Dokadnie oczyci ostrze z krwi ow-czyni i wsun je za pasek. Potem skin gow. Id pierwszy - poleci Carabas. - Ja pjd za tob, najszybciej jak mog. Richard zawaha si, ale pobieg, zbierajc resztki si.

***
Moe dokonaa tego krew Bestii. Nie mia innego wytumaczenia. Niewane, co to sprawio, ale przebieg przez labirynt, ktry nie mia ju przed nim tajemnic. Czu, e zna kady zakrt, kad ciek, kad alejk, uliczk i tunel. Bieg przez labirynt, kompletnie wyczerpany. Krew ttnia mu w skroniach. W mylach powtarza stary wierszyk, do wtru tupotu stp. Usysza go kiedy jako dziecko.

Noc t, noc t, Noc dziwn t, W ogie, blask i wieczek moc Oddasz dusz sw. Sowa dwiczay monotonnie niczym pie pogrzebowa. Ogie, blask i wieczek moc... Na kocu labiryntu wznosia si pionowa granitowa ciana. Porodku niej tkwiy wysokie, podwjne drewniane wrota. Na jednym ze skrzyde wisiao owalne lustro. Drzwi byy zamknite. Unis rk i wrota otwary si bezszelestnie pod jego dotykiem.

Rozdzia I7

Richard poda ladem poncych wiec, ktre przeprowadziy go przez krypt do Wielkiej Sali. Rozpozna j-Tu wanie pili wino anioa: ustawione w omiokt ela-zne kolumny, olbrzymie czarne wrota, st, wiece. Drzwi staa miedzy dwiema kolumnami obok krzemienno-srebrnych drzwi. Miaa rozoone rce. Patrzya na niego. W jej szeroko otwartych rnobarwnych oczach kry si strach. Anio Islington, stojcy obok dziewczyny, odwrci si i umiechn do Richarda. To byo najbardziej przeraajce - agodne wspczucie, sodycz owego umiechu. - Wejd, Richardzie Mayhew. Wejd - rzek anio. - Do licha, kiepsko wygldasz. - W jego gosie dwiczaa troska-Richard si zawaha. - Prosz. - Anio skin zachcajco rk. Kiwn palcami. -Chyba nie musz nikogo przedstawia. Oczywicie znasz pani Drzwi i moich wsppracownikw, pana Croupa, pana Vandemarea. Richard odwrci si i odkry, e obaj stoj obok niego. Pan Vandemar umiechn si. Pan Croup nie. - Miaem nadziej, e si tu zjawisz - powiedzia anio. Prze-krzywi gow i spyta: A przy okazji, gdzie jest owczyni? - Nie yje - odpar Richard. Usysza, jak dziewczyna gwatownie wciga powietrze- Biedactwo - westchn Islington. Potrzsn gow, wyranie aujc bezsensownej utraty ludzkiego ycia, kruchoci wszystkich miertelnikw. - Z drugiej strony - wtrci pan Croup - nie mona usmay omletu nie zabijajc kilku osb. Richard puci te uwag mimo uszu. - Drzwi, nic ci nie jest? - Chyba nie. Na razie. Doln warg miaa spuchnit, na policzku ciemnia siniec. - Lkaem si - wtrci Islington - e panna Drzwi okazaa si niezbyt chtna do wsppracy. Wanie zastanawiaem si, czy pan Croup i pan Vandemar nie powinni... Urwa. Najwyraniej wspominanie o pewnych rzeczach budzio w nim niesmak.

- Jej torturowa - podsun pogodnie pan Vandemar. - Ostatatecznie - doda pan Croup - wrd caego stworzenia syniemy z naszego kunsztu w sztuce zadawania blu. - Potrafimy robi ludziom krzywd - wyjani pan Vandemar. Anioj cign dalej, jakby nie usysza ani sowa. - Ale te pannaa Drzwi nie sprawia wraenia osoby, ktra atwo zmienia zdanie. - Daj nam do czasu - rzek Pan Croup. - Wkrtce pknie. - Na malutkie kawaeczki - uzupeni pan Vandemar. Islinston potrzsn gow i umiechn si pobaliwie w obliczu podobnego entuzjazmu. - Zbyt mao czasu - rzek do Richarda. - Zbyt mao. Jednake sprawia te wraenie kogo, kto zrobi wszystko, by pooy kres cierpieniom przyjaciela, innego miertelnika, takiego jak ty, Richardzie... W tym momenciie pan Croup rbn Richarda w brzuch. By to paskudny cios. Richarcd zgi si w p. Poczu na kraku palce pana Vandema-ra, cignce go do gry. - Ale to byoby ze! - zaprotestowaa Drzwi. Islington si zamyli. Ze powtrzy, jakby prbowa przypomnie sobie znaczenie tege sowa. Pan Croup odwrci si Richarda. - Islington tak dalece wykroczy poza granice dobra i za, e nie dostrzegby ich nawet przez teleskop w pogodn, jasn noc - rzek Panie Vandemar, zechce pan czyni honory domu? Pan Vandemar uj lew do Richarda, znalaz may palec i jednym szybkim ruchem odgi go tak daleko, e ko pka z trzaskiem. Richard krzykn. Anio odwrci si powoli. Wyglda na zaskoczonego. Zamruga ciemnymi oczami. Tam jest kto jeszcze. Panie Croup? Migno co ciemnego. Pan Croup znikn.

***
Markiz de Carabas przywar do granitowej ciany, nie spuszczajc wzroku z dbowych drzwi wiodcych do siedziby Islingtona. W jego gowie wiroway plany i podstpy. Wczeniej sdzi, e gdy tutaj dotrze, bdzie wiedzia, co ma robi. Teraz odkrywa z niesmakiem, e nie ma najbledszego pojcia. Nie mg przywoa adnych przysug, pocign za sznurki, przycisn w stosownych

miejscach. Tote patrzy na drzwi. Moe co przyjdzie mu do gowy? Dobrze przynajmniej, e nikt go si tutaj nie spodziewa. I wtedy poczu na gardle dotknicie noa, a w uchu usysza obrzydliwy gos pana Croupa. Ju raz ci dzi zabiem. Czego trzeba, by niektrzy ludzie zrozumieli, co jest grane?

***
Gdy pan Croup wrci, ostrzem noa popychajc przed sob markiza de Carabas, Richard tkwi ju w acuchach pomidzy dwiema elaznymi kolumnami. Anio spojrza na markiza i lekko potrzsn pikn gow. Mwilicie, e jest martwy rzek. Bo jest odpar pan Vandemar. By poprawi pan Croup. Twarz anioa staa si odrobin mniej agodna, mniej wyrozumiaa. Nikt nie bdzie mnie okamywa rzek. My nie kamiemy - powiedzia z uraz pan Croup. - Owszem, tak - zaprotestowa pan Vandemar. Pan Croup, wyranie sfrustrowany, przeczesa brudn doni tuste wosy. - Rzeczywicie. Ale nie tym razem. - Jak moesz si tak zachowywa? spyta Richard gniewnie. Bl w jego rce wcale nie chcia sabn. Jeste przecie anioem. - Co ci mwiem, Richardzie? wtrci cierpko markiz. Richard zastanowi si przez moment. - Mwie, e Lucyfer te by anioem. Islington wybuchn miachem. - Lucyfer? Lucyfer by idiot. Skoczy jako pan i wadca niczego. Markiz umiechn si szeroko. - A ty skoczye jako pan i wadca dwch bandziorw i sali penej wiec. Anio obliza wargi. - Powiedzieli, e to kara za Atlantyd. Mwiem, e nic wicej nie mogem zrobi. Caa ta sprawa bya... - Urwa, szukajc waciwego sowa. Zwykym pechem. - Ale zginy miliony ludzi - wtrcia Drzwi. Islington zoy rce jak do modlitwy. Wyglda, jakby pozowa do kartki witecznej.

- Takie rzeczy si zdarzaj - wyjani spokojnie. Codziennie ton jakie miasta. - A ty nie miae z tym nic wsplnego? - spyta agodnie markiz. W owej chwili penej koszmarw ten by najbardziej przeraajcy. Pogodne pikno znikno z anielskiej twarzy. Islington wrzasn oszalay z wciekoci: - Zasuyli sobie na to! Zupenie jakby kto zdj pokrywk, odsaniajc co ciemnego i wijcego si - obd, degeneracj, najczystsze zo. Na moment zapada cisza. Potem anio skoni gow i unis j znowu. - Tak to ju bywa rzek ze smutkiem i doda, wskazujc markiza. - Skujcie go! Croup i Vandemar zatrzasnli kajdany wok przegubw markiza i przymocowali acuchy do kolumn obok Richarda. Anio z powrotem skoncentrowa uwag na dziewczynie. Podszed, wzi Drzwi pod brod i spojrza jej prosto w oczy. - Twoja rodzina rzek agodnie. - Pochodzisz z naprawd wyjtkowej rodziny. Wyjtkowej. Dlaczego wic kazae nas zabi? Nie wszystkich odpar. Z pocztku Richard sdzi, e ma na myli Drzwi. Potem jednak Islington doda: - Zawsze istniaa moliwo, e nie spenisz moich oczekiwa. Puci podbrdek dziewczyny i pogadzi jej policzek dugimi biaymi palcami. - Twoja rodzina potrafi otwiera drzwi. Umie tworzy drzwi w miejscach, gdzie ich nie ma, uruchamia zamknite zamki, otwiera drzwi, ktrych nigdy nie powinno si otworzy. agodnie musn palcami jej szyj jak w pieszczocie i zacisn do wok klucza. Gdy zamknli drzwi mego wizienia, zabrali klucz do owych drzwi i umiecili go tutaj, na dole. Wyrafinowana forma tortury. agodnie wycign acuch spod okrywajcych Drzwi warstw jedwabiu, baweny i koronki. Potem pogaska srebrny klucz, jakby bada nowe, nieznane terytorium. I wtedy Richard zrozumia. - Czarni Mnisi chronili go przed tob - rzek. Islington wypuci klucz. Podszed do drzwi z krzemienia i srebra i pooy na nich do, bia na czarnym tle kamienia. - Przede mn - zgodzi si. - Klucz. Drzwi. Otwierajcy drzwi. Potrzebna jest caa trjka... taki perfidny art. Chodzio o to, ze gdy uznaj, e zasuyem sobie na przebaczenie i wolno, przyl mi klucz i tego, kto otworzy drzwi. Postanowiem jednak wzi sprawy we wasne rce i odejd std nieco wczeniej. Z powrotem odwrci si do Drzwi. Jeszcze raz popiecl klucz. Potem uj go mocno

i szarpn. acuch pk. Drzwi skrzywia si lekko. Najpierw rozmawiaem z twoim ojcem - cign anio. -Martwi si o losy podziemia. Chcia zjednoczy Londyn Pod poczy baronie i lenna, moe nawet zawrze jaki ukad z Londynem Nad. Obiecaem, e mu pomog, jeli on pomoe mnie. A potem powiedziaem, jakiej pomocy potrzebuje, a on mnie wymia. Powoli powtrzy te sowa, jakby wci nie potrafi w nie uwierzy: - On. Mnie. Wymia. Drzwi potrzsna gow. - Zabie go, bo ci odmwi? - Nie zabiem go - poprawi agodnie Islington. - Kazaem go zabi. -Ale przecie powiedzia, e mog ci ufa. Kaza mi tu przyj. W dzienniku. Pan Group zachichota. - Nieprawda - rzek. - Nie zrobi tego. To nasze dzieo. Co powiedzia naprawd, panie Vandemar? - Nie ufaj Islingtonowi - odpar pan Vandemar gosem jej ojca. Mwi idealnie tak samo. - Islington kryje si za tym wszystkim. Jest niebezpieczny, Drzwi. Trzymaj si od niego z daleka. Islington pogadzi kluczem jej policzek. - Uznaem, e moja wersja szybciej ci tu sprowadzi. - Zabralimy dziennik - wyjani pan Croup. - Poprawilimy go i zwrcilimy. - Dokd prowadz te drzwi? - zapyta Richard. - Do domu - odpar anio. - Do nieba? Islington nie odpowiedzia. Umiechn si jednak niczym kot, ktry nie tylko wypi mietank i poar kanarka, ale zjad take kurczaka, ktry mia by na obiad, i przeznaczony na deser creme bruloe. -I uwaasz, e nie dostrzeg twojego powrotu? - rzuci drwico markiz. - Powiedz tylko: Patrzcie, jeszcze jeden anio. Masz, ap harf i zacznij piewa hosanny"? Oczy Islingtona lniy. - Nie dla mnie wzniose mki czci, hymnw i aureoli, i samolubnych modlitw - rzek. - Mam... inne plany. - No c, dostae klucz - powiedziaa Drzwi. -I ciebie - doda anio. - Otwierajc. Bez ciebie klucz jest bezuyteczny. Otwrz dla mnie drzwi. - Wymordowae jej rodzin - przypomnia Richard - kazae ciga j po caym Londynie Pod, a teraz ma otworzy drzwi, aby mg dokona najazdu na niebo? Nie

potrafisz zbyt dobrze ocenia ludzi, prawda? Ona nigdy tego nie zrobi. I wtedy anio spojrza na niego oczami starszymi ni Droga Mleczna. - Do licha - westchn i odwrci si, jakby nie by gotw do ogldania nieprzyjemnych scen, ktre zaraz maj nastpi. - Panie Vandemar, zrb mu krzywd - poleci pan Croup. -Obetnij mu ucho. Pan Vandemar unis do. Bya pusta. Niemal niedostrzegalnie poruszy rk i nagle trzyma w niej n. - Mwiem, e kiedy si przekonasz, jak smakuje twoja wasna wtroba - rzek. Dzi jest twj szczliwy dzie. Delikatnie wsun ostrze tu pod ucho Richarda. Richard nie czu blu - moe zbyt wiele wycierpia ju tego dnia, a moe ostrze byo zbyt ostre, by sprawia bl. Poczu jednak ciep, mokr krew ciekajc po szyi. Drzwi patrzya na niego. Jej elfia twarz i wielkie rnobarwne oczy wypeniy cay jego wiat. Prbowa przesa jej mylami wiadomo: Trzymaj si, nie pozwl, by ci do tego zmusili. Nic mi nie bdzie. Wtedy pan Vandemar nacisn n i Richard zacz krzycze. - Powstrzymaj ich! - rzucia dziewczyna. - Otworze twoje drzwi. Islington wykona lekki gest. Pan Vandemar westchn aonie i odsun n. Ciepa krew wci ciekaa Richardowi po szyi, zbieraa si w zagbieniu obojczyka. Pan Croup otworzy kajdany na jej prawej rce. Przez chwil staa bez ruchu, obramowana kolumnami, rozcierajc przegub. Wci bya przykuta z lewej strony, teraz jednak dysponowaa ograniczon swobod ruchu. Wycigna rk po klucz. - Pamitaj - rzek Islington. - Mam twoich przyjaci. Drzwi spojrzaa na niego z bezbrzen pogard. W kadym calu bya najstarsz crk pana Portyka. - Daj mi klucz polecia. Anio poda jej srebrny klucz. Drzwi! - krzykn Richard. - Nie rb tego. Nie uwalniaj go. My si nie liczymy. Prawd mwic - wtrci markiz - ja sam bardzo si licz, ale musze si zgodzi. Nie rb tego. Dziewczyna powioda wzrokiem od Richarda do markiza. Jej oczy zatrzymay si na moment na ich skutych doniach, grubych acuchach przymocowanych do czarnych elaznych kolumn. W tym momencie sprawiaa wraenie cakowicie bezbronnej. Potem odwrcia si i ruszya naprzd, wlokc za sob wasny acuch. Stana przed czarnymi drzwiami z krzemienia i pociemniaego srebra. Drzwi nie miay dziurki na klucz. Przyoya do nich praw do i zamkna oczy.

Gdy opucia rk, w miejscu, ktrego dotkna, zia otwr. Tryskaa z niego wizka biaego wiata, rozjaniajc zocisty pmrok sali. Dziewczyna wsuna w dziurk srebrny klucz. Na chwil zastyga w bezruchu, po czym przekrcia go w zamku. Co szczkno. Rozleg si wysoki, przejmujcy dwik i nagle drzwi otoczya wska linia wiata. Kiedy odejd - rzek anio, zwracajc si do panw Crou-pa i Vandemara z trosk i wspczuciem - zabijcie ich, jak wam si spodoba. Z powrotem odwrci si do drzwi, ktre otwieraa dziewczyna. Uchylay si powoli, jakby stawiay ogromny opr. Twarz Drzwi bya mokra od potu. - A zatem wasz pracodawca odchodzi - powiedzia markiz do pana Croupa. - Mam nadziej, e zapaci wam pen stawk. Croup zerkn na markiza. - Co? No c - wtrci Richard, pojmujc, o co chodzi - nie przypuszczasz chyba, e jeszcze go zobaczycie. Pan Vandemar zamruga powoli. - Co? - powtrzy. Pan Croup podrapa si po brodzie. - Przysze trupy maj chyba racj - rzek do pana Vandemara. Podszed do anioa, ktry sta ze splecionymi na piersi rkami, dokadnie naprzeciw drzwi. - Panie, zanim rozpoczniesz nastpny etap podry, dobrze by byo, gdyby uregulowa wszystkie nalenoci. Anio odwrci gow i popatrzy na niego z gry, jakby mia do czynienia z nieistotnym pykiem. Potem spojrza w dal. Ri-chard zastanawia si, o czym rozmyla. - Teraz to nie ma znaczenia - rzek Islington. - Wkrtce otrzymacie wszystko, o czym zamarz wasze odraajce mdki. Gdy tylko zdobd swj tron. - Dem jutro, co? - wtrci Richard. - Nie lubi demu rzek pan Vandemar. - Zawsze mi si odbija. - On chce nas wykiwa - powiedzia pan Croup. - Nikt nie wykiwa pana Croupa i pana Vandemara, chopcze. Zawsze odbieramy nasze dugi. Pan Vandemar podszed do niego. - W peni rzek. - Pamitajc o procentach! - warkn pan Croup. -I hakach - doda pan Vandemar. - Z nieba?! - zawoa zza ich plecw Richard. Pan Croup i pan Vandemar podeszli do pogronego w rozmylaniach anioa.

- Hej tam! - rzuci pan Croup. Drzwi uchyliy si odrobin, lecz byy ju otwarte. Przez szczelin do sali wpad snop wiata. Anio postpi krok naprzd, zupenie jakby ni z otwartymi oczami. wiato ze szczeliny zalao mu twarz, a on chon je niczym najlepsze wino. - Nie lkajcie si - rzek. - Kiedy bowiem do mnie nalee bdzie ogrom stworzenia i wszyscy zgromadz si wok mego tronu, by piewa na m cze hosanny, wynagrodz tych, ktrzy s mi wierni, i cisn w otcha tych, ktrych nie mog cierpie. A potem mrukn co jeszcze pod nosem. Richard nigdy nie by do koca pewien, co usysza, cho, jak potem twierdzi, brzmiao to zupenie jak Przede wszystkim pieprzonego Gabriela". Drzwi ostatnim wysikiem szeroko otwara czarne wrota. Roztaczajcy si za nimi widok poraa sw wyrazistoci: wirujce prdy barw i wiata. Richard zmruy oczy i odwrci gow. Czy tak wyglda niebo? Bardziej przypomina pieko. I wtedy poczu wiatr. Obok jego gowy przeleciaa wieca i zniknea za drzwiami. Za ni kolejna. Powietrze wypenio si wiecami, wirujcymi w locie, zmierzajcymi w stron wiata, zupenie jakby co wsysao za prg ca zawarto sali. Byo to jednak co wicej ni zwyky wiatr. Richard natychmiast to poj. Poczu bl w miejscach, gdzie kajdany opasyway jego przeguby; zupenie jakby dwukrotnie przybra na wadze. A potem jego perspektywa ulega zmianie. Okazao si, e patrzy w d. To nie wiatr ciga wszystko ku wejciu, lecz grawitacja. Powietrze w sali ulatywao na drug stron. Zastanawia si, co ley za drzwiami powierzchnia gwiazdy, horyzont zdarze czarnej dziury czy co, czego nawet nie potrafi sobie wyobrazi. Islington chwyci si najbliszej kolumny i przywar do niej rozpaczliwie. - To nie jest niebo! - krzykn. - Ty szalona wiedmo, co ty zrobia? Drzwi z caych si zaciskaa palce na swych acuchach. Nie odpowiedziaa, lecz jej oczy byszczay tryumfalnie. Pan Vandemar chwyci nog od stou, pan Croup natomiast zapa pana Vandemara. - To nie by prawdziwy klucz! - zawoaa zwycisko Drzwi, przekrzykujc ryk wiatru. Tylko kopia, ktr kazaam zrobi kowalowi na targu! - Ale przecie otworzy drzwi! - wrzasn anio. - Nie - odpara dziewczyna o rnobarwnych oczach. Ja otworzyam drzwi. Otworzyam je najdalej i najmocniej, jak umiaam.

Z twarzy anioa znikney wszelkie lady wspczucia. Pozostaa tylko nienawi; czysta, otwarta, lodowata. - Zabije ci - rzek. - Tak jak zabie moich bliskich? Nie sdz, by mg jeszcze kogokolwiek pozbawi ycia. Anio z caych si ciska bladymi domi kolumn, jego ciao jednak wisiao pod ktem dziewidziesiciu stopni i niemal cae znajdowao si za drzwiami. Wyglda jednoczenie upiornie i komicznie. Obliza wargi. - Powstrzymaj to! - rzuci bagalnie. - Zamknij drzwi. Powiem ci, gdzie jest twoja siostra... Ona wci yje. Drzwi wzdrygna si. I wtedy Islington zosta wessany za prg. Maleka wirujca posta malaa z kad sekund, znikajc w olepiajcej otchani. Przyciganie stawao si coraz silniejsze. Richard modli si, by jego acuchy i kajdany wytrzymay. Czu, jak otwr go wsysa. Ktem oka dostrzeg markiza dyndajcego miedzy kolumnami niczym marionetka wcigana przez odkurzacz. St, ktrego nog ciska pan Vandemar, wzlecia w powietrze i utkwi w otwartym wejciu. Pan Croup i pan Vandemar wisieli po drugiej stronie drzwi. Croup, dosownie uwieszony poy marynarki Vandemara, odetchn gboko i zacz powoli, rka za rk, wspina si po jego plecach. St zatrzeszcza. Pan Croup spojrza na Drzwi i umiechn si niczym lis na kwasie. - To ja zabiem twoj rodzin - rzek. - Nie on. A teraz... wreszcie... dokocz... W tym momencie materia pk. Pan Croup z krzykiem run w otcha, ciskajc w doniach dugi pas czarnej tkaniny od-darty z garnituru. Pan Vandemar spojrza z gry na wymachujcego rkami towarzysza, oddalajcego si z kad sekund. On take zerkn na Drzwi, lecz w jego spojrzeniu nie byo groby. Wzruszy ramionami - jeli w ogle mona wzruszy ramionami, z caych si trzymajc si stoowej nogi. - Pa, pa - powiedzia agodnie i zwolni uchwyt. W ciszy run w d, w wiato, zmierzajc wprost ku maej postaci pana Croupa. Wkrtce obaj zamienili si w czarny punkcik na tle szalonego wiata. Potem i on znikn. To ma sens, pomyla Richard. Ostatecznie byli zespoem. Z kad chwil oddychao mu si coraz trudniej. Poczu, jak krci mu si w gowie.

St w drzwiach pk i zosta wessany zza drzwi. Jeden z acuchw otwar si z trzaskiem i Richard mia uwolnion praw rk. Natychmiast pochwyci ni drugi acuch, zaciskajc do, wdziczny, e nie w niej zamano mu palec. Wzdu lewej rki czu czerwone i niebieskie byskawice blu. Sysza wasny krzyk. Nie mg oddycha. Gdzie w gbi czaszki eksplodowao biae wiato. Czu, e acuch zaczyna pka... Nagle wiat wypeni trzask czarnych drzwi. Richard run gwatownie na kolumn i osun si na ziemi. Zapada cisza, cisza i nieprzenikniona ciemno w Wielkiej Sali pod ziemi. - Gdzie ich wysaa? - spyta markiz. A potem Richard usysza gos dziewczyny. Wiedzia, e naley do Drzwi, ale brzmia niczym gos maego dziecka szykujcego si do snu. -Nie wiem. Bardzo daleko. Jestem... zmczona. Ja... - Drzwi przerwa jej markiz otrznij si z tego. Dobrze, e to powiedzia, pomyla Richard. Kto musia, a Richard nie pamita, jak si mwi. W ciemnoci rozleg si szczk. Dwik otwieranych kajdan, a po nim brzk acucha o metalow kolumn. Potem trzask zapalanej zapaki... Zapona wieca. Jej promie migota sabo w rozrzedzonym powietrzu. Ogie, blask i wieczek moc, pomyla Richard. Nie pamita dlaczego. Drzwi podesza chwiejnie do markiza, trzymajc w doni wiec. Wycigna rk, dotkna acuchw i jego kajdany otwary si. Roztar przeguby. Richarda take uwolnia z kajdan. Westchna i usiada na ziemi. Richard obj j, przytuli do siebie. Zaczaj koysa j wolno w przd i w ty, nucc pozbawion sw koysank. W pustej sali anioa byo zimno, tak bardzo zimno. Wkrtce jednak ciepo niewiadomoci ogarno ich oboje. Markiz de Carabas patrzy na pice dzieci. Sama idea snu nawet krtkotrwaego powrotu do stanu upiornie bliskiego mierci przeraaa go bardziej, ni sam mg uwierzy. W kocu jednak take i on opuci gow i zamkn oczy. A potem nie byo ju nikogo.

Rozdzia I8

Serpentyna, druga po Olimpii najstarsza z Siedmiu Sistr, wdrowaa przez labirynt. Jej biae wysokie buty z wilgotnym mlaskaniem zanurzay si w bocie. Od ponad stu lat nie oddalia si tak bardzo od swego domu. Z przodu niosa du powozow latarni chuda gospodyni, od stp do gw odziana w czarn skr. Inne kobiety, podobnie ubrane, poday w tyle, utrzymujc peen szacunku dystans. Serpentyna sza, wlokc koronkowy tren sukni po bocie. Przed sob ujrzaa co migoczcego w blasku lampy, a obok niego wielk ciemn plam. - Jest - powiedziaa. Dwie idce za ni suce pospieszyy naprzd przez bagno, a gdy zbliya si kobieta z lamp, niewyrane plamy nabray ksztatw. wiato obijao si od dugiej wczni z brzu. Zmasakrowana owczyni leaa na plecach, na wp ukryta pod trupem olbrzymiego zwierzcia. Oczy miaa zamknite. Kobiety wywloky zwoki spod Bestii i zoyy je w bocie. Serpentyna uklka. Przesuna palcem po zimnym policzku owczyni. Gdy palec dotar do poczerniaych od krwi ust, zatrzyma si na moment. Potem wstaa. - Wecie wczni - polecia. Jedna z kobiet podniosa ciao owczyni. Inna wycigna wczni z trucha Bestii i zarzucia sobie na rami. A potem cztery postaci zawrciy i podyy tam, skd przyszy; milczca procesja gboko pod wiatem. W migotliwym blasku lampy twarz Serpentyny nie wyraaa adnych emocji.

Rozdzia I9

Przez chwile nie mia pojcia, kim jest. Byo to niezwykle wyzwalajce uczucie. Mg sta si tym, kim zapragn, kimkolwiek zechcia; przymierzy now osobowo, sta si kobiet bd mczyzn, szczurem lub ptakiem. Potworem albo Bogiem. A potem co zaszelecio i ockn si do koca. By Richar-dem Mayhew. Ktokolwiek to jest, cokolwiek to znaczy. By Richardem Mayhew i nie mia pojcia, gdzie si znajduje. Lea twarz na wykrochmalonym ptnie. Cae ciao go bolao, w niektrych miejscach - na przykad maym palcu lewej rki - bardziej ni w innych. Kto by w pobliu. Sysza jego oddech. Unis gow i natychmiast odkry kolejne bolce miejsca. W niektrych bl by wyjtkowo silny. Gdzie w dali - wiele pomieszcze dalej - piewali ludzie. Pie bya tak cicha i odlega, i wiedzia, e przestanie j sysze, gdy otworzy oczy. Gboki melodyjny zapiew... Unis powieki. Pomieszczenie byo mae, panowa w nim pmrok. Lea na niskim ku. Szelest, ktry usysza wczeniej, powodowaa zakapturzona posta w czarnej szacie, zwrcona plecami do Richarda. Odkurzaa pokj niestosownie jaskraw miotek z pir. - Gdzie ja jestem? - spyta Richard. Posta odwrcia si, ukazujc zdenerwowan, wsk ciemnobrzow twarz. - Chciaby napi si wody? - spyta nieznajomy tonem kogo, kogo poinstruowano, e jeli pacjent si obudzi, naley go spyta, czy chciaby napi si wody, i kto powtarza to raz po raz przez ostatnich dwadziecia minut, by upewni si, e nie zapomni. -Ja... - W tym momencie Richard poczu przejmujce pragnienie. Usiad na ku. Tak, chtnie. Bardzo dzikuj. Mnich podnis metalowy dzbanek i nala wody do poobijanego metalowego kubka. Poda go Richardowi, ktry powoli wypi zawarto, powstrzymujc odruch nakazujcy wychyli j duszkiem. Woda bya zimna i krystalicznie czysta. Spojrza w d. Jego ubranie znikno. Mia na sobie dug szat, przypominajc habit Czarnych Mnichw, tyle e szar. Zamany palec zosta nastawiony i starannie okrcony bandaem. Unis rk do ucha. Okrywa je plaster; pod nim wyczuwa co, co przypominao

szwy. - Jeste jednym z Czarnych Mnichw - rzek. - Tak, panie. - Jak si tu znalazem? Gdzie s moi przyjaciele? Niespokojny mnich bez sowa wskaza rk korytarz. Richard wsta z ka. Zajrza pod szar szat. By nagi. Jego tors i nogi pokrywa urozmaicony zestaw ciemnofioletowych sicw, ktre wyglday, jakby wysmarowano je maci, pachnc niczym syrop na kaszel i nasmarowana masem grzanka. Kolano mia zabandaowane. Zastanawia si, gdzie si podziao jego ubranie. Obok ka stay sanday. Woy je i wyszed na korytarz. Opat zblia si ku niemu. Jego lepe oczy janiay niczym pery w cieniu kaptura. Jedn rk wspiera na ramieniu brata Sadzy. - A wic ockne si, Richardzie Mayhew - rzek. - Jak si czujesz? Richard si skrzywi. - Moja rka... - Nastawilimy ci palec. By zamany. Opatrzylimy stuczenia i skaleczenia. Potrzebowae te odpoczynku, ktry ci zapewnilimy. - Gdzie Drzwi? I markiz? Jak tu trafilimy? - Kazaem was tu przynie wyjani opat. Dwaj mnisi ruszyli naprzd. Richard drepta obok nich. - owczyni - rzek. - Zabralicie te jej ciao? Opat potrzsn gow. - Nie byo ciaa. Tylko Bestia. - A moje ubranie... Stanli na progu celi podobnej do tej, w ktrej obudzi si Richard. Drzwi siedziaa na brzeku ka, pogrona w lekturze Mansfield Parku". Richard by pewien, e mnisi jeszcze niedawno nie wiedzieli nawet, i maj u siebie t ksik. Dziewczyna take bya ubrana w szar szat, niemal komicznie za du. Kiedy weszli, uniosa wzrok. - Cze - powiedziaa. - Spae cae wieki. Jak si czujesz? - Chyba dobrze. A ty? Umiechna si. Nie by to specjalnie przekonujcy umiech. - Jestem nieco wstrznita - rzeka. Na korytarzu rozleg si haas. Richard odwrci gow i ujrza markiza de Carabasa na rozklekotanym krzele kpielowym. Krzeso popycha rosy Czarny Mnich. Zdumiewajce, pomyla Richard, lecz markizowi udao si sprawi, i jazda na krzele

kpielowym w jego wykonaniu wygldaa romantycznie i porywajco. Carabas zaszczyci ich olepiajcym umiechem. - Dobry wieczr wszystkim - rzek. - wietnie - powiedzia opat. Jestecie ju w komplecie. Musimy porozmawia. Poprowadzi ich do wielkiej komnaty, ogrzanej ryczcym ogniem podsycanym drobnymi kawakami drzewa. Stanli wok stou. Opat gestem zachci ich do zajcia miejsc, pomaca w poszukiwaniu krzesa i usiad. Potem odesa z komnaty braci Sadz i Ciemn Jutrzni (ktry popycha fotel markiza). - A zatem - rzek - do rzeczy. Gdzie jest Islington? Drzwi wzruszya ramionami. - Tak daleko, jak mogam go odesa. Po drugiej stronie czasoprzestrzeni. - Rozumiem - rzek opat, po czym doda: I dobrze. - Czemu nas przed nim nie ostrzege? - spyta Richard. - To nie naleao do naszych obowizkw. -I co? - spyta Richard. - Co teraz? Opat milcza. - W jakim sensie? spytaa Drzwi. - No c. Chciaa pomci mier swojej rodziny. I zrobia to. Wysaa wszystkich winowajcw w odlegy koniec nicoci. Nikt chyba nie bdzie ju wicej prbowa ci zabi, prawda? - Nie w tej chwili - odpara z powag. - A ty? - Richard odwrci si do markiza. - Dostae to, czego chciae? Markiz przytakn. - Chyba tak. Spaciem dug wobec pana Portyka, a pani Drzwi jest mi winna spor przysug. Richard spojrza na dziewczyn. Przytakna. - A co ze mn? - spyta. - C - odpara - nigdy nie dokonalibymy tego bez ciebie. - Nie to miaem na myli. Co z moim powrotem do domu? Markiz unis brwi. - Za kogo j uwaasz? Za czarnoksinika z krainy Oz? Nie moemy odesa ci do domu. To jest twj dom. - Prbowaam wczeniej ci uprzedzi, Richardzie - dodaa Drzwi. - Musi istnie jaki sposb. - Richard rbn w st lew rk, podkrelajc wag swych sw, a potem doda: - Auu! - poniewa rbnicie rk dla podkrelenia wagi sw nie jest najrozsdniejsze, kiedy ma si zamany palec. - Doronij wreszcie - rzuci markiz.

Richard potar do. Opucia go caa ch walki. - Gdzie jest klucz? - spyta opat. Richard gestem wskaza dziewczyn. - Drzwi - rzek. Potrzsna gow. - Nie ja - wyjania. Po ostatnim targu wsadziam ci go do kieszeni, Richard otworzy usta i zamkn je. Potem otwar je znowu. - Chcesz powiedzie, e kiedy oznajmiem Croupowi i Van-demarowi, e go mam i e mog mnie przeszuka... naprawd go miaem? Skina gow. Przypomnia sobie twardy przedmiot w tylnej kieszeni, znaleziony na Down Street. Wspomnia, jak na pokadzie okrtu ucisna go, gdy wrci z curry. - A niech to! - westchn. Opat pomarszczon brzow doni potrzsn dzwonkiem, wzywajc brata Sadz. - Przynie mi spodnie wojownika - poleci. Sadza przytakn i opuci pokj. - Nie jestem wojownikiem - zaprotestowa Richard. Opat umiechn si agodnie. - Zabie Besti. Jeste wojownikiem. Richard zdesperowany splt rce na piersi. - Czyli po tym wszystkim wci nie mog wrci do domu, lecz w ramach nagrody pocieszenia trafiem na archaiczn list bohaterw podziemia? Markiz spojrza na niego bez cienia wspczucia. - Nie moesz wrci do Londynu Nad. Kilku osobom udao si prowadzi ycie w poowie drogi poznae Iliastra i Leara - ale to najlepsze, na co moesz liczy. Drzwi dotkna ramienia Richarda. - Tak mi przykro - rzeka. - Ale pomyl o wszystkim, czego dokonae. Zdobye dla nas klucz. - I co z tego? spyta. -I tak kazaa wyku nowy... W tym momencie zjawi si brat Sadza, niosc w rkach spodnie Richarda. Pokrywao je boto i zaschnita krew. Cuchny. Mnich da spodnie opatowi, ktry zaczaj przeszukiwa kieszenie. Drzwi umiechna si. - Nie mogam poprosi kowala o zrobienie kopii, nie majc oryginau. Stary opat odchrzkn. - Wszyscy jestecie niezmiernie gupi - powiedzia agodnie - i w ogle o niczym nie wiecie. Unis srebrny klucz, ktry zabysn w blasku kominka. - Richard przeszed Tortur Klucza. Jest jego panem, pki znw nie powierzy go naszej opiece. Klucz ma ogromn moc.

- To klucz do nieba - wtrci Richard niepewny, do czego zmierza opat. Gos starca by gboki i dwiczny. - To klucz do wszystkich moliwych rzeczywistoci. Jeli Ri-chard pragnie powrci do Londynu Nad, klucz zabierze go tam. - To takie proste? - spyta Richard. Starzec skin lep gow skryt w cieniu kaptura. - Kiedy moemy to zrobi? - spyta Richard. - Gdy tylko bdziesz gotw - odpar opat. Mnisi uprali i wyreperowali jego ubranie. Brat Sadza poprowadzi go przez opactwo. Pokonali seri budzcych zawroty gowy drabin i stopni, i wspili si na dzwonnic. Na jej szczycie znajdowaa si klapa. Gdy j pchnli, ujrzeli wski tunel z metalowymi szczeblami w jednej ze cian. Wdrapali si po nich i dotarli na pogron w mroku stacj metra. Stary napis na cianie gosi: NlGHTINGALE LANE Brat Sadza yczy Richardowi powodzenia. Poinformowa, e kto po niego wyjdzie. Richard dwadziecia minut czeka na peronie, zastanawiajc si, czemu markiz si z nim nie poegna. Gdy spyta Drzwi, wyjania, e nie wie, ale moe poegnania, obok pocieszania ludzi, stanowiy dziedzin, w ktrej markiz nie czu si najpewniej. Potem dodaa, e wpado jej co do oka, podaa mu kartk z instrukcjami i odesza. Co zajaniao w ciemnoci, co biaego. Bya to chustka na patyku. - Halo! - zawoa Richard. Z mroku wynurzy si spowity w pira Stary Bailey. Sprawia wraenie skrpowanego i niespokojnego. Wymachiwa chusteczk Richarda. - To moja maa flaga - rzek. - Ciesz si, e ci si przydaa. Stary Bailey umiechn si niepewnie. - Jasne. Chciaem tylko powiedzie, e mam co dla ciebie. Prosz. Wsun do w kiesze paszcza i wycign dugie czarne pirko, poyskujce bkitem, fioletem i zieleni. Wok dutki owinito czerwon ni. - Hmm. C, dzikuj - odpar Richard niepewny, co powinien zrobi. - To piro - wyjani Stary Bailey. I to dobre. Pamitka. Memento. Souvenir. Zupenie za darmo. To dar ode mnie dla ciebie. Podzikowanie. - Tak. Rozumiem. To bardzo mie z twojej strony.

Schowa piro do kieszeni. W tunelu powia ciepy wiatr. Nadjeda pocig. -To twj pocig - oznajmi Stary Bailey. - Ja nimi nie jed. Stanowczo wol dachy. Ucisn do Richarda i umkn w mrok. Pocig zatrzyma si na stacji. Wszystkie wagony byy ciemne. Nie otwary si adne drzwi. Richard zapuka do tych przed sob z nadziej, e wybra waciwe. Drzwi rozsuny si i opuszczon stacj zalao ciepe te wiato. Z wagonu wysiado dwch starszych panw trzymajcych w doniach dugie trby. Richard pozna ich: Dagvard i Harvard z Hrabiowskiego Dworu, cho nie pamita ju, ktry by ktry. Obaj unieli trby do ust i odegrali faszyw, lecz pen uczucia fanfar. Wsiad do pocigu. Trbacze zrobili to samo. Hrabia siedzia w kocu wagonu, gaszczc wilczarza. Tref-ni - Tooley, przypomnia sobie Richard, tak si nazywa - sta obok niego. Oprcz nich i dwch rycerzy w wagonie nie byo nikogo. - Kto to? - spyta hrabia. -To on, panie - odpar bazen. - Richard Mayhew. Ten, ktry zabi Besti. - Wojownik? - Hrabia podrapa si po siwiejcej rudej brodzie. - Przyprowad go tutaj. Richard podszed do tronu hrabiego. Olbrzymi mczyzna zmierzy go melancholijnym spojrzeniem. Nic nie wskazywao na to, e spotka go ju wczeniej. - Sdziem, e bdziesz wyszy - powiedzia w kocu. - Przykro mi. - C, lepiej przejdmy do rzeczy. - Wsta i zwrci si do pustego wagonu. - Dobry wieczr. Przybylimy tu, aby uczci modego Maybury. Jak to uj bard - a potem wyrecytowa rytmicznie grzmicym gosem: - Szkaratne strugi z y, pobity pada wrg, obroca okry si chwa, mny modziecze mj... Tak naprawd ju nie modzieniec, prawda, Tooley? - Raczej nie, wasza mio. Hrabia wycign rk. - Daj mi swj miecz, modziecze. Richard wycign zza pasa n owczyni. - Czy to si nada? - spyta. - Tak, tak - odpar hrabia, odbierajc mu n. - Uklknij - poleci scenicznym szeptem Tooley, wskazujc podog. Richard uklk na jedno kolano. Hrabia dotkn lekko noem obu jego ramion.

- Powsta, sir Richardzie z Maybury! - rykn. - Noem tym obdarzam ci swobod ruchw po caym podziemiu. Oby mg wdrowa po nim, bez adnych przeszkd... i tak dalej, i tak dalej... et cetera, bla, bla, bla. - Urwa. - Dziki - odpar Richard. - Tak naprawd nazywam si May-hew. Lecz pocig si ju zatrzymywa. - Tutaj wysiadasz - oznajmi hrabia. Poklepa Richarda po plecach i odda mu n.

***
Miejsce, w ktrym znalaz si Richard, nie byo stacj metra: znajdowao si nad ziemi. Przypominao nieco dworzec St Pan-crass - w architekturze byo co podobnie przesadnego i sztucznie gotyckiego. Wyczuwa te jednak we wszystkim faszyw nut stanowic nieomylny znak rozpoznawczy Londynu Pod. wiato miao osobliw szar barw, ktr widzi si tu przed witem i po zachodzie soca, gdy w pozbawionym kolorw wiecie nie da si waciwie oceni odlegoci. Nieopodal na awce siedzia mczyzna. Patrzy na niego. Richard zbliy si ostronie, nie potrafic rozpozna go w szarym wietle. Wci trzyma w doni n owczym - swj n. Teraz dla pewnoci zacisn mocniej palce na rkojeci. Mczyzna unis wzrok i zerwa si na rwne nogi. To by Moci Szczuromwca. Dramatycznym gestem odgarn spadajcy na czoo lok. Dotd Richard oglda podobne gesty jedynie w telewizyjnych adaptacjach klasyki literatury. - No, no. Tak, tak - rzek nerwowo Moci Szczuromwca. -Chciaem tylko powiedzie... ta dziewczyna, Anestezja. Nie ywimy urazy. Szczury wci s twoimi przyjacimi, a take, szczuromwcy. Jeli przyjdziesz do nas, zawsze ci pomoemy. -Dziki - odpar Richard. Polijmy Anastazje, pomyla. Jest niewana. Moci Szczuromwca sign za awk i wrczy Richardowi czarn, zapinan na zamek byskawiczny torb. Wygldaa niezwykle znajomo. - Wszystko tu jest. Wszystko. Sam spojrzyj. Richard otworzy torb. W rodku znalaz cay swj majtek, cznie ze spoczywajcym na starannie zoonych dinsach portfelem. Zacign zamek, zarzuci torb na rami i odszed, nie ogldajc si za siebie. Opuci stacj i zszed po schodach. Wok panowaa cisza i pustka. Wiatr gna przed sob suche jesienne licie; skrawki ci, ochry i brzu. Richard przeszed przez podjazd i znalaz si w przejciu podziemnym. W pmroku co si poruszyo. Odwrci si czujnie. W korytarzu za jego plecami byo ich dziesi, moe wicej.

Pyny ku niemu niemal bezszelestnie, jedynie do wtru szmeru cikiego aksamitu. Tu i tam dostrzega bysk srebrnej biuterii, ujawniajcy ich obecno. Obserwoway go godnymi oczami. Wwczas poczu lk. Owszem, mia jeszcze n, ale nie potrafiby nim walczy, tak jak nie umiaby przeskoczy Tamizy. Mia nadziej, e zdoa je jako odstraszy. W powietrzu czu wo powoju, konwalii i pima. ami wystpia przed inne Aksamitne. Richard unis n, wspominajc chd jej ucisku. Umiechna si do niego i wdzicznie skonia gow. A potem mrugna, ucaowaa czubki palcw i posaa mu pocaunek. Zadra. Co zatrzepotao w ciemnoci przejcia. Gdy znw unis wzrok, nie dostrzeg niczego prcz cieni. Po drugiej stronie przejcia wspi si na schody i stan na szczycie maego, poronitego traw pagrka, tu przed witem. wiato byo sabe i niezwyke, dostrzeg jednak szczegy otoczenia: rose dby, jesiony i buki. Szeroka rzeka wia si agodnie wrd zieleni. Gdy unis wzrok, poj, e stoi na jakiej wyspie - dwie mniejsze rzeki wpaday do wikszej, odcinajc go od staego ldu. I wtedy, sam nie wiedzc dlaczego, poj z cakowit pewnoci, e jest w Londynie lecz w Londynie sprzed trzech tysicy lat, nim jeszcze pooono w nim pierwszy kamie na kamieniu. Rozpi torb i schowa n, kadc go obok portfela. Nastpnie starannie zasun zamek. Niebo zaczynao ju janie, lecz wiato wci byo dziwne. Zdawao si modsze ni to, do ktrego przywyk. Na wschodzie zapono pomaraczowoczerwone soce. Kiedy znajd si tam Doki, a dalej Greenwich, Kent i morze. - Cze - powiedziaa Drzwi. Nie dostrzeg jej przybycia. Pod wysuon brzow kurtk miaa na sobie inny zestaw ubra; odmienne, lecz rwnie podarte i poatane warstwy tafty, koronki, jedwabiu i brokatu. - Cze - odpar Richard. Stana obok niego i wsuna drobne palce w jego praw do, dzierc torb. - Gdzie jestemy? - spyta. -Na piknej i straszliwej wyspie Westminster - odpara Brzmiao to jak cytat, ale nie sdzi, by sysza go kiedykolwiek wczeniej.

Ruszyli naprzd poprzez wysok traw, mokr od topniejce-go szronu. Ich stopy pozostawiay po sobie wyrane, ciemno-zielone lady. - Posuchaj - rzeka Drzwi. - Po odejciu anioa w Londynie Pod pozostao do zaatwienia mnstwo spraw. Tylko ja mog to zrobi. Mj ojciec pragn zjednoczy Londyn Pod... Chyba powinnam sprbowa dokoczy to, co zacz. Szli na pnoc, oddalajc si od Tamizy. Nad ich gowami kryy rozkrzyczane biae mewy. - Syszae te, co mwi Islington o mojej siostrze, o tym, e na wszelki wypadek zachowa j przy yciu. Moe ocala jeszcze kto z mojej rodziny. No i uratowae mi ycie urwaa, po czym dodaa szybko: - Bye prawdziwym przyjacielem, Richardzie, i polubiam twoje towarzystwo. Prosz, nie odchod. Richard zabandaowan lew rk niezgrabnie poklepa jej do. - No... - rzek. - Ja take polubiem twoje towarzystwo, ale nie nale do twojego wiata. W moim Londynie... najniebezpieczniejsz rzecz jest zapanie takswki w godzinach szczytu. Ja take ci lubi, bardzo ci lubi, ale chc wrci do domu. Patrzya na niego rnobarwnymi oczami. - A wic nie zobaczymy si ju nigdy rzeka. - Chyba nie. - Dzikuj za wszystko, co zrobie - powiedziaa. Potem zarzucia mu rce na szyj i obja tak mocno, e zabolay go wszystkie sice. Odpowiedzia rwnie mocnym uciskiem, nie dbajc o bl. - C - rzek po dugiej chwili. - Mio byo ci pozna. Dziewczyna mocno mrugaa. Moe znw powie, e co wpado jej do oka? Zamiast tego jednak rzeka: - Jeste gotw? Przytakn. - Masz klucz? Odstawi torb i zdrow rk pogrzeba w tylnej kieszeni. Poda jej klucz, a ona uniosa go przed sob, jakby wtykaa do niewidocznych drzwi. -W porzdku - powiedziaa. - Id. Nie ogldaj si za siebie. Ruszy w d niskiego pagrka. Tu nad jego gow przemkna mewa. U stp wzgrza obejrza si. Dziewczyna wci staa na szczycie, oblewana blaskiem wschodzcego soca. Jej policzki byszczay. Klucz zabysn w pomaraczowych promieniach. Drzwi przekrcia go jednym stanowczym gestem.

wiat

pociemnia.

Richard

usysza

niski

ryk,

szalejcy

warkot

tysica

rozwcieczonych bestii.

ROZDZIA 20

wiat pociemnia. Richard usysza niski ryk, szaleczy warkot tysica rozwcieczonych bestii. Zamruga w ciemnoci, tulc do siebie torb. Przelotnie zastanowi si, czy susznie zrobi, chowajc n. Jacy ludzie przepychali si obok niego. Odskoczy na bok. Przed sob ujrza schody. Ruszy w gr i w tym momencie wiat wok zacz si przejania, nabiera ksztatw. Ryk okaza si szumem samochodowych silnikw: Richard wyszed wanie z przejcia pod Trafalgar Suare. By pny ranek ciepego padziernikowego dnia. Richard sta na placu, przyciskajc do siebie torb i mruc olepione socem oczy. Obok niego z oskotem przejeday auta i czerwone autobusy, a turyci rzucali garciami ziarno legionom spasionych gobi i robili sobie zdjcia pod kolumn Nelsona, pomidzy dwoma wielkimi landseerowskimi lwami. Niebo miao barw nieskazitelnego, idealnego bkitu ekranu telewizora, nastrojonego na nieistniejcy kana. Richard poszed przed siebie, zastanawiajc si, czy jest prawdziwy. Japoscy turyci ignorowali go kompletnie. Prbowa zagadn adn dziewczyn, jednak rozemiaa si tylko i odpowiedziaa co w jzyku, ktry Richard uzna za woski, a ktry w rzeczywistoci by fiskim. Dostrzeg dziecko nieokrelonej pci, zapatrzone w gobie i z obsceniczn zachannoci pochaniajce czekoladowy bato-nik. Przykucn obok niego. Cze powiedzia. Dziecko w skupieniu ssao batona, nie zdradzajc adnych oznak zainteresowania, jakby nie dostrzegao w Richardzie drugiego czowieka. -Hej! w gosie Richarda zabrzmiaa nutka desperacji. Widzisz mnie? Dzieciaku? Hej! Z wysmarowanej czekolad buzi spojrzao na niego dwoje gniewnych oczu. Nagle dziecko umkno i z caej siy pochwycio nogi najbliszej dorosej kobiety. - Maaaamo! Ten pan mnie zaczepia. On mnie zaczepia, mamo. Matka dziecka odwrcia si gwatownie. - Co pan sobie myli? Czemu zaczepia pan Leslie? Takich ludzi powinno si zamyka,

ot co! Richard umiechn si szeroko, radonie. Nawet cios ceg w czaszk nie spdziby z jego twarzy tego umiechu. - Naprawd bardzo przepraszam - rzek, szczerzc zby niczym kot z Cheshire. A potem, ciskajc torb, pobieg przez Trafalgar Suare wrd tumanw sposzonych, wzlatujcych gwatownie gobi. Wyj z portfela kart i wsun do bankomatu. Maszyna rozpoznaa czterocyfrowy PIN, poradzia, by zachowa go dla siebie i nie ujawnia nikomu, i zapytaa, czego sobie yczy. Richard zayczy sobie gotwki i otrzyma j w duej iloci. Zachwycony, machn rk i zawstydziwszy si, uda, e prbuje zapa takswk. Wz zatrzyma si przed nim - zatrzyma si! przed nim! -i Richard z radosnym umiechem usadowi si na tylnym siedzeniu. Poda kierowcy adres biura, a gdy tamten zauway, e szybciej byoby pj tam na piechot, Richard umiechn si jeszcze szerzej i poprosi prawie baga kierowc, by zechcia zapozna go ze swymi pogldami na temat Problemw Ruchu W Centrum, Sposobw Radzenia Sobie z Przestpcami i Draliwych Aktualnych Zagadnie Politycznych. Takswkarz uzna, e pasaer da sobie w gardo", i milcza nadsany przez cae pi minut jazdy Strandem. Richarda to wcale nie zniechcio. I tak da kierowcy idiotycznie wysoki napiwek. A potem ruszy do biura. Kiedy wszed do budynku, poczu, jak umiech znika z jego twarzy. Z kadym krokiem czu coraz wikszy niepokj i zdenerwowanie. A jeli nadal nie mia pracy? Jeli widziay go umorusane czekolad dzieci i takswkarze, lecz dla kolegw z biura pozosta niewidzialny? Jeli... Stranik, pan Figgis, unis wzrok znad pisma Niegrzeczne Nastoletnie Nimfetki", ktre ukry wewntrz Sun", i pocign gono nosem. - Dzie dobry, panie Mayhew. - Nie byo to ciepe dzie dobry", lecz dzie dobry" sugerujce, e mwicego nie interesuje, czy witany bdzie y, czy umrze ani czy w ogle jest jaki dzie. - Figgis! - wykrzykn zachwycony Richard. - Ja te pana witam, panie Figgis, najlepszy ze stranikw! Nikt nigdy nie powita tak pana Figgisa, nawet nagie kobiety z jego wyobrani. Stranik odprowadzi Richarda podejrzliwym wzrokiem a do windy, po czym wrci do

swych niegrzecznych nastoletnich nimfetek, ktre, jak powoli zaczyna podejrzewa, mimo lizakw i kokard wszystkie ju dawno przekroczyy trzydziestk. Richard wysiad z windy i z lekkim wahaniem ruszy w gb korytarza. Wszystko bdzie dobrze, powtarza w mylach, jeli tylko znajd na miejscu moje biurko. Jeli biurko tam bdzie, wszystko pjdzie wietnie. Wmaszerowa do wielkiego, otwartego biura, w ktrym przepracowa ostatnie trzy lata. Ludzie pochylali si nad papierami, rozmawiali przez telefon, grzebali w szafkach, pili kiepsk herbat i jeszcze gorsz kaw. To byo jego biuro. A w tym miejscu pod oknem stao kiedy jego biurko. Teraz zajmowa je blok szarych szafek na akta i juka. Mia wanie odwrci si i uciec, gdy kto poda mu styropianowy kubek z herbat. - Powrt syna marnotrawnego, co? - spyta Garry. - Prosz. - Cze, Garry. Gdzie moje biurko? - Chod tdy. Jak byo na Majorce? - Majorce? - Przecie zawsze jedzisz na Majork! - zdziwi si Garry. Szli po schodach prowadzcych na czwarte pitro. - Nie tym razem - wyjani Richard. - Wanie miaem powiedzie, e co si nie opalie. - Nie - zgodzi si Richard. - C. No wiesz. Potrzebowaem odmiany. Garry przytakn. Wskaza rk drzwi, ktre odkd Richard pamita, prowadziy zawsze do pomieszczenia z zapasami biurowymi i aktami. - Odmiany? To niewtpliwie odmiana jak si patrzy. Pozwolisz, e pogratuluj ci jako pierwszy? Tabliczka na drzwiach gosia: R.B. MAYHEW MODSZY WSPLNIK - Gratuluj - powtrzy Garry. To rzekszy, zostawi go, a Richard wszed do swego gabinetu. Stao tam jego biurko. Trolle leay starannie poukadane w jednej z szuflad; wyj je i rozstawi po caym pokoju. Mia wasne okno z adnym widokiem na rzek i South Bank. W kcie staa nawet dua zielona rolina o wielkich, byszczcych liciach, ktre wyglday na sztuczne, cho wcale takie nie byy. Stary kremowy komputer znikn, zastpiony znacznie zgrab-niejszym czarnym terminalem zajmujcym mniejsz cz blatu. Richard wyglda przez okno, sczc herbat.

- Wszystko w porzdku? usysza. Unis wzrok. W drzwiach staa energiczna, supersprawna Sylvia, osobista asystentka dyrektora. Umiechna si. - Hmm. Tak. Posuchaj, musz zaatwi par spraw w domu. Mylisz, e mgbym wzi wolne na reszt dnia i... - Ale prosz. I tak miae wrci dopiero jutro. - Naprawd? Jasne. Sylvia zmarszczya brwi. - Co ci si stao w palec? - Zamaem go. Popatrzya z trosk na jego rk. - Nie brae chyba udziau w bjce? -Ja? Umiechna si szeroko. - artowaam. Pewnie przytrzasne go sobie drzwiami. Co takiego przydarzyo si mojej siostrze. - Nie wypali Richard. To bya bj... - Sylvia uniosa brwi - ...drzwi - dokoczy niezrcznie. Takswk pojecha do domu. Nie mia odwagi wsi do metra. Jeszcze nie teraz. Poniewa nie mia klucza, zadzwoni i przey gwatowny zawd, gdy drzwi otwara kobieta, ktr Richard spotka kiedy, czy raczej ktrej nie spotka, w swej azience. Przedstawi si jako poprzedni lokator i ustali, e a) on, Richard, ju tu nie mieszka i b) kobieta nie ma pojcia, co stao si z jego rzeczami. Zapisa co w notesie, poegna si bardzo uprzejmie i kolejn takswk pojecha do mczyzny w paszczu z wielbdziej weny. Mczyzna w paszczu z wielbdziej weny tym razem nie mia na sobie paszcza i by znacznie mniej ugrzeczniony ni wtedy, gdy Richard zetkn si z nim poprzednio. Siedzieli w jego biurze. Porednik wynajmu mieszka sucha wyrzutw Richarda z min czowieka, ktry przypadkiem pokn ywego pajka i wanie poczu, jak co rusza mu si w gardle. - No tak - przyzna, przejrzawszy papiery. - Istotnie, wyglda na to, e nastpio pewne nieporozumienie. Nie mam pojcia, jak do tego doszo. - Niewane, jak do tego doszo - odpar rozsdnie Richard. -Fakty s takie, e kiedy wyjechaem na kilka tygodni, pan wynaj moje mieszkanie pastwu... - zajrza do notatek -

George'owi i Adeli Buchanan. Ktrzy nie maj zamiaru si wyprowadzi. Porednik zatrzasn teczk. - No c - rzek. - Pomyki si zdarzaj. Bdzi jest rzecz ludzk. Obawiam si, e nic nie moemy zrobi. Richard doskonale wiedzia, e dawny Richard, ten, ktry mieszka w obecnym gniazdku Buchananw, w tym momencie 304 ugiby si, zama, przeprosi, e zawraca gow swojemu rozmwcy, i wyszed. On jednak rzek: - Naprawd? Nic nie moecie zrobi? Oddalicie komu innemu lokal, ktry legalnie wynajem od waszej firmy, po drodze zgubilicie wszystkie moje rzeczy i nic nie moecie zrobi? C, osobicie uwaam, a mj adwokat z pewnoci si ze mn zgodzi, e moecie zrobi bardzo duo. Mczyzna bez paszcza z wielbdziej weny wzdrygn si. Wyglda, jakby poknity wczeniej pajk rozpocz wspinaczk w gr jego przeyku. - Ale w kamienicy nie ma ju wolnych mieszka o standardzie zblionym do paskiego zaprotestowa. Zosta tylko apartament na grze. - To - odpar zimno Richard - wystarczy... Mczyzna odetchn. - ...jeli chodzi o mieszkanie. A teraz pomwmy o rekompensacie za moje zagubione rzeczy.

***
Nowe mieszkanie byo znacznie adniejsze od starego. Miao wicej okien, balkon, przestronny salon i prawdziw zapasow sypialni. Richard kry po nim, niezadowolony. Mczyzna bez paszcza z wielbdziej weny z ogromn niechci zorganizowa mu meble: ko, kanap, kilka krzese i telewizor. Richard pooy na kominku n owczyni. W hinduskiej restauracji po drugiej stronie ulicy kupi curry na wynos i zjad je, siedzc na wykadzinie w nowym mieszkaniu. Podczas posiku zastanawia si, czy naprawd jad podobne curry pn noc na targu, na pokadzie okrtu wojennego cumujcego przy mocie Tower. Prawd mwic, nie wydawao si to zbyt prawdopodobne. Zadwicza dzwonek. Richard wsta i otworzy drzwi. - Znalelimy wikszo paskich rzeczy, panie Mayhew -oznajmi porednik, znw odziany w paszcz z wielbdziej weny. - Okazao si, e oddano je na przechowanie. Dawaj-

cie je, chopcy. Dwch osikw wtaszczyo do rodka kilka wielkich skrzy po herbacie, kryjcych w sobie majtek Richarda. - Dziki - rzek Richard. Sign do pierwszej skrzyni i wyj pierwszy przedmiot, ktry okaza si oprawionym w ramki zdjciem Jessiki. Przyglda mu si dusz chwil, po czym odoy z powrotem. Po jakim czasie znalaz skrzyni z ubraniami i wypakowa je, reszt jednak pozostawi na rodku salonu. Mijay dni i Richard z rosncym poczuciem winy patrzy na nie rozpakowane skrzynie. Nie tkn ich jednak.

***
Siedzia przy biurku w swoim gabinecie, wygldajc przez okno, kiedy zadzwoni interkom. - Richard? - To bya Sylvia. - Dyrektor chce ci widzie u siebie za dwadziecia minut. Macie omwi raport Wands-wortha. - Bd - odpar Richard. A potem, poniewa nie mia chwilowo nic lepszego do roboty, podnis pomaraczowego trolla i gronie unis go nad nieco mniejszym zielonowosym stworkiem. - Jestem najwikszym wojownikiem w caym Londynie Pod. Gotuj si na mier! warkn zowrogim troiowym gosem, kiwajc pomaraczow figurk. Nastpnie chwyci zielonowosego trolla. - Aha! Ale najpierw wypijesz filiank dobrej, mocnej herbaty... Kto zapuka i Richard, zawstydzony, byskawicznie odstawi maskotki. - Prosz! Na progu staa Jessica. Sprawiaa wraenie zdenerwowanej. - Cze, Richardzie - powiedziaa. - Cze, Jess - odpar Richard i poprawi si natychmiast: -przepraszam; Jessico. Umiechna si, odrzucajc w ty wosy. - Moe by Jess -rzeka i zdawao si niemal, e mwi szczerze. - Jess. Od wiekw nikt mnie tak nie nazywa. Nawet za tym tskni. - A zatem zacz Richard co ci tu... czemu zawdziczam ten zaszczyt...? - Po prostu chciaam ci zobaczy. Nie wiedzia, co powiedzie. - To mie. Jessica zamkna drzwi gabinetu i postpia kilka krokw.

- Wiesz, co jest najdziwniejsze, Richardzie? Pamitam, e zerwaam zarczyny. Ale zupenie nie pamitam, o co nam poszo. -Nie? - To jednak niewane. Prawda? - Rozejrzaa si po pokoju. -Dostae awans. -Tak. - Ciesz si. - Signa do kieszeni paszcza. Wyja mae brzowe pudeeczko i pooya na biurku. Richard otworzy je, cho wiedzia, co jest w rodku. - To nasz piercionek zarczynowy. Pomylaam... no c, e oddam go tobie, a jeli wszystko pjdzie dobrze, moe pewnego dnia ty oddasz go mnie. Piercionek rozbysn w socu. Najkosztowniejszy zakup w yciu Richarda. Zamkn pudeko i poda jej. - Zatrzymaj go, Jessico - rzek i doda: - Przykro mi. Przygryza warg. - Poznae kogo innego? Zawaha si. Pomyla o Lamii, owczyni i Anestezji, nawet o dziewczynie imieniem Drzwi, ale adna z nich nie bya kim w sensie, o ktry chodzio Jessice. - Nie, nikogo - powiedzia i w chwili, gdy wymawia nastpne sowa, poj, e to prawda. - Po prostu si zmieniem, to wszystko. Zabrzcza interkom. - Richardzie? Czekamy na ciebie. Nacisn guzik. - Ju id, Sylvio. Spojrza na Jessice. Nie powiedziaa ani sowa. Moe nie ufaa wasnemu gosowi, a moe po prostu nie miaa nic do powiedzenia. Odesza, cicho zamykajc za sob drzwi. Richard jedn rk zebra potrzebne papiery. Drug przesun po twarzy, jakby ciera z niej smutek, zy, czy moe przeszo. Znw zacz jedzi metrem do i z pracy. Przesta jednak kupowa gazety na drog. Zamiast tego przypatrywa si twarzom ludzi w pocigu, zastanawiajc si, czy wszyscy pochodz z Londynu Nad. Co kryy w sobie ich oczy? Kilka dni po spotkaniu z Jessic w czasie wieczornego szczytu wydao mu si, e po drugiej stronie wagonika dostrzega ami. Staa tyem, z wysoko upitymi ciemnymi wosami, ubrana w dug czarn sukni. Serce zabio mu mocniej w piersi. Zacz przepycha si ku niej zatoczonym przejciem. Gdy dotar ju blisko, pocig zatrzyma si na stacji i kobieta wysiada. Zawiedziony poj, e to nie ami, lecz najzwyklejsza mioniczka gotyckiego rocka, wybierajca si na nocne szalestwa. W rod zobaczy duego brzowego szczura siedzcego na pokrywie kuba ze

mieciami na tyach Newton Mansions. Gryzo wyglda, jakby by panem caego wiata. Gdy Richard zbliy si ostronie, szczur zeskoczy na chodnik i przycupn w cieniu, obserwujc go czarnymi oczami. Richard przykucn. - Witaj - powiedzia agodnie. - Czy my si znamy? Szczur milcza, ale nie ucieka. - Nazywam si Richard - cign cicho Richard. - Tak naprawd nie jestem szczuromwc, ale, no... znam kilka szczurw. Zastanawiaem si, czy spotkae moe pani Drzwi... Usysza za sob stuknicie obcasa i odwrciwszy si ujrza Buchananw, przygldajcych mu si z dziwnymi minami. - Zgubi pan co? - spytaa pani Buchanan. Richard dosysza, lecz puci mimo ucha rzucon szorstkim szeptem uwag jej ma: Tylko pit klepk". - Nie - odpar szczerze. - Ja... witaem si wanie z... Szczur umkn w cie. - Czy to by szczur? - warkn George Buchanan. - Zo skarg do rady dzielnicy. Skandal, doprawdy. Ale c, taki jest Londyn, prawda? Owszem, zgodzi si Richard. Taki jest Londyn. Wci nie rozpakowywa skrzy po herbacie stojcych porodku salonu. Nie wcza telewizora. Wraca wieczorem do domu, zjada kolacj, a potem patrzy z okien na Londyn, na samochody, dachy i wiata, podczas gdy zmierzch przechodzi w ciemno i w caym miecie rozbyskiway lampy. W kocu niechtnie rozbiera si, kad do ka i zasypia.

***
W pitkowe popoudnie w jego gabinecie zjawia si Sylvia. Otwiera wanie listy, rozcinajc koperty swym noem - noem owczyni. - Richardzie - zagadna. - Tak si zastanawiam... Ostatnio chyba nieczsto wychodzisz z domu? Skin gow. - No c, razem z grupk znajomych wybieramy si dzi do miasta. Miaby ochot i z nami? - Hmm. Jasne - odpar. - Bdzie mi bardzo mio.

***
Byo okropnie. Wyruszyli w semk: Sylvia, jej chopak, ktry mia co wsplnego z zabytkowymi samochodami, Garry z dziau projektw, ktry niedawno zerwa ze swoj dziewczyn z

powodu niezgodnoci charakterw (charakter nie pozwoli jej zgodzi si na to, by Garry sypia z jej najlepsz przyjacik), par innych miych osb i przyjaci miych osb, a take nowa dziewczyna z dziau obsugi komputerowej. Najpierw obejrzeli film w Odeonie na Leicester Suare. Pozytywny bohater zwyciy, po drodze unikajc licznych wybuchw i latajcych przedmiotw. Kolacj kuskus i egzotyczne przekski - zjedli w La Roche na Old Compton Street Potem poszli do pubu na Berwick Street, wypili kilka drinkw i pogryli si w rozmowie. W miar upywu czasu nowa dziewczyna z dziau obsugi komputerowej coraz czciej umiechaa si do Richarda, on jednak nie mia jej nic do powiedzenia. Kupi nastpn kolejk, a dziewczyna z dziau obsugi komputerowej pomoga mu zanie szklanki do stolika. Garry skoczy do toalety i dziewczyna z dziau obsugi komputerowej usiada na jego miejscu tu obok Richarda. Brzczay szklanki, ryczaa szafa grajca, pachniao piwem, rozlanym bacardi i dymem papierosowym. Richard prbowa sucha toczonej przy stoliku rozmowy, odkry jednak, e nie potrafi skupi si na tym, co mwi ludzie, a zasyszane urywki kompletnie go nie interesuj. I wwczas ujrza przed sob przyszo, jasno i wyranie niczym obraz na ekranie Odeonu na Leicester Suare: tego wieczoru wrci do domu z dziewczyn z dziau obsugi komputerowej, bd si kocha, a poniewa jutro jest sobota, spdz w ku cay ranek. Potem wstan i razem wypakuj jego rzeczy ze skrzy po herbacie. Przed upywem roku polubi dziewczyn z dziau obsugi komputerowej. Dostanie kolejny awans, bd mieli dwoje dzieci, chopca i dziewczynk, i przeprowadz si na przedmiecia, do Harrow, Croydon albo Hampstead, albo nawet do odlegego Reading. I nie bdzie to ze ycie. To take wiedzia. Czasami nic si nie da zrobi. Kiedy Garry wrci z toalety, rozejrza si zaskoczony. Wszyscy byli na miejscu, z jednym wyjtkiem... - Richard? - spyta. Dziewczyna z dziau obsugi komputerowej wzruszya ramionami. Garry wyszed na dwr, na Berwick Street. Chd nocy uderzy go w twarz niczym chlunicie wody. Czuo si w nim nadchodzc zim. -Dick? Hej, Richard! - Tutaj. Richard sta w cieniu, oparty o cian.

- Chciaem odetchn wieym powietrzem. - Nic ci nie jest? - Nie - odpar Richard. - Tak. Nie wiem. - To ju wszystkie moliwoci. Chcesz pogada? Richard spojrza na niego z powag. - Bdziesz si ze mnie mia. -I tak bd. Richard patrzy na niego bez sowa. Wreszcie si umiechn, i Garry z ulg zrozumia, e nadal s przyjacimi. Obejrza si w stron pubu. Potem wsun rce do kieszeni. - Chod - powiedzia. - Przejdmy si. Wyrzu to z siebie. Potem si z ciebie pomiej. - Dra - rzuci Richard. W tym momencie bardziej ni kiedykolwiek ostatnio przypomina dawnego Richarda, tego sprzed kilku ostatnich tygodni. - Po to s przyjaciele. Ruszyli spacerkiem naprzd, mijajc kolejne latarnie. - Posuchaj, Garry - zacz Richard. - Nigdy si nie zastanawiae, czy istnieje co poza tym wszystkim? - Czyli czym? Richard machn rk w gecie obejmujcym cay wiat. - Prac. Domem. Pubami. Spotykaniem si z dziewczynami. Mieszkaniem w miecie. yciem. Czy to ju wszystko? - Myl, e tak. Czemu? Richard westchn. - C - rzek - po pierwsze, nie byem na Majorce. To znaczy, naprawd nie byem na Majorce.

***
Richard opowiada. Kryli po labiryncie ulic midzy Regent Street i Charing Cross Road, a on mwi i mwi, zaczynajc od tego, jak na chodniku znalaz krwawic dziewczyn i sprbowa pomc, bo nie mg jej tak po prostu zostawi. A kiedy zrobio si za zimno na spacery, przysiedli w obskurnej caodobowej knajpce, dokadnie takiej, jak trzeba: wszystko smaono tu na starym tuszczu i serwowano mocn herbat w wielkich biaych obtuczonych kubkach, byszczcych od smalcu. Usiedli. Richard mwi, a Garry sucha. Potem zamwili sadzone jajka, grzanki i fasolk, i zaczli je. Richard wci mwi, a Garry nadal sucha. Zebrali grzankami resztki

tka z talerzy. Zamwili kolejn herbat, a wreszcie Richard rzek: - ...i wtedy Drzwi zrobia co z kluczem i wrciem. Do Londynu Nad. To znaczy, do prawdziwego Londynu. Reszt ju znasz. Zapada cisza. - To wszystko - doda Richard, oprniajc kubek. Garry podrapa si po gowie. - Suchaj powiedzia po duszej chwili - mwie powanie? To nie jest jaki paskudny art? Nikt nie wyskoczy zaraz zza grilla ani czego takiego i nie oznajmi, e jestem w Ukrytej kamerze"? - Mam szczer nadziej, e nie. I co? Wierzysz mi? Garry zerkn na lecy na stole rachunek, odliczy monety i pooy je na fornirowym blacie. - Wierz, e... no c, co z pewnoci ci spotkao... Waniejsze jest, czy ty w to wierzysz? Richard unis wzrok. Pod jego oczami widniay czarne krgi. - Czy wierz? Sam ju nie wiem. Ale wierzyem. Byem tam. Wiesz, e w pewnym momencie ty take si tam pojawie? - Nie wspomniae o tym. - To byo okropne. Powiedziae mi, e zwariowaem i wcz si po Londynie drczony halucynacjami. Wyszli z knajpki i skierowali si na poudnie, w stron Pi-cadilly. - No... - mrukn Garry - musisz przyzna, e brzmi to znacznie prawdopodobniej ni twj bajkowy podziemny Londyn, gdzie yj ludzie, ktrzy wpadli w szczeliny wiata. Czsto widywaem ludzi, ktrzy w nie wpadli; sypiaj na progach sklepw wzdu caego Strandu. Nie odchodz do innego Londynu. W zimowe noce zamarzaj na mier. Richard milcza. - Moe uderzye,si w gow? cign Garry. - Albo przeye wstrzs po tym, jak rzucia ci Jessica. Na jaki czas oszalae. Potem ci si polepszyo. Richard zadra. - Wiesz, co mnie przeraa? To, e moesz mie racj. - A wic ycie nie jest podniecajce? - podj Garry. - Doskonale. Niech yje nuda. Przynajmniej wiem, gdzie dzi wieczr zjem kolacj i dokd pjd. W poniedziaek wci bd mia prac. Czy nie tak? Richard przytakn z wahaniem. Garry zerkn na zegarek. - Niech to szlag! - wykrzykn. Jest ju po drugiej! Miejmy nadziej, e znajdziemy gdzie takswki. Skrcili w Brewer Street. Garry wci dry temat takswek. Nie mwi nic

oryginalnego ani nawet ciekawego; wczuwa si jedynie w tradycyjn rol narzekajcego na takswkarzy londyczyka. - ...kogut mu si wieci i w ogle. Powiedziaem, gdzie chc jecha, a on na to: Przykro mi, zjedam ju do domu. Spytaem wiec: Gdzie w ogle wy, takswkarze, mieszkacie, i czemu aden z was nie mieszka w mojej okolicy? Caa sztuka polega na tym, eby najpierw wsi do rodka, a potem dopiero powiedzie, e mieszkasz na poudnie od rzeki. Czego waciwie chcia? Mona by sdzi, e Battersea ley gdzie w Katmandu... Richard cakowicie si wyczy. Oglda wystaw antykwariatu pen portretw zapomnianych gwiazd filmowych, plakatw, komiksw i kolorowych magazynw. Zupenie jakby otwaro si przed nim okno na inny wiat, wiat przygody i fantazji. Tyle e nie by prawdziwy. Richard powtrzy to w mylach. -I co ty na to? - spyta Garry. Richard gwatownie powrci do teraniejszoci. - Na co? Garry natychmiast poj, e przyjaciel nie usysza ani sowa z tego, co do niego mwi. - Jeli nie zapiemy takswki - powtrzy - moemy pojecha nocnym autobusem. - Jasne odpar Richard. wietnie. Wspaniale. Garry si skrzywi. - Martwi si o ciebie. - Przepraszam. Szli Windmill Street w stron Picadilly. Richard wsun rce gboko do kieszeni. Nagle unis brwi i wycign zmitoszone wronie pirko z czerwon nitk zawizan wok dutki. - Co to? - spyta Garry. - To... To tylko pirko. mie. Wrzuci pirko do najbliszego kosza i odszed, nie ogldajc si za siebie. Garry zawaha si chwil, po czym rzek, starannie dobierajc sowa: - Czy nie pomylae, eby pj do specjalisty? - Pj do specjalisty? Garry, ja nie zwariowaem. - Jeste pewien? Zza rogu wyjechaa takswka i zbliaa si ku nim z to poncym napisem. - Nie - odpar szczerze Richard. - Jest takswka. Jed. Ja" zapi nastpn. - Dziki. - Garry machn na takswk i wgramoli si do rodka, przezornie nie uprzedzajc kierowcy, e jego celem jest Battersea. Otworzy okno i gdy wz ruszy,

powiedzia: Ri-chardzie, to jest rzeczywisto. Lepiej do niej przywyknij, bo nie ma niczego innego. Do zobaczenia w poniedziaek. Richard pomacha mu na poegnanie i odprowadzi wzrokiem odjedajcy samochd. A potem zawrci i odszed z powrotem ku Brewer Street, zostawiajc za sob wiata Picadilly. Przystan obok starej kobiety, picej smacznie na sklepowym progu. Okrywa j podarty koc, a jej skromny majtek -dwa kartonowe puda pene mieci i brudna, niegdy biaa parasolka - lea tu obok, oplatany sznurkiem. Drugi koniec sznurka przywizaa sobie do przegubu, by uchroni swoje rzeczy przed kradzie. Na gowie miaa nieokrelonej barwy wczkow czapk z pomponem. Wycign portfel, znalaz w nim dziesiciofuntowy banknot i schyli si, by wsun pienidze kobiecie do rki. Uniosa powieki; byskawicznie ockna si ze snu. Zamrugaa starczymi oczami, ogldajc zwinity banknot. - Co to? - spytaa sennie, wyranie niezadowolona z nagej pobudki. - Zatrzymaj go - powiedzia Richard. Rozoya dziesiciofuntwk i wsuna w gb rkawa. - Czego pan chcesz? - Niczego. Naprawd niczego nie chc. Zupenie niczego. -I nagle poj, jak prawdziwe s jego sowa, i jakie to przeraajce. - Czy dostaa kiedy wszystko, czego pragna? I wtedy zrozumiaa, e nie o to ci chodzio? - Raczej nie odpara, wyskubujc paprochy z kcikw oczu. - Mylaem, e chce tego wszystkiego - oznajmi Richard. -Sdziem, e pragn zwykego, normalnego ycia. Moe faktycznie zwariowaem. Moe. Ale jeli to ju wszystko, to nie chc by normalny. Rozumiesz? Potrzsna gow. Sign do kieszeni. - Widzisz? - Unis n. owczyni daa mi go tu przed mierci. - Nie rb mi krzywdy -jkna staruszka. - Nic zego ci nie zrobiam. - Otarem jej krew z klingi. - W jego gosie dwieczao niezwyke napicie. - owca dba o swoj bro. Hrabia pasowa mnie nim na rycerza i obdarzy swobod ruchw w caym podziemiu. -Nie wiem, o czym gadasz. Prosz, od to. No ju. Grzeczny chopiec. Zway n w doni. A potem mign nim ku ceglanej cianie obok sklepu, na progu

ktrego spaa kobieta. Ostrze cio trzykrotnie, raz poziomo, dwa razy pionowo. - Co ty wyprawiasz? - spytaa czujnie staruszka. - Robi drzwi - odrzek. Sikna nosem. - Lepiej to schowaj. Zamkn ci za posiadanie niebezpiecznego narzdzia. Spojrza na wydrapany w murze zarys drzwi. Schowa n do kieszeni i zacz tuc w cian piciami. - Hej! Jest tam kto? Syszycie mnie? To ja, Richard. Drzwi? Ktokolwiek? Bolay go rce, ale nie przestawa wali w cegy. A potem szalestwo go opucio. - Przepraszani - powiedzia do staruszki. Nie odpowiedziaa. Albo z powrotem zasna, albo, co bardziej prawdopodobne, udawaa, e pi. Ze sklepowego wejcia dobiegao starcze pochrapywanie, prawdziwe bd udawane. Richard usiad na chodniku. Zastanawia si, jak kto mg zrujnowa sobie ycie tak, jak on zrujnowa wasne. W kocu obejrza si na wydrapane w cianie drzwi. W miejscu, gdzie je narysowa, zia prostoktny otwr w murze. Sta tam czowiek w teatralnej pozie, z rkami splecionymi na piersi. Gdy upewni si, e Richard go widzi, ziewn szeroko, zasaniajc usta ciemn rk. Markiz de Carabas unis brwi. -I co? - spyta z irytacj. Idziesz? Richard patrzy na niego przez sekund. A potem skin gow, nie ufajc wasnemu gosowi. Wsta. I odeszli razem przez dziur w cianie, w ciemno, nie zostawiajc za sob niczego, nawet drzwi.

Podzikowania

Ksika ta, jak wikszo ksiek, zostaa napisana przez jednego czowieka, mozolnie bazgrzcego kolejne sowa, od pierwszego do ostatniego. Poniewa jednak ta szczeglna ksika powstaa nietypowo i mona by rzec, w okolicznociach postawionych na gowie, pewnej grupie ludzi musze podzikowa. Przede wszystkim i po pierwsze, Lenny'emu Henry, czowiekowi rozrywki, aktorowi i fanowi komiksw, za to, e ponad pi lat temu zadzwoni do mnie i spyta, czy chciabym napisa scenariusz wspczesnego telewizyjnego serialu fantasy. Historia ta wyklua si podczas spacerw w jego ogrodzie i przytrzymywania jego suki Delilah, gdy Lenny zmienia jej opatrunki. Jego entuzjazm zachci mnie do pisania, podtrzymywa na duchu i wspiera w najgorszych chwilach. Janet Street-Porter bya dla mnie prawdziw podpor w pierwszej fazie procesu twrczego. Clive Brill dopieszcza ca opowie, a potem wyprodukowa serial telewizyjny. Nigdziebd" nie byoby tym, czym jest, bez Clive'a. W cigu ostatnich czterech lat czsto si spieralimy, a w naszych sporach oczywicie to ja zawsze miaem racj, a Clive nieodmiennie si myli; zdumiewajce jednak, jak wiele jego sugestii stao si integraln czci struktury opowieci i jak wiele wprowadzonych przez niego zmian j ulepszyo. Dewi Humpreys reyserowa serial. Jako reyser obdarzy go wasn wizj. Bezwstydnie podkradaem jego pomysy, jak rwnie idee twrcy koncepcji graficznej i scenografa Jamesa Dillo-na. Wielkie dziki im obu. Niezmiernie wiele zawdziczam mojemu drugiemu ja. Nie ja, lecz on przez ostatnich pi lat stale od nowa szuka odpowiedzi na najgorsze pytanie pisarza: Co si stanie dalej?". Poniewa to on wszystko ustali, mnie pozostao opowiedzenie caej historii. Miaem ogromny zaszczyt by na planie podczas krcenia serialu i wazi wszystkim w drog. Jestem za to niezmiernie wdziczny; nieczsto zdarza, si, e moemy odwiedzi krajobraz z naszych marze. Dzikuj bardzo aktorom, ktrzy wcielili w ycie moje sowa. Na potrzeby ksiki ukradem wiele z ich rl i jestem im za to niezmiernie wdziczny. Dzikuj te ekipie (NigdzieGrzej, NigdzieCzy, Nigdzie-Mw, NigdzieDwaRazyZRzdu), ktra chtnie odpowiadaa na moje pytania i cierpliwie znosia

moj obecno, nie przerywajc pracy (NigdyWicej). Kelli Bickman przepisaa kilka pierwszych rozdziaw z mych pospiesznych notatek z planu. To znacznie bardziej imponujce osigniecie, ni mogoby si zdawa (Co to za sowo?", Hm, nie wiem"). Dwie osoby, bez ktrych ksika ta by nie powstaa, to Poiy McDonald, niezwyka szefowa Crucial, i Beverly Gibson, kierujca wszystkim. Wiele musiay znie. Sheila Ableman z BBC Books od pocztku popieraa,.Nigdzie-bd" i z niewyczerpanym entuzjazmem zdobywaa finanse na popchnicie caej sprawy. Ta ksika istnieje, bo ona tego chciaa. Merrilee Heifetz, Carole Blake i Conrad Williams odprawili czary voodoo, z ktrym tak dobrze sobie radz. Tori Amos zaoferowaa mi dom, w ktrym mogem napisa ca cz o Czarnych Mnichach. Steve Jones znosi m obecno od Hrabiowskiego Dworu po Muzeum Brytyjskie. I wreszcie moja rodzina i domownicy - ona, dzieci, asystentka i koty - wykazali si niezwyk wyrozumiaoci, gdy na dugi czas znikaem w Londynie Pod. Moe oprcz kotw, z ktrych dwa odeszy z niesmakiem w czasie przedostatniej wyprawy i nigdy ju ich nie widziaem. Neil Gaiman 30 maja 1996

You might also like